fbpx

A gdyby znów spróbować

Amanda Cinelli

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1295

ISBN: 9788329113281

Premiera: 18-03-2025

Fragment książki

Isabel O’Sullivan stała w szwajcarskiej klinice płodności wpatrzona w twarzyczki dzieciaków na zdjęciach, a jej twarz płonęła podnieceniem. To był ten dzień. Za rok o tej porze zdjęcie jej dziecka też zawiśnie na tej ścianie.
Wreszcie była gotowa zostać matką.
Właściwie to już powinna nią być, ale lekarka była zajęta jakimś nagłym przypadkiem.
Izzy pojawiła się przy marmurowej recepcji punktualnie dwie godziny temu. Najpierw był problem z odnalezieniem dokumentów, a potem trzeba było wykonać kilka telefonów. Teraz z każdą mijającą minutą coraz bardziej nabierała podejrzeń, że coś jest nie tak.
Usiłowała leżeć spokojnie na kozetce, uśmiechając się na widok jaskrawo pomalowanych paznokci wystających spod prześcieradła. Jej najlepsza przyjaciółka Eve wczoraj namalowała maleńkie kwiatki i pszczółki na każdym paznokciu.
– To dlatego, że bardziej boisz się pszczół niż szpitali.
Ich przyjaźń kiedyś była silniejsza niż więzy krwi, ponieważ obie dorastały w irlandzkich rodzinach zastępczych.
Ale teraz Eve miała już swoją własną rodzinę, a jej żona Moira właśnie szykowała się do narodzin ich pierwszego dziecka. Izzy była zdeterminowana, by udowodnić, że może przejść przez ten proces sama i że jest na to gotowa.
Pielęgniarka ponownie pojawiła się w pokoju. Była to ta sama osoba, która godzinę wcześniej poleciła jej się rozebrać. Izzy z wysiłkiem ściągnęła ciężkie buty, próbując zachować minimum prywatności i zakrywając nadmiarowe fałdki. Nie przyszło jej do głowy, żeby się stroić na taką okazję, ale widząc spojrzenia rzucane jej raz po raz w poczekalni, jej T-shirt z nadrukiem zespołu rockowego i wygodne legginsy chyba jednak nieco się tam wyróżniały. Posłała nieśmiały uśmiech w kierunku innych kobiet, powstrzymując się od chęci zapytania o to, jaki dress code obowiązuje w przypadku procedury sztucznego zapłodnienia spermą zmarłego męża.
Powstrzymała się od reakcji, kiedy wszedł kolejny pielęgniarz o kamiennej twarzy i oboje przypatrywali się Izzy z dziwnymi minami, przeglądając dokumenty, które z takim zapałem wypełniła kilka tygodni wcześniej.
Cała zdrętwiała na ten widok, choć miała pewność, że w papierach nie ma żadnych błędów. Od dzieciństwa cierpiała na dysleksję i korzystała z programów komputerowych do sprawdzania tekstu.
Kiedy Julian wyznał, że mogą być problemy z jego płodnością, a było to po kilku miesiącach starań o dziecko, i poprosił, by przemyślała zapłodnienie in vitro, dla Izzy było to mimo wszystko pozytywne zaskoczenie, że jest gotowy na wszystko, żeby mieć z nią dziecko. Nie wiedziała wtedy, że świeżo po odwyku wykorzystał ją jako ostatnią deskę ratunku przed całkowitym odcięciem od spadku po ojcu. Nawet dużo później, gdy odkryła prawdę, zasypywał ją obietnicami, pokazując bilety lotnicze i rezerwację w luksusowej willi, gdzie mieli się zatrzymać podczas pobytu w klinice. Potem twierdził, że był pijany, kiedy wreszcie wyjawił jej całą prawdę. Oczywiście, że był. Ale dla Izzy to wreszcie miało sens. Nagle zobaczyła cały pierwszy rok ich małżeństwa takim, jakim był naprawdę. Odejście od niego było raczej aktem wyzwolenia niż tchórzostwa.
Nie było jej trudno wyrzucić z głowy myśli o rodzinie, skoro przygotowywała się do rozwodu. A potem, zanim sprawy nabrały tempa, mąż zmarł z przedawkowania.
Nigdy nie kochała Juliana, a przynajmniej nie tak, jak jej się wydawało, kiedy zgodziła się go poślubić po zaledwie dwóch tygodniach znajomości. Owszem, był czarujący, a ona właśnie dochodziła do siebie po odkryciu, że kontrakt niani w rodzinie, którą zaczęła uważać za swoją, nie zostanie odnowiony. I owszem, był w tym element buntu, biorąc pod uwagę, że najlepszy przyjaciel Juliana, egocentryczny kierowca rajdowy, stał za jej nagłym zwolnieniem z pracy.
Praca u Astrid Lewis, menedżerki do spraw PR jednej z drużyn klasy Elite One, i opieka nad jej małym synkiem Lucą, miała być tylko na chwilę, ale Izzy tak się przywiązała do małego i jego silnej samotnej mamy, z wzajemnością zresztą, że jej dwumiesięczny kontrakt przedłużył się o cały rok. Podróże dookoła świata, udział w zapierających dech w piersiach wyścigach samochodowych i opieka nad cudownym malcem to była praca jej marzeń, ale czuła, że zbyt mocno się w nią zaangażowała.
Zamknęła oczy, zła, że ten długi okres oczekiwania przywołał wszystkie trudne chwile z przeszłości. A to miał być taki piękny dzień! Minęły już dwa lata, odkąd w wieku dwudziestu pięciu lat została wdową. Po raz pierwszy w swoim życiu starała się zostać w jednym miejscu i dać odpocząć zbolałej duszy. Kupiła swój pierwszy w życiu dom. Była to stara rozwalająca się chałupa i cały rok poświęciła na jej remont, ale było to jej pierwsze własne miejsce, a kredyt hipoteczny spłacała, robiąc ilustracje do książek. Zawsze kochała rysować i cieszyło ją, że znalazła sobie zajęcie po tym, jak Astrid ją zwolniła.
Ale przyjęcie ostatniego prezentu od Juliana, czyli jego spermy przechowywanej w tej klinice, to jedyna taka okazja na spełnienie marzeń o posiadaniu rodziny, której nikt nie mógł jej już odebrać.
Dźwięk dochodzących z zewnątrz głosów nie pozwalał jej zachować spokoju. Czy to była kłótnia? Zniecierpliwiona usiadła na łóżku. Chyba nie dane jej było dzisiaj przejść tej procedury.
– Jedyne nazwisko na umowie to pani O’Sullivan. Nikt nas nie poinformował o żadnych wymaganych działaniach w tej sprawie.
Izzy poczuła mrowienie w całym ciele. Wymagane działania? Czyżby Julian nie opłacił zabiegu? Zawsze miał problem z płatnościami na czas. Zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć, czy stan jej konta pozwala na dokonanie jakiejkolwiek dopłaty. Dopiero co zaczęły jej się dni płodne, więc nawet gdyby musieli poczekać na przelew od niej, mogła zatrzymać się w miasteczku przez kilka dni. Mogła wrócić jutro. Mogła ten problem jakoś rozwiązać.
Wzięła kolejny głęboki wdech, przygotowując się do wyjścia, gdy zza drzwi dobiegł ją znajomy głos:
– Proszę mi natychmiast powiedzieć, w którym jest pokoju.
Lodowate żądanie miało w sobie posmak groźby, którą już raz słyszała z tych samych ust. Ale skąd on tutaj, w Szwajcarii?
Udało jej się zakryć dolną część swojego nagiego ciała, gdy ktoś gwałtownie pchnął drzwi. Nie widziała dokładnie, ale pracownicy kliniki otoczyli intruza kordonem. Pielęgniarka początkowo całą sobą broniła mu wstępu do pokoju, ale gdy tylko spojrzała mu w oczy, oparła się o framugę.
– Proszę pana, nie może pan tak po prostu… – Głos pielęgniarki tylko udawał surowość. – Jestem pana wielką fanką, ale tylko partnerzy naszych pacjentów mogą tu przebywać, ewentualnie ich znajomi.
– Zna mnie.
Mężczyzna wszedł do pokoju i spojrzał w jej kierunku.
– Prawda, Isabel?
Izzy zamarła na dźwięk swojego imienia w pięknie wykrojonych ustach Graysona Koh, legendy sportów motorowych. Przez krótki moment czuła chęć podejścia do niego, jedynej bliskiej jej osoby w tej zimnej klinice.
Grayson tymczasem ignorował wszystkich obecnych w pokoju i skupił się wyłącznie na jej osobie. Jego oczy przenikały na wskroś jej półnagie ciało, aż zatrzymały się na wózku, na którym leżały rozmaite tubki i sterylne narzędzia. Jak na mężczyznę, który znany był z panowania nad sobą, zarówno na torze, jak i poza nim, jego twarz zdradzała aż zbyt wiele uczuć.
Kiedy wreszcie przemówił, z trudnością formułował słowa.
– Jestem za późno? Zrobiłaś to?
– Nie twoja sprawa. – Izzie skrzyżowała ramiona, jakby chcąc się przed nim obronić. – C-co tu robisz?
Jakże słabo zabrzmiał jej głos pośród całego zgromadzenia. Zadrżała świadoma jego oceniającego wzroku. Poczuła się przy nim całkiem naga.
– Zapłodnienie. – Zmarszczył brwi, wpatrując się w nią. – Zrobiłaś to, Isabel?
Zdziwienie zaczęło ustępować miejsca zażenowaniu i gniewowi. Jego pełne dezaprobaty spojrzenie było jej dobrze znane, odkąd odwiedzała tory wyścigowe z jego chrześniakiem. I tylko pomyśleć, że wtedy jej się podobał!
– Za kogo ty się uważasz, żeby wpadać tutaj i stawiać żądania? – zapytała, dokładając starań, by jej głos brzmiał wystarczająco surowo.
Że też akurat dzisiaj Grayson musiał się pojawić w jej życiu. Akurat tutaj.
Zawsze był zabójczo przystojny w swoim stroju wyścigowym i słynnym złotym kasku, ale teraz, świeżo na emeryturze, w koszuli i eleganckich spodniach… nadal był najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznała. Przyglądanie mu się było ucztą dla zmysłów.
Grayson wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
– Nie pomyślałaś o tym, żeby się ze mną skonsultować, zanim tu przyjedziesz? Naprawdę sądziłaś, że się nie dowiem? – zapytał, obrzucając ją lodowatym spojrzeniem.
– A czemuż to miałabym to robić?
Poprawiła prześcieradło na kolanach, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę.
– Jeśli jesteś tu z powodu rodziny Liang, musisz wiedzieć, że podpisałam już wszystkie papiery, jakie mi podsunęli. Zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że nie mam co liczyć na spadek dla dziecka Juliana, tak samo jak nie było spadku dla wdowy po nim.
– Dziecko Juliana? Czemu myślisz, że ty…? – Na jego twarzy pojawiło się przerażenie. – O, mój Boże! Ty naprawdę nic nie wiesz!
– O czym nie wiem, Graysonie? Wtargnąłeś tutaj, do prywatnego gabinetu, i oczekujesz, że po prostu się domyślę, co takiego zrobiłam źle?
Wzięła głęboki wdech, jakby w oczekiwaniu na najgorsze.
– Czy ty… ty zapłaciłeś za zabieg w imieniu Juliana? A teraz wbiegłeś tutaj i zrobiłeś scenę, domagając się zwrotu pieniędzy? A może chcesz powiedzieć, że po prostu nie zamierzasz płacić?
Grayson zaklął pod nosem.
– Naprawdę sądzisz, że wyrwałem się ze spotkania w Monako i złamałem wszelkie przepisy drogowe tylko po to, żeby żądać zwrotu jakiegoś wyimaginowanego długu? Przyjechałem tu, żeby zakończyć to szaleństwo. Powinienem był to zrobić dawno temu.
Izzy poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Straciła resztki nadziei na przetrwanie tego koszmarnego dnia. Jakiego trzeba mieć pecha, żeby to akurat on stanął na jej drodze do szczęścia?
– Nie możesz tego robić, Graysonie. Jakoś pokryję koszt zabiegu sama – powiedziała głosem przepełnionym szokiem i wściekłością.
Jednak wiedziała, że gdyby chciał nadal protestować, to ze swoimi koneksjami i wpływami będzie w stanie zablokować ten zabieg. A ona sama nie byłaby w stanie za niego zapłacić, bo po prostu nie było jej na to stać.
– To cholerne miejsce… ta cała umowa… – Zaklął. – Cały ten czas… i ty nawet nie wiedziałaś?
Izzy podniosła dłoń, chcąc go powstrzymać. Nie mogła już dłużej słuchać tego impertynenckiego tonu. Była wściekła. Miała dosyć ludzi, którzy wciąż ją oceniali i zakładali najgorsze.
– Tak, tak, wiem. Wiem, że zmagałam się z tą decyzją przez ostatnie dwa lata, a dzisiaj tu jestem, żeby spełnić ostatnie życzenie Juliana. Chciał, żebym miała dziecko. To były jego ostatnie słowa przed śmiercią, oczywiście oprócz tego, że mam zadzwonić do ciebie. Nie możesz tego tak po prostu zamknąć, jakby to było konto w banku. Tak jakby to nic nie znaczyło.
Ostatnie słowa wypowiedziała już tonem świadczącym o tym, że jest na skraju płaczu. Izzy poczuła napływające do oczu łzy. Aby powstrzymać wybuch płaczu, przygryzła wnętrze policzka. Chciała, żeby sobie po prostu poszedł. Miał zniknąć, żeby mogła wykonać swój plan na dzisiejszy dzień. To miał być nowy rok, nowy początek. Nareszcie czuła, że posiada kontrolę nad swoją przyszłością, a teraz Grayson stanął jej na drodze.
– To nieprawda, że to dla mnie nic nie znaczy.
Podszedł o krok bliżej.
– Isabel, musimy porozmawiać…
– Wynoś się – warknęła, zeskakując ze stołu. – Nie chcę z tobą rozmawiać. Możesz mieć majątek i możliwość odwołania moich planów, ale wtargnąłeś do prywatnego gabinetu.
Grayson zastygł w miejscu, rzucając spojrzenie w kierunku jej gołych nóg wystających spod prześcieradła, którym pośpiesznie owinęła się w pasie.
– Oczywiście – powiedział po prostu, odwracając się do niej tyłem. – Ubierz się, proszę. Pójdę porozmawiać z lekarzem, a potem omówimy naszą sytuację.
Czy on naprawdę uważał, że to „ich” sytuacja? Nie miała nawet ochoty go poprawiać. Nie czuła się na siłach, żeby kontynuować tę wymianę zdań. Wypchnęła go z pokoju i zamknęła drzwi. Gdy tylko znalazła się sama, pochyliła głowę w kierunku chłodnych drewnianych paneli podłogowych.
Spojrzała na narzędzia przygotowane do zabiegu i poczuła zawroty głowy. Potrzebowała świeżego powietrza. Pragnęła znaleźć się na zewnątrz i wziąć głęboki oddech oraz uciec przed Graysonem Kohem i jego dominującą obecnością. Wtedy mogłaby się zastanowić, co dalej.
W pośpiechu narzuciła na siebie ubrania.

Grayson nie miał zamiaru czekać na lekarza. Sam otworzył drzwi do gabinetu i dopadł do biurka.
– Pan Koh… – wyjąkała lekarka. – Poinformowano mnie o całej sytuacji. Należą się panu przeprosiny. Konto pacjentki zostało już anulowane, a pańska próbka przesłana do utylizacji.
– Świetnie – warknął Grayson. – A teraz chciałbym się dowiedzieć, jak do tego w ogóle doszło.
– Pani O’Sullivan miała umówiony zabieg już przed śmiercią męża.
– Ona nie wie, że próbka jest moja – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jestem przekonany, że to naruszenie waszych zasad postępowania.
Lekarka podniosła się na siedzeniu.
– To niemożliwe. Podpisała umowę.
– Jest oczywiste, że nie ma o tym pojęcia.
Grayson akcentował każde słowo przez zaciśnięte zęby, odganiając się od siebie wspomnienia jej zdumionego spojrzenia, kiedy kwestionował jej decyzję o zjawieniu się tu bez jego wiedzy. Uznał, że to z powodu niechęci do niego nigdy otwarcie nie wspomniała o jego umowie z Julianem. Nawet dzisiaj mówiła o swoich planach, swoich nadziejach, a on w tej historii znowu był czarnym charakterem.
Poczuł się winny. Znowu.
– Jest przekonana, że zostanie zapłodniona spermą swojego zmarłego męża. Nie moją.
Kobieta wstała ze swojego miejsca. Była imponująco wysoka.
– To poważne oskarżenie, panie Koh. Robimy, co w naszej mocy, żeby wszyscy zaangażowani w procedurę mieli pełen dostęp do dokumentacji przez zabiegiem. Mogę pana zapewnić, że…
Nagle coś przyszło Graysonowi do głowy.
– Czy to się odbywa w formie pisemnej?
– Oczywiście. Biorąc pod uwagę, że mieszka w Irlandii, dzisiaj to jej pierwsza wizyta u nas.
Isabel nigdy otwarcie nie mówiła o swojej dysleksji. To jego chrześniak poinformował go, że niania ma w telefonie jakieś aplikacje, a przy bliższej obserwacji zauważył, że ma swoje sposoby na radzenie sobie z tą przypadłością. Choć oczywiście jej nie śledził. Po prostu w sezonie wyścigowym zawsze była w pobliżu. Gdzie by się nie odwrócił, zawsze słyszał jej śmiech.
Lekarka chodziła niespokojnie po gabinecie, wachlując się stosem papierów, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak blisko byli przypadkowego zapłodnienia kobiety nasieniem nie tego mężczyzny.
– Z pańskiej wiadomości dziś rano po prostu wynikało, że mamy opóźnić procedurę. – Skrzywiła się. – Sądziłam, że może jakieś kłopoty z płatnością…
– Chyba zdaje sobie pani sprawę z tego, że jestem osobą publiczną? Sądzi pani, że mógłbym tak po prostu napisać o tym w mejlu? Nie. Pół Europy musiałem przejechać w tej burzy śnieżnej, modląc się o to, żebym dotarł tu na czas.
Wszystkie loty z Monako odwołane. Każda minuta tej podróży była katorgą, a potem znalazł się tutaj i zobaczył wdowę po swoim przyjacielu na stole zabiegowym… nieświadomie przygotowującą się do procedury, która mogła połączyć ich życie na zawsze.
Grayson zamknął oczy i wciągnął powietrze do płuc. Gdyby dotarł tutaj pół godziny później, byłoby po wszystkim. Ta myśl wywołała w nim jakieś uczucie, które próbował okiełznać przez ostatnie trzy lata. Praktycznie popchnął Izzy w ramiona przyjaciela, po tym jak ukradkowy pocałunek w ciemnym garażu drastycznie zmniejszył dystans między nimi. Potem pozostało mu tylko prosić Astrid, by nie przedłużała jej kontraktu.
Nic dziwnego, że nie miała pojęcia, że Grayson był częścią tego układu. Powinien był wiedzieć, że nigdy by nie wyraziła zgody na taki rodzaj pomocy od człowieka, któremu nie mogła zaufać.
Przed poznaniem Isabel, Julian nigdy nie okazywał najmniejszego zainteresowania dziećmi czy małżeństwem, a
Grayson zapewnił go, że nigdy nie będzie dochodził swoich praw jako ojciec dziecka. Przynajmniej tyle mógł zrobić, gdy Julian wyznał, że to wypadek na torze wyścigowym spowodował jego bezpłodność. Obaj byli wtedy młodymi kierowcami, nabuzowanymi młodzieniaszkami z marzeniem zdobycia upragnionego miejsca w drużynie Elite One.
Ale Grayson, syn gospodyni domowej i szofera, musiał dotrzymywać innym kroku i zaskarbić sobie wdzięczność Petera Lianga i zasłużyć na patronat miliardera, żeby całkiem nie wypaść ze sportu.
Grayson zamknął oczy. Zawsze tak się działo, gdy wspominał Juliana.

Isabel O’Sullivan rozpacza po śmierci męża. Zawsze pragnęła zostać matką, dlatego rozważa, czy nie zajść w ciążę dzięki zapłodnieniu in vitro. Zasięga rady przyjaciela swojego męża, Graysona Koha, mistrza wyścigów rajdowych. Grayson, który zawsze skrycie kochał Isabel, proponuje jej zupełnie inne rozwiązanie…

A może romans?

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788327697776

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

– Nienawidzę ślubów – mruknęła Finley Smythe do swojego przyrodniego brata, którego uwielbiała. Znajdowali się w winnicy Saint Isadore, w sali przeznaczonej dla pana młodego i jego drużbów. – Ale twój będzie idealny. – Włożyła mu do butonierki białą różę.
Patrząc do lustra, Grayson Monk skinął głową, po czym się odwrócił.
– Nie masz pojęcia, jacy jesteśmy ci z Nelle wdzięczni, że zorganizowałaś nam tę uroczystość, i to mimo że nie lubisz ślubów.
– Sama idea małżeństwa mi nie przeszkadza. – Finley, ubrana w suknię o czarnej satynowej spódnicy i kremowej gorsetowej górze, podeszła do stolika po swój bukiecik. – Jeśli dwie osoby chcą się pobrać i wspólnie płacić podatki, to ich święte prawo.
Ukłuła się w palec ukrytą wśród łodyżek szpilką. Odruchowo potrząsnęła ręką. Maleńka kropla krwi kapnęła na gorset.
– To dlaczego nie znosisz ślubów? – spytał Grayson, poprawiając krawat.
Finley ostrożnie przypięła bukiecik do sukni.
– Nie cierpię tej „dozgonnej miłości” i „dopóki śmierć was nie rozłączy”, tego kretyńskiego słownictwa, które pociąga za sobą idiotyczne oczekiwania. – Z doświadczenia wiedziała, że żadne „bratnie dusze” nie istnieją.
– Wcale nie uważam tych zwrotów za kretyńskie. – Grayson przyjrzał się jej badawczo.
– Wiem, inaczej byś się nie żenił. – Wzruszyła ramionami. – Gdzie twoi drużbowie? Już chyba usadzili gości…
– Prosiłem, żeby zostawili nas na chwilę samych. Chciałem ci podziękować. Od najmłodszych lat zawsze przy mnie byłaś.
– Po śmierci mamy ktoś musiał zająć się twoim wychowaniem.
– Jesteś niecałe dwa lata starsza; nawzajem się wychowywaliśmy. Dlatego wiem, że ostatni rok był dla ciebie wyjątkowo ciężki.
Machnęła lekceważąco ręką, broniąc się przed wzruszeniem.
– Ciężki? Dlatego, że mój szef złamał przepisy o finansowaniu kampanii wyborczej i siedzi w więzieniu federalnym, a ja zostałam bez pracy? Też mi coś!
– Próbujesz żartować, ale to nie jest śmieszne. Tym bardziej że Barrett to nie tylko twój szef. To też twój ojczym.
– A twój ojciec, więc to ty miałeś ciężki rok. Oraz twoja narzeczona, której rodzinę Barrett zniszczył. Ale nie licytujmy się w dniu twojego ślubu, okej? – Finley zerknęła na zegar ścienny. – Jeśli Luke i Evan wkrótce się nie pojawią, trzeba będzie zapłacić muzykom za nadgodziny.
Grayson ujął jej dłonie.
– Próbuję ci powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczysz. I dla Nelle. To, że wzięłaś na siebie zaplanowanie naszego ślubu, pozwoliło Nelle spędzić czas z ojcem przed jego śmiercią. – Na moment zamilkł. – Mam nadzieję, że kiedyś będziemy sobie żartować na twoim ślubie.
– Dobra, dobra. – Finley wyszarpnęła rękę. – Dlaczego ludzie mający się pobrać koniecznie chcą wciągnąć w małżeńskie bagno swoich przyjaciół? – Rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołała. – Wybawcie mnie od tego typa!
Do pokoju weszli Luke Dallas i Evan Fletcher, obaj w smokingach, przystojni i uśmiechnięci. Uścisnęli dłoń Graysona i poklepali go po ramieniu. Oczywiście Finley nie liczyła na wsparcie z ich strony; żaden z nich nie uważał małżeństwa za przestarzały rytuał. Luke kochał swoją żonę Danicę i ich malutką córeczkę, a Evan cieszył się, że Grayson i Nelle biorą ślub w winnicy jego narzeczonej Marguerite Delacroix, bo za kilka miesięcy on z Marguerite też zamierzali się tu pobrać.
Finley westchnęła. Czasem miała wrażenie, jakby była jedyną rozsądną osobą w tym pokoju.
– Goście już siedzą? – spytała.
– Tak jest, proszę pani. – Evan wyszczerzył zęby.
– Świetnie. – Skinęła na Graysona. – Idziemy.
Saint Isadore było wymarzonym miejscem na ślub. Większość winnic w dolinie Napy miała zakaz organizowania ślubów na swoim terenie; zakaz nie obejmował zamku Saint Isadore zbudowanego w dziewiętnastym wieku na wzór zamków w dolinie Loary.
Ceremonia odbywała się na ogromnym tarasie, z którego rozciągał się widok na wzgórza poprzecinane rzędami winorośli. Na jednym końcu stał ołtarz, czyli ozdobiony różami i bluszczem treliaż, oraz krzesła dla gości, na drugim zaś przygotowano stoły na przyjęcie. Po uroczystości zaślubin w miejscu treliażu miała powstać scena, na której miał wystąpić ulubiony zespół Nelle.
Finley ostatni raz powiodła wkoło wzrokiem, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniano. Nie, o niczym. Nawet pogoda dopisała. Było ciepłe lutowe popołudnie, niebo bezchmurne.
Rozległy się pierwsze nuty marsza weselnego. Nelle stała na końcu prowizorycznej nawy. W białej sukni z koronki i tiulu wyglądała jak księżniczka z bajki. Oczy młodych się spotkały i w tym momencie reszta świata przestała dla nich istnieć. Finley odetchnęła z ulgą. Za kilka minut Grayson i Nelle będą małżeństwem. Przez chwilę spoglądała na twarze gości, kiedy nagle…
Znieruchomiała. Mężczyzna w trzecim rzędzie… Nie, to nie może być on. Skąd by się tu wziął? Nic go nie łączyło z Nelle i Graysonem, jego nazwisko na pewno nie figuruje na liście gości.
Serce zaczęło jej walić. Przymknęła powieki i wzięła kilka głębokich oddechów. Po prostu wyobraźnia płata jej figla. Przez rozmowę o „dozgonnej miłości” i „dopóki nas śmierć nie rozłączy” obudziły się w niej zapomniane wspomnienia.
Po chwili otworzyła oczy i zerknęła w bok; na pewno wszystko się jej przywidziało. Ale nie; mężczyzna w trzecim rzędzie wpatrywał się w nią intensywnie, równie zszokowany jej widokiem co ona jego.
Nie ma halucynacji. To on, Will Taylor.
Ten sam Will, który udowodnił jej, że pojęcie bratnich dusz to żart. Który zniszczył jej wiarę w prawdziwą miłość i szczęśliwe związki. Który piętnaście lat temu odszedł od niej, rozdzierając jej serce na tysiące kawałków.
Najwyższym wysiłkiem woli skierowała wzrok na pastora. Udało jej się śledzić przebieg uroczystości na tyle, aby w odpowiednim momencie podać obrączki. Nawet zdołała się uśmiechnąć, gdy pastor ogłosił Graysona i Nelle mężem i żoną. A kiedy Grayson zgarnął Nelle w ramiona i pocałował ją gorąco, zapomniała o Willu i śmiejąc się radośnie, zaczęła klaskać.
Potem wszyscy wstali, by ruszyć za młodą parą na drugi koniec tarasu. Finley wyprostowała ramiona i uniosła głowę. Nie spojrzę w tamtą stronę, powtarzała w myślach. Nie spojrzę. Nie spojrzę…
Gdy spojrzała, Willa już tam nie było.

Przyjedź do Kalifornii, powiedziała tydzień temu jego siostra Lauren. Spędzimy razem trochę czasu, pośmiejemy się… Śmiech był ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Czuł się tak, jakby ktoś go uderzył. Był tak oszołomiony, że niemal przez całą ceremonię siedział nieruchomo. Nic nie słyszał, nic nie widział. Gdy rozległy się oklaski, oddalił się pośpiesznie.
Finley Smythe. Była równie piękna jak dawniej. Czasem, skacząc po kanałach informacyjnych lub czytając artykuły w internecie, trafiał na zdjęcia Finley oraz jej ojczyma. I chociaż mieszkał w Chicago, daleko od okręgu wyborczego kongresmana Barretta Monka, to słyszał o jego „kłopotach”. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że pan młody jest spokrewniony z byłem kongresmanem, a zatem i z Finley.
Włosy miała krótsze, była szczuplejsza, niż pamiętał. Ale nadal odznaczała się wdziękiem, opanowaniem i magnetyczną charyzmą, która sprawiała, że wszyscy patrzyli na nią, zamiast na piękną pannę młodą. I nadal – co jej spojrzenie mu uzmysłowiło – była dla niego niedostępna.
Od przechodzącego kelnera chwycił kieliszek, który opróżnił jednym haustem. Jak to możliwe? Tylu ludzi się pobiera, a Lauren musiała zaciągnąć go akurat na ślub, na którym Finley pełni rolę druhny?
– Wreszcie cię znalazłam. – Lauren pojawiła się u jego boku, jakby przywołał ją myślami. – Tak nagle zniknąłeś. Dobrze się czujesz?
– Tak – skłamał.
– Jakoś ci nie wierzę. Wracamy do hotelu?
– Nie, serio, nic mi nie jest. – Skinąwszy na kelnera, wymienił pusty kieliszek na pełny. Drugi podał siostrze. – Nie wiem, o co ci chodzi.
– Jeśli nie chciałeś tu przyjeżdżać, mogłeś mi powiedzieć. Poprosiłabym kogoś innego. Wiele osób chętnie skorzystałoby z możliwości uczestniczenia w tak ekskluzywnym wydarzeniu towarzyskim.
Will skarcił się w myślach. Nie powinien pozwolić, by widok dawnej flamy zepsuł mu humor. Uśmiechnął się do siostry.
– Cieszę się, że jestem tu z tobą. Słowo honoru. Minęło za dużo czasu, odkąd się widzieliśmy.
– Czyja to wina? – spytała i dokończyła: – Moja.
– Moja – zawtórował.
– Fajnie, że się zgodziłeś, kiedy okazało się, że Reid nie może. – Spojrzała na lśniącą platynową obrączkę, która wraz z pierścionkiem zaręczynowym zdobiła serdeczny palec jej lewej ręki.
– Reid zna pannę młodą, tak?
– I pana młodego, ale Nelle pracuje dla organizacji non-profit, której Reid jest sponsorem, więc często rozmawiają. A ja rok temu zaprzyjaźniłam się z Nelle, ale wiedziałam, że nikogo poza nią nie będę tu znała. Dlatego poprosiłam cię o towarzystwo. Tu jest sama śmietanka branży technologicznej, twoi ludzie.
– Bez przesady. – Finley jasno dała mu do zrozumienia, za kogo go uważa, a nie uważała za „swojego”.
– Bez przesady? – Lauren skrzyżowała ręce na piersi. –Jesteś prezesem w firmie technologicznej.
– EverAftr mieści się w Chicago, nie w Dolinie Krzemowej.
– Screenweb chce nakręcić program o tobie.
– Nie o mnie, tylko o EverAftr. Taki reality show o ludziach, którzy szukają swojej drugiej połowy.
– Masz być bohaterem pierwszego sezonu.
– Ale tematem całej serii jest EverAftr.
Lauren pokręciła ze śmiechem głową.
– Może mi jeszcze powiesz, że sukces EverAftr to nie twoja zasługa?
Mimo tłumu na tarasie Will bez trudu odnalazł wzrokiem Finley. Zawsze miał doskonałą pamięć. Wprawdzie nie mógł zadziwić przyjaciół szczegółami posiłku zjedzonego sześć lat temu, ale potrafił przywołać mnóstwo faktów i liczb, dźwięków, zapachów i obrazów. A teraz jedyne, co pamiętał, to Finley.
Jej aksamitną skórę. Błysk, który pojawiał się w jej oczach, gdy ją rozśmieszał. Jej przyśpieszony oddech, kiedy ją całował…
– Na pewno dobrze się czujesz? – Lauren pomachała ręką przed jego twarzą. – Nie słuchasz, co mówię. Policzki masz zaczerwienione.
– Trochę zmarzłem. Dziwne, że przyjęcie odbywa się na zewnątrz, a nie pod dachem.
– Żartujesz! Jest piękna pogoda, rozstawiono promienniki. Jak wyjdziesz z tego kąta i wmieszasz się w tłum, od razu zrobi ci się cieplej. Swoją drogą nie jesteś głodny? – Lauren wskazała tace z przekąskami. – Podobno wynajęto szefa kuchni, którego restauracja ma trzy gwiazdki Michelina.
Will ponownie odszukał wzrokiem Finley; stała z nowożeńcami, pozując do fotografii. Popołudniowe słońce tworzyło nad jej głową aureolę.
Odwrócił głowę. Co z tego, że są na tym samym przyjęciu? On już nie jest zakochanym młodzieńcem, ona też się zmieniła. Wytrzyma parę godzin. Zresztą wkrótce jego życie i tak zostanie wystawione na widok publiczny.
Właściwie może jego obecność tutaj miała pewien plus. Kiedy Screenweb ogłosi, że przystępuje do realizacji programu w oparciu o EverAftr i że pierwszy sezon skupi się na nim, przedstawiciele mediów zaraz zaczną grzebać w jego przeszłości. Odkryją, że przed laty coś go łączyło z Finley. Czy nie lepiej, by sam się z tym rozprawił?
Oczywiście jeśli będzie miał okazję do rozmowy z Finley, która unikała patrzenia w jego stronę. Najwyraźniej jej też nie kusiło ponowne spotkanie. Nic dziwnego; tamtego lata dała mu do zrozumienia, że przeżyli przygodę, i na tym koniec.
Szlag by trafił tę jego doskonałą pamięć. Bo odtwarzając w myślach słowa Finley, miał wrażenie, jakby każda sylaba fizycznie go raniła.
– To co, zjemy coś?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Zobaczmy, co przygotowano.
Nie powstrzymał się i jeszcze raz zerknął na Finley. Rozmawiała z jakąś kobietą. Jeśli czuła na skórze jego spojrzenie, nie dała nic po sobie poznać. Wyprostowawszy się, ruszył za Lauren, która omijając rozbawione grupki gości, szła w kierunku bufetu.
Finley należy do przeszłości. Tam musi pozostać. Ale przez całe popołudnie i wieczór, podczas kolacji i tańców, zalewała go fala wspomnień…

„Zamknął na moment oczy. Jego napięcie rosło, z każdą sekundą stawało się coraz większe, ledwo wytrzymywał. Zanurzył palce w jej włosach. Tym, co robiła, doprowadzała go do szaleństwa, ale i uszczęśliwiała. To było jeszcze bardziej ekscytujące przeżycie niż w Miami, a przecież seks w Miami był wyjątkowy, fantastyczny. Może chodziło o to, że już znali swoje ciała? A może o to, że dziś wiedział, iż Chloe nie potrafi mu się oprzeć? Że pragnie go z równą siłą co on jej?”.

Adonis w kuchni, Gra o wszystko

Lynn Raye Harris, Chantelle Shaw

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1281

ISBN: 9788383429311

Premiera: 12-12-2024

Fragment książki

Adonis w kuchni – Lynn Raye Harris

– Co mogę panu podać? – zapytał stojący przy ladzie barman, który na widok Dimitria wyprostował się lekko. – Mam nadzieję, że nie obrażę pana, mówiąc, że wygląda pan zupełnie jak ten sławny szef kuchni Dimitris Kyriakou.
– Już kiedyś słyszałem, że jestem do niego podobny – mruknął drwiąco Dimitris. Przyzwyczaił się do bycia na świeczniku, taka była cena sławy, jednak dziś wieczorem nie miał ochoty na pogawędkę z barmanem. – Poproszę o butelkę szampana i kilka szklanek.
– Oczywiście, proszę pana. Jeśli jest pan gościem hotelowym, możemy dostarczyć alkohol do pańskiego pokoju.
– Nie ma takiej potrzeby, sam wszystko wezmę. Planuję niewielką niespodziankę. – Uśmiechem starał się zamaskować zniecierpliwienie.
– Czy świętuje pan coś szczególnego? – zagadał młody mężczyzna.
– Coś w tym rodzaju.
Zamierzał sprawdzić wierność narzeczonego swojej młodszej siostry. Dimitris już wcześniej przeprowadził dyskretne śledztwo i odkrył, że Matt Collier znany jest ze zdrad. Eleni obiecała zerwać zaręczyny, jeśli ich podejrzenia okażą się słuszne, co uważał za powód do świętowania.
Jego siostra zasługiwała na poślubienie kogoś, kto będzie ją kochał i kto będzie jej wierny. Obiecał sobie i jej, że odkryje prawdę. Uważał to wręcz za swój obowiązek, szczególnie po tragicznej śmierci ich rodziców, która sprawiła, że Eleni została sierotą, mając zaledwie dziesięć lat.
Dimitris sam był jeszcze dzieckiem, kiedy ich rodzice zginęli. Skończył dopiero czternaście lat. Jednak to Eleni doznała urazów, które na zawsze zmieniły jej życie. O dziwo, sam wyszedł z wypadku praktycznie bez szwanku. Spojrzał na swoje odbicie w znajdującym się za barem lustrze i dostrzegł wyblakłą już bliznę przebiegającą przez policzek, ukrytą częściowo pod ciemnym zarostem pokrywającym szczękę.
Choć blizna na twarzy wyblakła, to wspomnienia i poczucie winy w dalszym ciągu go prześladowały. Eleni przez większość swojego życia musiała używać wózka lub laski, mimo że w ciągu ostatnich osiemnastu lat przeszła niezliczoną ilość zabiegów i operacji. Nowatorska operacja, której jego siostra miała być poddana, miała jej pozwolić na samodzielne pójście do ołtarza. Ślub miał się odbyć za trzy tygodnie, pod warunkiem, że Dimitris nie znajdzie dowodów obciążających Colliera.
– Matt ostatnio dziwnie się zachowuje. Wiem, że nie powinnam, ale kiedy był w innym pokoju, zerknęłam na jego telefon i odkryłam, że ciągle rozmawia z kobietą zapisaną w kontaktach jako „S”. Codziennie ze sobą piszą – opowiadała mu zapłakana Eleni. – Matt mówił mi, że wyjeżdża na weekend i będzie grał w golfa, ale z jego wiadomości wynika, że ma zamiar spotkać się z S w hotelu. Muszę wiedzieć, czy Matt mnie okłamuje, muszę znać prawdę. Pomożesz mi, Dimitrisie, prawda?
Dimitris nie mógł jej odmówić. Wybrał się więc do oddalonego o kilka mil od Londynu hotelu, który Matt wybrał na miejsce schadzki. Na parkingu zauważył jego samochód. Chciał przyłapać narzeczonego siostry z tajemniczą S podczas kolacji w hotelu, jednak kiedy plan A nie wypalił, musiał przejść do planu B. W wiadomościach, które Eleni wcześniej przeczytała, podany był numer pokoju, w którym Matt miał się spotkać z kochanką. Dlatego teraz wziął tacę z szampanem i udał się do windy.

– Wezmę szybki prysznic, skarbie. Nigdzie nie idź! – powiedział Matt, puszczając do Savannah oko.
Savannah nie mogła się na to zgodzić. Nie mogła przespać się z Mattem, choć była to ich trzecia randka, a każdy wiedział, że trzecia randka oznaczała seks. Był to jeden z powodów, dla których nigdy nie decydowała się na więcej niż dwa spotkania. Nie chciała się spieszyć, uważała seks za coś więcej niż zwykłe zaspokojenie potrzeb. Każdemu poprzedniemu mężczyźnie, z którym się spotykała, brakowało tego czegoś, tym razem wyczuwała jednak iskrę pożądania. Otwartość Matta pozwalała jej poczuć się swobodnie w jego towarzystwie. Zauroczył ją swoją osobowością.
Ciągle przypominała sobie, że ani ona, ani Matt nie byli w związkach, nie mieli zobowiązań, obydwoje wyrażali zgodę na to, by ich relacja poszła o krok dalej. Więc w czym tkwił problem? Bezosobowy wystrój pokoju tylko potęgował myśli Savannah o tym, że to, co miało się wydarzyć w tym hotelu, nie było nawet bliskie romantycznemu zbliżeniu. Może czułaby się lepiej, gdyby Matt zaprosił ją do swojego mieszkania? Mówił, że ma apartament w Canary Wharf, ale ze względu na remont panował tam straszny bałagan.
Matt zadbał o to, żeby zjedli kolację tylko we dwoje w hotelowym pokoju. Był to miły i przemyślany gest, jednak Savannah czuła się zbyt spięta na jedzenie. Teraz, gdy była sama, odczuwała ulgę, choć wiedziała, że był to chwilowy odpoczynek.
– Jesteś idiotką – pouczała samą siebie.
Starała się uspokoić, powtarzać sobie, że to normalny lęk spowodowany długą przerwą w kontaktach intymnych. Mogła policzyć swoich partnerów na palcach jednej ręki. Nie była doświadczona. Powtarzała sobie, że kiedy ona i Matt zaczną się do siebie zbliżać, wszystko się ułoży. Poniesie ich pożądanie i pasja.
Powinna zacząć od rozebrania się. Jej sukienka była obcisła. Nigdy nie nosiła czerwieni, ale tym razem postawiła na uwodzicielski odcień, by zwiększyć swoją pewność siebie. Niestety, tak się nie stało, kolor ubrania nie pomógł. Trzęsącymi się dłońmi rozpięła pasek, a boki sukienki rozchyliły się, ukazując koronkowy biustonosz.
Savannah wróciła myślami do dnia, w którym spotkała Matta Colliera po raz pierwszy. Poznali się w pracy. Savannah była fotografem żywności i miała za zadanie zrobić zdjęcia do kampanii promującej nowy bar tapas w Soho. To właśnie Matt był pomysłodawcą całej kampanii. Od razu oczarował ją swoją osobą. Po sesji poszli na kilka drinków, co pomogło jej zapomnieć o długach, które zostawił jej ojciec.
Podczas drugiej randki Matt opowiedział jej o zakończonym kilka miesięcy wcześniej związku. Savannah uspokojona opowieściami i ciesząca się jego towarzystwem, zgodziła się na sugestię spotkania w hotelu. Ostatnimi czasy nic w jej życiu nie układało się pomyślnie, dlatego tak bardzo ucieszyła się na odmianę, którą mógł wprowadzić nowy związek. Poza tym miała dwadzieścia osiem lat i nadszedł czas, by przestała uciekać przed życiem.
– W tych czasach nikt nie decyduje się na staromodne zaloty, Savannah – przypomniała sobie słowa swojej agentki i przyjaciółki, Bev. Zwierzyła jej się ze swoich rozważań o przeniesieniu związku z Mattem na wyższy poziom. – Jeśli lubisz tego faceta, idź na całość. Twój były narzeczony był palantem, a ty musisz w końcu ruszyć naprzód.
Lata temu Savannah rozstała się z Hugo, ponieważ zrozumiała, że nie darzyła go uczuciem na tyle silnym, by spędzić z nim resztę życia. Nie kochała go. Poza tym odkryła, że użył jej do swoich nikczemnych planów. Jednak to nie Hugo był mężczyzną, który złamał jej serce. Zaszczyt ten wciąż należał do mężczyzny, który dziesięć lat temu okrutnie ją porzucił. Samo myślenie o nim wywoływało w niej gniew i to właśnie ten gniew przyczynił się do podjęcia decyzji o daniu Mattowi szansy.
Jednak kiedy weszła do pokoju hotelowego i ujrzała łoże małżeńskie, nie miała pewności co do swojej decyzji. Była poddenerwowana i pełna wątpliwości. Może nadzieja na spotkanie mężczyzny, który sprawi, że jej serce zabije mocniej, wydawała się absurdalna, ale Savannah zdała sobie sprawę, że nie jest gotowa, by zadowolić się czymś innym. Usłyszała odgłosy prysznica i przez chwilę rozważała ucieczkę, ale Matt był miłym facetem i zasługiwał na wyjaśnienia. Powinien się dowiedzieć, że to nie w nim leżał problem.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań. Miała nadzieję, że ktoś z obsługi chciał ich powiadomić o ewakuacji. To by ją uchroniło przed tłumaczeniem Mattowi, że między nimi do niczego nie dojdzie. Wiedziała jednak, że to tylko złudne marzenia. Pospiesznie otworzyła drzwi, zapominając, że rozwiązała sukienkę.

Winda zatrzymała się na czwartym piętrze, a Dimitris przeszedłszy korytarz, zapukał do pokoju numer czterysta dwa.
– Obsługa hotelowa – powiedział.
– Sekundę – odpowiedział mu kobiecy głosy. – Matt, zamawiałeś…? – Po chwili ciszy dodała sama do siebie: – Pewnie nie słyszy mnie z łazienki.
Kiedy drzwi się otworzyły, Dimitris ujrzał ubierającą się w pośpiechu kobietę. Spojrzał na jej blond włosy, po czym przejechał wzrokiem po smukłej sylwetce, długich nogach i szkarłatnych szpilach. Musiał przyznać, że dama w czerwieni była niezwykle seksowna. Perfumy, których użyła, przywoływały w umyśle Dimitrisa odległe wspomnienie, lecz w tamtym momencie pozostawało ono nieuchwytne.
– Postawię szampana na stole, dobrze? – Wszedł do pokoju, nie dając kobiecie szansy na odpowiedź. Był wściekły. Cieszył się, że Eleni została w domu, nie zniosłaby widoku swojego narzeczonego z kochanką u boku. Wiedział, że będzie zdruzgotana, kiedy wyzna jej prawdę, ale przynajmniej uchronił ją przed spotkaniem twarzą w twarz z tajemniczą S.
– Co ty tu robisz, do cholery? – zapytał Matt z nietęgą miną, kiedy wyszedł z łazienki. Ubrany był jedynie w szlafrok.
Dimitris nie był jednak w stanie odpowiedzieć, ponieważ w tym samym czasie kobieta podniosła wzrok, a on zdał sobie sprawę, dlaczego zapach jej perfum wydawał się taki znajomy. Ten zapach prześladował go przez lata, ona prześladowała go przez lata. Jej jasnozielone oczy rozszerzyły się z zaskoczenia, był pewien, że i ona go poznała.
– Dimitris?
– Savannah O’Neal – odpowiedział, starając się ukryć swój szok. Musiał przyznać, że ładna nastolatka, którą rzucił dziesięć lat temu, wyrosła na oszałamiająco piękną i seksowną kobietę – Minęło wiele lat.

Wpływ, jaki Dimitris miał na Savannah, był tak samo druzgocący jak wtedy, gdy miała osiemnaście lat. Serce mocno waliło jej w piersi, tyle razy widziała go w telewizji. Często prowadził programy kulinarne, był zapraszany jako gość do wielu programów rozrywkowych. Dimitris stał się gwiazdą, był niezwykle charyzmatyczny i przystojny. Jednak na żywo był spektakularny, jego urok i seksapil wychodziły poza wszelką skalę.
Savannah wiele razy wyobrażała sobie spotkanie z nim. Chciała być chłodna i wyrafinowana, zupełnie inna niż zakochana w nim po uszy nastolatka. Jednak teraz, kiedy stała z nim twarzą w twarz, znowu zamieniła się w tę dziwną dziewczynę u progu dorosłości, która marzyła tylko o tym, by ten grecki bóg ją zauważył. Jej pragnienia zamieniły się w rzeczywistość na jedenaście wspaniałych nocy. Mimo to nie było szczęśliwego zakończenia znanego z bajek, było za to złamane serce i lekcja dorosłości, dzięki której Savannah dojrzała.
Mający wówczas dwadzieścia dwa lat Dimitris, znacznie różnił się od chłopców w jej wieku. Śniada cera sprawiała, że wyglądał niemal egzotycznie. Savannah, która była wychowywana pod kloszem, była zupełnie nieprzygotowana na starcie z mężczyzną jego pokroju. Kiedy się śmiał, w jego oczach pojawiał się błysk, lecz twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Wyglądał jak posąg, jak postać wykonana z marmuru. Był nieprzenikniony.
Choć już wtedy ciężko było się mu oprzeć, to teraz, kiedy skończył trzydzieści lat, wydawał się jeszcze atrakcyjniejszy. Blizna na policzku, która obecnie była prawie niewidoczna, dodawała mu zadziorności. Niebieskie oczy były otoczone czarnymi i gęstymi rzęsami. Jednakże tym, co przyciągało wzrok Savannah, były jego pełne usta. Doskonale pamiętała pełne namiętności pocałunki. Pocałunki, który wryły się w jej pamięć.
Przez lata powtarzała sobie, że Dimitris, łamacz tysiąca serc, na pewno nie będzie pamiętał ich namiętnych uniesień sprzed dekady, ale błysk w jego oczach sprawił, że zaczęła się zastanawiać, czy i on właśnie rozmyśla o spotkaniu w domku przy basenie w noc jej osiemnastych urodzin.
– To nie to, co myślisz. – Głos Matta przywrócił ją do rzeczywistości. Matt! – pomyślała z przerażeniem.
Czuła się winna, tak łatwo o nim zapomniała! A on jak zwykle okazał się wspaniałomyślny i zamówił dla nich szampana. Być może chciał w ten sposób uczcić ich pierwszą wspólną noc.
Jedna myśl nie dawała jej jednak spokoju – dlaczego, u licha, sławny szef kuchni i osobowość telewizyjna, Dimitris Kyriakou, dostarczył szampana do ich apartamentu? Była zdezorientowana, zastanawiała się, czy Matt zaaranżował wizytę celebryty, by ją zaskoczyć.
Spojrzała na Matta, a później znów na imponującego Greka, który zdawał się dominować swoją obecnością i niesamowitym wzrostem. Jedną z niewielu rzeczy, które jej o sobie powiedział, było to, że odziedziczył wzrost po angielskiej części swojej rodziny.
Mając osiemnaście lat, była naiwna i myślała, że mężczyźni pokroju Dimitrisa byli rzadkością. Teraz wiedziała, że każdy mężczyzna chował się w cień, gdy znajdował się w jego pobliżu.
– Co się dzieje? – Savannah zapytała Matta, jednak on nawet na nią nie spojrzał.
– Wiem, że to, że jestem w hotelu z kobietą, wygląda podejrzanie, ale Savannah to koleżanka z pracy. Chciała omówić projekt, nie miałem pojęcia, że wynajmie pokój i będzie próbowała namówić mnie do tego, żebym się z nią przespał.
Te słowa wprawiły Savannah w osłupienie.
– To nieprawda. Dobrze wiesz, że zapytałeś, czy spędzę z tobą noc – powiedziała oskarżycielskim tonem, lecz gdy Matt jej nie odpowiedział, zwróciła się do Dimitrisa. – Czy powiesz mi, proszę, dlaczego tu jesteś?
Dimitris przeniósł na nią przenikliwe spojrzenie i odpowiedział:
– Czy ty naprawdę myślisz, że uwierzę, że nie wiedziałaś, że ten facet jest zaręczony? – zapytał krótko.
– Nie miałam pojęcia. To musi być jakaś pomyłka, Matt nie jest z nikim zaręczony. Matt?
Zawstydzony wyraz twarzy mężczyzny mówił jednak coś innego. Savannah zrozumiała. Ogarnęła ją wściekłość, poczuła się upokorzona. Kretynka, pomyślała o samej sobie. Czy nigdy nie nauczy się, że wszyscy mężczyźni to kłamcy? Okłamał ją nawet własny ojciec.
Patrzyła na Matta i zastanawiała się, co by się stało, gdyby nikt im nie przerwał. Stał z włosami mokrymi po prysznicu, który wziął, by się z nią kochać. Czy gdyby powiedziała mu o swoich obawach, nadal namawiałby ją na seks? Czy zrobiłby to, wiedząc, że ożeni się z inną kobietą?
– Matt i ja nie jesteśmy kochankami – powiedziała Dimitrisowi, choć sądząc po jego minie, nie wierzył w ani jedno słowo. Nie patrzył jej w oczy, a kiedy prześledziła jego wzrok, zdała sobie sprawę, że wiązanie jej sukienki znowu się poluzowało, ukazując przy tym biustonosz. Poczuła jeszcze większe upokorzenie. Złapała za brzegi sukienki i zakryła dekolt.
– To prawda – szybko potwierdził Matt – Nigdy nie spałem z Savannah, ona nic dla mnie nie znaczy. To, że się z nią dziś spotkałem, było głupim błędem.
– Nie takie wrażenie odniosłam – odparła ostro. O ironio, a ona zastanawiała się nad pójściem z nim do łóżka! To, że ją upokorzył, było okropne, ale fakt, że zrobił to przed Dimitrisem, było jak policzek w twarz.
Matt zignorował ją po raz kolejny i zwrócił się do Dimitrisa:
– Słuchaj, stary, nie wiem, jak mnie znalazłeś, ale nie mów Eleni o tym, co tu zastałeś. Szczególnie, że do niczego nie doszło.
– Nie jestem twoim kumplem, Collier – głos Dimitrisa ociekał lodem. – Moja siostra przejrzała twój telefon i odkryła, że kłamiesz. Miałeś być na jakimś turnieju golfowym, tymczasem w wiadomościach przeczytała, że planujesz spotkać się z niejaką S. Zakładam, że tą osobą jest Savannah.
– Matt jest zaręczony z Eleni? – Teraz Savannah przynajmniej rozumiała, dlaczego Dimitris był taki wściekły. Zawsze był opiekuńczy w stosunku do swojej młodszej siostry. – Nie wiedziałam – wyszeptała.
Teraz te wszystkie małe rzeczy nabierały sensu. Matt żartował, że jej imię jest za długie, żeby zapisać je w całości, dlatego użył tylko inicjału. Uwierzyła mu, kiedy mówił o przerwie od social mediów, bo za bardzo pochłaniały jego wolny czas. Matt cały czas ją okłamywał, a ona ślepo się na te kłamstwa nabierała.
– Ślub jest odwołany, Collier. Moja siostra nie chce mieć z tobą nic wspólnego.
– Czy to naprawdę decyzja Eleni, czy to ty za nią zdecydowałeś, Kyriakou? Porozmawiam z nią i przekonam, żeby dała mi jeszcze jedną szansę – powiedział Matt, lecz jego odwaga skończyła się, gdy tylko Dimitris łypnął na niego spode łba.
– Trzymaj się z daleka od Eleni. Zrobię wszystko, żeby ochronić ją przed taką szumowiną jak ty.
Dimitris przeniósł zimne spojrzenie na Savannah.
– Czy twój kochanek wie, że jesteś mężatką? – Jego usta uniosły się w pełnym zadowolenia uśmiechu, gdy zauważył jej przepełnioną strachu minę. – Słyszałem, że niedługo po tym, jak opuściłem Londyn, zaręczyłaś się z angielskim arystokratą. Ty i Collier jesteście siebie warci.
Zanim Savannah zdążyła zebrać myśli i obronić się, Dimitris wyszedł z apartamentu.
– Nic nie mówiłaś, że jesteś mężatką…

Gra o wszystko – Chantelle Shaw

Była tutaj. Roman Kazarow wiedział o tym, choć jeszcze jej nie zobaczył. Jego partnerka parsknęła zirytowana, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ledwie raczył na nią zerknąć. Musiał przyznać, że jest piękna, ale był znudzony. Wystarczyła mu jedna noc w jej łóżku.
Ujęła go władczym gestem za ramię; miał ochotę się od niej uwolnić. Wziął ją ze sobą tylko dlatego, że miała tu być Caroline Sullivan-Wells; podejrzewał, że nie przejęłaby się specjalnie, widząc go z jakąś kobietą. Nie obchodził jej. Dała mu to do zrozumienia pięć lat temu. Zraniło go to wówczas do żywego. Teraz nie czuł nic prócz zimnej determinacji. Powrócił do Nowego Jorku jako inny człowiek. Bogaty. Bezwzględny. Człowiek, któremu przyświeca jeden cel. Przed upływem miesiąca zamierzał przejąć sieć luksusowych domów towarowych należącą do jej rodziny. Zwieńczenie jego wysiłków, wisienka na torcie. Nie potrzebował tego, ale pragnął. Niegdyś służył wiernie Frankowi Sullivanowi. A potem został bezceremonialnie odtrącony; koniec z wizą i marzeniami o lepszym życiu dla rodziny w Rosji. Śmiał się tylko zakochać w Caroline, ale drogo za to zapłacił. Teraz jednak powrócił. Ani Caroline, ani jej ojciec nie mogli zatrzymać machiny, którą wprawił już ruch.
Tłum rozstąpił się jak na dany znak i na drugim końcu sali ukazała się kobieta pogrążona w rozmowie. Zdawało się, że blask kryształowego żyrandola pada tylko na nią, podkreślając złotawe blond włosy i mleczną skórę. Wciąż była piękna i wciąż robiła na nim wrażenie, co tylko podsyciło jego gniew. Nie spodziewał się nagłego powrotu pożądania i słodko-gorzkiej radości. Opanował się szybko. Uznał, że tak jest lepiej. O to chodziło – o odrazę. Nienawiść.
Właśnie w tym momencie, jakby czymś zaniepokojona, spojrzała w jego stronę i zmarszczyła czoło. Dostrzegła go, nie kryjąc zaskoczenia. Podniosła dłoń do piersi, ale zaraz potem ją opuściła, on jednak zdążył zauważyć, jak bardzo jest poruszona jego widokiem. Patrzyli sobie w oczy, aż odwróciła wzrok, powiedziała coś do swego rozmówcy i zniknęła za pobliskimi drzwiami. Powinien triumfować, mimo to odnosił wrażenie, że znów go odrzuciła i że jego świat wali się w gruzy jak przed pięcioma laty. Nie, niemożliwe. Teraz miał przewagę. Był zdobywcą. A jednak czuł w głębi serca gorycz; pamiętał, jak bolesny był upadek, i ile go kosztowało, by znów się pozbierać.
– Przyniesiesz mi drinka, kochanie? – zwróciła się do niego partnerka.
Spojrzał na nią. Ładna, zepsuta aktorka, która przewracała mężczyznom w głowach. Przyzwyczajona, że spełniano wszelkie jej zachcianki. Widząc jednak jego minę, cofnęła się, świadoma swojego błędu. Za późno.
– Nie jestem chłopcem na posyłki – oznajmił lodowato, po czym sięgnął po portfel, wyjął pięć studolarówek i wcisnął jej w dłoń. – Baw się do woli. Jak skończysz, zamów sobie taksówkę.
– Zostawiasz mnie?
Byłoby mu nawet przykro, gdyby nie wiedział, że natychmiast zaroi się wokół niej od mężczyzn. Podniósł jej dłoń do ust i pocałował.
– Nie jesteśmy sobie przeznaczeni, maja krasawica. Znajdziesz kogoś, kto bardziej na ciebie zasługuje.
I wyruszył na poszukiwanie innej kobiety. Wiedział, że tym razem mu nie ucieknie.

Caroline zjechała windą na parter i wyszła pospiesznie na zewnątrz. Czując pulsowanie skroniach, próbowała oddychać równo. Roman. Przełknęła niespodziewane łzy i uśmiechnęła się niepewnie do portiera, który spytał, czy wezwać taksówkę. Odpowiedziała twierdząco. Nie mogła uwierzyć, że się zjawił, choć właściwie nie powinna być zaskoczona. Gazety rozpisywały się o nim i jego misji. Wiedziała, że znów go zobaczy, ale nie spodziewała się, że tak szybko. Nie, oczekiwała go w sali zarządu, ale nawet ta myśl przyprawiała ją o panikę. Jak mogłaby znów się z nim spotkać? Wystarczyło jedno spojrzenie i rozsypała się całkowicie. Zawsze tak na nią działał, ale mimo wszystko była oszołomiona faktem, że wciąż mu się to udaje. Po tak długim czasie.
– Caroline.
Ugięły się pod nią nogi na dźwięk imienia wypowiedzianego przez usta, które kiedyś tak kochała. Kiedyś, ale już nie teraz. Była kobietą, która dokonała wyboru. Zrobiłaby to ponownie, zważywszy na okoliczności. Ocaliła wówczas swoją firmę. Teraz też zamierzała to zrobić. Bez względu na Romana Kazarowa i jego zamiary. Odwróciła się z niepewnym uśmiechem. Dziękowała Bogu, że jest ciemno.
– Panie Kazarow…
Chciała sprawiać wrażenie silnej, ale wciąż była poruszona po spotkaniu w sali. Patrząc w te lodowato niebieskie oczy, czuła każde uderzenie serca. Nadal wydawał się niewiarygodnie przystojny. Wysoki, barczysty, ciemnowłosy. I te wyraziste rysy, jakie lubią uwieczniać rzeźbiarze i malarze. I fotografowie. Tak, widziała jego zdjęcia, kiedy ponad dwa lata temu pojawił się znienacka na scenie. Wciąż pamiętała, jak Jon podał jej gazetę przy śniadaniu. Omal się nie zachłysnęła kawą. Mąż ścisnął jej dłoń. Tylko on wiedział, jaki to dla niej szok. Potem śledziła z niepokojem wspinaczkę Romana na szczyt i czuła, że któregoś dnia wróci. Po nią.
Cmoknął ironicznie.
– Tylko tyle, Caroline? Tak się wita starego przyjaciela?
– Nie wiedziałam, że byliśmy przyjaciółmi.
Pamiętała, jak popatrzył na nią tamtego wieczoru, kiedy mu powiedziała, że nie mogą się więcej spotykać. Dopiero co wyznał, że ją kocha. Chciała zrewanżować mu się tym samym, ale było to niemożliwe. Skłamała więc. A on wyglądał na… zdziwionego. Zranionego. Zagniewanego.
Teraz wydawał się obojętny. Zaskoczył ją tym. Była zdezorientowana, on zaś sprawiał wrażenie opanowanego. Zimnego. Ale dlaczego tak się czuła? Zrobiła wtedy to, co musiała. Zrobiłaby to ponownie. Bez względu na koszty osobiste. Szczęście dwojga ludzi było niczym w porównaniu z losem niezliczonych pracowników, których los zależał od istnienia firmy Sullivanów.
Roman wzruszył ramionami.
– Z pewnością jesteśmy starymi znajomymi. – Zatrzymał wzrok na szalu, którym okrywała piersi. – Starymi kochankami.
Odwróciła głowę w stronę Piątej Alei, próbując zapanować nad sobą. Na ulicy tworzył się korek; wiedziała, że taksówka nie zjawi się szybko. Wcześniej miała głęboką nadzieję, że nigdy więcej go nie zobaczy. Tak byłoby lepiej. Bezpieczniej.
– Nie chcesz, żeby ci przypominano? – powiedział. – A może postanowiłaś udawać, że nic się nie stało?
– Wiem, co się stało. – Nigdy by nie zapomniała. Każdego dnia powracała ta dawna namiętność, budząc strach. – Ale to było dawno temu.
– Przykro mi z powodu twojego męża – odparł.
Biedny Jon. Jeśli ktokolwiek zasługiwał na szczęście, to właśnie on.
– Dziękuję – powiedziała stłumionym głosem. Jej mąż nie żył już od ponad roku, a ona wciąż myślała o tych ostatnich beznadziejnych miesiącach, kiedy białaczka pustoszyła mu organizm. Wydawało się to takie niesprawiedliwie.
Pochyliła głowę, starając się powstrzymać łzy. Jon był jej największym przyjacielem; wciąż za nim tęskniła. Przypomniało jej to, że musi być tak twarda jak w dniach jego choroby.
Roman był mężczyzną, a mężczyzn można było pokonać.
– To nic nie da – oznajmiła stanowczo.
– Co, kochanie? – Uniósł brwi.
Po plecach przebiegł jej dreszcz. Kiedyś taka czułość była szczera z jego strony, a ona uwielbiała ten jego rosyjski akcent. Teraz jednak wykorzystał go, by ją dręczyć. Te słowa brzmiały jak groźba. Spojrzała mu prosto w oczy. Stał z rękami w kieszeniach, uśmiechając się ironicznie. Pozbawiony serca drań. Tak o nim teraz myślała. Nie zamierzał okazywać jakiejkolwiek litości. Zwłaszcza, gdyby odkrył jej sekret.
– To na nic, Romanie – uprzedziła. – Wiem, czego chcesz, i zamierzam cię pokonać.
Roześmiał się.
– Chętnie się z tobą zmierzę. Bo nie wygrasz. Nie tym razem. Zabawne, nigdy bym nie pomyślał, że twój ojciec przekaże ci zarządzanie firmą. Sądziłem, że któregoś dnia będą musieli wynieść go z biura.
Poczuła nagły chłód, jak zwykle, gdy ktoś wspominał o jej ojcu.
– Ludzie się zmieniają – oznajmiła zimno.
Zalała ją fala smutku i miłości na myśl o ojcu siedzącym przy oknie i patrzącym na jezioro. Czasem rozpoznawał w niej swoją córkę. Rzadko.
– Doświadczenie mówi mi co innego. Jaki początek, taki koniec. – Znowu przesunął po niej spojrzeniem. – Ludzie chcą czasem, by myślano, że się zmienili. Żeby się chronić. Ale nigdy się nie zmieniają.
– Wobec tego nie znasz zbyt wielu ludzi. Wszyscy się zmieniamy. Nikt nie jest zawsze taki sam.
– Nie. Ale w swej istocie są niezmienni. Jeśli ktoś nie ma serca, to nagle mu nie wyrośnie.
Wiedziała, że mówi o niej, o tej nocy, kiedy odrzuciła jego miłość.
– Czasem nie jest tak, jak się wydaje – zauważyła. – Pozory mogą mylić.
Od razu pojęła, że nie należało tego mówić.
Popatrzył na nią lodowatym wzrokiem.
– Nie mam wątpliwości, że o tym wiesz.
Odczuwała jednocześnie wściekłość i smutek. Mogła tylko udawać, że nie rozumie.
– Tak czy owak, tata przemyślał wszystko. Cieszy się teraz swoją wiejską posiadłością. Ciężko na to pracował.
Rozglądała się za taksówką, powstrzymując łzy. Nie ulegała łatwo emocjom, ale myśl o chorobie ojca właśnie teraz, w obecności mężczyzny, którego kiedyś kochała, była nie do zniesienia.
– Nie wiedziałem, że zechcesz któregoś dnia przejąć interes – oznajmił odrobinę szyderczo Roman. – Sądziłem, że interesują cię inne rzeczy.
– Zakupy i manikiur? Zapewniam cię, że nie.
Rodzice uważali jednak inaczej. Nie wypadało po prostu, by kobiety w rodzinie Sullivanów pracowały. Wychodziły dobrze za mąż i poświęcały się dobroczynności, nie brudząc sobie rąk biznesem. Nieważne, że chciała się go uczyć i że ojciec trochę ustąpił – doświadczenie przydałoby jej się w działalności charytatywnej, jak oznajmił pomimo protestów matki. To Jon miał zarządzać siecią sklepów wraz z przejściem ojca na emeryturę, czego Frank Sullivan nie zrobiłby przez najbliższe dwadzieścia lat, gdyby los go do tego nie zmusił. A teraz pozostała tylko ona. I okazało się, że daje sobie radę. Po prostu musiała.
– Masz za sobą ciężki rok – zauważył Roman łagodnie.
Drgnęło jej serce. Tak, to był ciężki rok, ale wciąż była właścicielką rodzinnego biznesu. I miała syna. Zamierzała dopilnować, by pewnego dnia został szefem firmy.
– Mogło być gorzej. – Nie bardzo to sobie wyobrażała. Mąż, który umarł na raka, demencja ojca…
– Jest gorzej – powiedział. – Bo ja tu jestem. Ale nie zaangażuję się, dopóki firma walczy i stara się opłacać dostawców.
Zamrugała ze zdziwienia. Mówił o interesie. O sklepach. Przez chwilę sądziła, że okazuje jej współczucie, ale dlaczego miałby to robić? Nie mogła go winić. Nie rozstali się w zgodzie. Roześmiała się mimo wszystko, udając beztroskę.
– Doprawdy, Romanie, dajesz sobie nieźle radę, ale gorzej z informacjami. Mylisz się tym razem. Nie dostaniesz mojej firmy. – Wskazała ręką Piątą Aleję, z całym jej gwarem i ruchem. – Wszędzie jest kiepsko, ale rozejrzyj się tylko. Miasto żyje. Ludzie pracują i potrzebują tego, co mamy. Nasza sprzedaż wzrosła w tym kwartale o dwadzieścia procent. I będzie wzrastać.
Musiała w to wierzyć. Ojciec podjął kilka błędnych decyzji, nim jego choroba wyszła na jaw, ale Caroline starała się teraz wszystko naprawić.
– Dwadzieścia procent w jednym sklepie – uśmiechnął się z przekąsem. – Pozostałe przynoszą straty. Trzeba było sprzedać mniej dochodowe branże. Nie zrobiłaś tego.
Przysunął się do niej, a ona poczuła jego siłę.
– Dzięki za opinię – odparła zwięźle. Co za tupet z jego strony! Myślała wcześniej o sprzedaży kilku domów towarowych, ale oferty nie były korzystne. Należało zrobić to dwa lata wcześniej, jednak nie ona wtedy rządziła. Potem rynek się załamał.
– Zrobiłem rozeznanie i wiem, że dni twojej firmy są policzone. Jeśli chcesz, by przetrwała, musisz ze mną współpracować.
Caroline uniosła dumnie brodę. Może była młoda i naiwna przed pięcioma laty, kiedy kochała wbrew rozsądkowi tego człowieka, ale nie teraz.
– Po co miałabym to robić? Zaufać ci? Przepisać firmę na ciebie i wierzyć, że ocalisz to, co należało do mojej rodziny od pokoleń? – Pokręciła głową. – Byłabym idiotką.
Na szczęście przy krawężniku pojawiła się taksówka.
– Proszę pani. – Portier otworzył drzwi wozu.
Caroline wsiadła bez słowa do samochodu i zobaczyła, że Roman robi to samo.
– To moja taksówka – wypaliła, kiedy ją zmusił, by zrobiła mu miejsce.
– Jedziemy w tym samym kierunku. – Podał kierowcy jakiś adres w dzielnicy finansowej.
Caroline miała ochotę parsknąć z oburzenia, ale się opanowała. Nie wolno jej zdradzić, gdzie mieszka. Gdyby Ryan pokazał się na zewnątrz… Podała kierowcy adres jakiegoś szeregowca w Greenwich Village. Mogła po odjeździe taksówki przejść dwie przecznice i dotrzeć do swojego domu.
– Skąd wiedziałeś, że jedziemy w tę samą stronę? – spytała, kiedy taksówka ruszyła.
Wzruszył ramionami.
– Nie spieszy mi się. Nawet gdybyś jechała na północ, potem mógłbym zawrócić na południe.
– Koszmarna strata czasu.
– Nie wydaje mi się. Mam cię teraz wyłącznie dla siebie.
Kiedyś taka sytuacja przyprawiłaby ją o zawrót głowy. Odwróciłaby się do niego i zaczęła go całować. Zrobiło jej się gorąco. Ile to razy kradli pocałunki w taksówkach? Nie chciała o tym myśleć. Odsunęła się od niego jak najdalej i zaczęła obserwować życie na chodniku. Zauważyła w świetle latarni jakąś młodą kobietę idącą pod rękę z mężczyzną. Poczuła zazdrość, kiedy tamta odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się. Mężczyzna przyciągnął dziewczynę; zaczęli się całować. Caroline odwróciła się od szyby i napotkała spojrzenie Romana.
– Och, jakie to romantyczne – zauważył cynicznie.
Zamknęła oczy i przygryzła wargę.
– Czego chcesz, Romanie?
Jeśli dosłyszał napięcie w jej głosie, to nie dał tego po sobie poznać.
– Wiesz, czego chcę. I po co tu przyjechałem.
Popatrzyła na niego; bliskość tego mężczyzny przyprawiała ją o szybsze bicie serca.
– Tracisz czas. Firma nie jest na sprzedaż. Za żadną cenę.
Milczeli przez długą chwilę. Nagle wybuchnął śmiechem, który wydał jej się głęboki i podniecający.
– Sprzedasz ją, Caroline. Zrobisz to, bo nie chcesz patrzeć, jak przestaje istnieć. Upierasz się przy swoim? Zobaczysz, jak dostawcy odmawiają ci kredytu. Zaczniesz zamykać sklepy. Twoja firma zawsze słynęła z luksusu. Koniec z zamawianiem najlepszego towaru? Powiesz klientom, że nie mogą już liczyć na rosyjski kawior, wędzonego łososia, włoskie torebki albo męskie garnitury z najwyższej półki?
Poczuła ucisk w żołądku. Niestety, było źle. Już się zastanawiała, co zrobić, żeby zaoszczędzić i jednocześnie utrzymać jakość, z której firma słynęła. Chciała spytać ojca. Tak jak chciała spytać Jona. Ale nie mogła tego zrobić. Sama musiała podejmować trudne decyzje. Dla Ryana. Rodzina była wszystkim. Tylko to jej pozostało.
– Nie będę o tym z tobą rozmawiać – oznajmiła twardo. – Jeszcze nie przejąłeś firmy. Dopóki mam coś w tej sprawie do powiedzenia, nie powinieneś na nic liczyć.
– Tego właśnie nie rozumiesz. Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. To nieuniknione.
– Nic nie jest nieuniknione. Dopóki zachowuję rozsądek. Zamierzam z tobą walczyć. Nie wygrasz.
– Ależ wygram. Tym razem, Caroline, postawię na swoim.
– Co przez to rozumiesz? Chyba nie rozpamiętujesz naszego krótkiego romansu? Nie uwierzę, że zamierzasz przejąć moją firmę tylko dlatego, żeby się odegrać za jakiś dawny afront.
Powiedziała to od niechcenia, ale w sercu miała zamęt.
Roman zacisnął usta.
– Rozpamiętuję? Nie za bardzo, moja droga. Uświadomiłem sobie od czasu tamtej nocy, że… moje uczucia nie były takie, jak mi się wydawało. – Spojrzał jej w oczy. – Byłem tobą oczarowany, to prawda. Ale miłość? Nie.
Takie słowa nie powinny jej zaboleć, ale było inaczej. Kochała go kiedyś tak bardzo i wierzyła, że i on ją kocha. A teraz mówi jej, że to nieprawda. Że to była iluzja. Nie przypuszczała, że po pięciu latach będzie tak cierpieć z tego powodu.
– To dlaczego tu jesteś? – spytała. – Dlaczego moja firma ma dla ciebie takie znaczenie? Jesteś właścicielem znacznie potężniejszej. Nie potrzebujesz mojej.
Roześmiał się ironicznie.
– Nie, nie potrzebuję. – Nachylił się do niej nagle. – Chcę jej. I chcę ciebie.

Kazarow jest bezwzględny w interesach i w łóżku, mówi pewna piękność.

Nie zamierzał posuwać się tak daleko, ale skoro to zrobił, był ciekaw jej reakcji. Westchnęła gwałtownie i otworzyła szeroko orzechowo-zielone oczy. Potem zakryła je rzęsami, by nic z nich nie wyczytał. Od chwili, gdy spotkali się na chodniku, zaczął wspominać dawne czasy. I bardzo go to irytowało. Miał w życiu wiele kobiet. Takich, które wznosiły swoje piękno na wyżyny sztuki. Uroda Caroline wydawała się mniej wystudiowana, mniej wyrafinowana. Być może była po prostu ładna, pomyślał. Nie piękna, tylko ładna. Potem jednak podniosła powieki i przeszyła go spojrzeniem tych swoich oczu, od którego doznał niemal wstrząsu.

Adonis w kuchni - Lynn Raye Harris
Savannah O’Neal ma wykonać sesję zdjęciową potraw znanego greckiego szefa kuchni Dimitrisa Kyriakou. Potrzebuje pieniędzy, więc nie może zrezygnować z tej pracy, choć obawia się spotkania z przystojnym Dimitrisem. Kiedyś go kochała, a on złamał jej serce i ma wiele powodów, żeby unikać z nią kontaktu. Ponowne spotkanie uświadamia im, że ich dawne uczucia wciąż są gorące…
Gra o wszystko - Chantelle Shaw
Bogata Caroline Sullivan i Roman Kazarow bardzo się kochali. Ojciec Caroline pozbył się jednak niechcianego adoratora córki i nakłonił ją do małżeństwa korzystnego dla interesów rodziny. Po pięciu latach Kazarow wraca jako milioner i chce przejąć firmę Sullivanów. Caroline jest zdecydowana walczyć o swoje dziedzictwo, ale uświadamia sobie, że uczucie do Romana nie wygasło...

Anielska uroda, hiszpańska krew

Carol Marinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788383429113

Premiera: 21-11-2024

Fragment książki

– Carmen, to jeszcze nie koniec.
Wściekłość w głosie Sebastiana Romero niejednej osobie zjeżyłaby włos na głowie, ale Carmen czuła jedynie zmęczenie.
Cała trójka rodzeństwa Romero stała w świeżo opustoszałych stajniach.
Na wieść o tym, że planowała przetransportować konie, obaj bracia rzucili wszystko i przybyli z luksusowej winiarni sherry położonej w sercu Jerez prosto na rozległą posiadłość, która niedługo miała stać się punktem zagorzałego prawnego konfliktu.
Bracia mieli na sobie garnitury i okulary przeciwsłoneczne i obaj górowali wzrostem nad Carmen, która powitała ich w bryczesach i bluzie, mimo wiosennego słońca.
– Tata zawsze mówił, żeby hacjenda pozostała twoja – nalegał Sebastian. Chciał, żeby została i walczyła. – Maria wróciła tylko dlatego, że dowiedziała się, że ojciec umiera.
Rodzeństwo Romero nie nazywało Marii mamą ani nawet matką, jednak nie w wyniku wspólnej decyzji; każde z czasem przestało używać tych określeń, by chronić swoje uczucia.
– Jeśli teraz wyjedziesz, to praktycznie podasz jej ten dom na tacy! – wtrącił się Alejandro.
– Proszę, przestań.
Carmen uniosła dłoń, by ich wstrzymać. Od pół roku próbowała sobie poradzić ze śmiercią ojca, ale nadal brakowało jej zbyt wielu odpowiedzi, by rozwiązać skomplikowane uczucia.
– Tylko na trzy miesiące! Jeszcze zanim tata zmarł, mówiłam, że muszę odpocząć!
– Mówiła tak – potwierdził Alejandro, ale kiedy spróbował objąć Carmen ramieniem, odsunęła się.
– Carmen… – westchnął i zamknął oczy, by skupić się na doborze słów. – Oddając konie, ułatwiasz jej zadanie.
– Więc lepiej było je tu zostawić, żeby je zaniedbała? – żachnęła się Carmen. – Dobrze wiemy, jak świetnie zajęła się nami…
Rodzeństwo Romero miało dużo szczęścia – odziedziczyli sławną winiarnię sherry, a do tego posiadłości i inwestycje poza Jerez. I choć łączyły ich pewne cechy – kruczoczarne włosy i porywcze temperamenty – niesamowicie też się od siebie różnili.
Dziesięć lat starszy od Carmen Sebastian był okrutny. Ślub, który wziął niedawno z Anną, i adopcja jej córki, Willow, mogły zmiękczyć jego duszę, ale nie podejście do interesów, a tak się składało, że Maria de Luca, ich matka, była interesem wyjątkowo paskudnym. Dlatego po śmierci ojca Sebastian nalegał, by Maria zniknęła z etykiet produkowanej przez nich sherry.
Alejandro – pięć lat młodszy od Sebastiana – był rozsądniejszy. Pragnął, by ostatnie życzenia ojca się spełniły – a Maria pozostała twarzą marki – ale kiedy chodziło o dom rodzinny, był gotów w każdej chwili walczyć o to, co uważał za słuszne. To miejsce należało do jego siostry.
Sztab prawników rodziny Romero był w pełnej gotowości do walki, a testament Jose Romero był raz po raz z goryczą rozkładany na części pierwsze.
Bo jeśli chodziło o Carmen…
Dwudziestosześciolatka była maleństwem rodziny. Zawsze cechowała się temperamentem i popierała radykalne działania Sebastiana w stosunku do Marii, ale od dnia śmierci ojca, czuła się coraz bardziej wyzuta z energii.
– Nie możesz uciec.
– Nie uciekam. – Głos Carmen zazwyczaj był gardłowy, ale dziś był poważnie zachrypnięty. – Po prostu muszę odpocząć.
– Ale czemu Ameryka? – spytał Alejandro.
– Bo to kraj wolnych ludzi – odpowiedziała. Od zawsze lubiła słuchać o Stanach i dobrze wspominała konkursy, w których brała tam udział. – A ja chcę być wolna.
– Więc czemu Los Angeles?
– Może chcę zostać gwiazdą filmową? Albo modelką? Mogę tańczyć…
– Carmen, nienawidzisz sukienek.
Nie wiedział o tym nikt poza jej braćmi.
Kiedy nie upinała ich w kucyk, jej włosy były długie i lśniące i błyszczała na czerwonym dywanie, kiedy była ku temu okazja. Jednak z dala od błysku fleszy Carmen żyła w bryczesach albo w szortach i bikini w wyjątkowo gorące dni – ostatnimi czasy starała się jednak być bardziej elegancka.
– I nienawidzisz tańczyć. – Sebastian kontynuował swój miniwykład. – A do tego nie słuchasz wskazów…
Carmen spojrzała na brata spode łba.
– Nie masz pojęcia, jakiej dyscypliny potrzeba w jeździectwie.
– Mówię o sytuacjach poza jeździectwem.
– Żartowałam o byciu aktorką. Będę pracować w kafejce albo restauracji.
– Nie potrzebujesz przecież pieniędzy.
– Może chcę sobie udowodnić, że potrafię poradzić sobie sama?
– Carmen… – zaczął, patrząc na jej delikatne dłonie. – Nigdy nie widziałem, żebyś choćby odniosła kubek do kuchni, nie wspominając o zmywaniu. Nie wytrzymasz jednego poranka bez konia.
– Ledwo mogę sobie w ogóle przypomnieć coś takiego – westchnęła Carmen. – Tak samo, jak nie pamiętam ani jednego momentu, w którym nie byłam częścią rodu Romero…
– Co masz na myśli?
Choć jej pełne nazwisko brzmiało Carmen Romero de Luca, w Hiszpanii znano ją jako Carmen Romero, wybitnie utalentowanego jeźdźca, trenującą i wstępującą ze słynnymi tańczącymi końmi andaluzyjskimi, a także biorącą udział w zawodach dresażu na najwyższych szczeblach.
Była również jedyną córką Jose Romero i mówiono, że jest rozpuszczona i roszczeniowa. Nie było to kłamstwo, ale wystarczyło przyjrzeć się lepiej, by zrozumieć, że Carmen była samotna, przestraszona i zupełnie nie miała szczęścia do związków.
Szczególnie zabolało, gdy przypadkiem usłyszała, jak jej ostatni chłopak narzekał, jaka to nie jest wymagająca i wiecznie spragniona uwagi. Jej matka wielokrotnie zarzucała jej dokładnie to samo, a przecież nie mogli oboje się mylić.
Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja. Miała przyjemność podsłuchać, jak mężczyzna, z którym planowała stracić dziewictwo, opowiada swojemu znajomemu, że zawsze czuć od niej stajnią i musiał niemal zatykać nos, by ją pocałować.
– Po prostu zamknij oczy i pomyśl o fortunie Romero – odpowiedział ów znajomy.
Mimo wszystko to nie mężczyźni złamali jej serce – to zrobiła matka wiele lat wcześniej. A teraz, w podeszłym już przecież wieku lat dwudziestu sześciu, Carmen zaczynała wierzyć, że bezpieczniej będzie umrzeć z zamkniętym sercem niż ponownie ryzykować rzucanie się w otchłań miłości.
Spojrzała na swoich braci. Choć wychowali się w tej samej dysfunkcyjnej rodzinie, zdołali wyjść z tego pewni siebie i charyzmatyczni, podczas gdy Carmen mogła najwyżej udawać.
I choć to prawda, że była rozpieszczoną księżniczką – zasługa bycia córeczką tatusia – bez zastanowienia przehandlowałaby to za spokój ducha.
Chciała pójść własną ścieżką, poczuć dumę z własnych osiągnięć, zamiast żeglować wciąż na wietrze bogactwa swojej rodziny.
– W Ameryce będę Carmen de Lucą – oznajmiła.
– Będziesz używać jej nazwiska? – Sebastian zmarszczył brwi. – Przecież jej nie znosisz!
– Może. Ale jeśli to ma dać mi wolność, nie zawaham się przyjąć jej nazwiska.
– Przecież kochasz jeździć – nalegał Alejandro.
Pytanie – czy naprawdę?
Jej zamiłowanie do koni było ogólnie uznane, choć nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że z początku jeździectwo było jej jedyną formą buntu.
Kiedy była pulchną małą dziewczynką, uwielbiała przebierać się w stroje pozostawione w porzuconym studiu mamy, malować się szminką i marzyć o tym, że zostanie kiedyś małą Marią de Lucą i wraz z matką zatańczy na jednej scenie…
Prawie piszczała z radości, gdy podsłuchała rozmowę rodziców. Jej mama dzwoniła powiedzieć, że chce, by Carmen zaczęła lekcje flamenco – dopiero po latach zrozumiała, że ojciec nie powiedział jej, że to dlatego, że w oczach Marii była zwyczajnie zbyt gruba.
Carmen nie mogła się doczekać, aż mama przyjedzie i rozpoczną wspólne lekcje – ale to się nigdy nie wydarzyło.
To jedna z lokalnych nauczycielek, Eva, miała wprowadzić ją w świat flamenco. To wtedy zrozumiała, że mama nie zamierzała już wrócić.
Tak. Carmen wymagała dużo uwagi. Tamtej nocy bez końca krzyczała, wzywając mamę. Nie tatę, nie braci, nie nianię.
Chciała tylko mamę.
Kiedy stało się oczywiste, że Maria nie wróci, Carmen ścięła długie czarne włosy – właśnie tam, w jej studiu tanecznym – a w dniu swojej pierwszej prywatnej lekcji flamenco nie wyszła nawet z łóżka.
– Carmen – westchnął wtedy tata, zmęczony wybrykami dramatyzującej córki. – Mama uważa, że potrzebujesz więcej ruchu.
– Nie będę tańczyła flamenco jak Maria. – To wtedy po raz pierwszy nazwała tak swoją matkę. – Chcę jeździć konno.
Choć miała tylko pięć lat, czuła słodycz zemsty, zdobywając pierwszą rozetę. Konie trochę ją przerażały, ale nigdy nie dała tego po sobie poznać. Tata wspierał tę pasję i był z niej dumny, jednak głęboka depresja i zapatrzenie w żonę, która na dobre zniknęła z jego życia, sprawiły, że nie był w stanie poświęcić Carmen wystarczająco dużo uwagi, a większość problemów rozwiązywał pieniędzmi. To Alejandro uświadomił jej, że Maria już nie wróci. Sebastian przeprowadził z nią pierwszą rozmowę o miesiączce. To oni – nie rodzice – pomogli jej dorastać.
I tym razem to znów bracia mówili jej, że powinna walczyć.
– Tata nie myślał trzeźwo, kiedy spisywał testament – powiedział Alejandro, idąc w stronę samochodów.
– Nigdy nie myślał trzeźwo, kiedy coś dotyczyło Marii – żachnęła się Carmen.
– Możliwe, ale zawsze mówił, że to będzie twój dom.
To prawda. Tak właśnie mówił.
Nie chodziło tu przecież o pieniądze – w kontekście bogactwa rodziny Romero, ten dom był błahostką.
– Wychowaliśmy się tu… – mruknął Alejandro, gdy dotarli na podjazd.
Widać było, że też cierpiał; i dla niego dorastanie było trudnym okresem. Sebastian był mniej sentymentalny.
– Nie postawiła tu stopy od dwudziestu pięciu lat.
Musiał zauważyć niezręczność Carmen albo to, że uciekła wzrokiem, bo dodał:
– Nie mówisz mi czegoś?
– No co ty.
– Bo jeśli będziemy musieli z nią walczyć, wszystko wyjdzie w sądzie.
Rzucił siostrze podejrzliwe spojrzenie, ale Carmen odwróciła wzrok i milczała, gdy kontynuował:
– Niech będzie. Rozumiem, że chcesz się stąd wyrwać. Po prostu nie podejmuj pochopnych decyzji. Porozmawiam z Dantem.
Rodzina Romero naprawdę miała wszystko – Dante był kapitanem luksusowego jachtu Sebastiana.
– Zorganizuje dla ciebie imprezę pożegnalną. Anna i Emily będą chciały się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziesz.
– No pewnie.
Carmen skinęła głową i pocałowała Sebastiana w policzek, po czym obserwowała, jak rusza w stronę auta. Marzyła o tym, żeby Alejandro pojechał razem z nim.
– O co chodzi? – odezwał się po chwili.
– Mam poczucie, że zawiodłam tatę…
Ojciec zawsze chciał być na jej ślubie, poprowadzić ją do ołtarza. Ona jednak wzdragała się przed partnerami, których uważał za właściwych, a jeśli się z nimi umawiała, zwykle kończyło się to tragedią. Budowanie relacji nie przychodziło jej łatwo i na tyle bała się odrzucenia, że wolała odejść, niż pozwolić się zranić.
Potem doszły też ciągłe awantury, które zepsuły resztki czasu pozostałego po diagnozie taty. Gardziła tym, że przyjął z powrotem matkę, że usprawiedliwiał ją i bronił jej decyzji. A teraz rodzeństwo Romero w imieniu Carmen chciało podważyć testament ojca…
– Nie wiem, czy chcę o to walczyć – przyznała Carmen, zastanawiając się, gdzie podziała się złość, której dawniej tyle w sobie miała. – A co, jeśli się zmieniła?
– Przecież dobrze wiesz, że nie.
– Tak, ale co, jeśli ona naprawdę chce tu wrócić…?
Urwała, widząc jego minę. Sądziła, że Alejandro może ją zrozumieć. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, dziecko w sercu Carmen chciało wciąż wierzyć, że jej matka nie była już tą samą osobą, że jeszcze jej to udowodni…
Ale nie.
– Nie możesz być teraz miękka – ostrzegł ją Alejandro surowo.
Dotknęły ją te słowa. Od śmierci ojca coś się w niej zmieniło i obawiała się, że Alejandro może mieć rację: zaczynała mięknąć. A co więcej – na tyle przestała sobie ufać, że zarezerwowała już lot do Stanów.
Tej nocy wyjeżdżała do Los Angeles. Bez sentymentalnej imprezy na jachcie. Czuła, że koniecznie musi uciec stąd tak szybko, jak to możliwe.
Alejandro i Emily wraz z córeczką, Josefą, wyjeżdżali niedługo na wycieczkę do Londynu. A co, gdyby zdecydowali się tam zostać?
Sebastian i Anna planowali już dłuższą wyprawę jachtem w ramach uczczenia finalizacji adopcji Willow.
Ojca już z nimi nie było.
Maria w każdej chwili mogła wrócić do swojego ukochanego flamenco i zostawić ich raz jeszcze – tak jak lata temu.
Ludzie ranili ją albo opuszczali. Carmen już zbyt wiele razy dała się na to nabrać. Nie chciała dłużej walczyć. Ani o dom, ani o ziemię, ani o to, by ktoś ją kochał. Była zmęczona. Alejandro miał rację. Zmiękła.
Ale tego dnia obiecała sobie, że od teraz już zawsze to ona będzie tą, która odchodzi pierwsza.

Elias Henley doświadczył takiej liczby gal rozdania nagród, że przebijał większość celebrytów.
Tego wieczora również brał w jednej udział, jak zawsze mając u boku Wandę – stałą partnerkę podobnych wydarzeń.
Elegancko przycięte, gęste brązowe włosy, zadbany zarost, doskonale leżący garnitur – wyglądał jak prawdziwy hollywoodzki łamacz serc, a tak przystojny mężczyzna niewątpliwie był kimś sławnym – myślały osoby niebędące w temacie. Z kolei ci bardziej doinformowani traktowali go z nabożnym niemal szacunkiem.
Jakby nie patrzeć, podpis Eliasa Henleya był tak cenny, że jego wieczne pióro mogło być równie dobrze nabite płynnym złotem. Ale bez względu na to, ile kto wiedział, fakt pozostawał faktem: Elias Henley stanowił enigmę.
Jego piękna twarz była nietknięta skalpelem, a włosy – przetykane gdzieniegdzie srebrem – również były naturalne. To połączenie nadawało mu wyjątkowego uroku. Nawet delikatne zakola dodawały mu seksapilu, co w tych kręgach było rzadkością. Jego oczy otaczały cienkie linie, a jego brew często wysoko się podnosiła, by ukazać emocje.
Tak jak teraz.
– Hej, Elias.
Producent filmowy podszedł i uścisnął jego dłoń, po czym przeprowadzili przykładną pogawędkę. Albo raczej – Elias ją przeprowadził. Zdesperowany potrzebujący pieniędzy producent słabo krył zniecierpliwienie.
– Właśnie rozmawiałem z pańskim ojcem o…
– Jestem w szoku, że udało się panu go znaleźć. – Elias szybko odwiódł rozmowę od tematu projektu, który ewidentnie mężczyzna chciał przedyskutować, i zerknął przez jego ramię. – Ach, oto i on.
Spojrzał w stronę swojego ojca, Williama Henleya, który widocznie czuł się jak ryba w wodzie i pławił się właśnie w gwarze rozmów, podczas gdy jego żona, Eleanor, stała cicho u jego boku, rozdając kiwnięcia głowy i uśmiechy.
To właśnie dziś założona przez jego dziadka firma zajmująca się finansowaniem produkcji filmowych miała dostać specjalne wyróżnienie, jednak póki co trwał wieczorek zapoznawczy przeznaczony do budowania sieci kontaktów, czego Elias szczerze nie znosił.
Najchętniej oddałby ceremoniały ojcu, ale była pewna przemowa, którą musiał wygłosić sam.
To była najbardziej znienawidzona przez niego noc w roku. Henleyowie mieli ogłosić zdobywcę nagrody nazwanej na cześć ich zmarłego syna – stypendium na studia filmowe na wybitnym kalifornijskim uniwersytecie.
Elias podziękuje wszystkim za datki i podkreśli, jak ogromny wpływ będzie miało to stypendium na życie szczęśliwego zdobywcy. Potem przekaże wyrazy uznania Seraphinie, żonie jego zmarłego brata, i powie, jak ciężko pracowała wraz z jego matką przez ostatnie pięć lat, by ten projekt mógł istnieć.
I mimo pozornego stoicyzmu Elias był przerażony.
Stał w bezruchu, gdy producent podkreślał wspaniałość skryptu, który Elias miał ocenić pod kątem ryzyka finansowego.
– To niewątpliwy zwycięzca – zaznaczył producent, uznając, że to właśnie te słowa chce usłyszeć Elias. Niestety, strzępił język na darmo, bo Elias miał już po dziurki w nosie pewnych zwycięzców i bezpiecznych opcji, które ulubił sobie jego ojciec.
– Odezwę się do pana – stwierdził Elias tonem kończącym rozmowę.
Pozostał nieporuszony, gdy producent odszedł urażony.
– Bywasz strasznie obcesowy – syknęła Wanda. – Chciałam z nim porozmawiać. Mogłeś mnie chociaż przedstawić. Jaki znów masz problem?
Od czego miał zacząć? – pomyślał, widząc Seraphinę i jej nowego męża, Vincenta, rozmawiających z jego rodzicami.
Chciałby móc powiedzieć po tak wielu latach, że dobrze jej życzył, ale skłamałby. Dostrzegł delikatne zaokrąglenie brzucha pod złotą sukienką kobiety i przypomniał sobie, jak kilka tygodni wcześniej zespół Vincenta czegoś mu gratulował. Choć w polo grali w przeciwnych drużynach, byli przecież kiedyś przyjaciółmi…
Elias zerknął w stronę matki, która uśmiechała się pięknie mimo stresu, który musiał ją dziś zżerać. Elias miał nadzieję, że Seraphina i Vincent nie ogłoszą dobrej nowiny tak wcześnie. Eleanor niewątpliwie okazałaby radość, ale wiedział, że ta wiadomość otworzyłaby stare rany.
– Elias?
Zmarszczył brwi, widząc, jak Seraphina znalazła się u jego boku, gdy tylko Wanda uciekła, by porozmawiać z producentem, którego odprawił wcześniej z kwitkiem.
– Tak cię zignorować… – zauważyła Seraphina, biorąc od kelnera kieliszek szampana. Może jednak wcale nie była w ciąży…
Elias spojrzał w jej ładną porcelanową buzię i zimne niebieskie oczy.
– Idź do diabła.
– Tęskniłam za tobą – odparła natychmiast. – Nie ma dnia, żebym…
– Mam powtórzyć głośniej? – warknął na tyle groźnie, że zwiesiła głowę i odeszła.
– Przepraszam, kochany…
Wanda wróciła i wyciągnęła ręce, by poprawić jego krawat, ale Elias odruchowo się odsunął.

Carmen Romero zajmuje się jeździectwem i jest w tym najlepsza. Przeżycia osobiste i rodzinne zmuszają ją jednak do porzucenia koni i życia w Hiszpanii. Zmienia nazwisko, wyjeżdża do Los Angeles i zatrudnia się jako pomoc stajenna. Właściciel stajni, gracz polo, niezwykle przystojny i władczy Elias Henley, od razu wyczuwa, że Carmen coś ukrywa – jest zbyt pewna siebie i za dobrze wie, jak postępować z końmi. Wie też lepiej niż jakakolwiek dotąd kobieta, jak postępować z nim, by go zaintrygować i rozpalić…

Asystentka z temperamentem

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1156

ISBN: 9788327691675

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

– Zapomnij o tym – poradził mu ich rodzinny prawnik. – Twoje dziedzictwo jest dobrze zabezpieczone. Nie musisz się tym martwić.
Zwłaszcza dziś, w dniu, w którym w Londynie otwarto nową siedzibę Stefanos Enterprises, nie powinien być w tak posępnym nastroju. Aristeus Stefanos nie mógł jednak do siebie dojść. Od śmierci ojca minął zaledwie miesiąc. Jego ojciec, Christophe Stefanos, był w świecie biznesu znaną osobistością. Ari, ukochany syn, był wstrząśnięty jego niespodziewaną śmiercią. Ari uwielbiał ojca i nigdy nie wątpił w jego nieskazitelną uczciwość.
Teraz, kiedy patrzył na to z punktu widzenia dojrzałego, dwudziestoośmioletniego mężczyzny, nie mógł się nadziwić swojej naiwności. Śmierć ojca odkryła jego mroczne sekrety, skrzętnie ukrywane przed całym światem. Ari musiał podjąć decyzje, których być może kiedyś będzie żałował. Był pełen sprzecznych uczuć, nad którymi chwilowo nie potrafił zapanować. Miotały nim złość, wstyd, niedowierzanie, a momentami nawet rozpacz.
Choć nie mógł zmienić tego, co się już stało, miał jednak wpływ na to, co przyniesie przyszłość. Po powrocie do Grecji z pogrzebu ojca postanowił poznać osobiście swoich pracowników. Do tej pory nigdy tego nie robił. Zatrudniał specjalne osoby, które monitorowały pracę jego ludzi. Tym razem postanowił wziąć udział w spotkaniu firmowym organizowanym w Norfolk.
W nowej siedzibie Stefanos Enterprises zebrali się pracownicy z siedmiu oddziałów. Jego dyrektor generalny zaproponował zorganizowanie spotkania firmowego, żeby zintegrować pracowników i poprawić komunikację między poszczególnymi oddziałami tego ogromnego przedsiębiorstwa. Ari nie był do końca przekonany co do celowości organizowania takiego spotkania. Przypuszczał, że niektórzy z pracowników potraktują je jako krótkotrwałe wakacje na koszt firmy.
Wyszedł ze swojego biura i spojrzał w kierunku ochroniarza, który flirtował z recepcjonistką. Jak ona miała na imię? Cleo? Tak. Cleopatra. Burza jasnych kręconych włosów i błękitne oczy. Takie imię powinna nosić wysoka, posągowa brunetka, a nie drobna blondynka, w dodatku ubrana w jakąś kolorową sukienkę, która wyglądała, jakby była uszyta z zasłonki.
Prawdą było, że nie miał dla niej do tej pory czasu. Pierwszego dnia pracy niepotrzebnie wpuściła do niego jego byłą dziewczynę, Galinę Ivanową, której wcale nie miał ochoty oglądać. Oczywiście, przepraszała go za to sto razy! Przez całe pięć długich minut. Patrzyła na niego tymi ogromnymi niebieskimi oczami, które sprawiały, że wyglądała raczej jak jakiś cherubin, a nie dojrzała kobieta. Nie mógł jej tak po prostu zwolnić, ale jej obecność w tak bliskiej odległości działała na niego drażniąco.
– Miłego popołudnia, panie Stefanos – wykrzyknęła radośnie na jego widok, zupełnie nie przejmując się tym, że została przyłapana na odrywaniu ochroniarza od pracy.
Ari z trudem powstrzymał się przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi. Nie chciał wszczynać awantur. Nade wszystko cenił sobie spokój i porządek. W jego życiu wszystko miało swoje miejsce i swój czas. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Ubrania w jego szafie były ułożone kolorami, książki na półce stały w porządku alfabetycznym, a biurko zawsze było uporządkowane. Wszystko miało swoje miejsce. Jeśli tylko coś wymykało się spod jego kontroli, stawał się nerwowy. Dlatego właśnie ta kobieta ze swoją niefrasobliwością wyprowadzała go z równowagi.
Cleo „nie pasowała” do Stefanos Enterprises. Była zbyt gadatliwa, zbyt głośna, zbyt widoczna. Zbyt dużo się uśmiechała i zbyt dużo czasu spędzała na pogaduszkach z przygodnymi ludźmi. Ari nie cierpiał takich ludzi jak ona.
Otrząsnął się, przypominając sobie, że czeka na niego helikopter, który miał go zabrać do Norfolk.

Cleo weszła do minibusa i umieściła torbę na półce. Większość pracowników jechała na to spotkanie samochodem, ona jednak nie znała nikogo na tyle dobrze, żeby się z nim zabrać. Zazwyczaj trzymała się nieco na uboczu, tym bardziej więc poczuła się doceniona, kiedy otrzymała zaproszenie na ten wyjazd. Zawdzięczała ten zaszczyt zapewne temu, że miała pracować w Steafanos Enterprises przez następne osiem miesięcy.
Skrzywiła się, przypominając sobie swój pierwszy dzień, który definitywnie przekreślił jej szansę uzyskania w tej firmie stałego zatrudnienia. W recepcji pojawiła się uderzająco piękna i niezwykle pewna siebie brunetka, która oznajmiła, że jest umówiona z panem Stefanosem na lunch. Cleo nie przyszło nawet do głowy, żeby zadać jej jakieś dodatkowe pytanie. Nikt jej nie poinformował, że kochanki szefa mają zakaz kontaktowania się z nim zarówno osobiście, jak i przez telefon w czasie jego pracy.
Była zszokowana, kiedy po chwili ujrzała jak dwóch ochroniarzy grzecznie, ale stanowczo wyprowadziło ją z biura. Po chwili jedna z asystentek pana Stefanosa przyszła do niej i spytała, co ona sobie, do diabła, wyobraża? Dlaczego wpuściła tę „wariatkę” do biura szefa? Ta kobieta nawiedzała ich jeszcze kilkakrotnie, w nadziei, że uda jej się przekonać Stefanosa do zmiany zdania i do odnowienia znajomości. Cleo uważała, że ktoś powinien ją ostrzec przed tym, że może mieć do czynienia z takimi osobami jak ona.
Cóż, teraz już nie mogła zmienić tego, co się stało. Postanowiła skupić się na tym, co ją czeka. Noc spędzona poza ciasnym mieszkankiem, które wynajmowała do spółki z przyjaciółką, na pewno dobrze jej zrobi. Choć uwielbiała ciszę i spokój, nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Ceny lokali w Londynie były niebotyczne i przy swoich zarobkach mogła jedynie o tym pomarzyć. I tak miała dużo szczęścia, bo jej współlokatorka, Ellie, kilka nocy w tygodniu spędzała u swojego chłopaka, dzięki czemu ona miała całe mieszkanie dla siebie. Mieszkanie należało do Ellie, która jednak była studentką i potrzebowała stałego źródła dochodu.
Spotkanie firmowe miało się odbyć w usytuowanym na wsi hotelu, otoczonym lasami i polami. Gdy zajechali na miejsce, było późne popołudnie. Kiedy odbierała w recepcji kartę do pokoju, podeszła do niej Lily, jedna z pracownic biura.
– Chodź… Jesteś ze mną w pokoju.
Cleo zmusiła się do uśmiechu. Widziała, że jej towarzyszka jest z tego faktu tak samo niezadowolona jak ona. Lily zaprowadziła ją do pokoju, po czym przeprosiła, nie mogąc się doczekać, kiedy dołączy do przyjaciół.
– Po kolacji spotykamy się w barze. Możesz do nas wpaść, jeśli chcesz. Im więcej osób, tym weselej.
Obcą twarz lepiej znieść w tłumie, skonstatowała ze smutkiem Cleo. Ucieszyła się z zaproszenia, choć nie miała pewności, czy było do końca szczere.
– Zejdę zobaczyć, na co się mogę zapisać.
– Podobno zajęcia z jogi są niezłe – poinformowała ją Lily.
Cleo nie była fanką jogi. Kiedyś już jej próbowała i uznała, że to nie dla niej.
Odświeżyła się nieco, po czym zeszła na dół przekonać się, co jeszcze jest w ofercie. W końcu zdecydowała się na paintball i wiosłowanie. Nie należała do osób, które uprawiają sporty, ale uważała, że skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać, zwłaszcza że nie musiała za to płacić. Miała nadzieję, że będzie się dobrze bawić.
Wychowana przez samotną matkę szybko się nauczyła, że żeby osiągnąć coś w życiu, musi mieć tupet. I zawsze starała się dostrzec we wszystkim coś pozytywnego. Dla niej szklanka była do połowy pełna.
Na kolację założyła kolorową sukienkę ze stretcha i buty na obcasie. Jej matka uważała, że tylko czarny kolor jest elegancki, ale wiele jej to nie pomogło. Mężczyzna, którego kochała, nie odwzajemnił jej miłości i nie chciał dziecka, które z nią spłodził. Odszedł, jak tylko się dowiedział, że Lisa Brown jest w ciąży.
Zeszła do jadalni i rozejrzała się po zgromadzonych ludziach. Rozpoznawała twarze tylko niektórych z nich. Wiedziała, że Ari Stefanos miał do nich dołączyć, co trochę ją zaskoczyło. Wiedziała, że nie mieszka z nimi w hotelu, tylko w jakiejś skrytej w lasach luksusowej posiadłości. Lubiła na niego patrzeć. Wysokie kości policzkowe, kruczoczarne włosy, przenikliwe spojrzenie czarnych jak smoła oczu i usta, jakby stworzone do całowania.
Pierwszy raz zobaczyła go w dniu, w którym usiłowała przeprosić go za to, że z jej winy do jego biura wtargnęła ta kobieta. Od razu ją zafascynował. Było w jego twarzy coś, co sprawiało, że nie mogła oderwać od niej wzroku. Czuła się przy nim jak speszona nastolatka. Wysychało jej w ustach, a w głowie nagle robiła się pustka. Ari Stefanos zdecydowanie działał na nią onieśmielająco.
Był jej sekretnym uzależnieniem. Wszystkie kobiety w biurze podkochiwały się w nim i trudno było mieć im to za złe. Ari był niezwykle przystojnym i seksownym mężczyzną. Wszyscy inni mężczyźni po prostu przy nim bledli. Doskonale wiedziała, że Ari nigdy nie łączy przyjemności z pracą. Poza tym wiedziała, że nie należy do kobiet, którymi taki mężczyzna jak Stefanos mógłby się zainteresować.
Cleo nigdy nie była zakochana i specjalnie jej na tym nie zależało. Doskonale pamiętała, czym skończyła się miłość matki. Ona, jeśli zdecyduje się na związek z mężczyzną, to tylko wtedy, kiedy to jemu będzie na tym zależało bardziej niż jej. Nie zamierzała powielać błędów swojej matki.
Podziwianie Ariego Stefanosa było miłą rozrywką i do tego zupełnie niegroźną.

Całkowicie nieświadomy tego, że ktoś czerpie przyjemność z patrzenia na niego, Ari skierował się do baru, zdecydowany wypić drinka i być miłym dla wszystkich. Zamierzał udać się do swoich prywatnych apartamentów, jak tylko będzie to możliwe.
Z niewiadomego powodu jego wzrok spoczął na Cleo. Była pogrążona w rozmowie z jakimiś ludźmi, a burza jej jasnych włosów poruszała się przy każdym ruchu. Wstała, żeby podejść do baru, i wtedy zobaczył, że jest ubrana w obcisłą sukienkę w duże palmowe liście. Na piersiach widniał ogromny błękitny motyl niczym ogromny liść obejmujący jej piersi. Ta krzykliwa kreacja podkreślała jej pełne kształty. Nagle zrozumiał, dlaczego tak przykuwała jego uwagę. Choć nie była wysoka, miała świetną figurę. I całkiem niezłe nogi, dodał w myślach, przyglądając jej się z uwagą. Uśmiechała się promiennie do barmana, który przygotowywał jej drinka.
– Jest bardzo ładna i bardzo młoda – skomentowała Mel, jego starsza asystentka, spoglądając w tym samym kierunku.
Oderwał wzrok od Cleo, czując, że lekko się rumieni.
– Za dużo mówi.
– Tak, ale jest bardzo dobra w tym, co robi. Pomocna, życzliwa, miła. W moim przekonaniu jest znacznie lepsza od tej sztywnej lalki, która poszła na urlop macierzyński.
Ari zacisnął zęby.
– Koszmarnie się ubiera.
Mel zmarszczyła brwi i spojrzała na niego zaskoczona.
– W takim razie niech ktoś jej powie, żeby stonowała kolory, żeby wyglądać nieco bardziej… profesjonalnie.
Ari jednym haustem wychylił whisky, którą podał mu barman.
– Idę się integrować. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. To był długi dzień.

Cleo spędziła z Lily i jej przyjaciółmi jakąś godzinę. Potem wróciła do pokoju i położyła się do łóżka. Zastanawiała się, gdzie się podział Ari Stefanos, ponieważ w ogóle go nie widziała.
Rano zeszła na śniadanie sama, ponieważ Lily poszła na zajęcia z jogi. Zjadła w samotności i odnalazła otoczone drewnianym płotem miejsce, w którym miała się odbyć zabawa w paintball. Okazało się, że oprócz niej tę zabawę wybrała tylko jedna kobieta, którą poznała wczoraj w barze. Był to typ sportsmenki, która zaliczyła rano jogging. Cleo założyła maskę i wzięła do ręki pistolet. Instruktor pokazał jej, jaką pozycję przybrać, żeby oddać prawidłowy strzał.
W tej samej chwili na teren strzelnicy wkroczył Ari Stefanos wraz z kilkoma mężczyznami. Weszli do budki, w której przechowywany był sprzęt. Zastanawiała się, co takiego jest w tym człowieku, że tak bardzo przykuwał jej uwagę. Mocno zarysowana szczęka? Pięknie wykrojone usta, na których nigdy nie dostrzegła uśmiechu? A może wysoka, dobrze umięśniona sylwetka, której mógłby mu pozazdrościć niejeden sportowiec?
Mężczyźni podzielili się na dwie grupy i rozpoczęli zabawę. Cleo stała za drzewem przez nikogo niedostrzeżona. Trzy osoby z jej własnej drużyny zapędziły ją w ten zakątek. Została przez nich całkowicie pokryta plamami z farby, stając się doskonałym celem. Była zdziwiona tym, jak bolesne okazały się uderzenia małych piłeczek z farbą.
– Przestańcie! – krzyknęła, czując, że będzie miała całe ciało w siniakach, ale oni jedynie roześmieli się głośniej i dalej w nią strzelali.
Kiedy wreszcie poszli, była wściekła. Zaatakowali ją członkowie własnej drużyny, zapewne dlatego, że była łatwym celem i nie umiała się bronić. Bolało ją całe ciało i czuła, że łzy napływają jej pod powieki.
– Wypadasz z gry. Przejdź do strefy zabitych – poinstruował ją czyjś bezduszny głos.
– Nigdzie nie idę! To byli ludzie z mojej drużyny!
– Masz jakichś świadków? Jeśli nie, to wypadasz z gry. – Głos był nieubłagany.
– Powiedziałam już, że nigdzie nie idę!
Doskonale wiedziała jeszcze z czasów dzieciństwa, że jeśli nie będzie o siebie walczyć, zostanie zniszczona. Nie zamierzała dopuścić do tego, żeby powtórzyło się to, co było zmorą w czasach, kiedy chodziła do szkoły.
– To jest niezgodne z zasadami gry.
– Och, zamknij się wreszcie! Jeśli oni mogli pogwałcić zasady i zaatakować członka własnego zespołu, to ja mogę zrobić to samo. Dopadnę ich!
Ari popatrzył na nią spod maski z niedowierzaniem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Zapoznałaś się z zasadami gry? Nie wolno wspinać się na drzewa ani atakować zza nich. A kiedy zostaniesz trafiona, musisz opuścić pole działań.
– Dużo mi da czytanie zasad, skoro nikt inny ich nie przestrzega! Zostaw mnie. Przyciągasz uwagę do mojej osoby i przez ciebie nie uda mi się ich dopaść.
– Natychmiast zejdź z tego drzewa. Upewnię się, że bezpiecznie opuścisz teren manewrów.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Nikt ci nigdy nie mówił, żebyś pilnował swojego nosa? – Wspięła się na wyższą, szerszą gałąź i przygotowała pistolet. – Mam zamiar dać im nauczkę.
Ariemu nigdy dotąd nie zdarzyło się, by ktokolwiek z jego podwładnych zignorował jego polecenie. Najwyraźniej go nie rozpoznała. Rozumiał jej złość, ale nie mógł pozwolić na to, żeby zignorowała obowiązujące reguły.
Wyciągnął ręce i objął ją w pasie. Z tej odległości nie mógł nie zauważyć, jak kształtne miała pośladki. Były niczym dwie połówki dojrzałej brzoskwini. Mimo woli poczuł, jak jego ciało reaguje na jej bliskość. Potężny wzwód omal nie rozerwał mu spodni. Starając się nie zwracać na to uwagi, ostrożnie postawił Cleo na ziemi.
– Co ty wyprawiasz?
Pochylił się, żeby ją uspokoić. W nozdrza uderzył go delikatny zapach truskawek unoszący się z jej włosów. Zdecydowanie był zbyt blisko niej. Odsunął się i popatrzył w błękitne oczy.
– Zabieram cię stąd – oznajmił stanowczo. – Zanim stracę do ciebie cierpliwość.
– Tylko dlatego, że masz inny pogląd na to, jak powinna wyglądać ta gra…
– Łamanie reguł może doprowadzić do tego, że gra skończy się dla wszystkich. Ponadto chodzi też o kwestie bezpieczeństwa. Proszę…
Było w tonie jego głosu coś, co sprawiło, że znieruchomiała i spojrzała na niego z namysłem. No tak. Te ciemne oczy nie mogły należeć do nikogo innego. Wykłócała się z własnym szefem, który był znany z tego, że maniakalnie przestrzegał wszelkich zasad.
– Och, przepraszam, panie Stefanos. Nie wiedziałam, że to pan.
– Może powinienem być w jakiś sposób oznakowany – powiedział, prowadząc ją w stronę wyjścia.
Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta.
– Dziękuję. Pójdę do hotelu, żeby się przebrać.
Ari pochylił się w jej stronę.
– Obiecuję, że zamaluję ich farbą od stóp do głów.
– Niech sobie pan nie robi kłopotu, panie Stefanos. W końcu to tylko zabawa…
Stał nieruchomo przez kilka sekund, wpatrując się w jej kształtną figurę znikającą z pola widzenia. Naturalny wdzięk, z jakim się poruszała, przykuwał uwagę każdego mężczyzny. Zacisnął zęby, zirytowany faktem, że wzbudziła w nim taką żywą reakcję. Była jego pracownicą i taka reakcja była zupełnie niedopuszczalna.

Cleo była wściekła. Poszła prosto do łazienki, żeby zmyć z siebie plamy po farbie. Wszędzie miała czerwone ślady po uderzeniu małymi kulkami. To jej wina, że nie założyła grubszych ubrań ani ochraniaczy proponowanych przez personel. A do tego to niefortunne spotkanie z Arim Stefanosem!

Cleo Brown nie najlepiej zaczęła swoją nową pracę. Nieświadoma zakazu, wpuściła do gabinetu szefa Aristeusa Stefanosa jego byłą kochankę, a podczas wyjazdu integracyjnego nie rozpoznała go w przebraniu do gry w paintball i pokłóciła się z nim. Na koniec wpadła do wody, a ponieważ nie umiała pływać, szef musiał ratować jej życie. Aristeus jest wściekły na Cleo za wszystkie gafy, lecz jednocześnie jej temperament i uroda nieodparcie go pociągają. Gdy po ich wspólnej nocy Cleo odchodzi z pracy, Aristeus czuje, że musi ją odnaleźć… Druga część miniserii ukaże się w maju

Będę o ciebie walczyć, Nieoczekiwany ślub

Millie Adams, Lorraine Hall

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1244

ISBN: 9788383425283

Premiera: 28-05-2024

Fragment książki

Będę o ciebie walczyć – Millie Adams

Atena nie pamiętała życia sprzed przyjazdu do posiadłości swojego ojca.
Położona nad Morzem Czarnym w Rosji, otoczona wysokim murem i ścisłą ochroną, to była bardziej forteca niż posiadłość. Umieszczono ją tutaj, kiedy miała osiem lat. Pamiętała, jak stanęła przed piękną, smutną kobietą ze łzami na policzkach, która uśmiechnęła się na jej widok.
– Moja córeczka – szepnęła.
I tym stała się tamtego dnia. Ich córeczką.
Lalką dla swojej matki, na którą ta mogła przelewać lęki i rozczarowania.
Atena wiedziała, że jej życie nie jest normalne. Nie wolno jej było opuszczać posiadłości, a jej jedyną przyjaciółką była pokojówka o imieniu Rose. Atena często się zastanawiała, dlaczego Rose jest pokojówką, a ona dostała do zagrania rolę córki. Nie potrafiła tego zrozumieć. A potem Rose odeszła, a ona została całkiem sama.
Był też jej ojciec, a raczej mężczyzna, który grał rolę jej ojca. Kiedy skończyła dwadzieścia osiem lat, powiedział, że ona też odejdzie. Że najwyższy czas, żeby wyszła za mąż.
Atena była zaskoczona tą decyzją. Sądziła, że matka nigdy nie pozwoli jej odejść. Wiedziała, że została adoptowana, żeby zastąpić Nayę – jej pierwszą, idealną, pod każdym względem lepszą od niej córkę. Już dawno pogodziła się z tym, że spędzi całe życie w posiadłości. A teraz… małżeństwo. Jak to będzie? Nie znała człowieka, któremu oddawał ją ojciec, ale tak po prawdzie, to nie znała nikogo poza swoimi rodzicami i ludźmi, którzy pracowali dla jej ojca. Może to będzie przygoda? Szansa na nowe życie?
A potem go poznała, dwadzieścia lat starszego mężczyznę, od którego biła mroczna energia. Jej matka płakała i błagała, żeby mu jej nie oddawać, ale ojciec był niewzruszony.
– Za bardzo jej pobłażasz – oświadczył, jakby Ateny nie było w pomieszczeniu. – Była twoją lalką, ale teraz musi się na coś przydać. Wyjdzie za Mattiasa, a ja spłacę moje długi.
– Ale czyż nie zostały spłacone, kiedy Ares kupił Rose?
– Nie pójdę znowu do Aresa. I nie, to nie wystarczyło.
Lalka.
To słowo zabolało Atenę, ale wiedziała, że to prawda. Rozumiała, jakie miejsce Naya zajmowała w sercu jej matki. To, że nigdy nie będzie tak kochana, jak ona. Bo kto skazałby ukochaną córkę na taki los?
Mattias przerażał ją. Wyglądał, jakby miał co do niej plany. Widziała ich cienie w jego oczach. Był człowiekiem, który lubi krzywdzić innych.
Nawet Atena, która wiedziała o świecie tyle co nic, potrafiła to zrozumieć.
Ale nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia, więc wkrótce znalazła się w samolocie, a potem samochodzie, który miał ją zawieźć do rezydencji Mattiasa na północy Szkocji. Siedziała z tyłu błyszczącego czarnego SUV-a, w konwoju dwóch innych, takich samych SUV-ów. Dla bezpieczeństwa, jak stwierdził jej ojciec.
Góry były poszarpane i imponujące, a niebo zasnute stalowoszarymi, ciężkimi od deszczu chmurami. To bardzo różniło się od idyllicznego widoku na Morze Czarne, do którego była przyzwyczajona.
Spędziła całe życie w złotej klatce. Posiadłość była stylizowana na luksusową willę, ale ścisła ochrona i równie ścisła izolacja od świata zewnętrznego zdradzały jej prawdziwą istotę. Atena wiedziała, że zawsze jest obserwowana. Nigdy nie zostawała sama, ale zawsze była samotna. Samotność była częścią jej życia, odkąd pamiętała, ale dopiero kiedy dorosła, zaczęła zdawać sobie z niej sprawę.
Pewnego dnia zapytała swoją matkę, kiedy będzie mogła odejść i zacząć własne życie. „Naya zginęła, kiedy opuściła te mury – odparła kobieta. – Nie pozwolę, żeby spotkało cię to samo, Ateno”.
Wtedy Atena zrozumiała, że nie jest ich córką, ale więźniarką. A teraz okazało się, że jest czymś jeszcze mniej: towarem handlowym, przedmiotem na sprzedaż.
Ale nie podda się tak łatwo.
Nie miała wyboru. Musiała to zrobić. W innym wypadku do końca życia będzie lalką, której los zależy od kaprysu właściciela.
Udawała, że jest podekscytowana perspektywą ślubu. Zasypywała ojca pytaniami, a ponieważ on nigdy nie dostrzegł drzemiącego w niej buntu, odpowiedział na nie wszystkie. Powiedział, jak będzie wyglądała podróż, gdzie, kiedy. Podał jej każdy szczegół, którego potrzebowała.
Odszukała trasę na mapie w internecie, wiedziała więc, że przez trzy kilometry droga będzie wiodła przez las. To była jej jedyna szansa i musiała ją wykorzystać. Prawdopodobnie zostanie złapana przez jednego z ludzi ojca. Byli bardziej wysportowani niż ona. Mieli broń.
Ale musiała.
Musiała spróbować.
Nie zamierzała dłużej godzić się z losem. Jeśli uda jej się uciec, to następnym krokiem będzie odkrycie prawdy o tym, kim była przez pierwsze osiem lat swojego życia. Może prawda nie okaże się dobra, ale jakie to miało znaczenie? Jej aktualna prawda też nie była dobra.
Dlatego kiedy SUV wjechał w las, błyskawicznie odpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła z jadącego samochodu.
Wylądowała na trawie, zerwała się na nogi i pobiegła przed siebie, nie oglądając się, żeby sprawdzić, czy ktoś ją goni. Biegła, raz po raz potykając się i przewracając, jakby gonił ją sam diabeł. Las był gęsty i ciemny, tak jak się spodziewała, a ona wybierała drogę przez najgęstsze zarośla i pokrzywy, ponieważ wiedziała, że tam nie będą jej szukać. Wszyscy uważali, że jest rozpieszczoną księżniczką. Nikt nie wiedział o ogniu, który w niej drzemał. O determinacji, którą nosiła w sercu.
Nie doceniali jej i dlatego właśnie ją stracą. Biegła, a kiedy nie mogła dłużej biec, szła. Rozpadało się i wkrótce wszystko, stało się mokre i zimne. Jej wełniany płaszcz nasiąknął wodą. Zdawało jej się, że słyszy za sobą trzaskanie gałązek. Zaczęła się zastanawiać, co zabije ją pierwsze: dzikie zwierzęta czy hipotermia?
A potem, w zapadającym zmierzchu, zobaczyła rozpadającą się kamienną chatę ze słomianym dachem. Była kompletnie zrujnowana, ale istniała szansa, że w środku będzie sucho.
Otworzyła drewniane drzwi.
Wnętrze chaty okazało się ciche i zaskakująco ciepłe. Kamienne mury dobrze chroniły przed deszczem i wiatrem. Gdyby tropiący ją ludzie zobaczyli to miejsce, z pewnością by tu zajrzeli. Ale jakie inne możliwości miała? Zwinięcie się pod paprocią nic jej nie da, a zbliżała się do kresu sił.
Zwinęła się na kamiennej podłodze, starając się nie trząść z zimna. Po jakimś czasie zapadła w niespokojny sen. Śniło jej się, że unosi się z ziemi, że jest jej ciepło, że czyjeś ręce przytulają ją pocieszająco. Uczepiła się tego, tego uczucia ukojenia, bezpieczeństwa.
Ale potem wszystko pogrążyło się w ciemności.

Obudziła się ze wstrząsem.
Siedziała w miękkim fotelu, ze stopami na podnóżku. Po prawej stronie miała stół, a na nim kubek z parującym płynem i kanapki.
Umierała z głodu i wciąż było jej zimno.
Rozejrzała się w oszołomieniu. Znajdowała się w czymś w rodzaju komnaty, o ścianach z szarego kamienia i z gotyckimi zdobieniami. Zdecydowanie nie przypominało to chaty, w której zasnęła wcześniej.
Przypomniała sobie, jak jej się przyśniło, że się unosi. Że ktoś ją trzyma.
To nie był sen. Ktoś ją znalazł i przyniósł… tutaj.
Nagle w kominku na ścianie obok niej zapłonął ogień. Skuliła się, przestraszona.
– Kto tam? – zapytała drżącym głosem. Nie wierzyła w magię. Ktoś musiał ją znaleźć śpiącą w tamtej chacie i przynieść tutaj.
Wyciągnęła zziębniętą rękę i podniosła kubek. Wiedziała, że nie powinna ufać znajdującej się w nim substancji, ale była spragniona i zmarznięta.
Kiedy się już ogrzała i nasyciła, z powrotem zapadła w sen.

– Co my tu mamy?
Wyrwana ze snu, Atena zacisnęła ręce na podłokietnikach. Głos był niski i głęboki, z mocnym szkockim akcentem.
Rozejrzała się, usiłując odnaleźć jego źródło, ale bezskutecznie.
– Mów, dziewczyno.
– Nazywam się… nazywam się Atena.
– Atena. Bogini wojny. Czy przybyłaś toczyć ze mną wojnę?
– Nie. Uciekłam. Od moich… porywaczy. I ktoś przyniósł mnie… tutaj.
– Porywaczy?
– Tak. No… Mojego ojca. Mojego przybranego ojca. Chciał mnie zmusić do małżeństwa.
– Rozumiem. Czyli uciekłaś przed aranżowanym małżeństwem?
– Tak. Ty byś tego nie zrobił?
Tajemniczy głos zaśmiał się ochryple.
– Nie. Ja nie muszę przed nikim uciekać.
Ten głos był tak niski, że przypominał niemal warczenie. Atena zastanowiła się, jak musiałby wyglądać człowiek obdarzony takim głosem, ale wyobraźnia ją zawiodła.
– Kim jesteś?
– Nie muszę odpowiadać na to pytanie. To ty jesteś intruzem w moim domu. Mów dalej.
Nie miała nic do powiedzenia, prócz… prócz…
– Ochronisz mnie? – zapytała. – Czy jeśli ludzie mojego ojca po mnie przyjdą, to ochronisz mnie przed nimi?
– To zależy, mała Ateno. W co będą uzbrojeni?
– Mają pistolety…
– Pistolety. Barbarzyństwo, nie sądzisz? W dawnych czasach mężczyźni walczyli wręcz. Przynajmniej można było patrzeć w oczy człowiekowi, którego się zabija.
– Czyli nie staniesz w mojej obronie?
– Myślę, że Atena sama staje w swojej obronie.
– To właśnie robię. Ale potrzebuję pomocy.
– Niestety nie walczę za darmo.
– W takim razie czego chcesz? – Serce Ateny podeszło do gardła. Ale choć nie widziała mężczyzny, który do niej mówił, i nic o nim nie wiedziała, nie słyszała okrucieństwa w jego głosie. Może to szaleństwo, ale ufała swojemu instynktowi. Jej ojciec robił interesy z różnymi ludźmi. Wiele z nich było niebezpiecznych. Złych. Potrafiła to wyczuwać.
– To, czego chcę, nie jest dla ciebie istotne. Jesteś teraz częścią mojej kolekcji.
Kolekcji?
Zerwała się z krzesła.
– Nie! Nie jestem… potrzebuję twojej pomocy. Potrzebuję mojej wolności.
– Och, dziewczyno. Nikt na tym świecie nie jest wolny.
Atena podbiegła do drzwi i nacisnęła klamkę. Nic się nie stało.
– Nie otworzą się – wyjaśnił uprzejmie głos.
– Ale…
– Teraz jesteś moja.
– Wypuść mnie. Zmieniłam zdanie. Nie musisz nic dla mnie robić.
– Ależ już zrobiłem. Mój ogień. Moje drewno. Okradłaś mnie. Muszę otrzymać rekompensatę.
A potem, niespodziewanie, drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł mężczyzna. Wysoki i barczysty, w pelerynie z kapturem, która zasłaniała jego twarz. Podszedł prosto do niej i porwał ją na ręce. Było za ciemno, żeby dostrzegła jego twarz.
Walczyła, ale był zbyt silny. Wyniósł ją na korytarz i kopnięciem otworzył trzecie drzwi po lewej.
– Tutaj. Zostaniesz tutaj, dopóki nie zdecyduję, co chcę z tobą zrobić.
Był ciepły i pachniał drewnem sandałowym. Powoli, delikatnie postawił ją na ziemi. Pozbawiona jego ciepła i siły przy sobie, Athena poczuła nagły chłód. Uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie znalazła się tak blisko mężczyzny.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, które okazało się czymś zupełnie innym, niż sobie wyobrażała.
– Sypialnia?
– Wolałabyś loch?
– Nie.
– W takim razie nie narzekaj, dziewczyno.
To powiedziawszy, mężczyzna wyszedł z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Doskoczyła do nich, ale już zdążył zamknąć je od zewnątrz.
Wyglądało na to, że uciekła z jednego więzienia, by znaleźć się w drugim.

– Nie mamy czasu do stracenia, Cameron. Premiera produktu jest zaplanowana na przyszły miesiąc i jeśli nie zdołasz dobrze go zareklamować, to stracimy klientów. Planuję coś naprawdę dużego, z jedzeniem i tańcem. To nie będzie nudna konferencja, ale największa premiera produktu w historii firmy.
Cameron spojrzał niechętnie na ekran komputera.
– Dlaczego ty nie możesz go zareklamować?
Jego wspólnik, Apollo Agassi, westchnął ze zniecierpliwieniem.
– Ponieważ to ciebie ludzie chcą słuchać, kiedy chodzi o technologię, Cameron. Ja mogę pozyskiwać inwestorów, ale to ty musisz scementować dobrą wolę tych, którzy liczą, że system inteligentnego domu będzie tak innowacyjny, jak twierdziłeś.
Cameron poczuł się urażony wątpliwościami swojego przyjaciela. Może i jego twarz była zdeformowana, ale umysł pozostał równie sprawny, co przed wypadkiem.
– Będzie. Mam średniowieczny zamek tak naszpikowany technologią, że mogę z nim zrobić, co chcę. Ogrzewanie, oświetlenie, nagłośnienie, monitoring, AGD… wszystko zarządzane albo przez polecenia głosowe, albo przez aplikację. To są lata świetlne przed innymi systemami inteligentnego domu.
– Tak mówisz, ale większość ludzi – w tym ja – nie wie, co to właściwie znaczy. W porównaniu z tobą jesteśmy dziećmi, jeśli chodzi o zrozumienie tematu. Musisz nam to wytłumaczyć.
– Pochlebstwa mnie nie ruszają.
Apollo milczał przez chwilę.
– To jest twój triumf, Cam. Wyjdź tam i po prostu to zrób. Wiem, że potrafisz.
– Potrafiłem – poprawił z goryczą Cameron.
Apollo westchnął ciężko.
– Cameron, którego znałem, nie przesiedziałby tych wszystkich lat w domu. Cameron, którego znałem, walczył o swoje. Wbrew wszystkiemu, wbrew każdemu nieszczęściu, jakie mogło się przytrafić. Nie poddawał się, nieważne, ile ciosów dostał od życia.
Cameron zaśmiał się. Nie miał innego wyboru. Apollo nie miał pojęcia, co ten wypadek dla niego znaczył.
– Cameron, którego znałeś, potrafił oczarować świat swoim wyglądem i intelektem. Tego człowieka już nie ma.
– Nie wierzę w to – oświadczył Apollo. – Myślę, że sam sobie to wmawiasz.
– To nie ma znaczenia. Jeśli nie chcesz własnymi rękami wyciągać mnie z tego zamku…
Spojrzenie Apolla stwardniało.
– Nie myśl sobie, że bym tego nie zrobił, Cameron. Włożyłem w to wszystkie pieniądze.
– A ja dziesięć lat życia. Nie wydaje ci się, że zależy mi jeszcze bardziej?
– Ty niczego nie potrzebujesz. Siedzisz w tej swojej ruinie i nie potrzebujesz pieniędzy. Równie dobrze możesz redystrybuować swój majątek.
– Ostrożnie – wtrącił sucho Cameron. – Zaczynasz brzmieć jak radykał.
Apollo zaśmiał się.
– Kiedyś oboje byliśmy radykałami.
– Nie – warknął Cameron. – Kiedyś oboje byliśmy samolubnymi gnojkami. Zostawiliśmy za sobą takie pokłosie zniszczenia, że musiało się to na nas zemścić. No, może nie na tobie. Twoja szczęka jest równie perfekcyjna, jak zawsze, twój uśmiech równie ujmujący. Dlatego to ty powinieneś stanąć na czele tego przedsięwzięcia, nie ja.
– Nie mam już do ciebie cierpliwości, Cameron.
– Masz dość patrzenia na moją twarz?
– Nigdy mi jej nawet nie pokazałeś. Siedzisz tam, chowasz się w ciemności…
Tak było. Cameron przyzwyczaił się do życia w półmroku. W całym zamku nie było ani jednego lustra. Nie potrzebował przypomnienia.
A teraz… pojawiła się ona.
Była taka piękna. Patrzenie na nią prawie bolało.
Atena, bogini wojny.
Niegdyś bez namysłu uwiódłby taką kobietę, jak ona. W ciągu kilku minut miałby ją pod sobą, jęczącą z rozkoszy. I co zrobił? Uwięził ją.
Odkąd zamieszkał na zamku, zaczął kolekcjonować piękne rzeczy. Co do niego przychodziło, zostawało. Ona do niego przyszła i była piękna, więc dołączył ją do swojej kolekcji.
Jakaś część jego umysłu przyznawała, że to szaleństwo. Inna część nie była pewna, czy przypadkiem nie jest szalony.
Tak czy inaczej, była tu z nim. Sprowadził ją los, a on wiedział, że nierozsądnie jest walczyć z losem. Dlatego ją sobie zostawił.
– Apollo, nie wiesz wszystkiego o moim życiu – powiedział. – To moja sprawa, czym postanowię się z tobą podzielić, a czym nie.
– Niegdyś uważałeś mnie za przyjaciela, Cameron.
– Nadal uważam.
– Nie widziałem cię na żywo od prawie dziesięciu lat.
– W dzisiejszych czasach nie trzeba spotykać się na żywo.
– Na nieszczęście dla ciebie nasi inwestorzy tak nie uważają. – Apollo westchnął z rezygnacją. – Daję ci ultimatum. Albo to zrobisz, albo będę musiał dokonać wrogiego przejęcia firmy.
– Ty zdrajco – warknął Cameron. – Twierdziłeś, że beze mnie firma jest bezwartościowa.
– W takim razie muszę cię zmobilizować. Nie myśl, że nie obetnę sobie nosa, żebyśmy byli kwita, Cameronie McKenzie.
Cameron warknął. Znał Apolla dość długo, by wiedzieć, że ten nie blefuje.
– Nie zmusisz mnie.
– Czas na lizanie ran dobiegł końca. Teraz są bliznami. Musisz z nimi żyć.
– Mówisz to teraz, ale kiedy stanę przed inwestorami, wyglądając w ten sposób, zmienisz zdanie. Światło!
Po raz pierwszy od dekady Cameron pokazał przyjacielowi swoją twarz.
Reakcja Apolla usatysfakcjonowała go.
Usatysfakcjonowała go na tyle, że pozwolił sobie na uśmiech. Wiedział, że wygląda jeszcze bardziej przerażająco.
– Nie mów, że nie jest tak źle. Oboje wiemy, że to kłamstwo.
– Cameron…
– Co?
Apollo wyglądał na zamyślonego.
– Myślę, że to może być dla nas dobre. Pokazanie twojej twarzy.
– Dlaczego? – Uśmiech Camerona zamienił się w drwiący grymas. – Myślisz, że uda nam się zyskać litość inwestorów?
– Nie. Myślę, że docenią twoją siłę.
– Moją siłę? – prychnął Cameron. – Co jest silnego w tym, że spowodowałem wypadek, który zabił niewinną kobietę?
– Fakty to fakty. Nie możemy ich zmienić, ale możemy je interpretować. Stwórz historię, w którą ludzie uwierzą, albo przejmę firmę.
Z tymi słowami Apollo się rozłączył. Cameron od razu zgasił światło. Sprawiało, że czuł się odsłonięty.
Znów pomyślał o Atenie.

Nieoczekiwany ślub – Lorraine Hall

Ilaria Russo nie dotarła na „zwykłą kolację”, jakiej się spodziewała.
Plan wyglądał prosto. Miała udawać swoją kuzynkę Sophię podczas długiej, nudnej kolacji z jakimś lordem albo diukiem, a potem odrzucić nieuchronne oświadczyny. W tym czasie Sophia ucieknie ze swoim ukochanym marynarzem, którego jej ojciec nie aprobował.
Ilaria uważała wuja Giovanniego Avidę, męża siostry jej zmarłej matki, za jednego ze swoich nielicznych śmiertelnych wrogów. Jego chciwość i obsesja gromadzenia bogactw stworzyły fatalne warunki pracy w kopalni, w której pracował i w końcu zginął jej ojciec. Wypadek odebrał życie jeszcze dwudziestu innym górnikom.
Zamiast ponieść karę, Giovanni otrzymał stanowisko królewskiego ministra. Nie tylko nie pomógł osieroconej siostrzenicy, ale wręcz odmówił Ilarii wstępu do swojego domu w bogatym Roletto. Jedyne, co dobrego zrobił, to pozwolił żonie czasami zabierać córkę, Sophię, do Accogliente, żeby odwiedzała cioteczną siostrę. Ilaria podejrzewała, że ciotka to jedno na nim wymusiła.
Podczas gdy kuzynki nawiązały przyjaźń, Giovanni przez dziesięć lat gromadził kolejne bogactwa i desperacko próbował wydać Sophię za jakiegoś utytułowanego mężczyznę, żeby samemu zyskać tytuł.
Kiedy więc pojawiła się okazja, żeby utrzeć mu nosa i pomóc uroczej Sophii umknąć spod rządów jego żelaznej ręki, Ilaria chętnie z niej skorzystała.
W ten sposób trafiła do stolicy Vantonelli, Roletto, żeby zająć miejsce kuzynki, wykorzystując rodzinne podobieństwo.
Mimo przekonania o słuszności swojej decyzji, kiedy wyszła z dworca na ruchliwe ulice, ogarnęło ją zdenerwowanie. Przytłaczał ją ogrom budynków i zgiełk wielkiego miasta położonego pomiędzy Alpami a lśniącą tonią jeziora Lago di Cornio.
Spędziła całe dwadzieścia cztery lata życia w chacie, zbudowanej przed wiekami przez przodków w górskim rejonie Pecora w Vantonelli. Hodowała owce, prowadziła farmę i pomagała dziadkowi aż do jego śmierci w ubiegłym roku.
Na dworcu na chwilę wpadła w popłoch. Rozważała odwrót, ale Sophia i jej marynarz wypatrzyli ją w tłumie.
Choć Sophia nieco dziwnie się zachowywała, wymieniły ubrania, tożsamości i uściski. Ilaria życzyła ciotecznej siostrze szczęścia. Spotkanie z Sophią dodało jej odwagi, póki nie trafiła pod wskazany adres.
Zamiast restauracji ujrzała zabytkową katedrę. Żołnierz w pełnym umundurowaniu wskazał jej gestem wejście. Na końcu nawy, w cieniu, dostrzegła wysokiego mężczyznę.
Widok bogato ozdobionego ołtarza zaniepokoił ją jeszcze bardziej niż żołnierz, który wyciągnął ku niej rękę i polecił:
– Proszę oddać torebkę.
Ilaria niepewnie spojrzała na torebkę Sophii, ale jej wahanie nie zrobiło na nim wrażenia. W końcu doszła do wniosku, że nie może się zachowywać jak wylękniona wieśniaczka. Na ten wieczór została dobrze wychowaną, obytą w świecie Sophią Avidą. Odrzuci oświadczyny, da kuzynce czas na ucieczkę, żeby despotyczny, przebiegły ojciec nigdy jej nie odnalazł. Następnego dnia, kiedy zyska pewność, że Sophia bezpiecznie wzięła ślub z ukochanym, wróci na farmę.
Zostawiła gospodarstwo w dobrych rękach. Po katastrofie w kopalni przed dziesięciu laty jej dziadek zaczął zatrudniać sieroty i wdowy, żeby nadal mieszkały w rodzinnej wiosce, zamiast zostać wysłane do sierocińców i ośrodków pracy w mieście, zgodnie z planem króla i jej wuja.
Zrobili z dziadkiem, co w ich mocy, żeby zminimalizować skutki tragedii. Teraz te dzieci wchodziły w dorosłość z umiejętnościami i skromnymi oszczędnościami, żeby móc odbudować swoje życie. Wdowy zyskały poczucie, że o nie zadbały mimo niewielkich finansowych możliwości poza rodzinnymi farmami i przy zamkniętej kopalni.
Chociaż w tym przypadku Ilaria działała na mniejszą skalę, myślała, że dziadek zaaprobowałby jej pomoc dla Sophii. Z pewnością postąpiłby podobnie, żeby dać komuś szansę na wolność i szczęście.
Nie mogła ochronić ojca przed wypadkiem ani zapobiec stopniowej utracie zdrowia dziadka, zakończonej jego śmiercią przed rokiem, ale mogła uchronić kuzynkę przed żałosnym, zmanipulowanym życiem w utytułowanych kręgach Roletto.
– Podejdź, proszę, Sophio – wezwał ją stojący w cieniu mężczyzna.
Ilaria posłuchała rozkazującego tonu. Musiała opanować zdenerwowanie i paraliżujący lęk, wyprostować plecy i ruszyć ku niemu przez długą, onieśmielającą nawę. Zerknęła przez ramię, ale żołnierz stał teraz na środku, blokując drogę ucieczki. Wszystko wyglądało fatalnie. Mimo to ruszyła ku nieznajomemu. Dla Sophii i poniekąd też dla wuja Giovanniego.
Każdy krok odbijał się echem od wysokich, marmurowych ścian. Przyćmione światło przeświecało przez kolorowe witraże. Wszędzie lśniło złoto i srebro.
Po dotarciu przed ołtarz ujrzała za pulpitem drugiego, niższego mężczyznę z otwartą Biblią.
Poza tym zobaczyła, że nie wezwał jej tu diuk ani lord tylko książę Frediano Montellero, następca tronu Vantonelli.
Przeżyła szok. Szczęka jej opadła. Nawet w małej górskiej wiosce widywała zdjęcia syna nieokiełznanej, nieodpowiedzialnej pary, która zginęła podczas wspinaczki bez zabezpieczenia w przerażających górach Monte Morte.
Książę Frediano uchodził za równie porządnego i honorowego jak jego dziadek, wielki król Carlo. Ilaria nie rozumiała, jak można nazwać honorowym monarchę, który mianuje intrygantów i morderców ministrami. Byli tak oderwani od życia, że planowali przenieść ludzi, którzy utracili wszystko, do zatłoczonych kwater i sierocińców w mieście.
Ta opinia nie uodporniła jej na piękno wspaniale rzeźbionych rysów i zaskakująco szerokich ramion. Nosił ciemny garnitur, z pewnością wart więcej, niż zarobiła przez całe życie. Lśniące, krótko przystrzyżone czarne włosy i wypielęgnowane bokobrody nadawały mu wygląd wojownika.
Jego postawa wyraźnie mówiła: „nie dotykać”. Co w nią wstąpiło, że palce ją świerzbiły, żeby zbadać tę wspaniale rzeźbioną żuchwę albo wypróbować miękkość włosów? Kusiło ją, żeby sprawdzić, czy ten książę ma w sobie cokolwiek ludzkiego, bo wyglądał nieziemsko, wręcz nierealnie. Choć powinna splunąć mu na buty, nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Świat stanął na głowie!
Książę Frediano skinął na duchownego.
– Proszę zaczynać.
Jego głos zagrzmiał w jej uszach ogłuszająco jak huk gromu. U siebie na wsi to ona wydawała komendy, aczkolwiek okazywała szacunek starszym. Nie rozumiała swojej bierności.
Ksiądz zaczął powoli mówić o nierozerwalności małżeństwa i świętości przysięgi. Potem zapytał:
– Czy bierzesz sobie tę kobietę za żonę?
Ilaria otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie zdołała dobyć z nich nic prócz nieartykułowanego jęku.
– Tak – odpowiedział książę z tak niezachwianą pewnością, jakby był gotów poślubić pierwszą lepszą spotkaną w kościele kobietę.
Gdy ksiądz zwrócił się do niej, nadal nie odzyskała mowy. Zdołała się tylko roześmiać z tej absurdalnej sytuacji. Zamiast na kolację trafiła na ślub! Najgorsze, że własny.
– Proszę wybaczyć, ale zaszła pomyłka – zdołała wreszcie wykrztusić.
Książę po raz pierwszy zwrócił na nią spojrzenie ciemnych, niemal czarnych oczu. Patrzył na nią z tak zimną pogardą, że zadrżała. Sama nie rozumiała, dlaczego.
– Niemożliwe – zaprotestował stanowczo. – Nie toleruję pomyłek.
Choć ją przerażał, musiała wyprowadzić go z błędu. Nie mogła przecież wyjść za wnuka władcy, który awansował jej wuja, zamiast wtrącić go do więzienia.
– Nie jestem… – zaczęła.
– A jednak tu przyszłaś, prawda?
– Tak, ale…
– Powiedziała „tak”. Proszę kończyć, ojcze.
– Nie! Nie wyraziłam zgody na małżeństwo! – krzyknęła, ale ksiądz nie słuchał.
Zresztą po co? Dostał rozkaz od księcia. To on miał tu władzę, nie ona.
– To chyba jakiś sen… – wymamrotała w oszołomieniu.
Nie dodała, że koszmarny, choć tak myślała.
– Z pewnością miałaś na myśli spełnienie marzeń. Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł książę, uprzejmie skłaniając głowę mimo wyraźnego zniecierpliwienia. – Skoro formalności zostały dopełnione, chodźmy do pałacu. Trzeba przygotować jutrzejszą publiczną prezentację. – Po tych słowach ruszył w kierunku wyjścia, pewny, że podąży w jego ślady.
Faktycznie pospieszyła za nim, z trudem łapiąc równowagę w pożyczonych od Sophii butach. Musiała przecież wyjaśnić nieporozumienie.
Kiedy obcy ludzie przyszli do jej dziadka, żeby poinformować o śmierci ojca, uratowała go przed załamaniem nerwowym. Zasugerowała, żeby zatrudnili do pomocy na farmie sieroty po górnikach. Odprawiła natrętów, usiłujących odkupić gospodarstwo za psie pieniądze. Umiała sobie radzić w obliczu tragedii. Ten dramat też przeżyje. Dla Sophii.
– Proszę zaczekać! – zawołała za nim.
Nie posłuchał. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Dopiero po dotarciu do bocznych drzwi świątyni zwrócił ku niej głowę, żeby zmierzyć ją surowym spojrzeniem. Sama nie wiedziała, jak je wytrzymała. W końcu wydobyła głos ze ściśniętego gardła:
– To nieporozumienie – wyjaśniła. – Nie mam na imię Sophia tylko Ilaria. Jestem jej kuzynką. Nie wiedziałam, że idę na ślub. Sophia zapewniła mnie, że tylko zjem kolację w jej zastępstwie z jakimś lordem albo diukiem i odrzucę oświadczyny w jej imieniu. Poślubił Wasza Wysokość niewłaściwą osobę.

Frediano nie od razu odpowiedział. Nauczył się tłumić emocje, zostawiając sobie czas na ich opanowanie. Przez większą część życia nabywał praktyki u stóp dziadka, który od czterdziestu lat honorowo i sprawiedliwie rządził Vantonellą. Dał mu poczucie bezpieczeństwa, życiowy cel i uratował go od zaniedbania przez impulsywnych, nieodpowiedzialnych rodziców.
Teraz to wielkoduszne serce szwankowało. Lekarze jeden po drugim przekonywali króla Carla, żeby abdykował i poddał się niezbędnej operacji. Ostrzegali, że jeżeli nie zacznie unikać stresu i nie odpocznie, nie dożyje następnych urodzin. Frediano zamierzał zadbać o to, żeby świętował ich jeszcze co najmniej dwadzieścia. Dlatego postanowił znaleźć sobie żonę.
Doskonale wiedział, że mimo zaufania do swego jedynego następcy król nie zaryzykuje abdykacji, póki nie poślubi odpowiedniej, rozsądnej kobiety. Dlatego szukał idealnej partnerki, niepodobnej do jego samolubnej, lekkomyślnej matki, wiecznie zabiegającej o uwagę mediów skandalistki.
Frediano zamarł w bezruchu po usłyszeniu nieprawdopodobnej rewelacji.
Nie poślubił Sophii Avidy, córki nieutytułowanego, lecz bogatego przedsiębiorcy i ministra energii. Zamiast nieciekawej i potencjalnie posłusznej żony dostał… jej kuzynkę.
Tylko raz przelotnie widział Sophię. Nie przyglądał jej się zbyt bacznie. Nie szukał uczuć czy więzi. Chciał tylko przekonać dziadka, że nadszedł czas, żeby ustąpił mu miejsca na tronie.
Dlatego zaplanował ceremonię bez gości i anonsu w prasie, żeby nie nasuwać skojarzenia z szukającymi rozgłosu rodzicami. Wybrał zgodną, nijaką kandydatkę, która nie przyniesie wstydu monarchii.
– Mam uwierzyć, że choć wyglądasz tak jak Sophia, jesteś kimś innym?
Kobieta splotła ręce tak mocno, że aż kostki jej zbielały, ale wytrzymała jego spojrzenie.
– Nie powiedziałabym, że jesteśmy identyczne.
Nie, ale na tyle podobne, że nie zauważył różnicy w mrocznym wnętrzu katedry. Zabronił zbyt jasno ją oświetlić, żeby umknąć uwadze dziennikarzy do czasu opublikowania obwieszczenia o zawarciu małżeństwa dzień po ceremonii ślubnej.
Obejrzał uważnie nadal stojącą w drzwiach kobietę. Miała takie same ciemne włosy i zielone oczy z niebieskimi plamkami jak Sophia, ale z bliska dostrzegł piegi na nosie. Wątpił, czy wyrafinowana Sophia spędzała wiele czasu na słońcu. Włożyła skromną, ale drogą sukienkę, trochę niedopasowaną na ramionach. Pożyczoną, niewątpliwie, od podstępnej kuzynki, która doskonale wiedziała, że ma poślubić księcia. I zamiast siebie wysłała podobną krewną.
– Mieszkasz w Accogliente? – zapytał.
– Tak.
W małej górskiej wiosce daleko na północy. Sophia dorastała w Roletto. Choć nie pochodziła z arystokracji, odebrała staranne wykształcenie, zarówno akademickie, jak i w zakresie etykiety. Jej ojciec marzył o tytule. Frediano uważał jego marzenie za atut. Pozwoliłoby mu trzymać go w szachu wraz z całą rodziną.
Ta wieśniaczka nie będzie umiała się zachować w stolicy. Przyniesie mu wstyd, wzbudzi sensację albo, co gorsza, jedno i drugie.
Popełnił błąd, na który nie mógł sobie pozwolić. Cicha, łagodna, ładna, ale nieciekawa Sophia była idealną kandydatką. Przeciwnie niż jego matka, zrobiłaby wszystko, co by jej kazano, nie narobiłaby wokół siebie szumu i nie opuściłaby…
Ale uciekła.
Mógłby zażądać milczenia od księdza, żołnierza, a nawet służby, oczekującej w pałacu, wytropić Sophię i zażądać, żeby za niego wyszła. To jednak wymagałoby czasu i stanowiło zagrożenie wyciekiem informacji i innymi komplikacjami. A im dłużej musiałby czekać, tym bardziej ucierpiałoby zdrowie dziadka.
Frediano obiecał królowi idealną żonę i obwieszczenie o zawarciu małżeństwa dzień później.
Nie zamierzał łamać obietnicy.
Nie mógł wrócić do pałacu z pustymi rękami. Nieważne, kogo poślubił, o ile osiągnął pożądany rezultat.
Frediano desperacko walczył o odzyskanie utraconej równowagi. Ktoś storpedował jego plany, stawiając własne potrzeby na pierwszym miejscu. Ta sytuacja przypominała mu dzieciństwo, gdy rodzice zostawiali go własnemu losowi, żeby zadziwiać prasę swymi kaskaderskimi wyczynami. Ich koncentracja na sobie tworzyła z nich idealną parę. Ich „miłość” niszczyła wszystkich po drodze.
Ale nie był już dzieckiem, zziębniętym i samotnym u stóp góry, z której spadli jego rodzice. Dorósł i został następcą tronu.
Znów zerknął na swoją nieznajomą żonę. Doszedł do wniosku, że będzie posłuszna i nudna jak jej kuzynka. Gdyby chowała w szafie szkielety, z pewnością podczas sprawdzania Sophii zostałyby wyciągnięte na światło dzienne.
Mogła się nauczyć dobrych manier. Może dokonał całkiem korzystnej zamiany. Wziął sobie kawał świeżej, nieuformowanej gliny. Jeżeli dobrze ją urobi, obróci porażkę w sukces, co mu zawsze świetnie wychodziło.
Ponownie wskazał drzwi.
– Chodźmy.
Kobieta zrobiła wielkie oczy. Ręce jej opadły.
– Dokąd?
– Jesteśmy małżeństwem. Zostałaś księżną. Jak masz na imię?
Zamrugała powiekami, gdy ujął ją pod łokieć.
– I… Ilaria Russo – wykrztusiła z trudem, gdy prowadził ją w kierunku sedana, którym jeździł, gdy chciał podróżować niezauważony.
– Obecnie księżna Ilaria Montellero – sprostował. – Pojedziemy do pałacu, żeby przygotować jutrzejsze obwieszczenie o ślubie. Musisz się do tego czasu wiele nauczyć.
Kierowca otworzył tylne drzwi, ale Ilaria gwałtownym ruchem oswobodziła ramię i odmówiła wejścia do auta.
– Ksiądz zwracał się do Sophii, nie do Ilarii – przypomniała, zaciskając pięści, jakby zamierzała z nim walczyć.
Gdyby nie powaga sytuacji, Frediano pewnie by się roześmiał.
– Wasza Wysokość zmanipulował mnie, żebym powiedziała „tak”. W ogóle się nie znamy. Mam dom i ludzi, którzy ode mnie zależą, i absolutnie żadnego pragnienia zostania księżną.
Frediano nie skomentował ostatniej części zdania.
– Ksiądz skoryguje imię, które błędnie zapisał. Wiedza nie jest potrzebna do zawarcia małżeństwa. A jeżeli chciałabyś coś wziąć z domu, natychmiast wyślę po to kogoś ze swoich ludzi.
– Mam farmę. Odpowiadam za nią.
– Możesz ją sprzedać.
– Los wielu osób od niej zależy. Nie może Wasza Wysokość zabrać mi wszystkiego tylko dlatego, że jest księciem.
– Przekonasz się, że mogę.
– To szaleństwo!
Ilaria poczerwieniała. W jej oczach migotały gniewne błyski. Frediano stwierdził, że mimo podobieństwa do Sophii jest od niej ładniejsza, zwłaszcza w gniewie. Ale nie mógł ryzykować kłótni ani zachwytów nad czyjąś urodą. Musiał zapanować nad sytuacją.
– Chroniłam kuzynkę przed niechcianymi oświadczynami, bo bała się, że nie będzie potrafiła ich odrzucić. Proszę o wybaczenie, że Wasza Wysokość źle mnie zrozumiał…
– To ty nic nie rozumiesz, Ilario. Sophia nie oczekiwała dziś oświadczyn. Wiedziała, że ma wyjść za mąż. Oszukała zarówno mnie, jak i ciebie.
Ilarii szczęka opadła. Wyraźnie widział niedowierzanie w jej oczach.
Nie musiał jej przekonywać, ale podsunęła mu narzędzie do nagięcia jej do swojej woli. Jeżeli zależało jej na Sophii i uważała się za jej opiekunkę, mógł wykorzystać jej miękkie serce dla swoich celów.
– Bądź pewna, że zostanie ukarana za oszustwo, ale nie można zmienić faktów dokonanych. Zostałaś moją żoną, moją księżną. To nieodwołalne.
– A jeżeli odmówię?
Frediano zesztywniał.
– Zawsze mogę wyśledzić twoją kuzynkę, jeśli wolisz. Sprowadzę ją do pałacu za jej zgodą czy bez i poślubię. Zapewniam cię, tesoro, że nie wrócę do pałacu bez żony.

Ilaria zamarła ze zgrozy. Nie chciała wierzyć, że Sophia tak bezwzględnie ją wykorzystała. Pamiętała jednak jej dziwne zachowanie na stacji. Wtedy składała je na karb oporu wobec ojca i ekscytacji perspektywą potajemnego ślubu z ukochanym. Teraz zastanawiała się, czy nie dręczyły jej wyrzuty sumienia.
Właściwie nie miało to znaczenia wobec faktu, że pomagając Sophii, namieszała we własnym życiu. Nie mogła zostać żoną wnuka króla, którym gardziła. Ksiądz zwracał się nie do niej, tylko do Sophii, a Ilaria nie wyraziła zgody, więc nie zawarli prawdziwego małżeństwa.
Z niewytłumaczalnych powodów książę najwyraźniej sobie tego życzył, co oznaczało, że ani jej wola, ani przepisy prawa się nie liczą.
– Co wybierasz? – zapytał książę łagodnie.
Powinien ją doprowadzić do pasji, ale aksamitny ton jego głosu wbrew logice rozgrzał ją od środka i przyspieszył rytm serca.

Będę o ciebie walczyć - Millie Adams
Atena ucieka z domu, nie chcąc dalej żyć pod czujnym okiem rodziców. Przypadkowo poznany na odludziu Cameron McKenzie udziela jej schronienia. Cameron wstydzi się swojej oszpeconej po wypadku twarzy, ale Atena jest zafascynowana geniuszem w dziedzinie nowych technologii i nie przeszkadza jej jego wygląd. Chce mu pomóc wyjść do ludzi. Nie będą okazywać mu współczucia, jeśli pokaże się z piękną kobietą u boku…
Nieoczekiwany ślub - Lorraine Hall
Ilaria Russo idzie zamiast swojej kuzynki Sophii na spotkanie z Fredianem, wybranym dla niej na męża arystokratą. Ma odrzucić jego oświadczyny, by dać czas Sophie na ucieczkę z jej ukochanym. Okazuje się jednak, że Fredian zamiast zwykłej randki zaplanował ślub. Spanikowana Ilaria wyjaśnia mu pomyłkę, ale on uznaje, że to spotkanie jest zrządzeniem losu, i nalega, by ceremonia jednak się odbyła…

Będzie tak, jak zechcę

Maya Blake

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1225

ISBN: 9788383424125

Premiera: 21-03-2024

Fragment książki

Szejk Tahir bin Halim Al-Jukrat znał swojego najbliższego doradcę na tyle długo, żeby wiedzieć, kiedy ten z nim pogrywa. Z pewnym rozbawieniem obserwował, jak mężczyzn bawi się dokumentami, prostuje rogi, które nie wymagały prostowania, układa pióro dokładnie na środku pierwszej strony.
– Powiesz wreszcie to, co masz do powiedzenia? – zapytał zniecierpliwiony Tahir, gdy minęła pełna minuta, a Ali nadal się nie odzywał.
Doradca skrzywił się lekko; mikroskopijny ruch, który niewielu by zauważyło. Ale Tahir zauważył. Nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę.
Niegdyś rozdawał zaufanie na prawo i lewo, i słono za to zapłacił. Mógł tylko mieć nadzieję, że jego winy zostaną odpuszczone i ojciec nie będzie patrzył na niego z rozczarowaniem, kiedy spotkają się w zaświatach…
Zesztywniał pod napływem emocji, które wzbudziła w nim myśli o ojcu.
– Nie do końca, Wasza Wysokość – odparł Ali, znów poprawiając pióro.
Tahir westchnął.
– O co chodzi, Ali? Czy mój brat znowu coś nawywijał?
Jego brat Javid lubił czerpać z życia pełnymi garściami, co oznaczało liczne skandale. Nie zrobił dotąd nic niewybaczalnego; nauczył się tańczyć na granicy, nie przekraczając jej. Póki co Tahir pozwalał mu na to, ponieważ Javid był najsprytniejszym dyplomatą, jakiego Jukrat kiedykolwiek zrodził. Potrafił wejść w sam środek międzynarodowego kryzysu i wygładzić zmierzwione piórka z tą samą maestrią, z jaką uwodził najpiękniejsze kobiety na świecie.
Sam Tahir wolał dyskretniejsze romanse, i to nie tylko dlatego, że żył na świeczniku. Incydent sprzed dwunastu lat dał mu bolesną nauczkę. Odepchnął od siebie kolejne niechciane wspomnienie i spojrzał na doradcę.
– Nie mam całego dnia, wiesz?
Ali odchrząknął.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Nie, nie chodzi o Jego Książęcą Mość.
– W takim razie o co chodzi? Wyduś to z siebie, Ali.
– Poinformowano mnie, że pod pałacową bramą znajduje się… pewna osoba, która domaga się audiencji. – Ton jego głosu był niechętny. Prawie zalękniony.
– I w czym problem? Należy postąpić zgodnie z procedurami.
– Problem w tym, że koczuje tam od trzech dni. Próby odpędzenia jej nie dają rezultatu.
Tahir uszczypnął grzbiet nosa i już miał kazać Alemu zostawić ten temat, kiedy coś go tknęło.
– Ona?
– Tak, Wasza Wysokość.
Tahir powstrzymał się, żeby nie przewrócić oczami.
– Musi być powód, dla którego dzielisz się ze mną tą informacją.
– Chodzi o jej tożsamość, Wasza Wysokość.
Ukłucie niepokoju zamieniło się w lodowaty dreszcz na plecach Tahira.
– Czy kiedykolwiek sprawiałem wrażenie, jakbym lubił tajemnice albo intrygi, Ali?
Doradca odchrząknął i poprawił pióro.
– Wasza Wysokość, tym gościem jest Lauren Winchester.
Tahir wyprostował się gwałtownie. Wróciły do niego dawne emocje: szok, wstyd, furia, rozpacz. Wszystko, co wycierpiał w ciągu trzech dni w Anglii, kiedy był na jej łasce.
– Co ty powiedziałeś? – zapytał z zimną furią w głosie.
Teraz rozumiał wahanie swojego doradcy. Był wściekły na Alego, że ten ośmielił się wypowiedzieć jej imię w jego prywatnej przestrzeni.
– Przepraszam, Wasza Wysokość. Próbowaliśmy pozbyć się problemu, ale…
Tahir zmrużył oczy.
– Ale co?
Ali wzruszył ramionami.
– Była ostrożna. Nie dała nam żadnego pretekstu, żeby zdecydowanie zareagować.
Oczywiście. Lauren Winchester była niesłychanie inteligentną kobietą. To było pierwsze, co zauważył, kiedy wszedł na debatę na uniwersytecie, ponad dekadę temu. Stał z tyłu, patrząc, jak z pasją dowodzi swoich racji.
Najpierw zafascynowała go jej argumentacja, spokojny, ale dobitny głos. Potem wspaniała grzywa jasnych loków sięgających talii. Szczupła, elegancka dłoń.
A potem, po godzinie, wstała.
Odwróciła się.
Zobaczył jej twarz…
Trzy miesiące później postawiła jego świat na głowie.
Jego ojciec ogłosił go hańbą dla rodu. Przyjaciele i rodzina traktowali go jak pariasa. Wygnanie go na pustynię okazało się wytchnieniem, czymś, co pozwoliło mu przeżywać rozczarowanie i rozgoryczenie z dala od ciekawskich oczu.
To roczne wygnanie wyleczyło go z wielu rzeczy. Odnalazł nową drogę, z której już nigdy nie zboczył. A jeśli czasami dojrzał echo potępienia w oczach swojego ojca… no cóż, to było piętno, z którym musiał żyć.
Za zasługą Lauren Winchester.
Chciał nakazać ją oddalić, ale kiedy otworzył usta, padły z nich zupełnie inne słowa.
– Czy próbowała prosić o audiencję, korzystając ze standardowych procedur?
– Nie, nie próbowała.
Dlatego, że wiedziała, że to się nie uda, czy dlatego, że uważała to za coś poniżej jej godności?
Tahir zacisnął usta.
– Mogłeś rozwiązać tę sprawę, nie zawracając mi nią głowy – mruknął, wciąż nieco zły na swojego doradcę, że poruszył ten nieprzyjemny temat. – Co zamierzałeś tym osiągnąć?
Ali szerzej otworzył oczy, wyraźnie zaskoczony.
– Uznałem, że należy rozważyć możliwe implikacje tej sytuacji, biorąc pod uwagę pozycję jej ojca w brytyjskim rządzie.
Ach, tak. Polityka. Jeśli Tahir miał być szczery, wtedy nie miała dla niego żadnego znaczenia. Jedyna pozycja, jaka interesowała go w tamtym czasie, to jej pozycja pod nim i jej zielone oczy zachęcające go, by zatracił się w niej całkowicie.
A on to zrobił.
I jakże żałował, kiedy odkrył jej prawdziwą naturę.
Znów spojrzał na Alego.
– Uważasz, że powinienem ją przyjąć, prawda?
Ali ponownie uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że Wasza Wysokość mógłby chcieć zamknąć rozdział.
Zamknięcie rozdziału.
Ładny termin ukuty dla tych, którzy są zbyt słabi, żeby zostawić swoje problemy za sobą.
Ale czy naprawdę zostawił je za sobą? Czy to możliwe, że oto nadarzyła się szansa, żeby raz na zawsze pogrzebać tamte podłe wydarzenia? Wtedy być może nareszcie zdołałby się zająć zadaniem wybrania sobie żony i spłodzenia dziedzica.
Tahir zatrzymał się raptownie, zdając sobie sprawę, że chodzi w tę i z powrotem po gabinecie. Doszedł do przeciwległej ściany i stał teraz przed portretem swojego ojca. Napotkał surowe, stalowe spojrzenie poprzedniego władcy. Czy jego ojciec poparłby decyzję, zwolna rysującą się w umyśle Tahira? Czy też uznałby ją za kolejny przejaw lekkomyślności, o które oskarżył go przed dwunastoma laty?
Ali odchrząknął.
– Czy Wasza Wysokość ma dla mnie jakieś instrukcje?
Teraz, kiedy ten pomysł zagościł w umyśle Tahira, nie potrafił się od niego uwolnić. Nie prosił, żeby ta istota zawitała do jego domu, ale czy pozwolenie jej uciec nie byłoby jeszcze większą głupotą?
Od czasu tamtych wydarzeń żył przykładnym życiem, bezgranicznie oddany swoim obowiązkom, sprytnym sojuszom i surowej samodyscyplinie. Ale gdzieś głęboko w jego umyśle tamten incydent wciąż nie dawał mu spokoju, jak cierń, którego nie jest w stanie wyciągnąć.
– Odwołaj moje kolejne spotkanie i przyprowadź do mnie Lauren Winchester.

Laura Winchester wyglądała marnie – nic dziwnego, skoro przez kilka ostatnich dni koczowała pod bramą pałacu. Jej brzoskwiniowa sukienka była brudna, a włosy ściągnięte i schowane pod białym szalem, którym zakryła głowę i ramiona. Mimo to nie straciła nic ze swojego uroku. Jeśli już, była jeszcze piękniejsza.
Z dziewczyny rozkwitła w kobietę. Jej twarz była szczuplejsza, a kości policzkowe wyraźniejsze, zwracające uwagę na jej obycie i inteligencję. Kiedy wzrok Tahira padł na zmysłowe usta, musiał odepchnąć od siebie wspomnienia, które w nim obudziły.
Ale to nie zmiany w jej wyglądzie najbardziej nim wstrząsnęły. Była… powściągliwa, a dawniej aż buzowała młodzieńczą pasją i buntem. Wyglądało tak, jakby ktoś przygasił jej wewnętrzne światło.
Ona czy ktoś inny?
Ale właściwie co go to obchodziło?
Tahir stał nieruchomo za swoim biurkiem, patrząc, jak Lauren Winchester przemierza jego domenę. Poczekał, aż te oczy, które kiedyś hipnotyzowały go nieskończonymi odcieniami zieleni, podniosą się znad bezcennego, ręcznie tkanego dywanu, i napotkała jego wzrok. Poczekał, aż te pełne, zmysłowe usta rozchylą się, kiedy nabierała powietrza.
– Witaj, Ta… hm… Wasza Wysokość.
Jej głos wciąż miał tę niską, zmysłową melodyjność. Każdy mięsień w ciele Tahira napiął się, a krew w jego żyłach zawrzała w sposób tyleż niepożądany, co niepowstrzymany. Ta reakcja jeszcze bardziej go zirytowała; zacisnął palce na krawędzi biurka. Oddychał głęboko, walcząc, by jak najszybciej doprowadzić się do porządku.
Kiedy minęła minuta, a Tahir wciąż nie odpowiedział, Laura pobladła lekko.
– Dziękuję, że Wasza Wysokość zgodził się mnie przyjąć.
– Nie dziękuj mi zbyt szybko. Mogłem cię tu sprowadzić tylko po to, żeby kazać ci iść do diabła. – Jego głos był tak lodowaty, że mógłby zamrozić pustynię.
Laura otworzyła szerzej oczy, po czym z powrotem wbiła wzrok w posadzkę. U każdej innej kobiety Tahir uznałby to za postawę czci i szacunku, ale jeśli Lauren Winchester nie przeszła transplantacji osobowości, to był fałszywy, wykalkulowany ruch.
– Mam nadzieję, że nie. Musiałam przyjść. Nie miałam innego wyboru.
To było coś, co Tahir rozumiał. Potrafił łatwo odeprzeć ten argument. Jako władca codziennie musiał dokonywać trudnych wyborów.
– Oczywiście, że miałaś. Dobry lub zły. Mądry lub głupi. Przyjście pod bramę mojego pałacu było wyjątkowo głupie.
– Próbowałam… próbowałam pisać mejle. I dzwonić.
Tahir uniósł brwi.
– Albo kłamiesz, albo specjalnie wyraziłaś się na tyle niejasno, że moi ludzie nie potraktowali cię poważnie.
– Nie mogłam powiedzieć wprost, czego chcę… – Laura urwała i odetchnęła głęboko, a Tahir zmusił się, żeby nie spuścić wzroku na jej piersi. Te same piersi, które kiedyś pieścił. – To osobista sprawa – dokończyła.
Tahir zignorował jej słowa.
– Mój pradziadek został zamordowany przez jednego ze swoich poddanych, który tak samo przyszedł pod pałacową bramę i błagał o audiencję. Wiedziałaś o tym?
Laura poderwała głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego! Musisz to wiedzieć!
– Muszę? Ostatni raz, kiedy się widzieliśmy, zdradziłaś mnie. Zaprzeczysz?
Lauren pobladła.
– Mogę… mogę wytłumaczyć…
– Zaprzeczysz? – powtórzył Tahir przez ściśnięte gardło.
Laura znów potrząsnęła głową.
– Przepraszam – wyszeptała w lodowatej ciszy.
Tahir powoli do niej podszedł, wykorzystując ten czas, żeby odzyskać kontrolę nad emocjami. Zatrzymał się kilka metrów od niej.
– Spójrz na mnie – rozkazał.
Laura powoli podniosła głowę. Zielone stawy jej oczu znów wabiły go w swoją bezdenną toń. Ale Tahir nie był już tym naiwnym głupcem, co kiedyś.
– Przeprosiny nieprzyjęte.
Gardło Laury poruszyło się, gdy przełykała ślinę, i na sekundę Tahir zatęsknił za tą pełną życia kobietą, z którą spędzał namiętne noce i odbywał stymulujące intelektualnie dyskusje. Na samo wspomnienie poczuł ściskanie w lędźwiach; zirytowany, skrzyżował ramiona na piersi i utkwił w niej kolejne przeszywające spojrzenie.
– Rozumiem, że jesteś zły…
– Rozumiesz? Czy też rzucasz we mnie pustymi przeprosinami, mając nadzieję, że udobruchasz mnie na tyle, żebym wysłuchał twojej prośby? Co to jest? Coś politycznego? Zakładam, że podążyłaś za swoją pasją i pracujesz w sektorze publicznym? – Był dumny z tego, że nigdy nie poddał się pokusie, żeby wyszukać w internecie jej nazwiska.
– Tak, zrobiłam to… w pewien sposób. Ale nie jestem tutaj w swoim imieniu.
Tahirowi na moment odjęło mowę. Kompletnie nie spodziewał się wieści, że nie przyszła po to, żeby błagać o jego wybaczenie. Była tutaj… dla kogoś innego. Spojrzał na jej dłonie. Nie miała pierścionka, ale to nie oznaczało, że nie omotała kolejnego naiwnego głupca. Tahir przypomniał sobie jej rodzinę. Władczego, despotycznego ojca. Brata, który sądził, że świat obraca się wokół niego. Z początku Tahir nie mógł się nadziwić, jak bardzo Lauren się od nich różni. Tylko po to, żeby odkryć, że po prostu lepiej ukrywała swoją prawdziwą naturę…
A teraz była tutaj. Żeby prosić o przysługę dla kochanka? Męża? Kogoś, kto znaczył dla niej tyle, że siedziała dla niego przez trzy dni pod pałacową bramą? Szkoda, że nie miała tyle serca dla niego, Tahira…
Podjął decyzję, która powinna była zostać podjęta na samym początku.
– Nie mamy o czym rozmawiać. Za chwilę zostaniesz wyprowadzona z mojego pałacu.
Lauren krzyknęła i zakryła usta dłonią, patrząc, jak Tahir naciska guzik wzywający Alego.
– Błagam, żebyś mnie wysłuchał…
Tahir uśmiechnął się szyderczo.
– Lepiej się nie zbliżaj. Na takie zachowanie moja ochrona dostaje wścieklizny.
Laura zamarła i uniosła pobródek. W jej oczach błysnął bunt.
– Czyli naprawdę pozwoliłeś mi wejść tylko po to, żeby się ze mnie naigrawać? – szepnęła.
Tahir wzruszył ramionami.
– Nie muszę ci się tłumaczyć. Miałem pięć minut do zmarnotrawienia na kogoś, kogo kiedyś znałem. Te pięć minut minęło.
Laura otworzyła usta, jednak pojawienie się Alego uciszyło ją. Ale te oczy… te pełne wyrazu zielone oczy, z których zniknęło onieśmielenie, błyszczały gniewem.
W Tahirze coś się obudziło. Jedyny w swoim rodzaju, rozgrzany do białości płomień, który tylko ona potrafiła w nim skrzesać. Tahir poszukiwał tego ognia z wieloma kobietami po niej, a z każdą porażką coraz bardziej jej nienawidził i coraz bardziej doskwierał mu jej brak.
Teraz, kiedy ją obserwował, każda komórka jego ciała zdawała się wyczekiwać ciętej riposty. Ale zamiast tego uszło z niej powietrze.
– Tahir, proszę…
„Proszę”.
W odróżnieniu od nieszczerego „przepraszam”, to „proszę” zdołało zasiać w jego sercu ziarno zwątpienia. Czyż w ciągu tamtego roku na pustyni nie poprzysiągł sobie, że pewnego dnia będzie słuchał jej błagania o litość?
Ale to nie wystarczyło. Wszystko, co utracił – szacunek, honor, dumę ojca, nawet warunkową wersję miłości swojej matki – utracił dlatego, że Laura odmawiała wypowiedzenia kilku prostych, szczerych słów…
– Wasza Wysokość, już czas – powiedział Ali w napiętej ciszy.
Tahir odstąpił od biurka i bez słowa ruszył w stronę drzwi gabinetu. Po kilku sekundach usłyszał za sobą jej niepewne kroki. Wiedział, że wystarczyłby jeden jego gest, by wyprowadzono ją z pałacu, ale nie mógł oprzeć się pokusie, by jeszcze przez chwilę posłuchać jej błagań.
Ali, ściskający swoją oprawną w skórę teczkę, szedł obok niego.
– Helikopter jest gotów, by zabrać Waszą Wysokość na północ – szepnął.
– Dobrze.
– Czy Wasza Wysokość zamierza zostać pełne dwa tygodnie, tak jak było ustalone? – zapytał mężczyzna, rzucając znaczące spojrzenie przez ramię.
Tahir zazgrzytał zębami.
– Nic się nie zmieniło.
– Oczywiście. W takim wypadku spotkania z władzami regionalnymi odbędą się zgodnie z planem.
Tahir ledwo słuchał Alego. Jego słuch był wyczulony na odgłos kroków za ich plecami. Wkrótce Lauren zostanie zatrzymana; nikomu nie pozwalano na wstęp do jego prywatnego skrzydła bez jego wyraźnego zezwolenia. A on nie miał zamiaru go udzielać.
– Poczekaj! Nie możesz… Jestem… z nim. Jego Wysokością… – jąkała za jego plecami zdyszana Lauren.
Tahir szedł dalej; z radością powitał uderzenie słońca na skórze, kiedy wyszedł na brukowaną alejkę wiodącą przez nieskazitelny trawnik jego prywatnej rezydencji. Miał nadzieję, że żar wypali jego wewnętrzne rozterki.
Pilot zasalutował, a Tahir skinął mu głową.
A potem, przez ryk silnika, usłyszał głos Lauren.
– Proszę! Poczekaj! Potrzebuję twojej pomocy, żeby uratować mojego brata!
Tahir zamarł.

Lauren już w dzieciństwie nauczyła się nigdy nie okazywać słabości. Oznaczało to wystawienie się na pośmiewisko. Ze strony jej brata. Kiedy zapłakana Lauren zapytała, dlaczego tak ją traktują, matka wzruszyła ramionami.
– Życie jest ciężkie, Lauren. Musisz nabrać odporności albo zawsze będziesz kozłem ofiarnym.
Lauren miała wtedy jedenaście lat. To był ostatni raz, kiedy płakała.
Dwie dekady później, z czterema groźnymi ochroniarzami oddzielającymi ją od Tahira Al-Jukrata, znów była bliska płaczu.
Jej ramiona i kark były spalone od słońca, jej gardło wyschnięte na wiór. Ubrania kleiły się od potu i piasku, a stopy pulsowały bólem. Surowe wychowanie jej ojca zahartowało ją na tyle, by pozostała przy bramie, póki jej żądanie nie zostało wysłuchane.
To i… jego zawoalowane groźby. Podejrzenie, że jej ojciec wie więcej, niż przyznaje. Trzymał kolejny skandal jak topór katowski nad jej głową, żeby zmusić ją do posłuszeństwa.
Patrząc, jak Tahir idzie w stronę helikoptera, poczuła, że opuszczają ją resztki nadziei. Jej desperacki okrzyk zatrzymał go w pół kroku. Ale to nic nie znaczyło. Tahir nienawidził Matta na długo przed tym, jak znienawidził ją. Beztroskie, uprzywilejowane życie jej brata drażniło inteligentnego, ambitnego i pracowitego księcia.
Oddałaby rękę, żeby nie być teraz na łasce Tahira. Ale rodzice nie dali jej wiele wyboru.
Adoptowali ją, ponieważ sądzili, że nie mogą mieć dzieci, ale rok później jej matka cudem poczęła syna. Może to dlatego Lauren w głębi serca nie czuła się członkiem rodziny. To dlatego jako dziecko tak bardzo starała się udowodnić, że jest godna nazwiska Winchesterów i możliwości, które jej dali. Odpłaciła im się, będąc posłuszną córką, przykładną uczennicą, wybitną ekspertką w swojej dziedzinie.

Podczas studiów w Anglii szejk Tahir zakochał się w Lauren Winchester. Ich romans zakończył się skandalem. Tahir był przekonany, że Lauren chciała wplątać go w aferę obyczajową. Dwanaście lat później Lauren przyjeżdża do niego, by prosić o wstawiennictwo w sprawie jej brata oskarżonego o handel narkotykami. Tahir wciąż jest wściekły na Lauren, jednak jej bliskość działa na niego tak jak przed laty. By przedłużyć spotkanie, zabiera ją na pustynię i proponuje pewną grę…

Burza zmysłów

Kim Lawrence

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1249

ISBN: 9788383425702

Premiera: 18-07-2024

Fragment książki

Renzoi często nazywano klejnotem i rzadko się zdarzało, aby ci, którzy widzieli ją zwłaszcza z lotu ptaka, się z tym nie zgodzili.
Na wyspie znajdowało się jedno lotnisko, a nadmorska trasa prowadząca z węzła międzynarodowego portu lotniczego do otoczonej murami stolicy miasta Fort St. Boniface, przez wielu uważana była za jeden z najpiękniejszych odcinków dróg na świecie, uwielbiany przez ekipy filmowe, a także przez wszystkich tych, którzy umiłowali sobie kręte drogi i wspaniałe morskie widoki.
Wielu podróżnych, którzy zawitali na wyspę, korzystało z taksówek wodnych, które przewoziły pasażerów przez błyszczące wody wielkiego portu. Nie można było już patrzeć na luksusowe jachty, zacumowane na głębokiej wodzie. Pływały teraz, wraz z miliarderami na pokładzie, w zupełnie nowej, specjalnie wybudowanej marinie po przeciwnej stronie wyspy, przyczyniając się do kwitnącej gospodarki i reputacji wyspy, jako miejsca spotkań bogatych i sławnych.
Jedyną przeszkodą w pokonaniu tej trasy było ominięcie kilku łodzi rybackich i paru samotnych żaglówek. Główną zaletą portu było to, że pozostawał on otwarty dla wszystkich zwiedzających, którzy mogli podziwiać z tego miejsca otoczoną murami stolicę z jej wieżami i kopułami.
Choć architektura stolicy była utrzymana w barokowym stylu, to centralny element pałacu królewskiego, wznoszący się, jak górna kondygnacja tortu weselnego nad średniowiecznym ciągiem malowniczych, wąskich uliczek i brukowych placów, zapierał dech w piersiach. Było to miejsce, które każdy chciał uwiecznić na fotografii.
W ciągu dnia na błyszczącej tafli wody roiło się od pomalowanych na jaskrawo łodzi motorowych. Nawet gdy słońce zastąpiły gwiazdy i księżyc w pełni, kilka osób kontynuowało pracę na tym odcinku, przewożąc turystów wpatrujących się z zachwytem w oświetlony z każdej strony bajkowy zamek.
Jeden z takich statków nie przewoził turystów ani nie był udekorowany chorągiewkami. Zamiast tego na jego boku widoczne było dyskretne królewskie logo. Łódź zawracała właśnie w stronę pontonu, który znajdował się w znacznej odległości od głównej mariny, gdzie cumowali turyści, a na jego pokładzie znajdował się tylko jeden pasażer.
Najwyraźniej, nie mając cierpliwości czekać na ostatni manewr, samotny mężczyzna swobodnie przeskoczył nad taflą wody i z kocią gracją wylądował na brzegu kołyszącego się pomostu.
Druga postać, która stała na nabrzeżu, podniosła rękę na powitanie i zatrzymała się, gdy wysoki cień w garniturze kierował się w jego stronę.
– Nie spodziewałem się przyjęcia – powiedział, gdy poczuł, że telefon w jego kieszeni zaczyna wibrować. – Chwileczkę, Raf. – Uniósł przepraszająco rękę.
Mężczyzna obok, który sam mógłby być uważany za wysokiego, gdyby nie stał obok księcia mierzącego ponad dwa metry wzrostu, patrzył, jak spazm irytacji prześlizguje się po twarzy następcy tronu Renzoi, dopóki srebrzystoszare oczy nie podniosły się ku niemu i nie nawiązały z nim kontaktu.
– Już miałem zapytać, czy jest jakiś problem, ale… – Marco po raz ostatni zerknął na smartfon, zanim włożył go z powrotem do kieszeni. – Lotnisko jest zamknięte?
Drugi mężczyzna skinął ponuro głową.
– Wszystko jest uziemione. Ta burza zmierza prosto na nas.
– Wybierasz się tam teraz, panie ministrze sportu i turystyki? – Marco uniósł ciemne brwi.
– Kiedy ktoś mówi „minister”, zawsze oglądam się przez ramię.
– Polityka pałacowa ma swoje prawa i sekrety – zauważył serdecznie Marco.
– Wszyscy wydają się zszokowani. Śmierć ministra była…
– Szokująca? Ten mężczyzna miał ponad dziewięćdziesiąt lat! Pił jak słoń i wiecznie grał w golfa. Jako jego asystent, wykonujesz jego pracę już od pięciu lat, podczas gdy on tylko zdobywał wyróżnienia.
– Narażasz się dla mnie, to wiele dla mnie znaczy.
– Raczej nie. Nie masz mi nic do udowodnienia Raf.
Jego głowa była bezpieczna, ale gdy użył weta, by odrzucić decyzję rady ministrów o obsadzeniu wakatu wyższego szczebla, Marco wiedział, że wszystkie błędy Rafa zostaną wyciągnięte na światło dzienne, by udowodnić Marcowi, że wtrąca się w sprawy, o których nie ma pojęcia. Wszyscy woleliby, żeby był im bardziej posłuszny, zupełnie jak jego ojciec.
Nepotyzm w pałacu był akceptowaną drogą awansu. Zaledwie pięć rodzin zajmowało wszystkie najwyższe stanowiska władzy na wyspie i nie miały zamiaru oddać tej władzy bez walki.
Marco był cierpliwy i miał wsparcie ojca, mimo że król był zbyt wyluzowany i niestety, co sam przyznawał, leniwy. Uniósł lewy kącik ust w uśmiechu, gdy pomyślał o swoim ojcu, człowieku uwielbianym przez swój lud.
Jeśli Marco zająłby się grą w golfa, pszczelarstwem lub pokazywaniem się na balach charytatywnych z wybranką serca, a władzę w państwie pozostawiłby ministrom, również byłby przez nich uwielbiany.
Co jednak miał zrobić, jeśli doskonale znał siebie i wiedział, że daleko mu do mnicha. Wolał kilkunocne ekscesy niż stałe związki, to wydawało mu się łatwiejsze. Wiedział, że pewnego dnia ożeni się ponownie, ale zamierzał opóźniać ten dzień najbardziej, jak to tylko możliwe.
– Przynajmniej dotarłeś do domu przed zamknięciem, Wasza Wysokość…
Wasza Wysokość? Serio, Raf? – pomyślał zdezorientowany Marco.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się szeroko i nałożył na nos okulary.
– Nie musisz mnie tak nazywać, gdy obok nie ma żywej duszy. Rozumiem, że chcesz zachować pozory, ale teraz to zbędne. Ostatni raz słyszałem, jak nazwałeś mnie Waszą Wysokością, gdy wypiłeś pół butelki cydru.
– Ponieważ jesteś moim szefem, zignoruję tę uwagę. Powiedz lepiej, jak minął ci lot. Wszystko w porządku?
Uśmiech błysnął na twarzy Marca.
– Można tak powiedzieć. Poczułem znaczny przypływ adrenaliny w tym tygodniu. Gdybym nie wiedział, że pilot za sterami to stary wyjadacz, zmartwiłbym się trzecią nieudaną próbą lądowania.
Jego uśmiech zbladł, gdy zobaczył, że Raf spogląda na czekającą łódź.
– Musisz już iść?
Rafe skinął głową i wszedł do łodzi z większą ostrożnością, niż Marco z niej wyszedł. Książę popatrzył jeszcze chwilę za odpływającą motorówką, po czym ruszył w stronę samochodu.
Kiedy dotarł do długiej, niskiej limuzyny z przyciemnionymi szybami, skok napięcia elektrycznego spowodował nagłe migotanie świateł w całej przystani.
Drzwi otworzył mężczyzna w garniturze, który wyłonił się z siedzenia kierowcy.
– Widziałeś Rafe’a, Tomasie?
– Mojego syna, ministra – poprawił go. – Pracuje – powiedział z dumą starszy mężczyzna.
– Oczywiście – odpowiedział Marco i przesunął dłonią po białej bliźnie na policzku.
Tomas był osobistym ochroniarzem Marca w dzieciństwie, zanim nabawił się kontuzji podczas ratowania go po tym, jak postanowił przetestować swoją młodzieńczą teorię, że wodospady zostały stworzone po to, by z nich skakać. Od tego czasu Tomas uruchamia wszelkie wykrywacze metalu w lotniskowych i sklepowych bramkach.
Tomasowi nie odpowiadała praca za biurkiem ani wcześniejsza emerytura. Wolał skorzystać z okazji i zostać osobistym kierowcą Marca.
– Jest wdzięczny za szansę, jaką mu dałeś, Wasza Wysokość.
– Zasługuje na to.
– Tak – zgodził się starszy mężczyzna zgodnie z faktami i dodał: – Myślę, że burza podążyła za tobą do domu.
Marco wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. W aucie było przyjemnie chłodno dzięki klimatyzacji, która rozgoniła lepkie, zapowiadające ulewę powietrze. Książę poluźnił krawat i zdjął marynarkę, wypakowując z kieszeni małe pudełeczko zawinięte w ozdobny papier.
Trudno był zgadnąć, co kupić pięcioletniej dziewczynce, która miała prawie wszystko. Ostatecznie zdecydował się na delikatny naszyjnik przedstawiający srebrną, ręcznie wykonaną muszlę na złotym łańcuszku.
Czy Freyi się to spodoba? Nie miał pojęcia. Choć nie chciał się do tego przyznać, poczuł w sercu ukłucie żalu. Poczuł coś w rodzaju straty.
Freya uśmiechała się zawsze i dziękowała za prezenty. Jego córka była bardzo grzecznym dzieckiem, a jej doskonałe maniery były zasługą niani Maeve, która była kiedyś również jego nianią. Nie chciała odejść na emeryturę nawet z powodu zapalenia stawów. Upierała się, że nic jej nie dolega i odkładała dzień wyprowadzki do ekskluzywnego domu starców w rodzinnej Irlandii.
Otworzył laptopa i przejrzał mejle, gdy limuzyna oddalała się od stacji benzynowej. Po chwili przejechali przez bramę osadzoną w szesnastowiecznych murach stolicy, a blask pałacowych lamp oślepił go na chwilę, gdy wyłonili się z mroku.
Marco skupił się na laptopie. Dorastał wśród tych murów, więc nie zachwycał się jego miodowozłotymi barwami. Bardziej interesowały go wyniki sondażu, który niedawno opublikował. Szybki przegląd tabeli sprawił, że kącik jego ponętnych, szerokich ust nieznacznie się uniósł. Informacje te będą jak broń palna na jutrzejszym posiedzeniu rady ministrów. Właśnie tego potrzebował, żeby podpiłować nogi stołków pod niektórymi z nich. Bywały dni, a czasem nawet tygodnie, gdy Marco miał wrażenie, że uderza głową w mur, próbując przekonać urzędników, którzy uważali, że utrzymanie status quo jest ich zadaniem, a dworzanie są zamknięci na wszelkie zmiany. Liczby mówiły same za siebie. Ludzie chcieli i potrzebowali zmian. Pragnęli demokracji.
Gdy zamykał laptopa, jego wzrok zatrzymał się na zegarze na pasku zadań. Było już po północy.
Złocone bramy otworzyły się przed maską limuzyny z głośnym zgrzytem. Poza postaciami wartowników w tradycyjnych, oficerskich strojach, na pałacowym placu nie było żywej duszy. Nie było widać zamkowej ochrony, ale Marco wiedział, że tam była. Sam zatwierdził nowe, ulepszone środki bezpieczeństwa sześć miesięcy temu w bezpośredniej reakcji na incydent, w którym uczestniczył turysta uzbrojony w aparat, który jakimś cudem zawędrował na zamknięte przyjęcie z okazji piątych urodzin Frey.
Marco, występujący gościnnie na europejskiej konferencji na temat zmian klimatycznych, dowiedział się o tym incydencie od swojej matki, która opowiedziała to jako zabawną anegdotę. Czego innego można się było spodziewać po monarchini, która regularnie jeździ po wyspie na rowerze w eskorcie ochrony próbującej dotrzymać jej kroku.
Jego matka nie chciała zaakceptować faktu, że na świecie istnieją źli ludzie. Twierdziła, że są to po prostu niezrozumiane, zabłąkane dusze. Marco zawsze się dziwił, że jej dobra natura nigdy nie została wykorzystana, a na jej drodze pojawiały się same życzliwe osoby.
Marco nie był wówczas rozbawiony tak samo jak jego matka. Zamiast tego zainicjował wzmocnienie ochrony zamku. Nie zapewnił bezpieczeństwa matce swojej córki, która straciła życie, dając je dziecku. Dlatego tak ważne dla niego było bezpieczeństwo Freyi. Odsunął od siebie obraz bladej, spoconej twarzy żony, która całkowicie wyczerpana traumatycznym porodem nie chciała spojrzeć na swoje nowo narodzone dziecko.
Później pamiętał już tylko puste, poplamione krwią łóżko. Zapamiętał na zawsze jej duże, oskarżycielskie niebieskie oczy i minę lekarza, który przekazywał mu wiadomość o śmierci żony. Ciężar poczucia winy, jaki odczuwał w tamtej chwili, nigdy się nie zmniejszył. Był zawsze przy nim, jakby wtopił się w jego skórę.
Podobnie jak jego własny ojciec, zawiódł jako mąż. Wydawało się więc nieuniknione, że pewnego dnia, zupełnie jak i on, zawiedzie jako ojciec. Gdyby pozwolił córce, żeby go kochała, byłby oszustem, którym faktycznie był, a nie pogrążonym w żałobie kochającym mężem, za jakiego uważał go świat.
Czy był w ogóle zdolny do miłości? Pogardliwy wyraz jego warg ustąpił uśmiechowi, gdy pojawił się jego asystent Luca.
Młody mężczyzna, wiedząc, że szef nie lubi rozmów o niczym, przedstawił mu główne wydarzenia z życia pałacu, gdy szli w stronę prywatnych apartamentów Marca.
– Czy przybyła już nowa niania?
– Jej lot był opóźniony, ale już do nas dotarła.
– Ale?
– Obawiam się, że mamy problem. Siostra panny Fitzgerald trafiła do szpitala w swoim kraju, więc nie będzie mogła dać osobistych wytycznych nowej niani.
– Gdzie więc jest teraz niania? – zapytał zaniepokojony Marco.
– Która? Och, rozumiem… Panna Fitzgerald jest w Cork. Wsadziłem ją do prywatnego odrzutowca. Zatrudniłem pracownika, by czekał na nią na lotnisku i eskortował ją do szpitala. Aha, wysłałem tam kwiaty. Założyłem, że mam na to zgodę…
– Oczywiście. – Marco zbył niepotrzebne pytanie machnięciem dłoni. Światło pałacowych lamp odbiło się od jego obrączki, którą wciąż nosił.
Nowa niania została rzucona na głęboką wodę. Nie rozmawiał z nią osobiście, ale z CV wynikało, że ma wspaniałe kwalifikacje. Była doświadczoną nauczycielką, wicedyrektorką szkoły podstawowej, dlatego nie wątpił w jej umiejętności.
Jeśli nie sprosta swoim zadaniom, Marco zwolni ją bez mrugnięcia okiem. Zatrudnił ją bowiem na sześciomiesięczny okres próbny.
– Luca, czy mógłbyś mi przesłać informacje na temat ekologicznych start-upów, które złożyły wniosek o dofinansowanie? – zapytał, zmieniając temat.
Zanim został ojcem, przyszłość ziemi nie była dla niego tak ważna, ale teraz angażował się w ekologię, by zapewnić córce spokojne życie na zielonej planecie, na której nie zabraknie wody i świeżego powietrza.
– Oczywiście. Było ich całkiem sporo, nawet po odrzuceniu tych, które skazane były na porażkę. Każdy szanujący się przedsiębiorca chce współpracować z królem przedsiębiorcą – odpowiedział Luca, nie mogąc stłumić ziewania.
Marco poczuł, że współpraca z nim musi być prawdziwym piekłem. To, że on nie mógł spać dłużej niż cztery godziny, nie dawało mu prawa do odwlekania godziny snu swoich pracowników. W końcu każdy miał prawo do życia poza biurem.
– Weź jutro wolne – powiedział Marco.
– Och, ale… – Luca wyglądał na zaskoczonego.
Marco potrząsnął głową i uśmiechnął się do niego łagodnie, gdy powtórzył stanowczo:
– Idź do domu, Luca. Dziękuję za dzisiaj.
W oczach Luki znów pojawiło się zdziwienie. To utwierdziło Marca w przekonaniu, że musi o wiele częściej wyrażać swoją wdzięczność. Luca był naprawdę świetnym pomocnikiem, ale nawet on potrzebował chwili dla siebie. Planował nawet dla niego nowe stanowisko, które da mu o wiele więcej swobody w działaniu i kilka wolnych wieczorów więcej.
Marco zastanowił się przez chwilę, dokąd powinien się udać. Przez chwilę pomyślał o siłowni. Wiedział, że i tak nie zaśnie. Po chwili jednak zmienił zdanie i ruszył w kierunku skrzydła dziecinnego. Potrzebował zobaczyć się z córką, nawet jeśli spała. Często patrzył na jej pogrążoną we śnie twarzyczkę i myślał, jak bardzo ją kocha. O dziwo, było to dla niego łatwiejsze, gdy nie musiał patrzeć dziewczynce w oczy, ponieważ odziedziczyła je po matce. Kobiecie, której nie kochał.

Z oczami przyzwyczajonymi już do ciemności, Kate rozglądała się po nieznanym pokoju. Leżała w łóżku z rozłożystym baldachimem i pogratulowała sobie w myślach, że udało jej się tu dotrzeć. Naprawdę tu była, choć spaliła za sobą wszystkie mosty.
Poczuła ucisk w żołądku, gdy ogarnęła ją głęboka, instynktowna tęsknota za wszystkim co znane. Za maleńkim domkiem mieszczącym się między sklepem z antykami a herbaciarnią, za swoją klasą…
Przestań, Kate! Patrz w przyszłość, nie w przeszłość! – powiedziała do siebie surowo.
Jej myśli skupiły się na twarzach rodziców, na których wymalowane było poczucie winy, a jednocześnie głębokie zranienie.
Okłamywaliście mnie! Okłamywaliście mnie całe życie, muszę stąd wyjechać!
Kiedy im to mówiła, myślała, że wybierze się na krótkie wakacje. Chwila odpoczynku w ciepłych krajach dobrze by jej zrobiła. A później zobaczyła to ogłoszenie w internecie.
Nowa praca, nowe życie – pomyślała.
– To tak daleko – mówiła jej mama.
– Będziemy tak bardzo tęsknić – wzdychał tata.
Kate uwolniła się od wspomnień. To, że zeszła z wcześniej obranej ścieżki, nie znaczyło, że, jak twierdził jej brat, karze rodziców. Dobrze było wyjść ze swojej strefy komfortu, zwłaszcza gdy próbuje się uporać ze swoim życiem, kiedy wszystko, co znajome i co dawało poczucie bezpieczeństwa, zniknęło.
Choć wiedziała, kim jest jej pracodawca i nie spodziewała się pokoju na poddaszu, była zaskoczona luksusowym apartamentem, który miał stać się jej domem na najbliższe sześć miesięcy. Zaraz za ścianą znajdował się pokój jej podopiecznej – księżniczki Freyi. Miała okazję poznać ją zaraz po przybyciu. Pierwszym, na co zwróciła uwagę w dziewczynce, były jej wielkie, błękitne oczy.
Podniosła się na łokciu, sięgnęła po telefon i jęknęła, gdy zobaczyła godzinę. Każda komórka jej ciała bolała ją ze zmęczenia, a mózg pulsował niemiłosiernie. Opadła znów na łóżko, a jej płomienne rude włosy rozsypały się po jedwabnej poduszce. Niesforne, wilgotne pasma przyklejały się do jej ciała.
Renzoi, jak przeczytała zaraz po spontanicznym wysłaniu swojej kandydatury na stanowisko niani księżniczki, wyróżniało się ciepłym, łagodnym klimatem. Jednak wydawało jej się, że ciepły i umiarkowany, to w tym wypadku nieadekwatne określenie. Kate czuła, że jeszcze chwila i się roztopi.
Odsunęła kołdrę, zsunęła nogi na podłogę i podeszła boso do otwartego okna. Przynajmniej lekki wietrzyk uratowałby sytuację. Pociągnęła za dekolt luźnej, bawełnianej koszuli i odchyliła głowę do tyłu, by wiatr miał dostęp do jej skóry. Jej nozdrza rozszerzyły się, gdy pokój wypełnił się zapachem mięty i rozmarynu.

Angielka Kate Armstrong niespodziewanie dowiaduje się, że jest adoptowanym dzieckiem. Jej stabilny świat się wali. Potrzebuje czasu, by o wszystkim spokojnie pomyśleć. Wyjeżdża na pół roku, zatrudniając się u księcia Marca Zannetiego jako opiekunka jego córki. Jednak już od pierwszego spotkania ze swoim pracodawcą wie, że nie zazna tu spokoju, bowiem przystojny, mroczny książę budzi wszystkie jej zmysły…

Burzliwe losy hrabiny d’Orsay

Brenda Joyce

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 99

ISBN: 9788383428338

Premiera: 09-05-2024

Fragment książki

Córka ciągle płakała. Evelyn d’Orsay przytuliła ją mocniej do siebie. Obawiała się pościgu; płacz córki mógł wzbudzić podejrzenia i ściągnąć na nich uwagę. Siedziała na przedzie pędzącego wśród nocy powozu wraz ze służącym jej męża, Laurentem, który teraz stał się człowiekiem od wszystkiego. Jej mąż leżał nieprzytomny na tylnym siedzeniu między żoną Laurenta, Adelaide i pokojówką, Bette. Spojrzała za siebie na Henriego i serce zabiło jej szybciej z niepokoju. Mąż wciąż był śmiertelnie blady.
Zaczął podupadać na zdrowiu wkrótce po narodzinach Aimee cztery lata temu. Zaglądał też częściej do kieliszka. Czy jego serce wytrzyma? Czy przeżyje ten szalony, straszny rajd przez noc? Czy przetrwa przeprawę przez kanał La Manche? Na gwałt potrzebny był mu lekarz, w dodatku ta szaleńcza jazda powozem na pewno mu nie posłuży.
Ale jeśli uda im się wydostać z Francji i dotrzeć do Anglii, będą bezpieczni.
– Jak daleko jeszcze? – odezwała się szeptem.
Na szczęście Aimee przestała płakać, zasnęła.
– Myślę, że jesteśmy już prawie na miejscu – odparł Laurent.
Mówili po francusku. Evelyn była Angielką, ale biegle władała francuskim, jeszcze zanim poznała hrabiego d’Orsay, zostając jego żoną niemal z dnia na dzień.
Konie pokryły się pianą i ciężko dyszały. Na szczęście byli już blisko, a przynajmniej tak twierdził Laurent. Wkrótce wzejdzie świt. Wtedy wypłyną statkiem belgijskiego przemytnika, który już na nich czekał.
Znowu spojrzała na starszego od siebie męża. Odkąd poznała i poślubiła Henriego, jej życie przypominało bajkę. Była sierotą bez grosza przy duszy, żyjącą z pomocy ciotki i stryja, a teraz była hrabiną d’Orsay. Był jej najdroższym przyjacielem i ojcem jej córki. Czuła do niego ogromną wdzięczność za wszystko, co dla niej zrobił i za to, co planował dla Aimee.
Teraz tak bardzo się o niego bała. Ból w klatce piersiowej dokuczał mu przez cały dzień. Ale Henri przetrzymał ucieczkę z Paryża i nalegał, żeby nie zwlekali. Ich sąsiad został uwięziony w zeszłym miesiącu za zbrodnie przeciwko państwu. Wicehrabia LeClerc nie popełnił żadnych przestępstw, tego była pewna. Ale był arystokratą…
Mieszkali na stałe w rodzinnej posiadłości Henriego w Dolinie Loary. Ale każdej wiosny Henri zabierał rodzinę na kilka miesięcy do Paryża, żeby chodzić po teatrach, na zakupy i po restauracjach. Evelyn zakochała się w Paryżu od pierwszego wejrzenia jeszcze przed rewolucją. Ale tamto drogie jej sercu miasto już nie istniało i gdyby mieli świadomość, jak zrobiło się w nim niebezpiecznie, tym razem by się tam nie wybrali.
Pomimo rewolucji nadal roiło się w stolicy od bezrobotnych najemników, robotników i rolników, którzy włóczyli się po ulicach, szukając zemsty na każdym, kto coś posiadał, jeśli akurat nie strajkowali lub nie brali udziału w zamieszkach. Spacer po Polach Elizejskich nie stanowił już przyjemności, podobnie jak przejażdżka po parku. Nie odbywały się już interesujące przyjęcia ani porywające opery. Sklepy zaopatrujące wyższe kręgi we wszelkie dobra dawno zamknęły swoje podwoje.
Fakt, że jej mąż, hrabia, był krewnym królowej, nie pozostawał tajemnicą. Ale w chwili, gdy zwykli ludzie zdali sobie z tego sprawę, życie jej rodziny całkowicie się zmieniło. Sklepikarze, piekarze, prostytutki, sankiuloci, a nawet Gwardia Narodowa zaczęli pilnować jej i jej bliskich. Za każdym razem, gdy otwierano drzwi, widać było na zewnątrz wartowników. Za każdym razem, gdy opuszczała mieszkanie, była śledzona. To było tak, jakby podejrzewano ich o zbrodnie przeciwko państwu. A potem LeClerc został aresztowany.
Evelyn nabrała lęku przed wychodzeniem z domu. Przestała wychodzić. Od tego momentu stali się prawdziwymi więźniami ludu. A potem dwóch francuskich urzędników przyszło do Henriego. Evelyn bała się, że go aresztują. Ale uprzedzili go tylko, że nie wolno mu opuszczać miasta i Aimee ma pozostać w Paryżu. A fakt, że tak powiedzieli, że w ogóle wiedzieli o córce, podziałał jak nic innego. Natychmiast zaczęli planować ucieczkę.
Aimee zasługiwała na wszystko co najlepsze. A na pewno nie na to, żeby stać się kolejną niewinną ofiarą tej strasznej rewolucji!
Ale najpierw musieli dostać się w Breście na statek przemytnika, a potem przepłynąć kanał La Manche do Wielkiej Brytanii. A Henri musiał przeżyć.
Dotarli na obrzeża Brestu, wjeżdżając w obszar małych domków. Ona i Laurent spojrzeli na siebie ponurym i stanowczym wzrokiem.
Kilka chwil później powietrze nabrało słonego zapachu. Laurent skierował zaprzęg na żwirowy dziedziniec gospody, która znajdowała się zaledwie trzy przecznice od portu. Na nocnym niebie kłębiły się chmury, czasem pogrążone w ciemności, czasem rozświetlone blaskiem księżyca. Gdy Evelyn przekazała pokojówce córkę, napięcie w niej wzrosło. Gospoda wydawała się zatłoczona, dochodziły z niej liczne głosy. Może i dobrze, w tłumie nikt nie zwróci na nich uwagi.
A może jednak zwróci.
Evelyn czekała z Aimee, śpiącą w jej ramionach, podczas gdy Laurent wszedł do środka po pomoc dla jej męża.
Była ubrana w jedną z sukienek Bette i ciemny płaszcz z kapturem, który nosił inny służący. Henri również był ubrany jak zwykły człowiek.
W końcu pojawił się Laurent i właściciel gospody. Evelyn nasunęła na głowę kaptur, gdy podeszli i opuściła wzrok. Mężczyźni zabrali Henriego z powozu i wnieśli go do środka bocznym wejściem. Trzymając na rękach Aimee, Evelyn podążyła za nimi razem z Adelaide i Bette. Szybko weszli na górę.
Kiedy Evelyn zamknęła drzwi za dwiema służącymi, odetchnęła z ulgą, ale nie odważyła się jeszcze zdjąć kaptura. Wzrokiem dała znak Adelaide, żeby nie zapalała więcej niż jedną świecę.
Gdyby zauważono ich zniknięcie, francuskie władze mogłyby wydać nakaz ich aresztowania. Dołączono by opisy osób i ich prześladowcy szukaliby czteroletniej dziewczynki o ciemnych włosach i niebieskich oczach, schorowanego i wątłego, siwego, starszego arystokraty średniego wzrostu oraz młodej kobiety w wieku dwudziestu jeden lat, ciemnowłosej, niebieskookiej, o jasnej cerze, wyjątkowo pięknej.
Evelyn obawiała się, że za bardzo się wyróżnia. Przykuwała uwagę i to nie tylko dlatego, że była o wiele młodsza od męża. Kiedy przyjechała do Paryża jako szesnastoletnia narzeczona, okrzyknięto ją najpiękniejszą kobietą w mieście. Wbrew jej opinii jej urodę uważano za niezwykłą i zapadającą w pamięć.
Henriego ułożono wygodnie w jednym łóżku, a Aimee w drugim. Laurent i gospodarz odeszli na bok, rozmawiając przyciszonymi głosami. Evelyn pomyślała, że obaj mają posępny wyraz twarzy, ale też sytuacja była poważna. Uśmiechnęła się do Bette, która miała łzy w oczach i wyraźnie wyglądała na przestraszoną.
– Wszystko będzie dobrze – odezwała się Evelyn dla podniesienia jej na duchu.
Były w tym samym wieku, ale nagle poczuła się o całe lata starsza.
Gospodarz wyszedł i pospieszyła do Laurenta, który wyglądał na zszokowanego.
– Co się stało?
– Kapitan Holstatter wypłynął z Brestu.
– Co? Niemożliwe. Jest piąty sierpnia. Jesteśmy na czas. Dostał połowę zapłaty z góry!
Laurent był blady jak ściana.
– Trafił mu się bardzo cenny ładunek i odpłynął.
Była w szoku. Nie mieli jak przepłynąć kanału La Manche! I nie mogli pozostać w Breście, to było zbyt niebezpieczne!
– W porcie jest trzech brytyjskich przemytników – powiedział Laurent, przerywając jej rozmyślania.
– Brytyjscy przemytnicy zwykle szpiegują dla Francji – stwierdziła.
– Jeżeli mamy wyruszyć natychmiast, mamy do wyboru albo odnaleźć jednego z nich albo poczekać tutaj, dopóki nie zorganizujemy czegoś innego.
Jak to się stało, że musiała podjąć najważniejszą decyzję w ich życiu? Zawsze o wszystkim decydował Henri! Odwróciła się i spojrzała na Aimee. Serce zabiło jej szybciej.
– Wyruszymy o świcie zgodnie z planem – zdecydowała nagle. – Dopilnuję tego!
Sięgnęła do walizki, która leżała obok łóżka. Uciekli z Paryża z dużą ilością kosztowności. Wyjęła plik asygnat, walutę rewolucji, a następnie odruchowo wyciągnęła wspaniały naszyjnik z rubinami i diamentami. Od lat należał do rodziny jej męża. Włożyła obie rzeczy za dekolt sukni.
– Jeśli chce pani skorzystać z usług jednego z Anglików, gospodarz radzi szukać statku o nazwie Wilk Morski. Z czarnymi żaglami, największy przemytniczy statek w porcie.
– Jak dostać się do nabrzeża?
– To trzy przecznice stąd. Kapitan nazywa się Jack Greystone.
Chciało jej się płakać. Stłumiła tę chęć. Naciągnęła kaptur i ostatni raz spojrzała na śpiącą córkę.
Pospiesznie opuściła pokój i poczekała, aż Laurent zasunie rygiel od środka, po czym ruszyła wąskim, ciemnym korytarzem. Schody prowadziły do holu gospody, skąd wchodziło się do części ogólnej. Kilkunastu mężczyzn piło tam alkohol, głośno rozmawiając. Wybiegła na zewnątrz, mając nadzieję, że nikt jej nie zauważył.
Księżyc wynurzał się co jakiś czas zza chmur, dając nieco światła. Evelyn ruszyła szybkim krokiem, nie widząc nikogo przed sobą ani wśród cieni po obu stronach ulicy. Obejrzała się za siebie. Serce jej zamarło.
Dwie, męskie sylwetki pojawiły się za nią.
Zaczęła biec, dostrzegając w oddali kilka masztów ze zwiniętymi żaglami z bladego płótna. Po kolejnym zerknięciu przez ramię zobaczyła, że mężczyźni również biegną, zdecydowanie za nią.
– Arrêtez-vous! – zawołał jeden z nich ze śmiechem. – Przestraszyliśmy cię? Chcemy tylko porozmawiać!
Ogarnął ją strach. Uniosła spódnice i pobiegła w stronę nabrzeża. Od razu zauważyła, że za pomocą lin na wysięgniku ładowano ogromną beczkę na pokład dużego okrętu o czarnym kadłubie i czarnych żaglach. Pięciu mężczyzn stało na pokładzie, sięgając po nią.
Znalazła Wilka Morskiego.
Zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech. Dwóch mężczyzn obsługiwało wyciągarkę. Trzeci stał w pewnej odległości, przyglądając się czynnościom. W świetle księżyca widać było jego jasne włosy.
– Nous voulons seulement vous parler. Chcemy tylko z tobą porozmawiać.
Evelyn obróciła się i stanęła twarzą w twarz z dwoma mężczyznami, którzy za nią podążali. Byli w jej wieku, brudni, zaniedbani i nędznie ubrani, zapewne robotnicy rolni i bandziory.
– Libérez-moi – odparła perfekcyjną francuszczyzną.
– Dama! Przebrana za służącą! – zauważył jeden z nich, ale porzucił już radosny ton.
Zbyt późno zdała sobie sprawę, że grozi jej coś więcej niż tylko zaczepka, miała zostać zdemaskowana jako arystokratka i, być może, jako hrabina d’Orsay. Ale zanim zdążyła zareagować, nieznajomy na nabrzeżu odezwał się bardzo cicho po angielsku:
– Rób, o co dama cię prosi.
Mężczyźni odwrócili się do niego, podobnie jak Evelyn. W tym momencie księżyc wynurzył się zza chmur i zrobiło się jaśniej. Evelyn spojrzała w parę szarych, zimnych jak lód oczu i zamarła.
Ten mężczyzna był niebezpieczny.
Miał zimne i twarde spojrzenie. Był wysoki, miał jasne włosy. Nosił zarówno sztylet, jak i pistolet. Z kimś takim zdecydowanie lepiej było nie zadzierać.
Przeniósł wzrok z niej na dwóch mężczyzn. Powtórzył polecenie, tym razem po francusku.
– Faites comme la dame a demandé.
Natychmiast ją puścili, odwrócili się i pospiesznie odeszli. Evelyn znowu spojrzała w oczy wysokiemu Anglikowi. Może i był niebezpieczny, ale właśnie ją uratował i być może był Jackiem Greystonem.
– Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Jesteś Angielką.
Zwilżyła wargi, świadoma, że patrzą sobie w oczy.
– Tak. Szukam Jacka Greystone’a.
– Jeśli jest w porcie, nic mi o tym nie wiadomo. Czego od niego chcesz?
Ogarnęło ją przerażenie, bo z pewnością ten postawny mężczyzna, emanujący autorytetem i władzą, był przemytnikiem. Któż inny mógł pilnować załadunku na czarny okręt?
– Polecono mi go. Zależy mi, żeby go znaleźć.
– Usiłujesz wrócić do domu?
– Mieliśmy wyruszyć o świcie. Ale ten plan upadł. Powiedziano mi, że Greystone tu jest. Muszę go znaleźć. Nie mogę pozostać w mieście.
– My?
– Mój mąż, córka i trójka przyjaciół.
– Kto udzielił ci takiej informacji?
– Właściciel gospody Abelard.
– Chodź ze mną – rzucił nagle, odwracając się od niej.
Nie miała wyboru. Albo był Greystonem, albo zabierał ją do niego. Evelyn pobiegła za nim, wchodząc po kładce na statek. Nie spojrzał na nią, przechodząc przez pokład i Evelyn szybko go dogoniła. Pięciu mężczyzn, którzy ładowali beczkę, odwróciło się i wbiło w nią wzrok.
Kaptur zsunął się jej nieco. Naciągnęła go mocniej, gdy podszedł do drzwi kajuty. Otworzył je i zniknął w środku. Zawahała się. Dopiero co zauważyła działa wzdłuż burt. Jako dziecko widziała statki przemytnicze; ten okręt wydawał się gotowy do bitwy.
Przeraziła się jeszcze bardziej, ale musiała trzymać się podjętej decyzji. Weszła za nim do środka.
Zapalał świece w latarniach. Nie podnosząc wzroku, powiedział:
– Zamknij drzwi.
Przeszło jej przez myśl, że jest teraz sam na sam z całkowicie obcym człowiekiem. Tłumiąc niepokój, zamknęła drzwi. Pozbawiona tchu powoli odwróciła się w jego stronę.
Stał przy dużym biurku pokrytym mapami. Przez moment widziała tylko wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach, ze złocistymi włosami związanymi niedbale z tyłu głowy, z pistoletem i sztyletem wetkniętymi za pasek.
Wtedy zdała sobie sprawę, że on również na nią patrzy.
Uświadomiła sobie, że był porażająco atrakcyjny, męski i piękny. Miał szare oczy, gładkie rysy twarzy i wydatne kości policzkowe. Złoty krzyżyk błyszczał mu na szyi, widoczny spod rozpiętej, białej koszuli. Miał na sobie skórzane spodnie i wysokie buty, i dopiero teraz dostrzegła, jaką siłą i smukłością odznaczała się jego wysoka, muskularna sylwetka. Koszula przylegała do jego szerokiego i płaskiego torsu, a spodnie opinały jego nogi niczym druga skóra. Nie miał nigdzie ani grama tłuszczu.
Nie bardzo wiedziała, czy miała kiedykolwiek do czynienia z kimś tak męskim i w jakiś sposób było to denerwujące.
Ona również była obiektem intensywnej obserwacji. Oparł się biodrem o biurko i wpatrywał się w nią tak samo otwarcie, jak ona w niego. Oblała się rumieńcem. Wydawało jej się, że próbował dojrzeć rysy jej twarzy, częściowo zasłoniętej kapturem.
Zobaczyła małe, wąskie łóżko po przeciwnej stronie pomieszczenia. Dotarło do niej, że sypiał tutaj. Na drewnianej podłodze leżał ładny dywanik, a na małym stoliku trochę książek. Poza tym wnętrze było skromnie urządzone i całkowicie użytkowe.
– Nazywasz się jakoś?
Drgnęła, czując mocne bicie swojego serca. Jak powinna odpowiedzieć? Ponieważ wiedziała, że za nic nie powinna ujawniać, kim jest.
– Pomoże mi pan?
– Jeszcze nie wiem. Moje usługi są drogie, a jesteście dużą grupą.
– Musimy wrócić do domu. A mąż pilnie potrzebuje lekarza.
– A więc fabuła się zagęszcza. Jak bardzo jest chory?
– Czy to ważne?
– Czy może dojść na własnych nogach na statek?
– Bez pomocy nie.
– Rozumiem.
Nie wydawał się poruszony jej trudną sytuacją. Jak go przekonać, żeby im pomógł?
– Proszę – szepnęła, robiąc krok do przodu. – Mam czteroletnią córkę. Bardzo mi zależy, żeby zabrać ją do Wielkiej Brytanii.
Nagle oderwał się od biurka i powoli zbliżył się do niej.
– Jak bardzo?
Zatrzymał się przed nią, dzieliły ich centymetry. Serce biło jej jak oszalałe. Co on sugerował? Bo chociaż odezwał się obcesowo, spoglądał na nią badawczym spojrzeniem. A może jej się wydawało?
– Na tyle, na ile to możliwe – wyjąkała.
Nagle sięgnął do jej kaptura i zsunął go, zanim zdążyła się zorientować, co robi. Od razu otworzył szerzej oczy.
Napięcie w niej wzrosło do granic. Zamierzała zaprotestować. Gdyby chciała ściągnąć kaptur, zrobiłaby to! Kiedy przesuwał powoli spojrzeniem po jej twarzy, jej opór zgasł.
– Teraz rozumiem dlaczego ukrywałaś twarz.
Zamarła. Czy on wyraził komplement? Czy uważał ją za atrakcyjną, a nawet piękną?
– Grozi nam niebezpieczeństwo – wyszeptała. – Boję się, że zostanę rozpoznana.
– Oczywiście. Czy twój mąż jest Francuzem?
– Tak. I w życiu tak się nie bałam.
– Domyślam się, że byłaś śledzona?
– Nie wiem, możliwe.
Nagle sięgnął ręką do jej twarzy. Evelyn zaparło dech w piersiach, gdy wsunął jej kosmyk włosów za ucho. Palcami musnął jej policzek, a ona niemal zapragnęła rzucić mu się w ramiona. Jak mógł zrobić coś takiego? Przecież byli sobie obcy.
– Czy twój mąż został oskarżony o zbrodnie przeciwko państwu?
– Nie… ale nakazano nam nie opuszczać Paryża.
Zwilżyła wargi, usiłując odczytać jego spojrzenie, ale miał kamienny wyraz twarzy.
– Pomoże nam pan? Proszę.
Nie mogła uwierzyć, jak płaczliwie to zabrzmiało. Ale on wciąż stał blisko. Co gorsza, zdała sobie sprawę z ciepła i żaru jego ciała. I chociaż była kobietą średniego wzrostu, przy nim poczuła się mała i krucha.
– Zastanawiam się nad tym.
W końcu powoli odszedł od niej. Zaczerpnęła powietrza, ignorując dziką chęć powachlowania się najbliższym dostępnym przedmiotem. Czy zamierzał odrzucić jej prośbę?
Spojrzał na nią i przerwał niezręczną ciszę:
– Muszę wiedzieć, kogo przewożę.
Nienawidziła oszukiwać, ale nie miała wyboru.
– Wicehrabiego LeClerc – skłamała.
Znowu omiótł spojrzeniem jej twarz.
– Wezmę zapłatę z góry. Tysiąc funtów za każdego pasażera.
– Mam niecałe sześć tysięcy funtów!
– Jeśli was śledzono, będą kłopoty.
– A jeśli nas nie śledzono?
– Opłata wynosi sześć tysięcy funtów.
Sięgnęła za dekolt sukni i wręczyła mu asygnaty.
– Dla mnie są bezwartościowe – prychnął.
Ale odłożył je na biurko.
Znowu sięgnęła za dekolt. Nie odwrócił wzroku, a ona zarumieniła się, wyjmując diamentowo-rubinowy naszyjnik. Zachował niewzruszony wyraz twarzy. Evelyn podeszła do niego i podała mu ozdobę.

Evelyn długo żyła w przeświadczeniu, że los okazał się dla niej wyjątkowo łaskawy. Pozbawioną środków do życia szesnastolatkę pojął za żonę francuski arystokrata, hrabia d’Orsay. Zapewnił jej dostatnie i beztroskie życie w pięknej rezydencji nad Loarą. Tę sielankę niszczy wybuch rewolucji. Błękitna krew to teraz wyrok śmierci, dlatego Evelyn z mężem i córeczką planują ucieczkę do Anglii. Na pokład przyjmuje ich Jack Greystone, owiany złą sławą przemytnik. Evelyn ma nadzieję, że to ich pierwsze i ostatnie spotkanie, bo łobuzerski wdzięk Jacka przyciąga ją jak magnes.

Burzliwy romans lady Violet

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 616

ISBN: 9788327697745

Premiera: 28-06-2023

Fragment książki

Aurelian de la Tomber poczuł, jak kula przelatuje przez jego ramię, odbijając się od kości i wędrując dalej. Kiedy stał nieruchomo, czekając na życie lub śmierć, serce mu przyspieszyło i nagle zaczął myśleć jaśniej.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie stracić przytomności i nie pozwolić, by to inni się nim zajęli. Odzyskał równowagę, odetchnął ciężko i szybko, przeanalizował sytuację.
Kula najwyraźniej nie uszkodziła tętnicy, bo upływ krwi z ran był dość powolny. Ciężkie dudnienie w uszach sugerowało, że serce nadal pracuje, a jeśli będzie uważał, da radę zachować równowagę. To, że w ogóle mógł sobie to wszystko wyobrazić, było kolejnym plusem, a pojawiający się na czole i górnej wardze pot był oznaką szoku. Mimo to nie miał pojęcia, jak głęboko utkwił pocisk, a ból narastał. To dobry znak, pomyślał.
Człowiek przed nim był martwy i nie stanowił już zagrożenia, krew z jego szyi spływała na gruby dywan. Odrzucając broń, Aurelian skierował się do drzwi. Był pewien, że ludzie słyszeli strzał, bo pensjonat przy Brompton Place był pełen gości. Zdjął krawat, zębami złapał koniec materiału, po czym owinął go najciaśniej, jak potrafił, wokół ramienia. To było wszystko, co mógł na razie zrobić. Prowizoryczny opatrunek miał zatamować upływ krwi i umożliwić mu ucieczkę. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy zaczął się trząść, przeklął świat rozmywający się przed oczami. Czuł się tak, jakby znajdował się na pokładzie statku w czasie burzy, stopy lądowały nie do końca tam, gdzie chciał, a wirowanie świata przyprawiało go o mdłości.
Zaklął cicho. Musiał uciec jak najdalej stąd, zanim straci przytomność. Opierał się sprawną ręką o ścianę i liczył stopnie. Ciężko oddychał i kaszlał, ale starał się być cicho, gdy mijał mały niebieski salonik tuż przy holu. Z ulgą zauważył, że nie ma tam już człowieka, który kwadrans temu obserwował korytarz. Drzwi wejściowe znajdowały się dziesięć kroków od podstawy schodów, czwarta płytka od drzwi była wypaczona i mocno popękana. Klamka znalazła się w zasięgu jego ręki, ale krew ściekająca po palcach sprawiła, że nie dał rady chwycić metalu i musiał wytrzeć dłoń o kurtkę, zanim spróbował ponownie.
W końcu wyszedł na zewnątrz. Poczuł na twarzy chłód nocy i wiatr. Stwierdził, że kamienna ściana pomoże mu iść prosto. Paznokcie wbijał w kruszącą się zaprawę. Jego nozdrza wychwyciły zapach roślin wyrastających z chodnika. Pachniały czymś, co przypominało zapach kasztanów pieczonych na ogniskach na Polach Elizejskich w okresie Bożego Narodzenia.
To nie w porządku, pomyślał.
Na Brompton Place w Chelsea nie było o tej porze sprzedawców. Zamknął oczy, a potem szybko otworzył je ponownie. Przed nim rozciągała się Brompton Road, a potem Hyde Park. Gdyby udało mu się tam dotrzeć, byłby bezpieczny, bo zieleń go ukryje. Mógłby w samotności przeanalizować sytuację, a przede wszystkim wypchać kurtkę trawą, żeby zatamować krew. Jeśli dotrze do linii drzew, znajdzie tam schronienie i spokój. Było coraz zimniej, a w palcach lewej ręki czuł dziwne odrętwienie. Uczucie, jakby wbijały mu się w ciało niewidzialne szpilki, teraz ustąpiło.
Gdyby to był Paryż, szybko znalazłby kryjówkę i pomoc. Znowu przeklął, ale tym razem jego głos zabrzmiał słabo.
Upadł ciężko na kolana. Nie mógł stać, ale w rynsztoku znajdowała się krata prowadząca do podziemnego odpływu. Doczołgał się do niej, a gdy wyczuł palcami zimny metal, podniósł pokrywę, wytężając wszystkie siły. Jednak jej ciężar odrzucił go do tyłu na śliską ulicę. Głową głucho trzasnął o bruk.
Odgłos kół powozu w pobliżu był ostatnią rzeczą, którą zarejestrował, zanim pochłonęła go ciemność.

Violet Augusta Juliet, wicehrabina wdowa Addington, nigdy nie powinna była zachęcać szanownego Alfreda Biggleswortha do wygłaszania swoich opinii na temat koni, ponieważ później przez całą noc była zmuszona wysłuchiwać jego tyrad. Nie, powinna była ładnie się uśmiechnąć i pójść dalej, kiedy po raz pierwszy zaczepił ją na balu u Barringtonów, ale w jego wyrazie twarzy było coś, co wyglądało na desperację, więc słuchała. To była jej najlepsza i najgorsza strona, ta troska o uczucia innych ludzi i jej potrzeba, by ich uszczęśliwiać. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć w ciemność przez okno powozu. Uszczęśliwiać? Nie, to nie było słowo, którego szukała. Marszcząc brwi i zastanawiając się nad właściwym określeniem, zdjęła rękawiczki. Nigdy nie lubiła ich nosić, W ślad za nimi poszedł też czepek.
– Pan Bigglesworth najwyraźniej przykuł twoją uwagę, Violet.
Amaryllis Hamilton siedziała obok w powozie, obserwując ją ciemnymi oczami. Violet poczuła wyrzuty sumienia – powinny wyjść wcześniej, przecież wiedziała, że jej szwagierka dopiero niedawno wyzdrowiała po zapaleniu płuc.
– Mówi się, że jest doskonałą partią, a ci, którzy go znają, mówią też bardzo dobrze o jego rodzinie – ciągnęła Amaryllis żartobliwym tonem. – Zasługujesz na dobrego człowieka, który będzie szedł z tobą przez życie, Violet, i modlę się co noc do Pana, abyś go znalazła.
To była rozmowa, która toczyła się między nimi bardzo często, ale dziś Violet była nią zirytowana.
– Osiągnęłam dojrzały wiek dwudziestu siedmiu lat, Amaro, i nie szukam kolejnego męża. Dzięki Bogu.
Wyprostowała się, a obrączka na jej dłoni zalśniła w świetle latarni. Pamiętała, jak Harland włożył ją na jej palec przy ołtarzu, pod pięknym witrażem, obok wazonu wypełnionego liliami. Od tamtej pory nigdy nie lubiła tych kwiatów, połysk na woskowych płatkach kojarzył jej się z kroplami potu na czole męża. Podpisano umowę, niełatwą do zerwania, a mężowi przekazany został pokaźny posag. Pamiętała też ojca stojącego w kościele z szerokim uśmiechem zadowolenia na twarzy.
Powóz zwolnił, by przejechać przez wąskie uliczki przy Brompton Road, a następnie zatrzymał się całkowicie – co było niezwykłe, biorąc pod uwagę, że ruch o tej porze powinien być znikomy.
Odsunąwszy zasłonę, Violet wyjrzała i zobaczyła leżącego mężczyznę. Dżentelmena, sądząc po jego ubiorze, choć nie miał krawata, a jego strój wyglądał na podniszczony. Otworzyła okno i zawołała do woźnicy.
– Czy jest jakiś problem, Reidy?
– To nic, milady. Tylko pijak, który zasnął na przejściu. Stangret próbuje go usunąć w bezpieczniejsze miejsce. Za chwilę znów wyruszymy.
Violet zerknęła w dół i zobaczyła, że niekoniecznie jest to zgodne z prawdą. Stangret Addingtonów był niewielkim chłopcem, który miał spore problemy z przeciągnięciem mężczyzny na bok. Mimo znikomej ilości światła, zobaczyła ciemny ślad krwi i bez wahania otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z powozu.
– Jest ranny, musi go obejrzeć doktor. – Rana na linii włosów nad prawym uchem krwawiła, na lewym ramieniu nieznajomy miał opatrunek. Na dźwięk jej głosu otworzył oczy.
– Ja… będzie… dobrze… – szepnął poirytowanym tonem.
Pochyliła się.
– Czy woli pan umrzeć z powodu utraty krwi, czy po prostu zamarznąć?
Woźnica podszedł z latarnią, a wtedy Violet zauważyła uśmiech na twarzy nieznajomego. Jeśli rzeczywiście był umierający, to dobrze, że niczym się nie smucił. Położyła rękę na jego dłoni i poczuła, że jest zmarznięta na kość.
– Zaprowadź go do powozu. Ze względu na późną godzinę i spadającą temperaturę uważam, że dobrze byłoby zawieźć go szybko do domu.
Służący z trudem podniósł nieznajomego, który okazał się bardzo wysoki. Mężczyzna zaklął płynnie po francusku, co sprawiło, że się spięła. A potem zwymiotował na ulicę tuż przy jej butach. Gdy ponownie spojrzał w górą, na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Znajdź butelkę z wodą i obmyj go.
Woźnica westchnął ciężko.
– Wydaje się, że ten człowiek powinien zostać pozostawiony samemu sobie, moja pani.
– Proszę, zrób, jak mówię, Reidy. Jest tu zimno i chciałabym już wrócić do powozu.
– Tak, proszę pani.
Woda przemoczyła jej jedwabne pantofle. Gdy nieznajomy wytarł krew z ust mankietem, uwidoczniła się blizna w dolnej części podbródka. Wyglądał jak pirat po skończonej bitwie, niebezpieczny, ogromny i nieprzewidywalny. Ciemne włosy miał rozpuszczone, a oczy w półmroku błysnęły złotem.
– Gdzie pan mieszka, sir? – zadała to pytanie, gdy tylko wszedł do powozu, polecając woźnicy, by poczekał na informację, w którym kierunku będą jechać. Spróbował jej odpowiedzieć, ale tylko kaszlnął i osunął się na oparcie.
– Pojedziemy do domu. On potrzebuje ciepła i lekarza.
– Jesteś pewna, milady?
– Jestem. Pani Hamilton dopilnuje, by nic mi się nie stało. Jeśli będą jakieś problemy, zaczniemy walić w dach. Choć patrząc na stan tego człowieka, nie sądzę, by stanowił zagrożenie.
Gdy powóz ruszył, Violet spojrzała na nieznajomego. Pomyślała, że jest źle ułożony, bo zdrowe ramię miał wciśnięte pod ciało. Mogła dostrzec broń w kieszeni, a drugą w miękkiej skórze prawego buta. Czyli był uzbrojony i niebezpieczny. Powinna go wyrzucić na ulicę, a jednak tego nie zrobiła.
Był ranny, a to poruszyło jej serce.
Zaczęło padać, wkrótce deszcz zamieni się w śnieg, bo chmury burzowe zalegające nad miastem były fioletowe. Zadrżała i zacisnęła zęby na myśl o tym, co zrobiła.
Porywcza. Głupia. Jak często Harland tak o niej mówił? Kobieta o głupich i irytujących poglądach. Kobieta, która nigdy do końca nie potrafiła się odnaleźć. Amara przyglądała się jej niepewnie i nawet stangret miał problemy z patrzeniem w jej stronę. Zapłacę za głupotę, pomyślała, ale gdyby zostawiła nieznajomego, umarłby.
Gdy dotarli do domu, kazała służącym wnieść mężczyznę do środka i wysłała lokaja po lekarza.
– O tej porze może być trudno go znaleźć, milady..
– Proszę tylko, abyś się pospieszył, Adams, i zapewnił lekarza, że dostanie dobrą zapłatę za usługę.
Umieściła gościa w gościnnej sypialni, ignorując zastrzeżenia Amary.
– Nie wygląda na cywilizowanego dżentelmena – zauważyła szwagierka, obserwując go od drzwi. –Nie wygląda też na Anglika.
Miała rację. W ogóle nie wyglądał jak eleganccy lordowie, którzy bawili się dziś wieczorem u Barringtonów. Jego płaszcz był zbyt prosty, a włosy o wiele za długie. Wyglądał męsko i był przystojny. Gdy leżał w łóżku na pięknej pościeli, w pokoju pełnym eleganckich ozdób, wydawał się zupełnie nie na miejscu.
– Proszę go obmyć, pani Kennings, i ubrać w jedną z koszul nocnych mojego zmarłego męża. Lekarz powinien być tu za chwilę. Niech pani znajdzie kogoś do pomocy.
Nie czuła się już zmęczona, była za to nieco zdezorientowana całą sytuacją i swoim zdecydowanym postępowaniem. Harland zawsze upierał się przy podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji, a ona rzadko miała na nie jakiś wpływ. Dziś wieczorem poczuła, że wreszcie robi to, co ona uważa za słuszne i nie musi nikogo słuchać.
Jeśli służba dziwiły jej polecenia, nie mówili o tym. Byli posłuszni i powstrzymali się od pytań. Władza miała w pewnych okolicznościach wiele zalet.
Po kilku chwilach do drzwi biblioteki zapukał lokaj. Wszedł do środka z naręczem broni.
– Pani Kennings przysłała mnie z tym, milady. Powiedziała, że lepiej, aby były tutaj niż przy nieznajomym. Lekarz też właśnie przyszedł.
– Poproś go, by przyszedł do mnie, gdy skończy, Adams. Będę tu na niego czekała.
– Oczywiście, milady.
Zauważyła, że uzbrojenie było liczne i zróżnicowane. Na stole leżał pistolet skałkowy wykonany z orzecha i stali. Jego mosiężna kolba odbijała światło. Dobrze wyważony egzemplarz, pomyślała, gdy podniosła go i zastanawiała się, jaką skrywa historię. Cała kolekcja noży: ostrze w pochwie z szorstkiej skóry, dłuższy, ostrzejszy nóż z inkrustowaną rękojeścią oraz gruby, szeroki ni to miecz, ni sztylet.
Narzędzia pracy świadczące o zajęciu nieznajomego. Prawda ją na chwilę oszołomiła. Człowiek, któremu pomogła, był zabójcą. Zdawała sobie sprawę, jak musiało go naznaczyć takie życie. Być może właśnie w tej chwili pani Kennings podnosiła materiał jego koszuli, aby pokazać lekarzowi blizny wypisane na jego skórze, układające się w historię jego życia. Była pewna, że tak właśnie jest. Ciemna krew rozmazała się na matowej stali ostrza w miejscach, które zraniły czyjeś ciało. Wyobraziła sobie, jak wygląda przeciwnik nieznajomego i podeszła do stolika, by nalać sobie brandy.
Przez wszystkie lata małżeństwa nie piła nic mocniejszego niż poncz. Teraz skłaniała się ku brandy, bo ten alkohol uśmierzał ból, choć zawsze uważała, by pić w samotności, bez świadków. Brandy spłynęła po jej gardle jak ciepły balsam, osiadając w żołądku i kojąc nerwy.
Chciała pójść do nieznajomego, upewnić się, że nie umarł. Chciała też znów go dotknąć, poczuć ciepło jego skóry, mieć pewność, że oddycha. Pochyliła głowę i nasłuchiwała. Umarły nie zatrzymałby medyka tak długo, a medyk oczekujący zapłaty szybko przyszedłby do biblioteki i zażądał tego, co mu się należało.
Usłyszała głęboki okrzyk bólu i spięła się, a cisza, która nastąpiła później, była równie przerażająca jak hałas.
– Proszę, Boże, pomóż mu – wyszeptała w noc i spojrzała na płonący w kominku ogień.
Służąca musiała zostać wyciągnięta z ciepłego łóżka, aby go rozpalić. Czasami życie było niekończącym się pasmem nieszczęść lub uciążliwych obowiązków, zwłaszcza dla służby.
Natomiast życie Harlanda wydawało się pasmem gniewu. Po pierwszych kilku miesiącach małżeństwa rzadko widziała go szczęśliwego. Zmarszczyła brwi. Wydarzenia tego wieczoru sprawiły, że zaczęła wspominać smutne chwile, a przecież nie było sensu patrzeć wstecz.
Przypomniały jej się słowa ojca. Kiedy oddawał ją w ramiona Harlanda Addingtona, pochylił się i powiedział:
– Wicehrabia jest człowiekiem, który zmierza do celu. To mądry i utytułowany młodym mężczyzna. Będziesz szczęśliwa, Violet, zobaczysz.
Wtedy uznała, że w to wierzył, ale teraz nie była tego taka pewna. Jej ojciec był twardym i zdystansowanym mężczyzną, z którym nie była w najlepszych relacjach, zresztą z nikim nie miał dobrych relacji. Wszak po kilku latach małżeństwa jej macocha i ojciec nienawidzili się prawie tak samo gorąco, jak ona i Harland pod koniec wspólnego życia. Jaki ojciec, taka córka. Zagubieni w zdradliwym bagnie między dobrem a złem.

Hałas w holu dwa kwadranse później sprawił, że odwróciła się, odstawiła pustą szklankę po brandy i czekała, aż drzwi się otworzą.
– Doktor Barry jest gotowy do wyjścia, milady. – Jej gospodyni stała u boku starego lekarza. Violet mgliście kojarzyła tego człowieka. Być może przychodził kiedyś do Harlanda, by zdiagnozować jedną z jego licznych i różnorodnych dolegliwości.
– Jak się miewa pacjent?
– Obawiam się, że kiepsko, lady Addington – Widziała z wyrazu jego twarzy, że prognozy nie były optymistyczne. – Jeśli Bóg w całej swej mądrości zechce, by wyzdrowiał, to może, ale jeśli nie… –zawahał się, ale po chwili kontynuował: – Człowiek trudniący się… przemocą… musi liczyć się z tym, że to anioły lub demony zadecydują o jego losie.
– Czy są jakieś instrukcje dotyczące opieki?
– Tak, milady. Upewnijcie się, że przyjmuje wodę i co sześć godzin trzeba nakładać tę maść na jego prawą skroń i lewą rękę. Ma pod bandażem kompres, który należy rano zmienić. Najbardziej martwi mnie klatka piersiowa, ale wyjąłem kulę. Wrócę jutro w południe, aby go ponownie zbadać, chyba że życzy pani sobie, abym go stąd zabrał…
– Nie, nie życzę sobie – odparła szybko. Lekarz wyglądał na zaskoczonego.
– Dobrze, lady Addington. Zostawiłem rachunek, życzę dobrej nocy. Jeśli ten mężczyzna umrze do rana, proszę wysłać wiadomość. Przyjadę po ciało.
Kiwnąwszy głową, zdusiła wszelkie podziękowania, które g zamiar wypowiedzieć. Spodziewała się więcej troski i optymizmu po osobie, której praca polegała na opiece nad chorymi. Nie wezwę go ponownie, postanowiła.
Chwilę później siedziała na krześle przy łóżku wysokiego nieznajomego, a ciężar decyzji o oddaniu go pod czyjąś opiekę spoczywał na jej ramionach.
Umyty, był jeszcze piękniejszy. Ale przecież Harland był niezwykle przystojny i jakoś jej to nie fascynowało.
Potrząsając głową, skupiła się na mężczyźnie przed sobą, ciesząc się, że jest z nim sam na sam, ciesząc się z nocy, blasku świec i nieruchomego świata na zewnątrz.
Gospodyni ubrała go w jedną z wykrochmalonych i haftowanych nocnych koszul Harlanda, której kołnierz sztywno okalał jego szyję. Rana nad uchem została zszyta, a długie ciemne włosy opadały na rozsmarowaną na niej żółtą maść. Nic jednak nie mogło ukryć śladu na jego brodzie, grubej blizny zaczynającej się tuż pod ustami i biegnącej do szyi. Violet pomyślała, że to rana od noża, która nie została dobrze opatrzona i zapewne zaczęła ropieć. Zastanawiała się, czy to było bardzo bolesne.
Był rozgorączkowany. Widziała to po rumieńcach na jego skórze i pulsującym tętnie na szyi.
– Pozwól mu żyć – szepnęła. Już dawno nie modliła się tak szczerze.
Pod zamkniętymi oczami rysowały się ciemne sińce, mężczyzna był blady. Paznokcie miał krótkie i porządnie przycięte, a pierścień na jego palcu był ze złota. Pod wygrawerowaną koroną umieszczono kilka małych brylantów.
Stracił opuszek palca prawej ręki – wyglądało to na czyste i dobrze wygojone cięcie, ale rana musiała być stosunkowo stara, ponieważ blizny były już blade. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka, którego życie mogło obfitować w wiele niebezpiecznych sytuacji. Ledwo mieścił się na łóżku – musiał mieć kolana zgięte, żeby stopy pozostały na łóżku. Buty ustawione obok łóżka były z najlepszej skóry, dobrze wykonane, wyglądały na drogie – w srebrze ich klamerek wygrawerowana była ta sama korona, która widniała na pierścieniu.
Violet z westchnieniem wstała i odwróciła się do okna, spoglądając na miasto i jego gasnące światła. Londyn był bezpieczny, pełen ludzi i ciągłych zmian. Była tu już od dwunastu miesięcy i ani razu nie opuściła śródmieścia, prowadziła uporządkowane życie, w którym nie było nic zaskakującego. Dlaczego więc nalegała, by sprowadzić do domu tego niebezpiecznego nieznajomego?

Lady Violet nie przejmuje się plotkami. Nie waha się udzielić pomocy rannemu mężczyźnie, którego wygląd przestraszyłby wiele innych dam z towarzystwa. Podejrzewa, że Aurelian nie został zaatakowany przypadkowo i pełni w Londynie tajną misję. Kolejne wypadki potwierdzają to założenie. Violet, która szuka poplecznika i obrońcy, składa Aurelianowi szokującą ofertę. Mąż zostawił jej w spadku wielu wpływowych i groźnych wrogów, wobec których samotna kobieta jest bezradna. Jeśli Aurelian podejmie się jej ochrony, ona zostanie jego kochanką. Ich burzliwy romans każe się obojgu zastanowić, czy słusznie uznali, że w takim związku miłość to tylko przeszkoda.

Byle się nie zakochać

Louise Fuller

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1141

ISBN: 9788327688859

Premiera: 26-01-2023

Fragment książki

Pociąg wyjechał z tunelu w stronę blednącego światła. Frankie Fox się wzdrygnęła, gdy wagon zakołysał się na boki.
Potrzebowała ponad dwóch lat wytrwałości i ciężkiej pracy, ale wreszcie osiągnęła swój cel. Przed kilkoma dniami liczba obserwujących jej profil w mediach społecznościowych – @StoneColdRedHotFox – sięgnęła miliona.
Poza tym wymarzony mężczyzna zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, swojego domu rodzinnego w hrabstwie Northumberland, w północno-wschodniej Anglii. Powinna się czuć jak w siódmym niebie, lecz zamiast tego wpatrywała się posępnie przez brudną szybę w ciemniejący krajobraz.
Sama zawiniła. Po raz pierwszy od dwóch lat pozwoliła obudzić w sobie nadzieję, że dostanie drugą szansę, by do kogoś przynależeć. Myślała, że może w końcu uczyniła wystarczająco dużo, żeby zasłużyć sobie na miejsce w czyimś życiu.
Dzień zaczął się obiecująco… Po kilku tygodniach deszczów obudziła się rano i zobaczyła czyste marcowe niebo, błękitne jak niezapominajka. Jakimś cudem udało jej się przyjechać na stację wcześniej, a Johnny, na szczęście, czekał już na nią pod zegarem, tak jak się umówili.
Poznali się zaledwie przed trzema miesiącami podczas wprowadzania na rynek nowego produktu. Oficjalnie pracowała, ale szybko o tym zapomniała, ponieważ była to dla niej miłość od pierwszego wejrzenia.
Johnny Milburn był aktorem w rodzaju dobrze zapowiadającego się amanta. Szczupły, dobrze zbudowany, z niesfornymi jasnymi włosami, czarującym uśmiechem i pięknymi czekoladowymi oczami, idealnie nadawał się do odgrywania głównych ról.
Urzekło go jego spojrzenie, gdy w ostatnią sobotę wziął ją za ręce i powiedział, że za dużo pracuje. Przypomniała sobie, jak wtedy na nią patrzył. Jakby poza nią nie było nikogo innego na świecie. Nie pocałował jej, ale zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, rodzinnej posiadłości na wyspie pływowej u wybrzeży Northumberland. Wszystko to wydawało się niezwykle romantyczne, jakby prosto z powieści Georgette Heyer…
Frankie zerknęła ponad stolikiem na miejsce, gdzie powinien siedzieć Johnny. W powieściach romantycznych potrzebna była para bohaterów, a w tym momencie jej bohater znajdował się gdzieś nad Atlantykiem w drodze do Los Angeles na casting do roli filmowej, a ona jechała sama do Northumberland.
Westchnęła, kuląc się na siedzeniu. Próbowała przekonać Johnny’ego, że nie powinna pojawić się sama w jego rodzinnym domu, ale nie chciał jej słuchać.
– Frankie, proszę. Źle, że nie mogę jechać. Ale jeśli ty też nie pojedziesz, to chyba odwołam podróż do Los Angeles, bo nie będę mógł znieść myśli, że ci wszystko zepsułem.
– Ale co mam powiedzieć twojemu bratu?
– Arlo? Nie musisz mu nic mówić. Myślałem, że będzie w domu, ale najwyraźniej znowu jest na Antarktydzie. Pewnie wróci dopiero za kilka miesięcy.
To ją trochę uspokoiło. Brat Johnny’ego, Arlo Milburn, nie tylko służył kiedyś w piechocie morskiej i został odznaczony medalem, ale też był słynnym ekspertem od ochrony środowiska i polarnikiem. Bała się spotkania z nim nawet w towarzystwie Johnny’ego, ale gdyby miała natknąć się na niego sama…
Zadrżała. Miała szczęście, że go nie było, ponieważ Johnny pod wpływem poczucia winy stał się wyjątkowo uparty.
– Posłuchaj, to dla ciebie idealne miejsce na wypoczynek. – Uniósł telefon, żeby jej pokazać. – Przede wszystkim, często nie ma tam zasięgu. Poza tym możesz się swobodnie poruszać po domu. Nikogo tam nie będzie poza Constance…
– Kto to?
– Kobieta, która zajmuje się domem.
– Nie pomyśli, że to trochę dziwne, kiedy pojawię się sama?
– Nie – odparł stanowczo. – Ona nie lubi, kiedy Arlo wyjeżdża i nikogo nie ma w domu. Ucieszy się, gdy cię zobaczy. Tobie też się tam spodoba. Poczujesz się jak u siebie. – Wziął ją za rękę i uścisnął. – Poza tym już do niej zadzwoniłem i zostawiłem wiadomość, że przyjeżdżasz, więc teraz musisz jechać.
Wydawał się ogromnie skruszony i taki przystojny… Zresztą, jaki miała inny wybór? Wrócić do domu z podwiniętym ogonem?
Zapadał zmrok i przez chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w szybie. I co dalej? Gdyby wysiadła z pociągu, musiałaby udawać, że wszystko w porządku, a nie miała na to siły. A zostając w środku, była sama ze swoimi myślami…
Czy to z Johnnym, czy bez niego, potrzebowała odpoczynku, zmiany miejsca. Kilka dni w spokojnym miejscu było dokładnie tym, co zaleciłby jej lekarz.
Nagle serce zaczęło jej łomotać i choć czuła swoje ręce i widziała zbielałe kostki, miała wrażenie, jakby rozpływała się w niebycie. Oczywiście, prawda była zupełnie inna. Właśnie ona jedna ocalała.
Drgnęła. Wciąż odczuwała fizyczny ból, przypominając sobie, że wszyscy których kochała i którzy ją kochali, odeszli. Wracała z rodziną z wakacji w Prowansji. Ojciec pilotował samolot, który się rozbił. W wypadku zginęli oboje rodzice, siostra i brat bliźniak. Tylko Frankie przeżyła. Codziennie zastanawiała się dlaczego.
– Następna stacja: Berwick-upon-Tweed – rozległ się głos syntezatora mowy, wyrywając ją z rozmyślań. – Prosimy pamiętać o zabraniu swoich rzeczy przed wyjściem z pociągu.
Zacisnęła palce na podłokietniku. Kiedy otrząsnęła się z szoku po wypadku, musiała podpisywać mnóstwo dokumentów, spotykać się z adwokatami, a potem w końcu nastąpiło dochodzenie. Poczuła ciarki na skórze.
Powiedziała wtedy prawdę, ale jej słowa nic nie zmieniły. Właśnie wtedy zaczęła prowadzić blog i aż dotąd nie przestała. Jednak praca przez osiemnaście miesięcy bez przerwy dała w końcu o sobie znać. Pojawiła się bezsenność, kłopoty z koncentracją, a ostatnio dopadało ją dziwne niepokojące poczucie wykluczenia… jakby nie była wystarczająco dobra.
Powracając myślami do teraźniejszości, rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że wagon jest pusty i pasażerowie już wyszli. Wstała i zdjęła walizkę z górnej półki bagażowej. Wszystko ułoży się dobrze. Kiedy tylko dotrze do Hall, będzie mogła się odprężyć i wyciszyć. A gdy zechce się trochę rozruszać, wybierze się na spacer po plaży lub po prostu pogapi się na obłoki.

Niebo było całkowicie zakryte ciemnymi chmurami, gdy dwadzieścia minut później otuliła się ocieplaną kurtką, drżąc z zimna. Siąpiący wcześniej deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, kiedy zastukała w drzwi wielką żeliwną kołatką.
Zerkając na wznoszący się przed nią wielki szary dom z kamienia, czekała, aż ktoś otworzy, a krople deszczu spadały jej na twarz. Wyobrażała sobie Constance, otwierającą drzwi z serdecznym uśmiechem. Nic jednak nie wskazywało, by w domu znajdowała się jakakolwiek gosposia, miła czy niemiła, a we wszystkich oknach było ciemno…
Zaniepokojona, wyciągnęła telefon, chcąc zadzwonić do Johnny’ego. „Brak zasięgu”, przeczytała i przygryzła wargę. Może więc Constance nie odebrała wiadomości o przyjeździe gościa?
Światła odjeżdżającej taksówki, którą Frankie przyjechała ze stacji, znikły w ścianie deszczu. W taką pogodę nie dałoby się wrócić piechotą na dworzec. Ale przecież wcale nie włamie się do domu… Odwracając się plecami do spadających z nieba strug wody, wyciągnęła klucze, które dostała od Johnny’ego, i otworzyła drzwi.
W środku panowały złowieszcze ciemności. Z bijącym sercem poszukała po omacku włącznika i zapaliła światło.
O rany! Ujrzała hol wielkości boiska do tenisa. Woda spływała jej po nogach do butów, ale Frankie nie zwracała na to uwagi, zbyt zaskoczona widokiem, jaki ujrzała. Wielkie schody z mahoniu, stiukowy sufit i mnóstwo obrazów olejnych w złoconych ramach.
Rodzinny dom, tak nazwał to miejsce Johnny. Wiedziała, że pochodzi z bogatej rodziny, ale nie takiej, która zbiła majątek na pracy własnych rąk, lecz należała do wąskiego kręgu ludzi zamożnych od pokoleń, posiadających apartamenty przy Eaton Square i wiejskie posiadłości. Słyszała też, że Johnny ma kuzyna lorda czy też hrabiego. Ale nigdy wcześniej się nie zastanawiała, co to oznacza, aż do tej chwili.
Rozejrzała się wokoło. Jak by się tutaj mieszkało, gdyby była panią takiego domu? Ale, oczywiście, zwykli ludzie, tacy jak ona, nie spędzali życia w takich miejscach. Najwyżej zatrzymywali się w nich na weekend lub na jedną noc, jak w jej przypadku. Zamierzała bowiem następnego dnia pojechać taksówką do najbliższego hotelu. Johnny z pewnością to zrozumie.
Deszcz walił głośno o szyby wysokich okien. Może rano uda jej się obejrzeć cały dom. Teraz miała jedynie ochotę położyć się do łóżka.
Na piętrze znajdowało się mnóstwo sypialni. We wszystkich wisiały ciężkie kotary i malowidła przedstawiające konie, a na podłodze leżały perskie dywany. Czując się jak Złotowłosa z bajki, chodziła od pokoju do pokoju i naciskała ręką na pluszowe narzuty na łóżkach, by sprawdzić twardość materaca…
Ten za miękki, tamten za twardy, ale ten tutaj…
Pokój był duży, podobnie jak wszystkie inne, ale wyczuła w nim coś osobliwego. W rogu stał regał z książkami, przy łóżku wysłużony kufer, a pod oknem duży wiklinowy kosz z posłaniem dla psa. Materac ugiął się lekko, gdy usiadła na brzegu mahoniowego łoża z baldachimem. Tak, ten będzie dobry.
Umyła twarz i zęby w dużej, ascetycznie urządzonej łazience przy sypialni. Nie było tam żadnych kosmetyków, tylko szare kafelki, ogromna wanna i skórzany fotel wyglądający tak, jakby pochodził z jakiegoś klubu dżentelmenów.
Dostrzegła jeszcze kij do krykieta, oparty o ścianę, jak gdyby pozostawiony przez kogoś, kto właśnie zszedł z boiska. Przyglądała mu się milczeniu, po czym go podniosła. Co prawda, znajdowała się na wyspie, w domu, który wyglądał jak forteca, ale nie zaszkodziłoby mieć przy sobie jeszcze coś do obrony.
Wróciła do sypialni, zdjęła mokre ubranie i sięgnęła do walizki po starą koszulkę taty, w której zwykle sypiała. Zamiast tego dotknęła czegoś uwodzicielsko miękkiego i wyciągnęła ciemnoniebieską jedwabną koszulę nocną, którą zapakowała na „wszelki wypadek”, gdyby coś miało się wydarzyć między nią a Johnnym.
Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła ją na sklepowej wystawie. Chciała sprawiać wrażenie kobiety atrakcyjnej i pewnej siebie. Taki wizerunek prezentowała w mediach społecznościowych. Ale udawała tylko kogoś takiego, bo w rzeczywistości wcale się tak nie czuła.
Zacisnęła dłoń na miękkim materiale. Równie dobrze mogłaby założyć tę koszulę. Kto wie, kiedy będzie miała znowu ku temu okazję?
Moszcząc się pod kołdrą, spoglądała na ciężkie gobelinowe zasłony. Czuła się jak w bajce. Gdyby tylko Johnny był tutaj, wszystko wydawałoby się doskonałe. Ale go nie było.
Objęła mocno poduszkę. Jej życie nie przypominało bajki, a jej domniemany książę znajdował się po drugiej stronie oceanu. Zgasiła światło. Pusty dom natychmiast ożył. Słychać było szum w rurach, grzechotanie okien i jakieś stuknięcie, jakby trzask zamykanych drzwi.
Ziewnęła, obracając się na drugi bok. Odgłos deszczu działał usypiająco… I nagle usłyszała jakieś kroki. Usiadła szybko na łóżku. Chyba mi się coś przywidziało, pomyślała, czując ciarki na plecach. Tyle że odgłos kroków wyraźnie się zbliżał.
Sięgnęła po omacku po kij do krykieta i omal nie podskoczyła, kiedy drzwi się otwarły. Rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś wpadł na coś w ciemności, po czym zaklął. Najwyraźniej był to mężczyzna.
Ogarnął ją paniczny lęk. Serce jej łomotało i cała się trzęsła, gdy nagle oślepiło ją światło. Spojrzała przez pokój. Jej walizka leżała, wywrócona dnem do góry, kołysząc się jeszcze z boku na bok. Obok stał mężczyzna o szerokich ramionach, w kapturze przesłaniającym część twarzy, z ciemną skórzaną torbą w ręce i trzęsącym się psem u nogi.
Rzucił bagaż na podłogę i zrobił krok do przodu. Frankie przywarła do wezgłowia łóżka, ściskając gorączkowo kij do krykieta.
– Nie zbliżaj się – zawołała.
Mężczyzna w milczeniu ściągnął kaptur z głowy i wtedy ją dostrzegł.
– Bo co? – Jego głos zabrzmiał jak grzmot.
– Spróbuj tylko się zbliżyć, a zobaczysz, czym to grozi.
Oparł się niedbale o framugę, wykrzywiając usta w kpiącym uśmiechu.
– Czy to jakieś zaproszenie?
Zaproszenie!
Zszokowana, gapiła się na niego z otwartymi ustami. Był wysoki i choć nie mogła zajrzeć pod jego opasłą kurtkę, wyczuwała moc w jego niedbałej pozie. Podobali się jej przystojni mężczyźni, lecz ten wcale taki nie był. Rysy jego twarzy wydawały się nieregularne.
Miał zbyt duże usta, wąsy i brodę. Szeroki nos wyglądał tak, jakby był kiedyś złamany, może nawet kilka razy, a lewy policzek przecinała blizna przypominająca wgłębienie na brzoskwini.
Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, być może potraktowałaby go bardziej wyrozumiale, uznając go za przystojnego „w sposób niekonwencjonalny”. Ale skoro wtargnął do domu, w którym się zatrzymała, i okropnie ją przestraszył, wcale nie miała ochoty okazywać mu wspaniałomyślności.
Mimo to… Było w nim coś pociągającego, jakaś bezkompromisowa i nieskruszona męskość, która jednocześnie ją podniecała i wzbudzała lęk. Niemal wyobrażała go sobie stojącego na klifie i wpatrującego się w spienione morze…
Odgoniła te myśli i spojrzała na niego groźnie, zaciskając palce na kiju.
– Posłuchaj, zadzwoniłam już na policję – skłamała. – Na twoim miejscu wyszłabym stąd.
– Naprawdę? – Spojrzał na nią prowokująco. – Ale właśnie zaczyna się robić ciekawie…
Podciągnęła wyżej kołdrę, widząc, że się jej przygląda.
– Zadzwoń jeszcze raz na policję – dodał – i powiedz, żeby przywieźli piłkę do krykieta. Wtedy będziemy mogli zrobić użytek z kija, którym wymachujesz z takim zapałem.
Spojrzała na niego zdezorientowana. Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z włamywaczem.
– Myślisz, że to śmieszne? – warknęła.
– Wcale tak nie myślę. A ty?
– Oczywiście, że nie.
– W takim razie… może mi powiesz, co robisz w moim łóżku?
Wlepiła w niego wzrok. Potem spojrzała na skórzaną torbę u jego stóp i zobaczyła inicjały A.M.
A więc to był Arlo Milburn… Jęknęła.
– A co… ty tu robisz? – wyjąkała. – Miało cię tu nie być.
Odsunął się od framugi, powoli podszedł bliżej i przystanął niedaleko łóżka.
– To raczej ja ciebie o to pytam – odparł chłodno.

Obserwując bladą i wylęknioną twarz kobiety, Arlo poczuł napięcie. Kilka ostatnich dni należało do jednych z najbardziej stresujących w niego życiu. Był właśnie w drodze ze stacji badawczej w Brunt Ice Shelf na ważną konferencję w sprawach klimatu w Nairobi, gdzie miał przemawiać. Kiedy jednak wylądowali w Durban, jeden z inżynierów znalazł usterkę w systemie elektronicznym samolotu i Arlo nie zdążył na swój lot do Afryki, tracąc szansę na wygłoszenie przemówienia.
A gdyby tego było jeszcze mało, to Emma – jego wyjątkowo kompetentna sekretarka – zadzwoniła z wiadomością, że złamała rękę i nie będzie jej w pracy co najmniej przez sześć tygodni.
Napotykając przeszkody na każdym kroku, postanowił wrócić do domu. To też okazało się błędem. Z powodu silnego huraganu Delia, szalejącego u wybrzeży Wielkiej Brytanii, jego podróż jeszcze bardziej się opóźniła. Był więc zziębnięty, przemoczony i zmęczony i bardzo chciał położyć się do łóżka.
Ale jego łózko okazało się zajęte. Przez jakąś obcą kobietę, która wyglądała tak, jakby zeszła z obrazu Tycjana wiszącego w holu. Tyle że trzymała kij do krokieta.
– Skąd się wzięłaś w moim domu? I w moim łóżku? – spytał. – Gadaj szybko, bo inaczej sam zadzwonię na policję i w odróżnieniu od ciebie nie będę blefował.
– Przestań mnie przepytywać jak jakiś sierżant sztabowy – warknęła. – Nie jesteś teraz w wojsku.
– Służyłem w marynarce wojennej i to nie w stopniu sierżanta tylko kapitana.
– Wszystko jedno… Myślałam, że Johnny z tobą rozmawiał. Mówił, że do ciebie zadzwonił.
No tak, Johnny, oczywiście…
Arlo zaklął pod nosem, zastanawiając się, co jeszcze brat powiedział tej kobiecie. Opiekował się nim od czasu, kiedy pogrążony w żałobie ojciec zamknął się w swojej pracowni artystycznej po śmierci ich matki. Bardzo kochał brata, ale Johnny nie był człowiekiem pozbawionym wad.
Nie zjawiał się na czas. Miał problemy z dotrzymywaniem obietnic. I jeszcze się nie nauczył, że pozory czasem mylą, co najwyraźniej ta rudowłosa intrygantka dostrzegła w nim i wykorzystała.
– Gdzie on jest? – spytał Arlo.
– Nie wiem dokładnie.
Spojrzała na niego i przez ułamek sekundy zapomniał, że jest wściekły, zziębnięty i zmęczony. Wpatrywał się w nią w milczeniu, urzeczony jej niebieskimi oczami. Miały kolor arktycznego nieba w lecie. Taki, który niemal przechodził we fiolet, jak wonne kwiaty rozmarynu rosnącego obficie w ogrodzie.
Johnny nie mógł się opędzić od kobiet. Gdy tylko dorósł, podążał za nim nieustannie potok długonogich dziewczyn i to się do tej pory nie zmieniło. Z jakiegoś powodu jednak myśl o związku młodszego brata z tą konkretną ślicznotką wprawiała Arla w irytację. Może dlatego, że uznał ją za jedną z tych bezwstydnic, które ogłupiają mężczyzn swoim wyglądem.

Ashling Doyle nie może odmówić przyjaciółce przysługi i w jej zastępstwie idzie do biura, by dostarczyć szefowi Zacharemu Temple’owi przesyłkę. Cztery lata temu na przyjęciu publicznie upokorzyła Zacharego. To było zlecenie, którego się podjęła jako początkująca aktorka. Ku jej zdumieniu Zachary prosi, by zastąpiła jego asystentkę podczas negocjacji w Paryżu. Ashling nabiera przekonania, że nie pamięta ich poprzedniego spotkania…

Cena za noc rozkoszy

Karen Booth

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1277

ISBN: 9788327697806

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

– Nie ma mowy. Zbyt seksy.
Trzy najlepsze przyjaciółki, Alexandra Gold, Chloe Burnett i Taylor Klein robiły przegląd wieczorowych strojów Taylor w poszukiwaniu najodpowiedniejszej sukni na aukcję kawalerów, na którą Taylor się tego wieczoru wybierała.
– Dlaczego nie chcesz wyglądać seksownie? – zapytała Chloe i zdesperowana odrzuciła do tyłu grzywę rudych włosów.
– Bo chcę wyglądać profesjonalnie – odparła Taylor.
Przesunęła kolejne ramiączka na drążku. Ta nie, ta nie, ta też nie… Żadna sukienka się nie nadawała.
– Przecież jesteś gotowa zapłacić za randkę z tym przystojnym miliarderem. – Chloe gestem poddania się wyrzuciła ręce w górę i zrezygnowana opadła na obitą białym aksamitem kanapę pośrodku garderoby. – Moim zdaniem wszelkie nadzieje na profesjonalne załatwienie sprawy już dawno odpłynęły w siną dal.
Przystojny miliarder, o którym mówiły, Roman Scott, był jednym z najbardziej innowacyjnych i odnoszących największe sukcesy hotelarzy na świecie. Dawał nowe życie starym budynkom, zamieniając je w ekskluzywne hotele.
– Moje próby skontaktowania się z nim na płaszczyźnie zawodowej spełzły na niczym. Dlatego teraz muszę iść na aukcję kawalerów.
Życie rzucało jej kłody pod nogi, ale tym razem postanowiła odnieść sukces. Po serii porażek miała pomysł na nowe przedsięwzięcie. Postanowiła zamienić rodzinną letnią rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Zawsze wierzyła, że przed przystąpieniem do realizacji projektu należy przeprowadzić gruntowne przygotowania, czyli uzyskać rady najlepszych ekspertów. Uznała, że najlepszym doradcą będzie Roman Scott. Tylko on. Nikt inny.
– Nie mogę uwierzyć, że się nie odezwał. Ja byłabym wściekła. I obrażona – powiedziała Alex.
Wzięta florystyka, obdarzona łagodnym usposobieniem i nieuleczalna optymistka, bardzo rzadko dawała upust negatywnym emocjom.
– Ile wiadomości mu zostawiłaś? On na pewno wie, że nazywasz się Klein? Twoja rodzina to instytucja, szczególnie na północnym wschodzie. Pochodzi z tej części kraju. Nie może nie wiedzieć, kim jesteś.
Takiego komentarza można się było spodziewać po Chloe, właścicielce agencji PR-owej specjalizującej się w ratowaniu wizerunku firm i osób w sytuacjach kryzysowych. Zawsze szukała kontaktów i prywatnych znajomości, częściowo po to, by w odpowiedniej chwili umiejętnie je wykorzystać.
– Zostawiłam ponad tuzin wiadomości, wysłałam kilka mejli, wykorzystałam nawet faks, wyobrażacie siebie? Facet nie zareagował.
– Może to dupek? – stwierdziła Chloe. – Czy nie taka jest opinia o nim?
– Owszem. W pewnych kręgach – powiedziała Taylor. Roman Scott rzeczywiście miał opinię chimerycznego i nieuchwytnego. Ale ona wiedziała, że najbardziej niesympatyczni ludzie często są najbardziej utalentowani. – Nieistotne. Chcę, żeby się udało. Chcę znaleźć coś, w czym okażę się dobra. Potrzebuję tego. Sądzę, że Roman Scott może mi pomóc. Dlatego muszę spróbować. Nawet jeśli to dupek.
Alex wyciągnęła do niej rękę.
– Mogę być szczera?
– Zawsze.
Poznały się jako dwunastolatki w elitarnej szkole dla dziewcząt, Baldwell School w środkowym Connecticut. Wszystkie pochodziły z bogatych i wpływowych rodzin, ale to, oprócz przywilejów, oznaczało brak stabilizacji w życiu. Przyjaźń dawała im oparcie w dobrych i złych chwilach, kiedy Chloe przeżywała kolejny dramat z matką, kiedy Alex odwołała ślub za milion dolarów, kiedy Taylor rozstawała się z kolejnym partnerem. Mogły powiedzieć sobie wszystko. Dosłownie.
– Chcesz wywrzeć wrażenie na bardzo wpływowym i bardzo tajemniczym mężczyźnie. On zna życie na wylot i pewnie był z niezliczoną rzeszą kobiet. Musisz się wyróżniać. A to znaczy, że musisz wyglądać seksy – tłumaczyła Alex.
Taylor westchnęła. Wiedziała, że Alex i Chloe mają rację. Nie brały jednak pod uwagę, że w jej przypadku mężczyźni plus wygląd „seksy” to katastrofa. Przeżyła więcej zawodów miłosnych, niż potrafiła zliczyć. Sytuacja była tak zła, że w ramach postanowień noworocznych całkowicie wykreśliła romanse z życia. Był maj, a ona nie tylko dotrzymała postanowienia, ale czuła się spokojniejsza. Nie chciała zboczyć z obranego kursu, ale zastanawiała się, czy nie nadszedł czas dać priorytet celom zawodowym kosztem osobistych. Bardzo chciała zrealizować ten projekt, ale do tego potrzebowała pomocy Romana Scotta.
– Zgoda. Powiedzcie, co byście włożyły na moim miejscu.
Chloe zerwała się z kanapy i podeszła do czarnej zmysłowej sukienki, którą wybrały kilka minut wcześniej.
– Ta. To strzał w dziesiątkę.
Taylor aż ścisnęło w żołądku na wspomnienie tamtego strasznego wieczoru, kiedy miała na sobie tę sukienkę.
– Złe wspomnienia. Powinnam była ją spalić.
– Jakie złe wspomnienia?
– Zerwanie.
– Kto z tobą zerwał? – spytała Chloe z niedowierzaniem.
– Ian.
– Ian jest za głupi, aby cię docenić. Założę się, że wyglądałaś w niej obłędnie.
– Owszem. Ale to nie zmienia faktu, że spotkał inną.
Alex wyrwała sukienkę z rąk Chloe i powiesiła w kącie garderoby.
– Do oddania. Natychmiast – stwierdziła, potem wróciła i wskazała inną sukienkę. – A ta? Jest cudowna. Świetnie uszyta. I wciąż z metką, więc mam nadzieje, że nie budzi żadnych złych wspomnień.
Zdjęła ramiączko z drążka i pokazała swoje odkrycie: jasnozłotą kreację z dopasowaną górą bez ramiączek i spódnicą przetykaną złotą nitką.
– Zupełnie o niej zapomniałam. Kupiłam ją dla żartu. Na wyprzedaży. Uznałam, że jest za ładna, aby ją zostawić w sklepie. – Taylor podeszła i pogładziła materiał. Pięknie się układał i mienił w świetle. I najważniejsze co zapamiętała, dobrze eksponował jej niezbyt obfity biust. – Jakoś przeżyję.
Chloe podała jej złote sandałki na szpilce.
– Te będą pasowały.
– Dzięki. Chyba mam sukienkę.
– To ją załóż.
Chloe i Alex pomogły jej włożyć sukienkę, potem dobrały dodatki – proste i ponadczasowe złoto i brylanty po ukochanej babce. Taylor stanęła przed dużym lustrem, a przyjaciółki zlustrowały ją wzrokiem. W tej sukni czuła się pewna siebie, ale pamiętała, że w przeszłości była pewna wielu rzeczy – wyboru kariery, partnerów – i przegrywała.
– Mam dobre przeczucie – powiedziała Alex. – Uwiedziesz Romana Scotta urodą.
– I projektem – wtrąciła Chloe.
Ramiona Taylor pokryły się gęsią skórką.
– Bardziej martwi mnie to drugie.
– Na pewno nie chcesz, żeby któraś z nas z tobą pojechała? – zapytała Alex.
– Ja nie mogę – oświadczyła Chloe. – Jestem umówiona z Parkerem.
Wyciągnęła z torebki komórkę i sprawdziła, czy nie ma esemesa od narzeczonego, Parkera Sullivana.
Alex i Taylor wymieniły znaczące spojrzenia. Wbrew deklaracjom, że nie wierzą w miłość i związki, Chloe i Parker byli w sobie bez pamięci zakochani. Alex miała nadzieję, że kiedyś i ona znajdzie szczęście, natomiast Taylor była przekonana, że wyczerpała swoją pulę szczęśliwych losów.
– Romantyczna randka? – zapytała Taylor.
– Nie. Kolacja u mnie z Jessicą, którą Parker wynajął, żeby rozpracowała Little Black Book. Nie daje za wygraną. Zarzeka się, że skończy z nimi. Mówi, że to zło w czystej postaci.
Little Black Book było anonimowym kontem w mediach społecznościowych z wielomilionową rzeszą obserwatorów. Właściciel, albo właścicielka, specjalizował się w ujawnianiu sekretów bogatych i wpływowych ludzi. Z początku wydawało się, że ofiary wybiera na chybił trafił, lecz z czasem zaczęła się wyłaniać precyzyjnie opracowana strategia, której Taylor, Alex i Chloe bardzo się obawiały. Wszystkie dotychczasowe ofiary były powiązane albo ze środowiskiem Baldwell School, albo z Sedgefield Academy, męskiej szkoły przygotowującej na studia, oddalonej o kilka mil od Baldwell. Parker i mama Chloe jako pierwsi zauważyli tę zbieżność.
– Nie powiem, że się nie zgadzam.
– Przecież to tylko plotki. Nie można aż tak brać sobie tego do serca. Świat zaraz zainteresuje się czymś nowym – stwierdziła Taylor.
– Mylisz się – odparła Alex. – Plotki potrafią zniszczyć życie.
Do Taylor dotarło, jak nietaktownie się zachowała. Tabloidy obrzucały Alex błotem jeszcze wiele tygodni po tym, jak odwołała ślub, który określano „wydarzeniem towarzyskim roku”. Nie miała jednak zamiaru przypominać jej, że przetrwała zły okres i dobrze sobie radzi.
– Masz rację. Przepraszam.
– Cóż, moje drogie. Będę pędzić – odezwała się Chloe. – Parker nie znosi, kiedy się spóźniam.
– Oczywiście. Alex, dzięki za propozycję pójścia ze mną, ale muszę sama to załatwić. Doceniam waszą pomoc i wsparcie psychiczne. Kocham was.
Uścisnęła przyjaciółki.
– My ciebie też – odparła Chloe i z Alex skierowała się ku drzwiom.
– Powodzenia. Wierzymy w twój sukces.
– Dzięki. Dam znać, jak poszło.
Wrzuciła kilka niezbędnych drobiazgów do torebki i zjechała na dół, gdzie czekał szofer. Po drodze starała się zapanować nad tremą. Roman Scott to tylko facet. Weźmie udział w licytacji na cele charytatywne, wygra spotkanie z nim, potem wyciśnie z niego wszelkie potrzebne informacje. Plan niezbyt skomplikowany, chociaż odrobinę niekonwencjonalny. Da radę go przeprowadzić.
Po przyjeździe do hotelu, w którym odbywała się aukcja, od razu udała się windą do sali balowej, odebrała tabliczkę licytacyjną i zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Sala powoli zapełniała się gośćmi, w większości kobietami.
Prowadząca licytację Fiona Scott, w widocznej ciąży, weszła na scenę. Taylor starannie odrobiła pracę domową i wiedziała, że to bratowa Romana, żona jego starszego brata Derricka.
– Drogie panie, cieszę się, że wspieracie moją fundację, która zbiera pieniądze na leczenie rzadkich chorób – powiedziała Fiona. – Mamy dziś dla was oszałamiającą propozycję. Nie będziecie zawiedzione. Możecie wybierać spośród grona naprawdę fascynujących i hojnych dżentelmenów. Zanim rozpoczniemy licytację, zaostrzę wasze apetyty. Panowie, zapraszam.
Aksamitna zasłona z boku sceny rozsunęła się i na środek wyszli przystojni mężczyźni w smokingach. Publiczność powitała ich brawami na stojąco, a światła lamp błyskowych o mało ich nie oślepiły. Większość kawalerów do wzięcia odpowiedziała uwodzicielskimi uśmiechami. Taylor rozpoznała aktorów z Hollywood, biznesmenów z Wall Street, potentatów nieruchomości. Było też kilku modeli, co nie zaskakiwało, gdyż licytacja zaczynała się od dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Fiona wyraźnie miała zamiar zebrać mnóstwo pieniędzy.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy dostrzegła Romana Scotta. Był wyższy, niż sobie wyobrażała, chociaż znała jego wzrost, sto dziewięćdziesiąt i pół centymetra. Na żywo był przystojniejszy niż na zdjęciach, jakby żaden aparat nie mógł uchwycić magii jego ładnie zarysowanej szczęki, prostego nosa i wyrazistych brwi. Gęste ciemne włosy poprzetykane srebrnymi nitkami aż prosiły się o pieszczotę, a oczy miały najciemniejszy niebieski odcień, jaki sobie mogła wyobrazić.
Szybko przemaszerował przez scenę i znikł za zasłoną. Taylor powoli usiadła, świadoma, że jej oddech stał się szybszy. Jakaś jej część nie mogła się już doczekać chwili, kiedy wygra aukcję i znajdzie się z nim sam na sam. Inna część natomiast była sparaliżowana strachem.

Powiedzieć, że czuł się upokorzony, to zdecydowanie mało. Roman odnalazł Derricka i oświadczył:
– W przyszłości przypomnij mi, żebym nigdy, przenigdy nie robił ani tobie, ani twojej żonie żadnej przysługi.
Szarpnął za muchę, która wpijała mu się w szyję. Wkładał smoking na tysiące imprez, ale tym razem miał wrażenie, że się dusi.
– Wyluzuj. – Derrick wypił łyk bourbona. – Poświęcasz się dla słusznej sprawy.
Łatwo ci mówić o słusznej sprawie, kiedy nie musisz brać udziału w tej licytacji, pomyślał Roman.
– Daj… – Sięgnął po kieliszek brata i wypił resztę. – Jest tu gdzieś więcej?
Derrick objął go ramieniem.
– Już prawie po wszystkim. Jeszcze tylko raz wyjdziesz na scenę, kilka kobiet weźmie udział w licytacji, powiesz cześć, wymienicie kilka zdawkowych uwag, potem umówicie się na kolację. Istnieją gorsze rzeczy.
Roman wciągnął powietrze głęboko w płuca. Wiedział, że wszystko, co brat mówi, to prawda, ale humoru mu to nie poprawiło.
– Nie lubię być w centrum uwagi. Wiesz o tym. Tam aż się roi od fotoreporterów. Mdli mnie na samą myśl o nich.
Derrick westchnął i poklepał go po klapie smokingu.
– Wiem. I rozumiem. Ale tam jest też mnóstwo celebrytów i celebrytek, aktorów i aktorek, modeli i modelek. Pobiegną za nimi. Wątpię, żeby ciebie wzięli na celownik.
Historia stosunków Romana z mediami była długa i mało przyjemna. Przekonał się, że jedyny sposób, by dali mu spokój, to pozostawać w cieniu i chronić swą prywatność. Tylko z miłości do brata zgodził się wziąć udział w aukcji.
– Mam szczerą nadzieję, że tak będzie.
– No, wracam na swoje miejsce. Powodzenia.
– Nie wiem, jak to powodzenie będzie wyglądało, ale dziękuję.
Derrick odszedł, a Roman ustawił się za kulisami. Odgłosy dochodzące z sali balowej były jak biały szum, tło dla jego myśli. Miał pracę, którą powinien się zająć. Najnowszy projekt jego i Derricka, hotel na Manhattanie, pochłaniał mu większość czasu, ale dawał też ogromną satysfakcję. Bracia byli najlepszymi przyjaciółmi.
Derrick pomógł Romanowi przejść najgorszy okres, gdy Roman miał dwadzieścia kilka lat i jego życie legło w gruzach. W tragicznym wypadku stracił jedyną kobietę, którą kochał, a wkrótce po jej śmierci odkrył, że go zdradzała. Na domiar złego jakiś pozbawiony skrupułów dziennikarz wygrzebał i upublicznił pikantne szczegóły tej historii i zamienił życie Romana w piekło. Derrick pomagał mu uporać się ze stratą i kłamstwami. W końcu pomógł mu też ukryć nieprawdę i zakopać ją na wieczne czasy.
Asystent w słuchawkach i z podkładką z klipsem w ręku uprzedził go:
– Pan jest następny.
– Świetnie. – Miejmy to z głowy, pomyślał. – Jakieś wskazówki?
– Czarujący uśmiech?
– Zrobię, co w mojej mocy.
Gdy wywołano jego nazwisko, asystent odsunął kurtynę, a Roman długim krokiem doszedł do środka sceny i przystanął. Obecność Fiony działała na niego uspokajająco.
– A teraz, drogie panie, mamy specjalną atrakcję. Mój bardzo przystojny, odnoszący niezwykłe sukcesy i wciąż samotny szwagier Roman Scott. – Uśmiechnął się i pomachał ręką. W duchu zaklinał czas, by mijał szybciej. – Jak zawsze zaczynamy licytację od dwudziestu pięciu tysięcy.
Blondynka w pierwszym rzędzie błyskawicznie podniosła łopatkę i zawołała:
– Dwadzieścia pięć!
– Dwadzieścia sześć! – zawołała brunetka kilka rzędów za nią.
Blondynka założyła nogę na nogę i ponownie podniosła łopatkę. W rozcięciu sukni błysnęło zgrabne udo.
– Trzydzieści.
Zaczynał się dobrze bawić. Kobieta w pierwszym rzędzie z włosami w odcieniu miodu, w złotej sukni, była olśniewająco piękna. I wysyłała jasny sygnał: nie zadzieraj ze mną. Podobało mu się to. Bardzo.
– Trzydzieści pięć – przebiła ją rywalka.
– Pięćdziesiąt – odparła blondynka.
Fiona się zaśmiała.
– Romanie, zapowiada się ostra bitwa.
– Pięćdziesiąt pięć – padło z głębi sali.
– Sześćdziesiąt.
Czwarta kobieta włączyła się do gry. Nogi się pod nim ugięły. Licytacja robiła się coraz gorętsza. Fiona uprzedziła go, że czasami licytujący są tak zdeterminowani, aby pokonać rywali, że podbijają stawkę. Wtedy był przekonany, że nie stanie się bohaterem takiego scenariusza.
Brunetka wróciła do akcji i zaoferowała siedemdziesiąt pięć tysięcy. Po sali przeszedł szmer.
– Mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy. To rekord w historii wszystkich naszych aukcji. Ktoś jeszcze? – Fiona powiodła wzrokiem po sali. – W takim razie siedemdziesiąt pięć tysięcy po raz pierwszy… Po raz drugi…
– Dwieście tysięcy! – zawołała blondynka.
Publiczność wydała zbiorowy okrzyk zdumienia.
– Łał! – wyrwało się Fionie, a Romanowi serce podjechało do gardła. Blondynka w złotej sukni najwyraźniej chciała za wszelką cenę doprowadzić do randki. Znacznie gorsze rzeczy mu się przytrafiały. Jednak ożywienie wśród fotoreporterów źle wróżyło. – To cudownie – powiedziała. – Czy ktoś daje więcej? – Spojrzała na salę, potem przeniosła wzrok na blondynkę. – Po raz pierwszy… Po raz drugi… Sprzedane za dwieście tysięcy dolarów.
Roman, oszołomiony, zszedł po schodach z boku sceny i zbliżył się do blondynki. Jej uroda z każdym krokiem nabierała coraz większego blasku. Dlaczego tak olśniewająca kobieta wydaje tyle pieniędzy na randkę z nim? Niestety nie miał czasu szukać odpowiedzi. Otoczyli ich fotoreporterzy, pstrykający zdjęcia jak w transie.
– Idziemy – zarządził i chwycił nieznajomą za rękę.
– Dokąd?
– Musimy uciec przed sępami. Zgadza się pani?
– Nie mogę uwierzyć, że zapłaciłam prawie ćwierć miliona za sprint na szpilkach.
– Właściwie dlaczego licytowała pani tak absurdalnie wysoko? To dlatego ta zgraja nas ścigała.
– Niektórym mężczyznom by to schlebiało.
– Przepraszam. Schlebia mi, oczywiście. Ale jednocześnie intryguje i wprawia w zakłopotanie. Nie wiem, kim pani jest, ale nie wyobrażam sobie, żeby miała pani trudności ze znalezieniu partnera.
– Słucham? Przecież pan mnie nie zna.
– Wystarczy na panią spojrzeć. Jest pani piękna.
– Proszę posłuchać. Zapłaciłam sporo za ułamek pana czasu i zamierzam uzyskać od pana to, na czym mi zależy.
– Czyli…?

Taylor postanawia zamienić rodzinną rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Ale uczyć się chce od najlepszych. Niestety próby skontaktowania się z Romanem Scottem, właścicielem sieci uwielbianych przez nią hoteli, nie przynoszą rezultatów. Pozostaje jej wzięcie udziału w aukcji charytatywnej, w której nagrodą jest randka z Romanem. Wydaje astronomiczną sumę, lecz dopina celu: Roman Scott zgadza się obejrzeć jej posiadłość. Od pierwszej chwili między nimi iskrzy, ale Taylor, pamiętając o swym projekcie, zabrania sobie myśleć o pocałunkach, flircie, seksie, mimo że każdej z tych rzeczy bardzo pragnie...

Charyzmatyczny Argentyńczyk

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1195

ISBN: 9788327699176

Premiera: 25-10-2023

Fragment książki

– Co?
Dopiero po kilku sekundach do Celii dotarł sens słów klientki.
– Jak to zdecydowałaś, że jednak nie wyjdziesz za mąż?
Wstała z kolan, bo właśnie upinała skwapliwie rąbek sukni, którą szyła. Sukni ślubnej. Nie tradycyjnie białej, bo Julie Raymond wychodziła za mąż po raz drugi. Celia własnoręcznie przyszyła do jasnoliliowego jedwabiu setki malutkich perełek. Najpierw trzy miesiące zajęło stworzenie ostatecznej wersji projektu, potem niezliczone przymiarki i poprawki trwały kolejne cztery miesiące, nie mówiąc o czasie spędzonym na znalezieniu dostawcy materiału z odpowiednimi certyfikatami ekologicznymi… Mimo wszystkich trudności wyglądało na to, że się uda. Do ślubu został już tylko tydzień i suknia była praktycznie gotowa.
Celia wpatrywała się z konsternacją w klientkę swymi wielkimi, zielonymi oczami. Wyraz twarzy Julie nie pozostawiał żadnych wątpliwości – Celia się nie przesłyszała. Zanosiło się na to, że ślub roku się nie odbędzie.
Czy powinna była coś już wcześniej zauważyć? Wziąć na poważnie przelotne uwagi, które ostatnio stały się coraz częstsze? Przecież Julie zwierzyła jej się ze swojego czteroletniego małżeństwa bez miłości – wyszła za hrabiego, który uznał, że nie obowiązują go zasady ukłute dla maluczkich takie jak wierność małżeńska i nudna monogamia. Rozwód przeciągał się i wykończył ją, wyznała gorzko Julie. Zbliżyły się do siebie, choć pochodziły z dwóch zupełnie różnych światów. Celia potrafiła słuchać, a Julie potrzebowała powierniczki, z którą nie miała wspólnych znajomych.
– Nie dam rady.
Celia ukucnęła i poczekała, aż Julie zejdzie z podium, na którym stała podczas przymiarki, po czym zabrała ją na piętro, do malutkiej kuchenki na zapleczu, z dala od swoich dwóch asystentek i innych klientek. Julie Raymond była absolutnie oszałamiającą, posągową blondynką, modelką, która nawet w worku na śmieci wyglądałaby olśniewająco. Celia musiała zadzierać głowę, żeby podziwiać jej idealnie ułożoną, gładką fryzurę za ucho i nie mogła oderwać wzroku od zawsze wymanikiurowanych paznokci. Suknia zaczęła się rozpadać, bo Julie pogubiła po drodze szpilki.
– To tylko nerwy – pocieszyła ją Celia, gładko wchodząc w rolę ramienia, na którym można się wypłakać. – Wiadomo, twoje życie po ślubie zmieni się, ale… Nie pozwól, by przeszłość zniszczyła twoją wspaniałą przyszłość. Leandro na pewno będzie inny, będzie świetnym mężem…
– Może. – Julie roześmiała się jak szalona, zaciskając obie dłonie na kubku herbaty. – Ale na pewno nie moim!
Co Celia mogła na to odpowiedzieć? Kochający narzeczony ani razu nie odebrał przyszłej żony z popołudniowej przymiarki, by zabrać ją na romantyczną kolację. Julie właściwie niewiele o nim mówiła, a pytania zbywała ogólnikowymi frazesami. Celia zdołała się dowiedzieć, że znają się od zawsze, ale gdy Julie zamiast wychwalać zalety wybranka, zamilkła, uznała, że nie ma prawa naciskać. W końcu nie za to jej płacono. Miała uszyć suknię ślubną, która oszołomi gości wesela roku, co dla młodej dziewczyny torującej sobie drogę w trudnym świecie mody stanowiło nie lada wyzwanie i niepowtarzalną szansę.
– I tak byś nie zrozumiała – dodała cicho Julie, wychlapując kilka kropel herbaty na liliowy jedwab.
– Ależ rozumiem. Dopadły cię wątpliwości, to normalne. Czeka cię wspaniała przyszłość, ale obawiasz się utracić przywileje bycia singielką.
– A ty, Celio? Byłaś kiedyś rozdarta pomiędzy wspaniałą przyszłością i obawą przed utratą wolności?
Celia zarumieniła się i wstrzymała oddech. Czy była kiedyś o krok od małżeństwa i spełnienia wszystkich z nim związanych marzeń i nadziei? Tak! Dawno temu, gdy miała zaledwie dziewiętnaście lat, zaręczyła się z chłopakiem mieszkającym na tej samej ulicy, którego znała od zawsze. Był jej najlepszym przyjacielem, powiernikiem, a kiedy obydwoje skończyli szesnaście lat, został jej chłopakiem. W małej wiosce, gdzie dorastali, ślub wydawał się, zwłaszcza ich rodzinom, logicznym kolejnym krokiem. Celia wiedziała teraz, że zrywając z nią, Martin wyświadczył jej przysługę, ale wtedy czuła tylko ból. Uśmiechała się, aż rozbolała ją głowa, zapewniając rodziców, że obydwoje postanowili odwołać ślub. Byli za młodzi, zaręczyli się pochopnie, więc chyba dobrze, że poszli po rozum do głowy, zanim było za późno? Nadal jednak pamiętała ucisk w piersi i smutek, że nigdy nie założy sukni ślubnej, którą zaprojektowała i uszyła zaraz po zakończeniu kursu szycia. Trzymała ją starannie złożoną, w pokrowcu, w szafie, by przypominała jej, że oddając komuś serce, trzeba zachować trzeźwość umysłu i umieć rozpoznać prawdziwe uczucie. Planując ślub i szyjąc suknię, nie dała sobie nawet czasu, by zastanowić się, czy naprawdę się z Martinem kochali.
Martin, po zerwaniu z nią, w rekordowym czasie znalazł sobie nową dziewczynę. Była wysportowana i autentycznie uwielbiała wszystkie wyprawy i sportowe wyczyny, które Celia ledwie znosiła. Znalazł swoją bratnią duszę i nawet zaprosił Celię na ich ślub. Nie przyjęła zaproszenia. Mogła sobie powtarzać bez końca, że prędzej czy później ich małżeństwo rozpadłoby się, bo bez miłości rzeczywistość okazałaby się zbyt trudna do zniesienia dla tak młodych ludzi, zwłaszcza gdyby szybko pojawiło się na świecie dziecko. Mimo to zerwanie odebrało jej beztroskę i radość życia, zamieniając ją w ostrożną, wręcz zimną kobietę… Pytanie Julie na chwilę cofnęło ją do przeszłości. Ale tylko na chwilę.
– Nie rozmawiamy teraz o mnie, Julie. – Celia uśmiechnęła się z trudem. – Więc nie zmieniaj tematu. – Zerknęła na dłoń klientki i dopiero teraz zauważyła brak pierścionka zaręczynowego.
Kiedy znikł? I dlaczego przegapiła ten moment? Przepłynęła przez nią fala niesprawiedliwej irytacji. To prawda, że pierwsze małżeństwo Julie okazało się porażką, ale wydostała się z niego i nawet znalazła nową miłość, skoro przyjęła oświadczyny. Więc dlaczego teraz nonszalancko ją odrzucała kilkoma zdawkowymi zdaniami? Żadnych łez i wyrzutów sumienia.
– Pracowałam z wieloma przyszłymi pannami młodymi, Julie, i zawsze tuż przed ślubem dopadały je nerwy.
– To nie nerwy.
Celia nie zamierzała dyskutować z klientką, podjęła więc inny, nie mniej istotny, wątek.
– A co na to Leandro? Musi być zrozpaczony.
Celia też nie była zachwycona. Suknia, która miała się stać tematem numer jeden kolumn plotkarskich, mogła wylądować na śmietniku. Celia mogła się pożegnać z darmowym PR-em. Jednak największym smutkiem napawało ją nieszczęście dwójki ludzi, którzy mieli żyć długo i szczęśliwie. Celia pochodziła z tradycyjnej rodziny i wierzyła w miłość aż po grób. I nie rozumiała, dlaczego Julie tak beztrosko odrzucała szczęście. Bo miała szczęście, że spotkała mężczyznę, który ją kochał i chciał uczynić swoją żoną. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że na świecie były kobiety, które upchnęły swoją niedoszłą suknię ślubną w rogu szafy, razem z marzeniami o ślubie i wiecznej miłości.
– Gdybyś znała Leandra, zapewne nie użyłabyś słowa „zrozpaczony”, by opisać jego reakcję na zerwane zaręczyny.
– Ale nie znam.
– Jest szalenie zajętym człowiekiem.
Celia miała ochotę dowiedzieć się więcej, ale zdawała sobie sprawę, że nie powinna drążyć – nie była psychoterapeutką! Mimo wszystko szkoda… Szyła suknie ślubne od lat, co wydawało się dość ironiczne, zważywszy, że pierwsza przez nią uszyta wylądowała na dnie szafy. Ale Celia zakochała się w tworzeniu małych dzieł sztuki, niepowtarzalnych, gdzie liczył się każdy detal. Nie zazdrościła swym klientkom, cieszyło ją, że razem z asystentkami biorą udział w początkach tylu pięknych historii.
Jednak, słuchając Julie, która bezwiednie skubała delikatny materiał sukni i nawet nie zauważała plamy, jaką na nim zostawił kubek, Celia użaliła się nad sobą. Odkąd Martin ją zostawił, była sama. Mogło się wydawać, że po prostu postawiła na karierę, ale ona po prostu bała się ponownie zaryzykować. A Julie, w poplamionej i pogniecionej sukni, lekką ręką odrzucała szansę na szczęście.
– Oczywiście otrzymasz wynagrodzenie za suknię – zapewniła Celię Julie. – Wykonałaś kawał świetnej roboty i na pewno polecę cię wszystkim moim znajomym. Zobaczysz, spłynie tyle zamówień, że nie będziesz wiedziała, w co ręce włożyć.
Celia uśmiechnęła się słabo i zrezygnowała z prób uratowania sytuacji. Była wyczerpana nagłym przypływem niewesołych wspomnień. Marzyła, by zamknąć sklep i wrócić do małego domku, który wynajmowała w Shepherd’s Bush.
– Bardzo mi przykro, Julie – powiedziała łagodnie, odbierając od klientki kubek. Zaniosła go do zlewu i czekała, aż Julie też wstanie. Na próżno.
– Za chwilę zamykam – bąknęła.
– Powinnam chyba wspomnieć, że kogoś poznałam – wykrztusiła Julie, wyraźnie poruszona.
– Poznałaś kogoś?
– Tak…
– Ale kiedy? Jak? Nie miałam pojęcia. To oczywiście nie moja sprawa, chociaż może powinnaś była w takim razie wcześniej zerwać z Leandrem? Zresztą, naprawdę muszę niedługo zamknąć. Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć. To smutne, że nie dojdzie do ślubu, ale to twoje życie i, naturalnie, życzę ci szczęścia. – Celia wytarła energicznie blat kuchenny i podeszła do drzwi, sygnalizując koniec rozmowy. Czuła, że za chwilę rozboli ją głowa.
– Tym razem to ten jedyny. Widzę, że nie pochwalasz mojego zachowania, ale mówię ci, że spotkałam tego jedynego.
– Bardzo się cieszę, Julie, naprawdę, ale…
– Powinnaś wiedzieć jeszcze jedno…
Serio? Celia uniosła pytająco brwi. Jeszcze coś? Ostatnia przymiarka zamieniła się w wyznanie wszystkich grzechów. Celia nie potrafiła sobie w tej chwili wyobrazić nic gorszego niż odwołanie ślubu zaplanowanego co do minuty, w każdym szczególe, z wielką pompą…
– Mężczyzna, którego poznałam to… Tak się składa, że to twój brat.

Minęły dwa dni, a Celia nadal nie otrząsnęła się z szoku po krótkiej historii romansu Julie z Danem usłyszanej tamtego wieczoru. Spotkali się przez przypadek parę miesięcy wcześniej, gdy Julie przyszła na przymiarkę. Pod zakład Celii Dan zajechał na motorze.
– Najprzystojniejszy mężczyzna świata. – Julie westchnęła jak pensjonarka.
Celia przypomniała sobie, że tamtego dnia brat przywiózł jej obiecaną wcześniej książkę. Wydawało jej się, że zdołała go dość szybko i skutecznie wyprosić… Uwielbiała go, ale kompletnie nie miał poczucia czasu, a ona i tak pracowała po godzinach. Nie zauważyła nawet, że wdał się w rozmowę z jej klientką. Zresztą Dan gawędził ze wszystkimi. Był od niej pięć lat starszy, ale zachowywał się o wiele młodziej – różnili się tak bardzo, jak to tylko możliwe, charakterem i wyglądem. Jej brat był wysokim brunetem, podczas gdy ona nie urosła przesadnie i cały czas walczyła ze swą ognistorudą czupryną. Ale najbardziej zazdrościła mu beztroskiej pogody ducha. Czy to właśnie oczarowało Julie? Wspomniała, że Leandro dużo pracował. Czyżby samozatrudniony Dan, który nie dał się przykuć do biurka na osiem godzin dziennie, wydał jej się atrakcyjniejszy od wiecznie nieobecnego narzeczonego? I jak długo potrwa ten nagły poryw serca? Niezależnie od wszystkiego, Celię przygniatało poczucie winy. Gdyby Julie nie poznała Dana, ślub by się odbył. A tak…
Celia próbowała skontaktować się z bratem, ale zapadł się pod ziemię. Rodzice oczywiście o niczym nie mieli pojęcia.
– Znasz go – powiedziała Lizzie Drew z matczyną czułością w głosie. – Za nim nie sposób nadążyć.
Celia zaczynała wątpić, czy faktycznie zna brata. Zatopiona w niewesołych myślach, usłyszała dzwonek dopiero, gdy przeszedł w nieprzerwany i irytujący warkot. Zbiegła na dół, po drodze włączając światło w dolnej sali. Na zewnątrz panowały styczniowe ciemności, a ołowiane chmury zapowiadały pierwsze opady śniegu tej zimy. Celia wywiesiła tabliczkę „zamknięte”, ale nawet gdyby ktoś ją jakimś cudem przegapił, zgaszone światła mówiły chyba same za siebie… Zirytowana pociągnęła za klamkę i… zamarła. Stał przed nią mężczyzna o absolutnie idealnie pięknej, symetrycznej, śniadej twarzy, którą dostrzegła, gdy tylko zadarła głowę…

Leandro w milczeniu przyglądał się stojącemu przed nim rudzielcowi. W ciągu ostatniego roku słyszał o niej wielokrotnie, ale zupełnie inaczej ją sobie wyobrażał. Nie żeby miał jakiś konkretne oczekiwania…
– W czym mogę pomóc? – zapytała lekko zirytowanym głosem i wskazała tabliczkę, którą zignorował. – Właśnie wychodzę. Może przyjdzie pan jutro rano? Otwieram o ósmej.
Nie dziwił się, że była rozdrażniona jego późną wizytą, ale nie miał wyjścia. Też wolałby być teraz gdzie indziej.
– Wolałbym nie.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Spróbował złagodzić złe wrażenie czymś na kształt uśmiechu, choć nie było mu wcale wesoło. Pochylił głowę, westchnął ciężko, a potem przyszpilił ją wzrokiem.
– Uwierz mi, nie mam w zwyczaju pojawiać się bez uprzedzenia, ale… Musimy porozmawiać. To ważne. I pilne.
Przyglądał się, jak przetrawia jego słowa. Miała niezwykle ekspresyjną twarz, co zapewne stanowiło zaletę w jej pracy. Zachwyt, zainteresowanie – tego potrzebowały podekscytowane perspektywą ślubu panny młode, chcące wierzyć w „żyli długo i szczęśliwie”. Wyobrażał sobie, jak rudzielec słucha ich z szeroko otwartymi sarnimi oczami w kolorze oszlifowanego morskimi falami zielonego szkiełka. Miała w sobie łagodność zachęcającą do zwierzeń.
Leandro, który otrzymał dwa dni wcześniej dwuzdaniowego esemesa od Julie, był pewien, że krawcowa jego narzeczonej znała odpowiedź na jego pytanie. Gdzie, do diabła, podziewa się Julie? Wydawało mu się, że obydwoje mieli dobre rozeznanie w sytuacji, żadnych niedomówień. Ale mylił się.
„Przepraszam, nie mogę za ciebie wyjść, Leandro. Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie”.
Co to, u licha, miało znaczyć?! Nawet własnego ojca nie zaszczyciła żadnym wyjaśnieniem, co samo w sobie doprowadziło Leandra do furii, bo staruszek zasługiwał na lepsze traktowanie. Coś musiałem przegapić, myślał gorączkowo. Ale on nigdy nic nie przegapiał… O co więc chodziło?
– Chciałby pan zamówić suknię, panie…?
– Chciałbym zlokalizować kogoś, kto niedawno zamówił suknię, panno Drew – powiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił.
– Kim pan jest? – Serce Celii waliło jak oszalałe, co samo w sobie jej się nie podobało.
Od kiedy to reagowała w ten sposób na widok mężczyzny? Może to efekt unikania kontaktów z przedstawicielami płci przeciwnej? Raz już ją zraniono i nadal pamiętała tamten ból. Nie zamierzała narażać się ponownie na cierpienie. Nie cofnęła się nawet o krok, blokując wejście do sklepu. Stojący przed drzwiami mężczyzna miał ciemną, niebezpieczną aurę, ale i tak nie potrafiła od niego oderwać wzroku. Rzadko miała do czynienia z tak pewnymi siebie osobnikami płci męskiej.
– Proszę mnie wpuścić.
– Nie.
– Musimy porozmawiać, ale nie na chodniku, to poważna sprawa.
– Proszę się umówić albo przyjść jutro w godzinach pracy.
– Nazywam się Leandro. Jestem narzeczonym… A może powinienem powiedzieć byłym narzeczonym Julie. Zdaje się, że sytuacja nagle się zmieniła.

Wpatrywała się w niego z zaciśniętymi mocno ustami, rękoma skrzyżowanymi na piersi, wyraźnie niezadowolona. Różniła się od kobiet, wśród których się obracał, pod każdym względem. Miała na sobie bezkształtne, wygodne ubranie: luźne spodnie, workowatą koszulę i ogromny kardigan, a za biżuterię służyła jej zawieszona na szyi miara krawiecka. Od szaro-burych ubrań odcinała się jedynie jej wyrazista miedziana czupryna, okalająca twarz dzikim płomieniem, oraz błyszczące zielone oczy, otoczone czarnymi rzęsami. No i miała jeszcze złociste piegi na nosie i policzkach, całe mnóstwo słodkich piegów.
– Ty jesteś Leandro?
– Wpuści mnie pani?
– Jestem Celia – odpowiedziała automatycznie. – Proszę wejść. – Odsunęła się od drzwi.
– Dziękuję. Rozumiem, że jest późno i ciemno, więc doceniam okazane mi zaufanie. Naprawdę nie narzucałbym się w ten sposób, gdyby sprawa nie była tak ważna.
Kiedy koło niej przechodził, wstrzymała oddech. W świetle głównej lampy mogła teraz podziwiać z bliska imponującego bruneta o smagłej twarzy z silnie zarysowaną szczęką, prostym nosem i zaskakująco zmysłowymi ustami.
– Wejdźmy na górę. – Mimo że przy nim jej serce biło zdecydowanie za szybko, coś w spokojnym, prostolinijnym zachowaniu Leandra wzbudzało jej zaufanie. Zresztą, co mógł jej zrobić? Zapewne ledwie dostrzegł, że była kobietą…
Odwróciła się na pięcie i ruszyła na górę. Dwa dni temu, gdy Julie w końcu wyszła po swoim szokującym wyznaniu, Celia była zbyt wstrząśnięta, by dociekać, jakie mieli z Danem plany. Brat unikał jej, prawdopodobnie spodziewając się niezbyt przychylnej reakcji siostry. Dlaczego jednak Julie nie porozmawiała z mężczyzną, którego porzuciła tuż przed ślubem? Celii nie mieściło się to w głowie. Na pewno wiedział, że była, wbrew swojej woli, związana z jego smutną historią. Czy zamierzał ją obwiniać? Nie miała sobie nic do zarzucenia, ale wiedziała, że ludzie pod wpływem silnego stresu szukają kozła ofiarnego, by na nim wyładować swoją frustrację. Powinien raczej zastanowić się nad swoją rolą w tym, co się wydarzyło… Nie wyglądał jednak na przesadnie refleksyjnego.
– Herbaty? Kawy? – Spojrzała na niego niechętnie i aż wstrzymała oddech, na widok jego oszałamiającej urody. Wypełniał swoją obecnością maleńką kuchenkę. Celia miała wrażenie, że braknie jej powietrza.
– Poproszę o kawę, czarną. Możemy nie tracić czasu na kurtuazyjne pogaduszki?

Celia Drew szyje suknię ślubną dla swojej przyjaciółki Julie. Gdy Julie tydzień przed ślubem zrywa zaręczymy, w drzwiach salonu Celii pojawia się Leandro. Chciałby się dowiedzieć, co się stało. Prosi Celię, by pojechała z nim do Szkocji i pomogła mu przekonać byłą narzeczoną do zmiany zdania. Celia zgadza się, choć obawia się, że kilka dni w obecności niezwykle przystojnego, charyzmatycznego Leandra będzie dla niej bardzo trudne…

Chcę miłości

Julia James

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1206

ISBN: 9788383420189

Premiera: 06-12-2023

Fragment książki

Alys wpatrywała się usilnie w wyraźnie widoczną niebieską kreskę. Była w ciąży. W ciąży! Słowa te odbijały się echem w jej głowie. Wolną dłoń zacisnęła na krawędzi umywalki.
Jak ja sobie poradzę?
Spojrzała w lustro. Twarz miała bladą jak ściana, oczy rozszerzone szokiem. Natłok myśli tylko potęgował panikę.
Nie mogę być w ciąży! Nie udźwignę tego finansowo! Nie teraz!
Pomyślała o liście, który leżał na stole w kuchni. Był pod drzwiami poprzedniego ranka, a wiadomość, jaką w nim znalazła, nie dawała o sobie zapomnieć. Ze wzrokiem utkwionym w lustrze Alys wciągnęła powietrze w płuca.
Ostatnie cztery lata były wystarczająco ciężkie. Dobrze pamiętała tamten feralny poranek, gdy jedna z koleżanek matki zadzwoniła, mówiąc, że matkę wiozą właśnie na blok operacyjny szpitala, w którym pracowała jako pielęgniarka. Została potrącona przez samochód, sprawca wypadku zbiegł. Ten telefon na zawsze zmienił ich życie.
Operacja co prawda powiodła się, ale mama już nigdy nie wstała z łóżka. Wymagała całodobowej opieki i Alys z pełnym poświęceniem trwała przy niej. Po sześciu miesiącach odeszła we śnie.
Kochała mamę i zajmowała się nią bez słowa skargi, ale to był dla niej ciężki okres. Całkowicie zrezygnowała z życia towarzyskiego, kariery, marzeń. Czasami myślała o ucieczce, o zajęciu się sobą, ale wiedziała też, że nie opuści mamy…
Bardzo mocno przeżyła jej śmierć. Jedyna osoba na świecie, która ją kochała, odeszła na zawsze.
Nie mam nikogo. Zostałam zupełnie sama.
Odłożyła test ciążowy na bok i przyłożyła obie dłonie do całkiem płaskiego jeszcze brzucha. Nie została zupełnie sama. Miała dla kogo żyć. Emocje wezbrały w jej sercu. Ciąża nie była wyłącznie niebieską kreską na teście ani dramatem, z którym musiała się zmierzyć. Była częścią jej życia.
Moje maleństwo… Zrobię dla ciebie wszystko. Jakoś sobie poradzimy.
Wiedziała jednak, że to jakoś oznaczało konkretne działania. Przed oczami stanęły jej barwne chwile z przeszłości, które dziś kazały jej wstąpić do drogerii i kupić test ciążowy.

Alys bez większego entuzjazmu kołysała się w rytm muzyki miksowanej przez didżeja. Nie była nawet pewna, kim jest jej partner. Jakiś znajomy Suze, przyjaciółki Maisey, którą Alys znała ze studiów.
Maisey wymusiła na niej przyjazd do Londynu, by choć na jeden weekend oderwała się od smutnej rzeczywistości, na którą ostatnimi czasy składało się postępowanie spadkowe, zaległości w spłacie hipoteki i ból po stracie matki.

Idziemy na przyjęcie w luksusowym hotelu na West Endzie. Suze dostała zaproszenia przez swoich znajomych z modelingu. Przyjedź, rozerwiesz się trochę! Po tym wszystkim, co przeszłaś, należy Ci się trochę relaksu.

Ale gdy Maisey pożyczyła jej sukienkę, ułożyła włosy i umalowała ją, Alys nie była już taka pewna, czy ta impreza to rzeczywiście właściwy wybór. Może po prostu wypadła z obiegu, a może taki rodzaj imprez do niej nie przemawiał?
Czuła na sobie spojrzenia mężczyzn taksujących krótką, opinającą ciało sukienkę, rozpuszczone blond włosy, oczy powiększone mocnym makijażem i rozchylone usta pociągnięte szminką w kolorze żywej czerwieni. Jednak zamiast się tym cieszyć i po prostu bawić, Alys myślała o tym, by zejść z parkietu i uciec z miejsca, do którego zwyczajnie nie pasowała.
Kiedy utwór się skończył, poszła w stronę baru z zamiarem odnalezienia Suze albo Maisey, by im powiedzieć, że wychodzi. Jej spojrzenie skanowało pomieszczenie, wędrując od twarzy do twarzy. I nagle się zatrzymało. Alys zastygła w bezruchu, zapominając o tym, że powinna oddychać.

Nikos stał przy barze ze szklanką martini w dłoni i z niesmakiem obserwował to, co się wokół niego działo. Późnym popołudniem przyleciał z Brukseli po tym, jak przy lunchu zerwał z Irinią. Nie czuł się z tym komfortowo, ale nie miał wyjścia. Coraz częstsze pretensje Irinii, że ich związek nie idzie w takim kierunku, w jakim ona by sobie tego życzyła, wyczerpały jego cierpliwość. Poinformował ją, że małżeństwo nie wchodzi w grę i życzył udanej kariery w jednym z międzynarodowych banków, gdzie pracowała.
Tak ostatnio układały się wszystkie jego związki. Ponad dekadę temu był zaręczony i wtedy to jemu desperacko zależało na ślubie. Zakochany i naiwny dwudziestodwulatek uwierzył kobiecie, która twierdziła, że kocha go za to, kim jest…
Nikos lekko skrzywił zmysłowe usta. Na szczęście ojciec uchronił go wtedy od popełnienia najgorszego błędu w życiu. Do dziś pamiętał jego słowa.
„Musiałem zagrozić ci wydziedziczeniem, żebyś zrozumiał, że Miriam Kapoulou chciała za ciebie wyjść tylko dla pieniędzy. Jej ojciec jest na skraju bankructwa! Żadna pazerna lafirynda nie położy ręki na majątku Drakisów. Nie pozwolę, byś padł ofiarą oszustwa tak jak ja”.
Nikos próbował o tym nie myśleć. Był owocem związku ojca z kobietą, która widziała w nim wyłącznie pieniądze. Dorastał, wiedząc, jakie uczucia budzi w swoim ojcu, który zawsze spoglądał na niego z urazą.
Pewnie wolałby, żebym się nigdy nie urodził.
Nikos nie zamierzał zatruwać sobie tym myśli. Spędził całe dzieciństwo, próbując zasłużyć na przychylność ojca, a kiedy wkroczył w dorosłość, starał się mu udowodnić na każdym kroku, że jest prawdziwym Drakisem i potrafi robić to, co mężczyznom w jego rodzinie zawsze wychodziło najlepiej. Wielkie pieniądze.
Był w tym świetny i zdarzało się, że ojciec go za to chwalił. Doskonale poruszał się w świecie negocjacji, inwestycji i transakcji opiewających na bajońskie sumy. Dzięki jego staraniom Drakisowie pomnażali majątek w jeszcze szybszym tempie, a życie Nikosa upływało na podróżach, spotkaniach i lunchach biznesowych. W zasadzie nie miał czasu na zwykły odpoczynek, o dłuższym urlopie nie wspominając. A jeśli już miał wolną chwilę, nie brał udziału w imprezach takich jak dzisiejsza. Nigdy.
Nie znalazł się tutaj w celu rozrywkowym. Miał się spotkać ze znajomym z londyńskiego City, który dowiedziawszy się o tym, że przyleciał do Londynu, zaprosił go na organizowane przez siebie przyjęcie. Coś związanego z modą, jak zapamiętał Nikos. Kobiety kręcące się wokół baru rzeczywiście wyglądały, jakby dopiero co zeszły z wybiegu albo planu zdjęciowego. Ekstrawaganckie ubrania, biżuteria, ciężkie makijaże. Zdawał sobie sprawę, że wielu z gości, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, było tu dziś na łowach. Nikos z niejaką pogardą przyglądał się temu osobliwemu spektaklowi. Nie zamierzał brać w nim udziału. Byłoby to zupełnie nie w jego stylu.
Jeszcze raz ze zniecierpliwieniem ogarnął spojrzeniem salę, próbując namierzyć znajomego, z którym chciał wstępnie porozmawiać o przyszłych interesach.
I zupełnie nagle cała pogarda dla otaczającego go tłumu wyparowała.

Alys wpatrywała się jak zahipnotyzowana w mężczyznę siedzącego przy barze. Wyglądał, jakby chciał się odciąć od rozbawionego tłumu. Wysoki, świetnie zbudowany, ciemnowłosy, około trzydziestki. Oliwkowa skóra sugerowała klimaty śródziemnomorskie. Obserwując zdecydowane, męskie rysy, pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała nikogo równie przystojnego.
Mężczyzna patrzył prosto na nią.
Poczuła, jak jej usta lekko się rozchylają, puls przyspiesza, a oczy nie mogą oderwać się od nieznajomego. Powietrze wokół niej wydawało się naelektryzowane.
– Hej, wracaj tańczyć!
Ktoś chwycił ją za nadgarstek. Alys odwróciła się, próbując wyswobodzić rękę trzymaną przez chłopaka, z którym przed chwilą tańczyła.
– Nie, dzięki, ale…
Nie zdążyła dokończyć, gdy do rozmowy wtrącił się trzeci głos. Niski, z wyraźnie obcym akcentem, ale zdecydowany.
– Powiedziała „nie”. Chcesz, żeby ci to powtórzyć?
Głowa Alys odwróciła się gwałtownie. Mężczyzna z baru stał teraz tuż obok, piorunując wzrokiem chłopaka.
– Spoko, nie wiedziałem, że z kimś przyszła. – Intruz zaczął się wycofywać.
– Ale teraz już wiesz – stwierdził lodowatym tonem mężczyzna, po czym ujął Alys pod ramię i pokierował ją do baru. Zaabsorbowana zdarzeniem, nie protestowała. Mężczyzna podał jej rękę, by łatwiej było jej usiąść na wysokim stołku, sam zajął miejsce obok.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała drinka – powiedział po chwili. Nieznoszący sprzeciwu ton zniknął.
Miała okazję przyjrzeć mu się z bliska. Był jeszcze przystojniejszy, niż myślała. Mimo usilnych prób, nie była w stanie uspokoić rozszalałego pulsu i dudniącego w piersi serca.
Od razu zwróciła uwagę na jego oczy. Ciemne jak czarna kawa, ocienione gęstymi rzęsami i patrzące z lekkim rozbawieniem i… zainteresowaniem. Musiała zrobić na nim wrażenie.
– Czego się napijesz? – spytał mężczyzna ponownie. Egzotyczny akcent tylko dodawał mu uroku.
– Nie wiem, może Sea Breeze? – odpowiedziała, usiłując ukryć drżenie głosu.
Miała wyjść. Znaleźć Maisey, pożegnać się i wrócić do domu. Tymczasem…
Tymczasem siedziała na wysokim stołku barowym, a mężczyzna, tak inny od wszystkich, których znała, przysunął w jej stronę świeżo zmiksowany koktajl i uniósł swój kieliszek martini.
– Yammas – mruknął.
Zacisnęła palce wokół chłodnej szklanki. Pomalowane na szkarłatny kolor paznokcie pasowały do jasnoczerwonej barwy koktajlu.
– Yammas? – powtórzyła, patrząc na mężczyznę pytająco.
Uśmiechnął się lekko.
– To po grecku „na zdrowie” – powiedział i zanurzył usta w alkoholu.
Zerkał na nią od czasu do czasu, jakby zbierał informacje. Katalogował poszczególne cechy jej wyglądu. Zdawała sobie dobrze sprawę z tego, co musiał widzieć. Burzę blond włosów opadających na ramiona. Mocno umalowane oczy i wytuszowane rzęsy. Usta pociągnięte szminką i błyszczykiem. Sukienkę pożyczoną od Maisey, która była nieco przyciasna i opinała jej piersi, wypychając je w górę. Dekolt, jakich Alys nie nosiła nawet w czasach studenckich. Założyła nogę na nogę, żeby sukienka wydawała się choć trochę mniej ciasna, ale jedynym efektem, jaki osiągnęła, było przyciągnięcie uwagi mężczyzny do odsłoniętych ud.
– Po grecku? – spytała i spojrzenie mężczyzny wróciło wyżej. Oparł się jedną ręką o bar. Wypił kolejny łyk martini, po czym odstawił drinka i wyciągnął ku Alys rękę.
– Nikos. Nikos Drakis – przedstawił się w sposób, jakby oczekiwał reakcji.
– Alys. Alys Fairford – powiedziała, imitując go. Uścisnęła wyciągniętą rękę i zarumieniła się znowu, gdy ich spojrzenia się spotkały.
– Miło cię poznać, Alys. Wieczór zapowiadał się nieciekawie, ale teraz… – dodał głosem, który sprawiał, że mogłaby w jednej chwili zapomnieć o ostatnich czterech latach, żałobie, odcięciu się od świata i młodości, która jej prawie uciekła …
Miała ochotę na wszystko to, czego tak długo sobie odmawiała. Chciała rzucić się w wir życia i ramiona tego mężczyzny, który patrzył na nią, jakby była ucieleśnieniem wszystkich jego marzeń.
Dziś nie miała zamiaru niczego sobie odmawiać…

Nieustępliwy głos w głowie Nikosa próbował dać mu do zrozumienia, że robi źle. Co go, do diabła, podkusiło? Zerwał się z miejsca, żeby uwolnić ją od natrętnego typa, a potem spojrzał na blond włosy, krótką sukienkę odsłaniającą zgrabne nogi i… zapomniał o tym, że miał wyjść.
Dziewczyna miała w sobie coś, co przykuło jego uwagę, choć nie był to odważny strój. Może oczy? Szaroniebieskie z rozszerzonymi wyraźnie źrenicami, patrzące na niego z zafascynowaniem.
Nie miał w zwyczaju podrywać kobiet na imprezach, ale dla niej był gotów zrobić wyjątek. Razem z tą myślą powróciło w nim wspomnienie sagi rodzinnej i kobiety, która kiedyś zawróciła w głowie jego ojcu. Wzdrygnął się niemalże, próbując otrząsnąć się z przykrych wspomnień. Nie miał zamiaru popełnić podobnego błędu jak ojciec, a fakt, że ciągle wracał do tego myślami, uznał za skuteczną przestrogę.
Uspokoił się trochę i ponownie sięgnął po martini. Skoro ta oszałamiająco piękna kobieta znalazła się w jego polu widzenia, czemu nie skorzystać z okazji i nie spędzić przyjemnego wieczoru, a jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – także nocy.
Miał tylko wątpliwości, czy ta kobieta rzeczywiście byłaby tak chętna, jak sugerował jej wygląd. Czerwieniła się co rusz, co było widoczne nawet pod grubą warstwą makijażu. Nie pasowało mu to do obrazka imprezowiczki. Z drugiej strony nie udawała też niedostępnej.
Nikos odstawił kieliszek na blat. Pora na następny krok. Uśmiechnął się zachęcająco i lekko przymrużył powieki.
– Zjedzmy razem kolację, Alys.

Restauracja hotelowa była zacisznym miejscem w porównaniu do baru i tarasu, gdzie odbywało się przyjęcie. Alys poczuła ulgę, że nie musi słuchać dudniącego z głośników techno ani przebywać w hałaśliwym tłumie.
Czy ja naprawdę tutaj jestem?
Poczucie niedowierzania towarzyszyło jej, odkąd spojrzała na mężczyznę, który siedział teraz naprzeciwko niej. Nie ustępowało, lecz z każdą chwilą stawało się coraz bardziej realne. Jej drugie ja, tak długo uśpione, dosiadło właśnie rumaka, który galopował teraz w niewiadomym kierunku, upojony odzyskaną swobodą.
Nie broniła się przed tym.
Czy to się naprawdę dzieje?
Wyśmienity posiłek z całą pewnością był rzeczywistością, podobnie jak spojrzenia Nikosa, które wzbudzały w niej drżenie i rodzaj dawno zapomnianej tęsknoty za flirtem, uwodzeniem, seksem…
Nie mogła wyjść z podziwu, jak w takiej sytuacji udaje jej się w ogóle prowadzić rozmowę.
Uniosła widelec smakowitego canard au cassis i zadała Nikosowi pytanie o podróże. Powiedział jej o częstych wyjazdach służbowych związanych chyba ze światem finansów. W każdym razie było to coś, o czym Alys nie miała bladego pojęcia. Nie pytała jednak o pracę, a o miejsca, jakie zwiedził. Miejsca, do których ona sama zapewne nigdy się nie wybierze, a nawet jeśli, to w ramach niskobudżetowych wakacji.
– Bruksela, Frankfurt i Genewa. Mekki biznesu. Podobnie Nowy Jork, Szanghaj czy Sydney. To nie są ciekawe miejsca, jeśli odwiedzasz je tyle razy, że tracisz w końcu rachubę, a z wyjazdu zapamiętujesz tylko lotnisko, hotel i podobne do siebie biurowce. Nie mam zbyt wiele czasu wolnego.
Alys przerwała jedzenie. Wyczuła w jego wypowiedzi zgorzknienie.
– Więc po co tak się przepracowujesz?
Skąpy uśmiech pojawił się na zamyślonej twarzy.
– Wbrew popularnej opinii pieniądze nie rosną na drzewach.
Alys ściągnęła brwi.
– Ale jeśli już masz wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić swoje potrzeby, to po co ci więcej?
Nikos wziął do ręki kieliszek z winem i przez chwilę przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy.
– Ile to jest wystarczająco dużo dla ciebie, Alys?
– Tyle, żebym mogła zapłacić rachunki, i jeszcze trochę na zapas. Tak mi się zdaje. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze musiałam żyć bardzo skromnie – powiedziała, czując się winna, że siedzi tutaj, jedząc posiłek, na który nigdy nie mogłaby sobie sama pozwolić. – Przygryzła wargę, czując się naprawdę dziwnie. – Przepraszam, nie powinnam. Kolacja jest naprawdę pyszna i… – Jej głos ucichł nagle.
– Zaprosiłem cię. Nie musisz się niczym martwić – powiedział, czytając jej w myślach.
Kiwnęła głową. Może nie powinna przyjmować jego zaproszenia? Sięgnęła po kieliszek, ale jej spojrzenie powędrowało ku butelce drogiego wina i znów się zawahała.
– Alys, jesteś moim gościem. Nie krępuj się!
Spojrzała mu w oczy, które jaśniały serdecznością. Rozluźniła się trochę i wypiła łyk wina. Wolała jednak zmienić temat rozmowy na mniej osobisty.
– Nie byłam nigdy w Grecji. Czy naprawdę jest tak piękna, jak mówią? Wszystkie te wyspy, musi być tam cudownie!
– Nie jeżdżę zbyt wiele po kraju. Mieszkam i pracuję w Atenach. Mamy też rodzinną willę na jednej z wysp, ale nawet nie pamiętam, kiedy tam byłem ostatnio.
– Szkoda – powiedziała z uśmiechem. – Powinieneś ją odwiedzać częściej. Po ciężkiej pracy trzeba odpoczywać.
– Gdybym miał odpowiednie towarzystwo, to kto wie…
Alys zarumieniła się i wróciła do jedzenia. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie i Nikosa opalających się na plaży. Odetchnęła z ulgą, gdy zmienił temat.
– Mieszkasz w Londynie, Alys?
Pokręciła głową. Przyjechałam na weekend odwiedzić znajomą ze studiów. Pochodzę z małego miasteczka pod Birmingham. Wokół jest bardzo ładnie i mam całkiem blisko do Stratford-upon-Avon.
Rozmowa wpłynęła na bezpieczne wody i przez chwilę rozmawiali nawet o Szekspirze. Alys przypomniała sobie spektakle, które oglądała w czasach studenckich, Nikos opowiedział jej o teatrze antycznym. Miał dużą wiedzę i potrafił się nią dzielić. Był też dobrym słuchaczem, stąd Alys szybko zapomniała o tym, jaka była spięta na początku.
Zdziwiła się nawet, że jest w stanie swobodnie rozmawiać z kimś, kto tak mocno na nią działał. Zupełnie jakby znali się nie od godziny, lecz o wiele dłużej.
– Przez cały czas byłem przekonany, że masz coś wspólnego z tą imprezą. Nie jesteś modelką?
– Nie, nie. – Pokręciła głową. – Na modelkę jestem za niska i nie dość chuda.
Nikos obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Według mnie jesteś idealna, Alys – powiedział niższym tonem, który wprawiał ciało Alys w wibracje. Serce stopniało jej całkiem, gdy popatrzył na nią oczami w kolorze nocnego nieba.
Przechylił kieliszek w jej stronę.
– Za twoje zdrowie, Alys.

Grecki milioner Nikos Drakis i Angielka Alys Fairford spotykają się w Londynie na przyjęciu. Wzajemna fascynacja kończy się wspólną nocą. Rozstają się bez żadnych planów na przyszłość, jednak trzy miesiące później Alys odkrywa, że jest w ciąży. Gdy Nikos dowiaduje się, że zostanie ojcem, oświadcza, że się pobiorą i zawrą umowę regulującą zasady wspólnego życia. Alys nie zamierza przystać na takie warunki i ucieka. Nikos będzie się musiał postarać, by mu zaufała i zechciała dać drugą szansę…

Co wiemy o miłości

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 163

ISBN: 9788327693365

Premiera: 09-02-2023

Fragment książki

– Czyli mam rozumieć, że ta mała ikonka z sercem i kluczykiem zrewolucjonizuje zwyczaje randkowe całego narodu. Wystarczy, żebym dotknął jej palcem, a ona magicznie zaprowadzi mnie do kobiety, którą pokocham od pierwszego wejrzenia. – Wesley Robinson odsunął smartfon z drwiącym prychnięciem. – Co za stek bzdur.
Vivian Blair spojrzała gniewnie na mężczyznę siedzącego za szerokim mahoniowym biurkiem. Nie obchodziło jej, że jest jej przełożonym, a zarazem kierownikiem działu badań i rozwoju w Robinson Tech. Ani że nigdy przedtem nie spotkała tak seksownego faceta. Ten projekt był jej dzieckiem.
– Słucham? – zapytała, nie kryjąc oburzenia. – Ta mała ikonka, którą właśnie nazwał pan stekiem bzdur, jest produktem pana firmy. Firmy należącej do pańskiej rodziny. Zapomniał pan, że sam pan zaakceptował ten projekt miesiące temu?
Wesley zignorował jej wybuch.
– O niczym nie zapomniałem, Vivian.
Przez sześć lat jej pracy w firmie Wes Robinson tylko kilka razy zwrócił się do niej po imieniu, co za każdym razem robiło na niej potężne wrażenie.
– W takim razie dlaczego tak lekceważąco się pan o nim wypowiada? Był pan przekonany, że zarobimy na nim kupę kasy.
Wes nonszalancko odchylił się na fotelu. Zsunął z nosa szylkretowe okulary i spojrzał na nią z zadowolonym uśmieszkiem. Vivian poczuła bardzo nieprofesjonalną pokusę, żeby pokazać mu język.
– Nadal uważam, że zarobimy na tej aplikacji – odparł. – I to sporo. Ale jestem gotów się założyć, że po kilku miesiącach popularność aplikacji zacznie spadać, ponieważ ludzie uświadomią sobie, że nie spełnia obietnic. Zaryzykuję założenie, że początkowa sprzedaż aplikacji zrekompensuje jej krótką żywotność.
Pochyliła się do przodu.
– Proszę wybaczyć moją śmiałość, panie Robinson, ale pan się myli – oświadczyła. – Moje badania dowodzą, że zgodność charakterów jest kluczem do znalezienia idealnego partnera. Aplikacja przedstawi użytkownikowi listę pytań. Jeśli odpowie zgodnie z prawdą, algorytm połączy go z idealnym partnerem.
– Wybacz, ale to pic na wodę. Jak myślisz, czy kiedy mężczyzna dosiada się do kobiety w barze, to ma w głowie listę pytań? Oczywiście, że nie. Interesuje go tylko odpowiedź na jedno pytanie: uda się, czy się nie uda. Nie obchodzi go, że ta kobieta jada rybę dwa razy w tygodniu, chodzi piechotą milę dziennie i ma kota.
– Przypominam, że ta aplikacja nie jest instrumentem do zawierania znajomości na jedną noc! To pomoc dla samotnych ludzi, którzy szukają partnera na całe życie. Słyszał pan już kiedyś o takiej koncepcji?
Wes skrzywił się ironicznie i Vivian pozwoliła sobie przez moment podziwiać jego rysy. Doszła do wniosku, że w wieku trzydziestu trzech lat zdecydowanie osiągnął szczyt atrakcyjności. Wielu kolegów i koleżanek Vivian z Robinson Tech miało problem z odróżnianiem Wesa od jego brata bliźniaka, Bena, nowo mianowanego dyrektora operacyjnego firmy. Ale Vivian nigdy ich nie pomyliła. W odróżnieniu od brata, Wes rzadko chodził w garniturze i pod krawatem, częściej w dżinsach lub bojówkach. Styl ubierania się nie był jedynym, co ich odróżniało. Trudno byłoby znaleźć dwa bardziej odmienne charaktery. Bena był energiczny i towarzyski, Wes cichy i pełen rezerwy.
– Rozumiem, że mówisz o małżeństwie – powiedział wyraźnie znudzony. – Przez ostatni miesiąc tyle się o tym nasłuchałem, że wystarczy mi na całe życie.
Vivian domyśliła się, że mówi o ślubie Bena, który miał odbyć się za dwa tygodnie, w walentynki. Wes nigdy nie miał dziewczyny na stałe, a na pewno nie był zaręczony. Ale tak naprawdę nie miała pojęcia, co ten mężczyzna robi w wolnym czasie. Była tylko jedną z wielu osób, które pracowały dla rodziny Robinsonów.
– Co innego mogę mieć na myśli? Jeśli ktoś znajdzie swoją drugą połówkę, małżeństwo to naturalna kolej rzeczy – stwierdziła. Podniosła wzrok na swojego pracodawcę, który skrzywił się z niezadowoleniem. Zdała sobie sprawę, że przypadkiem dowiedziała się całkiem sporo o jego życiu prywatnym, choć nigdy nie planowała, żeby ta rozmowa zamieniła się w debatę o randkowaniu, miłości i seksie. Vivian nie rozmawiała na takie tematy z mężczyznami.
– Małżeństwo nie jest powodem, dla którego konsumenci będą kupować tę aplikację – powiedział cierpko. – Ale niezależnie od ich motywów, ten koncept nie zadziała. W relacjach między kobietą i mężczyzną chodzi o chemię. To ta iskra łączy ludzi, a nie zgodne upodobania.
Iskry? Vivian pomyślała, że może i byłoby fajnie, gdyby mężczyzna wziął ją w ramiona i rozpalił jej zmysły, ale namiętność nie trwa wiecznie. Miała okazję zobaczyć na przykładzie rodziców, co się dzieje, kiedy namiętność wygasa i zastępuje ją codzienność. Jej matka wypruwała sobie żyły, żeby wychować trójkę dzieci, gdy ojciec odszedł i związał się z młodszą kobietą. Teraz jej matka żyła samotnie, zbyt rozczarowana, żeby szukać szczęścia.
– Może pociąg fizyczny zbliża ludzi, ale to nie on sprawia, że ich związek przetrwa próbę czasu – utrzymywała. – I to jest problem, który rozwiąże Mój Idealny Partner. Dlatego aplikacja odniesie sukces. Trwałe związki naszych użytkowników będą najlepszą reklamą.
– Doceniam pani entuzjazm, pani Blair.
Wyraźnie się z nią nie zgadzał i ten fakt denerwował Vivian o wiele bardziej, niż powinien. Niby rozumiała, że ten projekt nie ma nic wspólnego z osobistymi poglądami, chodziło o zyski. Jednak cyniczne opinie Wesa na temat relacji damsko-męskich wciąż doprowadzały ją do szału.
– Mimo to uważa pan, że się mylę – odparła. – Jeśli jest pan taki pewny, że to będzie niewypał, to dlaczego zaakceptował pan ten projekt? Za dwa tygodnie, w walentynki, aplikacja zadebiutuje. Nie uważa pan, że jest trochę za późno, żeby się wycofać?
– Skąd pomysł, że chcę się wycofać? Pani Blair, przede wszystkim jestem biznesmenem. Wierzę, że konsumenci są naiwni, i nabiorą się na te głupoty. Jeśli chodzi o mnie, to skuteczność aplikacji niezbyt mnie interesuje.

Wes patrzył, jak Vivian Blair prostuje się, sięgając do górnego guzika bluzki. Wyglądało na to, że udało mu się wyprowadzić ją z równowagi, co nieco go zaskoczyło. Dotąd zawsze była w jego obecności chłodna i opanowana. Przez sześć lat pracy dowiodła, że jest zaangażowaną, pomysłową i inteligentną pracownicą. Jej praca zawsze robiła na nim wrażenie, ale jako kobieta nigdy go nie interesowała. Aż do teraz, kiedy spiorunowała go wzrokiem.
Zaskoczony, na moment zapomniał, że ma przed sobą podwładną. Nigdy nie myślał o Vivian Blair jako o kimś więcej niż koleżance z pracy, mądralińskiej programistce z głową na karku. Ubierała się schludnie i skromnie. Jedyna biżuteria, jaką nosiła, to skromny sznur pereł albo krzyżyk na delikatnym złotym łańcuszku. Jej pantofle były płaskie i nudne. Jej błyszczące, miodowobrązowe włosy sięgały ramion, ale rzadko nosiła je rozpuszczone.
Nie, Vivian Blair nie należała do kobiet, za którymi mężczyźni oglądają się na ulicy. Ale teraz pasja błyszcząca w jej oczach zaintrygowała Wesa…
Pochylił się do przodu, oparł łokcie na blacie biurka i zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
– Ma pani z tym problem? – zapytał.
– Niby dlaczego? Pana praca to zarabianie pieniędzy. Moja to tworzenie produktu, na którym można zarobić. Dzięki mojej aplikacji odniesiemy sukces.
Wyraźnie walczyła o odzyskanie spokoju. Wes odkrył, że obmyśla ripostę, która znów wytrąciłaby ją z równowagi. Oglądanie tego byłoby zabawne. Ale nie był tutaj po to, żeby się dobrze bawić, i nie miał na to czasu. Nie, kiedy jego brat bliźniak, dyrektor operacyjny Robinson Tech, oczekiwał od Wesa, że każdego dnia położy na jego biurku nowy lukratywny projekt.
– Wróciła pani na właściwe tory, pani Blair.
Sięgnęła po mały notes i długopis.
– Czy dalej planujemy jutro udzielić wywiadu na żywo?
– Oczywiście. Dzisiaj rano rozmawiałem z producentem Dzień dobry, USA. Wchodzimy o dziewiątej piętnaście czasu centralnego. Spodziewam się, że będzie pani gotowa.
– Gdzie chcą to nakręcić? W sali konferencyjnej?
– Tutaj, w moim gabinecie. – Wskazał okno za sobą. – Będziemy siedzieć przed szybą, żeby tłem była panorama miasta. Wiesz, ludzie zbyt zajęci i zaganiani, żeby znaleźć partnera na randkę, więc pomagają sobie aplikacją – dodał z przekąsem.
– Chodzi o coś więcej niż o znalezienie partnera na randkę. To…
Wes podniósł rękę, zanim zaczęła kolejne kazanie o zgodności charakterów i stałych związkach. Nie chciał niczego na stałe i z całą pewnością nie szukał żony. Oglądanie matki, cierpiącej przez zbyt wiele lat w pozbawionym miłości małżeństwie, upewniło go, że nie chce tego samego dla siebie.
– Proszę zostawić te wykłady na jutro – poradził. – To konsumentów ma pani przekonać, nie mnie.
Vivan przycisnęła notes do piersi i Wes mimowolnie zastanowił się, czy kiedykolwiek trzymała tak mocno mężczyznę. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ale przecież nie miał pojęcia, jak wygląda jej życie prywatne. Całkiem możliwe, że poza murami Robinson Tech porzucała profesjonalny wizerunek i zamieniała się w dziką kocicę. Uśmiechnął się na tę myśl.
– Ma pan pojęcie, jakie pytania będzie zadawał prowadzący? Chciałabym jak najlepiej się przygotować.
– Podczas tego spotkania miałaś mnóstwo do powiedzenia na temat swojego produktu – przypomniał jej. – I jestem pewien, że jutro też nie zabraknie ci słów. Po prostu wyjaśnisz, na czym polega nasz produkt i jak działa. Ja natomiast będę promował naszą firmę. To będzie świetna reklama.
Vivian położyła notes na kolanach, odsłaniając subtelną krzywiznę swoich piersi pod białą koszulą. Wes skarcił się w duchu. Do diabła, co z nim było nie tak? Naprawdę nie musiał ukradkiem pożerać wzrokiem koleżanek z pracy. Miał mnóstwo kobiet gotowych w każdej chwili pójść z nim na randkę. Na pewno nie powinien interesować się Vivian.
– Tak, reklama jest tym, czego potrzebuje również nasza aplikacja – odparła sztywno. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko.
– Dlaczego miałoby nie pójść?
– Nigdy wcześniej nie występowałam w telewizji.
– Jest na pewno wiele rzeczy, których nigdy pani nie robiła, pani Blair. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
– Świetny sposób, żeby kogoś uspokoić!
– Nie jestem pani niańką, pani Blair.
– Dzięki Bogu.
Powiedziała to tak cicho, że w pierwszej chwili Wes myślał, że się przesłyszał. A kiedy doszedł do wniosku, że usłyszał dobrze, zirytował się.
– Co pani powiedziała? – zapytał ostro.
– Pytałam, czy jest jeszcze coś, co chce pan ze mną przedyskutować.
W każdej innej sytuacji pracownik, który wyskoczyłby z takim tekstem, dostałby od Wesa naganę. Ale z jakiegoś powodu postanowił odpuścić Vivian Blair.
– Nie. Proszę być w moim gabinecie nie później niż o ósmej czterdzieści pięć. Nie chcę żadnych błędów ani wpadek.
– Obiecuję, że będę na czas. – Vivian wstała i ruszyła w stronę drzwi.
– Pani Blair! – zawołał za nią, zanim zdążył się powstrzymać. – Czy jutro, podczas wywiadu, mogłaby pani nie wyglądać tak… poważnie? Byłoby dobrze, gdyby pani strój był bardziej… odpowiedni do prezentacji takiej romantycznej aplikacji.
Wyprostowała się jak struna, patrząc na niego z oburzeniem i niedowierzaniem.
– Innymi słowy, seks się sprzedaje – syknęła. – To właśnie próbuje mi pan powiedzieć?
Wes uświadomił sobie, że pewnie zabrzmiało to prostacko. Ale Vivian powinna rozumieć, że biznes to biznes. Mimo to coś w jej oburzeniu sprawiło, że zalała go fala gorąca. Miał nadzieję, że w przyćmionym świetle Vivian nie zauważyła jego zażenowania.
– Pani Blair, nie ma powodu, żeby czuła się pani urażona. Nie próbuję wykorzystać pani ani tego, że jest pani kobietą. Próbuję sprzedać produkt. Pani atrakcyjny wygląd może pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.
Vivian była kilka metrów od niego, ale i tak widział, jak westchnęła ciężko. Przez ułamek sekundy czuł pokusę, żeby znowu zobaczyć ten ogień w jej oczach. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił się, żeby zostać na miejscu i zachowywać się, jak przystało na przełożonego.
– A jaki będzie pana udział w tym przedstawieniu, panie Robinson? Planuje pan wydepilować pierś i rozpiąć koszulę do talii?
Minęła chwila, zanim Wes przetrawił jej pytanie, ale kiedy mu się to udało, wybuchnął śmiechem.
– Touché, Vivian. Sądzę, że na to zasłużyłem.
– Owszem, zasłużył pan – odparła sucho, po czym obróciła się i wyszła z pokoju.
Patrząc, jak zamykają się za nią drzwi, Wes uświadomił sobie, że minęły całe dni, odkąd się z czegoś śmiał. Dziwne, że to przemądrzała kobieta wywołała uśmiech na jego twarzy.
Kręcąc głową z niedowierzaniem, obrócił się z powrotem do biurka i sięgnął po stertę raportów.

Vivian była pewna, że wszyscy zauważą jej wzburzenie. Aż do dzisiaj nigdy nie pozwoliła sobie myśleć o Wesie Robinsonie jako o kimś więcej niż swoim szefie. Starała się być odporna na jego urok. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że aby go dojrzeć ze swojej ligi, musiałaby użyć lornetki. Ale ich spotkanie tego ranka pozwoliło jej zobaczyć go w innej odsłonie niż zwykle. I nie podobało jej się to, co zobaczyła.
– Cześć, Viv. Gotowa na lunch?
Vivian przycisnęła palce do czoła i obejrzała się na George’a Townsenda stojącego przy jej biurku. Był wysokim, tęgim mężczyzną po pięćdziesiątce, o rudych włosach i gęstej brodzie w tym samym kolorze. Poza rodzicami, mieszkającymi tysiąc kilometrów od niego, nie miał żadnej rodziny. Wydawało się, że traktowanie współpracowników jako swojej rodziny mu wystarcza. Prawie wszyscy w dziale traktowali George’a jak dziwaka. Poza Vivian.
Przez lata wspólnej pracy zbliżyła się do George’a. Teraz traktowała go bardziej jak brata niż współpracownika. Ceniła sobie relację z człowiekiem, którego uważała nie tylko za komputerowego geniusza, ale też za dobrego człowieka. Nie obchodził go jej wygląd, ani stan konta bankowego.
– To już? Nie jestem jeszcze głodna. – Właściwie to w tej chwili czuła się tak źle, że wątpiła, czy przez resztę dnia uda jej się cokolwiek przełknąć. Wspomnienie zarozumiałych odzywek Wesa Robinsona wciąż sprawiało, że gotowała się z oburzenia.
– Już prawie dwunasta – odparł, marszcząc brwi. – Kupiłem nam ciasto z jeżynami – dodał kusząco.
Vivian westchnęła, odłożyła ołówek i wstała. Dla George’a była w stanie się poświęcić.
– No dobrze – powiedziała. – Wyloguję się i możemy iść.
Razem przeszli przez biuro i weszli do sporego pokoju socjalnego wyposażonego w rząd szafek, lodówkę, mikrofalówkę, kuchenkę i ekspres do kawy. Mimo że była pora lunchu, przy długich stołach siedziało tylko kilka osób. Siedziba Robinson Tech mieściła się w centrum Austin, więc większość pracowników z działu Vivian jadła lunch na mieście. W promieniu kilkuset metrów było kilka dobrych restauracji, które potrafiły sprawnie obsłużyć spieszących się klientów. Ale Vivian zwykle przynosiła swoje jedzenie i zostawała w biurze.
– Wygląda na to, że większość twoich koleżanek wyszła – stwierdził George, kiedy usiedli naprzeciwko siebie. – Najwyraźniej nie przeszkadza im zimno.
Vivian też nie przeszkadzało zimno, ale nie lubiła siedzieć przy stoliku z grupą rozchichotanych kobiet, które rozmawiały o modzie i facetach.
– Wiatr dzisiaj rano był bardzo zimny – zgodziła się. – Dotarłam do pracy, zanim moje auto w ogóle zdążyło się nagrzać.
Ubierając się tego ranka, zdecydowała się na cieplejszy strój: ciemnoszare spodnie i oksfordki. Szary sweter, który włożyła na białą bluzkę koszulowaą, wydawał jej się całkowicie odpowiedni, ale teraz, patrząc na siebie, zaczęła wątpić w swoje wyczucie stylu.
Niech diabli wezmą Wesa Robinsona! Co on w ogóle wiedział o kobietach, seksie i romantyzmie?
Pewnie więcej, niż ty, Vivian, przyznała w duchu. Minęły tygodnie od twojej ostatniej randki, która była równie ekscytująca, co oglądanie gąsienicy wspinającej się na źdźbło trawy.
– No, w gabinecie pana Robinsona musiało być bardzo ciepło – skomentował George między kęsami kanapki. – Wyglądałaś na zgrzaną, kiedy wróciłaś do siebie.
Vivian obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem.
– Zauważyłeś?
George uśmiechnął się.
– Po prostu akurat podniosłem głowę. Coś poszło nie tak?
– Po prostu nie zgadzam się z jego poglądami, to wszystko. Szczerze mówiąc, będę szczęśliwa, kiedy kampania mojej aplikacji się skończy. Jestem programistką, George. Nie pracuję w marketingu.
– Ale udzielisz tego wywiadu dla telewizji?
Grymas na twarzy Vivian dokładnie wskazywał, co myśli o wystąpieniu w ogólnokrajowej telewizji oglądanej przez miliony ludzi.
– Nie mam wyboru. Pan Robinson chce, żebym wytłumaczyła, jak działa aplikacja.
– To ma sens. W końcu to twoje dziecko – zauważył George.
Vivian wyciągnęła rękę przez stół i poklepała go po ramieniu.
– Nigdy nie stworzyłabym tej aplikacji bez twojej pomocy, George. To ty jesteś czarodziejem. Moim zdaniem jesteś w stanie wytłumaczyć, jak to działa.
George zaśmiał się.
– Tylko pod względem technicznym.
Vivian stała tego ranka prawie dziesięć minut w Garcia’s Deli tylko po to, żeby kupić jedną z pysznych kanapek z wieprzowiną, ale teraz każdy kęs zdawał się utykać jej w gardle.
– Pytania dla korzystających z aplikacji zostały opracowane przez zespół psychologów. Wierzę, że to ma sens. I ty też powinieneś wierzyć, George. Inaczej nasze dziecko będzie niewypałem.
George wzruszył ramionami.
– Nie martwię się. Już mieliśmy kilka wpadek i przeżyliśmy. Nie wszystko, co tworzymy, musi odnieść sukces.
Tak, w czasach ekspresowego rozwoju technologii trudno było przewidzieć, na co klientela wyda swoje ciężko zarobione pieniądze. Ale Vivian wiedziała z

Wes wierzy, że miłość to wynik reakcji chemicznej. Krótka chwila oszołomienia, która odbiera nam rozum. Jest sceptyczny, gdy Vivian, jego podwładna, prezentuje mu aplikację dla sfrustrowanych singli szukających partnera. Wystarczy smartfon, by znaleźć szczęście? Bzdura, ale na pewno można na tym sporo zarobić. Zgodne zainteresowania to gwarancja udanego związku? Tak twierdzi Vivian, gdy wspólnie analizują ten projekt. Każde broni swoich racji, ale może zamiast szukać definicji miłości, powinni się skupić na własnych uczuciach.

Coś sobie obiecaliśmy

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1254

ISBN: 9788383425870

Premiera: 08-08-2024

Fragment książki

Sidonie Sullivan z irytacją zabrała się za stojące przed nią piwo i skórkę wieprzową.
– Sto lat, Sid! – Siedzący naprzeciwko niej Derek uśmiechnął się. To on przyniósł jej przed chwilą piwo i przekąskę. – Wiem, że to niewiele, ale zarezerwowałem na później stolik w Giovanni’s. To chyba coś wyjątkowego, nie uważasz?
Sidonie odwzajemniła uśmiech, tłumiąc irytację.
– Dzięki, Derek. To bardzo… urocze.
To prawda. Derek był dawnym przyjacielem ze szkoły i to bardzo miło z jego strony, że zabrał ją na urodzinową kolację, był jednak częścią życia, które zostawiła za sobą pięć lat temu, gdy przeprowadziła się do Londynu. Życia, które nie przypominało w niczym obecnego i do którego nie miała ochoty wracać.
Przyjechała do Blackchurch, niewielkiego miasteczka w Oxfordshire, żeby odwiedzić ciocię. Tutaj dorastała, a jutro miała wracać do Londynu i szczerze nie mogła się tego doczekać. Blackchurch było małą i leżącą na uboczu mieściną i tak naprawdę nigdy nie czuła się tutaj jak w domu. Poza tym ciotka May zawsze była dla niej okropna i wcale nie minęło jej to z wiekiem. Sidonie odwiedzała ją głównie z poczucia obowiązku, bo May niedomagała na zdrowiu i nie miała nikogo, kto mógłby do niej zajrzeć.
Sidonie nie mogła sobie pozwolić na zbyt długą nieobecność w fundacji dla dzieci, którą założyła pięć lat temu. Fundacja wciąż się rozwijała, dając szansę dzieciom mniej uprzywilejowanym z całego kraju. W planach miała poszerzyć działalność na Europę, a potem może i na cały świat. Wciąż było tyle do zrobienia.
Zapomniała nawet, że dziś były jej urodziny, dopóki Derek nie zapukał do drzwi jej ciotki i nie zaprosił Sidonie na kolację. Najwyraźniej poczta pantoflowa działała tu bez zarzutu.
Nie miała ochoty nigdzie wychodzić – musiała odpowiedzieć na mejle, przygotować raport i wykonać parę telefonów – lecz Derek nalegał, a ciotka May, która nie przepadała za wizytami, chciała zostać w domu sama, żeby „obejrzeć swoje seriale”. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz z kimkolwiek świętowała swoje urodziny – na pewno nie z ciotką. Miło więc ze strony Dereka, że pamiętał.
On by nie zapomniał.
Ta myśl pojawiła się nagle, zaskakując Sid. Jakie to dziwne, że o nim pomyślała, po takim czasie. Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Wyjechał z Anglii pięć lat temu i ostatni kontakt, jaki z nim miała, to lakoniczny i oschły mejl, w którym oznajmił jej, że lepiej, żeby przestali się ze sobą kontaktować.
Więc się z nim nie kontaktowała. Tamtego dnia postanowiła o nim zapomnieć, więc dlaczego znów pojawił się w jej myślach?
Uśmiechnęła się teraz do Dereka, ponieważ choć fizycznie nie pociągał jej ani trochę, był miły i chciał zrobić dziś dla niej coś wyjątkowego. Naprawdę to doceniała.
– A więc, Sid – zaczął Derek.
Nigdy jednak nie dowiedziała się, co zamierzał jej powiedzieć, ponieważ w tym momencie drzwi pubu otworzyły się z hukiem i do środka wkroczyło sześciu mężczyzn w czarnych garniturach, okularach przeciwsłonecznych i słuchawkach w uszach. Jeden podszedł prosto do baru, żeby porozmawiać z właścicielem baru, podczas gdy pozostali chodzili od stolika do stolika, wyprowadzając gości z lokalu.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co się dzieje? – Derek spojrzał zdezorientowany na mężczyzn. – Kręcą jakiś film, czy co?
Dobre pytanie. Mężczyźni wyglądali na ochroniarzy, tylko co mieliby robić w małym angielskim pubie?
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, mężczyźni stanęli na baczność i jeden z nich oznajmił coś w jakimś obcym, śpiewnym języku, który zdecydowanie nie przypominał angielskiego. Pozostali powtórzyli to jak mantrę i wtedy do środka wszedł kolejny mężczyzna.
W tym momencie dla Sidonie świat stanął w miejscu.
Mężczyzna był bardzo wysoki i postawny, o barkach tak szerokich, że nie powstydziłby się ich grecki bóg, a poruszał się z gracją wielkiego drapieżnika. Którym z pewnością był. Jego twarz miała mocne, ostre rysy, była piękna w niebezpieczny i mroczny sposób, a ciemne oczy były przenikliwe i przeszywające.
Miał na sobie ciemny, idealnie skrojony garnitur, a biała koszula podkreślała brązową skórę. Emanowała z niego siła i arogancja. W jednej ręce trzymał niewielką, ale pięknie udekorowaną babeczkę, w której tkwiła świeczka, w drugiej natomiast ściskał wstążkę od czerwonego balona.
Sidonie miała wrażenie, że serce przestało jej bić.
To był on. Khalil ibn Amir al Nazari. Mężczyzna, który był jej najlepszym przyjacielem. Dla którego straciła głowę i który odszedł od niej pięć lat temu, zostawiając ją samą na środku pokrytej śniegiem londyńskiej ulicy.
Od tamtego czasu go nie widziała.
Poznała go, gdy oboje studiowali na Oxfordzie. Był jednym z „niepokornych książąt” – grupy trzech młodych mężczyzn z rodzin królewskich, cieszących się nie najlepszą sławą w uniwersyteckim miasteczku. Galen Kouros, książę Kalithery, Augustine Solari, książę Isavere. I on. Khalil, następca tronu Al Da’iry, niewielkiego, lecz bardzo bogatego państwa położonego nieopodal Morza Czerwonego.
Nie zwracała na nich zbytniej uwagi – sama była cicha i skupiona na nauce, poza tym miała stypendium, co oznaczało brak czasu na imprezy czy inne rozrywki.
Jednak gdy pewnego dnia pracowała w uniwersyteckiej bibliotece przy rozkładaniu książek, usłyszała głęboki, męski głos, który zażądał jej pomocy, a gdy się odwróciła, za nią stał on. Khalil, arogancki i tak nieskończenie hipnotyzujący, że zabrakło jej słów. Powtórzył pytanie, jeszcze bardziej aroganckim i władczym tonem, a ona była tak zaskoczona i zszokowana, że się roześmiała. Oczywiście zaraz tego pożałowała i natychmiast go przeprosiła, ale on patrzył na nią tak, jakby nigdy nie widział nic bardziej fascynującego. Potem powiedział, że nie miała za co przepraszać, to raczej on jest jej winien przeprosiny, bo zachował się bardzo nieuprzejmie.
To był początek ich przyjaźni; dwoje tak różnych osób: książę i dziewczyna na stypendium. To nie powinno się udać. Została wychowana przez ciotkę – przedstawicielkę klasy pracującej, a on dorastał w rodzinie królewskiej. Ona była cicha i skupiona na nauce, on był szalonym imprezowiczem i rzadko pojawiał się na wykładach.
Coś ich jednak do siebie ciągnęło i zostali przyjaciółmi, a po studiach wciąż utrzymywali kontakt.
Byli najlepszymi przyjaciółmi aż do tamtej katastrofalnej nocy w Soho, pięć lat temu, kiedy powiedziała coś, czego nigdy nie powinna mówić, a on się całkiem zdystansował i zniknął. Miesiąc później wysłał jej wiadomość, że nie planuje wracać do Anglii i lepiej, żeby się z nim nie kontaktowała. Nie powiedział, dlaczego.
Choć wcale nie musiał się tłumaczyć. Znała powód.
Tamtego dnia złamał jej serce, ale zrobiła wszystko, żeby się nie załamać. Zamiast tego zmieniła się, otoczyła murem i zamknęła w sobie. Stała się kimś innym. Osobą, która nigdy nie otworzy serca przed kimś, kto tego nie chce.
Nie sądziła, że jeszcze kiedyś go zobaczy, a jednak był tutaj, stał na środku pubu niczym bóg objawiający się swym wyznawcom, i rozglądał się wokół, aż jego wzrok spoczął na niej.
Zaparło jej dech w piersi. Miała wrażenie, że w pomieszczeniu zabrakło powietrza.
Derek zaczął coś mówić, ale Khalil już szedł w ich stronę z balonem w ręku, kołyszącym się z każdym krokiem. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby wyraz jej pięknej twarzy nie był tak intensywny.
Serce zaczęło łomotać jej w piersi. Czuła się jak królik schwytany w światło reflektorów, niezdolny, żeby się poruszyć czy odwrócić wzrok.
Minęło pięć lat, odkąd widziała go po raz ostatni, a on wciąż był tak samo urzekający jak tamtego dnia.
Przyjechał do Anglii z oficjalną wizytą i spotkali się w głośnym i zatłoczonym barze w Soho. Powiedział jej wtedy, że jego ojciec nie żyje, a on musi wrócić do Al D’airy, żeby objąć tron. Przez pewien czas nie będzie mógł przyjeżdżać, może to potrwać nawet parę lat. Jego kraj był w trudnej sytuacji i musiał być na miejscu.
Rozumiała to. Jego ojciec był fatalnym władcą, a obecność Khalila była konieczna dla zachowania wewnętrznej stabilności w kraju. Była jednak poruszona faktem, że nie będzie go widzieć nawet przez parę lat, do tego zdążyła już trochę wypić.
Jednak dopiero gdy stali przed barem wśród wirujących płatków śniegu i mieli się pożegnać, popełniła błąd, który drogo ją kosztował.
W przypływie emocji powiedziała mu, że go kocha. Gdy tylko te słowa padły, wiedziała już, że to był błąd. Wydawał się zszokowany i już po chwili jego piękna twarz zmieniła się w nieprzeniknioną maskę, równie zimną jak wirujący wokół śnieg.
Delikatnie odsunął jej dłoń, którą chwyciła za poły jego płaszcza, ale nic nie odpowiedział.
Po prostu odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą, podczas gdy jej serce rozpadało się na kawałki.
Całą noc płakała do poduszki, wściekła na samą siebie, że wszystko popsuła. Nigdy nie sugerował, że z jego strony mogło być coś więcej niż przyjaźń, więc dlaczego wyznała mu miłość? To pewnie przez wypite Cosmopolitany albo tę głupią obietnicę, którą zapisała na serwetce i kazała mu podpisać. A może po prostu pod wpływem emocji, gdy patrzyła mu w oczy, a płatki śniegu powoli opadały na jego czarne włosy.
Nie powinna jednak mówić tego na głos. Ciotka zawsze jej powtarzała, że jest zbyt zachłanna i wymagająca, a reakcja Khalila wyraźnie wskazywała, że miał o niej takie samo zdanie. Co potwierdził parę tygodni później, gdy napisał, że lepiej będzie, jeśli urwą kontakt.
Nie odzywała się więc do niego. W tamtym okresie jej fundacja nabierała wiatru w żagle, przeprowadziła się do Londynu i mogła rzucić się w wir pracy. Dzięki temu łatwiej jej było pogrzebać złamane serce głęboko i stać się kimś zupełnie innym. Kimś silnym, zdeterminowanym i posiadającym cel. Kobietą, która nie płacze co noc za mężczyzną. Kobietą, która nie potrzebuje nikogo i niczego.
Teraz jednak serce biło jej tak samo mocno jak zawsze, gdy on był obok. Z trudem zebrała się w sobie, żeby spojrzeć mu w oczy.
Nie miało znaczenia, że zjawił się nagle, pięć lat po tym, jak złamał jej serce.
– Khalil – zaczęła, zadowolona, że jej głos brzmi tak pewnie. – Co ty tutaj…
– Wyjdź – przerwał jej Khalil. Nie było wątpliwości, do kogo mówił, bo Derek od razu zerwał się z krzesła i ruszył do wyjścia.
To ją rozzłościło.
A więc zjawiał się nagle, prawdopodobnie ze względu na nią, bo nie było innego powodu, dla którego miałby przyjechać do Blackchurch, a jego pierwszymi słowami nie było „przepraszam, Sidonie, że zostawiłem cię wtedy bez słowa i zerwałem kontakt”. Nie, najpierw kazał wyjść mężczyźnie, który zabrał ją na urodzinową kolację.
Chciała mu powiedzieć, jak paskudnie się zachował i jakim prawem zjawiał się tutaj, odstraszając pierwszego od lat mężczyznę, z którym się umówiła. Pokazałaby mu jednak, że jest na niego zła, a więc że jej na nim zależy. A przecież tak nie było.
Wyleczyła się. Zapomniała o nim.
Milczała więc, gdy usiadł bez słowa na miejscu Dereka, postawił przed nią babeczkę i podał jej balon.
– Wszystkiego najlepszego, Sidonie – powiedział tym niskim, głębokim głosem, jakby nie widzieli się zaledwie parę dni.
Przez chwilę nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, wciąż nie mogła uwierzyć, że był tutaj, w Anglii, w tym pubie, do tego składał jej urodzinowe życzenia, jakby wciąż byli przyjaciółmi.
Złoszczenie się na niego było bezcelowe. Nie miało znaczenia, że zerwał z nią kontakt, jakby ich przyjaźń nie miała żadnego znaczenia. Jakby ona była nikim.
Nieważne, jak ją potraktował; teraz było jej to obojętne. Odniosła sukces, była szczęśliwa i już go nie potrzebowała.
Ignorując wściekłość, która się w niej gotowała, odsunęła od siebie skradającą się zdradliwie do jej serca radość. Spojrzała na niego chłodno.
– To prawdziwa niespodzianka, Khalil. Oczywiście nie spodziewałam się, że cię zobaczę, ale akurat miałam randkę. – Naprawdę powinien się zorientować, że jej w czymś przeszkodził.
Ściągnął brwi.
– Randkę? Z kim?
Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniły. Jego arogancja naprawdę nie miała sobie równych. Prawdziwy książę – jednak nawet jego przyjaciele, Galen i Augustine, którzy również pochodzili z rodzin królewskich i których spotkała parę razy, nie byli aż tak aroganccy.
Potem dowiedziała się, że Al D’aira była monarchią absolutną, gdzie władca był postrzegany jako boski pomazaniec, a jego słowo było prawem. W tym kontekście jego arogancja miała sens, choć sama nie zamierzała tego tolerować. Lubił to w niej, albo tylko tak twierdził. Podobało mu się, że traktowała go jak zwykłego człowieka, a nie księcia.
Siedzący teraz naprzeciw niej mężczyzna nie wyglądał jednak na kogoś zwykłego ani jak przyjaciel, którego zapamiętała. Dawniej przypominał mroczne, wzburzone morze, pełne niebezpiecznych prądów, jednak gdy słońce oświetlało jego wody, było w nim tyle delikatności i piękna. Jego uśmiech, współczucie, poczucie humoru.
Nie było po nich śladu. Jego twarz była zimna i nieprzenikniona. Nie był już morzem, lecz leżącym na dnie kamieniem.
– To była urodzinowa randka – odparła chłodno. – Z Derekiem.
– Derek? – Khalil rozejrzał się wokół. – Nie widzę tu żadnego Dereka.
– Nie, bo kazałeś mu wyjść z pubu.
– Stał mi na drodze. – Wskazał na balon. – Weź go.
Jej serce podskoczyło tak jak dawniej, ale nie zamierzała nadawać jego słowom i czynom żadnej wagi, więc ponownie to zignorowała.
A jednak chcesz, żeby to coś znaczyło.
Nie, nie, to nieprawda. Pozbyła się uczuć, które dawniej do niego żywiła. Jeśli czuła ukłucie w sercu i nie mogła zaczerpnąć tchu, było to spowodowane wyłącznie szokiem. Niczym więcej.
A jednak odmówienie przyjęcia balonu wydawało się dość niedorzeczne, więc wzięła go od niego. Gdy ich palce się zetknęły, poczuła znajomy prąd.
Wciąż pamiętała, gdy poczuła to po raz pierwszy – gdy Khalil urządził dla niej imprezę z okazji dwudziestych pierwszych urodzin. Była to pierwsza taka impreza w jej życiu, bo ciotka nie obchodziła jej urodzin, nie mówiąc już o urządzaniu przyjęć z tej okazji.
To był cudowny wieczór. Nie miała wielu przyjaciół, ale Khalil zaprosił ich wszystkich oraz własnych znajomych, zdecydowanie głośniejszych i bardziej rozrywkowych. Były balony i tort. Prawie się popłakała, gdy odśpiewano Sto lat – to było tak miłe.
Jej pierwsze przyjęcie urodzinowe okazało się prawdziwym sukcesem.
Później Khalil wziął ją za rękę i porwał do tańca – czuła bliskość i ciepło jego ciała. Zapach. Twarde mięśnie. Zawsze uważała, że był piękny, ale tamtej nocy zdała sobie sprawę, że go pragnie.
Echo tamtych odczuć odezwało się właśnie teraz i wzdrygnęła się, on jednak na szczęście niczego nie zauważył.
– Dziękuję – powiedziała, mając nadzieję, że wygląda na spokojną – za balon i babeczkę. Twoje zachowanie w stosunku do Dereka było jednak nieakceptowalne. Powinnam pójść i upewnić się, że…
– Zajmę się tym – przerwał jej Khalil z tą samą arogancją, którą obserwowała w przeszłości. A może coś się jednak zmieniło? Wyczuwała w nim teraz coś twardego, czego wcześniej chyba nie było.
Odwrócił głowę i jeden z jego ludzi natychmiast się zjawił. Khalil wydał polecenie w śpiewnym, arabskim dialekcie, a mężczyzna skinął głową i odszedł.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co mu powiedziałeś?
– Żeby poszukał Dereka i zapłacił mu odpowiednią sumę za niedogodności związane z nieoczekiwanym zakończeniem randki. – Khalil uśmiechnął się, jego białe zęby zalśniły, lecz oczy pozostały chłodne jak obsydian. – Nie martw się.
Jego uśmiech również się zmienił. Nie było w nim ciepła, lecz coś niebezpiecznego i drapieżnego.
To nie jest mężczyzna, którego znałam. Już nie – pomyślała.
– A więc co tutaj robisz? – spytała, starając się zapanować nad dreszczem, który przeszył jej ciało. – Oprócz obrażania moich przyjaciół. Nie wiedziałam, że jesteś w kraju. – Nie zamierzała wskazywać, ile dokładnie się nie widzieli, bo przecież wcale o tym nie myślała.
Khalil nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na babeczkę, a potem nagle wyciągnął rękę i od razu jeden z jego ludzi zmaterializował się obok z zapalniczką w dłoni. Khalil nawet na niego nie spojrzał, lecz zajął się zapalaniem świeczki, po czym znów wyciągnął rękę i ten sam mężczyzna zabrał zapalniczkę. Potem rozparł się na krześle i patrzył na nią.
– Dmuchaj – rozkazał.
Sidonie zamrugała.
– Słucham?
– Zdmuchnij świeczkę. – Nie odrywał od niej oczu.
Poczuła na skórze kolejny dreszcz.

W czasie studiów w Oxfordzie Sidonie Sullivan bardzo się zaprzyjaźniła z księciem Khalilem. W żartach obiecali sobie, że jeśli do trzydziestego roku życia nie wstąpią w związki małżeńskie, to się pobiorą. Jednak gdy Sidonie wyznała Khalilowi miłość, zerwał kontakt, łamiąc jej serce. Po pięciu latach, w urodziny Sidonie, Khalil niespodziewanie zjawia się ponownie w jej życiu. Chce, by dotrzymała obietnicy i została jego żoną…