fbpx

A może romans?

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788327697776

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

– Nienawidzę ślubów – mruknęła Finley Smythe do swojego przyrodniego brata, którego uwielbiała. Znajdowali się w winnicy Saint Isadore, w sali przeznaczonej dla pana młodego i jego drużbów. – Ale twój będzie idealny. – Włożyła mu do butonierki białą różę.
Patrząc do lustra, Grayson Monk skinął głową, po czym się odwrócił.
– Nie masz pojęcia, jacy jesteśmy ci z Nelle wdzięczni, że zorganizowałaś nam tę uroczystość, i to mimo że nie lubisz ślubów.
– Sama idea małżeństwa mi nie przeszkadza. – Finley, ubrana w suknię o czarnej satynowej spódnicy i kremowej gorsetowej górze, podeszła do stolika po swój bukiecik. – Jeśli dwie osoby chcą się pobrać i wspólnie płacić podatki, to ich święte prawo.
Ukłuła się w palec ukrytą wśród łodyżek szpilką. Odruchowo potrząsnęła ręką. Maleńka kropla krwi kapnęła na gorset.
– To dlaczego nie znosisz ślubów? – spytał Grayson, poprawiając krawat.
Finley ostrożnie przypięła bukiecik do sukni.
– Nie cierpię tej „dozgonnej miłości” i „dopóki śmierć was nie rozłączy”, tego kretyńskiego słownictwa, które pociąga za sobą idiotyczne oczekiwania. – Z doświadczenia wiedziała, że żadne „bratnie dusze” nie istnieją.
– Wcale nie uważam tych zwrotów za kretyńskie. – Grayson przyjrzał się jej badawczo.
– Wiem, inaczej byś się nie żenił. – Wzruszyła ramionami. – Gdzie twoi drużbowie? Już chyba usadzili gości…
– Prosiłem, żeby zostawili nas na chwilę samych. Chciałem ci podziękować. Od najmłodszych lat zawsze przy mnie byłaś.
– Po śmierci mamy ktoś musiał zająć się twoim wychowaniem.
– Jesteś niecałe dwa lata starsza; nawzajem się wychowywaliśmy. Dlatego wiem, że ostatni rok był dla ciebie wyjątkowo ciężki.
Machnęła lekceważąco ręką, broniąc się przed wzruszeniem.
– Ciężki? Dlatego, że mój szef złamał przepisy o finansowaniu kampanii wyborczej i siedzi w więzieniu federalnym, a ja zostałam bez pracy? Też mi coś!
– Próbujesz żartować, ale to nie jest śmieszne. Tym bardziej że Barrett to nie tylko twój szef. To też twój ojczym.
– A twój ojciec, więc to ty miałeś ciężki rok. Oraz twoja narzeczona, której rodzinę Barrett zniszczył. Ale nie licytujmy się w dniu twojego ślubu, okej? – Finley zerknęła na zegar ścienny. – Jeśli Luke i Evan wkrótce się nie pojawią, trzeba będzie zapłacić muzykom za nadgodziny.
Grayson ujął jej dłonie.
– Próbuję ci powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczysz. I dla Nelle. To, że wzięłaś na siebie zaplanowanie naszego ślubu, pozwoliło Nelle spędzić czas z ojcem przed jego śmiercią. – Na moment zamilkł. – Mam nadzieję, że kiedyś będziemy sobie żartować na twoim ślubie.
– Dobra, dobra. – Finley wyszarpnęła rękę. – Dlaczego ludzie mający się pobrać koniecznie chcą wciągnąć w małżeńskie bagno swoich przyjaciół? – Rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołała. – Wybawcie mnie od tego typa!
Do pokoju weszli Luke Dallas i Evan Fletcher, obaj w smokingach, przystojni i uśmiechnięci. Uścisnęli dłoń Graysona i poklepali go po ramieniu. Oczywiście Finley nie liczyła na wsparcie z ich strony; żaden z nich nie uważał małżeństwa za przestarzały rytuał. Luke kochał swoją żonę Danicę i ich malutką córeczkę, a Evan cieszył się, że Grayson i Nelle biorą ślub w winnicy jego narzeczonej Marguerite Delacroix, bo za kilka miesięcy on z Marguerite też zamierzali się tu pobrać.
Finley westchnęła. Czasem miała wrażenie, jakby była jedyną rozsądną osobą w tym pokoju.
– Goście już siedzą? – spytała.
– Tak jest, proszę pani. – Evan wyszczerzył zęby.
– Świetnie. – Skinęła na Graysona. – Idziemy.
Saint Isadore było wymarzonym miejscem na ślub. Większość winnic w dolinie Napy miała zakaz organizowania ślubów na swoim terenie; zakaz nie obejmował zamku Saint Isadore zbudowanego w dziewiętnastym wieku na wzór zamków w dolinie Loary.
Ceremonia odbywała się na ogromnym tarasie, z którego rozciągał się widok na wzgórza poprzecinane rzędami winorośli. Na jednym końcu stał ołtarz, czyli ozdobiony różami i bluszczem treliaż, oraz krzesła dla gości, na drugim zaś przygotowano stoły na przyjęcie. Po uroczystości zaślubin w miejscu treliażu miała powstać scena, na której miał wystąpić ulubiony zespół Nelle.
Finley ostatni raz powiodła wkoło wzrokiem, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniano. Nie, o niczym. Nawet pogoda dopisała. Było ciepłe lutowe popołudnie, niebo bezchmurne.
Rozległy się pierwsze nuty marsza weselnego. Nelle stała na końcu prowizorycznej nawy. W białej sukni z koronki i tiulu wyglądała jak księżniczka z bajki. Oczy młodych się spotkały i w tym momencie reszta świata przestała dla nich istnieć. Finley odetchnęła z ulgą. Za kilka minut Grayson i Nelle będą małżeństwem. Przez chwilę spoglądała na twarze gości, kiedy nagle…
Znieruchomiała. Mężczyzna w trzecim rzędzie… Nie, to nie może być on. Skąd by się tu wziął? Nic go nie łączyło z Nelle i Graysonem, jego nazwisko na pewno nie figuruje na liście gości.
Serce zaczęło jej walić. Przymknęła powieki i wzięła kilka głębokich oddechów. Po prostu wyobraźnia płata jej figla. Przez rozmowę o „dozgonnej miłości” i „dopóki nas śmierć nie rozłączy” obudziły się w niej zapomniane wspomnienia.
Po chwili otworzyła oczy i zerknęła w bok; na pewno wszystko się jej przywidziało. Ale nie; mężczyzna w trzecim rzędzie wpatrywał się w nią intensywnie, równie zszokowany jej widokiem co ona jego.
Nie ma halucynacji. To on, Will Taylor.
Ten sam Will, który udowodnił jej, że pojęcie bratnich dusz to żart. Który zniszczył jej wiarę w prawdziwą miłość i szczęśliwe związki. Który piętnaście lat temu odszedł od niej, rozdzierając jej serce na tysiące kawałków.
Najwyższym wysiłkiem woli skierowała wzrok na pastora. Udało jej się śledzić przebieg uroczystości na tyle, aby w odpowiednim momencie podać obrączki. Nawet zdołała się uśmiechnąć, gdy pastor ogłosił Graysona i Nelle mężem i żoną. A kiedy Grayson zgarnął Nelle w ramiona i pocałował ją gorąco, zapomniała o Willu i śmiejąc się radośnie, zaczęła klaskać.
Potem wszyscy wstali, by ruszyć za młodą parą na drugi koniec tarasu. Finley wyprostowała ramiona i uniosła głowę. Nie spojrzę w tamtą stronę, powtarzała w myślach. Nie spojrzę. Nie spojrzę…
Gdy spojrzała, Willa już tam nie było.

Przyjedź do Kalifornii, powiedziała tydzień temu jego siostra Lauren. Spędzimy razem trochę czasu, pośmiejemy się… Śmiech był ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Czuł się tak, jakby ktoś go uderzył. Był tak oszołomiony, że niemal przez całą ceremonię siedział nieruchomo. Nic nie słyszał, nic nie widział. Gdy rozległy się oklaski, oddalił się pośpiesznie.
Finley Smythe. Była równie piękna jak dawniej. Czasem, skacząc po kanałach informacyjnych lub czytając artykuły w internecie, trafiał na zdjęcia Finley oraz jej ojczyma. I chociaż mieszkał w Chicago, daleko od okręgu wyborczego kongresmana Barretta Monka, to słyszał o jego „kłopotach”. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że pan młody jest spokrewniony z byłem kongresmanem, a zatem i z Finley.
Włosy miała krótsze, była szczuplejsza, niż pamiętał. Ale nadal odznaczała się wdziękiem, opanowaniem i magnetyczną charyzmą, która sprawiała, że wszyscy patrzyli na nią, zamiast na piękną pannę młodą. I nadal – co jej spojrzenie mu uzmysłowiło – była dla niego niedostępna.
Od przechodzącego kelnera chwycił kieliszek, który opróżnił jednym haustem. Jak to możliwe? Tylu ludzi się pobiera, a Lauren musiała zaciągnąć go akurat na ślub, na którym Finley pełni rolę druhny?
– Wreszcie cię znalazłam. – Lauren pojawiła się u jego boku, jakby przywołał ją myślami. – Tak nagle zniknąłeś. Dobrze się czujesz?
– Tak – skłamał.
– Jakoś ci nie wierzę. Wracamy do hotelu?
– Nie, serio, nic mi nie jest. – Skinąwszy na kelnera, wymienił pusty kieliszek na pełny. Drugi podał siostrze. – Nie wiem, o co ci chodzi.
– Jeśli nie chciałeś tu przyjeżdżać, mogłeś mi powiedzieć. Poprosiłabym kogoś innego. Wiele osób chętnie skorzystałoby z możliwości uczestniczenia w tak ekskluzywnym wydarzeniu towarzyskim.
Will skarcił się w myślach. Nie powinien pozwolić, by widok dawnej flamy zepsuł mu humor. Uśmiechnął się do siostry.
– Cieszę się, że jestem tu z tobą. Słowo honoru. Minęło za dużo czasu, odkąd się widzieliśmy.
– Czyja to wina? – spytała i dokończyła: – Moja.
– Moja – zawtórował.
– Fajnie, że się zgodziłeś, kiedy okazało się, że Reid nie może. – Spojrzała na lśniącą platynową obrączkę, która wraz z pierścionkiem zaręczynowym zdobiła serdeczny palec jej lewej ręki.
– Reid zna pannę młodą, tak?
– I pana młodego, ale Nelle pracuje dla organizacji non-profit, której Reid jest sponsorem, więc często rozmawiają. A ja rok temu zaprzyjaźniłam się z Nelle, ale wiedziałam, że nikogo poza nią nie będę tu znała. Dlatego poprosiłam cię o towarzystwo. Tu jest sama śmietanka branży technologicznej, twoi ludzie.
– Bez przesady. – Finley jasno dała mu do zrozumienia, za kogo go uważa, a nie uważała za „swojego”.
– Bez przesady? – Lauren skrzyżowała ręce na piersi. –Jesteś prezesem w firmie technologicznej.
– EverAftr mieści się w Chicago, nie w Dolinie Krzemowej.
– Screenweb chce nakręcić program o tobie.
– Nie o mnie, tylko o EverAftr. Taki reality show o ludziach, którzy szukają swojej drugiej połowy.
– Masz być bohaterem pierwszego sezonu.
– Ale tematem całej serii jest EverAftr.
Lauren pokręciła ze śmiechem głową.
– Może mi jeszcze powiesz, że sukces EverAftr to nie twoja zasługa?
Mimo tłumu na tarasie Will bez trudu odnalazł wzrokiem Finley. Zawsze miał doskonałą pamięć. Wprawdzie nie mógł zadziwić przyjaciół szczegółami posiłku zjedzonego sześć lat temu, ale potrafił przywołać mnóstwo faktów i liczb, dźwięków, zapachów i obrazów. A teraz jedyne, co pamiętał, to Finley.
Jej aksamitną skórę. Błysk, który pojawiał się w jej oczach, gdy ją rozśmieszał. Jej przyśpieszony oddech, kiedy ją całował…
– Na pewno dobrze się czujesz? – Lauren pomachała ręką przed jego twarzą. – Nie słuchasz, co mówię. Policzki masz zaczerwienione.
– Trochę zmarzłem. Dziwne, że przyjęcie odbywa się na zewnątrz, a nie pod dachem.
– Żartujesz! Jest piękna pogoda, rozstawiono promienniki. Jak wyjdziesz z tego kąta i wmieszasz się w tłum, od razu zrobi ci się cieplej. Swoją drogą nie jesteś głodny? – Lauren wskazała tace z przekąskami. – Podobno wynajęto szefa kuchni, którego restauracja ma trzy gwiazdki Michelina.
Will ponownie odszukał wzrokiem Finley; stała z nowożeńcami, pozując do fotografii. Popołudniowe słońce tworzyło nad jej głową aureolę.
Odwrócił głowę. Co z tego, że są na tym samym przyjęciu? On już nie jest zakochanym młodzieńcem, ona też się zmieniła. Wytrzyma parę godzin. Zresztą wkrótce jego życie i tak zostanie wystawione na widok publiczny.
Właściwie może jego obecność tutaj miała pewien plus. Kiedy Screenweb ogłosi, że przystępuje do realizacji programu w oparciu o EverAftr i że pierwszy sezon skupi się na nim, przedstawiciele mediów zaraz zaczną grzebać w jego przeszłości. Odkryją, że przed laty coś go łączyło z Finley. Czy nie lepiej, by sam się z tym rozprawił?
Oczywiście jeśli będzie miał okazję do rozmowy z Finley, która unikała patrzenia w jego stronę. Najwyraźniej jej też nie kusiło ponowne spotkanie. Nic dziwnego; tamtego lata dała mu do zrozumienia, że przeżyli przygodę, i na tym koniec.
Szlag by trafił tę jego doskonałą pamięć. Bo odtwarzając w myślach słowa Finley, miał wrażenie, jakby każda sylaba fizycznie go raniła.
– To co, zjemy coś?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Zobaczmy, co przygotowano.
Nie powstrzymał się i jeszcze raz zerknął na Finley. Rozmawiała z jakąś kobietą. Jeśli czuła na skórze jego spojrzenie, nie dała nic po sobie poznać. Wyprostowawszy się, ruszył za Lauren, która omijając rozbawione grupki gości, szła w kierunku bufetu.
Finley należy do przeszłości. Tam musi pozostać. Ale przez całe popołudnie i wieczór, podczas kolacji i tańców, zalewała go fala wspomnień…

„Zamknął na moment oczy. Jego napięcie rosło, z każdą sekundą stawało się coraz większe, ledwo wytrzymywał. Zanurzył palce w jej włosach. Tym, co robiła, doprowadzała go do szaleństwa, ale i uszczęśliwiała. To było jeszcze bardziej ekscytujące przeżycie niż w Miami, a przecież seks w Miami był wyjątkowy, fantastyczny. Może chodziło o to, że już znali swoje ciała? A może o to, że dziś wiedział, iż Chloe nie potrafi mu się oprzeć? Że pragnie go z równą siłą co on jej?”.

Asystentka z temperamentem

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1156

ISBN: 9788327691675

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

– Zapomnij o tym – poradził mu ich rodzinny prawnik. – Twoje dziedzictwo jest dobrze zabezpieczone. Nie musisz się tym martwić.
Zwłaszcza dziś, w dniu, w którym w Londynie otwarto nową siedzibę Stefanos Enterprises, nie powinien być w tak posępnym nastroju. Aristeus Stefanos nie mógł jednak do siebie dojść. Od śmierci ojca minął zaledwie miesiąc. Jego ojciec, Christophe Stefanos, był w świecie biznesu znaną osobistością. Ari, ukochany syn, był wstrząśnięty jego niespodziewaną śmiercią. Ari uwielbiał ojca i nigdy nie wątpił w jego nieskazitelną uczciwość.
Teraz, kiedy patrzył na to z punktu widzenia dojrzałego, dwudziestoośmioletniego mężczyzny, nie mógł się nadziwić swojej naiwności. Śmierć ojca odkryła jego mroczne sekrety, skrzętnie ukrywane przed całym światem. Ari musiał podjąć decyzje, których być może kiedyś będzie żałował. Był pełen sprzecznych uczuć, nad którymi chwilowo nie potrafił zapanować. Miotały nim złość, wstyd, niedowierzanie, a momentami nawet rozpacz.
Choć nie mógł zmienić tego, co się już stało, miał jednak wpływ na to, co przyniesie przyszłość. Po powrocie do Grecji z pogrzebu ojca postanowił poznać osobiście swoich pracowników. Do tej pory nigdy tego nie robił. Zatrudniał specjalne osoby, które monitorowały pracę jego ludzi. Tym razem postanowił wziąć udział w spotkaniu firmowym organizowanym w Norfolk.
W nowej siedzibie Stefanos Enterprises zebrali się pracownicy z siedmiu oddziałów. Jego dyrektor generalny zaproponował zorganizowanie spotkania firmowego, żeby zintegrować pracowników i poprawić komunikację między poszczególnymi oddziałami tego ogromnego przedsiębiorstwa. Ari nie był do końca przekonany co do celowości organizowania takiego spotkania. Przypuszczał, że niektórzy z pracowników potraktują je jako krótkotrwałe wakacje na koszt firmy.
Wyszedł ze swojego biura i spojrzał w kierunku ochroniarza, który flirtował z recepcjonistką. Jak ona miała na imię? Cleo? Tak. Cleopatra. Burza jasnych kręconych włosów i błękitne oczy. Takie imię powinna nosić wysoka, posągowa brunetka, a nie drobna blondynka, w dodatku ubrana w jakąś kolorową sukienkę, która wyglądała, jakby była uszyta z zasłonki.
Prawdą było, że nie miał dla niej do tej pory czasu. Pierwszego dnia pracy niepotrzebnie wpuściła do niego jego byłą dziewczynę, Galinę Ivanową, której wcale nie miał ochoty oglądać. Oczywiście, przepraszała go za to sto razy! Przez całe pięć długich minut. Patrzyła na niego tymi ogromnymi niebieskimi oczami, które sprawiały, że wyglądała raczej jak jakiś cherubin, a nie dojrzała kobieta. Nie mógł jej tak po prostu zwolnić, ale jej obecność w tak bliskiej odległości działała na niego drażniąco.
– Miłego popołudnia, panie Stefanos – wykrzyknęła radośnie na jego widok, zupełnie nie przejmując się tym, że została przyłapana na odrywaniu ochroniarza od pracy.
Ari z trudem powstrzymał się przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi. Nie chciał wszczynać awantur. Nade wszystko cenił sobie spokój i porządek. W jego życiu wszystko miało swoje miejsce i swój czas. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Ubrania w jego szafie były ułożone kolorami, książki na półce stały w porządku alfabetycznym, a biurko zawsze było uporządkowane. Wszystko miało swoje miejsce. Jeśli tylko coś wymykało się spod jego kontroli, stawał się nerwowy. Dlatego właśnie ta kobieta ze swoją niefrasobliwością wyprowadzała go z równowagi.
Cleo „nie pasowała” do Stefanos Enterprises. Była zbyt gadatliwa, zbyt głośna, zbyt widoczna. Zbyt dużo się uśmiechała i zbyt dużo czasu spędzała na pogaduszkach z przygodnymi ludźmi. Ari nie cierpiał takich ludzi jak ona.
Otrząsnął się, przypominając sobie, że czeka na niego helikopter, który miał go zabrać do Norfolk.

Cleo weszła do minibusa i umieściła torbę na półce. Większość pracowników jechała na to spotkanie samochodem, ona jednak nie znała nikogo na tyle dobrze, żeby się z nim zabrać. Zazwyczaj trzymała się nieco na uboczu, tym bardziej więc poczuła się doceniona, kiedy otrzymała zaproszenie na ten wyjazd. Zawdzięczała ten zaszczyt zapewne temu, że miała pracować w Steafanos Enterprises przez następne osiem miesięcy.
Skrzywiła się, przypominając sobie swój pierwszy dzień, który definitywnie przekreślił jej szansę uzyskania w tej firmie stałego zatrudnienia. W recepcji pojawiła się uderzająco piękna i niezwykle pewna siebie brunetka, która oznajmiła, że jest umówiona z panem Stefanosem na lunch. Cleo nie przyszło nawet do głowy, żeby zadać jej jakieś dodatkowe pytanie. Nikt jej nie poinformował, że kochanki szefa mają zakaz kontaktowania się z nim zarówno osobiście, jak i przez telefon w czasie jego pracy.
Była zszokowana, kiedy po chwili ujrzała jak dwóch ochroniarzy grzecznie, ale stanowczo wyprowadziło ją z biura. Po chwili jedna z asystentek pana Stefanosa przyszła do niej i spytała, co ona sobie, do diabła, wyobraża? Dlaczego wpuściła tę „wariatkę” do biura szefa? Ta kobieta nawiedzała ich jeszcze kilkakrotnie, w nadziei, że uda jej się przekonać Stefanosa do zmiany zdania i do odnowienia znajomości. Cleo uważała, że ktoś powinien ją ostrzec przed tym, że może mieć do czynienia z takimi osobami jak ona.
Cóż, teraz już nie mogła zmienić tego, co się stało. Postanowiła skupić się na tym, co ją czeka. Noc spędzona poza ciasnym mieszkankiem, które wynajmowała do spółki z przyjaciółką, na pewno dobrze jej zrobi. Choć uwielbiała ciszę i spokój, nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Ceny lokali w Londynie były niebotyczne i przy swoich zarobkach mogła jedynie o tym pomarzyć. I tak miała dużo szczęścia, bo jej współlokatorka, Ellie, kilka nocy w tygodniu spędzała u swojego chłopaka, dzięki czemu ona miała całe mieszkanie dla siebie. Mieszkanie należało do Ellie, która jednak była studentką i potrzebowała stałego źródła dochodu.
Spotkanie firmowe miało się odbyć w usytuowanym na wsi hotelu, otoczonym lasami i polami. Gdy zajechali na miejsce, było późne popołudnie. Kiedy odbierała w recepcji kartę do pokoju, podeszła do niej Lily, jedna z pracownic biura.
– Chodź… Jesteś ze mną w pokoju.
Cleo zmusiła się do uśmiechu. Widziała, że jej towarzyszka jest z tego faktu tak samo niezadowolona jak ona. Lily zaprowadziła ją do pokoju, po czym przeprosiła, nie mogąc się doczekać, kiedy dołączy do przyjaciół.
– Po kolacji spotykamy się w barze. Możesz do nas wpaść, jeśli chcesz. Im więcej osób, tym weselej.
Obcą twarz lepiej znieść w tłumie, skonstatowała ze smutkiem Cleo. Ucieszyła się z zaproszenia, choć nie miała pewności, czy było do końca szczere.
– Zejdę zobaczyć, na co się mogę zapisać.
– Podobno zajęcia z jogi są niezłe – poinformowała ją Lily.
Cleo nie była fanką jogi. Kiedyś już jej próbowała i uznała, że to nie dla niej.
Odświeżyła się nieco, po czym zeszła na dół przekonać się, co jeszcze jest w ofercie. W końcu zdecydowała się na paintball i wiosłowanie. Nie należała do osób, które uprawiają sporty, ale uważała, że skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać, zwłaszcza że nie musiała za to płacić. Miała nadzieję, że będzie się dobrze bawić.
Wychowana przez samotną matkę szybko się nauczyła, że żeby osiągnąć coś w życiu, musi mieć tupet. I zawsze starała się dostrzec we wszystkim coś pozytywnego. Dla niej szklanka była do połowy pełna.
Na kolację założyła kolorową sukienkę ze stretcha i buty na obcasie. Jej matka uważała, że tylko czarny kolor jest elegancki, ale wiele jej to nie pomogło. Mężczyzna, którego kochała, nie odwzajemnił jej miłości i nie chciał dziecka, które z nią spłodził. Odszedł, jak tylko się dowiedział, że Lisa Brown jest w ciąży.
Zeszła do jadalni i rozejrzała się po zgromadzonych ludziach. Rozpoznawała twarze tylko niektórych z nich. Wiedziała, że Ari Stefanos miał do nich dołączyć, co trochę ją zaskoczyło. Wiedziała, że nie mieszka z nimi w hotelu, tylko w jakiejś skrytej w lasach luksusowej posiadłości. Lubiła na niego patrzeć. Wysokie kości policzkowe, kruczoczarne włosy, przenikliwe spojrzenie czarnych jak smoła oczu i usta, jakby stworzone do całowania.
Pierwszy raz zobaczyła go w dniu, w którym usiłowała przeprosić go za to, że z jej winy do jego biura wtargnęła ta kobieta. Od razu ją zafascynował. Było w jego twarzy coś, co sprawiało, że nie mogła oderwać od niej wzroku. Czuła się przy nim jak speszona nastolatka. Wysychało jej w ustach, a w głowie nagle robiła się pustka. Ari Stefanos zdecydowanie działał na nią onieśmielająco.
Był jej sekretnym uzależnieniem. Wszystkie kobiety w biurze podkochiwały się w nim i trudno było mieć im to za złe. Ari był niezwykle przystojnym i seksownym mężczyzną. Wszyscy inni mężczyźni po prostu przy nim bledli. Doskonale wiedziała, że Ari nigdy nie łączy przyjemności z pracą. Poza tym wiedziała, że nie należy do kobiet, którymi taki mężczyzna jak Stefanos mógłby się zainteresować.
Cleo nigdy nie była zakochana i specjalnie jej na tym nie zależało. Doskonale pamiętała, czym skończyła się miłość matki. Ona, jeśli zdecyduje się na związek z mężczyzną, to tylko wtedy, kiedy to jemu będzie na tym zależało bardziej niż jej. Nie zamierzała powielać błędów swojej matki.
Podziwianie Ariego Stefanosa było miłą rozrywką i do tego zupełnie niegroźną.

Całkowicie nieświadomy tego, że ktoś czerpie przyjemność z patrzenia na niego, Ari skierował się do baru, zdecydowany wypić drinka i być miłym dla wszystkich. Zamierzał udać się do swoich prywatnych apartamentów, jak tylko będzie to możliwe.
Z niewiadomego powodu jego wzrok spoczął na Cleo. Była pogrążona w rozmowie z jakimiś ludźmi, a burza jej jasnych włosów poruszała się przy każdym ruchu. Wstała, żeby podejść do baru, i wtedy zobaczył, że jest ubrana w obcisłą sukienkę w duże palmowe liście. Na piersiach widniał ogromny błękitny motyl niczym ogromny liść obejmujący jej piersi. Ta krzykliwa kreacja podkreślała jej pełne kształty. Nagle zrozumiał, dlaczego tak przykuwała jego uwagę. Choć nie była wysoka, miała świetną figurę. I całkiem niezłe nogi, dodał w myślach, przyglądając jej się z uwagą. Uśmiechała się promiennie do barmana, który przygotowywał jej drinka.
– Jest bardzo ładna i bardzo młoda – skomentowała Mel, jego starsza asystentka, spoglądając w tym samym kierunku.
Oderwał wzrok od Cleo, czując, że lekko się rumieni.
– Za dużo mówi.
– Tak, ale jest bardzo dobra w tym, co robi. Pomocna, życzliwa, miła. W moim przekonaniu jest znacznie lepsza od tej sztywnej lalki, która poszła na urlop macierzyński.
Ari zacisnął zęby.
– Koszmarnie się ubiera.
Mel zmarszczyła brwi i spojrzała na niego zaskoczona.
– W takim razie niech ktoś jej powie, żeby stonowała kolory, żeby wyglądać nieco bardziej… profesjonalnie.
Ari jednym haustem wychylił whisky, którą podał mu barman.
– Idę się integrować. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. To był długi dzień.

Cleo spędziła z Lily i jej przyjaciółmi jakąś godzinę. Potem wróciła do pokoju i położyła się do łóżka. Zastanawiała się, gdzie się podział Ari Stefanos, ponieważ w ogóle go nie widziała.
Rano zeszła na śniadanie sama, ponieważ Lily poszła na zajęcia z jogi. Zjadła w samotności i odnalazła otoczone drewnianym płotem miejsce, w którym miała się odbyć zabawa w paintball. Okazało się, że oprócz niej tę zabawę wybrała tylko jedna kobieta, którą poznała wczoraj w barze. Był to typ sportsmenki, która zaliczyła rano jogging. Cleo założyła maskę i wzięła do ręki pistolet. Instruktor pokazał jej, jaką pozycję przybrać, żeby oddać prawidłowy strzał.
W tej samej chwili na teren strzelnicy wkroczył Ari Stefanos wraz z kilkoma mężczyznami. Weszli do budki, w której przechowywany był sprzęt. Zastanawiała się, co takiego jest w tym człowieku, że tak bardzo przykuwał jej uwagę. Mocno zarysowana szczęka? Pięknie wykrojone usta, na których nigdy nie dostrzegła uśmiechu? A może wysoka, dobrze umięśniona sylwetka, której mógłby mu pozazdrościć niejeden sportowiec?
Mężczyźni podzielili się na dwie grupy i rozpoczęli zabawę. Cleo stała za drzewem przez nikogo niedostrzeżona. Trzy osoby z jej własnej drużyny zapędziły ją w ten zakątek. Została przez nich całkowicie pokryta plamami z farby, stając się doskonałym celem. Była zdziwiona tym, jak bolesne okazały się uderzenia małych piłeczek z farbą.
– Przestańcie! – krzyknęła, czując, że będzie miała całe ciało w siniakach, ale oni jedynie roześmieli się głośniej i dalej w nią strzelali.
Kiedy wreszcie poszli, była wściekła. Zaatakowali ją członkowie własnej drużyny, zapewne dlatego, że była łatwym celem i nie umiała się bronić. Bolało ją całe ciało i czuła, że łzy napływają jej pod powieki.
– Wypadasz z gry. Przejdź do strefy zabitych – poinstruował ją czyjś bezduszny głos.
– Nigdzie nie idę! To byli ludzie z mojej drużyny!
– Masz jakichś świadków? Jeśli nie, to wypadasz z gry. – Głos był nieubłagany.
– Powiedziałam już, że nigdzie nie idę!
Doskonale wiedziała jeszcze z czasów dzieciństwa, że jeśli nie będzie o siebie walczyć, zostanie zniszczona. Nie zamierzała dopuścić do tego, żeby powtórzyło się to, co było zmorą w czasach, kiedy chodziła do szkoły.
– To jest niezgodne z zasadami gry.
– Och, zamknij się wreszcie! Jeśli oni mogli pogwałcić zasady i zaatakować członka własnego zespołu, to ja mogę zrobić to samo. Dopadnę ich!
Ari popatrzył na nią spod maski z niedowierzaniem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Zapoznałaś się z zasadami gry? Nie wolno wspinać się na drzewa ani atakować zza nich. A kiedy zostaniesz trafiona, musisz opuścić pole działań.
– Dużo mi da czytanie zasad, skoro nikt inny ich nie przestrzega! Zostaw mnie. Przyciągasz uwagę do mojej osoby i przez ciebie nie uda mi się ich dopaść.
– Natychmiast zejdź z tego drzewa. Upewnię się, że bezpiecznie opuścisz teren manewrów.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Nikt ci nigdy nie mówił, żebyś pilnował swojego nosa? – Wspięła się na wyższą, szerszą gałąź i przygotowała pistolet. – Mam zamiar dać im nauczkę.
Ariemu nigdy dotąd nie zdarzyło się, by ktokolwiek z jego podwładnych zignorował jego polecenie. Najwyraźniej go nie rozpoznała. Rozumiał jej złość, ale nie mógł pozwolić na to, żeby zignorowała obowiązujące reguły.
Wyciągnął ręce i objął ją w pasie. Z tej odległości nie mógł nie zauważyć, jak kształtne miała pośladki. Były niczym dwie połówki dojrzałej brzoskwini. Mimo woli poczuł, jak jego ciało reaguje na jej bliskość. Potężny wzwód omal nie rozerwał mu spodni. Starając się nie zwracać na to uwagi, ostrożnie postawił Cleo na ziemi.
– Co ty wyprawiasz?
Pochylił się, żeby ją uspokoić. W nozdrza uderzył go delikatny zapach truskawek unoszący się z jej włosów. Zdecydowanie był zbyt blisko niej. Odsunął się i popatrzył w błękitne oczy.
– Zabieram cię stąd – oznajmił stanowczo. – Zanim stracę do ciebie cierpliwość.
– Tylko dlatego, że masz inny pogląd na to, jak powinna wyglądać ta gra…
– Łamanie reguł może doprowadzić do tego, że gra skończy się dla wszystkich. Ponadto chodzi też o kwestie bezpieczeństwa. Proszę…
Było w tonie jego głosu coś, co sprawiło, że znieruchomiała i spojrzała na niego z namysłem. No tak. Te ciemne oczy nie mogły należeć do nikogo innego. Wykłócała się z własnym szefem, który był znany z tego, że maniakalnie przestrzegał wszelkich zasad.
– Och, przepraszam, panie Stefanos. Nie wiedziałam, że to pan.
– Może powinienem być w jakiś sposób oznakowany – powiedział, prowadząc ją w stronę wyjścia.
Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta.
– Dziękuję. Pójdę do hotelu, żeby się przebrać.
Ari pochylił się w jej stronę.
– Obiecuję, że zamaluję ich farbą od stóp do głów.
– Niech sobie pan nie robi kłopotu, panie Stefanos. W końcu to tylko zabawa…
Stał nieruchomo przez kilka sekund, wpatrując się w jej kształtną figurę znikającą z pola widzenia. Naturalny wdzięk, z jakim się poruszała, przykuwał uwagę każdego mężczyzny. Zacisnął zęby, zirytowany faktem, że wzbudziła w nim taką żywą reakcję. Była jego pracownicą i taka reakcja była zupełnie niedopuszczalna.

Cleo była wściekła. Poszła prosto do łazienki, żeby zmyć z siebie plamy po farbie. Wszędzie miała czerwone ślady po uderzeniu małymi kulkami. To jej wina, że nie założyła grubszych ubrań ani ochraniaczy proponowanych przez personel. A do tego to niefortunne spotkanie z Arim Stefanosem!

Cleo Brown nie najlepiej zaczęła swoją nową pracę. Nieświadoma zakazu, wpuściła do gabinetu szefa Aristeusa Stefanosa jego byłą kochankę, a podczas wyjazdu integracyjnego nie rozpoznała go w przebraniu do gry w paintball i pokłóciła się z nim. Na koniec wpadła do wody, a ponieważ nie umiała pływać, szef musiał ratować jej życie. Aristeus jest wściekły na Cleo za wszystkie gafy, lecz jednocześnie jej temperament i uroda nieodparcie go pociągają. Gdy po ich wspólnej nocy Cleo odchodzi z pracy, Aristeus czuje, że musi ją odnaleźć… Druga część miniserii ukaże się w maju

Będzie tak, jak zechcę

Maya Blake

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1225

ISBN: 9788383424125

Premiera: 21-03-2024

Fragment książki

Szejk Tahir bin Halim Al-Jukrat znał swojego najbliższego doradcę na tyle długo, żeby wiedzieć, kiedy ten z nim pogrywa. Z pewnym rozbawieniem obserwował, jak mężczyzn bawi się dokumentami, prostuje rogi, które nie wymagały prostowania, układa pióro dokładnie na środku pierwszej strony.
– Powiesz wreszcie to, co masz do powiedzenia? – zapytał zniecierpliwiony Tahir, gdy minęła pełna minuta, a Ali nadal się nie odzywał.
Doradca skrzywił się lekko; mikroskopijny ruch, który niewielu by zauważyło. Ale Tahir zauważył. Nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę.
Niegdyś rozdawał zaufanie na prawo i lewo, i słono za to zapłacił. Mógł tylko mieć nadzieję, że jego winy zostaną odpuszczone i ojciec nie będzie patrzył na niego z rozczarowaniem, kiedy spotkają się w zaświatach…
Zesztywniał pod napływem emocji, które wzbudziła w nim myśli o ojcu.
– Nie do końca, Wasza Wysokość – odparł Ali, znów poprawiając pióro.
Tahir westchnął.
– O co chodzi, Ali? Czy mój brat znowu coś nawywijał?
Jego brat Javid lubił czerpać z życia pełnymi garściami, co oznaczało liczne skandale. Nie zrobił dotąd nic niewybaczalnego; nauczył się tańczyć na granicy, nie przekraczając jej. Póki co Tahir pozwalał mu na to, ponieważ Javid był najsprytniejszym dyplomatą, jakiego Jukrat kiedykolwiek zrodził. Potrafił wejść w sam środek międzynarodowego kryzysu i wygładzić zmierzwione piórka z tą samą maestrią, z jaką uwodził najpiękniejsze kobiety na świecie.
Sam Tahir wolał dyskretniejsze romanse, i to nie tylko dlatego, że żył na świeczniku. Incydent sprzed dwunastu lat dał mu bolesną nauczkę. Odepchnął od siebie kolejne niechciane wspomnienie i spojrzał na doradcę.
– Nie mam całego dnia, wiesz?
Ali odchrząknął.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Nie, nie chodzi o Jego Książęcą Mość.
– W takim razie o co chodzi? Wyduś to z siebie, Ali.
– Poinformowano mnie, że pod pałacową bramą znajduje się… pewna osoba, która domaga się audiencji. – Ton jego głosu był niechętny. Prawie zalękniony.
– I w czym problem? Należy postąpić zgodnie z procedurami.
– Problem w tym, że koczuje tam od trzech dni. Próby odpędzenia jej nie dają rezultatu.
Tahir uszczypnął grzbiet nosa i już miał kazać Alemu zostawić ten temat, kiedy coś go tknęło.
– Ona?
– Tak, Wasza Wysokość.
Tahir powstrzymał się, żeby nie przewrócić oczami.
– Musi być powód, dla którego dzielisz się ze mną tą informacją.
– Chodzi o jej tożsamość, Wasza Wysokość.
Ukłucie niepokoju zamieniło się w lodowaty dreszcz na plecach Tahira.
– Czy kiedykolwiek sprawiałem wrażenie, jakbym lubił tajemnice albo intrygi, Ali?
Doradca odchrząknął i poprawił pióro.
– Wasza Wysokość, tym gościem jest Lauren Winchester.
Tahir wyprostował się gwałtownie. Wróciły do niego dawne emocje: szok, wstyd, furia, rozpacz. Wszystko, co wycierpiał w ciągu trzech dni w Anglii, kiedy był na jej łasce.
– Co ty powiedziałeś? – zapytał z zimną furią w głosie.
Teraz rozumiał wahanie swojego doradcy. Był wściekły na Alego, że ten ośmielił się wypowiedzieć jej imię w jego prywatnej przestrzeni.
– Przepraszam, Wasza Wysokość. Próbowaliśmy pozbyć się problemu, ale…
Tahir zmrużył oczy.
– Ale co?
Ali wzruszył ramionami.
– Była ostrożna. Nie dała nam żadnego pretekstu, żeby zdecydowanie zareagować.
Oczywiście. Lauren Winchester była niesłychanie inteligentną kobietą. To było pierwsze, co zauważył, kiedy wszedł na debatę na uniwersytecie, ponad dekadę temu. Stał z tyłu, patrząc, jak z pasją dowodzi swoich racji.
Najpierw zafascynowała go jej argumentacja, spokojny, ale dobitny głos. Potem wspaniała grzywa jasnych loków sięgających talii. Szczupła, elegancka dłoń.
A potem, po godzinie, wstała.
Odwróciła się.
Zobaczył jej twarz…
Trzy miesiące później postawiła jego świat na głowie.
Jego ojciec ogłosił go hańbą dla rodu. Przyjaciele i rodzina traktowali go jak pariasa. Wygnanie go na pustynię okazało się wytchnieniem, czymś, co pozwoliło mu przeżywać rozczarowanie i rozgoryczenie z dala od ciekawskich oczu.
To roczne wygnanie wyleczyło go z wielu rzeczy. Odnalazł nową drogę, z której już nigdy nie zboczył. A jeśli czasami dojrzał echo potępienia w oczach swojego ojca… no cóż, to było piętno, z którym musiał żyć.
Za zasługą Lauren Winchester.
Chciał nakazać ją oddalić, ale kiedy otworzył usta, padły z nich zupełnie inne słowa.
– Czy próbowała prosić o audiencję, korzystając ze standardowych procedur?
– Nie, nie próbowała.
Dlatego, że wiedziała, że to się nie uda, czy dlatego, że uważała to za coś poniżej jej godności?
Tahir zacisnął usta.
– Mogłeś rozwiązać tę sprawę, nie zawracając mi nią głowy – mruknął, wciąż nieco zły na swojego doradcę, że poruszył ten nieprzyjemny temat. – Co zamierzałeś tym osiągnąć?
Ali szerzej otworzył oczy, wyraźnie zaskoczony.
– Uznałem, że należy rozważyć możliwe implikacje tej sytuacji, biorąc pod uwagę pozycję jej ojca w brytyjskim rządzie.
Ach, tak. Polityka. Jeśli Tahir miał być szczery, wtedy nie miała dla niego żadnego znaczenia. Jedyna pozycja, jaka interesowała go w tamtym czasie, to jej pozycja pod nim i jej zielone oczy zachęcające go, by zatracił się w niej całkowicie.
A on to zrobił.
I jakże żałował, kiedy odkrył jej prawdziwą naturę.
Znów spojrzał na Alego.
– Uważasz, że powinienem ją przyjąć, prawda?
Ali ponownie uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że Wasza Wysokość mógłby chcieć zamknąć rozdział.
Zamknięcie rozdziału.
Ładny termin ukuty dla tych, którzy są zbyt słabi, żeby zostawić swoje problemy za sobą.
Ale czy naprawdę zostawił je za sobą? Czy to możliwe, że oto nadarzyła się szansa, żeby raz na zawsze pogrzebać tamte podłe wydarzenia? Wtedy być może nareszcie zdołałby się zająć zadaniem wybrania sobie żony i spłodzenia dziedzica.
Tahir zatrzymał się raptownie, zdając sobie sprawę, że chodzi w tę i z powrotem po gabinecie. Doszedł do przeciwległej ściany i stał teraz przed portretem swojego ojca. Napotkał surowe, stalowe spojrzenie poprzedniego władcy. Czy jego ojciec poparłby decyzję, zwolna rysującą się w umyśle Tahira? Czy też uznałby ją za kolejny przejaw lekkomyślności, o które oskarżył go przed dwunastoma laty?
Ali odchrząknął.
– Czy Wasza Wysokość ma dla mnie jakieś instrukcje?
Teraz, kiedy ten pomysł zagościł w umyśle Tahira, nie potrafił się od niego uwolnić. Nie prosił, żeby ta istota zawitała do jego domu, ale czy pozwolenie jej uciec nie byłoby jeszcze większą głupotą?
Od czasu tamtych wydarzeń żył przykładnym życiem, bezgranicznie oddany swoim obowiązkom, sprytnym sojuszom i surowej samodyscyplinie. Ale gdzieś głęboko w jego umyśle tamten incydent wciąż nie dawał mu spokoju, jak cierń, którego nie jest w stanie wyciągnąć.
– Odwołaj moje kolejne spotkanie i przyprowadź do mnie Lauren Winchester.

Laura Winchester wyglądała marnie – nic dziwnego, skoro przez kilka ostatnich dni koczowała pod bramą pałacu. Jej brzoskwiniowa sukienka była brudna, a włosy ściągnięte i schowane pod białym szalem, którym zakryła głowę i ramiona. Mimo to nie straciła nic ze swojego uroku. Jeśli już, była jeszcze piękniejsza.
Z dziewczyny rozkwitła w kobietę. Jej twarz była szczuplejsza, a kości policzkowe wyraźniejsze, zwracające uwagę na jej obycie i inteligencję. Kiedy wzrok Tahira padł na zmysłowe usta, musiał odepchnąć od siebie wspomnienia, które w nim obudziły.
Ale to nie zmiany w jej wyglądzie najbardziej nim wstrząsnęły. Była… powściągliwa, a dawniej aż buzowała młodzieńczą pasją i buntem. Wyglądało tak, jakby ktoś przygasił jej wewnętrzne światło.
Ona czy ktoś inny?
Ale właściwie co go to obchodziło?
Tahir stał nieruchomo za swoim biurkiem, patrząc, jak Lauren Winchester przemierza jego domenę. Poczekał, aż te oczy, które kiedyś hipnotyzowały go nieskończonymi odcieniami zieleni, podniosą się znad bezcennego, ręcznie tkanego dywanu, i napotkała jego wzrok. Poczekał, aż te pełne, zmysłowe usta rozchylą się, kiedy nabierała powietrza.
– Witaj, Ta… hm… Wasza Wysokość.
Jej głos wciąż miał tę niską, zmysłową melodyjność. Każdy mięsień w ciele Tahira napiął się, a krew w jego żyłach zawrzała w sposób tyleż niepożądany, co niepowstrzymany. Ta reakcja jeszcze bardziej go zirytowała; zacisnął palce na krawędzi biurka. Oddychał głęboko, walcząc, by jak najszybciej doprowadzić się do porządku.
Kiedy minęła minuta, a Tahir wciąż nie odpowiedział, Laura pobladła lekko.
– Dziękuję, że Wasza Wysokość zgodził się mnie przyjąć.
– Nie dziękuj mi zbyt szybko. Mogłem cię tu sprowadzić tylko po to, żeby kazać ci iść do diabła. – Jego głos był tak lodowaty, że mógłby zamrozić pustynię.
Laura otworzyła szerzej oczy, po czym z powrotem wbiła wzrok w posadzkę. U każdej innej kobiety Tahir uznałby to za postawę czci i szacunku, ale jeśli Lauren Winchester nie przeszła transplantacji osobowości, to był fałszywy, wykalkulowany ruch.
– Mam nadzieję, że nie. Musiałam przyjść. Nie miałam innego wyboru.
To było coś, co Tahir rozumiał. Potrafił łatwo odeprzeć ten argument. Jako władca codziennie musiał dokonywać trudnych wyborów.
– Oczywiście, że miałaś. Dobry lub zły. Mądry lub głupi. Przyjście pod bramę mojego pałacu było wyjątkowo głupie.
– Próbowałam… próbowałam pisać mejle. I dzwonić.
Tahir uniósł brwi.
– Albo kłamiesz, albo specjalnie wyraziłaś się na tyle niejasno, że moi ludzie nie potraktowali cię poważnie.
– Nie mogłam powiedzieć wprost, czego chcę… – Laura urwała i odetchnęła głęboko, a Tahir zmusił się, żeby nie spuścić wzroku na jej piersi. Te same piersi, które kiedyś pieścił. – To osobista sprawa – dokończyła.
Tahir zignorował jej słowa.
– Mój pradziadek został zamordowany przez jednego ze swoich poddanych, który tak samo przyszedł pod pałacową bramę i błagał o audiencję. Wiedziałaś o tym?
Laura poderwała głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego! Musisz to wiedzieć!
– Muszę? Ostatni raz, kiedy się widzieliśmy, zdradziłaś mnie. Zaprzeczysz?
Lauren pobladła.
– Mogę… mogę wytłumaczyć…
– Zaprzeczysz? – powtórzył Tahir przez ściśnięte gardło.
Laura znów potrząsnęła głową.
– Przepraszam – wyszeptała w lodowatej ciszy.
Tahir powoli do niej podszedł, wykorzystując ten czas, żeby odzyskać kontrolę nad emocjami. Zatrzymał się kilka metrów od niej.
– Spójrz na mnie – rozkazał.
Laura powoli podniosła głowę. Zielone stawy jej oczu znów wabiły go w swoją bezdenną toń. Ale Tahir nie był już tym naiwnym głupcem, co kiedyś.
– Przeprosiny nieprzyjęte.
Gardło Laury poruszyło się, gdy przełykała ślinę, i na sekundę Tahir zatęsknił za tą pełną życia kobietą, z którą spędzał namiętne noce i odbywał stymulujące intelektualnie dyskusje. Na samo wspomnienie poczuł ściskanie w lędźwiach; zirytowany, skrzyżował ramiona na piersi i utkwił w niej kolejne przeszywające spojrzenie.
– Rozumiem, że jesteś zły…
– Rozumiesz? Czy też rzucasz we mnie pustymi przeprosinami, mając nadzieję, że udobruchasz mnie na tyle, żebym wysłuchał twojej prośby? Co to jest? Coś politycznego? Zakładam, że podążyłaś za swoją pasją i pracujesz w sektorze publicznym? – Był dumny z tego, że nigdy nie poddał się pokusie, żeby wyszukać w internecie jej nazwiska.
– Tak, zrobiłam to… w pewien sposób. Ale nie jestem tutaj w swoim imieniu.
Tahirowi na moment odjęło mowę. Kompletnie nie spodziewał się wieści, że nie przyszła po to, żeby błagać o jego wybaczenie. Była tutaj… dla kogoś innego. Spojrzał na jej dłonie. Nie miała pierścionka, ale to nie oznaczało, że nie omotała kolejnego naiwnego głupca. Tahir przypomniał sobie jej rodzinę. Władczego, despotycznego ojca. Brata, który sądził, że świat obraca się wokół niego. Z początku Tahir nie mógł się nadziwić, jak bardzo Lauren się od nich różni. Tylko po to, żeby odkryć, że po prostu lepiej ukrywała swoją prawdziwą naturę…
A teraz była tutaj. Żeby prosić o przysługę dla kochanka? Męża? Kogoś, kto znaczył dla niej tyle, że siedziała dla niego przez trzy dni pod pałacową bramą? Szkoda, że nie miała tyle serca dla niego, Tahira…
Podjął decyzję, która powinna była zostać podjęta na samym początku.
– Nie mamy o czym rozmawiać. Za chwilę zostaniesz wyprowadzona z mojego pałacu.
Lauren krzyknęła i zakryła usta dłonią, patrząc, jak Tahir naciska guzik wzywający Alego.
– Błagam, żebyś mnie wysłuchał…
Tahir uśmiechnął się szyderczo.
– Lepiej się nie zbliżaj. Na takie zachowanie moja ochrona dostaje wścieklizny.
Laura zamarła i uniosła pobródek. W jej oczach błysnął bunt.
– Czyli naprawdę pozwoliłeś mi wejść tylko po to, żeby się ze mnie naigrawać? – szepnęła.
Tahir wzruszył ramionami.
– Nie muszę ci się tłumaczyć. Miałem pięć minut do zmarnotrawienia na kogoś, kogo kiedyś znałem. Te pięć minut minęło.
Laura otworzyła usta, jednak pojawienie się Alego uciszyło ją. Ale te oczy… te pełne wyrazu zielone oczy, z których zniknęło onieśmielenie, błyszczały gniewem.
W Tahirze coś się obudziło. Jedyny w swoim rodzaju, rozgrzany do białości płomień, który tylko ona potrafiła w nim skrzesać. Tahir poszukiwał tego ognia z wieloma kobietami po niej, a z każdą porażką coraz bardziej jej nienawidził i coraz bardziej doskwierał mu jej brak.
Teraz, kiedy ją obserwował, każda komórka jego ciała zdawała się wyczekiwać ciętej riposty. Ale zamiast tego uszło z niej powietrze.
– Tahir, proszę…
„Proszę”.
W odróżnieniu od nieszczerego „przepraszam”, to „proszę” zdołało zasiać w jego sercu ziarno zwątpienia. Czyż w ciągu tamtego roku na pustyni nie poprzysiągł sobie, że pewnego dnia będzie słuchał jej błagania o litość?
Ale to nie wystarczyło. Wszystko, co utracił – szacunek, honor, dumę ojca, nawet warunkową wersję miłości swojej matki – utracił dlatego, że Laura odmawiała wypowiedzenia kilku prostych, szczerych słów…
– Wasza Wysokość, już czas – powiedział Ali w napiętej ciszy.
Tahir odstąpił od biurka i bez słowa ruszył w stronę drzwi gabinetu. Po kilku sekundach usłyszał za sobą jej niepewne kroki. Wiedział, że wystarczyłby jeden jego gest, by wyprowadzono ją z pałacu, ale nie mógł oprzeć się pokusie, by jeszcze przez chwilę posłuchać jej błagań.
Ali, ściskający swoją oprawną w skórę teczkę, szedł obok niego.
– Helikopter jest gotów, by zabrać Waszą Wysokość na północ – szepnął.
– Dobrze.
– Czy Wasza Wysokość zamierza zostać pełne dwa tygodnie, tak jak było ustalone? – zapytał mężczyzna, rzucając znaczące spojrzenie przez ramię.
Tahir zazgrzytał zębami.
– Nic się nie zmieniło.
– Oczywiście. W takim wypadku spotkania z władzami regionalnymi odbędą się zgodnie z planem.
Tahir ledwo słuchał Alego. Jego słuch był wyczulony na odgłos kroków za ich plecami. Wkrótce Lauren zostanie zatrzymana; nikomu nie pozwalano na wstęp do jego prywatnego skrzydła bez jego wyraźnego zezwolenia. A on nie miał zamiaru go udzielać.
– Poczekaj! Nie możesz… Jestem… z nim. Jego Wysokością… – jąkała za jego plecami zdyszana Lauren.
Tahir szedł dalej; z radością powitał uderzenie słońca na skórze, kiedy wyszedł na brukowaną alejkę wiodącą przez nieskazitelny trawnik jego prywatnej rezydencji. Miał nadzieję, że żar wypali jego wewnętrzne rozterki.
Pilot zasalutował, a Tahir skinął mu głową.
A potem, przez ryk silnika, usłyszał głos Lauren.
– Proszę! Poczekaj! Potrzebuję twojej pomocy, żeby uratować mojego brata!
Tahir zamarł.

Lauren już w dzieciństwie nauczyła się nigdy nie okazywać słabości. Oznaczało to wystawienie się na pośmiewisko. Ze strony jej brata. Kiedy zapłakana Lauren zapytała, dlaczego tak ją traktują, matka wzruszyła ramionami.
– Życie jest ciężkie, Lauren. Musisz nabrać odporności albo zawsze będziesz kozłem ofiarnym.
Lauren miała wtedy jedenaście lat. To był ostatni raz, kiedy płakała.
Dwie dekady później, z czterema groźnymi ochroniarzami oddzielającymi ją od Tahira Al-Jukrata, znów była bliska płaczu.
Jej ramiona i kark były spalone od słońca, jej gardło wyschnięte na wiór. Ubrania kleiły się od potu i piasku, a stopy pulsowały bólem. Surowe wychowanie jej ojca zahartowało ją na tyle, by pozostała przy bramie, póki jej żądanie nie zostało wysłuchane.
To i… jego zawoalowane groźby. Podejrzenie, że jej ojciec wie więcej, niż przyznaje. Trzymał kolejny skandal jak topór katowski nad jej głową, żeby zmusić ją do posłuszeństwa.
Patrząc, jak Tahir idzie w stronę helikoptera, poczuła, że opuszczają ją resztki nadziei. Jej desperacki okrzyk zatrzymał go w pół kroku. Ale to nic nie znaczyło. Tahir nienawidził Matta na długo przed tym, jak znienawidził ją. Beztroskie, uprzywilejowane życie jej brata drażniło inteligentnego, ambitnego i pracowitego księcia.
Oddałaby rękę, żeby nie być teraz na łasce Tahira. Ale rodzice nie dali jej wiele wyboru.
Adoptowali ją, ponieważ sądzili, że nie mogą mieć dzieci, ale rok później jej matka cudem poczęła syna. Może to dlatego Lauren w głębi serca nie czuła się członkiem rodziny. To dlatego jako dziecko tak bardzo starała się udowodnić, że jest godna nazwiska Winchesterów i możliwości, które jej dali. Odpłaciła im się, będąc posłuszną córką, przykładną uczennicą, wybitną ekspertką w swojej dziedzinie.

Podczas studiów w Anglii szejk Tahir zakochał się w Lauren Winchester. Ich romans zakończył się skandalem. Tahir był przekonany, że Lauren chciała wplątać go w aferę obyczajową. Dwanaście lat później Lauren przyjeżdża do niego, by prosić o wstawiennictwo w sprawie jej brata oskarżonego o handel narkotykami. Tahir wciąż jest wściekły na Lauren, jednak jej bliskość działa na niego tak jak przed laty. By przedłużyć spotkanie, zabiera ją na pustynię i proponuje pewną grę…

Burzliwy romans lady Violet

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 616

ISBN: 9788327697745

Premiera: 28-06-2023

Fragment książki

Aurelian de la Tomber poczuł, jak kula przelatuje przez jego ramię, odbijając się od kości i wędrując dalej. Kiedy stał nieruchomo, czekając na życie lub śmierć, serce mu przyspieszyło i nagle zaczął myśleć jaśniej.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie stracić przytomności i nie pozwolić, by to inni się nim zajęli. Odzyskał równowagę, odetchnął ciężko i szybko, przeanalizował sytuację.
Kula najwyraźniej nie uszkodziła tętnicy, bo upływ krwi z ran był dość powolny. Ciężkie dudnienie w uszach sugerowało, że serce nadal pracuje, a jeśli będzie uważał, da radę zachować równowagę. To, że w ogóle mógł sobie to wszystko wyobrazić, było kolejnym plusem, a pojawiający się na czole i górnej wardze pot był oznaką szoku. Mimo to nie miał pojęcia, jak głęboko utkwił pocisk, a ból narastał. To dobry znak, pomyślał.
Człowiek przed nim był martwy i nie stanowił już zagrożenia, krew z jego szyi spływała na gruby dywan. Odrzucając broń, Aurelian skierował się do drzwi. Był pewien, że ludzie słyszeli strzał, bo pensjonat przy Brompton Place był pełen gości. Zdjął krawat, zębami złapał koniec materiału, po czym owinął go najciaśniej, jak potrafił, wokół ramienia. To było wszystko, co mógł na razie zrobić. Prowizoryczny opatrunek miał zatamować upływ krwi i umożliwić mu ucieczkę. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy zaczął się trząść, przeklął świat rozmywający się przed oczami. Czuł się tak, jakby znajdował się na pokładzie statku w czasie burzy, stopy lądowały nie do końca tam, gdzie chciał, a wirowanie świata przyprawiało go o mdłości.
Zaklął cicho. Musiał uciec jak najdalej stąd, zanim straci przytomność. Opierał się sprawną ręką o ścianę i liczył stopnie. Ciężko oddychał i kaszlał, ale starał się być cicho, gdy mijał mały niebieski salonik tuż przy holu. Z ulgą zauważył, że nie ma tam już człowieka, który kwadrans temu obserwował korytarz. Drzwi wejściowe znajdowały się dziesięć kroków od podstawy schodów, czwarta płytka od drzwi była wypaczona i mocno popękana. Klamka znalazła się w zasięgu jego ręki, ale krew ściekająca po palcach sprawiła, że nie dał rady chwycić metalu i musiał wytrzeć dłoń o kurtkę, zanim spróbował ponownie.
W końcu wyszedł na zewnątrz. Poczuł na twarzy chłód nocy i wiatr. Stwierdził, że kamienna ściana pomoże mu iść prosto. Paznokcie wbijał w kruszącą się zaprawę. Jego nozdrza wychwyciły zapach roślin wyrastających z chodnika. Pachniały czymś, co przypominało zapach kasztanów pieczonych na ogniskach na Polach Elizejskich w okresie Bożego Narodzenia.
To nie w porządku, pomyślał.
Na Brompton Place w Chelsea nie było o tej porze sprzedawców. Zamknął oczy, a potem szybko otworzył je ponownie. Przed nim rozciągała się Brompton Road, a potem Hyde Park. Gdyby udało mu się tam dotrzeć, byłby bezpieczny, bo zieleń go ukryje. Mógłby w samotności przeanalizować sytuację, a przede wszystkim wypchać kurtkę trawą, żeby zatamować krew. Jeśli dotrze do linii drzew, znajdzie tam schronienie i spokój. Było coraz zimniej, a w palcach lewej ręki czuł dziwne odrętwienie. Uczucie, jakby wbijały mu się w ciało niewidzialne szpilki, teraz ustąpiło.
Gdyby to był Paryż, szybko znalazłby kryjówkę i pomoc. Znowu przeklął, ale tym razem jego głos zabrzmiał słabo.
Upadł ciężko na kolana. Nie mógł stać, ale w rynsztoku znajdowała się krata prowadząca do podziemnego odpływu. Doczołgał się do niej, a gdy wyczuł palcami zimny metal, podniósł pokrywę, wytężając wszystkie siły. Jednak jej ciężar odrzucił go do tyłu na śliską ulicę. Głową głucho trzasnął o bruk.
Odgłos kół powozu w pobliżu był ostatnią rzeczą, którą zarejestrował, zanim pochłonęła go ciemność.

Violet Augusta Juliet, wicehrabina wdowa Addington, nigdy nie powinna była zachęcać szanownego Alfreda Biggleswortha do wygłaszania swoich opinii na temat koni, ponieważ później przez całą noc była zmuszona wysłuchiwać jego tyrad. Nie, powinna była ładnie się uśmiechnąć i pójść dalej, kiedy po raz pierwszy zaczepił ją na balu u Barringtonów, ale w jego wyrazie twarzy było coś, co wyglądało na desperację, więc słuchała. To była jej najlepsza i najgorsza strona, ta troska o uczucia innych ludzi i jej potrzeba, by ich uszczęśliwiać. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć w ciemność przez okno powozu. Uszczęśliwiać? Nie, to nie było słowo, którego szukała. Marszcząc brwi i zastanawiając się nad właściwym określeniem, zdjęła rękawiczki. Nigdy nie lubiła ich nosić, W ślad za nimi poszedł też czepek.
– Pan Bigglesworth najwyraźniej przykuł twoją uwagę, Violet.
Amaryllis Hamilton siedziała obok w powozie, obserwując ją ciemnymi oczami. Violet poczuła wyrzuty sumienia – powinny wyjść wcześniej, przecież wiedziała, że jej szwagierka dopiero niedawno wyzdrowiała po zapaleniu płuc.
– Mówi się, że jest doskonałą partią, a ci, którzy go znają, mówią też bardzo dobrze o jego rodzinie – ciągnęła Amaryllis żartobliwym tonem. – Zasługujesz na dobrego człowieka, który będzie szedł z tobą przez życie, Violet, i modlę się co noc do Pana, abyś go znalazła.
To była rozmowa, która toczyła się między nimi bardzo często, ale dziś Violet była nią zirytowana.
– Osiągnęłam dojrzały wiek dwudziestu siedmiu lat, Amaro, i nie szukam kolejnego męża. Dzięki Bogu.
Wyprostowała się, a obrączka na jej dłoni zalśniła w świetle latarni. Pamiętała, jak Harland włożył ją na jej palec przy ołtarzu, pod pięknym witrażem, obok wazonu wypełnionego liliami. Od tamtej pory nigdy nie lubiła tych kwiatów, połysk na woskowych płatkach kojarzył jej się z kroplami potu na czole męża. Podpisano umowę, niełatwą do zerwania, a mężowi przekazany został pokaźny posag. Pamiętała też ojca stojącego w kościele z szerokim uśmiechem zadowolenia na twarzy.
Powóz zwolnił, by przejechać przez wąskie uliczki przy Brompton Road, a następnie zatrzymał się całkowicie – co było niezwykłe, biorąc pod uwagę, że ruch o tej porze powinien być znikomy.
Odsunąwszy zasłonę, Violet wyjrzała i zobaczyła leżącego mężczyznę. Dżentelmena, sądząc po jego ubiorze, choć nie miał krawata, a jego strój wyglądał na podniszczony. Otworzyła okno i zawołała do woźnicy.
– Czy jest jakiś problem, Reidy?
– To nic, milady. Tylko pijak, który zasnął na przejściu. Stangret próbuje go usunąć w bezpieczniejsze miejsce. Za chwilę znów wyruszymy.
Violet zerknęła w dół i zobaczyła, że niekoniecznie jest to zgodne z prawdą. Stangret Addingtonów był niewielkim chłopcem, który miał spore problemy z przeciągnięciem mężczyzny na bok. Mimo znikomej ilości światła, zobaczyła ciemny ślad krwi i bez wahania otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z powozu.
– Jest ranny, musi go obejrzeć doktor. – Rana na linii włosów nad prawym uchem krwawiła, na lewym ramieniu nieznajomy miał opatrunek. Na dźwięk jej głosu otworzył oczy.
– Ja… będzie… dobrze… – szepnął poirytowanym tonem.
Pochyliła się.
– Czy woli pan umrzeć z powodu utraty krwi, czy po prostu zamarznąć?
Woźnica podszedł z latarnią, a wtedy Violet zauważyła uśmiech na twarzy nieznajomego. Jeśli rzeczywiście był umierający, to dobrze, że niczym się nie smucił. Położyła rękę na jego dłoni i poczuła, że jest zmarznięta na kość.
– Zaprowadź go do powozu. Ze względu na późną godzinę i spadającą temperaturę uważam, że dobrze byłoby zawieźć go szybko do domu.
Służący z trudem podniósł nieznajomego, który okazał się bardzo wysoki. Mężczyzna zaklął płynnie po francusku, co sprawiło, że się spięła. A potem zwymiotował na ulicę tuż przy jej butach. Gdy ponownie spojrzał w górą, na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Znajdź butelkę z wodą i obmyj go.
Woźnica westchnął ciężko.
– Wydaje się, że ten człowiek powinien zostać pozostawiony samemu sobie, moja pani.
– Proszę, zrób, jak mówię, Reidy. Jest tu zimno i chciałabym już wrócić do powozu.
– Tak, proszę pani.
Woda przemoczyła jej jedwabne pantofle. Gdy nieznajomy wytarł krew z ust mankietem, uwidoczniła się blizna w dolnej części podbródka. Wyglądał jak pirat po skończonej bitwie, niebezpieczny, ogromny i nieprzewidywalny. Ciemne włosy miał rozpuszczone, a oczy w półmroku błysnęły złotem.
– Gdzie pan mieszka, sir? – zadała to pytanie, gdy tylko wszedł do powozu, polecając woźnicy, by poczekał na informację, w którym kierunku będą jechać. Spróbował jej odpowiedzieć, ale tylko kaszlnął i osunął się na oparcie.
– Pojedziemy do domu. On potrzebuje ciepła i lekarza.
– Jesteś pewna, milady?
– Jestem. Pani Hamilton dopilnuje, by nic mi się nie stało. Jeśli będą jakieś problemy, zaczniemy walić w dach. Choć patrząc na stan tego człowieka, nie sądzę, by stanowił zagrożenie.
Gdy powóz ruszył, Violet spojrzała na nieznajomego. Pomyślała, że jest źle ułożony, bo zdrowe ramię miał wciśnięte pod ciało. Mogła dostrzec broń w kieszeni, a drugą w miękkiej skórze prawego buta. Czyli był uzbrojony i niebezpieczny. Powinna go wyrzucić na ulicę, a jednak tego nie zrobiła.
Był ranny, a to poruszyło jej serce.
Zaczęło padać, wkrótce deszcz zamieni się w śnieg, bo chmury burzowe zalegające nad miastem były fioletowe. Zadrżała i zacisnęła zęby na myśl o tym, co zrobiła.
Porywcza. Głupia. Jak często Harland tak o niej mówił? Kobieta o głupich i irytujących poglądach. Kobieta, która nigdy do końca nie potrafiła się odnaleźć. Amara przyglądała się jej niepewnie i nawet stangret miał problemy z patrzeniem w jej stronę. Zapłacę za głupotę, pomyślała, ale gdyby zostawiła nieznajomego, umarłby.
Gdy dotarli do domu, kazała służącym wnieść mężczyznę do środka i wysłała lokaja po lekarza.
– O tej porze może być trudno go znaleźć, milady..
– Proszę tylko, abyś się pospieszył, Adams, i zapewnił lekarza, że dostanie dobrą zapłatę za usługę.
Umieściła gościa w gościnnej sypialni, ignorując zastrzeżenia Amary.
– Nie wygląda na cywilizowanego dżentelmena – zauważyła szwagierka, obserwując go od drzwi. –Nie wygląda też na Anglika.
Miała rację. W ogóle nie wyglądał jak eleganccy lordowie, którzy bawili się dziś wieczorem u Barringtonów. Jego płaszcz był zbyt prosty, a włosy o wiele za długie. Wyglądał męsko i był przystojny. Gdy leżał w łóżku na pięknej pościeli, w pokoju pełnym eleganckich ozdób, wydawał się zupełnie nie na miejscu.
– Proszę go obmyć, pani Kennings, i ubrać w jedną z koszul nocnych mojego zmarłego męża. Lekarz powinien być tu za chwilę. Niech pani znajdzie kogoś do pomocy.
Nie czuła się już zmęczona, była za to nieco zdezorientowana całą sytuacją i swoim zdecydowanym postępowaniem. Harland zawsze upierał się przy podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji, a ona rzadko miała na nie jakiś wpływ. Dziś wieczorem poczuła, że wreszcie robi to, co ona uważa za słuszne i nie musi nikogo słuchać.
Jeśli służba dziwiły jej polecenia, nie mówili o tym. Byli posłuszni i powstrzymali się od pytań. Władza miała w pewnych okolicznościach wiele zalet.
Po kilku chwilach do drzwi biblioteki zapukał lokaj. Wszedł do środka z naręczem broni.
– Pani Kennings przysłała mnie z tym, milady. Powiedziała, że lepiej, aby były tutaj niż przy nieznajomym. Lekarz też właśnie przyszedł.
– Poproś go, by przyszedł do mnie, gdy skończy, Adams. Będę tu na niego czekała.
– Oczywiście, milady.
Zauważyła, że uzbrojenie było liczne i zróżnicowane. Na stole leżał pistolet skałkowy wykonany z orzecha i stali. Jego mosiężna kolba odbijała światło. Dobrze wyważony egzemplarz, pomyślała, gdy podniosła go i zastanawiała się, jaką skrywa historię. Cała kolekcja noży: ostrze w pochwie z szorstkiej skóry, dłuższy, ostrzejszy nóż z inkrustowaną rękojeścią oraz gruby, szeroki ni to miecz, ni sztylet.
Narzędzia pracy świadczące o zajęciu nieznajomego. Prawda ją na chwilę oszołomiła. Człowiek, któremu pomogła, był zabójcą. Zdawała sobie sprawę, jak musiało go naznaczyć takie życie. Być może właśnie w tej chwili pani Kennings podnosiła materiał jego koszuli, aby pokazać lekarzowi blizny wypisane na jego skórze, układające się w historię jego życia. Była pewna, że tak właśnie jest. Ciemna krew rozmazała się na matowej stali ostrza w miejscach, które zraniły czyjeś ciało. Wyobraziła sobie, jak wygląda przeciwnik nieznajomego i podeszła do stolika, by nalać sobie brandy.
Przez wszystkie lata małżeństwa nie piła nic mocniejszego niż poncz. Teraz skłaniała się ku brandy, bo ten alkohol uśmierzał ból, choć zawsze uważała, by pić w samotności, bez świadków. Brandy spłynęła po jej gardle jak ciepły balsam, osiadając w żołądku i kojąc nerwy.
Chciała pójść do nieznajomego, upewnić się, że nie umarł. Chciała też znów go dotknąć, poczuć ciepło jego skóry, mieć pewność, że oddycha. Pochyliła głowę i nasłuchiwała. Umarły nie zatrzymałby medyka tak długo, a medyk oczekujący zapłaty szybko przyszedłby do biblioteki i zażądał tego, co mu się należało.
Usłyszała głęboki okrzyk bólu i spięła się, a cisza, która nastąpiła później, była równie przerażająca jak hałas.
– Proszę, Boże, pomóż mu – wyszeptała w noc i spojrzała na płonący w kominku ogień.
Służąca musiała zostać wyciągnięta z ciepłego łóżka, aby go rozpalić. Czasami życie było niekończącym się pasmem nieszczęść lub uciążliwych obowiązków, zwłaszcza dla służby.
Natomiast życie Harlanda wydawało się pasmem gniewu. Po pierwszych kilku miesiącach małżeństwa rzadko widziała go szczęśliwego. Zmarszczyła brwi. Wydarzenia tego wieczoru sprawiły, że zaczęła wspominać smutne chwile, a przecież nie było sensu patrzeć wstecz.
Przypomniały jej się słowa ojca. Kiedy oddawał ją w ramiona Harlanda Addingtona, pochylił się i powiedział:
– Wicehrabia jest człowiekiem, który zmierza do celu. To mądry i utytułowany młodym mężczyzna. Będziesz szczęśliwa, Violet, zobaczysz.
Wtedy uznała, że w to wierzył, ale teraz nie była tego taka pewna. Jej ojciec był twardym i zdystansowanym mężczyzną, z którym nie była w najlepszych relacjach, zresztą z nikim nie miał dobrych relacji. Wszak po kilku latach małżeństwa jej macocha i ojciec nienawidzili się prawie tak samo gorąco, jak ona i Harland pod koniec wspólnego życia. Jaki ojciec, taka córka. Zagubieni w zdradliwym bagnie między dobrem a złem.

Hałas w holu dwa kwadranse później sprawił, że odwróciła się, odstawiła pustą szklankę po brandy i czekała, aż drzwi się otworzą.
– Doktor Barry jest gotowy do wyjścia, milady. – Jej gospodyni stała u boku starego lekarza. Violet mgliście kojarzyła tego człowieka. Być może przychodził kiedyś do Harlanda, by zdiagnozować jedną z jego licznych i różnorodnych dolegliwości.
– Jak się miewa pacjent?
– Obawiam się, że kiepsko, lady Addington – Widziała z wyrazu jego twarzy, że prognozy nie były optymistyczne. – Jeśli Bóg w całej swej mądrości zechce, by wyzdrowiał, to może, ale jeśli nie… –zawahał się, ale po chwili kontynuował: – Człowiek trudniący się… przemocą… musi liczyć się z tym, że to anioły lub demony zadecydują o jego losie.
– Czy są jakieś instrukcje dotyczące opieki?
– Tak, milady. Upewnijcie się, że przyjmuje wodę i co sześć godzin trzeba nakładać tę maść na jego prawą skroń i lewą rękę. Ma pod bandażem kompres, który należy rano zmienić. Najbardziej martwi mnie klatka piersiowa, ale wyjąłem kulę. Wrócę jutro w południe, aby go ponownie zbadać, chyba że życzy pani sobie, abym go stąd zabrał…
– Nie, nie życzę sobie – odparła szybko. Lekarz wyglądał na zaskoczonego.
– Dobrze, lady Addington. Zostawiłem rachunek, życzę dobrej nocy. Jeśli ten mężczyzna umrze do rana, proszę wysłać wiadomość. Przyjadę po ciało.
Kiwnąwszy głową, zdusiła wszelkie podziękowania, które g zamiar wypowiedzieć. Spodziewała się więcej troski i optymizmu po osobie, której praca polegała na opiece nad chorymi. Nie wezwę go ponownie, postanowiła.
Chwilę później siedziała na krześle przy łóżku wysokiego nieznajomego, a ciężar decyzji o oddaniu go pod czyjąś opiekę spoczywał na jej ramionach.
Umyty, był jeszcze piękniejszy. Ale przecież Harland był niezwykle przystojny i jakoś jej to nie fascynowało.
Potrząsając głową, skupiła się na mężczyźnie przed sobą, ciesząc się, że jest z nim sam na sam, ciesząc się z nocy, blasku świec i nieruchomego świata na zewnątrz.
Gospodyni ubrała go w jedną z wykrochmalonych i haftowanych nocnych koszul Harlanda, której kołnierz sztywno okalał jego szyję. Rana nad uchem została zszyta, a długie ciemne włosy opadały na rozsmarowaną na niej żółtą maść. Nic jednak nie mogło ukryć śladu na jego brodzie, grubej blizny zaczynającej się tuż pod ustami i biegnącej do szyi. Violet pomyślała, że to rana od noża, która nie została dobrze opatrzona i zapewne zaczęła ropieć. Zastanawiała się, czy to było bardzo bolesne.
Był rozgorączkowany. Widziała to po rumieńcach na jego skórze i pulsującym tętnie na szyi.
– Pozwól mu żyć – szepnęła. Już dawno nie modliła się tak szczerze.
Pod zamkniętymi oczami rysowały się ciemne sińce, mężczyzna był blady. Paznokcie miał krótkie i porządnie przycięte, a pierścień na jego palcu był ze złota. Pod wygrawerowaną koroną umieszczono kilka małych brylantów.
Stracił opuszek palca prawej ręki – wyglądało to na czyste i dobrze wygojone cięcie, ale rana musiała być stosunkowo stara, ponieważ blizny były już blade. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka, którego życie mogło obfitować w wiele niebezpiecznych sytuacji. Ledwo mieścił się na łóżku – musiał mieć kolana zgięte, żeby stopy pozostały na łóżku. Buty ustawione obok łóżka były z najlepszej skóry, dobrze wykonane, wyglądały na drogie – w srebrze ich klamerek wygrawerowana była ta sama korona, która widniała na pierścieniu.
Violet z westchnieniem wstała i odwróciła się do okna, spoglądając na miasto i jego gasnące światła. Londyn był bezpieczny, pełen ludzi i ciągłych zmian. Była tu już od dwunastu miesięcy i ani razu nie opuściła śródmieścia, prowadziła uporządkowane życie, w którym nie było nic zaskakującego. Dlaczego więc nalegała, by sprowadzić do domu tego niebezpiecznego nieznajomego?

Lady Violet nie przejmuje się plotkami. Nie waha się udzielić pomocy rannemu mężczyźnie, którego wygląd przestraszyłby wiele innych dam z towarzystwa. Podejrzewa, że Aurelian nie został zaatakowany przypadkowo i pełni w Londynie tajną misję. Kolejne wypadki potwierdzają to założenie. Violet, która szuka poplecznika i obrońcy, składa Aurelianowi szokującą ofertę. Mąż zostawił jej w spadku wielu wpływowych i groźnych wrogów, wobec których samotna kobieta jest bezradna. Jeśli Aurelian podejmie się jej ochrony, ona zostanie jego kochanką. Ich burzliwy romans każe się obojgu zastanowić, czy słusznie uznali, że w takim związku miłość to tylko przeszkoda.

Byle się nie zakochać

Louise Fuller

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1141

ISBN: 9788327688859

Premiera: 26-01-2023

Fragment książki

Pociąg wyjechał z tunelu w stronę blednącego światła. Frankie Fox się wzdrygnęła, gdy wagon zakołysał się na boki.
Potrzebowała ponad dwóch lat wytrwałości i ciężkiej pracy, ale wreszcie osiągnęła swój cel. Przed kilkoma dniami liczba obserwujących jej profil w mediach społecznościowych – @StoneColdRedHotFox – sięgnęła miliona.
Poza tym wymarzony mężczyzna zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, swojego domu rodzinnego w hrabstwie Northumberland, w północno-wschodniej Anglii. Powinna się czuć jak w siódmym niebie, lecz zamiast tego wpatrywała się posępnie przez brudną szybę w ciemniejący krajobraz.
Sama zawiniła. Po raz pierwszy od dwóch lat pozwoliła obudzić w sobie nadzieję, że dostanie drugą szansę, by do kogoś przynależeć. Myślała, że może w końcu uczyniła wystarczająco dużo, żeby zasłużyć sobie na miejsce w czyimś życiu.
Dzień zaczął się obiecująco… Po kilku tygodniach deszczów obudziła się rano i zobaczyła czyste marcowe niebo, błękitne jak niezapominajka. Jakimś cudem udało jej się przyjechać na stację wcześniej, a Johnny, na szczęście, czekał już na nią pod zegarem, tak jak się umówili.
Poznali się zaledwie przed trzema miesiącami podczas wprowadzania na rynek nowego produktu. Oficjalnie pracowała, ale szybko o tym zapomniała, ponieważ była to dla niej miłość od pierwszego wejrzenia.
Johnny Milburn był aktorem w rodzaju dobrze zapowiadającego się amanta. Szczupły, dobrze zbudowany, z niesfornymi jasnymi włosami, czarującym uśmiechem i pięknymi czekoladowymi oczami, idealnie nadawał się do odgrywania głównych ról.
Urzekło go jego spojrzenie, gdy w ostatnią sobotę wziął ją za ręce i powiedział, że za dużo pracuje. Przypomniała sobie, jak wtedy na nią patrzył. Jakby poza nią nie było nikogo innego na świecie. Nie pocałował jej, ale zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, rodzinnej posiadłości na wyspie pływowej u wybrzeży Northumberland. Wszystko to wydawało się niezwykle romantyczne, jakby prosto z powieści Georgette Heyer…
Frankie zerknęła ponad stolikiem na miejsce, gdzie powinien siedzieć Johnny. W powieściach romantycznych potrzebna była para bohaterów, a w tym momencie jej bohater znajdował się gdzieś nad Atlantykiem w drodze do Los Angeles na casting do roli filmowej, a ona jechała sama do Northumberland.
Westchnęła, kuląc się na siedzeniu. Próbowała przekonać Johnny’ego, że nie powinna pojawić się sama w jego rodzinnym domu, ale nie chciał jej słuchać.
– Frankie, proszę. Źle, że nie mogę jechać. Ale jeśli ty też nie pojedziesz, to chyba odwołam podróż do Los Angeles, bo nie będę mógł znieść myśli, że ci wszystko zepsułem.
– Ale co mam powiedzieć twojemu bratu?
– Arlo? Nie musisz mu nic mówić. Myślałem, że będzie w domu, ale najwyraźniej znowu jest na Antarktydzie. Pewnie wróci dopiero za kilka miesięcy.
To ją trochę uspokoiło. Brat Johnny’ego, Arlo Milburn, nie tylko służył kiedyś w piechocie morskiej i został odznaczony medalem, ale też był słynnym ekspertem od ochrony środowiska i polarnikiem. Bała się spotkania z nim nawet w towarzystwie Johnny’ego, ale gdyby miała natknąć się na niego sama…
Zadrżała. Miała szczęście, że go nie było, ponieważ Johnny pod wpływem poczucia winy stał się wyjątkowo uparty.
– Posłuchaj, to dla ciebie idealne miejsce na wypoczynek. – Uniósł telefon, żeby jej pokazać. – Przede wszystkim, często nie ma tam zasięgu. Poza tym możesz się swobodnie poruszać po domu. Nikogo tam nie będzie poza Constance…
– Kto to?
– Kobieta, która zajmuje się domem.
– Nie pomyśli, że to trochę dziwne, kiedy pojawię się sama?
– Nie – odparł stanowczo. – Ona nie lubi, kiedy Arlo wyjeżdża i nikogo nie ma w domu. Ucieszy się, gdy cię zobaczy. Tobie też się tam spodoba. Poczujesz się jak u siebie. – Wziął ją za rękę i uścisnął. – Poza tym już do niej zadzwoniłem i zostawiłem wiadomość, że przyjeżdżasz, więc teraz musisz jechać.
Wydawał się ogromnie skruszony i taki przystojny… Zresztą, jaki miała inny wybór? Wrócić do domu z podwiniętym ogonem?
Zapadał zmrok i przez chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w szybie. I co dalej? Gdyby wysiadła z pociągu, musiałaby udawać, że wszystko w porządku, a nie miała na to siły. A zostając w środku, była sama ze swoimi myślami…
Czy to z Johnnym, czy bez niego, potrzebowała odpoczynku, zmiany miejsca. Kilka dni w spokojnym miejscu było dokładnie tym, co zaleciłby jej lekarz.
Nagle serce zaczęło jej łomotać i choć czuła swoje ręce i widziała zbielałe kostki, miała wrażenie, jakby rozpływała się w niebycie. Oczywiście, prawda była zupełnie inna. Właśnie ona jedna ocalała.
Drgnęła. Wciąż odczuwała fizyczny ból, przypominając sobie, że wszyscy których kochała i którzy ją kochali, odeszli. Wracała z rodziną z wakacji w Prowansji. Ojciec pilotował samolot, który się rozbił. W wypadku zginęli oboje rodzice, siostra i brat bliźniak. Tylko Frankie przeżyła. Codziennie zastanawiała się dlaczego.
– Następna stacja: Berwick-upon-Tweed – rozległ się głos syntezatora mowy, wyrywając ją z rozmyślań. – Prosimy pamiętać o zabraniu swoich rzeczy przed wyjściem z pociągu.
Zacisnęła palce na podłokietniku. Kiedy otrząsnęła się z szoku po wypadku, musiała podpisywać mnóstwo dokumentów, spotykać się z adwokatami, a potem w końcu nastąpiło dochodzenie. Poczuła ciarki na skórze.
Powiedziała wtedy prawdę, ale jej słowa nic nie zmieniły. Właśnie wtedy zaczęła prowadzić blog i aż dotąd nie przestała. Jednak praca przez osiemnaście miesięcy bez przerwy dała w końcu o sobie znać. Pojawiła się bezsenność, kłopoty z koncentracją, a ostatnio dopadało ją dziwne niepokojące poczucie wykluczenia… jakby nie była wystarczająco dobra.
Powracając myślami do teraźniejszości, rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że wagon jest pusty i pasażerowie już wyszli. Wstała i zdjęła walizkę z górnej półki bagażowej. Wszystko ułoży się dobrze. Kiedy tylko dotrze do Hall, będzie mogła się odprężyć i wyciszyć. A gdy zechce się trochę rozruszać, wybierze się na spacer po plaży lub po prostu pogapi się na obłoki.

Niebo było całkowicie zakryte ciemnymi chmurami, gdy dwadzieścia minut później otuliła się ocieplaną kurtką, drżąc z zimna. Siąpiący wcześniej deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, kiedy zastukała w drzwi wielką żeliwną kołatką.
Zerkając na wznoszący się przed nią wielki szary dom z kamienia, czekała, aż ktoś otworzy, a krople deszczu spadały jej na twarz. Wyobrażała sobie Constance, otwierającą drzwi z serdecznym uśmiechem. Nic jednak nie wskazywało, by w domu znajdowała się jakakolwiek gosposia, miła czy niemiła, a we wszystkich oknach było ciemno…
Zaniepokojona, wyciągnęła telefon, chcąc zadzwonić do Johnny’ego. „Brak zasięgu”, przeczytała i przygryzła wargę. Może więc Constance nie odebrała wiadomości o przyjeździe gościa?
Światła odjeżdżającej taksówki, którą Frankie przyjechała ze stacji, znikły w ścianie deszczu. W taką pogodę nie dałoby się wrócić piechotą na dworzec. Ale przecież wcale nie włamie się do domu… Odwracając się plecami do spadających z nieba strug wody, wyciągnęła klucze, które dostała od Johnny’ego, i otworzyła drzwi.
W środku panowały złowieszcze ciemności. Z bijącym sercem poszukała po omacku włącznika i zapaliła światło.
O rany! Ujrzała hol wielkości boiska do tenisa. Woda spływała jej po nogach do butów, ale Frankie nie zwracała na to uwagi, zbyt zaskoczona widokiem, jaki ujrzała. Wielkie schody z mahoniu, stiukowy sufit i mnóstwo obrazów olejnych w złoconych ramach.
Rodzinny dom, tak nazwał to miejsce Johnny. Wiedziała, że pochodzi z bogatej rodziny, ale nie takiej, która zbiła majątek na pracy własnych rąk, lecz należała do wąskiego kręgu ludzi zamożnych od pokoleń, posiadających apartamenty przy Eaton Square i wiejskie posiadłości. Słyszała też, że Johnny ma kuzyna lorda czy też hrabiego. Ale nigdy wcześniej się nie zastanawiała, co to oznacza, aż do tej chwili.
Rozejrzała się wokoło. Jak by się tutaj mieszkało, gdyby była panią takiego domu? Ale, oczywiście, zwykli ludzie, tacy jak ona, nie spędzali życia w takich miejscach. Najwyżej zatrzymywali się w nich na weekend lub na jedną noc, jak w jej przypadku. Zamierzała bowiem następnego dnia pojechać taksówką do najbliższego hotelu. Johnny z pewnością to zrozumie.
Deszcz walił głośno o szyby wysokich okien. Może rano uda jej się obejrzeć cały dom. Teraz miała jedynie ochotę położyć się do łóżka.
Na piętrze znajdowało się mnóstwo sypialni. We wszystkich wisiały ciężkie kotary i malowidła przedstawiające konie, a na podłodze leżały perskie dywany. Czując się jak Złotowłosa z bajki, chodziła od pokoju do pokoju i naciskała ręką na pluszowe narzuty na łóżkach, by sprawdzić twardość materaca…
Ten za miękki, tamten za twardy, ale ten tutaj…
Pokój był duży, podobnie jak wszystkie inne, ale wyczuła w nim coś osobliwego. W rogu stał regał z książkami, przy łóżku wysłużony kufer, a pod oknem duży wiklinowy kosz z posłaniem dla psa. Materac ugiął się lekko, gdy usiadła na brzegu mahoniowego łoża z baldachimem. Tak, ten będzie dobry.
Umyła twarz i zęby w dużej, ascetycznie urządzonej łazience przy sypialni. Nie było tam żadnych kosmetyków, tylko szare kafelki, ogromna wanna i skórzany fotel wyglądający tak, jakby pochodził z jakiegoś klubu dżentelmenów.
Dostrzegła jeszcze kij do krykieta, oparty o ścianę, jak gdyby pozostawiony przez kogoś, kto właśnie zszedł z boiska. Przyglądała mu się milczeniu, po czym go podniosła. Co prawda, znajdowała się na wyspie, w domu, który wyglądał jak forteca, ale nie zaszkodziłoby mieć przy sobie jeszcze coś do obrony.
Wróciła do sypialni, zdjęła mokre ubranie i sięgnęła do walizki po starą koszulkę taty, w której zwykle sypiała. Zamiast tego dotknęła czegoś uwodzicielsko miękkiego i wyciągnęła ciemnoniebieską jedwabną koszulę nocną, którą zapakowała na „wszelki wypadek”, gdyby coś miało się wydarzyć między nią a Johnnym.
Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła ją na sklepowej wystawie. Chciała sprawiać wrażenie kobiety atrakcyjnej i pewnej siebie. Taki wizerunek prezentowała w mediach społecznościowych. Ale udawała tylko kogoś takiego, bo w rzeczywistości wcale się tak nie czuła.
Zacisnęła dłoń na miękkim materiale. Równie dobrze mogłaby założyć tę koszulę. Kto wie, kiedy będzie miała znowu ku temu okazję?
Moszcząc się pod kołdrą, spoglądała na ciężkie gobelinowe zasłony. Czuła się jak w bajce. Gdyby tylko Johnny był tutaj, wszystko wydawałoby się doskonałe. Ale go nie było.
Objęła mocno poduszkę. Jej życie nie przypominało bajki, a jej domniemany książę znajdował się po drugiej stronie oceanu. Zgasiła światło. Pusty dom natychmiast ożył. Słychać było szum w rurach, grzechotanie okien i jakieś stuknięcie, jakby trzask zamykanych drzwi.
Ziewnęła, obracając się na drugi bok. Odgłos deszczu działał usypiająco… I nagle usłyszała jakieś kroki. Usiadła szybko na łóżku. Chyba mi się coś przywidziało, pomyślała, czując ciarki na plecach. Tyle że odgłos kroków wyraźnie się zbliżał.
Sięgnęła po omacku po kij do krykieta i omal nie podskoczyła, kiedy drzwi się otwarły. Rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś wpadł na coś w ciemności, po czym zaklął. Najwyraźniej był to mężczyzna.
Ogarnął ją paniczny lęk. Serce jej łomotało i cała się trzęsła, gdy nagle oślepiło ją światło. Spojrzała przez pokój. Jej walizka leżała, wywrócona dnem do góry, kołysząc się jeszcze z boku na bok. Obok stał mężczyzna o szerokich ramionach, w kapturze przesłaniającym część twarzy, z ciemną skórzaną torbą w ręce i trzęsącym się psem u nogi.
Rzucił bagaż na podłogę i zrobił krok do przodu. Frankie przywarła do wezgłowia łóżka, ściskając gorączkowo kij do krykieta.
– Nie zbliżaj się – zawołała.
Mężczyzna w milczeniu ściągnął kaptur z głowy i wtedy ją dostrzegł.
– Bo co? – Jego głos zabrzmiał jak grzmot.
– Spróbuj tylko się zbliżyć, a zobaczysz, czym to grozi.
Oparł się niedbale o framugę, wykrzywiając usta w kpiącym uśmiechu.
– Czy to jakieś zaproszenie?
Zaproszenie!
Zszokowana, gapiła się na niego z otwartymi ustami. Był wysoki i choć nie mogła zajrzeć pod jego opasłą kurtkę, wyczuwała moc w jego niedbałej pozie. Podobali się jej przystojni mężczyźni, lecz ten wcale taki nie był. Rysy jego twarzy wydawały się nieregularne.
Miał zbyt duże usta, wąsy i brodę. Szeroki nos wyglądał tak, jakby był kiedyś złamany, może nawet kilka razy, a lewy policzek przecinała blizna przypominająca wgłębienie na brzoskwini.
Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, być może potraktowałaby go bardziej wyrozumiale, uznając go za przystojnego „w sposób niekonwencjonalny”. Ale skoro wtargnął do domu, w którym się zatrzymała, i okropnie ją przestraszył, wcale nie miała ochoty okazywać mu wspaniałomyślności.
Mimo to… Było w nim coś pociągającego, jakaś bezkompromisowa i nieskruszona męskość, która jednocześnie ją podniecała i wzbudzała lęk. Niemal wyobrażała go sobie stojącego na klifie i wpatrującego się w spienione morze…
Odgoniła te myśli i spojrzała na niego groźnie, zaciskając palce na kiju.
– Posłuchaj, zadzwoniłam już na policję – skłamała. – Na twoim miejscu wyszłabym stąd.
– Naprawdę? – Spojrzał na nią prowokująco. – Ale właśnie zaczyna się robić ciekawie…
Podciągnęła wyżej kołdrę, widząc, że się jej przygląda.
– Zadzwoń jeszcze raz na policję – dodał – i powiedz, żeby przywieźli piłkę do krykieta. Wtedy będziemy mogli zrobić użytek z kija, którym wymachujesz z takim zapałem.
Spojrzała na niego zdezorientowana. Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z włamywaczem.
– Myślisz, że to śmieszne? – warknęła.
– Wcale tak nie myślę. A ty?
– Oczywiście, że nie.
– W takim razie… może mi powiesz, co robisz w moim łóżku?
Wlepiła w niego wzrok. Potem spojrzała na skórzaną torbę u jego stóp i zobaczyła inicjały A.M.
A więc to był Arlo Milburn… Jęknęła.
– A co… ty tu robisz? – wyjąkała. – Miało cię tu nie być.
Odsunął się od framugi, powoli podszedł bliżej i przystanął niedaleko łóżka.
– To raczej ja ciebie o to pytam – odparł chłodno.

Obserwując bladą i wylęknioną twarz kobiety, Arlo poczuł napięcie. Kilka ostatnich dni należało do jednych z najbardziej stresujących w niego życiu. Był właśnie w drodze ze stacji badawczej w Brunt Ice Shelf na ważną konferencję w sprawach klimatu w Nairobi, gdzie miał przemawiać. Kiedy jednak wylądowali w Durban, jeden z inżynierów znalazł usterkę w systemie elektronicznym samolotu i Arlo nie zdążył na swój lot do Afryki, tracąc szansę na wygłoszenie przemówienia.
A gdyby tego było jeszcze mało, to Emma – jego wyjątkowo kompetentna sekretarka – zadzwoniła z wiadomością, że złamała rękę i nie będzie jej w pracy co najmniej przez sześć tygodni.
Napotykając przeszkody na każdym kroku, postanowił wrócić do domu. To też okazało się błędem. Z powodu silnego huraganu Delia, szalejącego u wybrzeży Wielkiej Brytanii, jego podróż jeszcze bardziej się opóźniła. Był więc zziębnięty, przemoczony i zmęczony i bardzo chciał położyć się do łóżka.
Ale jego łózko okazało się zajęte. Przez jakąś obcą kobietę, która wyglądała tak, jakby zeszła z obrazu Tycjana wiszącego w holu. Tyle że trzymała kij do krokieta.
– Skąd się wzięłaś w moim domu? I w moim łóżku? – spytał. – Gadaj szybko, bo inaczej sam zadzwonię na policję i w odróżnieniu od ciebie nie będę blefował.
– Przestań mnie przepytywać jak jakiś sierżant sztabowy – warknęła. – Nie jesteś teraz w wojsku.
– Służyłem w marynarce wojennej i to nie w stopniu sierżanta tylko kapitana.
– Wszystko jedno… Myślałam, że Johnny z tobą rozmawiał. Mówił, że do ciebie zadzwonił.
No tak, Johnny, oczywiście…
Arlo zaklął pod nosem, zastanawiając się, co jeszcze brat powiedział tej kobiecie. Opiekował się nim od czasu, kiedy pogrążony w żałobie ojciec zamknął się w swojej pracowni artystycznej po śmierci ich matki. Bardzo kochał brata, ale Johnny nie był człowiekiem pozbawionym wad.
Nie zjawiał się na czas. Miał problemy z dotrzymywaniem obietnic. I jeszcze się nie nauczył, że pozory czasem mylą, co najwyraźniej ta rudowłosa intrygantka dostrzegła w nim i wykorzystała.
– Gdzie on jest? – spytał Arlo.
– Nie wiem dokładnie.
Spojrzała na niego i przez ułamek sekundy zapomniał, że jest wściekły, zziębnięty i zmęczony. Wpatrywał się w nią w milczeniu, urzeczony jej niebieskimi oczami. Miały kolor arktycznego nieba w lecie. Taki, który niemal przechodził we fiolet, jak wonne kwiaty rozmarynu rosnącego obficie w ogrodzie.
Johnny nie mógł się opędzić od kobiet. Gdy tylko dorósł, podążał za nim nieustannie potok długonogich dziewczyn i to się do tej pory nie zmieniło. Z jakiegoś powodu jednak myśl o związku młodszego brata z tą konkretną ślicznotką wprawiała Arla w irytację. Może dlatego, że uznał ją za jedną z tych bezwstydnic, które ogłupiają mężczyzn swoim wyglądem.

Ashling Doyle nie może odmówić przyjaciółce przysługi i w jej zastępstwie idzie do biura, by dostarczyć szefowi Zacharemu Temple’owi przesyłkę. Cztery lata temu na przyjęciu publicznie upokorzyła Zacharego. To było zlecenie, którego się podjęła jako początkująca aktorka. Ku jej zdumieniu Zachary prosi, by zastąpiła jego asystentkę podczas negocjacji w Paryżu. Ashling nabiera przekonania, że nie pamięta ich poprzedniego spotkania…

Cena za noc rozkoszy

Karen Booth

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1277

ISBN: 9788327697806

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

– Nie ma mowy. Zbyt seksy.
Trzy najlepsze przyjaciółki, Alexandra Gold, Chloe Burnett i Taylor Klein robiły przegląd wieczorowych strojów Taylor w poszukiwaniu najodpowiedniejszej sukni na aukcję kawalerów, na którą Taylor się tego wieczoru wybierała.
– Dlaczego nie chcesz wyglądać seksownie? – zapytała Chloe i zdesperowana odrzuciła do tyłu grzywę rudych włosów.
– Bo chcę wyglądać profesjonalnie – odparła Taylor.
Przesunęła kolejne ramiączka na drążku. Ta nie, ta nie, ta też nie… Żadna sukienka się nie nadawała.
– Przecież jesteś gotowa zapłacić za randkę z tym przystojnym miliarderem. – Chloe gestem poddania się wyrzuciła ręce w górę i zrezygnowana opadła na obitą białym aksamitem kanapę pośrodku garderoby. – Moim zdaniem wszelkie nadzieje na profesjonalne załatwienie sprawy już dawno odpłynęły w siną dal.
Przystojny miliarder, o którym mówiły, Roman Scott, był jednym z najbardziej innowacyjnych i odnoszących największe sukcesy hotelarzy na świecie. Dawał nowe życie starym budynkom, zamieniając je w ekskluzywne hotele.
– Moje próby skontaktowania się z nim na płaszczyźnie zawodowej spełzły na niczym. Dlatego teraz muszę iść na aukcję kawalerów.
Życie rzucało jej kłody pod nogi, ale tym razem postanowiła odnieść sukces. Po serii porażek miała pomysł na nowe przedsięwzięcie. Postanowiła zamienić rodzinną letnią rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Zawsze wierzyła, że przed przystąpieniem do realizacji projektu należy przeprowadzić gruntowne przygotowania, czyli uzyskać rady najlepszych ekspertów. Uznała, że najlepszym doradcą będzie Roman Scott. Tylko on. Nikt inny.
– Nie mogę uwierzyć, że się nie odezwał. Ja byłabym wściekła. I obrażona – powiedziała Alex.
Wzięta florystyka, obdarzona łagodnym usposobieniem i nieuleczalna optymistka, bardzo rzadko dawała upust negatywnym emocjom.
– Ile wiadomości mu zostawiłaś? On na pewno wie, że nazywasz się Klein? Twoja rodzina to instytucja, szczególnie na północnym wschodzie. Pochodzi z tej części kraju. Nie może nie wiedzieć, kim jesteś.
Takiego komentarza można się było spodziewać po Chloe, właścicielce agencji PR-owej specjalizującej się w ratowaniu wizerunku firm i osób w sytuacjach kryzysowych. Zawsze szukała kontaktów i prywatnych znajomości, częściowo po to, by w odpowiedniej chwili umiejętnie je wykorzystać.
– Zostawiłam ponad tuzin wiadomości, wysłałam kilka mejli, wykorzystałam nawet faks, wyobrażacie siebie? Facet nie zareagował.
– Może to dupek? – stwierdziła Chloe. – Czy nie taka jest opinia o nim?
– Owszem. W pewnych kręgach – powiedziała Taylor. Roman Scott rzeczywiście miał opinię chimerycznego i nieuchwytnego. Ale ona wiedziała, że najbardziej niesympatyczni ludzie często są najbardziej utalentowani. – Nieistotne. Chcę, żeby się udało. Chcę znaleźć coś, w czym okażę się dobra. Potrzebuję tego. Sądzę, że Roman Scott może mi pomóc. Dlatego muszę spróbować. Nawet jeśli to dupek.
Alex wyciągnęła do niej rękę.
– Mogę być szczera?
– Zawsze.
Poznały się jako dwunastolatki w elitarnej szkole dla dziewcząt, Baldwell School w środkowym Connecticut. Wszystkie pochodziły z bogatych i wpływowych rodzin, ale to, oprócz przywilejów, oznaczało brak stabilizacji w życiu. Przyjaźń dawała im oparcie w dobrych i złych chwilach, kiedy Chloe przeżywała kolejny dramat z matką, kiedy Alex odwołała ślub za milion dolarów, kiedy Taylor rozstawała się z kolejnym partnerem. Mogły powiedzieć sobie wszystko. Dosłownie.
– Chcesz wywrzeć wrażenie na bardzo wpływowym i bardzo tajemniczym mężczyźnie. On zna życie na wylot i pewnie był z niezliczoną rzeszą kobiet. Musisz się wyróżniać. A to znaczy, że musisz wyglądać seksy – tłumaczyła Alex.
Taylor westchnęła. Wiedziała, że Alex i Chloe mają rację. Nie brały jednak pod uwagę, że w jej przypadku mężczyźni plus wygląd „seksy” to katastrofa. Przeżyła więcej zawodów miłosnych, niż potrafiła zliczyć. Sytuacja była tak zła, że w ramach postanowień noworocznych całkowicie wykreśliła romanse z życia. Był maj, a ona nie tylko dotrzymała postanowienia, ale czuła się spokojniejsza. Nie chciała zboczyć z obranego kursu, ale zastanawiała się, czy nie nadszedł czas dać priorytet celom zawodowym kosztem osobistych. Bardzo chciała zrealizować ten projekt, ale do tego potrzebowała pomocy Romana Scotta.
– Zgoda. Powiedzcie, co byście włożyły na moim miejscu.
Chloe zerwała się z kanapy i podeszła do czarnej zmysłowej sukienki, którą wybrały kilka minut wcześniej.
– Ta. To strzał w dziesiątkę.
Taylor aż ścisnęło w żołądku na wspomnienie tamtego strasznego wieczoru, kiedy miała na sobie tę sukienkę.
– Złe wspomnienia. Powinnam była ją spalić.
– Jakie złe wspomnienia?
– Zerwanie.
– Kto z tobą zerwał? – spytała Chloe z niedowierzaniem.
– Ian.
– Ian jest za głupi, aby cię docenić. Założę się, że wyglądałaś w niej obłędnie.
– Owszem. Ale to nie zmienia faktu, że spotkał inną.
Alex wyrwała sukienkę z rąk Chloe i powiesiła w kącie garderoby.
– Do oddania. Natychmiast – stwierdziła, potem wróciła i wskazała inną sukienkę. – A ta? Jest cudowna. Świetnie uszyta. I wciąż z metką, więc mam nadzieje, że nie budzi żadnych złych wspomnień.
Zdjęła ramiączko z drążka i pokazała swoje odkrycie: jasnozłotą kreację z dopasowaną górą bez ramiączek i spódnicą przetykaną złotą nitką.
– Zupełnie o niej zapomniałam. Kupiłam ją dla żartu. Na wyprzedaży. Uznałam, że jest za ładna, aby ją zostawić w sklepie. – Taylor podeszła i pogładziła materiał. Pięknie się układał i mienił w świetle. I najważniejsze co zapamiętała, dobrze eksponował jej niezbyt obfity biust. – Jakoś przeżyję.
Chloe podała jej złote sandałki na szpilce.
– Te będą pasowały.
– Dzięki. Chyba mam sukienkę.
– To ją załóż.
Chloe i Alex pomogły jej włożyć sukienkę, potem dobrały dodatki – proste i ponadczasowe złoto i brylanty po ukochanej babce. Taylor stanęła przed dużym lustrem, a przyjaciółki zlustrowały ją wzrokiem. W tej sukni czuła się pewna siebie, ale pamiętała, że w przeszłości była pewna wielu rzeczy – wyboru kariery, partnerów – i przegrywała.
– Mam dobre przeczucie – powiedziała Alex. – Uwiedziesz Romana Scotta urodą.
– I projektem – wtrąciła Chloe.
Ramiona Taylor pokryły się gęsią skórką.
– Bardziej martwi mnie to drugie.
– Na pewno nie chcesz, żeby któraś z nas z tobą pojechała? – zapytała Alex.
– Ja nie mogę – oświadczyła Chloe. – Jestem umówiona z Parkerem.
Wyciągnęła z torebki komórkę i sprawdziła, czy nie ma esemesa od narzeczonego, Parkera Sullivana.
Alex i Taylor wymieniły znaczące spojrzenia. Wbrew deklaracjom, że nie wierzą w miłość i związki, Chloe i Parker byli w sobie bez pamięci zakochani. Alex miała nadzieję, że kiedyś i ona znajdzie szczęście, natomiast Taylor była przekonana, że wyczerpała swoją pulę szczęśliwych losów.
– Romantyczna randka? – zapytała Taylor.
– Nie. Kolacja u mnie z Jessicą, którą Parker wynajął, żeby rozpracowała Little Black Book. Nie daje za wygraną. Zarzeka się, że skończy z nimi. Mówi, że to zło w czystej postaci.
Little Black Book było anonimowym kontem w mediach społecznościowych z wielomilionową rzeszą obserwatorów. Właściciel, albo właścicielka, specjalizował się w ujawnianiu sekretów bogatych i wpływowych ludzi. Z początku wydawało się, że ofiary wybiera na chybił trafił, lecz z czasem zaczęła się wyłaniać precyzyjnie opracowana strategia, której Taylor, Alex i Chloe bardzo się obawiały. Wszystkie dotychczasowe ofiary były powiązane albo ze środowiskiem Baldwell School, albo z Sedgefield Academy, męskiej szkoły przygotowującej na studia, oddalonej o kilka mil od Baldwell. Parker i mama Chloe jako pierwsi zauważyli tę zbieżność.
– Nie powiem, że się nie zgadzam.
– Przecież to tylko plotki. Nie można aż tak brać sobie tego do serca. Świat zaraz zainteresuje się czymś nowym – stwierdziła Taylor.
– Mylisz się – odparła Alex. – Plotki potrafią zniszczyć życie.
Do Taylor dotarło, jak nietaktownie się zachowała. Tabloidy obrzucały Alex błotem jeszcze wiele tygodni po tym, jak odwołała ślub, który określano „wydarzeniem towarzyskim roku”. Nie miała jednak zamiaru przypominać jej, że przetrwała zły okres i dobrze sobie radzi.
– Masz rację. Przepraszam.
– Cóż, moje drogie. Będę pędzić – odezwała się Chloe. – Parker nie znosi, kiedy się spóźniam.
– Oczywiście. Alex, dzięki za propozycję pójścia ze mną, ale muszę sama to załatwić. Doceniam waszą pomoc i wsparcie psychiczne. Kocham was.
Uścisnęła przyjaciółki.
– My ciebie też – odparła Chloe i z Alex skierowała się ku drzwiom.
– Powodzenia. Wierzymy w twój sukces.
– Dzięki. Dam znać, jak poszło.
Wrzuciła kilka niezbędnych drobiazgów do torebki i zjechała na dół, gdzie czekał szofer. Po drodze starała się zapanować nad tremą. Roman Scott to tylko facet. Weźmie udział w licytacji na cele charytatywne, wygra spotkanie z nim, potem wyciśnie z niego wszelkie potrzebne informacje. Plan niezbyt skomplikowany, chociaż odrobinę niekonwencjonalny. Da radę go przeprowadzić.
Po przyjeździe do hotelu, w którym odbywała się aukcja, od razu udała się windą do sali balowej, odebrała tabliczkę licytacyjną i zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Sala powoli zapełniała się gośćmi, w większości kobietami.
Prowadząca licytację Fiona Scott, w widocznej ciąży, weszła na scenę. Taylor starannie odrobiła pracę domową i wiedziała, że to bratowa Romana, żona jego starszego brata Derricka.
– Drogie panie, cieszę się, że wspieracie moją fundację, która zbiera pieniądze na leczenie rzadkich chorób – powiedziała Fiona. – Mamy dziś dla was oszałamiającą propozycję. Nie będziecie zawiedzione. Możecie wybierać spośród grona naprawdę fascynujących i hojnych dżentelmenów. Zanim rozpoczniemy licytację, zaostrzę wasze apetyty. Panowie, zapraszam.
Aksamitna zasłona z boku sceny rozsunęła się i na środek wyszli przystojni mężczyźni w smokingach. Publiczność powitała ich brawami na stojąco, a światła lamp błyskowych o mało ich nie oślepiły. Większość kawalerów do wzięcia odpowiedziała uwodzicielskimi uśmiechami. Taylor rozpoznała aktorów z Hollywood, biznesmenów z Wall Street, potentatów nieruchomości. Było też kilku modeli, co nie zaskakiwało, gdyż licytacja zaczynała się od dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Fiona wyraźnie miała zamiar zebrać mnóstwo pieniędzy.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy dostrzegła Romana Scotta. Był wyższy, niż sobie wyobrażała, chociaż znała jego wzrost, sto dziewięćdziesiąt i pół centymetra. Na żywo był przystojniejszy niż na zdjęciach, jakby żaden aparat nie mógł uchwycić magii jego ładnie zarysowanej szczęki, prostego nosa i wyrazistych brwi. Gęste ciemne włosy poprzetykane srebrnymi nitkami aż prosiły się o pieszczotę, a oczy miały najciemniejszy niebieski odcień, jaki sobie mogła wyobrazić.
Szybko przemaszerował przez scenę i znikł za zasłoną. Taylor powoli usiadła, świadoma, że jej oddech stał się szybszy. Jakaś jej część nie mogła się już doczekać chwili, kiedy wygra aukcję i znajdzie się z nim sam na sam. Inna część natomiast była sparaliżowana strachem.

Powiedzieć, że czuł się upokorzony, to zdecydowanie mało. Roman odnalazł Derricka i oświadczył:
– W przyszłości przypomnij mi, żebym nigdy, przenigdy nie robił ani tobie, ani twojej żonie żadnej przysługi.
Szarpnął za muchę, która wpijała mu się w szyję. Wkładał smoking na tysiące imprez, ale tym razem miał wrażenie, że się dusi.
– Wyluzuj. – Derrick wypił łyk bourbona. – Poświęcasz się dla słusznej sprawy.
Łatwo ci mówić o słusznej sprawie, kiedy nie musisz brać udziału w tej licytacji, pomyślał Roman.
– Daj… – Sięgnął po kieliszek brata i wypił resztę. – Jest tu gdzieś więcej?
Derrick objął go ramieniem.
– Już prawie po wszystkim. Jeszcze tylko raz wyjdziesz na scenę, kilka kobiet weźmie udział w licytacji, powiesz cześć, wymienicie kilka zdawkowych uwag, potem umówicie się na kolację. Istnieją gorsze rzeczy.
Roman wciągnął powietrze głęboko w płuca. Wiedział, że wszystko, co brat mówi, to prawda, ale humoru mu to nie poprawiło.
– Nie lubię być w centrum uwagi. Wiesz o tym. Tam aż się roi od fotoreporterów. Mdli mnie na samą myśl o nich.
Derrick westchnął i poklepał go po klapie smokingu.
– Wiem. I rozumiem. Ale tam jest też mnóstwo celebrytów i celebrytek, aktorów i aktorek, modeli i modelek. Pobiegną za nimi. Wątpię, żeby ciebie wzięli na celownik.
Historia stosunków Romana z mediami była długa i mało przyjemna. Przekonał się, że jedyny sposób, by dali mu spokój, to pozostawać w cieniu i chronić swą prywatność. Tylko z miłości do brata zgodził się wziąć udział w aukcji.
– Mam szczerą nadzieję, że tak będzie.
– No, wracam na swoje miejsce. Powodzenia.
– Nie wiem, jak to powodzenie będzie wyglądało, ale dziękuję.
Derrick odszedł, a Roman ustawił się za kulisami. Odgłosy dochodzące z sali balowej były jak biały szum, tło dla jego myśli. Miał pracę, którą powinien się zająć. Najnowszy projekt jego i Derricka, hotel na Manhattanie, pochłaniał mu większość czasu, ale dawał też ogromną satysfakcję. Bracia byli najlepszymi przyjaciółmi.
Derrick pomógł Romanowi przejść najgorszy okres, gdy Roman miał dwadzieścia kilka lat i jego życie legło w gruzach. W tragicznym wypadku stracił jedyną kobietę, którą kochał, a wkrótce po jej śmierci odkrył, że go zdradzała. Na domiar złego jakiś pozbawiony skrupułów dziennikarz wygrzebał i upublicznił pikantne szczegóły tej historii i zamienił życie Romana w piekło. Derrick pomagał mu uporać się ze stratą i kłamstwami. W końcu pomógł mu też ukryć nieprawdę i zakopać ją na wieczne czasy.
Asystent w słuchawkach i z podkładką z klipsem w ręku uprzedził go:
– Pan jest następny.
– Świetnie. – Miejmy to z głowy, pomyślał. – Jakieś wskazówki?
– Czarujący uśmiech?
– Zrobię, co w mojej mocy.
Gdy wywołano jego nazwisko, asystent odsunął kurtynę, a Roman długim krokiem doszedł do środka sceny i przystanął. Obecność Fiony działała na niego uspokajająco.
– A teraz, drogie panie, mamy specjalną atrakcję. Mój bardzo przystojny, odnoszący niezwykłe sukcesy i wciąż samotny szwagier Roman Scott. – Uśmiechnął się i pomachał ręką. W duchu zaklinał czas, by mijał szybciej. – Jak zawsze zaczynamy licytację od dwudziestu pięciu tysięcy.
Blondynka w pierwszym rzędzie błyskawicznie podniosła łopatkę i zawołała:
– Dwadzieścia pięć!
– Dwadzieścia sześć! – zawołała brunetka kilka rzędów za nią.
Blondynka założyła nogę na nogę i ponownie podniosła łopatkę. W rozcięciu sukni błysnęło zgrabne udo.
– Trzydzieści.
Zaczynał się dobrze bawić. Kobieta w pierwszym rzędzie z włosami w odcieniu miodu, w złotej sukni, była olśniewająco piękna. I wysyłała jasny sygnał: nie zadzieraj ze mną. Podobało mu się to. Bardzo.
– Trzydzieści pięć – przebiła ją rywalka.
– Pięćdziesiąt – odparła blondynka.
Fiona się zaśmiała.
– Romanie, zapowiada się ostra bitwa.
– Pięćdziesiąt pięć – padło z głębi sali.
– Sześćdziesiąt.
Czwarta kobieta włączyła się do gry. Nogi się pod nim ugięły. Licytacja robiła się coraz gorętsza. Fiona uprzedziła go, że czasami licytujący są tak zdeterminowani, aby pokonać rywali, że podbijają stawkę. Wtedy był przekonany, że nie stanie się bohaterem takiego scenariusza.
Brunetka wróciła do akcji i zaoferowała siedemdziesiąt pięć tysięcy. Po sali przeszedł szmer.
– Mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy. To rekord w historii wszystkich naszych aukcji. Ktoś jeszcze? – Fiona powiodła wzrokiem po sali. – W takim razie siedemdziesiąt pięć tysięcy po raz pierwszy… Po raz drugi…
– Dwieście tysięcy! – zawołała blondynka.
Publiczność wydała zbiorowy okrzyk zdumienia.
– Łał! – wyrwało się Fionie, a Romanowi serce podjechało do gardła. Blondynka w złotej sukni najwyraźniej chciała za wszelką cenę doprowadzić do randki. Znacznie gorsze rzeczy mu się przytrafiały. Jednak ożywienie wśród fotoreporterów źle wróżyło. – To cudownie – powiedziała. – Czy ktoś daje więcej? – Spojrzała na salę, potem przeniosła wzrok na blondynkę. – Po raz pierwszy… Po raz drugi… Sprzedane za dwieście tysięcy dolarów.
Roman, oszołomiony, zszedł po schodach z boku sceny i zbliżył się do blondynki. Jej uroda z każdym krokiem nabierała coraz większego blasku. Dlaczego tak olśniewająca kobieta wydaje tyle pieniędzy na randkę z nim? Niestety nie miał czasu szukać odpowiedzi. Otoczyli ich fotoreporterzy, pstrykający zdjęcia jak w transie.
– Idziemy – zarządził i chwycił nieznajomą za rękę.
– Dokąd?
– Musimy uciec przed sępami. Zgadza się pani?
– Nie mogę uwierzyć, że zapłaciłam prawie ćwierć miliona za sprint na szpilkach.
– Właściwie dlaczego licytowała pani tak absurdalnie wysoko? To dlatego ta zgraja nas ścigała.
– Niektórym mężczyznom by to schlebiało.
– Przepraszam. Schlebia mi, oczywiście. Ale jednocześnie intryguje i wprawia w zakłopotanie. Nie wiem, kim pani jest, ale nie wyobrażam sobie, żeby miała pani trudności ze znalezieniu partnera.
– Słucham? Przecież pan mnie nie zna.
– Wystarczy na panią spojrzeć. Jest pani piękna.
– Proszę posłuchać. Zapłaciłam sporo za ułamek pana czasu i zamierzam uzyskać od pana to, na czym mi zależy.
– Czyli…?

Taylor postanawia zamienić rodzinną rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Ale uczyć się chce od najlepszych. Niestety próby skontaktowania się z Romanem Scottem, właścicielem sieci uwielbianych przez nią hoteli, nie przynoszą rezultatów. Pozostaje jej wzięcie udziału w aukcji charytatywnej, w której nagrodą jest randka z Romanem. Wydaje astronomiczną sumę, lecz dopina celu: Roman Scott zgadza się obejrzeć jej posiadłość. Od pierwszej chwili między nimi iskrzy, ale Taylor, pamiętając o swym projekcie, zabrania sobie myśleć o pocałunkach, flircie, seksie, mimo że każdej z tych rzeczy bardzo pragnie...

Charyzmatyczny Argentyńczyk

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1195

ISBN: 9788327699176

Premiera: 25-10-2023

Fragment książki

– Co?
Dopiero po kilku sekundach do Celii dotarł sens słów klientki.
– Jak to zdecydowałaś, że jednak nie wyjdziesz za mąż?
Wstała z kolan, bo właśnie upinała skwapliwie rąbek sukni, którą szyła. Sukni ślubnej. Nie tradycyjnie białej, bo Julie Raymond wychodziła za mąż po raz drugi. Celia własnoręcznie przyszyła do jasnoliliowego jedwabiu setki malutkich perełek. Najpierw trzy miesiące zajęło stworzenie ostatecznej wersji projektu, potem niezliczone przymiarki i poprawki trwały kolejne cztery miesiące, nie mówiąc o czasie spędzonym na znalezieniu dostawcy materiału z odpowiednimi certyfikatami ekologicznymi… Mimo wszystkich trudności wyglądało na to, że się uda. Do ślubu został już tylko tydzień i suknia była praktycznie gotowa.
Celia wpatrywała się z konsternacją w klientkę swymi wielkimi, zielonymi oczami. Wyraz twarzy Julie nie pozostawiał żadnych wątpliwości – Celia się nie przesłyszała. Zanosiło się na to, że ślub roku się nie odbędzie.
Czy powinna była coś już wcześniej zauważyć? Wziąć na poważnie przelotne uwagi, które ostatnio stały się coraz częstsze? Przecież Julie zwierzyła jej się ze swojego czteroletniego małżeństwa bez miłości – wyszła za hrabiego, który uznał, że nie obowiązują go zasady ukłute dla maluczkich takie jak wierność małżeńska i nudna monogamia. Rozwód przeciągał się i wykończył ją, wyznała gorzko Julie. Zbliżyły się do siebie, choć pochodziły z dwóch zupełnie różnych światów. Celia potrafiła słuchać, a Julie potrzebowała powierniczki, z którą nie miała wspólnych znajomych.
– Nie dam rady.
Celia ukucnęła i poczekała, aż Julie zejdzie z podium, na którym stała podczas przymiarki, po czym zabrała ją na piętro, do malutkiej kuchenki na zapleczu, z dala od swoich dwóch asystentek i innych klientek. Julie Raymond była absolutnie oszałamiającą, posągową blondynką, modelką, która nawet w worku na śmieci wyglądałaby olśniewająco. Celia musiała zadzierać głowę, żeby podziwiać jej idealnie ułożoną, gładką fryzurę za ucho i nie mogła oderwać wzroku od zawsze wymanikiurowanych paznokci. Suknia zaczęła się rozpadać, bo Julie pogubiła po drodze szpilki.
– To tylko nerwy – pocieszyła ją Celia, gładko wchodząc w rolę ramienia, na którym można się wypłakać. – Wiadomo, twoje życie po ślubie zmieni się, ale… Nie pozwól, by przeszłość zniszczyła twoją wspaniałą przyszłość. Leandro na pewno będzie inny, będzie świetnym mężem…
– Może. – Julie roześmiała się jak szalona, zaciskając obie dłonie na kubku herbaty. – Ale na pewno nie moim!
Co Celia mogła na to odpowiedzieć? Kochający narzeczony ani razu nie odebrał przyszłej żony z popołudniowej przymiarki, by zabrać ją na romantyczną kolację. Julie właściwie niewiele o nim mówiła, a pytania zbywała ogólnikowymi frazesami. Celia zdołała się dowiedzieć, że znają się od zawsze, ale gdy Julie zamiast wychwalać zalety wybranka, zamilkła, uznała, że nie ma prawa naciskać. W końcu nie za to jej płacono. Miała uszyć suknię ślubną, która oszołomi gości wesela roku, co dla młodej dziewczyny torującej sobie drogę w trudnym świecie mody stanowiło nie lada wyzwanie i niepowtarzalną szansę.
– I tak byś nie zrozumiała – dodała cicho Julie, wychlapując kilka kropel herbaty na liliowy jedwab.
– Ależ rozumiem. Dopadły cię wątpliwości, to normalne. Czeka cię wspaniała przyszłość, ale obawiasz się utracić przywileje bycia singielką.
– A ty, Celio? Byłaś kiedyś rozdarta pomiędzy wspaniałą przyszłością i obawą przed utratą wolności?
Celia zarumieniła się i wstrzymała oddech. Czy była kiedyś o krok od małżeństwa i spełnienia wszystkich z nim związanych marzeń i nadziei? Tak! Dawno temu, gdy miała zaledwie dziewiętnaście lat, zaręczyła się z chłopakiem mieszkającym na tej samej ulicy, którego znała od zawsze. Był jej najlepszym przyjacielem, powiernikiem, a kiedy obydwoje skończyli szesnaście lat, został jej chłopakiem. W małej wiosce, gdzie dorastali, ślub wydawał się, zwłaszcza ich rodzinom, logicznym kolejnym krokiem. Celia wiedziała teraz, że zrywając z nią, Martin wyświadczył jej przysługę, ale wtedy czuła tylko ból. Uśmiechała się, aż rozbolała ją głowa, zapewniając rodziców, że obydwoje postanowili odwołać ślub. Byli za młodzi, zaręczyli się pochopnie, więc chyba dobrze, że poszli po rozum do głowy, zanim było za późno? Nadal jednak pamiętała ucisk w piersi i smutek, że nigdy nie założy sukni ślubnej, którą zaprojektowała i uszyła zaraz po zakończeniu kursu szycia. Trzymała ją starannie złożoną, w pokrowcu, w szafie, by przypominała jej, że oddając komuś serce, trzeba zachować trzeźwość umysłu i umieć rozpoznać prawdziwe uczucie. Planując ślub i szyjąc suknię, nie dała sobie nawet czasu, by zastanowić się, czy naprawdę się z Martinem kochali.
Martin, po zerwaniu z nią, w rekordowym czasie znalazł sobie nową dziewczynę. Była wysportowana i autentycznie uwielbiała wszystkie wyprawy i sportowe wyczyny, które Celia ledwie znosiła. Znalazł swoją bratnią duszę i nawet zaprosił Celię na ich ślub. Nie przyjęła zaproszenia. Mogła sobie powtarzać bez końca, że prędzej czy później ich małżeństwo rozpadłoby się, bo bez miłości rzeczywistość okazałaby się zbyt trudna do zniesienia dla tak młodych ludzi, zwłaszcza gdyby szybko pojawiło się na świecie dziecko. Mimo to zerwanie odebrało jej beztroskę i radość życia, zamieniając ją w ostrożną, wręcz zimną kobietę… Pytanie Julie na chwilę cofnęło ją do przeszłości. Ale tylko na chwilę.
– Nie rozmawiamy teraz o mnie, Julie. – Celia uśmiechnęła się z trudem. – Więc nie zmieniaj tematu. – Zerknęła na dłoń klientki i dopiero teraz zauważyła brak pierścionka zaręczynowego.
Kiedy znikł? I dlaczego przegapiła ten moment? Przepłynęła przez nią fala niesprawiedliwej irytacji. To prawda, że pierwsze małżeństwo Julie okazało się porażką, ale wydostała się z niego i nawet znalazła nową miłość, skoro przyjęła oświadczyny. Więc dlaczego teraz nonszalancko ją odrzucała kilkoma zdawkowymi zdaniami? Żadnych łez i wyrzutów sumienia.
– Pracowałam z wieloma przyszłymi pannami młodymi, Julie, i zawsze tuż przed ślubem dopadały je nerwy.
– To nie nerwy.
Celia nie zamierzała dyskutować z klientką, podjęła więc inny, nie mniej istotny, wątek.
– A co na to Leandro? Musi być zrozpaczony.
Celia też nie była zachwycona. Suknia, która miała się stać tematem numer jeden kolumn plotkarskich, mogła wylądować na śmietniku. Celia mogła się pożegnać z darmowym PR-em. Jednak największym smutkiem napawało ją nieszczęście dwójki ludzi, którzy mieli żyć długo i szczęśliwie. Celia pochodziła z tradycyjnej rodziny i wierzyła w miłość aż po grób. I nie rozumiała, dlaczego Julie tak beztrosko odrzucała szczęście. Bo miała szczęście, że spotkała mężczyznę, który ją kochał i chciał uczynić swoją żoną. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że na świecie były kobiety, które upchnęły swoją niedoszłą suknię ślubną w rogu szafy, razem z marzeniami o ślubie i wiecznej miłości.
– Gdybyś znała Leandra, zapewne nie użyłabyś słowa „zrozpaczony”, by opisać jego reakcję na zerwane zaręczyny.
– Ale nie znam.
– Jest szalenie zajętym człowiekiem.
Celia miała ochotę dowiedzieć się więcej, ale zdawała sobie sprawę, że nie powinna drążyć – nie była psychoterapeutką! Mimo wszystko szkoda… Szyła suknie ślubne od lat, co wydawało się dość ironiczne, zważywszy, że pierwsza przez nią uszyta wylądowała na dnie szafy. Ale Celia zakochała się w tworzeniu małych dzieł sztuki, niepowtarzalnych, gdzie liczył się każdy detal. Nie zazdrościła swym klientkom, cieszyło ją, że razem z asystentkami biorą udział w początkach tylu pięknych historii.
Jednak, słuchając Julie, która bezwiednie skubała delikatny materiał sukni i nawet nie zauważała plamy, jaką na nim zostawił kubek, Celia użaliła się nad sobą. Odkąd Martin ją zostawił, była sama. Mogło się wydawać, że po prostu postawiła na karierę, ale ona po prostu bała się ponownie zaryzykować. A Julie, w poplamionej i pogniecionej sukni, lekką ręką odrzucała szansę na szczęście.
– Oczywiście otrzymasz wynagrodzenie za suknię – zapewniła Celię Julie. – Wykonałaś kawał świetnej roboty i na pewno polecę cię wszystkim moim znajomym. Zobaczysz, spłynie tyle zamówień, że nie będziesz wiedziała, w co ręce włożyć.
Celia uśmiechnęła się słabo i zrezygnowała z prób uratowania sytuacji. Była wyczerpana nagłym przypływem niewesołych wspomnień. Marzyła, by zamknąć sklep i wrócić do małego domku, który wynajmowała w Shepherd’s Bush.
– Bardzo mi przykro, Julie – powiedziała łagodnie, odbierając od klientki kubek. Zaniosła go do zlewu i czekała, aż Julie też wstanie. Na próżno.
– Za chwilę zamykam – bąknęła.
– Powinnam chyba wspomnieć, że kogoś poznałam – wykrztusiła Julie, wyraźnie poruszona.
– Poznałaś kogoś?
– Tak…
– Ale kiedy? Jak? Nie miałam pojęcia. To oczywiście nie moja sprawa, chociaż może powinnaś była w takim razie wcześniej zerwać z Leandrem? Zresztą, naprawdę muszę niedługo zamknąć. Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć. To smutne, że nie dojdzie do ślubu, ale to twoje życie i, naturalnie, życzę ci szczęścia. – Celia wytarła energicznie blat kuchenny i podeszła do drzwi, sygnalizując koniec rozmowy. Czuła, że za chwilę rozboli ją głowa.
– Tym razem to ten jedyny. Widzę, że nie pochwalasz mojego zachowania, ale mówię ci, że spotkałam tego jedynego.
– Bardzo się cieszę, Julie, naprawdę, ale…
– Powinnaś wiedzieć jeszcze jedno…
Serio? Celia uniosła pytająco brwi. Jeszcze coś? Ostatnia przymiarka zamieniła się w wyznanie wszystkich grzechów. Celia nie potrafiła sobie w tej chwili wyobrazić nic gorszego niż odwołanie ślubu zaplanowanego co do minuty, w każdym szczególe, z wielką pompą…
– Mężczyzna, którego poznałam to… Tak się składa, że to twój brat.

Minęły dwa dni, a Celia nadal nie otrząsnęła się z szoku po krótkiej historii romansu Julie z Danem usłyszanej tamtego wieczoru. Spotkali się przez przypadek parę miesięcy wcześniej, gdy Julie przyszła na przymiarkę. Pod zakład Celii Dan zajechał na motorze.
– Najprzystojniejszy mężczyzna świata. – Julie westchnęła jak pensjonarka.
Celia przypomniała sobie, że tamtego dnia brat przywiózł jej obiecaną wcześniej książkę. Wydawało jej się, że zdołała go dość szybko i skutecznie wyprosić… Uwielbiała go, ale kompletnie nie miał poczucia czasu, a ona i tak pracowała po godzinach. Nie zauważyła nawet, że wdał się w rozmowę z jej klientką. Zresztą Dan gawędził ze wszystkimi. Był od niej pięć lat starszy, ale zachowywał się o wiele młodziej – różnili się tak bardzo, jak to tylko możliwe, charakterem i wyglądem. Jej brat był wysokim brunetem, podczas gdy ona nie urosła przesadnie i cały czas walczyła ze swą ognistorudą czupryną. Ale najbardziej zazdrościła mu beztroskiej pogody ducha. Czy to właśnie oczarowało Julie? Wspomniała, że Leandro dużo pracował. Czyżby samozatrudniony Dan, który nie dał się przykuć do biurka na osiem godzin dziennie, wydał jej się atrakcyjniejszy od wiecznie nieobecnego narzeczonego? I jak długo potrwa ten nagły poryw serca? Niezależnie od wszystkiego, Celię przygniatało poczucie winy. Gdyby Julie nie poznała Dana, ślub by się odbył. A tak…
Celia próbowała skontaktować się z bratem, ale zapadł się pod ziemię. Rodzice oczywiście o niczym nie mieli pojęcia.
– Znasz go – powiedziała Lizzie Drew z matczyną czułością w głosie. – Za nim nie sposób nadążyć.
Celia zaczynała wątpić, czy faktycznie zna brata. Zatopiona w niewesołych myślach, usłyszała dzwonek dopiero, gdy przeszedł w nieprzerwany i irytujący warkot. Zbiegła na dół, po drodze włączając światło w dolnej sali. Na zewnątrz panowały styczniowe ciemności, a ołowiane chmury zapowiadały pierwsze opady śniegu tej zimy. Celia wywiesiła tabliczkę „zamknięte”, ale nawet gdyby ktoś ją jakimś cudem przegapił, zgaszone światła mówiły chyba same za siebie… Zirytowana pociągnęła za klamkę i… zamarła. Stał przed nią mężczyzna o absolutnie idealnie pięknej, symetrycznej, śniadej twarzy, którą dostrzegła, gdy tylko zadarła głowę…

Leandro w milczeniu przyglądał się stojącemu przed nim rudzielcowi. W ciągu ostatniego roku słyszał o niej wielokrotnie, ale zupełnie inaczej ją sobie wyobrażał. Nie żeby miał jakiś konkretne oczekiwania…
– W czym mogę pomóc? – zapytała lekko zirytowanym głosem i wskazała tabliczkę, którą zignorował. – Właśnie wychodzę. Może przyjdzie pan jutro rano? Otwieram o ósmej.
Nie dziwił się, że była rozdrażniona jego późną wizytą, ale nie miał wyjścia. Też wolałby być teraz gdzie indziej.
– Wolałbym nie.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Spróbował złagodzić złe wrażenie czymś na kształt uśmiechu, choć nie było mu wcale wesoło. Pochylił głowę, westchnął ciężko, a potem przyszpilił ją wzrokiem.
– Uwierz mi, nie mam w zwyczaju pojawiać się bez uprzedzenia, ale… Musimy porozmawiać. To ważne. I pilne.
Przyglądał się, jak przetrawia jego słowa. Miała niezwykle ekspresyjną twarz, co zapewne stanowiło zaletę w jej pracy. Zachwyt, zainteresowanie – tego potrzebowały podekscytowane perspektywą ślubu panny młode, chcące wierzyć w „żyli długo i szczęśliwie”. Wyobrażał sobie, jak rudzielec słucha ich z szeroko otwartymi sarnimi oczami w kolorze oszlifowanego morskimi falami zielonego szkiełka. Miała w sobie łagodność zachęcającą do zwierzeń.
Leandro, który otrzymał dwa dni wcześniej dwuzdaniowego esemesa od Julie, był pewien, że krawcowa jego narzeczonej znała odpowiedź na jego pytanie. Gdzie, do diabła, podziewa się Julie? Wydawało mu się, że obydwoje mieli dobre rozeznanie w sytuacji, żadnych niedomówień. Ale mylił się.
„Przepraszam, nie mogę za ciebie wyjść, Leandro. Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie”.
Co to, u licha, miało znaczyć?! Nawet własnego ojca nie zaszczyciła żadnym wyjaśnieniem, co samo w sobie doprowadziło Leandra do furii, bo staruszek zasługiwał na lepsze traktowanie. Coś musiałem przegapić, myślał gorączkowo. Ale on nigdy nic nie przegapiał… O co więc chodziło?
– Chciałby pan zamówić suknię, panie…?
– Chciałbym zlokalizować kogoś, kto niedawno zamówił suknię, panno Drew – powiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił.
– Kim pan jest? – Serce Celii waliło jak oszalałe, co samo w sobie jej się nie podobało.
Od kiedy to reagowała w ten sposób na widok mężczyzny? Może to efekt unikania kontaktów z przedstawicielami płci przeciwnej? Raz już ją zraniono i nadal pamiętała tamten ból. Nie zamierzała narażać się ponownie na cierpienie. Nie cofnęła się nawet o krok, blokując wejście do sklepu. Stojący przed drzwiami mężczyzna miał ciemną, niebezpieczną aurę, ale i tak nie potrafiła od niego oderwać wzroku. Rzadko miała do czynienia z tak pewnymi siebie osobnikami płci męskiej.
– Proszę mnie wpuścić.
– Nie.
– Musimy porozmawiać, ale nie na chodniku, to poważna sprawa.
– Proszę się umówić albo przyjść jutro w godzinach pracy.
– Nazywam się Leandro. Jestem narzeczonym… A może powinienem powiedzieć byłym narzeczonym Julie. Zdaje się, że sytuacja nagle się zmieniła.

Wpatrywała się w niego z zaciśniętymi mocno ustami, rękoma skrzyżowanymi na piersi, wyraźnie niezadowolona. Różniła się od kobiet, wśród których się obracał, pod każdym względem. Miała na sobie bezkształtne, wygodne ubranie: luźne spodnie, workowatą koszulę i ogromny kardigan, a za biżuterię służyła jej zawieszona na szyi miara krawiecka. Od szaro-burych ubrań odcinała się jedynie jej wyrazista miedziana czupryna, okalająca twarz dzikim płomieniem, oraz błyszczące zielone oczy, otoczone czarnymi rzęsami. No i miała jeszcze złociste piegi na nosie i policzkach, całe mnóstwo słodkich piegów.
– Ty jesteś Leandro?
– Wpuści mnie pani?
– Jestem Celia – odpowiedziała automatycznie. – Proszę wejść. – Odsunęła się od drzwi.
– Dziękuję. Rozumiem, że jest późno i ciemno, więc doceniam okazane mi zaufanie. Naprawdę nie narzucałbym się w ten sposób, gdyby sprawa nie była tak ważna.
Kiedy koło niej przechodził, wstrzymała oddech. W świetle głównej lampy mogła teraz podziwiać z bliska imponującego bruneta o smagłej twarzy z silnie zarysowaną szczęką, prostym nosem i zaskakująco zmysłowymi ustami.
– Wejdźmy na górę. – Mimo że przy nim jej serce biło zdecydowanie za szybko, coś w spokojnym, prostolinijnym zachowaniu Leandra wzbudzało jej zaufanie. Zresztą, co mógł jej zrobić? Zapewne ledwie dostrzegł, że była kobietą…
Odwróciła się na pięcie i ruszyła na górę. Dwa dni temu, gdy Julie w końcu wyszła po swoim szokującym wyznaniu, Celia była zbyt wstrząśnięta, by dociekać, jakie mieli z Danem plany. Brat unikał jej, prawdopodobnie spodziewając się niezbyt przychylnej reakcji siostry. Dlaczego jednak Julie nie porozmawiała z mężczyzną, którego porzuciła tuż przed ślubem? Celii nie mieściło się to w głowie. Na pewno wiedział, że była, wbrew swojej woli, związana z jego smutną historią. Czy zamierzał ją obwiniać? Nie miała sobie nic do zarzucenia, ale wiedziała, że ludzie pod wpływem silnego stresu szukają kozła ofiarnego, by na nim wyładować swoją frustrację. Powinien raczej zastanowić się nad swoją rolą w tym, co się wydarzyło… Nie wyglądał jednak na przesadnie refleksyjnego.
– Herbaty? Kawy? – Spojrzała na niego niechętnie i aż wstrzymała oddech, na widok jego oszałamiającej urody. Wypełniał swoją obecnością maleńką kuchenkę. Celia miała wrażenie, że braknie jej powietrza.
– Poproszę o kawę, czarną. Możemy nie tracić czasu na kurtuazyjne pogaduszki?

Celia Drew szyje suknię ślubną dla swojej przyjaciółki Julie. Gdy Julie tydzień przed ślubem zrywa zaręczymy, w drzwiach salonu Celii pojawia się Leandro. Chciałby się dowiedzieć, co się stało. Prosi Celię, by pojechała z nim do Szkocji i pomogła mu przekonać byłą narzeczoną do zmiany zdania. Celia zgadza się, choć obawia się, że kilka dni w obecności niezwykle przystojnego, charyzmatycznego Leandra będzie dla niej bardzo trudne…

Chcę miłości

Julia James

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1206

ISBN: 9788383420189

Premiera: 06-12-2023

Fragment książki

Alys wpatrywała się usilnie w wyraźnie widoczną niebieską kreskę. Była w ciąży. W ciąży! Słowa te odbijały się echem w jej głowie. Wolną dłoń zacisnęła na krawędzi umywalki.
Jak ja sobie poradzę?
Spojrzała w lustro. Twarz miała bladą jak ściana, oczy rozszerzone szokiem. Natłok myśli tylko potęgował panikę.
Nie mogę być w ciąży! Nie udźwignę tego finansowo! Nie teraz!
Pomyślała o liście, który leżał na stole w kuchni. Był pod drzwiami poprzedniego ranka, a wiadomość, jaką w nim znalazła, nie dawała o sobie zapomnieć. Ze wzrokiem utkwionym w lustrze Alys wciągnęła powietrze w płuca.
Ostatnie cztery lata były wystarczająco ciężkie. Dobrze pamiętała tamten feralny poranek, gdy jedna z koleżanek matki zadzwoniła, mówiąc, że matkę wiozą właśnie na blok operacyjny szpitala, w którym pracowała jako pielęgniarka. Została potrącona przez samochód, sprawca wypadku zbiegł. Ten telefon na zawsze zmienił ich życie.
Operacja co prawda powiodła się, ale mama już nigdy nie wstała z łóżka. Wymagała całodobowej opieki i Alys z pełnym poświęceniem trwała przy niej. Po sześciu miesiącach odeszła we śnie.
Kochała mamę i zajmowała się nią bez słowa skargi, ale to był dla niej ciężki okres. Całkowicie zrezygnowała z życia towarzyskiego, kariery, marzeń. Czasami myślała o ucieczce, o zajęciu się sobą, ale wiedziała też, że nie opuści mamy…
Bardzo mocno przeżyła jej śmierć. Jedyna osoba na świecie, która ją kochała, odeszła na zawsze.
Nie mam nikogo. Zostałam zupełnie sama.
Odłożyła test ciążowy na bok i przyłożyła obie dłonie do całkiem płaskiego jeszcze brzucha. Nie została zupełnie sama. Miała dla kogo żyć. Emocje wezbrały w jej sercu. Ciąża nie była wyłącznie niebieską kreską na teście ani dramatem, z którym musiała się zmierzyć. Była częścią jej życia.
Moje maleństwo… Zrobię dla ciebie wszystko. Jakoś sobie poradzimy.
Wiedziała jednak, że to jakoś oznaczało konkretne działania. Przed oczami stanęły jej barwne chwile z przeszłości, które dziś kazały jej wstąpić do drogerii i kupić test ciążowy.

Alys bez większego entuzjazmu kołysała się w rytm muzyki miksowanej przez didżeja. Nie była nawet pewna, kim jest jej partner. Jakiś znajomy Suze, przyjaciółki Maisey, którą Alys znała ze studiów.
Maisey wymusiła na niej przyjazd do Londynu, by choć na jeden weekend oderwała się od smutnej rzeczywistości, na którą ostatnimi czasy składało się postępowanie spadkowe, zaległości w spłacie hipoteki i ból po stracie matki.

Idziemy na przyjęcie w luksusowym hotelu na West Endzie. Suze dostała zaproszenia przez swoich znajomych z modelingu. Przyjedź, rozerwiesz się trochę! Po tym wszystkim, co przeszłaś, należy Ci się trochę relaksu.

Ale gdy Maisey pożyczyła jej sukienkę, ułożyła włosy i umalowała ją, Alys nie była już taka pewna, czy ta impreza to rzeczywiście właściwy wybór. Może po prostu wypadła z obiegu, a może taki rodzaj imprez do niej nie przemawiał?
Czuła na sobie spojrzenia mężczyzn taksujących krótką, opinającą ciało sukienkę, rozpuszczone blond włosy, oczy powiększone mocnym makijażem i rozchylone usta pociągnięte szminką w kolorze żywej czerwieni. Jednak zamiast się tym cieszyć i po prostu bawić, Alys myślała o tym, by zejść z parkietu i uciec z miejsca, do którego zwyczajnie nie pasowała.
Kiedy utwór się skończył, poszła w stronę baru z zamiarem odnalezienia Suze albo Maisey, by im powiedzieć, że wychodzi. Jej spojrzenie skanowało pomieszczenie, wędrując od twarzy do twarzy. I nagle się zatrzymało. Alys zastygła w bezruchu, zapominając o tym, że powinna oddychać.

Nikos stał przy barze ze szklanką martini w dłoni i z niesmakiem obserwował to, co się wokół niego działo. Późnym popołudniem przyleciał z Brukseli po tym, jak przy lunchu zerwał z Irinią. Nie czuł się z tym komfortowo, ale nie miał wyjścia. Coraz częstsze pretensje Irinii, że ich związek nie idzie w takim kierunku, w jakim ona by sobie tego życzyła, wyczerpały jego cierpliwość. Poinformował ją, że małżeństwo nie wchodzi w grę i życzył udanej kariery w jednym z międzynarodowych banków, gdzie pracowała.
Tak ostatnio układały się wszystkie jego związki. Ponad dekadę temu był zaręczony i wtedy to jemu desperacko zależało na ślubie. Zakochany i naiwny dwudziestodwulatek uwierzył kobiecie, która twierdziła, że kocha go za to, kim jest…
Nikos lekko skrzywił zmysłowe usta. Na szczęście ojciec uchronił go wtedy od popełnienia najgorszego błędu w życiu. Do dziś pamiętał jego słowa.
„Musiałem zagrozić ci wydziedziczeniem, żebyś zrozumiał, że Miriam Kapoulou chciała za ciebie wyjść tylko dla pieniędzy. Jej ojciec jest na skraju bankructwa! Żadna pazerna lafirynda nie położy ręki na majątku Drakisów. Nie pozwolę, byś padł ofiarą oszustwa tak jak ja”.
Nikos próbował o tym nie myśleć. Był owocem związku ojca z kobietą, która widziała w nim wyłącznie pieniądze. Dorastał, wiedząc, jakie uczucia budzi w swoim ojcu, który zawsze spoglądał na niego z urazą.
Pewnie wolałby, żebym się nigdy nie urodził.
Nikos nie zamierzał zatruwać sobie tym myśli. Spędził całe dzieciństwo, próbując zasłużyć na przychylność ojca, a kiedy wkroczył w dorosłość, starał się mu udowodnić na każdym kroku, że jest prawdziwym Drakisem i potrafi robić to, co mężczyznom w jego rodzinie zawsze wychodziło najlepiej. Wielkie pieniądze.
Był w tym świetny i zdarzało się, że ojciec go za to chwalił. Doskonale poruszał się w świecie negocjacji, inwestycji i transakcji opiewających na bajońskie sumy. Dzięki jego staraniom Drakisowie pomnażali majątek w jeszcze szybszym tempie, a życie Nikosa upływało na podróżach, spotkaniach i lunchach biznesowych. W zasadzie nie miał czasu na zwykły odpoczynek, o dłuższym urlopie nie wspominając. A jeśli już miał wolną chwilę, nie brał udziału w imprezach takich jak dzisiejsza. Nigdy.
Nie znalazł się tutaj w celu rozrywkowym. Miał się spotkać ze znajomym z londyńskiego City, który dowiedziawszy się o tym, że przyleciał do Londynu, zaprosił go na organizowane przez siebie przyjęcie. Coś związanego z modą, jak zapamiętał Nikos. Kobiety kręcące się wokół baru rzeczywiście wyglądały, jakby dopiero co zeszły z wybiegu albo planu zdjęciowego. Ekstrawaganckie ubrania, biżuteria, ciężkie makijaże. Zdawał sobie sprawę, że wielu z gości, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, było tu dziś na łowach. Nikos z niejaką pogardą przyglądał się temu osobliwemu spektaklowi. Nie zamierzał brać w nim udziału. Byłoby to zupełnie nie w jego stylu.
Jeszcze raz ze zniecierpliwieniem ogarnął spojrzeniem salę, próbując namierzyć znajomego, z którym chciał wstępnie porozmawiać o przyszłych interesach.
I zupełnie nagle cała pogarda dla otaczającego go tłumu wyparowała.

Alys wpatrywała się jak zahipnotyzowana w mężczyznę siedzącego przy barze. Wyglądał, jakby chciał się odciąć od rozbawionego tłumu. Wysoki, świetnie zbudowany, ciemnowłosy, około trzydziestki. Oliwkowa skóra sugerowała klimaty śródziemnomorskie. Obserwując zdecydowane, męskie rysy, pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała nikogo równie przystojnego.
Mężczyzna patrzył prosto na nią.
Poczuła, jak jej usta lekko się rozchylają, puls przyspiesza, a oczy nie mogą oderwać się od nieznajomego. Powietrze wokół niej wydawało się naelektryzowane.
– Hej, wracaj tańczyć!
Ktoś chwycił ją za nadgarstek. Alys odwróciła się, próbując wyswobodzić rękę trzymaną przez chłopaka, z którym przed chwilą tańczyła.
– Nie, dzięki, ale…
Nie zdążyła dokończyć, gdy do rozmowy wtrącił się trzeci głos. Niski, z wyraźnie obcym akcentem, ale zdecydowany.
– Powiedziała „nie”. Chcesz, żeby ci to powtórzyć?
Głowa Alys odwróciła się gwałtownie. Mężczyzna z baru stał teraz tuż obok, piorunując wzrokiem chłopaka.
– Spoko, nie wiedziałem, że z kimś przyszła. – Intruz zaczął się wycofywać.
– Ale teraz już wiesz – stwierdził lodowatym tonem mężczyzna, po czym ujął Alys pod ramię i pokierował ją do baru. Zaabsorbowana zdarzeniem, nie protestowała. Mężczyzna podał jej rękę, by łatwiej było jej usiąść na wysokim stołku, sam zajął miejsce obok.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała drinka – powiedział po chwili. Nieznoszący sprzeciwu ton zniknął.
Miała okazję przyjrzeć mu się z bliska. Był jeszcze przystojniejszy, niż myślała. Mimo usilnych prób, nie była w stanie uspokoić rozszalałego pulsu i dudniącego w piersi serca.
Od razu zwróciła uwagę na jego oczy. Ciemne jak czarna kawa, ocienione gęstymi rzęsami i patrzące z lekkim rozbawieniem i… zainteresowaniem. Musiała zrobić na nim wrażenie.
– Czego się napijesz? – spytał mężczyzna ponownie. Egzotyczny akcent tylko dodawał mu uroku.
– Nie wiem, może Sea Breeze? – odpowiedziała, usiłując ukryć drżenie głosu.
Miała wyjść. Znaleźć Maisey, pożegnać się i wrócić do domu. Tymczasem…
Tymczasem siedziała na wysokim stołku barowym, a mężczyzna, tak inny od wszystkich, których znała, przysunął w jej stronę świeżo zmiksowany koktajl i uniósł swój kieliszek martini.
– Yammas – mruknął.
Zacisnęła palce wokół chłodnej szklanki. Pomalowane na szkarłatny kolor paznokcie pasowały do jasnoczerwonej barwy koktajlu.
– Yammas? – powtórzyła, patrząc na mężczyznę pytająco.
Uśmiechnął się lekko.
– To po grecku „na zdrowie” – powiedział i zanurzył usta w alkoholu.
Zerkał na nią od czasu do czasu, jakby zbierał informacje. Katalogował poszczególne cechy jej wyglądu. Zdawała sobie dobrze sprawę z tego, co musiał widzieć. Burzę blond włosów opadających na ramiona. Mocno umalowane oczy i wytuszowane rzęsy. Usta pociągnięte szminką i błyszczykiem. Sukienkę pożyczoną od Maisey, która była nieco przyciasna i opinała jej piersi, wypychając je w górę. Dekolt, jakich Alys nie nosiła nawet w czasach studenckich. Założyła nogę na nogę, żeby sukienka wydawała się choć trochę mniej ciasna, ale jedynym efektem, jaki osiągnęła, było przyciągnięcie uwagi mężczyzny do odsłoniętych ud.
– Po grecku? – spytała i spojrzenie mężczyzny wróciło wyżej. Oparł się jedną ręką o bar. Wypił kolejny łyk martini, po czym odstawił drinka i wyciągnął ku Alys rękę.
– Nikos. Nikos Drakis – przedstawił się w sposób, jakby oczekiwał reakcji.
– Alys. Alys Fairford – powiedziała, imitując go. Uścisnęła wyciągniętą rękę i zarumieniła się znowu, gdy ich spojrzenia się spotkały.
– Miło cię poznać, Alys. Wieczór zapowiadał się nieciekawie, ale teraz… – dodał głosem, który sprawiał, że mogłaby w jednej chwili zapomnieć o ostatnich czterech latach, żałobie, odcięciu się od świata i młodości, która jej prawie uciekła …
Miała ochotę na wszystko to, czego tak długo sobie odmawiała. Chciała rzucić się w wir życia i ramiona tego mężczyzny, który patrzył na nią, jakby była ucieleśnieniem wszystkich jego marzeń.
Dziś nie miała zamiaru niczego sobie odmawiać…

Nieustępliwy głos w głowie Nikosa próbował dać mu do zrozumienia, że robi źle. Co go, do diabła, podkusiło? Zerwał się z miejsca, żeby uwolnić ją od natrętnego typa, a potem spojrzał na blond włosy, krótką sukienkę odsłaniającą zgrabne nogi i… zapomniał o tym, że miał wyjść.
Dziewczyna miała w sobie coś, co przykuło jego uwagę, choć nie był to odważny strój. Może oczy? Szaroniebieskie z rozszerzonymi wyraźnie źrenicami, patrzące na niego z zafascynowaniem.
Nie miał w zwyczaju podrywać kobiet na imprezach, ale dla niej był gotów zrobić wyjątek. Razem z tą myślą powróciło w nim wspomnienie sagi rodzinnej i kobiety, która kiedyś zawróciła w głowie jego ojcu. Wzdrygnął się niemalże, próbując otrząsnąć się z przykrych wspomnień. Nie miał zamiaru popełnić podobnego błędu jak ojciec, a fakt, że ciągle wracał do tego myślami, uznał za skuteczną przestrogę.
Uspokoił się trochę i ponownie sięgnął po martini. Skoro ta oszałamiająco piękna kobieta znalazła się w jego polu widzenia, czemu nie skorzystać z okazji i nie spędzić przyjemnego wieczoru, a jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – także nocy.
Miał tylko wątpliwości, czy ta kobieta rzeczywiście byłaby tak chętna, jak sugerował jej wygląd. Czerwieniła się co rusz, co było widoczne nawet pod grubą warstwą makijażu. Nie pasowało mu to do obrazka imprezowiczki. Z drugiej strony nie udawała też niedostępnej.
Nikos odstawił kieliszek na blat. Pora na następny krok. Uśmiechnął się zachęcająco i lekko przymrużył powieki.
– Zjedzmy razem kolację, Alys.

Restauracja hotelowa była zacisznym miejscem w porównaniu do baru i tarasu, gdzie odbywało się przyjęcie. Alys poczuła ulgę, że nie musi słuchać dudniącego z głośników techno ani przebywać w hałaśliwym tłumie.
Czy ja naprawdę tutaj jestem?
Poczucie niedowierzania towarzyszyło jej, odkąd spojrzała na mężczyznę, który siedział teraz naprzeciwko niej. Nie ustępowało, lecz z każdą chwilą stawało się coraz bardziej realne. Jej drugie ja, tak długo uśpione, dosiadło właśnie rumaka, który galopował teraz w niewiadomym kierunku, upojony odzyskaną swobodą.
Nie broniła się przed tym.
Czy to się naprawdę dzieje?
Wyśmienity posiłek z całą pewnością był rzeczywistością, podobnie jak spojrzenia Nikosa, które wzbudzały w niej drżenie i rodzaj dawno zapomnianej tęsknoty za flirtem, uwodzeniem, seksem…
Nie mogła wyjść z podziwu, jak w takiej sytuacji udaje jej się w ogóle prowadzić rozmowę.
Uniosła widelec smakowitego canard au cassis i zadała Nikosowi pytanie o podróże. Powiedział jej o częstych wyjazdach służbowych związanych chyba ze światem finansów. W każdym razie było to coś, o czym Alys nie miała bladego pojęcia. Nie pytała jednak o pracę, a o miejsca, jakie zwiedził. Miejsca, do których ona sama zapewne nigdy się nie wybierze, a nawet jeśli, to w ramach niskobudżetowych wakacji.
– Bruksela, Frankfurt i Genewa. Mekki biznesu. Podobnie Nowy Jork, Szanghaj czy Sydney. To nie są ciekawe miejsca, jeśli odwiedzasz je tyle razy, że tracisz w końcu rachubę, a z wyjazdu zapamiętujesz tylko lotnisko, hotel i podobne do siebie biurowce. Nie mam zbyt wiele czasu wolnego.
Alys przerwała jedzenie. Wyczuła w jego wypowiedzi zgorzknienie.
– Więc po co tak się przepracowujesz?
Skąpy uśmiech pojawił się na zamyślonej twarzy.
– Wbrew popularnej opinii pieniądze nie rosną na drzewach.
Alys ściągnęła brwi.
– Ale jeśli już masz wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić swoje potrzeby, to po co ci więcej?
Nikos wziął do ręki kieliszek z winem i przez chwilę przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy.
– Ile to jest wystarczająco dużo dla ciebie, Alys?
– Tyle, żebym mogła zapłacić rachunki, i jeszcze trochę na zapas. Tak mi się zdaje. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze musiałam żyć bardzo skromnie – powiedziała, czując się winna, że siedzi tutaj, jedząc posiłek, na który nigdy nie mogłaby sobie sama pozwolić. – Przygryzła wargę, czując się naprawdę dziwnie. – Przepraszam, nie powinnam. Kolacja jest naprawdę pyszna i… – Jej głos ucichł nagle.
– Zaprosiłem cię. Nie musisz się niczym martwić – powiedział, czytając jej w myślach.
Kiwnęła głową. Może nie powinna przyjmować jego zaproszenia? Sięgnęła po kieliszek, ale jej spojrzenie powędrowało ku butelce drogiego wina i znów się zawahała.
– Alys, jesteś moim gościem. Nie krępuj się!
Spojrzała mu w oczy, które jaśniały serdecznością. Rozluźniła się trochę i wypiła łyk wina. Wolała jednak zmienić temat rozmowy na mniej osobisty.
– Nie byłam nigdy w Grecji. Czy naprawdę jest tak piękna, jak mówią? Wszystkie te wyspy, musi być tam cudownie!
– Nie jeżdżę zbyt wiele po kraju. Mieszkam i pracuję w Atenach. Mamy też rodzinną willę na jednej z wysp, ale nawet nie pamiętam, kiedy tam byłem ostatnio.
– Szkoda – powiedziała z uśmiechem. – Powinieneś ją odwiedzać częściej. Po ciężkiej pracy trzeba odpoczywać.
– Gdybym miał odpowiednie towarzystwo, to kto wie…
Alys zarumieniła się i wróciła do jedzenia. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie i Nikosa opalających się na plaży. Odetchnęła z ulgą, gdy zmienił temat.
– Mieszkasz w Londynie, Alys?
Pokręciła głową. Przyjechałam na weekend odwiedzić znajomą ze studiów. Pochodzę z małego miasteczka pod Birmingham. Wokół jest bardzo ładnie i mam całkiem blisko do Stratford-upon-Avon.
Rozmowa wpłynęła na bezpieczne wody i przez chwilę rozmawiali nawet o Szekspirze. Alys przypomniała sobie spektakle, które oglądała w czasach studenckich, Nikos opowiedział jej o teatrze antycznym. Miał dużą wiedzę i potrafił się nią dzielić. Był też dobrym słuchaczem, stąd Alys szybko zapomniała o tym, jaka była spięta na początku.
Zdziwiła się nawet, że jest w stanie swobodnie rozmawiać z kimś, kto tak mocno na nią działał. Zupełnie jakby znali się nie od godziny, lecz o wiele dłużej.
– Przez cały czas byłem przekonany, że masz coś wspólnego z tą imprezą. Nie jesteś modelką?
– Nie, nie. – Pokręciła głową. – Na modelkę jestem za niska i nie dość chuda.
Nikos obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Według mnie jesteś idealna, Alys – powiedział niższym tonem, który wprawiał ciało Alys w wibracje. Serce stopniało jej całkiem, gdy popatrzył na nią oczami w kolorze nocnego nieba.
Przechylił kieliszek w jej stronę.
– Za twoje zdrowie, Alys.

Grecki milioner Nikos Drakis i Angielka Alys Fairford spotykają się w Londynie na przyjęciu. Wzajemna fascynacja kończy się wspólną nocą. Rozstają się bez żadnych planów na przyszłość, jednak trzy miesiące później Alys odkrywa, że jest w ciąży. Gdy Nikos dowiaduje się, że zostanie ojcem, oświadcza, że się pobiorą i zawrą umowę regulującą zasady wspólnego życia. Alys nie zamierza przystać na takie warunki i ucieka. Nikos będzie się musiał postarać, by mu zaufała i zechciała dać drugą szansę…

Co wiemy o miłości

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 163

ISBN: 9788327693365

Premiera: 09-02-2023

Fragment książki

– Czyli mam rozumieć, że ta mała ikonka z sercem i kluczykiem zrewolucjonizuje zwyczaje randkowe całego narodu. Wystarczy, żebym dotknął jej palcem, a ona magicznie zaprowadzi mnie do kobiety, którą pokocham od pierwszego wejrzenia. – Wesley Robinson odsunął smartfon z drwiącym prychnięciem. – Co za stek bzdur.
Vivian Blair spojrzała gniewnie na mężczyznę siedzącego za szerokim mahoniowym biurkiem. Nie obchodziło jej, że jest jej przełożonym, a zarazem kierownikiem działu badań i rozwoju w Robinson Tech. Ani że nigdy przedtem nie spotkała tak seksownego faceta. Ten projekt był jej dzieckiem.
– Słucham? – zapytała, nie kryjąc oburzenia. – Ta mała ikonka, którą właśnie nazwał pan stekiem bzdur, jest produktem pana firmy. Firmy należącej do pańskiej rodziny. Zapomniał pan, że sam pan zaakceptował ten projekt miesiące temu?
Wesley zignorował jej wybuch.
– O niczym nie zapomniałem, Vivian.
Przez sześć lat jej pracy w firmie Wes Robinson tylko kilka razy zwrócił się do niej po imieniu, co za każdym razem robiło na niej potężne wrażenie.
– W takim razie dlaczego tak lekceważąco się pan o nim wypowiada? Był pan przekonany, że zarobimy na nim kupę kasy.
Wes nonszalancko odchylił się na fotelu. Zsunął z nosa szylkretowe okulary i spojrzał na nią z zadowolonym uśmieszkiem. Vivian poczuła bardzo nieprofesjonalną pokusę, żeby pokazać mu język.
– Nadal uważam, że zarobimy na tej aplikacji – odparł. – I to sporo. Ale jestem gotów się założyć, że po kilku miesiącach popularność aplikacji zacznie spadać, ponieważ ludzie uświadomią sobie, że nie spełnia obietnic. Zaryzykuję założenie, że początkowa sprzedaż aplikacji zrekompensuje jej krótką żywotność.
Pochyliła się do przodu.
– Proszę wybaczyć moją śmiałość, panie Robinson, ale pan się myli – oświadczyła. – Moje badania dowodzą, że zgodność charakterów jest kluczem do znalezienia idealnego partnera. Aplikacja przedstawi użytkownikowi listę pytań. Jeśli odpowie zgodnie z prawdą, algorytm połączy go z idealnym partnerem.
– Wybacz, ale to pic na wodę. Jak myślisz, czy kiedy mężczyzna dosiada się do kobiety w barze, to ma w głowie listę pytań? Oczywiście, że nie. Interesuje go tylko odpowiedź na jedno pytanie: uda się, czy się nie uda. Nie obchodzi go, że ta kobieta jada rybę dwa razy w tygodniu, chodzi piechotą milę dziennie i ma kota.
– Przypominam, że ta aplikacja nie jest instrumentem do zawierania znajomości na jedną noc! To pomoc dla samotnych ludzi, którzy szukają partnera na całe życie. Słyszał pan już kiedyś o takiej koncepcji?
Wes skrzywił się ironicznie i Vivian pozwoliła sobie przez moment podziwiać jego rysy. Doszła do wniosku, że w wieku trzydziestu trzech lat zdecydowanie osiągnął szczyt atrakcyjności. Wielu kolegów i koleżanek Vivian z Robinson Tech miało problem z odróżnianiem Wesa od jego brata bliźniaka, Bena, nowo mianowanego dyrektora operacyjnego firmy. Ale Vivian nigdy ich nie pomyliła. W odróżnieniu od brata, Wes rzadko chodził w garniturze i pod krawatem, częściej w dżinsach lub bojówkach. Styl ubierania się nie był jedynym, co ich odróżniało. Trudno byłoby znaleźć dwa bardziej odmienne charaktery. Bena był energiczny i towarzyski, Wes cichy i pełen rezerwy.
– Rozumiem, że mówisz o małżeństwie – powiedział wyraźnie znudzony. – Przez ostatni miesiąc tyle się o tym nasłuchałem, że wystarczy mi na całe życie.
Vivian domyśliła się, że mówi o ślubie Bena, który miał odbyć się za dwa tygodnie, w walentynki. Wes nigdy nie miał dziewczyny na stałe, a na pewno nie był zaręczony. Ale tak naprawdę nie miała pojęcia, co ten mężczyzna robi w wolnym czasie. Była tylko jedną z wielu osób, które pracowały dla rodziny Robinsonów.
– Co innego mogę mieć na myśli? Jeśli ktoś znajdzie swoją drugą połówkę, małżeństwo to naturalna kolej rzeczy – stwierdziła. Podniosła wzrok na swojego pracodawcę, który skrzywił się z niezadowoleniem. Zdała sobie sprawę, że przypadkiem dowiedziała się całkiem sporo o jego życiu prywatnym, choć nigdy nie planowała, żeby ta rozmowa zamieniła się w debatę o randkowaniu, miłości i seksie. Vivian nie rozmawiała na takie tematy z mężczyznami.
– Małżeństwo nie jest powodem, dla którego konsumenci będą kupować tę aplikację – powiedział cierpko. – Ale niezależnie od ich motywów, ten koncept nie zadziała. W relacjach między kobietą i mężczyzną chodzi o chemię. To ta iskra łączy ludzi, a nie zgodne upodobania.
Iskry? Vivian pomyślała, że może i byłoby fajnie, gdyby mężczyzna wziął ją w ramiona i rozpalił jej zmysły, ale namiętność nie trwa wiecznie. Miała okazję zobaczyć na przykładzie rodziców, co się dzieje, kiedy namiętność wygasa i zastępuje ją codzienność. Jej matka wypruwała sobie żyły, żeby wychować trójkę dzieci, gdy ojciec odszedł i związał się z młodszą kobietą. Teraz jej matka żyła samotnie, zbyt rozczarowana, żeby szukać szczęścia.
– Może pociąg fizyczny zbliża ludzi, ale to nie on sprawia, że ich związek przetrwa próbę czasu – utrzymywała. – I to jest problem, który rozwiąże Mój Idealny Partner. Dlatego aplikacja odniesie sukces. Trwałe związki naszych użytkowników będą najlepszą reklamą.
– Doceniam pani entuzjazm, pani Blair.
Wyraźnie się z nią nie zgadzał i ten fakt denerwował Vivian o wiele bardziej, niż powinien. Niby rozumiała, że ten projekt nie ma nic wspólnego z osobistymi poglądami, chodziło o zyski. Jednak cyniczne opinie Wesa na temat relacji damsko-męskich wciąż doprowadzały ją do szału.
– Mimo to uważa pan, że się mylę – odparła. – Jeśli jest pan taki pewny, że to będzie niewypał, to dlaczego zaakceptował pan ten projekt? Za dwa tygodnie, w walentynki, aplikacja zadebiutuje. Nie uważa pan, że jest trochę za późno, żeby się wycofać?
– Skąd pomysł, że chcę się wycofać? Pani Blair, przede wszystkim jestem biznesmenem. Wierzę, że konsumenci są naiwni, i nabiorą się na te głupoty. Jeśli chodzi o mnie, to skuteczność aplikacji niezbyt mnie interesuje.

Wes patrzył, jak Vivian Blair prostuje się, sięgając do górnego guzika bluzki. Wyglądało na to, że udało mu się wyprowadzić ją z równowagi, co nieco go zaskoczyło. Dotąd zawsze była w jego obecności chłodna i opanowana. Przez sześć lat pracy dowiodła, że jest zaangażowaną, pomysłową i inteligentną pracownicą. Jej praca zawsze robiła na nim wrażenie, ale jako kobieta nigdy go nie interesowała. Aż do teraz, kiedy spiorunowała go wzrokiem.
Zaskoczony, na moment zapomniał, że ma przed sobą podwładną. Nigdy nie myślał o Vivian Blair jako o kimś więcej niż koleżance z pracy, mądralińskiej programistce z głową na karku. Ubierała się schludnie i skromnie. Jedyna biżuteria, jaką nosiła, to skromny sznur pereł albo krzyżyk na delikatnym złotym łańcuszku. Jej pantofle były płaskie i nudne. Jej błyszczące, miodowobrązowe włosy sięgały ramion, ale rzadko nosiła je rozpuszczone.
Nie, Vivian Blair nie należała do kobiet, za którymi mężczyźni oglądają się na ulicy. Ale teraz pasja błyszcząca w jej oczach zaintrygowała Wesa…
Pochylił się do przodu, oparł łokcie na blacie biurka i zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
– Ma pani z tym problem? – zapytał.
– Niby dlaczego? Pana praca to zarabianie pieniędzy. Moja to tworzenie produktu, na którym można zarobić. Dzięki mojej aplikacji odniesiemy sukces.
Wyraźnie walczyła o odzyskanie spokoju. Wes odkrył, że obmyśla ripostę, która znów wytrąciłaby ją z równowagi. Oglądanie tego byłoby zabawne. Ale nie był tutaj po to, żeby się dobrze bawić, i nie miał na to czasu. Nie, kiedy jego brat bliźniak, dyrektor operacyjny Robinson Tech, oczekiwał od Wesa, że każdego dnia położy na jego biurku nowy lukratywny projekt.
– Wróciła pani na właściwe tory, pani Blair.
Sięgnęła po mały notes i długopis.
– Czy dalej planujemy jutro udzielić wywiadu na żywo?
– Oczywiście. Dzisiaj rano rozmawiałem z producentem Dzień dobry, USA. Wchodzimy o dziewiątej piętnaście czasu centralnego. Spodziewam się, że będzie pani gotowa.
– Gdzie chcą to nakręcić? W sali konferencyjnej?
– Tutaj, w moim gabinecie. – Wskazał okno za sobą. – Będziemy siedzieć przed szybą, żeby tłem była panorama miasta. Wiesz, ludzie zbyt zajęci i zaganiani, żeby znaleźć partnera na randkę, więc pomagają sobie aplikacją – dodał z przekąsem.
– Chodzi o coś więcej niż o znalezienie partnera na randkę. To…
Wes podniósł rękę, zanim zaczęła kolejne kazanie o zgodności charakterów i stałych związkach. Nie chciał niczego na stałe i z całą pewnością nie szukał żony. Oglądanie matki, cierpiącej przez zbyt wiele lat w pozbawionym miłości małżeństwie, upewniło go, że nie chce tego samego dla siebie.
– Proszę zostawić te wykłady na jutro – poradził. – To konsumentów ma pani przekonać, nie mnie.
Vivan przycisnęła notes do piersi i Wes mimowolnie zastanowił się, czy kiedykolwiek trzymała tak mocno mężczyznę. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ale przecież nie miał pojęcia, jak wygląda jej życie prywatne. Całkiem możliwe, że poza murami Robinson Tech porzucała profesjonalny wizerunek i zamieniała się w dziką kocicę. Uśmiechnął się na tę myśl.
– Ma pan pojęcie, jakie pytania będzie zadawał prowadzący? Chciałabym jak najlepiej się przygotować.
– Podczas tego spotkania miałaś mnóstwo do powiedzenia na temat swojego produktu – przypomniał jej. – I jestem pewien, że jutro też nie zabraknie ci słów. Po prostu wyjaśnisz, na czym polega nasz produkt i jak działa. Ja natomiast będę promował naszą firmę. To będzie świetna reklama.
Vivian położyła notes na kolanach, odsłaniając subtelną krzywiznę swoich piersi pod białą koszulą. Wes skarcił się w duchu. Do diabła, co z nim było nie tak? Naprawdę nie musiał ukradkiem pożerać wzrokiem koleżanek z pracy. Miał mnóstwo kobiet gotowych w każdej chwili pójść z nim na randkę. Na pewno nie powinien interesować się Vivian.
– Tak, reklama jest tym, czego potrzebuje również nasza aplikacja – odparła sztywno. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko.
– Dlaczego miałoby nie pójść?
– Nigdy wcześniej nie występowałam w telewizji.
– Jest na pewno wiele rzeczy, których nigdy pani nie robiła, pani Blair. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
– Świetny sposób, żeby kogoś uspokoić!
– Nie jestem pani niańką, pani Blair.
– Dzięki Bogu.
Powiedziała to tak cicho, że w pierwszej chwili Wes myślał, że się przesłyszał. A kiedy doszedł do wniosku, że usłyszał dobrze, zirytował się.
– Co pani powiedziała? – zapytał ostro.
– Pytałam, czy jest jeszcze coś, co chce pan ze mną przedyskutować.
W każdej innej sytuacji pracownik, który wyskoczyłby z takim tekstem, dostałby od Wesa naganę. Ale z jakiegoś powodu postanowił odpuścić Vivian Blair.
– Nie. Proszę być w moim gabinecie nie później niż o ósmej czterdzieści pięć. Nie chcę żadnych błędów ani wpadek.
– Obiecuję, że będę na czas. – Vivian wstała i ruszyła w stronę drzwi.
– Pani Blair! – zawołał za nią, zanim zdążył się powstrzymać. – Czy jutro, podczas wywiadu, mogłaby pani nie wyglądać tak… poważnie? Byłoby dobrze, gdyby pani strój był bardziej… odpowiedni do prezentacji takiej romantycznej aplikacji.
Wyprostowała się jak struna, patrząc na niego z oburzeniem i niedowierzaniem.
– Innymi słowy, seks się sprzedaje – syknęła. – To właśnie próbuje mi pan powiedzieć?
Wes uświadomił sobie, że pewnie zabrzmiało to prostacko. Ale Vivian powinna rozumieć, że biznes to biznes. Mimo to coś w jej oburzeniu sprawiło, że zalała go fala gorąca. Miał nadzieję, że w przyćmionym świetle Vivian nie zauważyła jego zażenowania.
– Pani Blair, nie ma powodu, żeby czuła się pani urażona. Nie próbuję wykorzystać pani ani tego, że jest pani kobietą. Próbuję sprzedać produkt. Pani atrakcyjny wygląd może pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.
Vivian była kilka metrów od niego, ale i tak widział, jak westchnęła ciężko. Przez ułamek sekundy czuł pokusę, żeby znowu zobaczyć ten ogień w jej oczach. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił się, żeby zostać na miejscu i zachowywać się, jak przystało na przełożonego.
– A jaki będzie pana udział w tym przedstawieniu, panie Robinson? Planuje pan wydepilować pierś i rozpiąć koszulę do talii?
Minęła chwila, zanim Wes przetrawił jej pytanie, ale kiedy mu się to udało, wybuchnął śmiechem.
– Touché, Vivian. Sądzę, że na to zasłużyłem.
– Owszem, zasłużył pan – odparła sucho, po czym obróciła się i wyszła z pokoju.
Patrząc, jak zamykają się za nią drzwi, Wes uświadomił sobie, że minęły całe dni, odkąd się z czegoś śmiał. Dziwne, że to przemądrzała kobieta wywołała uśmiech na jego twarzy.
Kręcąc głową z niedowierzaniem, obrócił się z powrotem do biurka i sięgnął po stertę raportów.

Vivian była pewna, że wszyscy zauważą jej wzburzenie. Aż do dzisiaj nigdy nie pozwoliła sobie myśleć o Wesie Robinsonie jako o kimś więcej niż swoim szefie. Starała się być odporna na jego urok. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że aby go dojrzeć ze swojej ligi, musiałaby użyć lornetki. Ale ich spotkanie tego ranka pozwoliło jej zobaczyć go w innej odsłonie niż zwykle. I nie podobało jej się to, co zobaczyła.
– Cześć, Viv. Gotowa na lunch?
Vivian przycisnęła palce do czoła i obejrzała się na George’a Townsenda stojącego przy jej biurku. Był wysokim, tęgim mężczyzną po pięćdziesiątce, o rudych włosach i gęstej brodzie w tym samym kolorze. Poza rodzicami, mieszkającymi tysiąc kilometrów od niego, nie miał żadnej rodziny. Wydawało się, że traktowanie współpracowników jako swojej rodziny mu wystarcza. Prawie wszyscy w dziale traktowali George’a jak dziwaka. Poza Vivian.
Przez lata wspólnej pracy zbliżyła się do George’a. Teraz traktowała go bardziej jak brata niż współpracownika. Ceniła sobie relację z człowiekiem, którego uważała nie tylko za komputerowego geniusza, ale też za dobrego człowieka. Nie obchodził go jej wygląd, ani stan konta bankowego.
– To już? Nie jestem jeszcze głodna. – Właściwie to w tej chwili czuła się tak źle, że wątpiła, czy przez resztę dnia uda jej się cokolwiek przełknąć. Wspomnienie zarozumiałych odzywek Wesa Robinsona wciąż sprawiało, że gotowała się z oburzenia.
– Już prawie dwunasta – odparł, marszcząc brwi. – Kupiłem nam ciasto z jeżynami – dodał kusząco.
Vivian westchnęła, odłożyła ołówek i wstała. Dla George’a była w stanie się poświęcić.
– No dobrze – powiedziała. – Wyloguję się i możemy iść.
Razem przeszli przez biuro i weszli do sporego pokoju socjalnego wyposażonego w rząd szafek, lodówkę, mikrofalówkę, kuchenkę i ekspres do kawy. Mimo że była pora lunchu, przy długich stołach siedziało tylko kilka osób. Siedziba Robinson Tech mieściła się w centrum Austin, więc większość pracowników z działu Vivian jadła lunch na mieście. W promieniu kilkuset metrów było kilka dobrych restauracji, które potrafiły sprawnie obsłużyć spieszących się klientów. Ale Vivian zwykle przynosiła swoje jedzenie i zostawała w biurze.
– Wygląda na to, że większość twoich koleżanek wyszła – stwierdził George, kiedy usiedli naprzeciwko siebie. – Najwyraźniej nie przeszkadza im zimno.
Vivian też nie przeszkadzało zimno, ale nie lubiła siedzieć przy stoliku z grupą rozchichotanych kobiet, które rozmawiały o modzie i facetach.
– Wiatr dzisiaj rano był bardzo zimny – zgodziła się. – Dotarłam do pracy, zanim moje auto w ogóle zdążyło się nagrzać.
Ubierając się tego ranka, zdecydowała się na cieplejszy strój: ciemnoszare spodnie i oksfordki. Szary sweter, który włożyła na białą bluzkę koszulowaą, wydawał jej się całkowicie odpowiedni, ale teraz, patrząc na siebie, zaczęła wątpić w swoje wyczucie stylu.
Niech diabli wezmą Wesa Robinsona! Co on w ogóle wiedział o kobietach, seksie i romantyzmie?
Pewnie więcej, niż ty, Vivian, przyznała w duchu. Minęły tygodnie od twojej ostatniej randki, która była równie ekscytująca, co oglądanie gąsienicy wspinającej się na źdźbło trawy.
– No, w gabinecie pana Robinsona musiało być bardzo ciepło – skomentował George między kęsami kanapki. – Wyglądałaś na zgrzaną, kiedy wróciłaś do siebie.
Vivian obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem.
– Zauważyłeś?
George uśmiechnął się.
– Po prostu akurat podniosłem głowę. Coś poszło nie tak?
– Po prostu nie zgadzam się z jego poglądami, to wszystko. Szczerze mówiąc, będę szczęśliwa, kiedy kampania mojej aplikacji się skończy. Jestem programistką, George. Nie pracuję w marketingu.
– Ale udzielisz tego wywiadu dla telewizji?
Grymas na twarzy Vivian dokładnie wskazywał, co myśli o wystąpieniu w ogólnokrajowej telewizji oglądanej przez miliony ludzi.
– Nie mam wyboru. Pan Robinson chce, żebym wytłumaczyła, jak działa aplikacja.
– To ma sens. W końcu to twoje dziecko – zauważył George.
Vivian wyciągnęła rękę przez stół i poklepała go po ramieniu.
– Nigdy nie stworzyłabym tej aplikacji bez twojej pomocy, George. To ty jesteś czarodziejem. Moim zdaniem jesteś w stanie wytłumaczyć, jak to działa.
George zaśmiał się.
– Tylko pod względem technicznym.
Vivian stała tego ranka prawie dziesięć minut w Garcia’s Deli tylko po to, żeby kupić jedną z pysznych kanapek z wieprzowiną, ale teraz każdy kęs zdawał się utykać jej w gardle.
– Pytania dla korzystających z aplikacji zostały opracowane przez zespół psychologów. Wierzę, że to ma sens. I ty też powinieneś wierzyć, George. Inaczej nasze dziecko będzie niewypałem.
George wzruszył ramionami.
– Nie martwię się. Już mieliśmy kilka wpadek i przeżyliśmy. Nie wszystko, co tworzymy, musi odnieść sukces.
Tak, w czasach ekspresowego rozwoju technologii trudno było przewidzieć, na co klientela wyda swoje ciężko zarobione pieniądze. Ale Vivian wiedziała z

Wes wierzy, że miłość to wynik reakcji chemicznej. Krótka chwila oszołomienia, która odbiera nam rozum. Jest sceptyczny, gdy Vivian, jego podwładna, prezentuje mu aplikację dla sfrustrowanych singli szukających partnera. Wystarczy smartfon, by znaleźć szczęście? Bzdura, ale na pewno można na tym sporo zarobić. Zgodne zainteresowania to gwarancja udanego związku? Tak twierdzi Vivian, gdy wspólnie analizują ten projekt. Każde broni swoich racji, ale może zamiast szukać definicji miłości, powinni się skupić na własnych uczuciach.

Czekam, aż dasz mi rozkosz, Sekrety złej reputacji

Barbara Dunlop, Joss Wood

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1274

ISBN: 9788327697943

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

Czekam, aż dasz mi rozkosz – Barbara Dunlop

Katie Tambour, moja najlepsza przyjaciółka z Uniwersytetu Stanu Kalifornia, stała na krześle w moim kąciku jadalnym, przesuwając po ścianie detektorem kabli.
– Nie ma sensu go wieszać – powiedziałam niepewna, czy na wypadek, gdyby straciła równowagę, stać blisko czy raczej się cofnąć.
– Ja powiesiłam swój dziś rano – odparła.
Mój świeżo oprawiony dyplom stał za nią na okrągłym stoliku. Było tam napisane: Adeline Emily Cambridge, doktor filozofii, architektury i urbanistyki.
– Ty się stąd nie wyprowadzisz – zauważyłam.
Katie zaoferowano pracę w Sacramento, miała wykładać fizykę i astronomię na uniwersytecie stanowym.
– Ty też trochę tu zostaniesz.
– Może. – Nie spieszyło mi się, by opuszczać Kalifornię. Minione dziewięć lat cieszyłam się tutejszym powietrzem i słońcem, a także wyluzowanym trybem życia.
– Znalazłam dobre miejsce! – zawołała Katie, palcem zaznaczając punkt między kuchennymi szafkami i szmaragdową szklaną rzeźbą, którą kupiłam na festiwalu sztuki lokalnych artystów trzy lata temu.
Byłam szczęśliwa w tym mieszkaniu. Na balkonie w ciepłe letnie dni czułam świeży powiew znad rzeki. W maju moja opalenizna miała już złotobrązowy odcień, bo godzinami czytałam i pisałam na leżaku.
– Podaj mi młotek. – Katie wyciągnęła za siebie rękę.
– Nie wolno mi robić dziur w ścianach. Wiesz, że zapłaciłam kaucję za ewentualne szkody.
– Nikt nie zauważy jednej więcej. – Wskazała głową na szklaną rzeźbę wiszącą na trzech hakach.
– Dobra. Demoluj moje mieszkanie.
Katie się zaśmiała.
– Będziesz na to patrzeć z przyjemnością. Powinnaś już podpisywać się doktor Cambridge. Ja na pewno przez jakiś czas będę pod wszystkim podpisywała się doktor Tambour.
– Ludzie będą cię prosić o poradę medyczną.
– Powiem im, że jestem doktorem fizyki i zacznę wyjaśniać stałą Plancka. To ich powstrzyma. – Katie sięgnęła po oprawiony dyplom. Powiesiła go i sprawdziła, czy wisi równo. – Idealnie.
Zastanowiłam się, ile czasu minie, zanim włożę dyplom do pudła, szykując się do przeprowadzki.
– Dostałam wczoraj dziwną ofertę pracy – powiedziałam. Starałam się nie myśleć o liście, który wzbudził we mnie niepokój.
– Dziwną? – Katie raz jeszcze poprawiła dyplom.
– Sama zobacz. – Z koszyka na pocztę wyciągnęłam kartkę w kolorze kości słoniowej. Gdy podawałam ją Katie, spojrzałam na trójkolorowy stylizowany nagłówek „Windward Alaska”.
Katie usiadła w fotelu obok otwartych drzwi balkonowych, wzięła do ręki kieliszek merlota, który odstawiła dwadzieścia minut wcześniej, i zaczęła czytać.
– Poważnie? – Podniosła na mnie wzrok.
– Nie starałam się o tę pracę. Nie mam zielonego pojęcia, skąd w ogóle o mnie wiedzą.
– Opublikowałaś pracę doktorską, a ceremonia rozdania dyplomów była transmitowana w sieci.
Przeczytała opis projektu, który przewidywał zaprojektowanie i budowę centrum kultury i sztuki, gdzie prócz powierzchni wystawowej, sprzedażowej i sali kinowej znalazłoby się miejsce na edukację. W trzecim co do wielkości mieście Alaski. Usiadłam na kanapie i sięgnęłam po kieliszek z winem. To była praca marzeń. W normalnych okolicznościach nie dostałabym czegoś podobnego bez dziesięciu lat doświadczenia. Jedna rzecz przemawiała na moją korzyść – pochodziłam z Alaski.
– Ale – Katie spojrzała na mnie – mówiłaś…
– Że nie wrócę do domu. Nie zmieniłam zdania. Nie miałam zamiaru nawet zbliżać się do Alaski.
– Czyli musisz zaczekać na inne propozycje. Albo przemyśl jeszcze Tucson – rzekła Katie.
– Osiedle mieszkaniowe? – Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
– Pensja jest niezła, a pogoda fantastyczna.
Zamknęłam oczy i prychnęłam, dając jej do zrozumienia, co sądzę o tej propozycji.
– Reno? – zasugerowała. – Byłabyś dość blisko, żeby wpadać tu na weekendy.
– Kasyna i hotele? Odpada.
– Tylko mi nie mów, że wybierasz się do Keys. Węże, aligatory i robactwo. Nie wyszłabyś stamtąd żywa.
– Cóż, na Alasce są niedźwiedzie.
– Więc bierzesz pod uwagę Alaskę?
– Właśnie powiedziałam, że tam są niedźwiedzie. Czy to brzmi, jakbym brała to pod uwagę?
– Niedźwiedzie nie spacerują główną ulicą.
– W Windward tak. – Grizzly stanowią poważne zagrożenie w całej Alasce. – Pamiętasz, jak w podstawówce uczyli cię, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, bo mogą być niebezpieczni? Nas uczono, żeby unikać grizzly.
– Więc wolisz węże? – Katie wypiła resztę wina i wstała.
– Nie. – Węże mnie przerażały. Aligatory pożerają ludzi, niedźwiedzie zwykle chcą tylko, by ludzie trzymali się od nich z daleka. To wielka różnica.
– Kasyna nie wyglądają teraz tak źle, prawda?
– Nie ekscytuje mnie projektowanie modnych kasyn.
Przy barku śniadaniowym Katie dolała sobie wina, po czym zakołysała butelką w moją stronę.
– Poproszę. – Uniosłam kieliszek.
Mogłam odrzucić te oferty i zostać w Kalifornii miesiąc dłużej z nadzieją, że pojawi się coś ciekawszego. Pieniądze nie stanowiły problemu. Czułam jednak, że chcę wyjechać. Chciałam zacząć kolejny etap życia.
– Przy podejmowaniu życiowych decyzji pomaga alkohol – zażartowała Katie, idąc ku mnie z butelką.
Podstawiłam jej kieliszek, by go napełniła.
– To nie będzie Reno – stwierdziłam, choć podobało mi się, że mogłabym samochodem odwiedzać Katie.
– Keys to nieustający koszmar, stale bym się o ciebie martwiła.
– A projektowanie przedmieść Tucson po paru tygodniach doprowadziłoby mnie do szału.
– Sama widzisz, co właśnie zrobiłaś. Wygląda na to, że jedziesz na Alaskę – powiedziała.
– Mój ojciec, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. Wuj, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. – Jęknęłam na wspomnienie lat, gdy dorastałam w rezydencji Cambridge’ów. – A moja rodzina wciąż ma wobec mnie oczekiwania.
– Jak daleko jest z Windward do Anchorage?
– Nie dość daleko.
– Ale nie ma tam drogi, tak?
– Moi bracia latają służbowymi samolotami.
– Skąd będą wiedzieli, że tam jesteś? Nosisz bransoletkę, która pozwala cię śledzić? Masz czip w ramieniu?
– Wuj Braxton wyczuje to nosem.
– Wuj Braxton jest jasnowidzem? – Katie się zaśmiała.
– Raczej intrygantem. Podobnie jak mój ojciec. Od lat mają mnie na oku i marzą o rodzinnej dynastii.
– Masz dwadzieścia siedem lat.
– Wiem.
– Nie mogą cię zmusić do niczego, czego nie chcesz.
– To także wiem.
Zawsze mogłam odmówić, już to robiłam. Ale ilekroć odrzucałam coś, co ich zdaniem było w interesie rodziny, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Sięgnęłam po list.
– Mogłabym pojechać na Alaskę – odezwała się Katie. – Mówię serio – dodała. – Zajęcia zaczynają się we wrześniu. Wszędzie mogę przygotować program zajęć.
– Chcesz rozwiązać moje problemy z ojcem i wujem?
– Albo z niedźwiedziami. Nie zapominaj o nich.
– Bez urazy, Katie. Byłabym szczęśliwa, gdybyś mi wszędzie towarzyszyła. Nie miałam lepszej przyjaciółki od ciebie, ale to by się na nic nie zdało. Ci dwaj są nie do pokonania, jak siły natury.
– A ja nie? Chyba nie zapomniałaś, że mam doktorat z astronomii? Wisi na ścianie. Pozwól, że coś ci powiem. Natura nie jest potężniejsza niż supermasywna czarna dziura.
– Wysysa energię życiową ze wszystkiego, na co trafia.
Katie ściągnęła twarz, słysząc mój uproszczony opis.
– Można tak to ująć.
– To właśnie mój ojciec i jego brat Braxton.
– Nie wiem, co masz na myśli. Więc co? Jadę na Alaskę?

Gdy wysiadłyśmy z samolotu na płycie lotniska w Windward, powietrze było ciepłe i przejrzyste.
– Czujesz ten zapach? – spytała Katie z zachwytem.
– Jaki? – Czułam wyłącznie woń oparów silnika.
– Powietrze jest czyste jak bąbelki w drogim szampanie. Moje płuca są oszołomione.
– Szampan wydziela dwutlenek węgla. Co z ciebie za naukowiec?
Katie wzięła mnie za rękę.
– Nie mówiłaś, że Alaska tak ładnie pachnie.
– Nie ma tu przemysłu. – Wzorem Katie wzięłam głęboki oddech. – Na zachód ciągnie się ocean, aż do Chin. Na wschód jest północna Kanada, która też nie jest źródłem emisji przemysłowej. Na północy mamy trzy parki narodowe.
Przez rozsuwane drzwi weszłyśmy do budynku terminalu, zostawiając za sobą hałas pasa startowego. Zauważyłam, że terminal został odnowiony. Hala była jednak niewielka w porównaniu z międzynarodowym lotniskiem w Anchorage. Katie się rozglądała.
– Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
– Oglądałaś to lotnisko w sieci.
– Tak, ale trzeba się znaleźć w danym miejscu, żeby poczuć, jak jest naprawdę.
Ludzie nas mijali, zdążając w różnych kierunkach, ubrani w stroje robocze albo sportowe. Windward szczyciło się tym, że jest niezależne i bezpretensjonalne. W zasadzie można tak powiedzieć o wszystkich mieszkańcach Alaski.
Kiedy szłyśmy odebrać bagaż, a był tu tylko jeden transporter, mój wzrok przyciągnęło ogromne zdjęcie przedstawiające ceremonię oddania lotniska po remoncie.
Z góry uśmiechał się do mnie kongresmen Joe Breckenridge. Powiedziałam sobie, że to tylko zdjęcie. Prawdziwy Joe jest w Waszyngtonie. Spędzał tam większość czasu, poza tym bywał w Anchorage i Fairbanks, gdzie mieszkali jego wyborcy, albo na rodzinnym ranczu w Kenai Peninsula. Mimo to nie mogłam pozbyć się uczucia, że ściany terminalu na mnie napierają.
– No, szybko poszło – powiedziała Katie, gdy wypatrzyła swoją walizkę. – Twoja też tu jest! – zawołała.
Jak większość pasażerów, spokojnie ruszyłam naprzód.
– Jak się dostaniemy do hotelu? – spytała Katie.
– Do Redrock z lotniska jeździ autobus. – Wskazałam na odpowiednie wyjście. I rzeczywiście, gdy drzwi się rozsunęły, ujrzałyśmy bus z hotelu.
Podszedł do nas kierowca ubrany w czarne dżinsy i koszulkę polo z hotelowym logo na kieszonce.
– Adeline? – zwrócił się do mnie.
– Znają cię tu? – szepnęła Katie z cieniem ekscytacji.
– To ja – powiedziałam do kierowcy i szepnęłam do Katie: – Mają mnie na liście rezerwacji.
– Jestem Jackson, witamy w Windward – rzekł mężczyzna, uścisnął nam ręce, po czym wziął walizki. – Chcecie mieć torebki przy sobie?
– Tak – odparłam, bo w swojej miałam telefon i portfel.
– Wskakujcie do środka. – Zabrał bagaże na tył busa.
– Super – powiedziała Katie. – Nie musimy czekać.
– Przestań się tak wszystkim ekscytować.
– Żartujesz? Gdyby to był LAX, jeszcze byśmy tkwiły w samolocie.
Na przednich fotelach busa siedziała para starszych ludzi. Kiwnęli nam głowami z uśmiechem. Katie wsunęła torbę podręczną pod siedzenie.
– Kocham góry. Spójrz na te drzewa.
– Przybrzeżny las deszczowy.
– Szczyt jest zaśnieżony!
Kobieta siedząca z przodu odwróciła głowę, zapewne rozbawiona entuzjazmem Katie.
– To lodowiec – poinformowałam ją. – Góry osiągają wysokość około tysiąca metrów.
– Więc śnieg nigdy się nie topi.
– Nigdy się nie topi.
Bus jechał wzdłuż linii brzegowej.
– Czuję się, jakbym podróżowała w czasie. – Wróciłam myślą do zdjęcia Joego na lotnisku.
Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy odwiedził moją rodzinę w Anchorage. Patrzył na mnie pytająco, jakby próbował czytać mi w myślach, ale tak, by mnie nie przestraszyć. Cóż, miałam dla niego wieści. Nie pozna moich myśli. Zachowywałam czujność.
Nie przeszywał mnie wzrokiem, by się dowiedzieć, czy jestem inteligentna lub zabawna, czy łączą nas te same zasady moralne. Zastanawiał się, czy jestem taka jak mój ojciec i wuj, i czy można mnie dokooptować do wspólnej sprawy, jaką było połączenie interesów rodzinnej firmy Cambridge’ów i politycznej kariery Joego.
Mój ojciec Xavier i jego brat Braxton od początku wspierali tę karierę i od lat przyjaźnili się z ojcem Joego, właścicielem rancza. W rozmowach ze znajomymi i przyjaciółmi nie mogli się go nachwalić, zabezpieczając mu poparcie wyborców i popychając do zwycięstwa.
Po wyborze do Kongresu Joe z kolei poparł ich wysiłki, by znaleźć federalne fundusze na północny kabel podwodny, co pozwoliłoby otworzyć naszą firmę Kodiak na europejski przepływ danych w internecie.
Następnie za cel wzięli sobie mnie: stwierdzili, że Joe potrzebuje żony z dobrej alaskańskiej rodziny, a znów Cambridge’owie bliskiego związku z dobrze zapowiadającym się politykiem. To miało przynieść korzyści obu stronom. Szkoda tylko, że ewentualna panna młoda nie była chętna.
– Twoi bracia czasem tu pracują? – spytała Katie.
– Rzadko, a biura Kodiak znajdują się za miastem.
Uważałam, że mam szansę na zachowanie mojej obecności w Windward w sekrecie. Gdybym nie myślała, że to się uda, nie przyjęłabym tej pracy. Nazajutrz rano miałam się spotkać z Williamem O’Donnelem, dyrektorem wydziału kultury i sztuki Izby Handlowej, i Nigelem Longiem z biura gubernatora, by sfinalizować szczegóły umowy. Bus zajechał przed zadaszone wejście Redrock Hotel. Wysiadłyśmy, dałyśmy napiwek kierowcy, a portier wziął nasze bagaże i zaprowadził nas do recepcji.
– Chcą się panie zameldować? – spytała kobieta za ladą. Miała przypiętą tabliczkę z imieniem Shannon.
– Tak – odparłam. – Jestem Adeline… – Mój wzrok padł na ekran telewizora w holu, na którym widniał Joe w dżinsach, koszuli w kratę, kowbojkach i kapeluszu. Mój umysł krzyczał: Tylko nie to! Czułam się, jakby mnie prześladował.
– Proszę pani? – spytała Shannon.
– Cambridge – dokończyła za mnie Katie.
– Ma pani rezerwację na trzy doby. – Głos Shannon płynął z daleka, kiedy patrzyłam na Joego na ekranie.
Szedł z gubernatorem Harlandem. Na pasku pod spodem przeczytałam: Spotkajmy się. Kongresmen Breckenbridge weźmie dziś udział w spotkaniu w Windward.
– To jakiś żart? – wydusiłam.
– Więc nie trzy doby?
Katie szturchnęła mnie łokciem i się otrząsnęłam.
– Wyjeżdża pani dwudziestego trzeciego? – spytała Shannon.
– Tak. – Wyjęłam portfel i podałam kartę kredytową.
– Co jest? – spytała Katie ściszonym głosem.
– Czy w hotelu jest fryzjer? – spytałam Shannon.
– Tak. – Podsunęła mi wizytówkę. – Proszę iść do końca holem i minąć windy. Fryzjer jest obok spa.
– Spa? – zainteresowała się Katie.
Shannon z uśmiechem przeciągnęła kartę przez czytnik.
– Czynne od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. Przyjmują bez rezerwacji, ale lepiej ją zrobić. Fryzjer pracuje od dziewiątej do szóstej.
– Chcesz się zrobić na tę rozmowę? – spytała Katie.
– Myślę o tym.
– To rozmowę o pracę? – spytała uprzejmie Shannon.
– Tak – odparła Katie i wskazała na mnie – Jej.
– W takim razie powodzenia. – Shannon oddała mi kartę. – Mam nadzieję, że zostanie pani u nas dłużej.
Milczałam. Projekt był ekscytujący, ale coraz bardziej uświadamiałam sobie związane z tym ryzyko. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to wpaść na Joego albo żeby ktoś z Kodiaka mnie tu rozpoznał.

– Wyglądasz jakoś inaczej. – Siedziałyśmy w restauracji Steelhead na parterze hotelu. Przez nieduże okna wpadało światło długich alaskańskich dni. Zamówiłyśmy sałatkę z cytrusów i dzikiego łososia oraz chardonnay. Nie byłam przekonana do nowego koloru włosów, ale też nie byłam niezadowolona. Jeszcze nie byłam blondynką, miałam kasztanowe włosy. – Odważnie – stwierdziła Katie.
Odwróciłam głowę i poczułam muśnięcie kosmyków, które już nie zakrywały mi szyi. Miałam przedziałek na boku i odrobinę sterczące włosy na czubku.
– Odrosną.
– Trochę to potrwa. A skąd okulary? Taki intelektualny akcent dla zrównoważenia blondu? – Zamiana szkieł kontaktowych na okulary była kolejnym sposobem na zmianę wizerunku, która miała być moim kamuflażem.
– Ty jesteś blondynką – zauważyłam.
– Czasami mam chęć przefarbować się na czarno, może wtedy ludzie traktowali mnie poważniej.
– Ludzie traktują cię bardzo poważnie.
Katie była geniuszem. Wiedzieli o tym wszyscy na uniwersytecie kalifornijskim. Właśnie dlatego propozycję etatu dostała kilka minut po otrzymaniu dyplomu.
– Na uniwersytecie owszem. – Zaśmiała się. – A tak w ogóle świetnie ci w okularach.
Oprawki były bordowe w drobne cętki, lekko zaokrąglone, z maleńkimi kryształkami obok zawiasów.
– Ledwie cię rozpoznałam. – Katie wypiła łyk wina.
Poprawiłam okulary, myśląc, że potrzeba czasu, żebym do nich przywykła. Zawsze nosiłam szkła kontaktowe.
– Adeline? – odezwał się niski męski głos. Wiedziałam, do kogo on należy, bo dreszcz przebiegł mi po plecach. – Jesteś w Windward – dodał Joe, zostawił trzech towarzyszących mu panów w garniturach i podszedł do naszego stolika. Natychmiast pożałowałam, że ścięłam włosy.
– Witaj, Joe…

Sekrety złej reputacji – Joss Wood

James
Boże Narodzenie

James Ryder-White starannie złożył złotą folię, w którą owinięte było atłasowe pudełeczko, i wydał bezgłośny jęk znudzenia. Kolejne Boże Narodzenie, kolejna para luksusowych spinek do mankietów od Penelopy…
Jego żona nie była najbardziej pomysłowym ofiarodawcą prezentów na świecie. Ale cóż… on wręczył jej przed chwilą czarny kaszmirowy sweter i kolejny złoty breloczek mający ozdobić jej i tak już ciężką bransoletę.
Wiedział dobrze, że będzie równie zachwycona tym podarunkiem, jak on swoim.
Za długo byli małżeństwem… żadnemu z nich nie chciało się już zabiegać o względy partnera.
James wyjrzał przez okno ogromnej rezydencji swojego ojca, w której spędził dzieciństwo, a teraz zajmował wraz z żoną jej prawe skrzydło.
Kochał pobliskie miasteczko Portland w stanie Maine, pełne zabytkowych budynków i latarni morskich oraz stylowych sklepów i restauracji. Ale w gruncie rzeczy czuł się u siebie tylko na tym oddalonym od niego o dwadzieścia kilometrów kawałku wybrzeża.
Rodzinny dom mieścił siedemnaście sypialni, z których każda udostępniała użytkownikom widok na zatokę. Były tam też liczne podgrzewane baseny, nadwodne pomosty, pawilony oraz garaż na dziesięć samochodów.
Nie wspominając już o kamiennym molo, do którego przylegał niewielki port jachtowy oraz kilkusetmetrowy odcinek plaży.
James kochał ten dom i tę posiadłość… choć nie przepadał za ich właścicielem.
Usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przed trzydziestu kilku laty nie poślubił Penelopy. Gdyby miał dość odwagi, aby zaryzykować, zlekceważyć rozkazy ojca i wybrać własną drogę.
Przesunął dłonią po twarzy, starając się odpędzić przykre myśli. Wiedział, jak bezwzględnie potrafi traktować jego ojciec swoich konkurentów i członków rodziny, więc nigdy nie brał na serio pod uwagę możliwości sprzeciwienia się jego woli.
Musiał przyznać przed samym sobą, że do uległości skłaniały go też apanaże związane z przynależnością do rodziny Ryder-White.
Posłuszeństwo zapewniało mu pełne kieszenie i zasobne rachunki bankowe. Znoszenie humorów Calluma umożliwiało mu kupowanie nieruchomości oraz ostentacyjnie luksusowych samochodów i tworzenie funduszy powierniczych dla swoich dzieci.
Jego córki dysponowały już pieniędzmi, którymi je obdarował. O ile się orientował, fundusze Kingi oraz Tinsley były nadal nienaruszone.
Kinga, piękna blondynka o piwnych oczach, przysiadła właśnie na poręczy jego fotela, a on czułym gestem położył dłoń na jej ramieniu.
Gdy przytłaczały go wyrzuty sumienia, przypominał sobie zawsze, że gdyby nie Penelopa, nie byłby ojcem dwóch uroczych i inteligentnych młodych dam.
Jego małżeństwo nie było związkiem opartym na wzajemnej miłości, ale córki wynagradzały mu z nawiązką wszystkie poniesione ofiary.
– Tato, dlaczego wydajesz się tak bardzo przygnębiony? Przecież jest dziś święto.
– Nic mi nie dolega, kochanie.
Był przekonany, że mówi prawdę. Jego małżeństwo funkcjonowało bez zarzutu, a dzieci były zdrowe i udane. Chętnie dodałby do tej charakterystyki słowo „szczęśliwe”, ale Kingę nadal prześladowały skutki dramatycznego wydarzenia, do którego doszło przed dziesięcioma laty, a Tinsley dotąd nie zdołała pogodzić się z rozwodem.
Szczęście było pojęciem mglistym i równie trudnym do uchwycenia jak poranna mgła.
Poczuł, że Kinga sztywnieje, więc uniósł głowę i ujrzał ojca, który stał przy kominku, usiłując skupić na sobie uwagę rodziny.
Callum zbliżał się do osiemdziesiątki, ale był zdrowy i sprawny tak fizycznie, jak umysłowo. Teraz spojrzał na Jamesa i kiwnął znacząco głową. Jego syn odchrząknął głośno. Tinsley i Penelopa natychmiast przestały rozmawiać, a w ich oczach pojawił się wyraz czujności.
James dobrze znał jego przyczynę; Callum miał zwyczaj prezentować członkom rodziny swoje nowe koncepcje – lub rozkazy – przy okazji towarzyskich spotkań.
Świąteczny charakter tego dnia nie miał dla niego najmniejszego znaczenia; jedyne co się liczyło, to reputacja i interesy firmy.
James był w istocie zaskoczony, że ojciec tak długo zwlekał z przejściem do spraw zawodowych.
– Zapewne zauważyliście, że nie wszystkim dałem w tym roku prezenty – oznajmił namaszczonym tonem, obrzucając zebranych bacznym spojrzeniem niebieskich oczu.
O Boże, pomyślał jego syn. Ile razy słyszałem ten wykład? Sto? Dwieście? Chyba jeszcze więcej.
– Jak dobrze wiecie, pierwszym przedstawicielem naszej rodziny w stanie Maine był William Ryder, który przybył tu wraz z trzecią falą osadników. Poślubił bogatą Lottie White, a my wszyscy wywodzimy się od tej pary. Poświęciłem wiele czasu na studiowanie genealogii, bo chciałem lepiej poznać dzieje naszego rodu.
Znowu to samo, pomyślał z irytacją James. Jak długo można się szczycić przynależnością do rodziny, której dzieje sięgają trzystu lat?
Co jeszcze nowego można odkryć?
– Dowiedziałem się, że rozwój nauki pozwala ustalić miejsce pochodzenia naszych przodków – ciągnął Callum. – Stwierdziłem z ubolewaniem, że żadne z was nie okazało najmniejszego zainteresowania swoją proweniencją. Chcąc obudzić waszą pasję poznawczą, postanowiłem dać wam w prezencie gwiazdkowym testy DNA, żebyście mogli sobie uświadomić nasze dziedzictwo.
Callum wyjął z brązowej papierowej koperty kilka szklanych rurek i wręczył jedną z nich Jamesowi.
– Potrzymajcie przez chwilę ten wacik w ustach, a potem włóżcie go do probówki – polecił Callum, podając kolejne testy Penelope, Kindze i Tinsley. – Wpiszcie na etykiecie swoje imię i nazwisko. Zarejestrowałem nas wszystkich na stronie internetowej pod adresem WhoAreYou.com.
Callum zdjął nakrętkę szklanej rurki i wyciągnął z niej kłębek waty.
– Technologia poczyniła zdumiewające postępy, a WhoAreYou to największa i najbardziej popularna instytucja oferująca tego rodzaju usługi. Mam dalekich kuzynów, którzy są już zarejestrowani na tej stronie, więc wkrótce powinienem otrzymać jakieś informacje na ich temat. Dzięki tej metodzie będziemy mogli wypełnić luki w swoim drzewie genealogicznym.
James poczuł zawrót głowy. Wpatrywał się w szklaną rurkę, gorączkowo wytężając umysł. Nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji.
– To wcale nie jest trudne – apodyktycznym tonem oznajmił Callum, przenosząc wzrok z niego na Penelopę, która nadal trzymała probówkę w ręku. – Na czym polega problem?
– Nie ma żadnego problemu, Callum – skłamał James. Nigdy nie pozwolono mu nazywać go ojcem lub tatą.
Spojrzał na żonę i dostrzegł w jej oczach wyraźne niezadowolenie, a nawet coś w rodzaju paniki.
– Teraz możemy już porozmawiać o interesach – oświadczył senior rodu, chowając wszystkie testy do koperty. – Powiedz mi, James, czy udało ci się wytropić właściciela tego pakietu akcji?
James zacisnął zęby. Callum od trzydziestu lat obsesyjnie poszukiwał dwudziestopięcioprocentowego udziału w kapitale spółki Ryder International. Chciał za wszelką cenę wykupić te akcje, by uzyskać pełną kontrolę nad swoim przedsiębiorstwem, ale do tej pory nie udało mu się zidentyfikować ich posiadacza.
– Cały czas nad tym pracuję.
– W takim razie pracuj bardziej usilnie – warknął Callum. – Porozmawiajmy teraz o obchodach stulecia firmy Ryder International. Będą one trwały cały rok i zaczną się od dobroczynnego balu.
Miało to być ekskluzywne przyjęcie dla starannie wybranej dwutysięcznej elity bogaczy. Zaproszenie kosztowało sto tysięcy dolarów, a na liście gości widniały nazwiska wielu arystokratów i polityków.
– Powiedzcie mi, dziewczyny, czy udało wam się znaleźć gwiazdę wieczoru?
Kinga i Tinsley kierowały wspólnie działem PR rodzinnej firmy i robiły to w sposób perfekcyjny. Callum rzadko je chwalił i często ignorował ich zasługi.
– Gwiazda, którą wybrałyśmy, odwołała swoje występy zaplanowane na najbliższe półrocze ze względu na stan zdrowia – odparła Kinga. – Nadal szukamy kogoś, kto mógłby ją zastąpić.
– Chciałbym zatrudnić kogoś, kto zapewni nam rozgłos, a nawet wywoła kontrowersje… choćby na granicy sensacji.
– Czy możemy poprosić o sugestie dotyczące wyboru takiej osoby? – spytała Kinga, unosząc brwi.
– Griff O’Hare.
Kinga i Tinsley wymieniły przerażone spojrzenia, a James nie był tym zdziwiony. Nawet on słyszał o modnym młodym piosenkarzu i aktorze, który miał anielski głos oraz opinię wybuchowego awanturnika.
– Widzę, że będę miała w tym roku bardzo udane święta… – mruknęła Kinga, zamykając oczy i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Kinga Ryder-White siedziała w ustronnej loży słynnego nowojorskiego baru będącego chlubą hotelu Forrester-Grantham i zerkała co chwilę na tarczę swojego złotego zegarka marki Piaget.
Nie była zaskoczona tym, że Griff O’Hare spóźnia się na spotkanie. Denerwowało ją postępowanie dziadka Calluma, który wybrał człowieka o tak fatalnej opinii na główną gwiazdę obchodów stulecia firmy.
Już kilkakrotnie za jej pamięci wtrącał się do spraw leżących w kompetencjach działu PR i nigdy nie wynikało z tego nic dobrego.
Kiedy wezwał ją wczoraj do swojego gabinetu, była zaskoczona tym, że dziadek wpatruje się w olbrzymi ekran telewizora, na którym gwiazdor rocka siedzi przy fortepianie w czerwonym podkoszulku i postrzępionych dżinsach.
– Nie mam zamiaru go zatrudniać, Callum – oznajmiła stanowczym tonem, choć wiedziała dobrze, że ten młody człowiek jest popularnym i utalentowanym artystą.
Callum zignorował jej uwagę i nacisnął guzik Play. W gabinecie rozległ się głęboki, dźwięczny głos. Kinga rozpoznała melodię i stwierdziła ze zdziwieniem, że znany z ekscesów gwiazdor rock and rolla potrafi zapanować nad swoim temperamentem i zaśpiewać godną podziwu wersję arii „Nessun Dorma”.
Gdy nagranie dobiegło końca, Kinga odwrócił się do dziadka i wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie twierdziłam, że on nie potrafi śpiewać. Powiedziałam tylko, że nie życzę sobie, aby wystąpił na naszym balu.
– Decyzja w tej sprawie należy nie do ciebie, lecz do mnie – odparł Callum, rzucając na biurko trzymanego w ręku pilota.
Oczywiście, pomyślała Kinga. On chce mi przypomnieć, że w jego świecie rządzą tylko mężczyźni.
Z trudem powstrzymała wybuch złości. Jej stosunki z dziadkiem były mieszaniną miłości i niechęci.
On zarzucał wnuczce arogancję i brak szacunku, ona zaś miała mu za złe sposób, w jaki traktował jej ojca, oraz lekceważenie, jakie okazywał swoim wnuczkom.
Kochała tę posadę i ludzi, z którymi przyszło jej pracować, ale nie mogła znieść swojego szefa.
– To nagranie wideo obejrzało w ciągu miesiąca przeszło sześćdziesiąt pięć milionów odbiorców. Świat muzyczny przewiduje jego rychły powrót na scenę – oznajmił Callum, wskazując ruchem głowy migający ekran.
Kinga zerknęła na tabelę oglądalności i zmarszczyła brwi, zaczynając rozumieć motywy postępowania dziadka.
Griff O’Hare był nieprzewidywalny, ale posiadał opinię bardzo utalentowanego gwiazdora rocka, więc wszyscy jego wielbiciele marzyli o tym, by zobaczyć go jak najszybciej na estradzie.
Zapraszając tego skandalizującego artystę do udziału w uroczystym balu, Callum Ryder-White chciał zyskać opinię człowieka, który doprowadził do jego ponownego pojawienia się w światłach rampy.
Zawsze chętnie sięgał po kosztowne i ekskluzywne zabawki mogące przynieść mu osobisty rozgłos.
Był, bądź co bądź, patriarchą rodziny i uważał się za kogoś w rodzaju króla wschodniego wybrzeża. A królowie mają prawo do kapryśnych zachcianek.
Kinga rozważyła wszystkie za i przeciw, uznała, że ryzyko związane z zatrudnieniem tego nieprzewidywalnego artysty byłoby zbyt wielkie, i potrząsnęła głową.
– Nie życzę sobie, żeby do jego pierwszego występu po tak długiej przerwie doszło na moim balu – oznajmiła stanowczo.
– To jest mój bal – poprawił ją Callum. – Moja firma, mój bal, moja decyzja. Spotkaj się z nim i ustal szczegóły albo poszukaj sobie nowej pracy. A teraz odejdź.
Kinga wiedziała dobrze, że próba dyskusji z dziadkiem jest skazana na niepowodzenie. Nie była pewna, czy Callum, cieszący się sławą sprytnego manipulatora, mówi w tym momencie poważnie, czy też zastawia na nią pułapkę mającą doprowadzić do jej klęski.
Tak czy inaczej, włożyła zbyt wiele pracy w przygotowania do obchodów, by narazić je na katastrofę.
Po rozmowie z Callumem zbadała dokładnie przeszłość Griffa O’Hare i doszła do wniosku, że artysta uznany kiedyś za najbardziej seksownego mężczyznę świata jest nieodpowiedzialnym durniem.
Zmarszczyła brwi i postanowiła zaczekać jeszcze pół godziny, a potem opuścić bar.
Nie zamierzała tracić czasu na fanaberie byłych gwiazd uważających się za nadludzi.
Lubiła Nowy Jork, ale go nie kochała. Jej domem było niewielkie miasto Portland, o wiele mniej zanieczyszczone, o wiele bardziej przytulne.
Chciała tam jak najszybciej wrócić.
Gwar panujący w barze nagle przycichł. Usłyszała podniecone szepty gości i domyśliła się, że umówiony z nią na czwartą trzydzieści gwiazdor raczył przybyć na miejsce. Odwróciła głowę i ujrzała jego słynny, lekko ironiczny uśmiech skierowany pod adresem oniemiałej z zachwytu kelnerki. Większość obecnych tu mężczyzn miała na sobie szyte na miarę garnitury i buty, które kosztowały ich co najmniej tysiąc dolarów, oraz starannie zawiązane krawaty.
Strój Griffa O’Hare’a składał się z wypłowiałych, rozdartych na kolanach dżinsów, butów do kostek i skórzanej lotniczej kurtki.
Niósł w ręku kask motocyklowy, jego jasne włosy były rozczochrane, a dolną szczękę pokrywał dwudniowy zarost. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie dba o to, co pomyślą o nim inni.
Kinga musiała przyznać, że jego widok obudził w niej zainteresowanie. Wiedziała jednak, że jest to tylko biologia. Podobnie jak większość kobiet, była zaprogramowana przez ewolucję w taki sposób, by zwracać uwagę na najbardziej męskiego przedstawiciela płci przeciwnej, obecnego w jej otoczeniu.
Ona jednak nie wdawała się w trwałe związki, bo wymagała od mężczyzn nie tylko atrakcyjnej twarzy i atletycznej budowy. Najwyżej ceniła wierność, poważne podejście do pracy oraz inteligencję.
Wszystko to jednak nie miało teraz znaczenia, ponieważ nie wierzyła już w miłość. Straciła kiedyś ukochaną osobę, przeżyła to bardzo ciężko i nie zamierzała powtarzać tego doświadczenia.
Griff O’Hare wręczył kask i kurtkę zachwyconej kelnerce, a Kinga mimo woli dostrzegła pod jego niebieskim T-shirtem potężną muskulaturę ramion i klatki piersiowej. Emanowała z niego zabarwiona arogancją pewność siebie, która zwiastowała konfliktowe usposobienie i skłonność do wdawania się w kłopoty.
Organizowany przez nią bal miał odznaczać się elegancją i wyrafinowaniem. Poszukiwała mistrza ceremonii, który spełni te wymagania.
Już pierwszy rzut oka na Griffa przekonał ją, że nie jest to właściwy człowiek.
Postanowiła przebrnąć przez to spotkanie, a potem przekonać Calluma, że jego sugestia była niedorzeczna i znaleźć jakąś inną gwiazdę wieczoru.
Griff rozejrzał się po sali. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, poczuła zalewającą ją falę ciepła. Usiadła wygodnie na wyłożonej skórą kanapie, postanawiając obserwować jego zachowanie.
Kiedy ponownie obrzucił otoczenie czujnym wzrokiem, dostrzegła w jego oczach błysk irytacji.
Ruszył niepewnie w głąb sali i zatrzymał się o kilka kroków od niej, a ona poczuła, jakby zakręciło jej się w głowie.
– Hmm… – mruknął niewyraźnie.
– Słucham? – spytała, unosząc brwi.
– Pani oczy mają kolor szlachetnej starej whisky.
– I to od dnia narodzin – mruknęła, starając się ukryć zmieszanie.
– Mam się tu spotkać z pewnym kontrahentem, ale go nie widzę. Czy mogę panią zaprosić na drinka, jeśli się nie zjawi?
– Nie, panie O’Hare. Nie może pan postawić mi drinka ani niczego innego. Ale pozwalam panu usiąść w mojej loży. Jestem Kinga Ryder-White, a pan się skandalicznie spóźnił.

Griff doszedł do wniosku, że Kinga Ryder-White wygląda na osobę, która połknęła przed chwilą duży plaster bardzo kwaśnej cytryny.
Wsunął się do loży, nie odrywając wzroku od jej ładnej twarzy i smukłej szyi. Przechylił lekko głowę, chcąc obejrzeć całą jej figurę. Stwierdził, że jest dość wysoka jak na kobietę, ponieważ jednak miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, górował nad nią o ponad dziesięć centymetrów.
Miała na sobie zestaw, który nazywał Nudnym Uniformem Służbowym: męską koszulę, czarne obcisłe spodnie i buty na wysokich obcasach.
Na jej twarzy nie dostrzegł śladów makijażu, ale znał wiele kobiet i wiedział dobrze, że taki naturalny wygląd wymaga kilku godzin wytężonej pracy.
Ponownie spojrzał w jej bystre oczy i zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z naiwną smarkulą ani osobą skromną i ustępliwą, lecz z inteligentną, zdeterminowaną młodą kobietą.
– Myślałem, że mam się spotkać z Callumem Ryder-White’em – oznajmił niepewnym tonem, przesuwając dłonią po włosach.
– Mój dziadek Callum polecił mi odbyć tę rozmowę w jego zastępstwie. Kieruję działem PR rodzinnej firmy i podejmuję wszystkie decyzje dotyczące obchodów stulecia jej istnienia.
– Miło mi cię poznać, skarbie.
Dostrzegł w jej piwnych oczach błysk gniewu i zdał sobie sprawę, że chyba posunął się za daleko…

Czekam, aż dasz mi rozkosz - Barbara Dunlop „Jedną ręką objął mnie w pasie, palce drugiej wplótł mi we włosy i musnął wargami moje usta. Pierwszy dotyk był delikatny, a jednak elektryzujący. Poczułam w piersi fale gorąca i znieruchomiałam. Potem znów mnie pocałował. Tym razem goręcej, a jednak z zaskakującą czułością, więc oddałam mu pocałunek. Czułam, że nie mogę sobie ufać. Joe mocniej trzymał mnie za kark, a ja wtuliłam się w niego, czując jego ciepło. Nie wiedziałam, kiedy otworzył drzwi i je zamknął...”. Sekrety złej reputacji - Joss Wood Gdy Kinga Ryder-White dowiaduje się, że na jej balu charytatywnym wystąpi gwiazdor rocka Griff O’Hare, wpada w panikę. Griff słynie z konfliktowego charakteru. Ich pierwsze kontakty utwierdzają ją w przekonaniu, że trudno jej będzie zapanować nad jego arogancją i pewnością siebie. Ale im mniej pozwala wchodzić sobie na głowę, tym większe zainteresowanie Griff jej okazuje. I zaczyna ją uwodzić. W skrytości ducha Kinga przyznaje, że chętnie spędziłaby z nim noc albo dwie…

Cztery lata później…

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1201

ISBN: 9788327699893

Premiera: 22-11-2023

Fragment książki

Koronowany książę Abbas Hussein zerknął pobieżnie na rozłożone na stole konferencyjnym i podpisane z zawijasem dokumenty.
Nie było potrzeby niczego sprawdzać. O należytą staranność zadbał zespół prawników, z których część siedziała jeszcze przy stole, choć niektórzy zdążyli już spakować komputery i byli gotowi do lotu powrotnego do Kwaram. Za jego plecami, po obu stronach zamkniętych drzwi, dwaj ochroniarze czekali cierpliwie na zakończenie spotkania. Minęła dziewiętnasta, na dworze było mroźno i zapewne, podobnie jak on sam, nie mogli się doczekać powrotu do cieplejszego kraju.
Książę wyprostował się i w roztargnieniu zerknął na zegarek. Wysoki, ponad metr osiemdziesiąt, górował nad resztą obecnych. Sfinalizował właśnie zakup hotelu i był bardzo zadowolony z transakcji, jednakowo korzystnej dla obu stron. Ta branża stanowiła dla niego działalność dodatkową obok rządzenia krajem, niewielkim, ale bogatym i prężnie funkcjonującym królestwem.
Przebywał w Londynie od trzech dni i pracował niemal bez przerwy, a teraz nie mógł się już doczekać powrotu do wygód pięciogwiazdkowego hotelu, w którym jego osobisty personel zajmował całe piętro. Dlatego bez entuzjazmu odniósł się do zaproszenia na obiad wystosowanego przez Duncana Squire’a.
– Moja rewelacyjna szefowa kuchni przygotowała dla pana i pańskich współpracowników prawdziwe delicje. – Duncan ukłonił się i cofnął o krok, cudem unikając zderzenia ze ścianą za plecami.
– Miło mi to słyszeć.
Wymarzona kąpiel będzie musiała poczekać, podobnie jak mejle, których podczas jego nieobecności w Kwaram nazbierało się sporo. Jego ojciec, po kłopotach ze zdrowiem cztery lata wcześniej, wycofał się z pełnienia oficjalnych obowiązków, ograniczając się do pozostawania w opozycji do wszelkich działań Abbasa i jego konsultantów. Teraz najbardziej interesował go sad i wyszukiwanie okazów do prywatnej kolekcji dzieł sztuki. Żył bardzo spokojnie, wyraźnie zadowolony z odsunięcia od świata i jego problemów. W praktyce oznaczało to jednak, że ciężar rządzenia skrajem spadł całkowicie na barki Abbasa, dla którego przyjemności stały się luksusem, na który nie bardzo mógł sobie pozwolić.
Cóż, zrobi to, czego wymagała grzeczność. Zje, co dadzą, i urwie się jak najprędzej.

Z pewnością nie powinna się była na to zgadzać. Od kilku dni niemal nie opuszczała hotelowej kuchni, przygotowując drinki i przekąski, a Duncan obiecywał, że to już ostatni dzień pracy po godzinach.
Georgie spojrzała na kuchenny zegar. Była siódma piętnaście, co wcale jej się nie spodobało. Łypnęła złym okiem na oszałamiającą górę pyszności, na przygotowaniu których spędziła cały dzień. Kilka rodzajów humusu, wędzony łosoś zawijany z kawiorem i potrawy ze wszystkich kontynentów. Duncan powtarzał od początku, że skoro tak ważna osobistość postanowiła kupić hotel, ona powinna się postarać trafić do jego serca przez żołądek.
Georgie książęcy żołądek obchodził znacznie mniej niż własne zmęczenie, bardzo już chciała skończyć pracę i wrócić do domu. Choć jeszcze nawet nie poznała księcia, już miała go serdecznie dość.
Teraz, odebrawszy pilne wezwanie do sali konferencyjnej, westchnęła na myśl o wciągnięciu do windy nieporęcznego wózka z przygotowanymi wcześniej przekąskami. Odkąd zaczęła pracować w hotelu, starała się dostrzegać tylko jasne strony swojej sytuacji. Duncan zatrudnił ją w czasie, kiedy byłoby jej trudno znaleźć inną pracę, i starał się wychodzić naprzeciw jej potrzebom. Inni pracownicy przyjęli ją ciepło. Hotel był niewielki, a pracujący tam ludzie młodzi, weseli i kreatywni. Georgie szybko się z nimi zaprzyjaźniła.
Niestety Bedford Woolf Hotel ledwo dyszał. Jego teatralna ekstrawagancja przynależna bardziej niewinnym czasom wyszła już z mody. Brakowało mu wyrafinowania nowocześniejszych sąsiadów. Nie było klimatyzacji, wystrój domagał się gruntownych zmian, a w staromodnym wdzięku, jaki Duncan tak uparcie starał się kultywować, czuło się posmak desperacji.
Wszyscy, łącznie z nią, byli niezmiernie uradowani, że bogacz z kraju, o którym nigdy nie słyszeli, kupił hotel, a fakt, że postanowił zatrzymać cały personel, był dodatkowym bonusem.
Dlatego nie było co narzekać. Po drodze do windy zerknęła w jedno ze zdobionych luster. Patrzyła na nią stamtąd twarz w kształcie serca, poważna, szczupła, o wielkich, brązowych oczach. Krótkie włosy, niepoddające się układaniu, sterczały na wszystkie strony. Miała dwadzieścia sześć lat i czasami czuła się bardzo staro. I to był właśnie jeden z takich dni.
Zwykle w pracy nosiła dżinsy. Dlaczego by nie, skoro i tak wszystko zasłaniał fartuch? Dziś jednak, stosując się do prośby Duncana o schludny wygląd, zrezygnowała z wygody na rzecz granatowej spódnicy, białej bluzki i czarnych tenisówek. Czuła się w tym stroju jak stewardesa, która przez przypadek trafiła do kuchni.
Zdecydowanym ruchem odwróciła się od lustra, podążyła do windy i wjechała dwa piętra wyżej, gdzie mieściły się sale konferencyjne.
Ze spuszczoną głową zapukała do drzwi i otworzyła je. Nie nawykła do tego rodzaju zadań, bo zwykle wykonywała je Marsha, wysoka, atrakcyjna i śmiała. Georgie, z natury spokojna i powściągliwa, wolała pracę w kuchni, gdzie mogła przyrządzać jedzenie, pozostawiając reprezentację osobom lepiej się do tego nadającym.
Otworzywszy drzwi, uświadomiła sobie, że w środku jest mnóstwo osób. Prawnicy, księgowi, dwaj muskularni ochroniarze po obu stronach drzwi i, oczywiście, książę, w tej chwili odwrócony do niej plecami i wyglądający przez okno.
Najchętniej zostawiłaby wózek i jak najszybciej wyszła, ale Duncan poprosił, żeby opisała przywiezione dania. Podniosła więc wzrok, odetchnęła głęboko i wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Mężczyzna przy oknie odwrócił się wolno, a ona spojrzała na niego, bo górował nad resztą obecnych.
Książę. Można to było poznać po wrodzonej arogancji i chłodnym, opanowanym wyrazie ciemnych oczu.
Georgie zamrugała. Jedna część jej umysłu podpowiadała, że to po prostu nie może być człowiek, którym, sądziła, że jest. Druga natomiast upewniała, że jest to twarz, której, raz zobaczonej, nie sposób zapomnieć. Tylko jakim cudem mógł to być ten sam mężczyzna? Kupował hotel zamiast w jakimś pracować? Jak to możliwe?
Obecni przestali rozmawiać i czuła wwiercające się w nią spojrzenia. Duncan rzucił jakąś nerwową uwagę, ale ona widziała tylko mężczyznę przy oknie, który zresztą też nie odrywał od niej wzroku. Miała wrażenie, że jej mózg odmówił współpracy, jak przeładowany informacjami komputer, i zrobiła coś, co nie zdarzyło jej się nigdy wcześniej. Mianowicie zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność, leżała na sofie i czuła się jak pacjent wybudzony ze śpiączki. Nie pamiętała, gdzie jest ani co się stało.
Świat wydawał się zamglony. Z trudem rozpoznała hotelowy pokój o charakterystycznym wystroju rodem ze starego romansu. Kremowe ściany i lamperia barwy umbry palonej. Rozpoznawała znajome otoczenie, ale cała reszta wydawała się pozbawiona sensu.
– Wypij to.
Gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości osoby, która przyprawiła ją o omdlenie, ten głos rozwiał je definitywnie. Rozpoznałaby charakterystyczne przeciąganie nawet w zatłoczonym barze. Głos, który długo dręczył ją w snach. Wyobrażała sobie tak wiele scenariuszy z jego udziałem, w których nieuchronnie ją do siebie przyciągał.
Powinna się zajmować swoimi obowiązkami, a nie leżeć na sofie i próbować poukładać myśli. Podciągnęła się do pozycji siedzącej i spotkali się wzrokiem.
– To ty! – Z całych sił starała się powstrzymać łzy. – To niemożliwe! Co tu robisz?
Czas zwolnił. Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Napłynęły do niej wspomnienia sprzed kilku lat, ale pojawiła się także wizja walącej się właśnie w gruzy przyszłości.
Jej mała rodzina, Tilly i ona. Tak bywa, kiedy ojciec dziecka znika bez śladu. Ale on tu był. Ojciec Tilly. Zniknął na cztery lata, a teraz się objawił. I okazał się księciem. Od tego wszystkiego zakręciło jej się w głowie.
Wspomnienia przerwały tamę i, o zgrozo, nie wszystkie były złe. Pomyślała o długich i leniwych nocach i poczuciu przynależności, które wtedy wydawało się tak bardzo prawdziwe… A jednak wszystko poszło źle i musiała ponieść konsekwencje błędnej oceny sytuacji i jakoś sobie z nimi radzić.
A teraz wszystko zaczynało się walić.
– Chyba wiesz, co tu robię. – Był równie zaszokowany jak ona. – Kupuję ten hotel.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
– Wierz albo nie, ale ja też.

Abe szybko odzyskał opanowanie, ale w pierwszej chwili był tak samo zaszokowany jak ona. Nigdy wcześniej wspomnienie nie było tak żywe. Jego przerażone niedowierzanie dorównywało temu, które widział w jej oczach, ale to on lepiej umiał kontrolować emocje. Zbliżył się do niej, kierowany szóstym zmysłem, o którym nawet nie wiedział, że go ma, jakby przeczuł, że zemdleje. Potem poprosił swoich gości o opuszczenie pokoju, żeby pomówić z nią bez świadków, kiedy odzyska świadomość.
– Gdzie jest Duncan? I wszyscy? Skąd się tu wzięłam?
– Wypij wodę, chyba że wolisz coś mocniejszego. Przeżyłaś wstrząs.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! I nie chcę wody. Muszę… muszę…
Muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi!
Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu cztery lata wcześniej, nie był księciem. Zakochała się w zwykłym chłopaku. Usiłowała dopasować fragmenty układanki, ale nad wszystkim dominowało przekonanie, że życie, jakie znała do tej pory, właśnie dobiegło końca. Mieli córkę i kiedy się o tym dowie, nic już nie będzie takie samo.
– Jak to możliwe, że jesteś księciem?
– To długa historia. Nie sądziłem, że cię jeszcze kiedykolwiek spotkam, ale skoro nasze ścieżki znów się skrzyżowały, wiedz, że nie jestem osobą, za którą mnie brałaś.
– O, to z pewnością.
Chciała wstać, bo wszystko się w niej buntowało przeciwko pozostawaniu tutaj, ale zakręciło jej się w głowie. Zalała ją tak silna fala niechęci i goryczy, jakby to, co przeżyła przed czterema laty, wydarzyło się poprzedniego dnia.
Rzucił ją. Odszedł, nie oglądając się za siebie i nie zostawiając możliwości kontaktu. Niczego. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Została sama, zmagając się z niechcianym uczuciem i w ciąży.
Po prostu ją zaliczył. Zrozumiała to stosukowo szybko. Zabawił się, a kiedy się znużył, znikł bez śladu. Próbowała go odnaleźć, ale bez powodzenia.
– Nie zmieniłaś się – zauważył.
– Nie chcę tu być.
– Moi goście czekają na zewnątrz. Poprosiłem, żeby nam nie przeszkadzali, ale będą chcieli wiedzieć, co się dzieje.
– Muszę iść. – Podniosła się, odsuwając jego rękę, kiedy chciał jej pomóc.
Przede wszystkim chciała się zastanowić.
– Ledwo stoisz na nogach. – Przeczesał palcami włosy i skupił wzrok na jej pobladłej twarzy. – Gdzie mieszkasz? Pozwól, żebym cię odwiózł.
– Nie ma mowy!

Zaskoczyła go jej gwałtowna reakcja, ale rozumiał, że ma do niego żal. Omiótł ją wzrokiem. Rzeczywiście, wcale się nie zmieniła. Wciąż miała w sobie to coś, co go wtedy urzekło. Była szczupła, o chłopięcej budowie, krótkich ciemnych włosach, nadspodziewanie ujmującej twarzy w kształcie serca, jasnobrązowych oczach z przebłyskami zieleni i wargach w kształcie łuku Kupidyna. Choć patrzyła na niego z niechęcią, poczuł niepożądany nawrót długo uśpionego pożądania.
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na lśniące od deszczu chodniki i zamglone uliczne lampy.
Był tu w interesach i nie zamierzał komplikować sobie życia powrotem do przeszłości. Tamte drzwi były już zamknięte i nie planował ich ponownie otwierać.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Nawet jeżeli to spotkanie było trudnym testem odporności. Nie tylko dlatego, że tak bardzo różniła się od kobiet, z którymi się dotychczas spotykał. Chodziło też o to, jaką była osobą. Zuchwała, szczera do bólu na swój specjalny, skryty sposób. Inteligentna i wyzywająca, zaskakująco nieśmiała, ale potrafiąca walczyć o swoje. Wtedy nie wiedziała, kim był, więc nie czuła potrzeby uległości, ale nawet teraz czuł, że w tej kwestii niemal nic się nie zmieniło.
Tak bardzo różna od innych kobiet, pozostawiła po sobie w jego życiu pustkę.
Przeżyli gorący romans, ostatni dla niego jako wolnego człowieka, zanim rozchorował się jego ojciec, co na zawsze zmieniło bieg jego życia.
– Poczekaj tu – rzucił pod wpływem impulsu.
– Po co?
– Powinniśmy porozmawiać.
Patrzyła na niego w niechętnym milczeniu, ale została, choć instynkt radził jej uciekać, póki to jeszcze możliwe.
– Muszę wracać do domu.
– Proszę o nie więcej niż kwadrans. Za dwa dni wracam do siebie. Jak tylko dopełnię ostatnich formalności związanych z kupnem hotelu. To, jak się rozstaliśmy… Spróbujmy choć trochę oczyścić atmosferę, zanim wrócę do Kwaram.
Najwyraźniej sądził, że to możliwe, wszystko wydawało mu się proste. Nie miał pojęcia o życiu, które stworzyli, i nie uświadamiał sobie, że nic już proste nie było.

W ciągu tamtych dni, tygodni i miesięcy po rozstaniu, Georgie stopniowo zaakceptowała fakt, że nie odwzajemniał jej uczuć. Nie widział w niej partnerki.
Borykając się z niespodziewanymi zmianami w życiu, uświadomiła sobie coś, co jej wcześniej umknęło. Otóż nigdy tak naprawdę nie rozmawiali o swojej codzienności, nigdy nawet nie poznali swoich nazwisk. Przyjęli filozofię „życia chwilą”, która jej wtedy odpowiadała, przynajmniej dopóki się nie zorientowała, że pragnie czegoś więcej.
Potem uświadomiła sobie jeszcze inne rzeczy. Zawsze spotykali się w jej mieszkanku, wynajętym, kiedy pierwszy raz przyjechała na Ibizę. Nie miała pojęcia, gdzie mieszkał, a był mistrzem w unikaniu niewygodnych pytań. Przypuszczała, że pracował w jednym z hoteli, usytuowanych wzdłuż wybrzeża, bo nigdy temu nie zaprzeczył. Roztaczał wokół siebie chłodną aurę pewności siebie, przez co sprawiał wrażenie dojrzalszego niż jego rówieśnicy. Ona jednak uważała, że to kwestia pochodzenia z innego kraju i odmiennego wychowania. Choć o tym też jej nie opowiadał.
Nagle wszystko nabrało sensu, a kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsca. Był księciem, a ona parweniuszką. Nie pasowała do niego po prostu.
Dlaczego chciał o tym rozmawiać? Usprawiedliwić swoje zniknięcie?
Te rozmyślania przerwał jego powrót. Niestety wciąż nie potrafiła na niego patrzeć bez pożądania. Usiadł na krześle obok i pochylił się w jej stronę.
– Co im powiedziałeś? – spytała. – Nie chcę plotek. To mała miejscowość. Ludzie się znają.
– Powiedziałem, że byłaś zmęczona przygotowaniami do mojej wizyty. Że czuję się winny i zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej. Obiecałem twojemu szefowi zadbać, żebyś bezpiecznie dotarła do domu. Obiecuję, że nie będzie plotek.
– Zawsze miałeś dobre gadane.
– Nigdy cię nie okłamałem.
– Nie?
– Gdybym ci powiedział, kim jestem, wszystko by się skończyło, a nigdy z żadną kobietą nie czułem się lepiej niż z tobą. Byłem egoistą i chciałem mieć cię dla siebie możliwie najdłużej.
– A potem wyjechałeś i przestałeś o mnie myśleć – powiedziała z goryczą. – Nie przypuszczałeś, że mam uczucia i mogę się czuć zraniona? Zabawiłeś się tylko.
– Wszystko ma swój kres. Myślałem, że rozumiesz.
Zupełnie odmiennie postrzegali tę sytuację. Czy ją wykorzystał? Na pewno nie we własnych oczach. Chwila dobrej zabawy, a potem rozstanie. Jak dwa statki spotykające się na morzu, dążące w różnych kierunkach.
On wracał do rządzenia krajem i biznesu hotelowego, ona do postawionego na głowie życia.
– Mogłeś mi przynamniej powiedzieć, że odchodzisz – zauważyła chłodno. – Bałeś się, że będę się narzucać?
– To był nagły wyjazd. – Przeczesał palcami włosy.
– Jasne. Mogłeś do mnie napisać, ale to też ci nie przyszło do głowy. Po co? Najłatwiej było zniknąć bez słowa. A ja cię szukałam. Trwało całe wieki, zanim zrezygnowałam.
Pomyślała o Tilly, konsekwencji tamtej przygody.
– Zostałem wezwany do kraju, bo mój ojciec miał atak serca – wyjaśnił. – To się stało nagle i nie miałem wyboru. Owszem, mogłem napisać, ale i tak wyjazd był konieczny. Wolałem tego nie ciągnąć. Wiedziałem, że dasz sobie radę.
Pomyślała o przeszłości z mieszaniną smutku i niechęci. Romanse się kończą i nawiązują następne. Zawsze trudniej, kiedy zaangażowało się serce. A tak było z nią.
– A jak twój ojciec? – spytała. – Wyzdrowiał?
– W pewnym sensie. Lepiej powiedz, jak to się stało, że pracujesz w londyńskim hotelu jako szefowa kuchni, a planowałaś zostać ilustratorką. Pamiętam, że na Ibizie też pracowałaś w kuchni. Zmieniłaś zawód?
Zerknęła na zegar. Czas mijał i powinna już iść. Musi mu powiedzieć, że ma córkę, ale nie w tej chwili. Najpierw chciała sobie to wszystko poukładać w głowie, przepracować bolesne wspomnienia.
– Nie wszystko się ułożyło, jak planowałam. Co rozumiesz przez to, że ojciec wyzdrowiał „w pewnym sensie”?
– Wyzdrowiał, ale od tamtej pory nie jest już sobą. – Zawahał się i czuła, że nie ma ochoty o tym mówić.
– Jeżeli nie chcesz, to nie mów. Nie będę z ciebie wyciągać osobistych informacji.

Georgie przygotowuje wykwintną kolację dla księcia Abbasa Husseina, który właśnie kupił londyński hotel, stając się tym samym jej szefem. Gdy stawia przed nim na stole kolejne danie i ma zamiar o nim opowiedzieć, nagle rozpoznaje w księciu swojego kochanka sprzed czterech lat. Nie wiedziała wówczas, kim on jest i nie udało jej się go odnaleźć po tym, jak nagle zniknął z jej życia. Książę nie ma więc pojęcia, że jest ojcem jej trzyletniej córki…

Cztery pory roku

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1219

ISBN: 9788383423890

Premiera: 22-02-2024

Fragment książki

Ta mała pokojówka znowu sprzątała jego pokój.
Przed spotkaniem ze swoim teściem Ares wszedł do siebie na drinka i zastał ją tam. Klęczała przed wielkim kamiennym kominkiem, wymiatając z niego popiół. Nucąc. Wciąż nuciła, kiedy zamknął za sobą drzwi, podszedł do fotela stojącego przed kominkiem i usiadł. Nuciła nadal, jak gdyby nie było go w pokoju.
Kiedy po raz pierwszy zjawiła się, by u niego posprzątać, myślał, że to nucenie będzie go irytować, ale tak nie było. To mu się nawet podobało. Miała delikatny, lekki głos z przyjemną chrypką. Kobiecy. Kojący.
Głównie jednak podobało mu się to, że nuciła sobie, jak gdyby nie był Aresem Aristiadesem, szefem Hercules Security, jednej z największych prywatnych firm ochroniarskich, zatrudnianej przez rządy krajów na całym świecie. Aresem Aristiadesem, byłym żołnierzem francuskiej Legii Cudzoziemskiej, pokrytym bliznami, złamanym, ale twardszym od greckich gór, w których przyszedł na świat. Aresem Aristiadesem, którego serce i dusza umarły przed laty.
Obowiązki jednak pozostały, bo oto był tutaj, w odwiedzinach u swoich teściów w ich odległej górskiej posiadłości niedaleko Morza Czarnego. Tak jak to robił co roku od śmierci Nayi. A przynajmniej w latach, kiedy nie przebywał w szpitalu ani nie służył w Legii.
Ta właśnie pokojówka sprzątała jego pokój od pięciu lat, chociaż dopiero później zauważył, że nuciła. A w zeszłym roku zauważył także, że była kobietą i jej skromna czarna sukienka nie maskowała ponętnych kształtów. Miała długie, miodowo-złociste włosy, które upinała surowo w kok, słodką buzię w kształcie serca, pełne usta i lekko krzywy nosek. Jej długie rzęsy wyglądały, jak gdyby zanurzono je w płynnym złocie.
Personelowi tutaj nie było wolno podnosić oczu na gości – tak powiedział mu teść, co zdaniem Aresa nie miało sensu, ale nie obchodziło go to na tyle, by z tym dyskutować – i ta mała pokojówka nigdy na niego nie patrzyła. Z jednym wyjątkiem. Kiedy rok wcześniej wychodziła z jego apartamentu z wiaderkiem pełnym popiołu, te złociste rzęsy uniosły się nagle i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. One też były złociste.
To było tylko przelotne spojrzenie i zaraz potem wyszła, ale nie dostrzegł w jej oczach strachu, tylko pełną podziwu ciekawość. Co było zaskakujące, bo ludzie zwykle tak na niego nie reagowali. Byli… zaniepokojeni, jeśli nie przerażeni. Jak zauważył, widok blizn na jego twarzy tak działał na innych.
Myślał, że po tym, co się stało, dziewczyna nie pojawi się już więcej w jego pokoju, a jednak rok później znowu klęczała przed jego kominkiem, wygarniając popiół. Nie wiedział, co o tym myśleć ani co zrobić z pożądaniem, które zapłonęło w nim w chwili, gdy spojrzał w jej złociste oczy. Myślał, że jego żądze były tak samo martwe, jak jego żona, ale jedno spojrzenie małej pokojówki sprawiło, że ożyły. Nie wiedział, dlaczego wciąż je odczuwa, skoro od tamtego zdarzenia minął już rok.
Czym wyróżniała się ta kobieta, nie był pewien ani nie chciał się nad tym zastanawiać. Ale uświadomił sobie, że lata mijają, a on nie stawał się młodszy. I że złożył pewne obietnice. Obiecał swojemu ojcu, że nie pozwoli, by ród Aristiadesów na nim wygasł, a swojej zmarłej żonie – że zapełni ich dom dziećmi. Jego ojciec i żona oboje już nie żyli, ale te obietnice wiązały go niczym żelazne łańcuchy i nie mógł – nie chciał – ich złamać. Niko, jego ojciec, był bardzo dumny ze swojego rodu, wywodzącego się ponoć od potężnego herosa Herkulesa. I choć Ares sam nie przywiązywał do tego większej wagi, złożył ojcu przysięgę. Ale tak naprawdę chciał to zrobić, by uczcić pamięć Nayi. Ona zawsze kochała dzieci i planowali dużą rodzinę. Gdy odeszła, te plany się nie zmieniły. Od jej śmierci wszystko, co robił, było hołdem dla jej pamięci. Jeśli jednak chciał mieć dzieci, potrzebował też żony, a im szybciej, tym lepiej. A ta mała pokojówka podobała mu się bardziej, niż się tego spodziewał.
– Jak masz na imię? – zapytał ją po rosyjsku, zakładając, że była Rosjanką, skoro tu pracowała. Jego głos brzmiał chropowato, bo ogień w pożarze przed laty uszkodził mu struny głosowe, ale sam już tego nie zauważał.
Dziewczyna drgnęła zaskoczona.
– Rose – powiedziała cicho. Odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię. – A pan?
Jej oczy były takie, jak je zapamiętał. Przypominały wielkie złote monety i znowu nie dostrzegł w nich przerażenia. Ani litości czy nawet współczucia z powodu ogromnych blizn po oparzeniach, które szpeciły mu twarz. Patrzyła na niego tak, jak gdyby ich w ogóle nie widziała.
Cały płonął z pożądania, ale nie wykonał żadnego gestu. Nie był już chłopcem zdanym na łaskę swoich hormonów. Był mężczyzną i potrafił nad sobą zapanować. I nie obchodziło go, co inni myślą o jego bliznach.
– Nie wiesz?
Nie mrugnęła nawet okiem.
– Nie znam imion naszych gości.
Nie powinien angażować służącej w czcze pogawędki, miał zejść na dół za pięć minut. Ale uznał, że Iwan, jego teść, mógł poczekać.
Iwan był rosyjskim oligarchą, który maczał palce w wielu podejrzanych interesach. Nigdy nie wybaczył Aresowi tego, że jego córka podczas wakacji w Atenach zakochała się w ubogim greckim pasterzu. Sprzeciwiał się temu małżeństwu. Ale Naya zawsze była silną kobietą i pragnęła Aresa. Nie obchodziło jej, że mieszkał w górskiej chacie bez drachmy przy duszy.
Z biegiem lat Ares zyskał szacunek Iwana, kiedy już stał się tym, kim był teraz, „bogiem wojny”, jak nazywano go w pewnych kręgach. Ares jednak nie lubił Iwana. I nie przyjechał tu dla niego. Znalazł się tu tylko dlatego, że chciałaby tego Naya.
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – zapytał. Była tylko pokojówką, choć musiał przyznać, że nie zachowywała się jak pokojówka.
Nie odpowiedziała od razu, marszcząc złociste brwi. Potem rzuciła nagle szufelkę pełną popiołu i szczotkę, odwróciła się do niego i wstała. Popiół oprószył jej uniform, ale go nie strzepała. Zdawała się w ogóle tego nie zauważać. Twarz miała napiętą, jak gdyby się na coś przygotowywała.
– Ja… potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała.
Ares wpatrywał się w nią, zaskoczony. Już od dawna nikt go nie zaskakiwał. W tych czasach nie odczuwał zupełnie nic, najmniejszej nawet emocji. Dziwne było więc, że ta mała pokojówka była w stanie je w nim obudzić.
Siedział z wyciągniętymi nogami, czarna skóra jego ręcznie szytych butów błyszczała w promieniach wpadającego przez okno słońca. Dziewczyna stała tuż przy jego stopach. Tak blisko mężczyzny obracającego miliardami, mającego w kieszeni rządy wielu krajów. Pokrytego bliznami, ale potężnego, który bez wysiłku mógłby ją zmiażdżyć. Mężczyzny, o którym najwyraźniej myślała, że może jej pomóc.
Ares nie przywykł do tego, że proszono go o pomoc, a już na pewno nie do tego, by jej udzielać.
– Pomocy – powtórzył. – Myślisz, że mógłbym ci pomóc.
– Tak. – Nawet nie zauważyła, że to nie było pytanie. – Nie mam nikogo innego.
Jeśli zwróciła się do niego, to rzeczywiście musiała nie mieć nikogo. Przechylił lekko głowę, przyglądając jej się.
Nie była wysoka. Stojąc, gdy on siedział, z ledwością sięgała na wysokość jego oczu. Ale miała w sobie determinację i upór i patrzyła mu w oczy odważnie. W jej spojrzeniu była desperacja.
Czarna sukienka nie dodawała jej urody, ale też nie skrywała jej krągłości. Miała wdzięczną, kobiecą figurę, jakiej oczekiwałby od żony. Ale dlaczego myślał, że ta mała pokojówka mogłaby nią zostać, nie miał pojęcia. Z drugiej strony, dlaczego nie? Nie miało znaczenia, kogo wybierze. Żadna nigdy nie będzie Nayą, więc każda ładna kobieta była równie dobra. Ale najwyraźniej nie przeszkadzały jej jego blizny, a to zdecydowanie przemawiało na jej korzyść. Nie obchodziło go, co inni o nich myślą, ale nie chciał też spotykać się z obrzydzeniem czy przerażeniem co rano przy śniadaniu ani co noc w swoim łóżku.
– I co? – zapytała, na pozór spokojnie. Ares podejrzewał, że przywykła do ukrywania swoich emocji.
– Pomocy w czym? – Naprawdę nie powinien ciągnąć tej rozmowy, ale teraz był zaciekawiony i bardziej niż zadowolony, że jego teść będzie musiał czekać.
Patrzyła mu prosto w oczy. Dla kogoś mniej odpornego mogłoby to być deprymujące, ale Ares nigdy nie miał z tym problemu. Zacisnęła śliczne usta i przestępowała z nogi na nogę, a w końcu rzuciła spojrzenie na drzwi, jak gdyby ktoś mógł ich podsłuchiwać.
– Zamierzają mnie sprzedać – powiedziała cicho. – Chyba jutro, a może pojutrze, nie jestem pewna. Nie wiem, dokąd pójdę ani do kogo, ale nie chcę tu zostawać, żeby się o tym przekonać. Muszę stąd uciec. Nie mam pieniędzy i nigdy nie byłam na zewnątrz tego kompleksu. Sama i tak nie mogę się stąd wydostać. Wiem, bo próbowałam. Ktoś musi mnie stąd zabrać, a ja nie mam kogo o to poprosić. – Chwyciła drżący oddech. – Proszę, sir. Proszę mi pomóc.

Rose wiedziała, że powiedziała za dużo w chwili, gdy słowa wymknęły jej się z ust, ale nie mogła ich powstrzymać. Nie chciała brzmieć jak przestraszona mała dziewczynka. Zmęczyło ją bycie ofiarą. Była nią przez całe życie i to musiało się skończyć. Tutaj. Teraz. Dzisiaj.
Mężczyzna z bliznami milczał, rozparty w fotelu, jak gdyby nic na całym świecie go nie obchodziło. Takich jak on nic nie musiało obchodzić. Byli bogaci, potężni i owiani złą sławą. Zatrzymywali się w posiadłości Iwana, poznała ich wszystkich. Ścieliła im łóżka, czyściła kominki, szorowała wanny i składała ubrania. Niektórzy byli okropni, wydzierali się na nią bez powodu, a inni obmacywali ją, bo myśleli, że mają do tego prawo. Jeszcze inni robili obrzydliwe insynuacje, a potem się śmiali. A pozostali ignorowali ją, jak gdyby jej tam w ogóle nie było. Ale ten mężczyzna… On był inny. Wpatrywała się w niego nieruchomo.
Był niezwykle wysoki i potężnie zbudowany. Miał szerokie ramiona i muskuły jak strażnicy, którzy pilnowali bram kompleksu. Ale pomijając ich siłę fizyczną, przy nim wydawali się mali i nic nieznaczący. Myśleli, że są wilkami, ale ten człowiek był przy nich smokiem. Emanował siłą olbrzyma, arogancją króla i pewnością siebie samego Boga, a ona nie miała pojęcia, kim był i co dawało mu taką moc. Jednego była pewna: on mógł jej pomóc.
Sprzątała jego pokój od pięciu lat i dopiero w poprzednim roku zaryzykowała karę, spoglądając mu w oczy. Jego blizny szokowały, ale tylko dlatego, że się ich nie spodziewała. Nie przejmowała się nimi. Obchodziło ją tylko to, że jako jedyny nie próbował jej obmacywać, nie mówił świństw i nie robił grubiańskich żartów, kiedy była w pokoju. Nie wydzierał się na nią, ale też jej nie ignorował. Wyczuwała, że ją obserwował, ale to jej nie przerażało. Wydawał się zaciekawiony, choć nie była pewna, z jakiego powodu. Może podobało mu się to, jak nuciła.
To było jednak nieistotne. Liczyło się to, że nigdy nie wykonał żadnego wrogiego gestu wobec niej. Co nie znaczyło, że był lepszy od całej reszty, ale przynajmniej nie był gorszy. Zresztą nie miała wyboru. Zamierzali ją jutro sprzedać, a on był jej jedyną szansą na ucieczkę.
Wpatrywała się w niego uporczywie, czekając, by coś powiedział. Serce jej waliło.
Odwzajemnił spojrzenie, nie spiesząc się. Jak gdyby nie słyszał jej przemowy. Nosił wyjątkowo dobrze skrojony garnitur z ciemnoszarej wełny; umiała się poznać na dobrym krawiectwie, bo była bardzo spostrzegawcza. Śnieżnobiałą koszulę miał rozpiętą pod szyją, nie zawracał sobie głowy krawatem. Miał ciemną karnację, co biel koszuli świetnie podkreślała, czarne, krótko przycięte włosy i oczy o zaskakującej, srebrzysto-zielonej barwie, niczym zmatowiałe morze. Straszliwe blizny szpeciły całą połowę jego twarzy, pozostawiając drugą prawie nietkniętą. I ta druga strona była piękna, z wysokimi kośćmi policzkowymi, zmysłowymi ustami i prostym nosem, podczas gdy reszta jego twarzy była… przerażająca, a jednocześnie zniewalająca, magnetyczna. Ale to też nie miało znaczenia. Potrzebowała jego pomocy i potrzebowała jej teraz.
– Kto zamierza cię sprzedać? – Jego głos brzmiał jak łoskot kamieni.
– Szef – odparła. – Iwan Wasiliew.
Słysząc to nazwisko, nie zareagował. Być może wiedział, że Iwan Wasiliew kupił na rynku handlarzy ludźmi dwie małe dziewczynki i jedną wybrał na swoją córkę, a z drugiej zrobił służącą. Może nie zawracał sobie tym głowy. Może nawet sam był w to zamieszany.
Zrobiło jej się zimno na tę myśl, ale nie dała tego po sobie poznać. Ukrywanie emocji było jedną z pierwszych rzeczy, jakich się tutaj nauczyła, i robiła to automatycznie. To nie miało znaczenia, czy był w to zamieszany. Liczyło się tylko to, że mógł ją stąd wydostać. Atena powiedziała jej, że zostanie sprzedana, a Rose wierzyła jej bezgranicznie.
Trafiła do posiadłości Wasiliewa jako dziecko, otrzymała absolutne minimum edukacji, a potem przydzielono ją do pracy. Nigdy nie pozwolono jej wyjść na zewnątrz i nie mogła kontaktować się ze światem za murami. Wiedziała tylko tyle, ile udało jej się wynieść z podsłuchanych rozmów i kontaktów z Ateną. W ciągu tych lat zdarzały się momenty, kiedy myślała o ucieczce, ale nie miała dokąd uciekać. Nigdy jednak nie zapomniała, że była tu więźniem. A teraz Wasiliew zamierzał się jej pozbyć, więc nie była nawet tym. Była czyjąś własnością.
– Rozumiem – powiedział Ares beznamiętnie. – A dlaczego myślisz, że ci pomogę, Rose?
– Nie myślę tak. Mam tylko nadzieję.
Milczał przez chwilę, patrząc na nią z irytującym spokojem.
– Dlaczego właśnie ja?
– Nie mam nikogo innego, kogo mogłabym poprosić, a pan nigdy nie próbował mnie obmacywać.
Zaśmiał się ponuro.
– I tyle? Bardzo nisko ustawiłaś poprzeczkę.
Musiała go przekonać, by jej pomógł. Był jej ostatnią szansą.
– Nie muszę panu ufać. Potrzebuję tylko, żeby mnie pan stąd wydostał. – Zaczerpnęła powietrza. – Zrobię wszystko, czego pan zechce. Wszystko. – Jeśli to oznaczałoby ucieczkę stąd, pozwoli mu zrobić ze sobą, co tylko będzie chciał. Atena chroniła ją przed niechcianym zainteresowaniem mężczyzn, więc pozostała nietknięta. Co nie znaczy, że nie wiedziała, czego mężczyźni chcą od kobiet.
– Wszystko – powtórzył cicho. Nie opuszczał wzroku, by otaksować jej sylwetkę, tak jak robili to inni. Patrzył jej prosto w oczy, a jego spojrzenie wciskało ją w podłogę. Miał piękne oczy.
Zacisnęła zęby. Nie miała pojęcia, dlaczego myślała o jego oczach, ale wiedziała, że nie może odwrócić wzroku. Bo wtedy okazałaby strach, a to byłoby najgorsze, co mogła zrobić. Strach zapraszał do bicia lub czegoś gorszego. W tym miejscu liczyła się siła.
– A więc oddasz mi się, jeśli cię o to poproszę? – spytał bez mrugnięcia okiem, jak gdyby pytał o to kobiety na co dzień. – Zdejmiesz swój uniform i położysz się nago na moim łóżku?
To był test. Nie wiedziała, skąd to wiedziała, ale tak było. Zdawała już takie testy.
– Tak – odparła. – Ale będzie mi pan musiał pomóc z zamkiem błyskawicznym. – Odwróciła się, pokazując mu plecy.
Zapadła cisza. Serce dudniło jej w uszach. Wstrzymała oddech, czekając na to, że usłyszy, jak on wstaje, podchodzi do niej, chwyta za zamek błyskawiczny i pociąga go na dół. Poczuła dreszcze. Miała nadzieję, że będzie delikatny, chociaż nie wyglądał na faceta znającego się na delikatności. Więc może chociaż zrobi to szybko. Protekcja Ateny dotąd jej tego oszczędziła.
Atena trafiła tu w tym samym czasie, co Rose. Dwie małe, śmiertelnie wystraszone dziewczynki uczepiły się kurczowo siebie nawzajem podczas długiej podroży do domu Wasiliewa. Atenę też porwano z ulicy, ale nie została służącą. Żona Wasiliewa zrobiła z niej swoją córkę, w zastępstwie tej, którą straciła. Rozpieszczano ją i żyła w luksusie, ale była takim samym więźniem, jak Rose. To Atena nalegała, by Rose spędzała z nią czas, chociaż żona Wasiliewa tego nie pochwalała. To dzięki Atenie nikomu nie wolno było tknąć Rose, bo inaczej Atena wpadłaby w rozpacz, a nikt tego nie chciał. Jej rozpacz doprowadziłaby do rozpaczy żonę Wasiliewa, a Wasiliew zrobiłby dla żony wszystko. Tak, Rose miała szczęście. Była dotąd chroniona.
Stała teraz sztywno, spoglądając na kominek, który dopiero co wyczyściła. A za jej plecami wciąż panowała cisza.

Rose w dzieciństwie została uprowadzona i pracuje jako pokojówka u bezdusznego bogacza. Pragnie uciec, ale sama sobie nie poradzi. Prosi o pomoc Aresa Aristiadesa, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej, który bywa gościem u jej pracodawcy. Przystojny Ares, o naznaczonej bliznami twarzy, nosi w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Zadziwia Rose prośbą, by została jego żoną, a ponieważ są sobie obcy, proponuje, żeby o każdej porze roku spotykali się na dwa tygodnie w innym miejscu na świecie, by się lepiej poznać…

Cztery razy miłość

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 161

ISBN: 9788327691125

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

Tansy Deverell znowu zapadła się pod ziemię. Minął już tydzień, a ona nadal nie dawała znaku życia. Christopher Deverell martwił się za każdym razem, kiedy nie mógł znaleźć swojej siedemdziesięcioletniej matki, ale ty razem nawet agencja detektywistyczna z Houston nie była w stanie jej odnaleźć. Chris właśnie wrócił z wycieczki do Hiszpanii i znalazł swoją rodzinę spanikowaną. Tansy była znana ze swojego awanturniczego trybu życia.
Starszy brat Chrisa, Logan, mieszkał w Houston z żoną Kit i synkiem o imieniu Bryce. Od czasu ślubu Logana Tansy stała się jeszcze bardziej dzika niż wcześniej. Niedawno zdiagnozowano u niej cukrzycę i Chris martwił się, że podczas swoich wojaży zapomni o przestrzeganiu diety.
Pod wpływem impulsu Chris postanowił pojechać do Jacobsville w Teksasie, żeby zobaczyć się ze swoim kuzynem, Emmettem Deverellem. Dawniej nikt nie odwiedzał Emmetta, ale ślub z Melody zmienił go nie do poznania. Tansy mogła zboczyć z trasy, żeby ich odwiedzić. Ale Chrisa spotkało rozczarowanie: Emmett nie widział się z Tansy od miesięcy.
Po wyjściu od Emetta pojechał do miasta i zjadł lunch. Nie podzielał optymizmu Emetta, który zdawał się wcale nie przejmować zniknięciem Tansy. to Logan wiecznie się zamartwiał. Za to Chris poszedł w ślady matki i przez długi czas miał w głowie tylko przygody i romanse. Dopiero wypadek samochodowy zmienił jego spojrzenie na świat. Jego niegdyś przystojną twarz przecinały teraz dwie głębokie szramy, a w jednym oku bezpowrotnie stracił wzrok.
Nie był odrażający. W gładkiej oliwkowej twarzy błyszczały czarne oczy o gęstych brwiach i rzęsach, a po wąskich ustach błąkał się ironiczny uśmiech. Miał szczupłą twarz i muskularne ciało. Odziedziczył po ojcu tyle pieniędzy, że mógł robić, co mu się żywnie podobało. Zainwestował spadek w akcje. Żył komfortowo z odsetek. Jedynym jego zajęciem było projektowanie jachtów z tym samym przyjacielem, z którym żeglował w Hiszpanii.
Obserwował swoje inwestycje jak jastrząb, ale pomnażanie fortuny nie satysfakcjonowało go tak, jak kiedyś. Beztroskie życie kawalera teraz wydawało mu się odstręczające. Czuł się wypalony, a jego życie nagle stało się puste.
W zamyśleniu zabębnił palcami o kubek, ściągając uwagę kelnerki.
– Czy mogę coś jeszcze podać? – zapytała przymilnie.
– Dziękuję, nie trzeba.
Nie zachęcił jej, żeby z nim porozmawiała. Była młoda i ładna, ale przecież mógłby mieć dziesiątki równie ładnych kobiet. Zazdrościł Loganowi jego życia rodzinnego. Może małżeństwo nie było aż takim złym pomysłem? Nigdy jeszcze nie był w poważnej relacji z kobietą. Wszystkie jego związki były przyjemne, lekkie i krótkotrwałe, a teraz czuł, że coś go ominęło. Podróżował sam, jadał sam, sypiał sam. Czuł się staro, zwłaszcza od czasu wypadku.
– Przepraszam, czy nie jesteś przypadkiem Christopherem Deverellem?
Głos był cichy, melodyjny i lekko zachrypnięty. Chris obrócił się, ciekawy twarzy, do której należał. Nie było źle. Jasnoszare oczy, ładna cera, pełne usta.
– Skąd wiesz, kim jestem? – zapytał.
– To moja praca. – Wyjęła długopis i notes. – Pracuję dla „Weatherby News Service”. Próbujemy znaleźć twoją matkę.
– Witaj w klubie.
– Wszystko wskazuje na to, że się ukrywa. Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, nie mogę jej winić, ale…
– Najpierw usiądź – rozkazał Chris. – Stoisz po mojej ślepej stronie.
– To znaczy?
Chris obrócił do niej głowę, żeby mogła zobaczyć , co wypadek zrobił z jego niegdyś przystojną twarzą.
– Przepraszam! Nie zauważyłam…
– Większość ludzi nie zauważa, póki mi się nie przyjrzą – odparł z drwiącym uśmiechem.
– A co do twojej matki…
– Po kolei. Kim jesteś?
– Nazywam się Della Larson.
– Masz jakiś pomysł, gdzie może być moja matka?
– Oczywiście. Ostatni raz widziano ją w małym miasteczku pod Londynem, zwanym Back Wallop. – Zerknęła na Chrisa. – To właściwie wioska.
– I co miałaby tam robić?
– No, on tam mieszka – odparła, wyraźnie zaskoczona.
– On, czyli kto?
– Posłuchaj, ona jest twoją matką. Nie wiesz, że miała romans z członkiem parlamentu? Z lordem Cecilem Harveyem. Jest członkiem Izby Lordów i jest spokrewniony z Windsorami. Nie wierzę, że o tym nie wiesz!
– Byłem na wakacjach w Hiszpanii.
– Pisali o tym we wszystkich tabloidach.
– Nie czytam brukowców – oświadczył sztywno.
– Tak podejrzewałam, biorąc pod uwagę, jak często w nich występujesz – zgodziła się uprzejmie. – Byłeś na wszystkich okładkach, kiedy…
– Mówiliśmy o mojej matce – przerwał jej szorstko.
– Przepraszam. Komuś udało się zrobić zdjęcie, jak pani Deverell wychodzi z hotelu w Londynie z lordem Harveyem. Podobno planował rozstać się z żoną i ożenić się z nią.
– Z moją matką?
– Tak, z twoją matką. – Della przyjrzała mu się. – W ogóle nie jesteś do niej podobny. Ona ma niebieskie oczy i bardzo jasną cerę.
– Ja i mój brat wdaliśmy się w naszego ojca. Był Hiszpanem.
– Hiszpanem? Ja mam inne informacje. Powiedziano mi, że twój ojciec był francuskim arystokratą.
– Nasz ojczym był Francuzem – wyjaśnił niechętnie. – Nasz ojciec zmarł, kiedy byłem jeszcze mały. Tansy ponownie wyszła za mąż. Kilka razy.
– Och, rozumiem. Dlaczego nie mówi się o twoim ojcu?
– Był tylko drobnym przedsiębiorcą. Pewnego dnia kupił kilka tanich akcji i umieścił je w depozycie. Długo po jego śmierci odkryto depozyt, a ja i Logan odziedziczyliśmy małą fortunę.
– Jakiej firmy to były akcje?
– Standard Oil.
– Świetne posunięcie!
– Miał szczęście. Nic nie wiedział o inwestowaniu.
– Mówią, że twój brat wie. I ty też.
– Trochę się w to bawię. Dlaczego próbujesz odszukać Tansy?
– Dlaczego mówisz o niej Tansy, a nie „mama”?
– Nie jest na tyle stabilna emocjonalnie, żeby być czyjąkolwiek matką – odparł. – Ja i Logan spędziliśmy większość dzieciństwa na pilnowaniu, żeby nie wpadła w kłopoty, z niewielką pomocą jej pięciu mężów.
– Pięciu? – Della zerknęła na notatki. – Znalazłam tylko czterech.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Zmarnowałam okazję, żeby zdobyć naprawdę mocny materiał. Zostanę zwolniona, jeśli nie uda mi się tego naprawić. Mam… zobowiązania. Chcę znaleźć twoją matkę, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Chcę, żeby udzieliła mi wywiadu wyłączność.
– To ją poproś.
– Nie mogę jej znaleźć. Opuściła Back Wallop i nikt nie wie, gdzie jest.
– Na mnie nie patrz. Ja też nie mogę jej znaleźć.
– Pewnie nie chce, żeby ją odnaleziono.
– Dziękuję, że to zauważyłaś. Kobieta oskarżana o rozbicie małżeństwa raczej nie pchałaby się z tym do mediów.
– Nie sądzę, żeby to był powód, dla którego się ukrywa. Znam prawdę. Nie udawaj, że nie wiesz, co się dzieje.
– Nie udaję.
– Niech ci będzie. – Włożyła notes do torebki i wstała.
– Tak szybko się poddajesz? – zapytał drwiąco.
– Musze dostać się do Anglii, zanim ktoś mnie uprzedzi. Jeśli uda mi się do niej dotrzeć przed innymi, zrobię wielką karierę.
– Ależ oczywiście, zniszcz komuś życie. Ty i twoi koledzy bardzo sobie cenicie swoje kariery, co?
Della zaczerwieniła się.
– W twoich ustach to brzmi, jakbyśmy byli jakimiś wykolejeńcami.
– Jesteście nimi. Wszyscy.
– My nie tworzymy historii.
– Nie, tylko je rozpowszechniacie, przeinaczacie tak, jak wam każą szefowie. – Chris wstał i spojrzał na nią z góry. Ledwo sięgała mu podbródka. Ona też musiała to zauważyć, bo cofnęła się o krok.
– Przestraszona? – parsknął. – Ostatnimi czasy trudno mnie uznać za zagrożenie.
– Byłbyś zagrożeniem, nawet gdybyś nie miał obu nóg – wymamrotała pod nosem. – Nie jestem odpowiedzialna za to, co robi kilku zdegenerowanych dziennikarzy.
– Niektórzy z twoich kolegów nie mają sumienia ani skrupułów.
– Ja taka nie jestem.
– Owszem, jesteś. Bo niby po co tropisz moją matkę? Tylko dlatego, że trochę zaszalała?
– Dziwne określenie na to, co się stało.
– A co się stało? Romans?
– Christopherze, ciało lorda Harveya zostało znalezione dzisiaj w Tamizie. Twoja matka jest podejrzaną numer jeden. Ojej, naprawdę nie wiedziałeś, prawda?
Chris chwycił ją za ramię, rzucił na blat kilka banknotów i pociągnął ją do drzwi.
– Twoje zamówienie tyle nie kosztowało… – wyjąkała.
– Wiem, jak mało zarabiają kelnerki.
– Możesz mnie puścić?
– Nie ma takiej opcji. Nie pozwolę, żebyś oczerniła moją matkę. Nie wypuszczę cię, póki nie dowiem się, co się dzieje.
– To porwanie. To niezgodne z prawem!
– Wielkie mi rzeczy – mruknął Chris. – Chodź.
Wsadził ją do swojego lincolna i usiadł obok niej, szybko naciskając blokadę drzwi.
– Zapnij pas – polecił spokojnie.
– Jeździsz jak wariat! – krzyknęła.
– Tak, już mi to mówiono. Wypuszczę, jak tylko dojedziemy na lotnisko.
– Lotnisko?
– Lecimy do Londynu. Pomożesz mi znaleźć Tansy.
– Och, czyżby? A co ja z tego będę miała?
– Artykuł na pierwszą stronę.
– Oszalałeś! Nie mogę wyjechać z kraju. Nie w ten sposób. Już mówiłam, że mam zobowiązania.
– Ja też mam zobowiązania. Poczekają, aż wrócisz.
Chris podniósł słuchawkę telefonu i podał jej.
– Zadzwoń i wszystko ustal.
Della wahała się, ale tylko przez chwilę. Kiedy już będzie miała swój artykuł, opublikuje go, a ten człowiek nie zdoła jej powstrzymać. Gdyby z nim nie pojechała, mógłby znaleźć jakiś sposób, żeby uniemożliwić jej odnalezienie jego matki.
Wstukała numer i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo?
Della uśmiechnęła się do słuchawki.
– Cześć – powiedziała. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie będzie mnie przez dzień czy dwa. Wynagrodzę ci to, kiedy wrócę do domu.
– Gonisz tę szaloną staruszkę, co? – W słuchawce rozległ się śmiech. – Jesteś tak samo narwana, jak ja w twoim wieku.
– Nie aż tak – odparła. – Ty chodziłeś na piwo z chłopakami z Dywizjonu Lafayette’a i SAS.
– Lizuska!
– Gdybyś mnie potrzebował…
Ze strzępków rozmowy Chris już zdążył domyślić się, z kim rozmawiała.
– Daj dziadkowi ten numer – powiedział, nie odrywając wzroku od drogi. – To numer do hotelu w Londynie.
Della przekazała informację.
– Twój przyjaciel brzmi młodo – powiedział ze śmiechem starszy mężczyzna. – Jest młody?
– Tak – odparła ostrożnie. – Pilnuj, żeby się nie wychłodzić. Nie przejmuj się rachunkami za ogrzewanie. Dobrze?
– Dobrze. A teraz przestań się mną przejmować i załatw tę sprawę.
– Zobaczymy się, jak wrócę, dziadku.
– Ty też dbaj o siebie. Tylko ty mi zostałaś.
– I nawzajem. – Della zakończyła połączenie. Zerknęła na siedzącego obok mężczyznę. – Dziękuję.
– Będziesz lepiej skupiać się na pracy, mając jeden powód do zmartwień mniej. Swoją drogą, twój dziadek to chyba też niezłe ziółko?
– Był reporterem w czasach prohibicji, a potem został korespondentem wojennym. Ma mnóstwo historyjek. Poszłam w jego ślady, ale nie idzie mi za dobrze. Nie jestem pewna, czy zostałam stworzona do dziennikarstwa śledczego.
– Co robiłaś wcześniej?
– Artykuły o polityce, felietony. W tym byłam dobra, ale dziadek powiedział, że się marnuję.
– Nie masz innej rodziny?
– Moi rodzice zginęli. Byli na wycieczce po Bliskim Wschodzie, kiedy ich samolot został przypadkowo zestrzelony. Dziadek wziął mnie do siebie, kiedy miałam dziesięć lat.
– Ciężki los. Nie masz sióstr, braci, wujków ani ciotek?
– Mam ciotkę. Mieszka w Kalifornii i nigdy do nas nie pisuje. Ty przynajmniej masz brata.
– Brata i matkę – uściślił.
– Jaka on jest?
– Jest postrzelona, ale na pewno nie zabija ludzi.
– Mam nadzieję, że masz rację.
– Wiem, że mam rację. – W głosie Chrisa zabrzmiał cień wątpliwości.

Cztery opowiadania o mężczyznach, którzy nie szukali miłości i długo nie chcieli przyznać, że właśnie ją znaleźli. Chris uważa, że skoro poświęcił życie osobiste dla pracy, to sam skazał się na samotność. Luke najbardziej ceni święty spokój, dlatego nie marzy o stałym związku, bo kobiety są zbyt… absorbujące. Guy nadal rozpamiętuje tragiczną przeszłość. Dręczą go wyrzuty sumienia, uważa, że nie zasługuje na szczęście. Hank jest zmęczony sławą, unika kobiet, bo w każdej widzi szaloną fankę lub wścibską dziennikarkę. W życie tych zdeklarowanych samotników wkraczają z rozmachem bardzo wyraziste i uparte kobiety…

Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1122

ISBN: 9788327684141

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

– O mój Boże! – Bea bezradnie patrzyła, jak na koszuli mężczyzny pojawia się wielka plama z kawy. – Tak mi przykro. Nie zauważyłam pana.
– Najwidoczniej – mruknął. Jego piękna, choć surowa i poważna twarz wyrażała zdumienie.
– Proszę mi pozwolić… – Rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu papierowego ręcznika, czegokolwiek, czym mogłaby zminimalizować skutki katastrofy. – Kawa była gorąca. Dopiero ją zrobiłam. Musiałam pana oparzyć. Bardzo boli?
– Będę żył.
Skrzywiła się, raz jeszcze rozglądając się po biurze, w nadziei, że ktoś mógłby jej pomóc, ale była już szósta wieczorem i prawie wszyscy zdążyli wyjść. Zauważyła pudełko chusteczek na jednym z biurek. Pospiesznie chwyciła całą garścią bibułkowe serwetki i zaczęła przykładać je do torsu mężczyzny, próbując osuszyć materiał. Ze zgrozą spostrzegła, że jej działania nic nie dają. Cienkie chusteczki higieniczne tylko przyklejały się do mokrej koszuli.
– Co pani wyprawia? – krzyknął gniewnie.
Poczuła, że zaciska dłonie na jej nadgarstkach, próbując powstrzymać niezbyt udaną akcję ratunkową. Czerwona ze wstydu wreszcie odważyła się spojrzeć mu w twarz. Musiała mocno zadrzeć głowę, bo mężczyzna był bardzo wysoki i potężnie zbudowany, jak starożytny heros, który tylko przypadkiem zamiast zbroi nosił markowy garnitur. Było w nim coś znajomego, choć mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej się nie spotkali. Z pewnością zapamiętałaby te wyraziste rysy twarzy, wysokie kości policzkowe, kwadratową szczękę pokrytą ciemnym zarostem, gęste brwi nad szarymi oczami.
– Naprawdę mi przykro – powtórzyła. – Oczywiście firma London Connection pokryje koszty pralni i…
Nieznajomy mężczyzna podniósł rękę, próbując ją uciszyć. Przełknęła ślinę, zaczerwieniła się, ale zamiast dać mu dojść do głosu, mówiła dalej. To był jej nawyk z dzieciństwa. W stresujących sytuacjach paplała jak nakręcona. Myślała, że wyleczyła się już z tej przypadłości, ale najwyraźniej się myliła.
– Nie zauważyłam pana. Odwróciłam się i…
– Gdzie jest Clare?
– Clare? – powtórzyła z mało inteligentnym wyrazem twarzy, jakby słyszała to imię po raz pierwszy w życiu. A przecież Clare była nie tylko jej przyjaciółką, ale także założycielką London Connection. Czyżby spotykała się z tym mężczyzną? Niemożliwe. Powiedziałaby jej, a jak dotąd ciągle powtarzała, że nie ma czasu i ochoty na jakiekolwiek romanse. A jednak przyjaciółka od jakiegoś czasu zachowywała się inaczej.
– Clare Roberts – niecierpliwił się mężczyzna. – Wysoka, ciemnobrązowe włosy. Jeśli tu pracujesz, powinnaś ją znać. – Nie spodobał jej się ten protekcjonalny ton. Już miała powiedzieć, że nie tylko ją zna, ale również się z nią przyjaźni. Razem z Amy Miller stanowiły grupę najlepszych przyjaciółek, trzech muszkieterek, które wspierały się w najtrudniejszych chwilach. – Byłem z nią umówiony. Nie lubię, jak marnuje się mój cenny czas.
– Przykro mi, ale nie ma jej tu.
– To proszę ją znaleźć. – Wziął głęboki wdech. – Naprawdę się spieszę.
– Mam ją znaleźć? – powtórzyła jak papuga.
– To chyba nie jest aż tak skomplikowane zadanie? Proszę sprawdzić biuro, gdzieś musi być – mówił powoli, jakby Bea miała trudności ze zrozumieniem. Jego angielski był bez zarzutu, jedynie delikatny akcent zdradzał, że nie urodził się w Wielkiej Brytanii.
– Clare nie ma w biurze – wyjaśniła z ukłuciem niepokoju. Nie wiedziała, z jakiego powodu przyjaciółka wyjechała nagle przed kilkoma godzinami. – Musiała pilnie wyjść w jakiejś ważnej sprawie. – Czy jest coś, w czym mogłabym panu pomóc, panie…?
Pytanie zawisło w powietrzu, dając mu czas na odpowiedź, ale nie skorzystał z szansy, by się przedstawić. Zmarszczył groźnie brwi, nie ukrywając zniecierpliwienia.
– To niemożliwe. Spotkanie zostało zaplanowane wiele tygodni temu. Przyjechałem tu specjalnie z tego powodu.
Bea otworzyła szeroko oczy. Coś musiało się stać. Clare nie zlekceważyłaby swoich obowiązków. A może to w sekretariacie czegoś nie dopilnowali?
– A niech to… – wyrwało jej się.
– No właśnie – rzucił cierpko, krzyżując ramiona na piersi i wbijając w nią ostre spojrzenie. Powietrze między nimi zdawało się gęstnieć od napięcia. Bea miała wrażenie, że zaczyna jej brakować tlenu. Starała się zachować spokój, ale twarz zdradzała panikę.
– Jak już mówiłam, Clare wypadło coś bardzo pilnego, w przeciwnym razie uprzedziłaby pana. – Wskazała dłonią na biurko przyjaciółki. – Jeśli da mi pan chwilę, spróbuję się z nią skontaktować albo zaloguję się do jej komputera i sprawdzę, czy…
Skrzywił się. Jego oczy pałały wściekłością.
– To jest całkowicie nie do przyjęcia. – W złości jego akcent stał się mocniejszy. – Nie mam czasu na wygłupy i nie obchodzą mnie pokrętne wymówki sekretarki, sprzątaczki czy kim tam pani, do diabła, jest. Współpracowałem z Clare wystarczająco długo i nie narzekałem, ale to…
Bea zastygła w przerażeniu. Pracowała w London Connection od kilku miesięcy, ale wiedziała, ile ta firma znaczy dla jej przyjaciółki. Nie mówiąc już o tym, ile znaczyła dla niej! Przedsiębiorstwo zajmujące się PR-em było ważne dla wszystkich i kimkolwiek był ten mężczyzna, mógł im poważnie zaszkodzić. Niezadowolony klient mógł pogrążyć interes w jednej chwili. Zdołali już zyskać niemałą renomę, ale wpadka oznaczała katastrofę.
– Rozumiem, że czuje się pan zawiedziony – rzekła, próbując uspokoić mężczyznę. To nie był czas, by mu tłumaczyć, że nie jest sekretarką ani sprzątaczką, tylko kierowniczką działu prawnego. Opanowując strach, zmobilizowała wszystkie siły, by zachować się profesjonalnie. Starała się emanować spokojem i autorytetem, nawet jeśli czuła się jak mała dziewczynka.
– Czyżby? Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle pani rozumie, co mówię. Może sprowadziłaby tu pani kogoś bardziej kompetentnego?
– Naprawdę mi przykro, ale obrażając mnie, chyba niczego pan nie osiągnie, prawda?
Poruszył szczęką, jakby zazgrzytał zębami.
– Nie chciałem pani obrazić.
– Chciał pan – przerwała mu. – Ale nic nie szkodzi. Wiem, że jest pan zdenerwowany. Bardzo mi przykro, że fatygował się pan na próżno. Wspominał pan, że współpracował z Clare od dłuższego czasu i nic podobnego się nie przydarzyło, dlatego bardzo proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że wybaczy nam pan ten błąd.
– Nie mam w zwyczaju wybaczać żadnych błędów. Ani tych błahych, ani poważnych.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Nie wątpiła, że mówił poważnie. W tym mężczyźnie było coś nieprzejednanego i groźnego. Z początku myślała, że akcent w głosie mężczyzny wskazuje na włoskie pochodzenie, ale teraz była prawie pewna, że jest z Grecji, miejsca, które uwielbiała. W czasie studiów spędziła tam wakacje i zakochała się w jasnym słońcu, ciepłym morzu, bogatej historii, a przede wszystkim w beztrosce, jaką dawała jej anonimowość. Za granicą nikt nie wiedział, że jest Beatrice Jones, córką legendy rocka Ronniego Jonesa i supermodelki Alice Jones.
– Mam nadzieję, że tym razem zrobi pan wyjątek. Proszę usiąść. – Wskazała krzesło. Spojrzał na nią bez słowa. Z każdą chwilą rosła w niej niechęć do tego aroganckiego mężczyzny. Wiedziała, że musi potraktować go z szacunkiem, ale sposób, w jaki się do niej odnosił, był nie do zaakceptowania. Clare nie stawiła się na spotkanie i co z tego? To niedogodność, ale przecież nie koniec świata.
– Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, a ja w tym czasie sprawdzę, czy Clare nie zostawiła tu jakiejś notatki – mruknęła Bea, podchodząc do biurka przyjaciółki.
– Czy wolno pani grzebać w dokumentach szefowej? – spytał podejrzliwie, patrząc, jak odpala komputer i przegląda pliki. – Nie sądzę, by Clare była z tego zadowolona. Tam mogą być wrażliwe dane. A tak w ogóle, to jaka jest pani rola w firmie?
Już miała odpowiedzieć, ale w tym momencie kliknęła dwukrotnie w kalendarz Clare. Wstrzymała oddech, gdy zobaczyła na ekranie nazwisko mężczyzny, z którym przyjaciółka umówiła się na spotkanie. Ares Lykaios. Słyszała o nim. Milioner i potentat, który miał udziały w każdym liczącym się interesie, od linii lotniczych, przez kasyna, hotele aż do telekomunikacji. Nazywano go królem Midasem, bo wszystko, czego się tknął, zmieniało się w złoto. Pamiętała, jak Clare i Amy ostrzegały ją przed nim.
– To niebezpieczny facet. Inteligentny, bezwzględny i wymagający. Może nawet i nie jest złym człowiekiem, ale nie uznaje pomyłek i słabości u ludzi.
– To może nie wchodźmy z nim w interesy – zasugerowała wtedy nieśmiało.
– Zwariowałaś? Wiesz, ile dzięki niemu możemy zarobić? Po prostu pamiętaj, że gdyby się kiedykolwiek pojawił w biurze, traktuj go jak króla.
Bea zbladła, spoglądając na mężczyznę, który siedział na krześle z wściekłą miną i w poplamionej koszuli.
– Panie Lykaios… – zaczęła zduszonym głosem. Nerwy pozbawiły ją resztek pewności siebie. Dyskretnie wytarła spocone dłonie w ołówkową spódnicę. – Nie zdążyłam się przedstawić. Nazywam się Beatrice Jones, szefowa działu prawnego w London Connection. Jeszcze raz proszę przyjąć przeprosiny…
– Proszę sobie darować te przeprosiny. – Jego szare oczy były twarde jak stal. – Nie jestem w nastroju.
– Może więc mogłabym zaproponować drinka albo coś do zjedzenia? Ja w tym czasie zorientuję się w sytuacji i spróbuję panu pomóc. Nie mam co prawda takiego doświadczenia jak Clare albo Amy, ale jestem pewna, że mogę…
– Proszę posłuchać. Nie mam ochoty rozmawiać o poważnych sprawach z jakąś niedoświadczoną siksą, która nawet nie potrafi kawy donieść do biurka, żeby jej nie rozlać.
– Panie Lykaios. – Zadrżała z oburzenia. W tej chwili żałowała, że nie chlupnęła mu kawą w tę arogancką twarz. Wzięła głęboki wdech, bo wiedziała, że bez względu na wszystko nie może zaogniać sytuacji. – Nasza znajomość zaczęła się niefortunnie, ale zapewniam, że potrafię godnie zastąpić Clare. Jest pan w dobrych rękach.
– Naprawdę? Jakoś nie mam takiej pewności – odparł, przeczesując gęste włosy palcami. Koszula opięła się mocno na jego torsie, podkreślając wyraźnie zarysowane mięśnie. Bea zmusiła się, by odwrócić wzrok. Nie powinna w tym monstrum widzieć mężczyzny. Miała ochotę rzucić mu się do gardła, a przecież słynęła z niewyczerpanych pokładów cierpliwości. Clare nieraz zwracała jej uwagę, że musi być bardziej asertywna, jeśli nie chce, by ludzie żerowali na jej życzliwości i dobrym sercu.
– Proszę mi powiedzieć, czego pan sobie życzy.
– Życzę sobie, żeby stawiła się tu moja menedżerka od PR-u. Chcę omówić transakcję wartą siedem miliardów dolarów, która dotyczy Meksyku i Brazylii. Czuje się pani na siłach, by o tym pomówić, panno…
– Jones – pospieszyła z odpowiedzią, zadowolona, że nigdy o niej nie słyszał. Najwyraźniej nie połączył jej osoby ze znanymi rodzicami.
– Cóż, panno Jones…
– Proszę mówić mi, Bea – zasugerowała, świadoma, że musi jakoś przełamać ten chłód i dystans. Mogła wygrać tylko w jeden sposób: profesjonalizmem, spokojem i życzliwością.

Bea… Zastanawiał się, dlaczego użyła tego pseudonimu zamiast prawdziwego imienia. Czyżby sławni rodzice byli dla niej obciążeniem? Może sama chciała zapracować na swoją renomę? Jak na razie robiła, co mogła, żeby złagodzić jego gniew. Do tej pory współpraca z London Connection układała się bez zarzutu. Nawiązał kontakt z Clare zaledwie trzy miesiące po tym, jak założyła firmę. Zdecydował się postawić na raczkujący interes i nie zawiódł się. Był świadkiem, jak przedsiębiorstwo rosło w siłę, i nawet czerpał dumę z faktu, że instynkt go nie zawiódł.
Nagle usłyszał dzwonek telefonu w kieszeni marynarki.
– Proszę dać mi chwilę, a sprawdzę, czy Clare…
Podniósł rękę, dając znak, by zamilkła, i sięgnął po komórkę. Zobaczył, jak Bea zagryza wargi. Zapewne ten arogancki gest nakazujący ciszę nie przypadł jej do gustu.
– Lykaios – warknął do słuchawki.
– Mówi Cassandra.
Zamknął oczy, z trudem panując nad emocjami. Niania jego bratanicy już po raz kolejny w ciągu dnia zawracała mu głowę. Na Boga, Danica miała tylko pięć miesięcy. Opieka nad tak małym dzieckiem przecież nie jest wybitnie trudnym zadaniem.
– Co się znowu stało?
– Nie mam już sił. Znowu opluła mnie jedzeniem. Robię, co mogę, ale ona jest niemożliwa.
– Jesteś nianią! Powinnaś umieć poradzić sobie z dzieckiem.
– Nianią, ale nie cudotwórcą.
– W CV zachwalałaś swoje umiejętności – przypomniał jej sucho. – Referencje też masz bardzo dobre.
– Zgadza się. Jak do tej pory z żadnym dzieckiem nie miałam problemu, ale Danica… Ona jest specyficzna. Potrzebuje…
– W tym momencie ja potrzebuję, żebyś się nią zajęła. – Zacisnął usta, czując, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. – Zapłacę ci podwójnie, Cassandro. Po prostu zajmij się robotą, do jasnej cholery, i nie kompromituj się, mówiąc, że nie potrafisz sobie poradzić z pięciomiesięcznym dzieckiem! – Rozłączył się, zanim zdołała odpowiedzieć. Nie miał wątpliwości, że kwota, którą zaproponował, jest wystarczająco kusząca. Spojrzał na Beę rozłoszczony, chociaż akurat tym razem, nie była niczemu winna.
– Prawda jest taka, że Clare zlekceważyła obowiązki, które ma wobec mnie, gdzieś zniknęła, a do pomocy zostawiła tylko ciebie – rzekł z lekceważeniem. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się okropnie, ale był zupełnie wyprowadzony z równowagi. Przez chwilę pożałował ostrych słów. Zbliżył się, dostrzegając w oczach dziewczyny jakiś zniewalający blask.
– Mówiłam już, że przykro mi z powodu zaistniałej sytuacji. – Jej spokój i delikatny głos rozdrażniły go jeszcze bardziej.
– Czyżby? – wycedził z szyderczym uśmiechem, wykrzywiając wargi. Nie było mu jednak do śmiechu. Ostatnio ciągle chodził zirytowany. Od kiedy jego młodszy brat, dzięki Bogu, wreszcie zdecydował się na odwyk, to na niego spadła opieka nad malutką Danicą. Nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci. Potrafił być odpowiedzialny w sprawach służbowych, ale zajmowanie się dzieckiem było ponad jego siły. Przez całe życie troszczył się o innych, ale zawsze kończyło się to porażką. Jego matka… Brat… A teraz bratanica.
– Panie Lykaios, naprawdę wyobrażam sobie, co musi pan czuć. Skoro przyleciał pan do Londynu na spotkanie, to pewnie zostanie pan kilka dni. Czy mogłabym umówić pana na jutro?
– Nie planowałem tego.
– Rozumiem, ale gdyby zechciał pan zmienić plany, to dziś jeszcze zapoznam się z planem kampanii i jutro rano moglibyśmy przedyskutować pańskie oczekiwania.
– A czy może mi pani obiecać, że zaoferuje mi pani usługi na takim samym poziomie jak Clare?
– No cóż, jestem prawnikiem i zazwyczaj przedzieram się przez setki umów i kruczków prawnych. Public relations to nie moja działka, ale myślę, że poradzę sobie z tym na tyle dobrze, by pana nie zawieść.
– Już to widzę – zakpił.
– Czy chociaż przez chwilę mógłby pan zacząć ze mną współpracować, zamiast zachowywać się jak ostatni… – w porę ugryzła się w język.
Popatrzyli na siebie oboje zaskoczeni. On tym, że doprowadził tę spokojną i opanowaną dziewczynę do wybuchu, ona zaś, że zareagowała tak impulsywnie.
Bea przycisnęła dłonie do ust.
– Przepraszam, to nie było grzeczne.
– Tak, rzeczywiście – przyznał, odnajdując w fakcie, że doprowadził ją do ostateczności, jakąś perwersyjną przyjemność. – Mówiłem ci już, że nie interesują mnie przeprosiny. A co do pani oferty, wezmę to pod uwagę.
Zmarszczyła brwi.
– To znaczy?
– To znaczy, że zobaczę jutro rano, czy będę miał ochotę się z panią spotkać. Proszę solidnie odrobić pracę domową. Jeśli tu wrócę, oczekuję, że będzie pani przygotowana, panno Johns.
Miała ochotę warknąć, że nie nazywa się Johns, tylko Jones, i że nie jest zbyt bystry, skoro nie potrafi zapamiętać nazwiska. Zamiast tego milczała. Zawsze tak było. Kiwała grzecznie głową, dygała i robiła to, czego oczekiwali od niej inni. Próbowała z tym walczyć, przy wsparciu przyjaciółek, ale wciąż była przed nią długa droga.
Gdy mężczyzna wyszedł z biura, opadła na krzesło zupełnie wyczerpana. Nie była specjalistką od public relations, ale była gotowa bronić dobrego imienia firmy za każdą cenę. Noc była długa. Ma czas, żeby się przygotować. Zrobi wszystko, co trzeba, nawet jeśli oznaczało to kolejne spotkanie z tym aroganckim bucem.

Beatrice Jones zastępuje w biurze szefową, która musiała nagle wyjechać. Jest przerażona, gdy okazuje się, że szefowa zapomniała o umówionym spotkaniu z greckim milionerem Aresem Lykaiosem. W obawie, że stracą najlepszego klienta, jest gotowa zrobić wszystko, by ratować sytuację. Planuje na następny dzień perfekcyjnie przygotować się do spotkania. Jednak nazajutrz Ares zgadza się kontynuować współpracę tylko pod warunkiem, że Beatrice będzie mu tego wieczoru towarzyszyła podczas przyjęcia w Wenecji…

Dama z medalionem

Candace Camp

Seria: Powieść historyczna

Numer w serii: 92

ISBN: 9788327693464

Premiera: 08-03-2023

Fragment książki

Alex nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, ale przekonał się na własnej skórze, że to się czasem zdarza. Ledwie ujrzał Sabrinę, był dla niej gotów na każde poświęcenia. Bez wahania otacza opieką zagubioną pannę w męskim przebraniu, która nie pamięta, kim jest i co robi w Londynie. Alex krok po kroku odnajduje fragmenty układanki, korzystając z pomocy rodziny i znajomych. Ktoś przecież musi znać tę piękną dziewczynę. Wiele wskazówek zdobywa dzięki… snom, musi je tylko zapamiętać. Im więcej faktów odkrywa, tym bardziej jest przekonany, że Sabrinie grozi niebezpieczeństwo. 

Dlaczego do mnie przyszłaś?

Maureen Child

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1263

ISBN: 9788327691576

Premiera: 12-01-2023

Fragment książki

– Ona tu jest, szefie. I nie wygląda na zadowoloną.
Henry Porter szerokim uśmiechem skwitował słowa swojej asystentki.
– Mnie to nie przeszkadza, Donna – odparł. – Uszczęśliwianie Careyów to nie moje hobby.
– Rozumiem. Ma wejść? – zapytała starsza kobieta, ściszając głos. – Nie była umówiona.
– Niech sobie poczeka jakieś pięć minut. A potem wpuść ją do mnie.
Mężczyzna wstał i podszedł do okna, za którym rozpościerał się wspaniały widok na Los Angeles i jego przedmieścia. Miał pięć minut, by przygotować się na spotkanie z kobietą, o której nadal zbyt często zdarzało mu się myśleć.
Wiedział, że prędzej czy później Amanda Carey albo jej brat Bennett pojawią się w jego biurze. Zrobił nawet sporo, by takie spotkanie go nie ominęło. I teraz cieszyło go, że Amanda musi trochę zaczekać w recepcji obok biurka Donny.
W ostatnich latach miał kilka okazji do wepchnięcia Careyom kija w szprychy. Odwodził ich potencjalnych partnerów od zamiaru współpracy. Specjalnie składał korzystniejsze oferty, by uniemożliwiać im wygrywanie przetargów. Wszystko to robił anonimowo, mógł więc spokojnie stać sobie z boku i przyglądać się ich sfrustrowanym minom.
Głównie minie Bennetta. Miło było popatrzeć na klęskę byłego przyjaciela. Henry nie należał do tych, co łatwo zapominają.
A teraz postanowił działać z otwartą przyłbicą. Spowodował mianowicie przeciek, że to jego firma, Porter Enterprises, sprzątnęła Careyom sprzed nosa jakiś bardzo łakomy i niezwykle przez nich pożądany kąsek.
Uj, musiało zaboleć, skoro Amanda pofatygowała się do niego osobiście. Henry ostatni raz rozmawiał z nią jakiś rok temu na imprezie dobroczynnej. I do dziś pamiętał, jak wtedy wyglądała. Długie jasne włosy spięła w węzeł na czubku głowy, a asymetryczna biała suknia do ziemi nadawała jej wygląd eteryczny i diabelsko seksowny jednocześnie. Zapierała dech w piersi, ale nie dał tego po sobie poznać.
Wpadli na siebie przypadkowo przy barze. Jej spojrzenie omal go nie zabiło. No, w każdym razie rozpaliło do białości. Nie przyznawał się, pod jak wielkim jej wrażeniem pozostaje do dziś. Ale cóż, oszukiwać można innych, nie samego siebie.
Rozmawiali wtedy przez chwilę, głównie o interesach. Za dużo ciekawskich oczu i uszy było wokół, by poruszać inne tematy. Ale czuł, że kiedy ona na niego patrzy, jej wzrok płonie. I fakt, że nie potrafiła ukryć swojego temperamentu, sprawiał mu perwersyjną radość.
Te sztylety w oczach działały na niego mocniej niż najbardziej kokieteryjny uśmiech. A młodsza siostra Bennetta Careya, jego niegdyś najlepszego przyjaciela, podobała mu się już w czasach studenckich. Gdy ją poznał, miała osiemnaście lat, on dwadzieścia. Zakochał się. Była piękna, inteligentna, zabawna. Czego chcieć więcej?
Nigdy nie spotkał podobnej dziewczyny. A dwutygodniowe we Włoszech spędzone z jej rodziną wakacje ten zachwyt pogłębiły. I w końcu ją zdobył. Jeszcze przed wyjazdem przespali się z sobą w hangarze na łodzie w leżącej nad jeziorem posiadłości Careyów. Zorientował się, że Amanda jest dziewicą, ale było już za późno, aby się wycofać. Zresztą ona też wcale nie miała ochoty przestać. Seks był dziki, a po jego zakończeniu oboje nie mieli pojęcia, co z tym fantem zrobić.
Zresztą czy było się czym martwić?
Teraz odsunął te wspomnienia na bok, skrzyżował ręce na piersi i rozparty w fotelu czekał. Gdy drzwi się otworzyły, promień słońca padł na jej sylwetkę, zupełnie jakby była gwiazdą Broadwayu czekającą na aplauz po efektownym wejściu.
A on rzeczywiście omal jej tego aplauzu nie zapewnił.
Miała na sobie białą bluzkę, krótką czarną spódnicę i purpurowy żakiet. Para czerwonych szpilek dodawała smukłości jej i tak wspaniałym nogom. Jasne włosy falami spływały na ramiona.
– Amando…
Nabrała powietrza, zamknęła drzwi i skierowała na niego dwa jakże znajome sztylety w oczach.
– Specjalnie to zrobiłeś.
– Miło cię widzieć – odparł z uśmiechem, który mógł ją jedynie jeszcze bardziej rozwścieczyć.
– Nie próbuj mnie czarować, Henry – ostrzegła go chłodno.
– Uważasz, że jestem czarujący? Dobrze wiedzieć.
– Nie, nie uważam – odparła, ale jej nie uwierzył. – Chcę tylko mieć pojęcie, dlaczego to zrobiłeś – dodała zbliżając się do jego biurka długimi krokami, z żarem w oczach.
– Mogłabyś wyrażać się jaśniej? – zaproponował, dobrze wiedząc, o co jej chodzi.
– Kupiłeś budynek dawnej hali targowej tuż obok Carey Center.
– A czy to niezgodne z prawem? – zapytał z uśmiechem.
– Zgodne, ale to podłość. Byłeś świadomy, że chcieliśmy przejąć ten obiekt – powiedziała, stawiając na krześle skórzaną torebkę i biorąc się pod boki.
– A niby skąd miałem to wiedzieć?
– Może od jakichś swoich szpiegów? – odparła, unosząc ręce w górę.
Henry się roześmiał. Tak rozemocjonowana Amanda to widok, który go autentycznie cieszył. Takiej jej nie znał. W ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od ich pierwszej i jedynej miłosnej nocy, jeszcze wypiękniała. Stała się bardziej intrygująca. I pociągająca.
– Mówisz serio? Uważasz, że zatrudniam szpiegów?
– A czemu nie? To pasuje do twoich długofalowych planów odwetu na Careyach.
– Odwetu? Za co?
Oczywiście dobrze zdawał sobie z tego sprawę, ale chciał to usłyszeć od niej.
– Henry, to było dziesięć lat temu – powiedziała. – A ty co? Ciągle chcesz się mścić?
– Mścić? Chyba przesadzasz.
– A jak to inaczej nazwać?
– Może… los? – podpowiedział, mając w pamięci tamtą noc sprzed dziesięciu lat.
Noc z Amandą i to, co po niej nastąpiło. A co określiło jego plany i ambicje oraz wprowadziło go na ścieżkę, którą podążał do dziś.
Ściągnęła usta, obróciła się na pięcie i zrobiła dwa szybkie kroki w stronę drzwi. Zaraz jednak się zatrzymała.
– Tak bardzo ci zależy, żeby nas pogrążyć, że aż musiałeś sprzątnąć nam sprzed nosa ten budynek?
– Coś w tym rodzaju. Chciałaś, żebym się do tego przyznał? No dobra, przyznaję – odparł, patrząc jej w oczy. – Wiedziałem, że zależy wam na tej budowli, więc dałem lepszą cenę.
– Tak po prostu? – zatchnęła się Amanda.
– Właśnie.
Rysy jej twarzy się zaostrzyły, zmrużyła oczy.
– I co zrobisz z tym gmachem? – spytała.
– Nie wasza sprawa.
Boże, jak ona pięknie wygląda. Chciałby jej dotknąć, ale zważywszy na jej obecny nastrój, mogłoby to się źle skończyć. Ale popatrzeć też jest miło.
– Henry, do jasnej cholery! – zawołała sfrustrowanym tonem.
– Aż tak męczy cię, że jeden z licznych zamiarów Bennetta nie wypalił? – zapytał, i było to pytanie z gatunku nieprzemyślanych.
– Henry, do jasnej cholery – powtórzyła. – Wszystko schrzaniłeś.
Gdyby w jej głosie była tylko złość, odgryzłby się jakoś. Ale ona była teraz najwyraźniej rozżalona. I to go zaniepokoiło. Rzadko ją widywał przez ostatnie lata, ale śledził jej losy i dokonania. Ukończyła studia w zakresie biznesu, po czym została wiceprezeską Carey Corporation. I kroczyła od sukcesu do sukcesu, podobnie jak on. Ton rezygnacji w jej głosie go martwił.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
– O niczym, nieważne – odrzekła, jakby nagle zorientowała się, że powiedziała za dużo. – Niepotrzebnie tu w ogóle przyszłam.
– A mnie jest akurat bardzo miło z tego powodu.
– Nie wątpię – powiedziała, biorąc torebkę.
– Amanda – wyrwało mu się nagle – pewnie nie uwierzysz, ale w tym wszystkim nie chodziło o ciebie.
– Chciałabym w to uwierzyć, ale nie potrafię – odparła, przerzucając pasek torby przez ramię. Spojrzała na niego. – Nie wiem, jakie jeszcze masz zamiary, Henry, ale radzę ci uważać. Od nas trzymaj się z daleka.
– Kto mnie ostrzega? Ty czy rodzina Careyów?
– To jedno i to samo – odparła stanowczym tonem.
Kiedyś zacząłby się z nią o to spierać, ale teraz ona ma chyba rację. Weszła bez reszty w buty przygotowane dla niej przez potężną rodzinkę. Nie powinno go więc dziwić, że wszystko to wzięła tak bardzo do siebie. Jest wszak jedną z nich…
Patrzył, jak odchodzi. Przyjemnie było spojrzeć na jej piękny tyłek i długie opalone nogi. Nieprędko zobaczy te cuda po raz kolejny, warto się więc ponapawać ich widokiem i wspomnieniami wspólnej nocy. Poczuć dotyk jej ust i ciepło ciała.
Dziesięć lat, a dla niego to jakby wczoraj. Był z Amandą, ale to się skończyło i nagle musiał stawić czoło Bennettowi. I w ogóle…
Tamta noc i jej następstwa koniec końców dodały mu skrzydeł. Przestał unikać ryzyka, stworzył firmę, która z powodzeniem mogła konkurować z Careyami. A teraz był tak bliski spełnienia planów i ambicji, że o cofnięciu się nie może być mowy. Żadne tam „trzymaj się z dala”, droga Amando.
Henry Porter jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Amanda przeszła obok biurka asystentki i skierowała się do windy. Dopiero tam oparła się o ścianę i próbowała uciszyć galopujące serce. Ale odzyskanie oddechu jeszcze nie znaczy, że się uspokoi.
Rozsadzała ją złość, ale najbardziej zaniepokoiło ją to, co poczuła, patrząc w oczy Henry’ego koloru ciemnej leśnej toni. Otóż poczuła… pożądanie, choć trudno jej było w to uwierzyć. Ciemne włosy opadały lokami na kołnierzyk jego koszuli i był tak wysoki, że ona – nawet na obcasach – musiała zadzierać głowę, by mu spojrzeć w oczy. Nieco tyczkowata sylwetka, świetny czarny garnitur. Na pewno robił wrażenie na kobietach.
A ona – nawet biorąc pod uwagę całokształt sytuacji – nie była wystarczająco odporna na jego męski urok.
Dlaczego to właśnie Henry Porter musi się jej aż tak podobać? I to od momentu, gdy Bennett na pierwszym roku studiów przyjechał do domu na długi weekend w towarzystwie współlokatora z akademika. A półtora roku później Henry pojechał z nimi na doroczne rodzinne wakacje do Włoch. I to właśnie tam Amanda poznała słodycz miłości.
Wszystko skończyło się oczywiście spektakularną katastrofą, o czym przypomniała sobie, gdy winda zjechała na parter biurowca ze szkła i chromowanej stali. Przecięła wyłożony płytami białego granitu hol i wydostała się na ruchliwą, typową dla Los Angeles ulicę. Przewalający się po chodnikach tłum wiecznie zagonionych ludzi pozwolił oderwać myśli od Henry’ego.
Ale tylko na chwilę. Teraz czeka ją długa jazda do okręgu Orange. Wiedziała, że w tym czasie będzie wciąż i wciąż wracać do tego, co stało się przed chwilą.

W Irvine w Kalifornii przymglone światło słońca wdzierało się przez wielkie okna do sali posiedzeń zarządu. Wieżowiec ze szkła i stali górował nad okolicą, gdzie pasemka zieleni przypominały zielone aksamitne wstążeczki, którymi obwiązuje się prezenty. Na autostradzie zrobił się nieunikniony o tej porze korek. Jedynie w oddali Amanda dostrzegła smugę błękitu. Pacyfik.
Careyowie ulokowali siedzibę swojej firmy w tej samej miejscowości co słynne Carey Center, pod budowę którego wykupili szmat użytkowanej niegdyś przez ranczerów ziemi. W tym przybytku kultury w każde wakacje odbywał się festiwal pod nazwą Letnie Wrażenia. Obejmował rozmaite wydarzenia artystyczne od spektakli baletowych przez koncerty symfoniczne aż do musicali.
Po tym, co ją dziś spotkało, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było uczestnictwo w rodzinnej nasiadówce. Ale mus to mus. Gdyby Henry wszystkiego nie zepsuł, właśnie w tej chwili przedstawiałaby swoją koncepcje zagospodarowania budynku targowiska znajdującego się zaledwie czterysta metrów od Carey Center.
Ta budowla stała tam od zawsze i Careyowie długo udawali, że jej nie zauważają. Ale kiedy została wystawiona na sprzedaż, Amandzie nagle przyszło do głowy mnóstwo pomysłów, jak można by ją spożytkować dla rozwoju rodzinnego centrum kultury.
Nareszcie miała szansę udowodnić wszystkim, ile może wnieść do korporacji. W jej gestii pozostawało bowiem planowanie eventów odbywających się w Carey Center.
– A teraz wszystko diabli wzięli – mruknęła.
– Chciałaś coś powiedzieć? – spytała ją starsza siostra Serena.
Trzydziestodwuletnia Serena samodzielnie wychowywała trzyletnią Alli, była osobą niezwykle pogodną i niedawno wróciła do współprowadzenia rodzinnego biznesu.
Amanda upewniła się, że nikt z siedzącej za konferencyjnym stołem rodziny nie zwraca uwagi na nią ani na Serenę, szeptem więc poinformowała siostrę, że dziś rano była w LA.
– Teraz wszystko rozumiem – odparła Serena ze śmiechem. – Od tych korków na drodze można stracić humor.
– Nie chodzi o korki. Rozmawiałam z Henrym Porterem.
– Naprawdę? Widziałaś się z nim? – nie dowierzała Serena.
– Psst… – uciszyła ją Amanda. – Tak, odwiedziłam go. Musiałam.
A nie powinna, tylko nie potrafiła się powstrzymać.
– Co u niego?
– Po staremu – odparła Amanda, mając głównie na myśli jego wygląd. Sama zastanawiała się, jak to możliwe, że podoba jej się facet powszechnie uważany za zdeklarowanego wroga jej rodziny.
– Podobno się przeprowadza? – szepnęła Serena.
– Przeprowadza? Dokąd? – Zaskoczona Amanda spojrzała na siostrę.
Serena zaczęła odpowiadać, ale przerwał jej donośny głos Bennetta. Amanda postanowiła spotkać się z siostrą w cztery oczy, jak tylko będzie to możliwe. Skąd Serena wie o zamierzeniach Henry’ego?

„Przyszła tu pod wpływem impulsu, chęci zaspokojenia potrzeby, której nie zamierzała dłużej ignorować. Henry zaprzątał jej myśli przez dziesięć lat. Żaden napotkany mężczyzna nie potrafił mu dorównać. Tego wieczoru doszła do wniosku, że nie ma sensu dłużej go unikać. Przez parę ostatnich dni widywali się, rozmawiali z sobą, nawet się całowali. I narastał głód, aż przyszła pora go zaspokoić. - Amanda, nam jest dobrze razem – powiedział Henry. - Było dobrze - sprostowała. - Teraz został nam tylko seks. - Wspaniały seks. - Owszem. Ale to za mało, Henry...”.