fbpx

Jeśli mi wybaczysz

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1282

ISBN: 9788329112703

Premiera: 08-01-2025

Fragment książki

Długą limuzynę powitały na placu błyski fleszy. Od dnia ogłoszenia zaręczyn Rebecca Foley unikała aparatów jak ognia. Wiedziała, że nie umknie fotoreporterom podczas ślubu stulecia z najbardziej pożądanym włoskim kawalerem.
Czekając, aż kierowca otworzy dla niej drzwi, patrzyła na puste miejsce obok, zwykle przeznaczone dla ojca panny młodej. Powinna wysiąść z jego zniszczonego, zabytkowego auta z lat sześćdziesiątych. Z dumą przypominał, że kupił je w tym samym roku, w którym poszła na uniwersytet. Podczas każdej wizyty w domu pokazywał Rebecce kolejne efekty powolnych prac renowacyjnych.
Nie zdążył ich dokończyć. Rebecca bardziej żałowała oddania starego grata na przechowanie do magazynu niż wyprowadzki z rodzinnego domu do Włoch.
Zacisnęła zęby i pięści na wspomnienie niepowetowanej straty. Cztery lata po śmierci rodziców nadal brakowało jej ich tak jak w tych koszmarnych chwilach. Nigdy nie potrzebowała ich bardziej niż teraz.
Przed katedrą na przybycie panny młodej czekali nie tylko reporterzy, ale i goście. Wszyscy stali za kordonami, za które Enzo zapłacił władzom. Nieprzebrane bogactwo pozwalało mu na przekraczanie barier nieprzekraczalnych dla zwykłych obywateli. Dzięki jego pieniądzom narzeczona została przywieziona samochodem na publiczny plac, na który nie wolno wjeżdżać zwykłym obywatelom.

Wzięła głęboki oddech, wyprostowała plecy, przywołała uśmiech na usta i wysiadła ostrożnie, żeby nie potknąć się o własną suknię. Okrzyki aplauzu towarzyszyły jej, gdy ruszyła noga za nogą ku słynnej florenckiej katedrze.
Sztab specjalistów planował ceremonię od miesięcy. Wyobrażała sobie tę chwilę od dawna. I minę Enza, gdy zobaczy ją w wymarzonej sukni. Gdy zwrócił na nią wzrok z drugiego końca nawy, nie doznała zawodu.
Enzo Beresi. Miliarder, który sam doszedł do majątku. Metr osiemdziesiąt pięć napakowanych testosteronem mięśni. Włoska legenda sukcesu. Ciemnobrązowe włosy starannie wystylizowane na zmierzwione. Zawsze nienagannie ubrany. Kobiety wypatrywały za nim oczy, a mężczyźni mu zazdrościli. Sympatyczny, czarujący, opanowany, etyczny. Znany z działalności dobroczynnej. I kłamca.
Przez pięć miesięcy od chwili poznania, podczas których oświadczył jej się po czterech tygodniach znajomości, Rebecca nieustannie zadawała sobie pytanie: dlaczego ja? Co go zainteresowało w dwudziestoczteroletniej nauczycielce szkoły podstawowej, kiedy mógł mieć każdą światową piękność? Ale wybrał ją. I zawrócił jej w głowie. Zakochała się do szaleństwa.
Podchodząc do ołtarza, spostrzegła jedyną swoją żyjącą krewną, siostrę ojca, która pomogła jej przeżyć stratę obojga rodziców w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Zajmowała miejsce, zwykle zarezerwowane dla matki panny młodej.
Odwróciła wzrok, żeby nie przywoływać wspomnienia śmierci rodziców i utraty przyszłości.
Dotarła do Enza.
Założył ciemnoszary frak i stonowany, różowy krawat. Brązowe oczy błyszczały. Wyszeptał banał, jaki pewnie wypowiada każdy pan młody:
– Pięknie wyglądasz.
Był świetny. Niesamowicie wiarygodny. Pięknie rzeźbione rysy ze wspaniałymi ustami i klasycznym nosem wyrażały uwielbienie, gdy wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie.
Przerażało ją, że nadal silnie reaguje na jego dotyk i że pragnie człowieka, który nigdy jej nie chciał.
Propozycja zaczekania z konsumpcją małżeństwa do ślubu, na którą niechętnie przystała, nie była romantycznym gestem, tylko grą pozorów. Nie zależało mu na niej, a jedynie na tym, co wniesie w związek. Teraz przynajmniej znała odpowiedź na pytanie: dlaczego ona.
Gdy odwrócili się przodem do księdza, pięćset zaproszonych osób, bogatych, potężnych i pięknych, wstało jak na komendę.
Rozpoczęła się ceremonia ślubna.
Przez wszystkie miesiące oczekiwania Rebecca myślała, że będzie w myślach poganiała księdza, żeby jak najszybciej doszedł do finału. Ćwiczyła włoski, póki nie nauczyła się wypowiadać z nienagannym akcentem jedynego wymaganego słowa: „tak”.
Obecnie żałowała, że czas tak szybko płynie. Im bliżej końca, tym szybciej serce tłukło o żebra.
W końcu ksiądz zapytał:
– Czy ty, Enzo Alessandro Beresi, bierzesz sobie Rebeccę Emily Foley za żonę?
Rebecca dostała mdłości.
Enzo popatrzył jej czule w oczy i bez wahania odpowiedział:
– Tak.
Nadeszła jej kolej.
– Czy ty, Rebecco Emily Foley, bierzesz sobie Enza Alessandra Beresiego…
Rebecca wzięła głęboki oddech, spojrzała Enzowi prosto w oczy i odpowiedziała najgłośniej, jak potrafiła, tak żeby cała kongregacja słyszała.
– Nie. Nie biorę.
Enzo gwałtownie odchylił głowę, jakby go spoliczkowała. Półuśmiech zastygł na opalonej, nagle pobladłej twarzy. Otworzył usta, ale nie padło z nich ani jedno słowo.
Przez kilka godzin od chwili otrzymania paczki tylko wyobrażenie tej reakcji nieco łagodziło ból i upokorzenie. Tyle że nie odczuła spodziewanej satysfakcji. Przygotowana przemowa uwięzła w ściśniętym gardle.
Niezdolna patrzeć na niego choćby jeszcze przez sekundę, wyrwała rękę z uścisku i wymaszerowała z katedry, zostawiając za sobą oniemiały tłum.

Dopiero po wyjściu z katedry na florenckie słońce Rebecca uświadomiła sobie w pełni, co ją spotkało.
Kilka godzin wcześniej, kilka minut przed przybyciem fryzjerki, ktoś dostarczył do hotelu, w którym spała paczkę z jej nazwiskiem, numerem pokoju i wyraźnym napisem: „pilne”, ale bez nadawcy, rozdzierając na strzępy chmurkę szczęścia, w której żyła przez kilka miesięcy.
Nadal cierpiała męki.
Gdy zeszła po schodach, dziennikarze, fotoreporterzy i inni zgromadzeni na zewnątrz, dotąd pogrążeni w rozmowach, spostrzegli, że panna młoda opuściła ceremonię dwadzieścia minut przed jej zakończeniem. Zanim zdążyli zająć strategiczne pozycje, Rebecca uniosła rąbek sukni z koronki i jedwabiu i popędziła przez plac. Minęła oczekującą na szczęśliwą parę limuzynę i zabytkową fontannę, głucha na okrzyki troski i zdziwienia.
Nie zaplanowała, dokąd pójdzie, byle jak najdalej od człowieka, który rozdarł jej serce. Biegłaby tak aż do zdarcia obcasów, póki jeden nie utkwił pomiędzy kostkami brukowymi. Padając na ziemię, ledwie zdążyła wyciągnąć przed siebie ręce, żeby nie poranić twarzy o twardą nawierzchnię.
– Signorina?
W mgnieniu oka podbiegła do niej grupa młodzieńców, podziwiających nawzajem swoje skutery marki vespa. Pomogli jej wstać, obejrzeli zadrapania na dłoniach i rozdarcia sukienki. Otarła łzy i spróbowała podziękować, ale podziękowanie nie przeszło przez nadal ściśnięte gardło. Z niewesołym śmiechem pokręciła tylko głową, gdy zaofiarowali papierosa.
Czy aż tak żałośnie wyglądała?
Z oddali dobiegły krzyki. Kongregacja wyszła z katedry i zmierzała w jej kierunku. Musieli ją spostrzec. Bajkowa ślubna suknia nie maskowała jej obecności.
Wskazała głową szereg skuterów i po angielsku poprosiła o podwiezienie.
Tylko jeden zrozumiał.
– Dokąd? – zapytał.
Podała adres willi Enza przy zadrzewionej alei. Sześciu chłopców zrobiło wielkie oczy na wzmiankę o jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic we Florencji.
– Proszę! – jęknęła. – Per favore?
Jeden z chłopców zerknął na zbliżający się tłum. Na widok jej zrozpaczonej miny przystąpił do akcji. Chwilę później siedziała na vespie, ze spódnicą upchaną między kolana, mocno ściskając młodego chudzielca. Reszta gangu ruszyła za nimi.
Podróż powinna trwać co najmniej dwadzieścia minut, ale jej wybawca najwyraźniej uważał przepisy ruchu drogowego za zbiór zbędnych, staromodnych przesądów. Trąbiąc na każdego przechodnia, na tyle naiwnego, żeby wkroczyć na jezdnię, szybko opuścił centrum. Kwadrans od wyruszenia w drogę stanął przed elektroniczną bramą willi Enza.
Rebecca zeskoczyła z motoru i wystukała kod, żeby ją otworzyć.
– Mógłby mnie pan zawieźć na lotnisko? – poprosiła. – Zapłacę.
Miała pieniądze w torebce.
Szczęka mu opadła na widok białej rezydencji z terakotowym dachem, ale szybko zamknął buzię i z uśmiechem wyraził zgodę.
– Za pięć minut.
Pokazała pięć nadal krwawiących palców, żeby dobrze zrozumiał, jak długo będzie musiał zaczekać, i podbiegła podjazdem do frontowych drzwi. Zanim tam dotarła, profesjonalny lokaj Enza imieniem Frank wyskoczył z jednej z przyległych kwater.
– Co się stało? – zapytał.
Zaledwie dzień wcześniej zapakował jej bagaże i suknię ślubną do bagażnika, żeby zawieźć je do hotelu, w którym miała spędzić ostatnią panieńską noc, i życzył jej szczęścia.
Żeby znów nie zapłakać, Rebecca tylko pokręciła głową.
Frank z zatroskaną miną otworzył dla niej drzwi.
W środku nie traciła czasu. Zrzuciwszy białe pantofelki, pospieszyła przez ozdobny hol pod łuk prowadzący do wschodniego skrzydła i popędziła po terakotowej posadzce korytarza do pokoju kinowego.
Na ścianach wisiały oryginalne plakaty, reklamujące hollywoodzkie filmy z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Podeszła wprost do jednego, przedstawiającego piękną blondynkę w towarzystwie dwóch panów w kąpielówkach, i zdjęła go ze ściany. Roześmiała się, gdy Enzo pokazał jej sejf. Pamiętała też jego uśmiech, gdy chował do niego jej paszport przed tygodniem. Myślała, że cieszy go, że w końcu u niego zamieszkała, choć z jego inicjatywy w osobnej sypialni. Nie przypuszczała, że jego radość wynikała z przekonania, że wkrótce dostanie to, czego chce. Nie ją.
Gdy przystawiła oko do skanera tęczówki, powróciły wspomnienia sprzed pięciu miesięcy…

Lunch w uroczym wiejskim hotelu z okazji pięćdziesiątych urodzin cioci. Zimne powietrze i niebo szare jak chmura smutku, która otaczała Rebeccę przez trzy i pół roku po śmierci rodziców. Przerażenie, gdy po wyjściu ujrzała przebitą oponę swojego samochodu. Wyciągnęła z bagażnika zapasową. Gdy walczyła ze śrubami, przystojny mężczyzna ze zniewalającymi dołeczkami w policzkach i zachwycającymi, wesołymi oczami wyskoczył z samochodu, wartego więcej niż jej dom, i bez wahania zaoferował pomoc. Wręcz nalegał.
Zdjął ciemnobrązowy płaszcz i marynarkę, pewnie więcej warte niż cała jej garderoba, i poprosił, żeby je potrzymała. Pachniały wspaniale, żywicznie, jak las. Podwinął rękawy i opadł na zimny, mokry grunt. Z wprawą zmienił oponę, cały czas przemawiając głębokim, aksamitnym głosem z miłym dla ucha, nieznanym akcentem. Kiedy skończył, z przerażeniem stwierdziła, że pobrudził drogie spodnie i koszulę.
– Proszę mi przesłać rachunek z pralni – poprosiła, oddając mu marynarkę i płaszcz. – Tyle tylko mogę dla pana zrobić.
– Albo wypić ze mną coś gorącego przy kominku w hotelowym barze – zaproponował.
Wciąż pamiętała swoją radość z zaproszenia. Jak nigdy dotąd, zerknęła ukradkiem na jego serdeczny palec. Choć nie wypatrzyła obrączki, zapytała:
– Co to za rekompensata?
– Współpracownik, na którego czekam, spóźni się o godzinę. Jeżeli dotrzyma mi pani towarzystwa, nie umrę z nudów. Wyświadczy mi pani przysługę i będziemy kwita – przekonywał.
Rebecca uśmiechnęła się szczerze i szeroko po raz pierwszy od trzech i pół roku.
– Tylko jeden napój – zastrzegła. – I ja funduję.
– Wykluczone – odparł ze zmarszczonymi brwiami. – Dżentelmen nigdy nie pozwala damie płacić.
Rebecca uniosła brwi, jakby strofowała ucznia.
– Nie zauważył pan, że mamy już dwudziesty pierwszy wiek?
Równocześnie parsknęli śmiechem i natychmiast poczuła z nim więź. Teraz wiedziała, że wszystko wyreżyserował, że sam przebił oponę.

Zielone światło sejfu rozbłysło. Drzwi się otworzyły, wyrywając ją z posępnej zadumy. Serce ją zabolało, gdy ujrzała swój paszport tam, gdzie go umieścił, to znaczy na własnym. Walcząc z kolejną falą mdłości, chwyciła swój. Pchnęła drzwiczki i przeskakując po dwa schody naraz, popędziła do sypialni, którą zajmowała od swojej pierwszej wizyty przed kilkoma miesiącami.
Próbowała odgadnąć, ile czasu jej zostało. Czy Enzo będzie jej tu szukał, czy pojedzie do jej hotelu, gdzie zaplanowali weselne przyjęcie?
Telefon został w hotelowym pokoju, ale nie mogła nic na to poradzić. Miała dość gotówki, by dotrzeć do lotniska, i dość pieniędzy na koncie na bilet do domu.
Przed opuszczeniem pokoju pochwyciła swoje odbicie w lustrze. Profesjonalny makijaż spłynął z twarzy. Wielkie brązowe oczy poczerwieniały od płaczu. Po kunsztownym koku została tylko spinająca go klamra. Rozpięła ją, żeby rozpuścić włosy. Potargana, w brudnej, podartej sukni ślubnej wyglądała jakby przeciągnięto ją przez cierniste krzaki. Pędząc z powrotem w dół po schodach, przypomniała sobie sklepy na lotnisku. Postanowiła kupić tam nowe ubranie.
Nagle zamarła w pół kroku i krzyknęła na widok Enza.
Stał w drzwiach z zaciśniętymi zębami i zmierzwionymi włosami. Zdjął krawat i rozpiął górne guziki koszuli.
– Zejdź mi z drogi – zdołała warknąć.
W odpowiedzi skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. Serce ją zabolało na myśl, że prawdopodobnie po raz pierwszy widzi prawdziwego Enza Beresiego. Powtórzyła rozkaz, ale nie posłuchał. Rysy mu stężały, nozdrza zafalowały.
– Nie.
Doprowadził ją do pasji. Spróbowała go odepchnąć, ale nie zdołała. Niezwykle delikatnie jak na tak potężnego mężczyznę przytrzymał jej ręce przy bokach, obrócił ją tyłem do siebie i przycisnął do muskularnego torsu.
– Przestań! – krzyknął, gdy kopnęła go bosą piętą w goleń.
– Puść mnie!
– Kiedy się uspokoisz. Nie masz dokąd pójść. Odprawiłem twoich motocyklistów – wyjaśnił spokojnym, aksamitnym głosem, owiewając gorącym oddechem jej miodowe włosy.
– Wezmę taksówkę.
– Dokąd? Na lotnisko?
– Wrócę do domu.
– Jesteś w domu.
– Nie.
Łzy znowu popłynęły na wspomnienie marzeń o wypełnieniu tej pięknej willi gromadką dzieci i wspólnej, świetlanej przyszłości.
– Dlaczego to zrobiłaś, Rebecco? Powiedz, proszę, dlaczego?
– A jak myślisz? Jeżeli natychmiast mnie nie puścisz, zacznę krzyczeć tak głośno, że cała Florencja usłyszy.`
Odwrócił ją twarzą do siebie tak szybko, jak wcześniej tyłem. Duże ręce przytrzymywały ją za ramiona, gdy zaglądał jej w oczy.
– Jak śmiesz odgrywać ofiarę, kiedy planowałaś uciec bez wyjaśnienia czy pożegnania? Skompromitowałaś mnie przed całym światem. Musiałem ukraść vespę, żeby cię dogonić. Powiedz, dlaczego to zrobiłaś. Jesteś mi to winna.
– Nie jestem ci nic winna! – krzyknęła, usiłując go odepchnąć. – Wiem, dlaczego chciałeś mnie poślubić. Wszystko skalkulowałeś!
Po raz drugi w ciągu niecałej godziny krew odpłynęła z przystojnej twarzy Enza. Wsparł się o drzwi, zanim wyszeptał:
– Rebecco…
– Przestań! Nie chcę więcej słuchać kłamstw. Nigdy mnie nie kochałeś. Zależało ci tylko na moim spadku.

Rebecca nigdy wcześniej nie wątpiła w opanowanie Enza. Kilka razy omal nie uległ jej błaganiom, żeby się z nią kochał. Oddychał szybko i ciężko, skóra mu płonęła. Widziała przez ubranie, którego nigdy nie zdjął, jak bardzo jej pożąda, ale wystarczył jeden długi, powolny oddech przez nos, żeby opanował żądzę.
Teraz rozumiała, czemu tak łatwo przychodziło mu panowanie nad sobą. Podczas gdy ona pragnęła go do bólu, on reagował czysto fizycznie, jak na każdą w miarę atrakcyjną kobietę.
– Jak to odkryłaś? – wyrwało ją z ponurej zadumy jego pytanie.
– Tylko to cię interesuje?
– To ważne.
– Jakaś kobieta dostarczyła do recepcji paczkę dla mnie z napisem „pilne”. Nie pytałam, kim była. Nie obchodzi mnie jej tożsamość.
W oczach Enza rozbłysły silne emocje.
– Czy przyniosła ci kopię testamentu dziadka?
Znów ją rozgniewał.
Kiedyś podczas posiłku wspomniała, że nigdy nie poznała rodziców matki, ponieważ wykluczyli ją z rodziny przed jej narodzinami. Teraz pojęła, dlaczego po zdawkowych wyrazach współczucia szybko zmienił temat. Jako wspólnik jej dziadka znał jej przeszłość lepiej niż ona sama.
Dziadek Rebecki ufał Enzowi na tyle, że wyznaczył go wykonawcą swojej ostatniej woli, co oznaczało, że musiał też znać historię jej rodziców.
Pewnego wieczora, wtulona w niego, z głową opartą na jego ramieniu, wyznała, że ojciec zmarł na atak serca zaledwie trzy dni po śmierci żony na raka krwi. Podwójna strata wstrząsnęła nią do głębi. Podejrzewała, że nigdy się z nią nie pogodzi. Enzo gładził ją po włosach i mamrotał słowa pocieszenia. Już wtedy wiedział o wszystkim.
– Jak mogłeś mi to zrobić? – dopytywała z rozżaleniem. – Przez cały czas kłamałeś, że mnie kochasz, a pragnąłeś tylko jego majątku. Pozwól mi teraz odejść. Cierpię, nawet gdy na ciebie patrzę.
Twarz Enza nie wyrażała choćby cienia skruchy. Zbyt dobrze kontrolował emocje.
– Pamiętasz reporterów na naszym ślubie? Już czekają za bramą. Wyjdź teraz, a zjedzą cię żywcem – ostrzegł.
– Jakby cię obchodziło, co się ze mną stanie!
– Obchodzi.
– Nie kłam! – wrzasnęła.
Ze złości cisnęła torebką w drugi koniec pokoju. Trafiła w czterdziestocentymetrowy marmurowy posążek z osiemnastego wieku, który spadł na podłogę i roztrzaskał się na kawałki. W obecnym stanie ducha mogłaby zdemolować cały dom, niszcząc każdy jego ulubiony przedmiot, tak jak on zniszczył jej życie.
– Każde wypowiedziane przez ciebie słowo było kłamstwem – dodała na koniec.
– Nie.
– Znowu kłamiesz. Porzuciłam dla ciebie wszystko, a ty mnie oszukałeś. Żądałeś wyjaśnienia, dlaczego poniżyłam cię w katedrze. Teraz je usłyszałeś. Nie wytrzymam ani sekundy dłużej w twoim towarzystwie. Zejdź mi z drogi i pozwól odejść. Nie chcę cię więcej widzieć.
Brązowe oczy, w które do niedawna patrzyła z bezgraniczną miłością, wytrzymały jej spojrzenie. Potem zasłonił je powiekami. Oddychał powoli, jakby usiłował zapanować nad uczuciami, ale wiedziała już, że ich nie posiada.

Szaleńczo zakochana w swoim narzeczonym Rebecca Foley w dniu ślubu dostaje tajemniczy list. Dowiaduje się z niego, że została oszukana. Enzo Beresi chciał się z nią ożenić, by po ślubie przejąć jej spadek po dziadku, z którym prowadził interesy. Rebecca ucieka sprzed ołtarza. Nie wierzy w wyjaśnienia Enza i czuje, że już nigdy nikomu nie zaufa. Jednak gdy w oczach Enza widzi rozpacz, zaczyna się zastanawiać, czy właśnie nie odrzuca miłości. W nocy, która miała być ich nocą poślubną, idzie do Enza, by się dowiedzieć, o co naprawdę chodzi…

Kobieta z tatuażem

Tiffany Reisz

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1311

ISBN: 9788329119214

Premiera: 15-01-2025

Fragment książki

Veronica „Flash” Redding zatrzasnęła drzwi swojej szafki w pracy. Włożyła skórzaną kurtkę i podniosła kołnierz, by ukryć czerwony ślad na szyi. Zamieniła robocze buty ze stalowymi czubkami na jaskrawoczerwone pumy, schowała buty do plecaka, założyła plecak na ramię i głęboko odetchnęła. Da radę. Mogłaby sobie powiedzieć, że musi zachować się po męsku, ale zważywszy na to, jak ostatnio w jej życiu zachowywali się mężczyźni, byłby to krok w przepaść.
Jej szef Ian Asher stał za biurkiem, pochylony nad wydrukami następnego projektu – małej i bardzo potrzebnej przychodni w okolicy Mount Hood. Obok Iana stał przystojny trzydziestoparoletni ciemnoskóry mężczyzna. To pewnie Drew, nowy szef projektu. Wyliczał zmiany, które będą zmuszeni wprowadzić, by spełniać wymogi nowego prawa budowlanego, które może zostać uchwalone w Oregonie w przyszłym roku.
Flash stała w drzwiach i czekała, aż ją zauważą. Biorąc pod uwagę ogromny talent, z jakim Ian ją ignorował, mogło to trochę potrwać.
– A jeśli te regulacje nie zostaną przegłosowane? – zapytał Drew. – Naprawdę chcecie zmienić cały projekt, żeby spełnić wymogi, które jeszcze nie istnieją?
– Ale zaistnieją – odparł Ian.
– Jest pan pewien?
– Jest pewien – wtrąciła Flash.
Ian podniósł głowę i zmierzył ją wzrokiem.
– Flash, w czym mogę ci pomóc? – spytał.
– Ojciec naszego szefa jest senatorem – wyjaśniła. – Stąd szef wie, że te normy prawdopodobnie przejdą.
– Jeśli nie zbudujemy przychodni zgodnie z nowymi regulacjami, a one przejdą, w przyszłym roku będziemy musieli wprowadzać zmiany – odrzekł Ian. – Lepiej od razu zrobić, co trzeba. A mój ojciec nie ma z tym nic wspólnego.
– Przeniósł się pan tu ze wschodniego wybrzeża, tak? – Flash zwróciła się do Drew.
– Z Waszyngtonu – odparł Drew.
– Wie pan, że stoi pan na wulkanie? – spytała. – I to nieuśpionym?
– Przestań straszyć nowego pracownika, Flash. – Ian zacisnął zęby.
– Straszyć mnie? – spytał Drew. – A co się dzieje?
– Spodziewamy się trzęsienia ziemi na północno-wschodnim Pacyfiku – podjęła Flash. – Mówię o takim trzęsieniu ziemi, o jakim robią filmy katastroficzne.
Drew szeroko otworzył oczy, a Flash uśmiechnęła się szatańsko. Ćwiczyła ten uśmiech przed lustrem.
– To prawda? – Drew spytał Iana.
– Tu jest bezpieczna strefa – odparł Ian. – Bezpieczniejsza. Najgroźniejsze uderzenie trafia w strefę brzegową.
– Tak, na górze będziemy bezpieczni – rzekła. – Chyba że trzęsienie ziemi spowoduje wybuch wulkanu.
– Ja… – Drew zebrał plany – zadzwonię do architekta.
– Mogę przyspawać pana biurko do podłogi, jeśli pan chce! – zawołała Flash, gdy Drew ją szybko minął.
– Jesteś potworem – stwierdził Ian, gdy zostali sami.
– Przecież zawsze robimy kawały nowicjuszom. Mam ci przypomnieć, co się działo, kiedy zaczęłam tu pracować? – spytała. – To było miłe ze strony chłopaków, że zrobili mi pojemnik na tampony, ale czy musiał mieć półtora metra wysokości i wyryte moje imię?
– Taa, mają szczęście, że nie stracili pracy. – Ian usiadł za biurkiem. – Ale nieźle im się odpłaciłaś, co?
– Kiedy zespawałam ich szafki z ubraniem?
– Tak. – Znów zmierzył ją wzrokiem. Od pół roku to była jego standardowa reakcja na jej obecność.
Ian był atrakcyjnym mężczyzną i często musiała w duchu liczyć do dziesięciu, by go nie błagać, żeby rzucił ją na biurko, zerwał krawat, zatkał nim jej usta i zrobił z nią rzeczy, których bardzo pragnęła.
– Później powiedzieliśmy sobie, że jesteśmy kwita.
– Nic więcej ci nie zrobili? – zapytał, przeczesując palcami jasne włosy. Podobał jej się z dłuższymi włosami, zwłaszcza kiedy opadały mu na oczy. Ale jeśli chce, by fryzura pasowała do garniturów, powinien zrobić z nią porządek.
– Dogaduję się z chłopakami – odparła. – Od miesięcy nie musiałam nikomu przyspawać drzwi do karoserii.
– Dzięki Bogu. W końcu ktoś wytoczy ci sprawę. To tylko kwestia czasu.
– Bo jestem jedyną kobietą w zespole?
– Bo jesteś wariatką.
– Wszystkie kobiety, które cię nie lubią, nazywasz wariatkami? Czy dzięki temu czujesz się lepiej?
Przez chwilę milczał. Potem skinął głową.
– Masz rację. To nie było fair. Przepraszam.
– W porządku. Po tym, jak mnie bzykałeś, a później rzuciłeś, obrzucałam cię najgorszymi słowami, jakie istnieją, a nawet sama kilka wymyśliłam. Możesz mnie nazywać wariatką, jeśli chcesz.
Ian wstał, wciągnął Flash do środka i zamknął drzwi.
– Mogłabyś mówić ciszej? Staram się prowadzić szanowaną firmę.
– To czemu mnie zatrudniłeś?
– Zrobił to mój ojciec.
– Ach tak. To czemu mnie nie zwolnisz?
– Bo jesteś bardzo dobra w tym, co robisz.
– Ty też nie jesteś taki zły. – Puściła do niego oko. A skoro nie ma nic do stracenia, przysiadła na biurku.
– Nie mówiłem o tamtej nocy.
– Och… Tamta noc. Jestem taka dobra w łóżku, że nasza jedyna wspólna noc ma swoją nazwę.
– Tamta głupia noc – odrzekł. – Tamta pijana noc.
– Nie byliśmy pijani. Wypiłeś dwa piwa, ja dwie whisky. Nie obwiniaj alkoholu o swoje złe decyzje. – Uniosła głowę. – Czy to była zła decyzja? Powiedz.
– Tak, zła. Fakt, że teraz o tym rozmawiamy, dowodzi, że tak było. Nie chcę prowadzić podobnych rozmów z żadnym ze swoich podwładnych. Staram się być dobrym szefem. Nie pomagasz mi.
Był bogaty, przystojny, ojciec dał mu świetnie płatną pracę w wartej miliony dolarów firmie budowlanej, więc naprawdę trudno jej było znaleźć dla niego choć trochę współczucia. Jeśli kiedyś miał prawdziwy problem, z pewnością nie była nim ona. No ale był też irytująco dobry w łóżku. Wiedziała to dzięki „tamtej nocy” sprzed pół roku. A to znaczy, że coś do niego czuła. Takie ciut, odrobinkę. Nie, nigdy mu tego nie powie.
– Biedny Ian. – Pokręciła głową. – Ofiara pożądania. Świetny materiał na film. Czy możemy zdobyć Chrisa Hemswortha, żeby cię zagrał? Macie takie same włosy. I takie same ramiona. Pamiętam, bo je gryzłam.
– Gryzłaś ramiona Chrisa Hemswortha?
– Dama nie gryzie. Szkoda, że nie jestem damą.
– Flash. – Zaczął splatać ramiona na piersi, lecz zamiast tego schował ręce do kieszeni.
– Ian.
– Nie powinnaś nazywać mnie Ianem. Kiedy zwracasz się do mnie po imieniu, ludzie zaczynają myśleć, że jesteśmy dla siebie czymś więcej niż szefem i podwładną.
– Dawno temu weszłam pod twój prysznic, żeby zmyć z pleców twoje nasienie, bo zostawiłeś je tam po gorącym seksie. Więc jesteśmy tylko szefem i podwładną?
– Czemu ja się na to godzę? To rodzaj ukrytego masochizmu?
– Chodzi o to, prawda? – Wsunęła palce w swoje krótkie rude włosy, które teraz jeszcze bardziej sterczały.
Według Suzette, stylistki z licznymi kolczykami, która namówiła Flash na ścięcie włosów, to był klasyczny punkowy styl. Długie włosy i plac budowy do siebie nie pasują. Poza tym Flash lubiła rzucać wyzwanie tym, którzy uważali, że kobieta z włosami krótszymi niż do ramion to lesbijka albo komunistka. Chociaż wcale jej nie przeszkadzało, gdy brali ją za lesbijkę. W sumie w połowie mieli rację. Ale komunistka? Och, proszę!
– Czego chcesz? – zapytał. – Powiedz mi i wyjdź, żebym mógł robić to, co robię.
– Masturbować się, myśląc o mnie?
– Flash, proszę. – Wyglądał w tym momencie na tak zażenowanego, że omal nie parsknęła śmiechem. To w pewnym sensie słodkie. Miło było go tak dręczyć.
– Wiesz, że to nie jest moje prawdziwe imię. Na imię mam Veronica. Tamtej nocy nazywałeś mnie Veronicą.
– Wszyscy mówią do ciebie Flash.
– Jak byłeś we mnie, nazwałeś mnie Veronicą.
– Flash, cholera jasna…
– Cholera to też nie jest moje imię. Powiedz, jak mam na imię, a ja ci powiem, po co przyszłam. Potem zostawię cię w spokoju. Albo w nerwach, zależy od tego, jak bardzo cię dzisiaj drażnię.
– Raczej w nerwach – odrzekł. – Przy tobie muszę mieć stalowe nerwy. Jesteś jak trzęsienie ziemi.
– To najbardziej seksowna rzecz, jaką usłyszałam od mężczyzny.
Wyciągnął ręce z kieszeni i stanął na tyle blisko Flash, by ją pocałować, gdyby zechciał.
– Veronico – rzekł szeptem, tak jak tamtej nocy. Jej plan dręczenia go obrócił się przeciwko niej. Wszystko sobie przypomniała… a chciała udawać, że to nic dla niej nie znaczy. Gdy tak na nią patrzył, nie mogła udawać.
Któregoś wieczoru poszli na drinka, Flash, Ian i czterech kolegów. Ci czterej mieli rodziny, musieli wcześniej wrócić do domu. Flash i Ian zasiedzieli się w barze. Rozmawiali. Nie o pracy. O sztuce. Ian nie wiedział, że nauczyła się spawać, bo w wolnym czasie robiła rzeźby z metalu. Zakładał, że przejęła fach po ojcu, tak jak on. Pokazała mu zdjęcie w telefonie różanego krzewu z miedzi i aluminium, a on nazwał to arcydziełem. Potem ją samą nazwał arcydziełem. Zanim się obejrzeli, zaczęli się całować. Całowali się całą drogę do jego domu i całą noc, a Flash pół roku później wciąż o tym myślała.
– Odchodzę – oznajmiła.
– Co? – Tak wybałuszył oczy, że omal się nie zaśmiała.
– Za dwa tygodnie. To moje wymówienie.
– Odchodzisz – rzekł zszokowany.
– Chyba to właśnie powiedziałam. Pozwól, że cofnę taśmę. – Udała, że słucha nagrania, i skinęła głową.
– Czemu? Czy dlatego…
– Że się kochaliśmy? Nie pochlebiaj sobie.
– Ja nie… – Westchnął. – Wiem, że nie byłaś zachwycona moim zachowaniem.
– Rzuciłeś mnie po jednej nocy i powiedziałeś, że nie możesz spotykać się z podwładną.
– Tego nie mówiłem. Powiedziałem, że jestem twoim szefem i nie mogę się z tobą spotykać. Pamiętasz może, że jestem szefem?
– Jeszcze tylko dwa tygodnie.
– Co zamierzasz?
– Mam nową pracę. Lepszą.
– Lepszą niż tutaj?
– Wierz mi czy nie, ale niektórzy, na przykład kobiety, mogą nie uważać pracy wyłącznie z mężczyznami za idealną. Lubię facetów. Ale lubię też kobiety. Chciałabym też mieć pracę, gdzie nie będę cały dzień spawała, żeby potem wrócić do domu i znów spawać. Nie możesz mieć mi tego za złe.
– Nie, skąd. Utkwiłaś tu na dłużej, niż sądziliśmy.
– Musiałam walczyć o szacunek załogi. Trochę jestem zmęczona tą walką. Tego też nie możesz mieć mi za złe.
– Nie. – Skinął głową. – Więc… dokąd pójdziesz?
– Znasz Clover Greene?
– Tak, jest świetna. Kupiłem od niej kosiarkę do trawy.
– Jestem jej nową asystentką. Płaca taka sama, ale godziny lepsze, a robota lżejsza. Nie lubię wracać do domu zbyt zmęczona, żeby rzeźbić. Za długo odkładałam artystyczną karierę na drugi plan.
– Twoja sztuka jest dla ciebie ważna – odrzekł. – Szanuję to. Nie znajdziemy drugiego tak dobrego spawacza.
– Znajdziecie. Ale nie tak zabawnego.
– Umieściłaś metalowe jądra w mosznie na moim zderzaku jako karę za to, że nie chciałem z tobą sypiać.
– Więc? To był żart.
– Nie powiesiłaś ich na zderzaku. Przyspawałaś je do tylnego zderzaka. Wielkie metalowe jądra.
– Twój samochód wymagał nowego zderzaka.
– Flash… – Widziała, że chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Cóż, wiedziała, jak się czuł. Przez ostatnie pół roku chciała mu coś powiedzieć…
– Słucham.
– Zaczekaj, nie podziękowałem ci.
– Zakładałam, że podziękujesz mi za odejście. Wiem, że byłam… – szukała właściwego słowa – trudnym pracownikiem. Wiem, że beze mnie poczujesz się lepiej.
– Wolałbym czuć się gorzej, ale żebyś została.
– A ja wolę pracować dla kobiety, którą szanuję.
– Niż dla mężczyzny, którego nie szanujesz?
– Szanuję cię – odparła cicho. – Chciałam powiedzieć, że wolę pracować dla kobiety, do której nic nie czuję, niż dla mężczyzny, do którego coś czuję. Nie powinnam mówić o szacunku. Niezbyt cię lubię, ale cię szanuję.
– Wziąłem cię od tyłu.
– Chciałam tego. Jak mogłabym stracić do ciebie szacunek z powodu świetnego seksu? Nie tracę dla kogoś szacunku tylko dlatego, że miał dość zły gust, żeby się ze mną przespać. Za to akurat szanuję cię jeszcze bardziej.
– Czasami o tym myślę. O tamtej nocy. – Patrzył jej w oczy przez pełną napięcia chwilę, po czym odwrócił wzrok. Flash położyła rękę na jego sercu.
– Witaj w klubie. – Poklepała go i opuściła rękę. – Pójdę już, zanim powiem albo zrobię coś głupiego. Jestem z tego znana. Że wspomnę o metalowych jądrach czy zaspawaniu szuflad w biurku.
– Co? – Podbiegł do biurka. Wszystkie szuflady się otwierały. Zwiesił głowę i zamknął górną szufladę, aż pióra i ołówki zastukotały. – Jesteś zła – stwierdził.
– Tylko cię wkurzam – odparła. – Muszę lecieć, szefie. To znaczy były szefie. Miłego słodkiego życia.
Zeskoczyła z biurka i ruszyła do drzwi.
– Jakie masz teraz plany? – spytał.
– Kolacja w Skyway – odparła. – Clover mówiła, że mają tam frytki z trufli.
– Nie o to pytam. Wiesz, że nie mamy pracy aż do piątego stycznia. Twoje wymówienie jest bez sensu, biorąc pod uwagę, że w tym miesiącu i tak nie musisz pracować. Zaczynasz z Clover w przyszłym tygodniu?
– Mają zamknięte aż do marca, ale ona chce, żebym zaczęła w styczniu. Do końca miesiąca będę korzystać z wolnego czasu. Jest grudzień, prawda? Czas pieczenia ciastek na Boże Narodzenie i dekorowania. Więc głównie będę się zajadała ciastkami. I rzeźbiła. A ty?
– Żadnych ciastek. Praca – odparł. – Kupiłem nowy dom. Nowy stary dom.
– Super, gdzie?
– Government Camp. Stary górski dom.
– Co? Chyba lubisz śnieg?
– Kocham śnieg. Już ma ponad pół metra. Z mojej nowej kuchni jest fantastyczny widok.
– Brzmi to miło.
– Ale dom wymaga pracy.
– To wciąż górski dom, szefie. To tak jakbyś kupił używany prywatny samolot i marudził, że jest używany.
– Dobra. Wygrałaś. Jestem zepsutym bachorem. Nie zarobiłem na to, co mam, ale staram się być coś wart, okej? I dlatego nie chcę z tobą sypiać, bo kiedy masz władzę nad kimś innym, nie wolno tego nadużywać. Czy ci się to podoba czy nie, miałem nad tobą władzę.
– Co to ma znaczyć?
– Nic – odparł. – Mówię tylko, że mam władzę, żeby zatrudniać i zwalniać. Nie powinienem sypiać z kimś, kogo mogę zwolnić. Zrobiłem to dla ciebie.
– Cóż, bardzo ci dziękuję, że mnie rzuciłeś. To bardzo rycerskie. Powodzenia w remoncie domu. Masz coś do zespawania?
– Parę rzeczy.
– Wyczyść metal. Aceton jest dobry. Jeśli nie masz go w domu, możesz pożyczyć mój zmywacz do paznokci.
Spojrzała na niego po raz ostatni i wyszła z gabinetu. Trzymała się prosto, maszerując holem po szarej wykładzinie. Nikogo już nie było.
Na parkingu stał nowy czarny subaru Iana, którego zapewne kupił, bo stare auto mu przypominało o przyspawanych do zderzaka metalowych jądrach.
Flash szła do czerwonego forda rangera z 1998 roku, który widział lepsze czasy. Próbowała się przekonać, że cieszy się z odejścia. Bo przecież cieszyła się z nowej pracy. Clover była bodaj najbardziej przyjazną kobietą, jaką spotkała. Wszystko tam wyglądało jak dopieszczony rajski ogród. Gdziekolwiek spojrzała, widziała inspirację dla swoich metalowych roślin. Świetni ludzie, bezpieczne miejsce pracy, dobra lokalizacja, dobra płaca, dobre dodatki i paliwo dla jej sztuki. Więc tak, bardzo się cieszyła. Ale… Ian.
Nie chodzi o to, że był dobry w łóżku. Był namiętny, zmysłowy, silny, dominujący – tego oczekiwała od faceta. Pierwszy pocałunek był elektryzujący. Drugi jak narkotyk. Przy trzecim sprzedałaby mu duszę. Ale on nie prosił o jej duszę, tylko o każdy centymetr ciała. Oddała mu się na całe godziny. Kiedy poszła z nim do łóżka, była w nim już w połowie zakochana. Gdy rano od niego wyszła, była już zakochana po uszy.
A potem on ją rzucił. Pół roku temu. Powinna się już z niego wyleczyć. Chciała się wyleczyć w dniu, kiedy to się wydarzyło, ale jej serce nie było dość twarde. Najgorsze w tym wszystkim było to, że miał rację. Po paru drinkach stracili głowę, języki im się rozwiązały i przyznali, że czują do siebie miętę. Ale Ian prowadzi firmę, a tam obowiązują zasady, które zabraniają mężczyźnie podpisującemu czeki sypiania z kobietą, która dzierży lutownicę…

„Nie chodzi o to, że był dobry w łóżku. Był namiętny, zmysłowy, silny, dominujący – niczego więcej nie oczekiwała od mężczyzny. Pierwszy pocałunek był elektryzujący. Drugi jak narkotyk. Przy trzecim sprzedałaby mu duszę. On nie prosił jednak o jej duszę, lecz o ciało...”.

Miłość gorąca jak słońce

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1283

ISBN: 9788329112710

Premiera: 21-01-2025

Fragment książki

Hope Cartwright szła w stronę ołtarza, ubrana w obowiązkową białą suknię, czując wyłącznie ulgę.
Bóg jeden wiedział, że naprawdę ciężko na to zapracowała.
Wszystko jest w porządku – powtarzała sobie, idąc – i wszystko będzie w porządku. Wystarczy tylko, że znajdzie się pod ołtarzem i wypowie wymagane formułki. Tyle zupełnie wystarczy.
Na samym początku tej szokująco długiej nawy – a przynajmniej tak się jej teraz wydawało – w malowniczej włoskiej kaplicy stał mężczyzna o dość ponurym wyglądzie i, sądząc po zachowaniu, mocno zniecierpliwiony. Hope wiedziała, że i on pragnął już mieć tę uroczystość za sobą. Łączyło ich porozumienie czysto biznesowe, tak zimne i wyrachowane, jak to tylko możliwe. Zważywszy na jej sytuację życiową i dostępne opcje, i tak mogła się znaleźć w dużo gorszym położeniu.
Do ołtarza szła sama. Jej matka, w charakterystycznym dla siebie stylu, ze wzburzenia na wieść o ślubie córki, upiła się lub tylko dla pozorów wyglądała na kompletnie pijaną. „Bo każdy ma swoje szczęśliwe zakończenie, oprócz mnie!” – szlochała przy tym w dziecinny sposób. Jednak Mignon nigdy naprawdę nie upijała się na umór i nigdy nie urywał jej się film. Na tym także polegał ich rodzinny dramat.
Upojenie alkoholowe nieodłącznie wiązało się z ciszą, oznaczało przerwę, co kłóciło się z typowym dla matki zachowaniem. Mignon była jak burza. Zawsze. Czy to z radości, czy z rozpaczy, niezmiennie musiała grzmieć. Zgodnie z tym, przez całe przedpołudnie rozgrywały się dantejskie sceny, ponieważ Mignon zamieniła przygotowania Hope do ceremonii ślubnej we własną „sagę Mignon”. Jednocześnie córka starała się wytłumaczyć matce, że małżeństwo to jest po prostu dogodnym dla obu stron układem.
Najpierw matka oszalała z radości. Potem napiła się, szampan uderzył jej do głowy i zaczęła szaleć tak po prostu. Później przyszły łzy, francuskie piosenki miłosne, wszystkie odśpiewane fałszywie na cześć nieżyjącego ojca Hope – jedynej prawdziwej miłości Mignon – aż w końcu padła na kanapę, zawinięta w żółte koronki swej sukni, chrapiąc przeraźliwie.
I może takie właśnie było najszczęśliwsze rozwiązanie dla Hope?
Dziewczyna przypomniała sobie rozmowę z wczorajszego wieczoru ze starodawnej kaplicy nad błyszczącymi wodami słynnego jeziora Como we Włoszech, gdzie odbywała się próba ich dzisiejszego ślubu.
– Ten sztuczny pośpiech jest zupełnie niewskazany – skomentował swym zwykłym, surowym tonem jej narzeczony, kiedy dosłownie przybiegła do niego pod ołtarz z przedsionka kaplicy.
– Nawet jeśli czuję ten sztuczny pośpiech? – zapytała z uśmiechem.
Przyszłego męża nie interesowały jednak jej uśmiechy ani zabawne komentarze. W ich relacji na próżno szukać by miejsca dla emocji czy uczuć. Hope stanowiła dla tego człowieka środek do osiągnięcia celu, co bardzo jej odpowiadało. To również on chciał od niej pewnej przysługi, a więc nie tylko ona się tu „sprzedawała”. Ponadto, wcale nie był całkiem odpychający, więc nie wykluczała, że w przyszłości mogłaby się między nimi pojawić jakaś bliskość. Zdecydowanie nie przypominał księcia z bajki, o jakim marzyła jako dziewczynka, lecz jeśli czegoś się zdołała nauczyć od śmierci ojca, to właśnie tego, że życie nie jest szczególnie łaskawe dla dziecięcych marzeń. Przekonała się też, ilu mężczyzn jest po prostu okropnych wobec kobiet. Dlatego zgoda na czysty układ, z którego skorzystają dwie strony, wydawała się praktyczną, a nawet świetną opcją.
Jeden z mężczyzn, o których mowa, nazwał to, co robiła, licytacją dziewictwa. Musiała mu szybko uzmysłowić, że żadnej „licytacji” nie ma. Że koncepcja ta jest nieuprzejma i nieprawdziwa. Niestety prawdą natomiast było dziewictwo Hope, zupełnie przypadkowe, jak wiele innych rzeczy w jej życiu, bo nie wynikało z żadnego konkretnego wyboru ani jakiejkolwiek krucjaty moralnej. Tak zdecydował los. Gdyby nie śmierć ojca tuż po czternastych urodzinach, Hope pewnie miałaby podobne doświadczenia w okresie dojrzewania do tych, jakie przeżywały jej szkolne przyjaciółki: głupawe imprezy, chichoty, wygłupy i wyłącznie cielesne związki z chłopakami. Jednak ona musiała wtedy zajmować się sprawami dorosłych, bo matka okazała się do tego niezdolna. Na Hope spadło załatwienie pogrzebu, a potem zapanowanie nad rodzinnymi rachunkami. To ona ogarniała pozostałe po ojcu pieniądze i broniła ich przed matką, która szastała nimi przy każdej okazji w alarmującym tempie, podobno w ten sposób radząc sobie z żałobą. To Hope sprzedała ich rodzinną posiadłość, z bólem zwalniając personel, gdyż na jego utrzymanie nie mogła sobie pozwolić, i znalazła nowe mieszkanie w Londynie, które Mignon opłakiwała w melancholijne wieczory – „bo to taka podejrzana okolica” – choć Hope uważała ją za szybko się zmieniającą i rozwijającą – „i co ludzie by na to powiedzieli”, a w ogóle to „co dalej, chyba już tylko przytułek dla ubogich?”.
Mignon kurczowo trzymała się myśli, że któryś z jej dawnych mężczyzn mógłby ją na nowo pokochać. Tyle że oni… w ogóle nigdy jej nie kochali! Dlatego też odtąd to właśnie Hope musiała dbać o nie obie.
To w takich okolicznościach zwróciła na siebie uwagę zbyt wielu ostentacyjnie zamożnych i narcystycznych facetów. W swoje osiemnaste urodziny, w ramach prezentu, spotkała się z pierwszym potencjalnym kandydatem, z satysfakcją pozostawiając w domu Mignon śpiewającą bezmyślnie do butelki z winem. Aby stać się zauważalną dla bardzo wąskiego i specyficznego grona mężczyzn, Hope wykorzystała koneksje ojca. Osoby, które ją interesowały, musiały być przede wszystkim bogate, bo choć sama świetnie poradziłaby sobie na własną rękę, liczyło się to, by niczego nie zabrakło Mignon. Tego chciałby ojciec, podobnie jak i ona, ponieważ kochała matkę i gdzieś głęboko, podświadomie, wyczuwała, że choć sama ma hart ducha, to Mignon go nie posiada. Składa się wyłącznie z ładnych uśmiechów i pustki, i najzwyczajniej w świecie nie ma głowy do rzeczywistości.
Rzeczywistością dla Mignon była praca i pozycja męża, które zapewniały jej opiekę i bezpieczeństwo. Teraz Hope była gotowa podpisać pakt nawet z diabłem, by móc w zamian uzyskać gwarancję zabezpieczenia sytuacji matki. Na tym „specyficznym” rynku Hope miała jedynie dwa atuty: znakomite pochodzenie ojca i swoją czystość. Zmuszona porzucić szkołę w wieku szesnastu lat, nie podchodząc do egzaminów A-levels, czyli brytyjskiej matury, zajmowała się wyłącznie szukaniem sponsorów, nie nawiązując z nikim normalnych, bliskich relacji. Czasami uważała to za niemalże zabawne, że rzecz, z której drwili znajomi i przyjaciele, stała się jej jedyną bronią do walki i najlepszą kartą przetargową, żeby wydostać zarówno siebie, jak i matkę z wieloletnich tarapatów. Jednak dochodziła do tego wniosku powoli, bo było to bardzo… średniowieczne rozwiązanie!
Zawsze przecież mogła po prostu znaleźć pracę, jak normalni ludzie. Czasami marzyła o karierze w taki sposób, jak niektórzy marzą o wakacjach na Wyspach Kanaryjskich. Problem polegał na tym, że Mignon nie umiała nawet pracować, co udowodniły nieliczne próby podjęcia zatrudnienia. Złamało to serce Hope do końca.
„W marzeniach jestem wojowniczką i walczę dla ciebie – wyszeptała pewnego razu Mignon, z całych sił starając się utrzymać uśmiech na swej pięknej, zapłakanej twarzy – w rzeczywistości jestem jednym wielkim chaosem”.
Sytuacja z matką nauczyła Hope, że musi się trzymać z dala od wszelkich marzycielskich fantazji o księciu z bajki i karierze. Zresztą, jaką miała szansę na przyzwoitą pracę bez doświadczenia i edukacji? Żadną. Natomiast była życiowa i choć jak każdy miała uczucia, nie pozwalała im się stłamsić ani przytłoczyć, jak Mignon.
To właśnie uważała za swoją supermoc.
Niezależnie od uczuć i supermocy, Hope czuła ciężar dwóch lat umawiania się na randki ze ściśle określonym typem mężczyzn w ściśle określonym celu. W miarę upływu czasu stawało się to coraz trudniejsze do zniesienia. Jednocześnie niepokój narastał, bo fundusze się kurczyły, co oznaczało, że wyczerpywały się kolejne opcje, a Hope była coraz bardziej zdesperowana, by znaleźć kogokolwiek.
Dwa lata wcześniej naiwnie wierzyła, że szybko znajdzie idealne rozwiązanie wszystkich problemów. Istotnie, jeden po drugim, bogaci mężczyźni zabierali ją chętnie na eleganckie kolacje, ale okazało się, że w ich trakcie wyjawiali swoje najmroczniejsze i najbardziej zwodnicze fantazje, choć Hope nigdy nie prosiła o tak intymne szczegóły. Słysząc dziwaczne oczekiwania, nie umiała wyrazić zgody na takie warunki. Kiedy odrzucała kolejnych kandydatów, czerpali oni zwykle wielką przyjemność z upokarzania jej, najczęściej werbalizując lub dając do zrozumienia, że dziewictwo jest jedyną jej wartością, a nobliwy rodowód dodaje jedynie blichtru i pikanterii. W końcu zaczęła się obawiać, że prędzej czy później będzie musiała poślubić któregoś z nich i robić wszystko, co tylko podsunie mu jego obrzydliwa, chora wyobraźnia.
Ostatecznie, nie mając więcej złudzeń ani skrupułów, zawęziła poszukiwania do mężczyzn w wieku swojego ojca.
I tak poznała Lionela Asensio.
Patrzyła teraz na niego pewnym wzrokiem, idąc kościelną nawą, tym razem bez żadnego pośpiechu. Była to jej długo wyczekiwana droga do zwycięstwa. Błogosławiła fakt, że dzielnie przetrwała dwa lata, nie ulegając żadnemu wyuzdanemu mężczyźnie. Lionel był typem sponsora, jakiego szukała od samego początku. Miał swoje powody – w które nie wnikała – by chcieć ożenić się całkiem „na zimno” i w pośpiechu. Czuła ulgę i cieszyła się, wiedząc, że naprawdę chodzi mu o jej nieskazitelne pochodzenie po ojcu. I że najbardziej intryguje go fakt, że ród Cartwrightów istotnie wywodzi się od pradawnego wytwórcy wozów przed wiekami wyniesionego ze swego skromnego stanu przez ówczesną królową. Wyjątkowo też w przypadku Lionela nie zaszkodziła Mignon, wywodząca się z kolei z francuskiej arystokracji, jaka praktycznie już nie istniała: przygotowującej kobiety wyłącznie do pełnienia funkcji dekoracyjnej. Taka właśnie była matka Hope, stworzona, by błyszczeć, nieświadoma, że może być inaczej. I to tylko robiła. Błyszczała. Całą sobą i swą piękną arystokratyczną twarzą.
Wszystko to wywarło ogromne wrażenie na Lionelu Asensio.
Dziewictwo Hope w ogóle nie pojawiło się w rozmowach. Zresztą nic z tego nie miało dzisiaj najmniejszego znaczenia. Dzisiaj należało bardzo powoli dojść nawą pod ołtarz, gratulując sobie sukcesu wieńczącego koszmarną, dwuletnią harówkę, nie przejmując się zbytnio ohydnymi mężczyznami poznanymi w procesie poszukiwania sponsora i nie zastanawiając się nad swoją mniej lub bardziej szlachetną krwią. Mignon szczęśliwie nadal odsypiała poranne picie, ale bez wątpienia wstanie, by zatańczyć na przyjęciu weselnym córki, zarumieniona i podekscytowana jedyną rzeczą, którą uznawała za ważną dla kobiety, intratnym zamążpójściem.
Nadal, powoli sunąc szokującej długości nawą, Hope marzyła, że mimo wszystko już wkrótce znajdzie pracę. Jako żona miliardera pokroju Lionela Asensio będzie mogła oczywiście zająć się działalnością charytatywną, nie martwiąc się brakiem kwalifikacji nawet do pracy w lokalnej budce z rybą i frytkami. Jednak ona pragnęła zobaczyć, do czego tak naprawdę się nadaje. Do jakiego zawodu? Bo przecież nie tylko do tego, czym musiała się zajmować przez ostatnie dwa lata!
Wystarczy zaledwie parę słów przysięgi. Kilka podpisów na kontraktach, które już przeczytała i na które natychmiast wyraziła ustną zgodę. Tak niewiele, by w końcu stać się wolnym człowiekiem. Naprawdę jej przyszły mąż o kamiennej twarzy ma szczęście, że Hope potrafi nad sobą zapanować i nie biegnie do niego przez cały kościół!
W kościele nie było zbyt wielu ludzi, co ją cieszyło, ponieważ ich ślub, jak wiadomo, różnił się od prawdziwych ślubów. Zresztą wiele takich ceremonii to bajki – pomyślała, ale nie z łezką w oku. Och, tej lekcji nauczyła się wyjątkowo dobrze. Sentymenty przydają się w życiu tak samo jak dziecięce marzenia. Wszyscy obecni rekrutowali się spośród personelu Lionela, z wyjątkiem jednej kobiety, siedzącej z tyłu, która spoglądała ponuro zza wielkich okularów. Czyżby jakaś sroga bibliotekarka? Przez kilka kolejnych, powolnych kroków Hope bawiła się, wyobrażając sobie, że to tajna asystentka pana młodego, który pod swym wszechobecnym chłodem ukrywa przed otoczeniem wrażliwość i literackie głębie.
Lionel, jak większość osób z jego przedziału podatkowego, miał pewną renomę i krążące wokół siebie legendy. Bogactwo pisało własne historie, niekoniecznie mające cokolwiek wspólnego z rzeczywistością – również tego odkrycia dokonała w ciągu ostatnich dwóch lat. Kiedy doszli z Lionelem do porozumienia, odbyli następnie wiele spotkań z jego zespołem od PR-u, którego zadaniem było stworzenie na tyle wiarygodnej, strawnej i odrobinę romantycznej narracji wokół planowanego ślubu, by prasa plotkarska i media mogły ją kupić, sprzedać dalej i zadowolić chorobliwie ciekawską opinię publiczną, w ten sposób służąc ukrytym motywom Lionela.
Hope nie obchodziło to wszystko. Pragnęła jedynie uporać się z wymaganymi procedurami, by w końcu rozpocząć kolejny, tym razem normalny etap w swoim życiu i może nawet wrócić do żałoby po stracie ojca, gdy będzie już miała za sobą konieczność poradzenia sobie z jej konsekwencjami.
Przy okazji planowała spłacić ostatnich wierzycieli matki i założyć fundusze emerytalne dla lojalnych pracowników zmarłego ojca, których została zmuszona zwolnić, kiedy sprzedawała majątek rodzinny. Obiecała im wtedy, że jeśli tylko będzie to w jej mocy, tak właśnie zrobi. Cieszyła się, że udawali, że jej wierzą, bo sama oczywiście nie wyobrażała sobie aż tak pomyślnego scenariusza.
Teraz nareszcie będzie mogła udowodnić, że jest bardziej córką swojego ojca niż matki. Kochała ich oboje jednakowo, lecz wolała nie myśleć o negatywnym podejściu i wiecznym strachu Mignon. Nie lubiła rozpamiętywać jej bezustannych szlochów oraz swych nieudolnych prób pomocy, które tylko pogarszały sytuację.
Generalnie Hope nie zamierzała pozwolić, by jakiekolwiek okoliczności życiowe ją zniszczyły. Nigdy!
Rozmarzona, wyobrażała sobie, jak zadba o ludzi, którzy zawsze dbali o nią, posuwając się w stronę ołtarza wolniej niż ślimak, ponieważ miało to wysoce dyplomatyczny cel: stosowanie się do instrukcji przyszłego męża od samiutkiego początku. I wtedy właśnie z tyłu dobiegł przeraźliwy hałas.
Hope zamarła i odruchowo zamknęła oczy. To z pewnością matka! I nie ma mowy, żeby zdążyła wytrzeźwieć, a zatem za chwilę da popis. Otworzyła oczy, by ujrzeć, jak pan młody zaciska szczękę. Nie mogła na to pozwolić! Nie, dopóki nie będą już naprawdę małżeństwem! Nigdy wcześniej nie pragnęła tak bardzo jak w tamtej chwili, by pod ołtarz móc dotrzeć sprintem. Jednak zamiast tego odwróciła się, spodziewając się zobaczyć żałosny widok tańczącej przy wejściu pijanej Mignon.
Otworzyła już usta, przygotowana, by spróbować zdyscyplinować matkę, lecz wtedy zaniemówiła, bo to wcale nie Mignon przedzierała się w jej kierunku!
Było to całkiem inne… zjawisko!
Pierwsze wrażenie – światło i moc. Jakby w jej wnętrzu miał miejsce bliżej nieokreślony wybuch. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby odzyskać oddech i zrozumieć, że zjawisko, na które patrzy, jest mężczyzną. Ale nie byle jakim mężczyzną… A trzeba jej oddać, że przez ostatnie dwa lata stała się wbrew woli ekspertką od gatunku zwanego mężczyznami. Ten mężczyzna jednak… nie przystawał do dotychczasowych doświadczeń. Zdecydowanie nie prezentował się jak inni.
Człowiek ten poruszał się tak dostojnie, jakby każdym swym krokiem wyświadczał przysługę kamiennej posadzce, po której stąpał, ba, jakby nawet zaszczycał tą czynnością całą ziemię pod sobą. Był przy tym niebywale wysoki i choć nosił wykwintny garnitur, który mógł sprawić, że każdy rodzaj sylwetki wygląda perfekcyjnie, od razu dało się wyczuć, że w jego przypadku nie ma tu mowy o żadnym sztucznym zadęciu: on naprawdę miał aż tak szerokie ramiona, aż tak wąskie biodra, a jego pozbawione grama tłuszczu ciało rzeczywiście składało się w większości ze szczupłej i twardej muskulatury. Najdrobniejszy ruch wskazywał na to, że – w przeciwieństwie do mężczyzn, do jakich przywykła Hope – używał swej siły do ciężkich, fizycznych zadań. Może do walki?
Ciężkie, fizyczne zadania… walka… – te spostrzeżenia przyprawiły ją o zawrót głowy i gorące poty.
Ale bardziej niż to wszystko – choć było to już i tak zbyt wiele – podziałała na jej wyobraźnię prosta refleksja, że osobnik ten musi być chyba najzwyczajniej w świecie bardzo niebezpieczny!
Czuła się, jakby w kościele nagle wybuchł pożar. Nie zdziwiłaby się wcale, gdyby na własnych ramionach dostrzegła tańczące płomyki. Im dłużej patrzyła na przybysza, tym aura wokół stawała się gorętsza.
Może był po prostu spóźnionym gościem, może jakimś cudem znał Lionela?
Nie… Ten człowiek skupiał się wyłącznie na niej.
Odruchowo więc wpatrywała się w niego i czuła dziwną reakcję swojego ciała. Miał oczy czarne niczym noc w twarzy jakby wyrzeźbionej z brązu. Prosty nos, ciemne brwi i usta tak surowe, że poczuła kompletną pustkę, przytłoczona emanującym od niego ascetyzmem. Wzdrygnęła się, choć wcale nie było jej zimno. Wprost przeciwnie.

Cyrus Ashkan wie, że jego żoną ma zostać angielska arystokratka Hope Cartwright. Tak przed laty ustaliły ich rodziny. Młodzi nigdy się nie poznali, a ich małżeństwo ma być korzystnym układem. Gdy Cyrus dowiaduje się, że Hope łamie umowę i zamierza wyjść za innego, porywa ją i przywozi do swojego pustynnego kraju. Spodziewa się buntu i łez i wie, jak sobie z nimi poradzić. Jednak piękna i inteligentna Hope wytrąca mu broń z ręki. Nie boi się, nie płacze, pogodzona z sytuacją zaczyna z nim negocjować. I patrzy na niego, jakby to on był jej wymarzonym mężczyzną…

Miłość i zemsta

Anne Herries

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 653

ISBN: 9788329116169

Premiera: 14-01-2025

Fragment książki

– Jeżeli to prawda, to pewnie jest jego kochanką – stwierdził Cowper, a w jego oczach zabłysło podniecenie. – Tym lepiej dla nas. Jeśli mu na niej choć trochę zależy, to pojedzie za nią. – Zmierzył wzrokiem Fritza. – Przywieź mi ją żywą. Zabierzemy ją do Anglii. Jeśli będzie chciał ją odzyskać, to przyjedzie, a wtedy go dopadniemy.
– A co ja z tego będę miał? – zapytał Fritz z błyskiem chciwości w oczach. – Dobrze ci służyłem, panie, lecz nie chcę do końca życia być popychadłem. Chcę być panem siebie.
– Chcesz złota i wolności, tak? – Na ustach Cowpera pojawił się krzywy uśmieszek. Już on da temu głupkowi nauczkę, ale dopiero gdy dziewczyna znajdzie się w jego rękach. – Zdobądź mi kobietę Montforta. Kiedy ja dostanę to, czego pragnę, ty otrzymasz stosowną nagrodę.
Fritz skłonił głowę i opuścił gospodę. Złowrogi błysk w oczach Cowpera nie umknął jego uwagi. Wiedział, że nie należało mu ufać, bo wielu z tych, którzy oddali mu usługi, było rozczarowanych zapłatą. Fritz był przekonany, że lord de Montfort dobrze go wynagrodzi za oddanie dziewczyny, a jeszcze lepiej za informacje, które mogą doprowadzić do upadku Cowpera. Zmarły lord de Montfort nie przepisał majątku na Cowpera. Jego podpis na akcie sprzedaży został sfałszowany, a Fritz miał w rękach dowody – Cowper długo ćwiczył się w podrabianiu podpisu de Montforta seniora, a potem beztrosko wyrzucał pergaminy. Fritz zbierał je pieczołowicie. Był przy tym, jak dumny starzec zrozumiał, że został oszukany. Był również świadkiem niecnego mordu, który został popełniony tej samej nocy. Mało tego, miał list napisany własnoręcznie przez zmarłego lorda de Montforta, w którym starzec błagał syna Stefana o powrót i pomoc.
Fritz zachował te dokumenty i czekał na odpowiedni moment, by je wykorzystać. Nienawidził Cowpera, człowieka bezlitosnego i brutalnego, lecz nie próbował go zniszczyć dopóty, dopóki żył jego kuzyn, sir Hugh. Fritz uważał sir Hugh za diabła wcielonego, ale miał respekt dla jego przebiegłości, podczas gdy dla swojego pana stracił poważanie. Cowper nie zasługiwał, w jego mniemaniu, na dobra, w które opływał dzięki morderstwu i oszustwu. Fritz z przyjemnością przyczyniłby się do strącenia go z piedestału. Nie mógł patrzeć na to, że jego siostra była traktowana jak niewolnica. Musiał zdobyć pieniądze, aby zabrać ją i resztę rodziny tam, gdzie nie byłaby narażona na brutalność Cowpera.
Należało wszystko starannie przemyśleć, a przede wszystkim zadbać o to, by nie być zamieszanym w porwanie kobiety lorda de Montforta.

Anna miała na sobie suknię ze szmaragdowego jedwabiu. Szwaczka pomogła jej ją skroić, ale większość ściegów wykonała sama, łącznie z haftem przy kwadratowym dekolcie i mankietach zwisających rękawów. Szeroka spódnica tworzyła z tyłu niezbyt długi tren, a złocista szarfa pasowała do stroiku we włosach. Czarne skórzane pantofelki również były ozdobione złotym haftem. Stefan przysłał jej na ten wieczór złoty łańcuch na szyję. Prezentowała się jak szlachetnie urodzona dama. Brakowało jej tylko jednego: ślubnego pierścienia pana tych ziem i tego zamku.
Schodziła na dół trochę niespokojna. Jak dotąd bez wysiłku udawała kuzynkę Stefana, ale co zrobi, jeśli któryś z gości zdemaskuje ją jako oszustkę? Wszyscy uznają ją za kochankę lorda de Montforta, jej reputacja legnie w gruzach i zostanie okryta hańbą. Może należało powiedzieć prawdę Marii Renard? Gdyby to zrobiła, Maria z pewnością wycofałaby się z przyjaźni. Nie, musiała kontynuować maskaradę, przynajmniej dopóty, dopóki nie odzyska pamięci. A jeśli nigdy nie przypomni sobie, kim jest? Czy Stefan się zadeklaruje? Czy poprosi ją o to, by została jego kochanką czy żoną?
Chwilami Annie wydawało się, że chętnie przyjęłaby każdą z tych propozycji. Lord de Montfort potrafił być szorstki, a w gniewie nawet przerażający. Jednak im dłużej przebywała pod jego dachem, tym bardziej ją do niego ciągnęło. Marzyła, by wreszcie zaczął z nią mówić o miłości.
Stefan był w wielkiej sali. Na widok jego strojnych szat serce zatrzepotało w piersi Anny. Przywykła oglądać go w prostym odzieniu, tymczasem na ten wieczór przywdział pański strój, haftowany złotą nicią i naszywany klejnotami. Wyglądał w nim wyjątkowo przystojnie i dumnie, nawet nieco arogancko. Anna poczuła, że z radością będzie tego wieczoru odgrywała rolę pani domu i wraz z nim witała zaproszonych gości.

Stefan obserwował, w jaki sposób Anna wita gości. Gdyby kiedykolwiek żywił wątpliwości, czy jest damą, teraz musiałby się ich pozbyć. Jej maniery były niemal królewskie. Ogarnęło go gwałtowne pragnienie uczynienia z Anny swojej kobiety. Jeżeli jego plan się powiedzie i Cowper zostanie sprowokowany do wykonania ruchu, ich długotrwała wojna może wkrótce dobiec końca. Wówczas Stefan będzie mógł snuć plany na przyszłość, czego dotychczas sobie zabraniał. Uważał, że nie zasługuje na tę piękną dziewczynę, która niepostrzeżenie zawładnęła jego sercem, ale z każdym dniem wydawało się coraz mniej prawdopodobne, że Anna kiedykolwiek przypomni sobie swoją tożsamość. Nie mógł jej zostawić na pastwę losu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby się z nią ożenić.
– Twoja kuzynka, panie, jest piękną kobietą – zauważył stojący obok Stefana książę De Vere. – To Angielka, oczywiście?
– Tak, Anna jest Angielką – przyznał Stefan – ale jej francuski poprawia się z każdym dniem. Jest inteligentna i rozumie, że musi płynnie mówić po francusku, jeśli chce mieszkać w tym kraju.
– Zamierzasz ją zatrzymać, panie? Nie ma rodziny?
– Niedawno straciła rodzinę. – Stefan uświadomił sobie, że zdradził więcej szczegółów dotyczących Anny, niż powinien. – Przyjechała do mnie, bo nie miała gdzie się podziać. Niewykluczone, że pobierzemy się, jeśli dojdziemy w tej sprawie do porozumienia.
– Rozumiem – stwierdził książę De Vere.
Intrygowała go urodziwa kuzynka de Montforta. Czuł, że otacza ją jakaś tajemnica, i nie potrafił uwierzyć w historię opowiedzianą przez gospodarza, choć nie umiałby wyjaśnić dlaczego. Niemniej uznał dziewczynę za czarującą i nie chciał źle o niej myśleć. Wiedział, że w okolicy zaczęły krążyć plotki o pojawieniu się w zamku kochanki de Montforta, ale książę wyczuwał, że Anna jest niewinna. Z niezwykłą siłą pociągała go ta świeża i piękna młoda kobieta.
– Życzę, by dopisało ci z nią szczęście, de Montfort.
Niezadowolony z siebie, Stefan obserwował księcia, który podszedł przywitać się z Charles’em i Marią Renardami. Czy popełnił błąd, zapraszając sąsiadów? A może plotki zaczęły rozchodzić się od razu, gdy tylko wyszło na jaw, że w jego domu zamieszkała młoda piękność?
De Vere zbliżył się teraz do Anny i wszczął z nią rozmowę. Stefan przyglądał im się zwężonymi oczami. Nie znał zbyt dobrze księcia, było w nim jednak jakieś wyczuwalne wyrachowanie. Hassan wspominał kiedyś Stefanowi o podejrzanie częstych odwiedzinach w zamku księcia i wyrażał zdumienie, że Francuz miał aż tylu przyjaciół wśród Hiszpanów.
Dźwięczny śmiech Anny wyrwał Stefana z zamyślenia. Niewątpliwie bawiła się doskonale. Wyglądała przepięknie, robiła wrażenie zadomowionej i szczęśliwej. Ich spojrzenia się spotkały i Anna uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że zapragnął porwać ją w ramiona.

Pod koniec przyjęcia Stefan doszedł do wniosku, że był nazbyt opieszały – powinien albo bardziej przyłożyć się do poszukiwań rodziny Anny, albo ją poślubić. Nie miał prawa przetrzymywać jej w zamku i pozwalać, aby jej reputacja była zagrożona tylko dlatego, że nie miała gdzie się podziać.
Muzycy zaczęli grać i goście dopraszali tańców. Stefan podszedł do Anny, stojącej wraz z Marią, skłonił się i wyciągnął do niej rękę.
– Chodźmy, jako gospodyni musisz wraz ze mną rozpocząć tańce.
Anna podała mu rękę i pozwoliła się zaprowadzić na środek sali. Nie była pewna, czy potrafi tańczyć, ale gdy Stefan skłonił się i uniósł jej dłoń zamkniętą w swojej, okazało się, że jej ciało natychmiast zrozumiało sygnał. Taniec był dla niej czymś naturalnym, instynktownie podążyła za nim. Czuła, że zawsze lubiła tę rozrywkę, jednak w tańcu z tym konkretnym mężczyzną było coś wyjątkowego, czego nigdy dotychczas nie doświadczyła.
Gdy taniec dobiegł końca, Stefan odprowadził ją do miejsca, gdzie stali Maria i kawaler Renard. Skłonił się przed Marią i poprowadził ją na parkiet, a kawaler poprosił Annę, by została jego partnerką.
Taniec z młodym Francuzem sprawił jej przyjemność, lecz nie było to przeżycie. Mimowolnie raz po raz zerkała ku Stefanowi i Marii, która najwyraźniej doskonale bawiła się w towarzystwie pana domu. Anna stłumiła uczucie zazdrości. Tańczyła z pozostałymi gośćmi, a Stefan prosił na parkiet wszystkie damy po kolei, ale żadnej więcej niż raz.

Następnego ranka Anna obudziła się bardzo wcześnie. Po upalnej nocy była lepka od potu. Narzuciła na siebie cienką pelerynę i wyszła do ogrodu. Słońce dopiero wzeszło, nie spodziewała się więc nikogo spotkać. Służba napracowała się, żeby przed przyjęciem doprowadzić zamek do połysku, i nie kwapiła się z rozpoczęciem nowego dnia. Jeśli się pospieszę, pomyślała Anna, zdążę wykąpać się w basenie.
W ogrodzie nie spotkała nikogo. Zsunęła pelerynę i w koszuli zeszła po schodkach do basenu. Zanurzyła się w cudownie chłodnej wodzie i w przypływie nieoczekiwanej beztroski zerwała z siebie koszulę. Nie umiała pływać – nigdy jej tego nie nauczono. Doszła do wniosku, że być może pływanie w rzece należało do przyjemności zabronionych młodym damom. Basen był na tyle płytki, że mogła chodzić po dnie i pluskać się w wodzie, ile dusza zapragnie.
Dopiero gdy postanowiła wyjść z wody i odwróciła się w stronę schodków, zdała sobie sprawę z czyjejś obecności. Instynktownie zasłoniła piersi rękami. Stefan podniósł z ziemi pelerynę i ją rozłożył.
– Wyjdź. Chcę z tobą porozmawiać.
– Połóż pelerynę i odwróć się tyłem.
– Nie sądzisz, że na to za późno? – zapytał Stefan z błyskiem rozbawienia w oczach. –– Nie zamierzałem cię podglądać, przyszedłem, żeby ochłodzić się po gorącej nocy. Najwyraźniej wpadłaś na ten sam pomysł.
– Nie wyjdę dopóty, dopóki nie odwrócisz się tyłem.
Stefan roześmiał się, ale posłusznie odłożył pelerynę na kamienną ławkę przy basenie i odwrócił się plecami. Anna szybko wbiegła po schodkach, narzuciła na siebie okrycie i mocno się nim otuliła.
– Możesz się odwrócić – powiedziała. Materiał przemókł i przylgnął do jej ciała. Anna uświadomiła sobie, że bardziej podkreślał jej kształty, niż je ukrywał. – Myślałam, że kąpiesz się wieczorami, a służba pośpi dzisiaj dłużej po wczorajszym przyjęciu.
– Większość nadal śpi – odparł Stefan, przesuwając wzrokiem po ciele Anny. – Przychodzę tu, gdy jestem niespokojny. Woda pomaga mi się odprężyć.
– Coś cię martwi? – Anna spojrzała na niego pytająco. – Nie jesteś zadowolony z przebiegu wczorajszego wieczoru? Wydaje mi się, że goście byli zadowoleni.
– Jestem tego pewien, ale wydaje mi się, że zastanawiali się nad tym, co porabiasz w zamku. Obawiam się, że nie wszyscy wierzą w nasze pokrewieństwo. Te wątpliwości będą narastały, jeśli natychmiast czegoś nie postanowimy.
– Co masz na myśli, milordzie? – Anna wstrzymała oddech, serce zaczęło jej mocniej bić. – Chcesz mnie odesłać?
– Wolałabyś wyjechać? Mogę cię wysłać do klasztoru. Zakonnice przyjmą cię z pewnością, jeśli dam ci posag.
– Nie odsyłaj mnie, proszę! – zawołała Anna. – Czy rozgniewałam cię czymś?
– Nie – odpowiedział miękkim, pieszczotliwym głosem. – Nie mam ci nic do zarzucenia poza tym, że co noc wiercę się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Opanowałaś moje myśli…
Stefan zbliżył się i przyciągnął Annę do siebie, po czym ją pocałował. Tym razem nie był to delikatny pocałunek; zawładnął jej ustami namiętnie, jakby chciał sięgnąć po duszę Anny. Objął dłońmi jej pośladki, przyciągając ją do siebie i nie przerywając pocałunku. Gdy wreszcie wypuścił ją z objęć, kręciło jej się w głowie i z trudem wciągnęła powietrze w płuca.
– Nie potrafię tak dłużej żyć – wyznał Stefan. – Próbowałem ignorować swoje uczucia, ponieważ zasługujesz na więcej, niż mogę ci dać. Nie jestem szlachetnym, dobrym człowiekiem, nie wiem nawet, czy potrafię kochać, ale pragnę cię trzymać w ramionach, leżeć z tobą w łożu…
– O co mnie prosisz, milordzie? – Anna odetchnęła z ulgą. Nie był na nią zły. Nie zamierzał jej odesłać. – Jeśli chodzi o to, bym została twoją kochanką…
Stefan położył palec na ustach Anny.
– Nigdy bym cię nie obraził taką propozycją – zapewnił. – Nie znam twojego nazwiska i nie wiem, skąd pochodzisz, ale bez wątpienia jesteś damą. Nie przeszłoby mi nawet przez myśl, by zaoferować ci coś poza małżeństwem i to jak najszybszym, zanim twoja reputacja legnie w gruzach. Długo walczyłem ze sobą, ponieważ w ogóle nie zamierzałem się żenić. W przeszłości miałem do czynienia wyłącznie ze zdradzieckimi kobietami, oszustkami niegodnymi zaufania, ale przekonałem się, że ty jesteś niewinna i uczciwa. Nie zasługuję na to, by zostać twoim mężem, ale jeśli zgodzisz się wyjść za mnie, to zrobię wszystko, żebyś była ze mną szczęśliwa.
– Och… tak! – powiedziała z zachwytem Anna. Zgodziłaby się na wszystko, byle tylko Stefan nie posłał jej do klasztoru. Wszelkie myśli o domu i rodzinie wyleciały jej z głowy. Czuła, że w przyszłości będą się zdarzały takie chwile, gdy zatęskni za utraconą tożsamością, ale uczucia żywione dla Stefana były zbyt silne, by mogła się im oprzeć. – Tak, wyjdę za ciebie… Kiedy ma być nasz ślub?
– Gdybym miał na uwadze tylko siebie, ściągnąłbym do zamku księdza, żeby już dzisiaj połączył nas węzłem małżeńskim – rzekł Stefan, przytulając i pieszcząc Annę. – Najchętniej wziąłbym cię już teraz, tutaj, lecz nie zaspokoję żądzy dopóty, dopóki nie zostaniesz moją żoną. Zaprosimy na ślub gości, którzy bawili wczoraj na przyjęciu, ale najpierw w wiejskim kościele padną zapowiedzi, aby wszyscy w okolicy wiedzieli, że mam wobec ciebie uczciwe intencje. Wtedy nawet ci, którzy podejrzewają, że jesteś moją kochanką, nie będą śmieli szargać twojego imienia, a nasze pierwsze dziecko nie urodzi się przed czasem.
– Jak się pobierzemy, skoro nie znam własnego nazwiska?
– Dałem ci swoje – przypomniał jej Stefan. – Jesteś Anną de Montfort. A lady de Montfort zostaniesz, jak tylko załatwimy wszelkie formalności. Oczywiście, pod warunkiem, że naprawdę tego chcesz.
– O, tak! – zawołała Anna.
Może Stefan nie kochał jej tak jak ona jego, ale zależało mu na niej, pragnął jej. W tym momencie liczyło się dla niej tylko to, że chciał ją zatrzymać przy sobie na zawsze. Zostanie jego żoną, będzie mieszkała w jego domu i rodziła mu dzieci. Niczego więcej nie pragnęła, może tylko znać własne nazwisko. Była przekonana, że nawet gdyby je znała i wiedziała, gdzie szukać rodziny, nie zostawiłaby tego mężczyzny.
– Tak, Stefanie.
– Liczę na to, że wojna między mną a lordem Cowperem zostanie wkrótce zakończona. Jeżeli zgodzi się wrócić do Anglii i zrezygnować z dalszej walki, to postaram się zapomnieć o tym, że wraz z kuzynem zamordował mojego brata i ojca.
– Zrezygnujesz z zemsty? – Anna popatrzyła niepewnie na Stefana. – Przecież ślubowałeś, że jeszcze przed końcem roku jeden z was spocznie w grobie?
– A czy mógłbym przyjść do ciebie z krwią na rękach? – odpowiedział pytaniem. – Nie jestem mordercą. Będę nim, jeśli dla zemsty zabiję Cowpera. Jego krew splami moją duszę i nie będę mógł przyjść do ciebie. Dlatego spotkam się z nim i dam mu szansę na zawieszenie broni. Pozwolę mu zatrzymać ziemie, które mi ukradł, ponieważ tutaj mam wszystko, czego pragnę.
– Och, Stefanie – Anna przytuliła się do niego – tak bardzo cię kocham. – Zaczerwieniła się, ale powiedziała sobie stanowczo, że nie ma powodu do wstydu. To wyznanie samo jej się wyrwało, nie była w stanie go powstrzymać. – Może ty jeszcze mnie nie kochasz, ale będę się modliła, by tak się stało, bo ja kocham cię z całego serca. – Była tak słodka, tak niewinna, że serce mu się ścisnęło, a jednak nie wypowiedział słów, które tak bardzo pragnęła usłyszeć. Pragnął jej tak bardzo, że całe jego ciało płonęło z pożądania, ale miłość… miłość czyniła mężczyznę słabym. Nie chciał jej pokochać w taki sposób, w jaki ona chciała być kochaną.
Stefan pochylił głowę i jeszcze raz ją pocałował.
– Idź się ubrać, zanim wstaną domownicy. Gdyby zobaczono nas teraz razem, wzbudzilibyśmy najgorsze podejrzenia. Za mało wagi przywiązywałem do tej pory do ochrony twojej reputacji. To musi się zmienić. Pobierzemy się najszybciej, jak to możliwe.
Anna pocałowała go impulsywnie i pobiegła w stronę zamku. Gdy dotarła do drzwi, odwróciła się, pomachała Stefanowi na pożegnanie i zniknęła we wnętrzu domu.
Stefan odprowadził ją wzrokiem. Przez całą noc leżał bezsennie, próbując zdecydować, czy poślubić Annę, czy też odesłać ją stąd, by nie straciła dobrego imienia. A potem zobaczył ją w basenie i decyzja sama zapadła. Nie mógł pozwolić jej odejść, a co za tym idzie, musiał pojąć ją za żonę. Oznaczało to konieczność podjęcia próby zawarcia pokoju z Cowperem.
To nie będzie łatwe, ponieważ nienawiść nie wygasła. Niemniej jednak musiał albo zabić tego człowieka, albo się z nim pogodzić. Dla Anny gotów był odstąpić od zemsty. Powoli ruszył w stronę domu. Powinien wezwać księdza i rozpocząć przygotowania do ślubu.

Stefan de Melford, niesłusznie obwiniany o śmierć brata, opuszcza kraj i osiedla się w Normandii. Stroni od ludzi i życia towarzyskiego, ma opinię zabijaki i rozbójnika. Anglię odwiedza niezwykle rzadko. Podczas jednej z podróży załoga jego statku wyławia nieprzytomną kobietę. Zaintrygowany tajemniczą nieznajomą i zafascynowany jej urodą, Stefan zabiera ją do zamku. Nie wie, jak bardzo ta decyzja odmieni jego życie...

Miss Piękności, Klejnot Sycylii

Dani Collins, Sarah Morgan

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1286

ISBN: 9788329112697

Premiera: 08-01-2025

Fragment książki

Miss Piękności – Dani Collins

– Umrzesz tam! – krzyknął książę z łodzi motorowej. – Nie będę cię ratował!
I dobrze – pomyślała Klaudia Bergqvist, mimo że morze było tak zimne, że bolały ją wszystkie mięśnie. Woda była ciemna i wciągała ją w swoją otchłań, wsiąkając w długą suknię, która robiła się coraz cięższa. Jedwabny dżersej oplątywał jej kostki, gdy próbowała płynąć. Fale były niespokojne, przez co trudno jej było złapać oddech.
Choć była dobrą pływaczką, migoczące światła wyspy wydawały się niebezpiecznie daleko… za daleko. Duszące sieci paniki oplątywały ją coraz mocniej, a wyobraźnia zaczęła podpowiadać najgorsze scenariusze. Co może czaić się na nią w tych nieprzejrzystych głębinach oprócz niej i tego drania, który zwabił ją na swoją łódź?
Usłyszała za sobą dźwięk silnika. Zatrzymała się na chwilę i obejrzała, czy za nią płynie. Odetchnęła, gdy zrozumiała, że niewielka łódź oddala się od niej w stronę ogromnego jachtu, na którym rozpoczęła swój wieczór. Cała ta noc była jedną wielką pułapką, choć wtedy tego nie zauważała.
– Przyjdź na imprezę na moim jachcie – mówił. – Kiedy będziesz miała dość zgiełku, oprowadzę cię po nim. – Uspokajał ją książę.
A teraz tylko on, książę, wracał na Stella Vista, największą wyspę w łańcuchu tworzącym Królestwo Nazarine, a ona była sama w ciemnym, niespokojnym morzu.
Serce Klaudii biło nierówno, a brzuch kurczył się z ogromnego strachu, przez co nie była w stanie równomiernie oddychać. Kiedy odwróciła się znów w kierunku celu, mała wyspa, którą widziała jeszcze przed chwilą, zniknęła.
Nie panikuj – pomyślała, obracając się wciąż w wodzie w poszukiwaniu celu.
Nie miała wyjścia. Zsunęła z siebie coraz cięższą suknię i lżejsza popłynęła przed siebie.
Moja mama potrzebuje mnie żywej – myślała, starając się unormować oddech, jednak myśl o matce wzmogła w niej niepokój.
Ann-Marie Bergqvist nie chciała, żeby jej córka brała udział w tym widowisku. Upierała się, że jest archaiczne i seksistowskie. Klaudia nie zaprzeczała, ale schlebiała jej sława i kolejne wygrane. Lecz teraz, gdy stwardnienie rozsiane matki zaostrzyło objawy, sprzedała wszystko i chciała się nią zaopiekować. Choć, wiedziała, że tej choroby nie można wyleczyć, a jedynie spowalniać jej postępowanie, Klaudia chciała spędzać z matką jak najwięcej czasu, a za zarobione pieniądze sprawić, by czuła się jak najlepiej.
Światowe wybory Miss Pangei były jednymi z najbardziej dochodowych show. To one zaprowadziły ją do Nazarine, gdzie miała pojawić się w najbardziej renomowanym czasopiśmie, ozdobionym ciałami najpiękniejszych kobiet, odzianych w skromne stroje kąpielowe, a gdyby udało jej się znaleźć na okładce, zarobiłaby jeszcze więcej. Tak naprawdę od początku była faworytką w konkursie i dobrze o tym wiedziała.
Czy to dlatego książę obrał ją za cel? Ponieważ miała szansę na wygraną?
Próbowała o tym nie myśleć, była już i tak bardzo zmęczona. Wysiłek związany z pływaniem nie był problemem, ale siła morza stawiała jej ciału ogromny opór. To nie był spokojny basen, który przecinała jak żyletka. Fale uderzały w nią ze wszystkich stron, a słona woda wpływała nosem do gardła.
A co, jeśli nie przeżyje? Co, jeśli jutro nie pojawi się na sesji zdjęciowej i nie wygra żadnej nagrody pieniężnej? Co, jeśli utonie i nie zobaczy więcej kobiety, którą kochała nad życie? Wtedy jej matka będzie skazana na poddanie się chorobie i samotną walkę z nią.
Nie myśl o tym – skarciła się w myślach. Oddech, ręka, wybicie. Oddech, ręka, wybicie.

– Wasza Wysokość, w pałacu jest intruz!
Strażnik księcia Filipa podał mu tablet, gdy władca zasiadał do późnego obiadu.
François – pomyślał.
Jego myśli zawsze wędrowały do jego bliźniaka, gdy działo się coś nieprzewidywalnego. Filip starł się tłumić w sobie wszelkie negatywne emocje związane z bratem i skupiał się na tym co ważne w danej chwili. Strażnik wyświetlił nagranie z monitoringu. Pływak zbliżał się do zachodniej części wyspy. Było to miejsce, gdzie niejeden statek uginał się pod uderzającymi z każdej strony prądami, a płytkie ostre skały szczerzyły kły tuż pod powierzchnią wody. Jeśli komuś udało się dotrzeć na plaże, natykał się wyłącznie na sterty kamieni i wyrzuconych z morza ostrych muszli. Podobnie jak jej władca, Sentinella była nieprzyjazna i groźna dla niezapowiedzianych gości.
Filip próbował powiększyć obraz, ale był zbyt mglisty i rozmyty, by móc ustalić tożsamość pływaka.
– Jak on się tu dostał? Czy w pobliżu jest jakiś statek?
– Dziś wieczorem na pokładzie Faworyty Królowej odbyła się uroczysta kolacja dla uczestniczek konkursu. Wokół niej pływało mnóstwo mniejszych łodzi, które organizowały wycieczki na mniejsze wyspy. Około mili stąd utknęła siedmiometrowa łódź, to najbliżej nas.
Usta strażnika zacisnęły się. Wiedział o wrogości panującej między braćmi i nie chciał nawet wymawiać imienia François.
Filipa nie zaskoczyła wiadomość, że jego brat jest w pobliżu. François spędził większość swojego życia na pogoni za kobietami i imprezami, ale zawsze wracał do domu o tej porze roku, organizując swój konkurs piękności na ich wyspie. Zwykle jednak nie wyrzucał ludzi za burtę ani nie wysłał pod drzwi brata intruzów.
– Zatem powitajmy naszego gościa – powiedział Filip i wstał od stołu, nie próbując duszonej kaczki.
– Panie, on może być uzbrojony – zauważył strażnik.
– On? – Książe popatrzył jeszcze raz w ekran i zobaczył, że gdy pływak uchwycił się jednej ze skał, górę jego ciała okrywał skąpy biustonosz. – Jeśli nie ma zamiaru wypluć na mnie kapsułek z cyjankiem, sądzę, że nie ma się czego obawiać. – Wyszedł przez drzwi prowadzące na tyły twierdzy, a następnie podszedł do bramy w murze.
Podążyło za nim dwóch strażników, przekazując reszcie komunikaty przez radio. Kiedy dotarł do kolejnej bramy, która blokowała dostęp do schodów prowadzących w dół klifu, dołączyło do nich kolejnych dwóch uzbrojonych gwardzistów. Stopnie były strome i wykute dawno temu. Jedynym zabezpieczeniem przed osunięciem się z nich na skały była lina przeciągnięta wzdłuż nich.
Filip nie schodził po tych schodach od lat, zwłaszcza nocą. Machnął na jednego ze strażników, by oświetlił mu drogę. Kiedy zeszli na dół, nie widział zupełnie nic. Do jego uszu dobiegał tylko szum walczących ze sobą fal. Nagle usłyszał kobiecy kaszel i nierówny oddech w pobliżu brzegu.
Kiedy ujrzał drobną postać w słabym świetle księżyca, zamarł. Wyglądała jak syrena wyrzucona z mrocznych, morskich krain. Klęczała na brzegu, jej mokre włosy oplatały ją niczym winorośl, a każdy oddech był szlochem wysiłku.
To nie było bikini! Miała na sobie wyłącznie bieliznę, koronkowy komplet w nieokreślonym kolorze. Teraz wyglądała jak wynurzająca się z głębin Wenus! Była najpiękniejszą kobietą, jaką Filip kiedykolwiek widział. Sprawiła, że jego wnętrzności skręciły się w uścisku pożądania, pragnienia posiadania i natychmiastowej pewności, że usidlenie jej nie będzie takie proste. W przypływie nietypowej zazdrości chciał odwrócić od niej wzrok swoich strażników. Ona była jego!
Kobieta z wysiłkiem wysunęła się na suchy ląd i upadła na bok. Podchodząc do niej, zauważył, że jej mięśnie drżą z wysiłku, a oczy otwierają się ostatkiem sił.
– Co ty tutaj robisz? – zapytała z mieszanką rozgoryczenia i strachu, a później rzuciła mu w twarz garść kamieni.

Jak mnie tu znalazł?
Klaudia nie myślała logicznie, ale w końcu próbowała uciec przed samym diabłem. Zacisnęła dłoń na kawałkach pokruszonych muszli i kamieniach, a później rzuciła mu je w twarz. Próbowała od niego uciec, ale była wyczerpana. Jej mięśnie drżały.
W tym samym momencie usłyszała ciężki, męski głos, który mówił do niej coś po włosku, a później poczuła, jak mężczyzna przyciska jej słabe ramiona do ostrego żwiru. Powinna była utonąć! Tej nocy i tak umrze.
Przepraszam, mamo, miałaś rację! Tak mi przykro!
Nagle nastąpiła chwila ciszy, która uświadomiła jej, że powiedziała to głośno. Kiedy uniosła głowę, mogła zobaczyć tylko ciężkie męskie buty.
– Nie atakuj mnie więcej! Moim strażnikom to się nie podoba! – ostrzegł książę.
Była tylko wycieńczoną kobietą, która broniła się przed jego atakiem. Dlaczego tego nie rozumieli? Próbowała się, by usiąść i spojrzeć mu prosto w twarz, ale jej mięśnie przypominały rozgotowany makaron. Nie miała siły nawet płakać.
– Jak się tu dostałaś? – zapytał książę.
To wydawało się zbyt proste, żeby zawracać sobie głowę odpowiedzią. Szukała wzrokiem drogi ucieczki, ale otaczała ją kamienista plaża, skała i strażnicy. Zauważyła, że ich buty są zupełnie różne od tych, które widziała na statku. Były fantazyjne i ozdobione włoskimi detalami.
Poczuła, że fale znów obmywają jej łydki. Czy udałoby jej się jeszcze raz uciec wpław przed swoim oprawcą?
– Chciałam dopłynąć do Sycylii. Zgubiłam się?
Usłyszała nad sobą ironiczne parsknięcie strażnika.
– Odpowiadaj na pytania księcia! – warknął kolejny.
Nagle książę, którego z całego serca nienawidziła, powiedział coś szorstko po włosku. Nie zrozumiała ani słowa, ale jego strażnicy cofnęli się o kilka kroków.
– Jeśli chcesz tu leżeć i czekać, aż w twoich ranach rozwinie się zakażenie, śmiało. Możesz też pójść do zamku i skorzystać z pomocy lekarza, a w zamian wyjaśnić mi, skąd się tu wzięłaś.
Klaudia chwyciła kolejną garść piachu, gdy się do niej zbliżył.
– Nie! – Chwycił ją za nadgarstek. – Rozmawialiśmy o tym!
Usłyszała jak przez mgłę dźwięk przeładowywanej broni. Nigdy wcześniej nie słyszała go na żywo. Nigdy w życiu nie była tak przerażona.
– Nie dotykaj mnie – powiedziała ostatkiem sił.
– Otwórz rękę! – rozkazał.
– Idź do diabła!
– W takim razie zostaniesz tu.
Nienawidziła go z całego serca. Kiedy zrozumiała, że jej opór nie ma sensu, rozluźniła dłoń i wypuściła jej zawartość.
– Możesz wstać o własnych siłach? – ponowił pytanie.
– Nigdzie z tobą nie pójdę! Wolę umrzeć.
– Byłaś na pokładzie Faworyty Królowej? – zapytał książę.
– Doskonale wiesz, że tak – wykrztusiła.
Była u kresu wytrzymałości. Sól morska drażniła jej rany, a żołądek odmawiał posłuszeństwa.
– Dopłynęłaś tu o własnych siłach? To niebywałe…
– No cóż, nie zostawiłeś mi nawet koła ratunkowego. Nie miałam wyjścia. Jak podła musi być bestia, która zostawia człowieka samego w morzu nocą? – wycedziła przez zaciśnięte zęby i poczuła, że zaraz zwymiotuje.
– Porta la Luce! – krzyknął książę, a jeden ze strażników natychmiast pojawił się obok niego z pochodnią.
– Spójrz! – zwrócił się do niej. – Czy gdy ostatni raz mnie widziałaś, miałem tę bliznę? – Wskazał na białą pręgę na swojej twarzy.
Czy to możliwe? Ile jeszcze zła jej się przytrafi? Jeśli był ktoś gorszy od diabła, który chciał pozbawić ją życia w morskiej toni, tą osobą był jego brat.
– Jestem księciem Nazarine. Nazywam się Filip. Teraz pójdziesz ze mną do zamku i opowiesz mi o wszystkim, co wydarzyło się na statku. – Podał jej dłoń. – Jesteś w stanie iść sama czy mam cię podnieść?
Nie mogła mu odpowiedzieć. Próbowała przetoczyć się na drugi bok, by nie zwymiotować na jego buty.

Filip dał znak swoim ludziom, by odwrócili się plecami, i delikatnie podtrzymywał jej mokre włosy, gdy zwracała połowę laguny prawowitemu właścicielowi. Kiedy skończyła wymiotować, przyciągnął ją do siebie, by mogła się o niego oprzeć. Jej maraton pływacki był czymś, czego nawet on bałby się podjąć, choć kochał sport i wysiłek fizyczny.
Gdy zdjął z siebie koszulę i pomagał jej ją włożyć, była jak szmaciana lalka pozbawiona kości. Miała podrapane uda i łokcie. Krwawiła. Nie umiał wyobrazić sobie przez co przeszła i dlaczego tak rozpaczliwie uciekała przed jego bratem. Rozliczy go z tego później, gdy dowie się, co zaszło na pokładzie statku.
Była ledwie przytomna, gdy wziął ją w ramiona i pomógł wstać.
– Sanitariusze są przy schodach – powiedział jeden ze strażników.
– Jak masz na imię? – zapytał, gdy delikatnie położył ją na noszach. – Czy jest ktoś, do kogo powinniśmy zadzwonić?
– Chcę wrócić do domu – powiedziała z tęsknotą w głosie.
– Wrócisz – powiedział ze współczuciem.
Wiedział, jak to jest być celem François. Jego brat był na tyle okrutny, by terroryzować ludzi i czerpać z tego przyjemność, oraz na tyle niebezpieczny, by zabić.
– Najpierw trzeba opatrzeć twoje rany – zawyrokował książę.
Zauważył, że kobieta ze strachem odwraca od niego głowę. Był to dowód na to, że jego brat wciąż rozpowszechnia plotki o nim. Zwykle się tym nie przejmował, ale teraz go to zmartwiło.
Takie jest życie – pomyślał i chwycił za jeden koniec noszy, pomagając przenieść ranną do zamku.
Klaudia obudziła się w słabo oświetlonym pokoju. Leżała w szpitalnym łóżku pod kroplówką, ale sala wyglądała jak pięciogwiazdkowy hotel. Na stoliku nocnym w stylu renesansowym stała lampa nocna w stylu Tiffany’ego. Dwa fotele umieszczone były pod kominkiem, nad którym wsiał ogromny telewizor, a zasunięte zasłony sugerowały, że znajduje się za nimi taras.
Próbowała usiąść, ale nie mogła powstrzymać gardłowego dźwięku, który się z niej wydobywał. Każdy mięsień jej ciała protestował. Nagle zobaczyła, że ktoś się do niej zbliża. Serce biło jej jak oszalałe, a gardło zaschło, uniemożliwiając przełknięcie śliny.
– Dzień dobry – powiedział Filip.
W świetle dnia wyglądał jeszcze bardziej imponująco, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i szare spodnie. Zauważyła, że jego czarne włosy lśnią, a świeżo ogolona twarz kontrastuje z białą, grubą blizną, która była jednocześnie przerażająca i uspokajająca.
– Lekarze oczyścili rany i uzupełnili płyny. – Skinął na woreczek kroplówki, po czym przyłożył wierzch dłoni do jej czoła.
Nie ufaj mu – podpowiadał jej instynkt, jednak bardzo tęskniła za kimś, kto się nią zaopiekuje.
– Jesteś głodna?
– Która godzina? – Jej głos był zachrypnięty i słaby.
– Szósta dwadzieścia – odpowiedział, odwracając się do zawieszonego za nim zegara.
Czy zdąży jeszcze na sesję zdjęciową? Miała być na niej o ósmej dwadzieścia.
– Doktorze Esposito, spał pan w ubraniu? – Filip powitał starszego mężczyznę.
– Owszem, wiedziałem, że mogę być potrzebny. – Stłumił ziewnięcie, zapinając biały kitel na pogniecionym ubraniu. Dzień dobry, Klaudio. Jak się czujesz?
– Skąd znacie moje imię?
– Moi agenci to wyszkoleni szpiedzy. Mamy w pałacu najnowsze technologie rozpoznawania twarzy, jednak tym razem to nie było potrzebne. Sprawdziłem tegoroczne kandydatki na Miss Pangei i oto jesteś, druga od lewej.
– Masz podwyższone tętno – powiedział doktor, trzymając ją za nadgarstek. – Nie od dziś wiadomo, jak książę działa na kobiety. Powinien wyjść?
– Kiepski żart. – Filip przewrócił oczami i parsknął z rozbawienia.
Klaudia zacisnęła usta. Jeśli powie „tak”, będzie to oznaczało, że doktor ma rację. Jeśli odmówi, wyjdzie na to, że chce, by został.
– Muszę skorzystać z łazienki – powiedziała wreszcie, uznając to za najlepsze rozwiązanie sytuacji.
– Czy możesz wyjąć to z mojej ręki? – zapytała lekarza, patrząc bezradnie na wenflon.
Doktor skinął głową i delikatnie wysunął z jej dłoni wenflon. Klaudia próbowała się podnieść, ale bezskutecznie. Gdy wreszcie udało jej się opuścić nogi na podłogę, zakręciło jej się w głowie. Oparła się bezsilnie o ramię Filipa, inaczej straciłaby równowagę. Jego mocny uścisk na jej talii sprawił, że poczuła się odrobinę pewniej.
– Pomogę ci. Esposito doznał w zeszłym roku kontuzji pleców, więc nie może poprowadzić cię do toalety.
Klaudia chwyciła się mocniej jego ramienia, nie miała wyjścia. Choć nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a kolana drżały jak galareta, starała się nie pokazywać po sobie cierpienia. Ramię księcia nadal spoczywało na jej plecach, a palce wbijały się w talię. Choć miała na sobie wyłącznie cienką koszulę, nie czuła, że patrzy na nią pożądliwie, jak jego brat.
– Dasz sobie radę? – zapytał, sadzając ją na welurowe krzesło ustawione w toalecie.
– Tak.
Nawet łazienka, która stanowiła część medyczną pałacu, była przepięknie urządzona. Złota armatura, fantazyjna wanna na ozdobnych nóżkach i prysznic wyłożony ciemnoniebieskimi kafelkami wyglądały wspaniale.
– Nawet nie myśl o przejściu przez to okno. – Ruchem głowy wskazał uchylny witraż. – Na dole stoi strażnik.
Czyżby czytał jej w myślach? Oczywiście, że o tym pomyślała.
– Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebować – dodał i zostawił ją samą.
Klaudia przejrzała się w lustrze. Jej ciało było poobijane, a z niektórych ran wciąż delikatnie sączyła się krew. Nawet jej policzek pokryty był sińcem. Jednak nie myślała o obrażeniach. Jedyne, o czym myślała, to to, że nie będzie w stanie pojawić się na sesji zdjęciowej. Nawet gdyby udało jej się tam dostać, nie miała szans na wygraną. Do tej pory znajdowała się w pierwszej trójce faworytek każdego etapu konkursu. Teraz nie było na to szans.
To koniec, mamo – pomyślała.

Klejnot Sycylii – Sarah Morgan

Członkowie zarządu firmy Ferrara Resorts siedzieli nieruchomo wokół stołu. Na wszystkich twarzach malował się szok. W absolutnej ciszy, tętniącej od niewypowiedzianych słów, okrzyków zdumienia i jęków protestu, Santo Ferrara uśmiechnął się szeroko.
– Liczę na to, że mój projekt zainteresował państwa, i że zarząd uzna go za warty realizacji. Dziękuję za uwagę – zakończył i niespiesznie zajął swoje miejsce za stołem, rozbawiony wrażeniem, jakie wywarł. Niektórzy spośród szacownych członków zarządu od dobrych paru minut siedzieli z otwartymi ustami, zupełnie nieświadomi tego, jak komiczny przedstawiają widok.
Mijały sekundy, a cisza trwała.
– Proszę cię, powiedz, że żartujesz – odezwał się wreszcie Cristiano, starszy z braci Ferrara. Choć wyraźnie silił się na spokój, brwi miał zmarszczone, a spojrzenie jego ciemnych oczu było pełne napięcia. – Twój projekt jest niewykonalny. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Bo jeśli się przy nim uprzesz, możesz narazić na duże nieprzyjemności nie tylko siebie, ale i nas wszystkich.
Cały Cristiano, pomyślał Santo, maskując przypływ braterskiego uczucia chłodnym uśmiechem. Szczery, serdeczny ekstrawertyk. Wszystko po nim widać – troskę o bliskich, niepewność, czy młodszy brat sprawdzi się na stanowisku szefa wielkiej firmy, które przekazał mu, gdy ograniczył swoją działalność zawodową, żeby mieć więcej czasu dla żony i dwóch uroczych, lecz absorbujących córek.
Santo mógł zapewnić brata, że doskonale wie, z jakim ryzykiem wiąże się realizacja projektu, który przed chwilą przedstawił. Ale nie zamierzał się tłumaczyć. Cristiano musiał przestać traktować go jak dziecko. Skoro powierzył mu stanowisko szefa, nie powinien podważać jego autorytetu, pouczając go przy wszystkich, jakby miał do czynienia z niedoświadczonym stażystą, którego trzeba pilnować, żeby nie narobił poważnych błędów.
Niestety, Cristiano nie potrafił wyzbyć się tego denerwującego nawyku. Ciągle udzielał mu porad i napomnień. Odkąd Santo przejął stery firmy, praktycznie każda z jego decyzji była komentowana przez brata. Oczywiście, Cristiano robił to w dobrej wierze. Chciał się podzielić swoim doświadczeniem, oszczędzić młodszemu bratu stresu i niepewności, których sam zaznał, kiedy po nagłej śmierci ojca musiał porzucić beztroskie, młodzieńcze życie, żeby stanąć na czele rodzinnej firmy. Był tak nawykły do dbania o bliskich, że w swoim postępowaniu nie widział nic złego. Przez myśl mu nie przeszło, że jego chęć pomocy mogła być odebrana jako upokarzające prowadzenie za rączkę.
Santo uznał wreszcie, że nie pozostaje mu nic innego, jak zastosować terapię szokową. Jego plan sprowadzał się do tego, żeby na zebraniu zarządu zgłosić projekt, którego realizacja będzie graniczyła z niemożliwością, ale który będzie w jakiś szczególny sposób istotny dla budowania wizerunku firmy. Gdy Cristiano, jak to miał w zwyczaju, zacznie forsować swój punkt widzenia, Santo uprzejmie, ale zdecydowanie postawi na swoim. A kiedy zwycięstwo w pojedynku słownym, przeprowadzonym wobec całego zarządu, będzie należało do niego, pozostanie mu tylko… odnieść sukces, wcielając w życie wymyślony przez siebie, śmiały projekt.
– Wydaje ci się – powiedział dobitnie – że to rzecz niewykonalna. Ale to nie znaczy, że tak jest w istocie. Weź pod uwagę, że możesz się mylić, zwłaszcza że ostatnio zmieniły ci się życiowe priorytety. Chyba każdy przyzna, że mając trzy kobiety w domu, mężczyzna może… częściowo stracić bystrość myślenia.
Słowa zabrzmiały jednoznacznie – jak rzucona rękawica. Członkowie zarządu zerkali ukradkiem jeden na drugiego, ale wszyscy mieli dość rozsądku, żeby zachować milczenie.
– Chyba zapominasz, bracie, że wciąż zasiadam w zarządzie tej firmy – warknął Cristiano, wbijając w Santa ponure spojrzenie.
– O niczym nie zapominam, bracie – odparł Santo lodowato. – To raczej ty nie pamiętasz, że nie jesteś już głównym rozgrywającym. Sam podjąłeś decyzję, że się wycofujesz, żeby zająć się zmienianiem pieluch. Może więc na tym poprzestań, a kierowanie firmą zostaw innym.
Cisza ponad stołem zgęstniała, powietrze zdawało się drżeć od napięcia. Wszyscy zebrani siedzieli w absolutnym bezruchu, kuląc lekko ramiona. Nikt nie miał pewności, czy w następnej chwili bracia Ferrara nie rzucą się na siebie z pięściami, żeby, jak na rodowitych Sycylijczyków przystało, rozwiązać konflikt za pomocą mocnych i jednoznacznych argumentów.
Cristiano przyglądał się Santowi spod zmarszczonych brwi. Nagle potrząsnął głową i zaśmiał się głośno, szczerze.
– A niech cię, brachu. Odkąd przejąłeś prowadzenie firmy, pracujesz jak tytan i odnosisz sukces za sukcesem. Jesteś diabelnie bystry i śmiały. Ważysz się na rzeczy, na które ja na pewno bym się nie odważył. Sięgasz po nietypowe rozwiązania, których, przyznam szczerze, nie umiałbym znaleźć. Krótko mówiąc: jesteś urodzonym liderem i przekazanie ci fotela prezesa było prawdopodobnie najlepszą decyzją biznesową, jaką podjąłem. Ale nawet ty nie zdołasz dokonać tego, na co usiłujesz teraz się porwać.
Santo żachnął się, ale Cristiano nie dał sobie przerwać.
– Nie przeczę, że projekt, który przedstawiłeś, jest niezwykle atrakcyjny. Zwłaszcza że nasz hotel na zachodnim wybrzeżu wyspy to miejsce szczególne. Kolebka fortuny Ferrarów, pierwszy hotel, założony jeszcze przez naszego dziadka. Gdyby udało się zrobić z niego klejnot w naszej koronie, wydobyć potencjał tego miejsca, pokazać, jak nowoczesność wyrasta z tradycji i że harmonijne połączenie szacunku do przeszłości i otwarcia na przyszłość jest naszą siłą, naszym atutem… byłby to spektakularny sukces, który przyczyniłby się do popularności firmy i ugruntował jej pozycję w dzisiejszych, niepewnych czasach. Ale, jak sam doskonale wiesz, żeby rozszerzyć i uatrakcyjnić ofertę, przyciągnąć większe grono klientów, czy to zainteresowanych sportami wodnymi, czy wypoczynkiem w tradycyjnym, sycylijskim otoczeniu, potrzebujemy większego terenu. W tej chwili posiadamy tam zaledwie maleńki skrawek ziemi, praktycznie bez dostępu do morza. Żeby zrealizować swój projekt, musiałbyś kupić grunty leżące po sąsiedzku. A tak się składa, że są one własnością rodziny Baracchi.
Siedzący w rogu stołu szef działu prawnego westchnął głucho, przetarł twarz dłońmi i zacisnął palce na kilku kosmykach włosów, które jeszcze posiadał. Waśń dzieląca rody Ferrarów i Baracchich trwała od tak dawna, że nikt nie pamiętał, co było jej przyczyną. Każdy wiedział jednak, że waśń ta wciąż owocuje niechlubnymi epizodami bijatyk pomiędzy zwolennikami jednej i drugiej strony, którzy nadużyli wina w lokalnych trattoriach, oraz ciągnącymi się w nieskończoność sprawami sądowymi. Nestor rodu Baracchich od lat blisko pięćdziesięciu uważał za punkt honoru procesowanie się z Ferrarami o każdy drobiazg. Wszelka nadzieja, że waśń wreszcie umrze śmiercią naturalną, rozwiała się parę lat temu, kiedy tragiczny wypadek na nowo podsycił ogień nienawiści.
– Stary Baracchi nigdy w życiu nie sprzeda ci ziemi – pokręcił głową Cristiano. – Prędzej podziurawi cię kulami ze swojej wiekowej flinty, o ile tylko da radę nacisnąć spust. Podobno ostatnio coraz bardziej dokucza mu artretyzm. Daj mu spokój, Santo. Ten stary pieniacz jest nie tylko uparty, ale może też być naprawdę niebezpieczny.
– Ten stary pieniacz, jak go nazywasz, jest też biznesmenem. I doskonale zdaje sobie sprawę, że znalazł się w finansowych tarapatach, a oferta, którą mu złożymy, zapewni jego rodzinie spokój i dostatek na lata. Byłoby z jego strony zupełnie nierozsądne…
– Liczysz na jego rozsądek? – Cristiano uniósł ręce w geście bezradnego zdumienia. – Przecież wiesz, że ten człowiek nie kieruje się rozsądkiem, tylko gniewem i rozżaleniem.
– Owszem, wiem. – Santo skwitował wybuch brata skrzywieniem warg. – I wiem też, że ta cała waśń trwa już stanowczo zbyt długo. Cała Sycylia bawi się naszym kosztem od dobrych stu lat! Po prostu liczę na to, że Giuseppe Baracchi jest, podobnie jak my, zmęczony tą całą szopką. Jeśli przyjmie moją ofertę, zachowa twarz, będzie mógł zakopać topór wojenny i wreszcie odejść na zasłużoną emeryturę.
– W cuda wierzysz? Stary Baracchi raczej umrze, ba, raczej pozwoli, żeby wszyscy jego bliscy pomarli z głodu, niż pójdzie z nami na jakikolwiek układ. Myślisz, że nie zwracałem się do niego z podobnymi propozycjami? Wszystkie odrzucił. A było to, zanim jego wnuk…
Santo poczuł nagłe dźgnięcie bólu, jakby wbito mu sztylet pod żebro, dosięgając serca. Stracił oddech, kiedy zalała go czarna, dławiąca fala żalu i rozpaczy, jak zawsze na wspomnienie tamtej fatalnej nocy.
– Dobrze wiesz, że nie mam nic wspólnego z tym, co spotkało młodego Baracchiego – powiedział głucho. – Dobrze wiesz, jaka jest prawda.
– Oczywiście, że wiem. – Cristiano złagodniał. – Ale czy myślisz, że stary Baracchi przejmuje się tym, jaka jest prawda? Nie. Dla niego ważne jest, że ma na kogo zwalić winę za śmierć wnuka. A ty najlepiej nadajesz się na kozła ofiarnego, wziąwszy pod uwagę okoliczności.
Okoliczności? Na szczęście nikt nie miał pojęcia, co Santo Ferrara robił wtedy, gdy zginął młody Baracchi! Nikt, poza jedną, jedyną osobą, która wiedziała wszystko, bo była wtedy razem z nim. Ale, choć z nią od tamtego czasu ani razu nie rozmawiał, był pewien, że podjęła tę samą decyzję co on – żeby ten sekret zachować dla siebie.
– Jako prawnik – łysiejący mężczyzna odchrząknął, nerwowo poprawiając się na krześle – odradzałbym, w tej sytuacji…
Santo miał dość.
– Z punktu widzenia strategii i zyskowności mój projekt jest bez zarzutu – wycedził. – A jednak odradza mi się go, bo rodzina Baracchi mogłaby się obrazić, choć propozycja, którą zamierzam złożyć jej przedstawicielom, jest najzupełniej uczciwa. Czy myślicie, że jestem tchórzem?
– Wręcz przeciwnie, bracie. – Cristiano pokręcił głową z westchnieniem. – Wiemy dobrze, że jesteś odważny i bardzo niechętnie rezygnujesz z raz powziętej decyzji. Ale tym razem trafiła kosa na kamień. Giuseppe Baracchi nienawidzi każdego, kto nosi nazwisko Ferrara, a ciebie w szczególności. W dodatku, jest nieobliczalny. Kto wie, co może zrobić, kiedy poczuje się przyparty do muru. Jestem zdania, że rozsądnym wyjściem byłoby w ogóle pozbyć się tego hotelu, właśnie ze względu na jego usytuowanie. Nie przynosi dochodów, a jego utrzymanie sporo nas kosztuje. Nie sprzedaliśmy go dotąd, bo mama nie chciała o tym słyszeć. Uważała, że należy pielęgnować tradycję. Ale ostatnio rozmawiałem z nią i jest skłonna…
– Na pewno nie sprzedamy tego hotelu – uciął Santo. – Przekonasz się, że nie minie wiele czasu, a zacznie przynosić zyski, i to niebagatelne. Bo zamierzam zrobić z niego klejnot w naszej koronie. Ale do tego potrzebuję ziemi. Poszerzenie dostępu do morza nie wystarczy, chcę mieć wszystko. Całą zatokę.
Prawnik otworzył usta, a potem zamknął je bez słowa.
– To jeden z piękniejszych fragmentów wybrzeża, który na razie leży odłogiem i niszczeje – ciągnął Santo. – Odkupimy go od Baracchich, którzy wyraźnie nie mają środków, żeby wykorzystać jego potencjał, i udowodnimy, że potrafimy zrobić z niego turystyczną perełkę, zachowując nietknięte środowisko naturalne. Nie zamkniemy plaży; chciałbym, żeby była dostępna dla wszystkich. Zaproponujemy różne atrakcje: sporty wodne, nurkowanie, obserwacje morskiej fauny. To będzie nasza wizytówka.
– Pomysł, jak już tu powiedziano, teoretycznie jest znakomity. – Szef działu prawnego podniósł się z miną straceńca. – Ale poza… prawdopodobnie niechętnym nastawieniem pana Giuseppe Baracchiego do wszelkich propozycji, jakie mogłyby paść ze strony firmy Ferrara Resorts, istnieje jeszcze jeden problem. Na terenie należącym do Baracchich, na cyplu zamykającym zatokę od południa, leży Budka Ratownika. Choć w istocie cały nadmorski teren jest mocno zaniedbany, restauracja ta przynosi spore zyski.
– Racja. – W łagodnym tonie Santa można było usłyszeć lodowate nuty. – Z tym że nie tyle jest to kolejny problem, co kolejna przesłanka świadcząca o słuszności mojego projektu. Na razie Budka Ratownika stanowi dla nas konkurencję, i to niemałą. Ale kiedy będzie należała do nas, stanie się jeszcze jednym, niebagatelnym atutem.
– Kiedy będzie należała do nas?! – Cristiano zaśmiał się ponuro. – Bracie, czyżbyś nie wiedział, kto prowadzi tę restaurację?! Fiammetta Baracchi, wnuczka starego Giuseppe! Podobno stary chciał ją jak najwcześniej wydać za mąż, żeby mieć kłopot z głowy, ale ta diablica potrafiła się mu postawić. Skończyła elitarną szkołę gastronomiczną z wyróżnieniem, a potem wymogła na dziadku, żeby przekazał jej Budkę Ratownika. Kiedy ją przejmowała, była to marna, nadmorska smażalnia z trzema kulawymi stolikami, która oferowała frytki i cienkie piwsko. Nowa szefowa potrzebowała zaledwie kilku lat, żeby stworzyć restaurację słynną na całą wyspę. Nie wydała przy tym ani grosza na marketing; ta dziewczyna po prostu ma niezwykły talent. Budka Ratownika jest jej oczkiem w głowie. Jak, twoim zdaniem, Fia Baracchi przyjmie wiadomość, że zamierzasz kupić ziemię razem z restauracją?
Santo nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią.
Wiedział, co się stanie, jeśli los zetknie ze sobą ich dwoje. Zderzą się charaktery, posypią się iskry. Odżyje przeszłość.
Nie tylko przeszłość dwóch rodzin, waśń, która wyrosła przed laty z zatrutego ziarna zawiści i sprawiła, że żyjące po sąsiedzku sycylijskie rody rzuciły się sobie do gardła, zajadle walcząc o kawałek nadmorskiej ziemi, a potem o wszystko, o co tylko mogły. Także jego prywatna przeszłość. A zwłaszcza ten jej fragment, który starannie ukrywał. W rodzinie Ferrarów, gdzie każdy wiódł życie tak przykładne, że zdawało się skopiowane z obrazka w elementarzu, on jeden skrywał mroczną tajemnicę.
Fiammetta Baracchi.
Santo podniósł się zza stołu i nerwowym krokiem podszedł do ogromnego, panoramicznego okna, za którym rozciągało się szafirowe, skąpane w słońcu Morze Śródziemne. Choć wbił wzrok w szybę, nie dostrzegał ani migoczących w słońcu fal, ani mew żeglujących spokojnie na szeroko rozpostartych, białych skrzydłach. Przed oczami miał Fię Baracchi, taką, jak ją zapamiętał. Jej delikatne ramiona, które w rzeczywistości były o wiele mocniejsze, niż wyglądały. Jej cudowne ciało, jasne, smukłe i sprężyste jak u elfki. Jej dziewczęce, jędrne krągłości, świeże jak pąki róż. Długie, zgrabne nogi o wąskich kostkach. Szczupłą twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i małym, zabawnym nosku, usianym mnóstwem jasnozłotych piegów. Duże, wrażliwe usta, które wydawały się miękkie, nawet gdy je zaciskała w wyrazie uporu. Włosy, które przypominały roztańczone płomienie, i ogromne, szare jak dym oczy, w których czaiła się dzikość.
Nie widział jej od trzech lat.
– Fia nie pójdzie ci na rękę. Nienawidzi cię. – Cristiano przyglądał się bratu spod zmarszczonych brwi.
Czy to była nienawiść…?
Nie rozmawiał z Fią o uczuciach. Prawda była taka, że w ogóle z nią nie rozmawiał, nigdy i o niczym. Nawet tamtej letniej nocy, gdy w półmroku wypełnionym szumem morza i ich własnymi, gorączkowymi oddechami, zdzierali z siebie ubrania, a ręce drżały im z niecierpliwości. Choć działo się to przed trzema laty, pamiętał z zadziwiającą, sugestywną dokładnością, co czuł, gdy chłonęli siebie nawzajem, gdy odkrywali w pospiesznym zachwycie namacalną bliskość swoich ciał. Przemawiały ich palce, rozedrgane z pragnienia, i rozchylone, złaknione wargi. Sycili się sobą, zagubieni w otchłani zmysłów i w ciemnościach nocy. I przez cały ten czas nie zamienili ze sobą ani słowa.
Nie rozmawiali też później, z tej prostej przyczyny, że od tamtej pory się nie widzieli.
Przez długie trzy lata odsuwał od siebie wspomnienia nieopisanych chwil, które przeżył z Fią. Nie szukał kontaktu z nią, nie tylko dlatego, że zupełnie nie wiedział, co mógłby w świetle dnia powiedzieć o tym, czego doświadczyli w mroku nocy. Zachował pełną dyskrecję, bo z nich dwojga to ona ryzykowała więcej. Nosiła wszak nazwisko Baracchi. Gdyby Giuseppe dowiedział się, że jego wnuczka przeżyła szaloną, miłosną przygodę z młodym Ferrarą, zamieniłby jej życie w piekło. Nie dziwiło go więc jej milczenie.
– Ta rodzinna waśń trwa już stanowczo zbyt długo – wyrzucił z siebie gwałtownie, zdziwiony własną emocjonalną reakcją. – Czas ją zakończyć. Baracchi musi to zrozumieć.
– Pobożne życzenia, nawet najsłuszniejsze, to za mało. – Jego brat rozłożył bezradnie ręce. – Jak zamierzasz zakończyć tę waśń? Nie dalej jak dwa lata temu wnuk Giuseppe, jedyny męski potomek i spadkobierca nazwiska, zginął, bo nie wyrobił się na zakręcie i uderzył w mur. A że jechał twoim samochodem, dla starego Giuseppe to tak, jakbyś ty osobiście wysłał go na tamten świat. Myślisz, że kiedy pójdziesz przemówić mu do rozsądku, on poda ci rękę na powitanie, a potem siądziecie sobie na tarasie i przy szklaneczce grappy otworzycie nowy rozdział owocnej i zgodnej współpracy?
– Oferta, którą zamierzam mu złożyć, jest dla niego niezwykle korzystna. – Santo skrzyżował ramiona na piersi, starając się ukryć zniecierpliwienie.
– Pytanie tylko, czy zdążysz mu ją przedstawić, zanim wygarnie do ciebie ze swojej flinty – podsunął brat.
– Przestań – żachnął się Santo. – Baracchi nie będzie do mnie strzelał.
– Nie będzie musiał. – Cristiano uśmiechnął się niewesoło. – Jego wnuczka ma szybszy refleks i celniejsze oko. Wyręczy dziadka.

Miss Piękności - Dani Collins Klaudia Bergqvist bierze udział w konkursie piękności. Napastowana przez księcia François ucieka z jachtu, na którym odbywa się przyjęcie. Na brzegu znajduje ją brat księcia, Filip, o którym słyszała wiele złego, sądzi więc, że wpadła z deszczu pod rynnę. Tymczasem Filip udziela jej pomocy i próbuje namówić, by zgłosiła sprawę policji. Klaudia nie chce odbierać uczestniczkom konkursu szans na nagrodę, na którą sama liczyła. Jednak przystojny książę składa jej propozycję, której Klaudia nie potrafi odrzucić…
Klejnot Sycylii - Sarah Morgan
Jako nowy prezes międzynarodowej firmy hotelarskiej należącej do rodziny Ferrara, ambitny Santo chce dokonać czegoś wyjątkowego. Zamierza uczynić z najstarszego hotelu firmy na zachodnim wybrzeżu Sycylii prawdziwy klejnot. Musi jednak wykupić ziemię od skłóconej od lat z Ferrarami rodziny Baracchich, co wydaje się nierealne. Santo liczy, że pomoże mu Fiammetta Baracchi, wnuczka seniora rodu, z którą, o czym nikt nie wie, trzy lata temu spędził namiętną noc…

Sekrety rodu Morelandów

Candace Camp

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 103

ISBN: 9788329113748

Premiera: 14-01-2025

Fragment książki

Gdzieś w budynku rozległ się trzask. Niezbyt głośny, ale i tak obudził Toma w jego mieszkaniu na poddaszu. Miał lekki sen; nawyk wyniesiony z dzieciństwa, kiedy musiał trzymać gardę nawet we śnie, by przetrwać.
Przez jakiś czas leżał nieruchomo, nasłuchując. Znał w tym budynku każdy kąt. Mieszkał tutaj od roku, odkąd Con się ożenił, a w agencji mieszczącej się na parterze spędził prawie piętnaście lat. Znał każdy dźwięk, jaki wydawała z siebie ta stara kamienica, wiedział, jak powinna brzmieć cisza w pustym budynku. Ta tak nie brzmiała. Coś było nie tak.
Wyskoczył z łóżka, ubrał się i podszedł do drzwi. Uchylił je i nasłuchiwał. Czyżby usłyszał kroki? Tom czuł się w obowiązku bronić tego budynku, chociaż nikt tego od niego nie wymagał. Po prostu było to pierwsze miejsce w jego życiu, które mógł nazwać domem.
Zdjął z gwoździa pęk kluczy i bezszelestnie wyszedł na schody. Omijał stopnie, które mogły zatrzeszczeć.
Był pewien, że usłyszał huk. Szybko pokonał ostatnie kilka schodków i znalazł się na pierwszym piętrze, tuż obok gabinetu Alexa. W pomieszczeniu było cicho i ciemno, więc odwrócił się, żeby sprawdzić drugą stronę korytarza. Spodziewał się, że intruz wdarł się do apteki lub do pracowni zegarmistrza piętro niżej, ale ku swemu zaskoczeniu zobaczył słabe światło pod drzwiami agencji Moreland & Quick. Jego agencji. Ruszył biegiem. Drzwi okazały się zamknięte, więc zmarnował cenne sekundy na włożenie klucza do zamka.
Kiedy wreszcie wpadł do środka, światło było już zgaszone, a ciemna postać właśnie wdrapywała się na okno. Tom krzyknął, przeciął pokój i chwycił intruza za ramię i wciągnął do środka. Przewrócili się i wylądowali na podłodze. Złodziej podniósł się szybciej, ale Tom otoczył ramieniem jego kostki i przewrócił go ponownie. Podnieśli się, siłując się, ale intruz był mniejszy i słabszy, toteż Tomowi szybko udało się go unieruchomić. Minęła chwila, zanim uświadomił sobie, że czuje zapach perfum. Co jeszcze dziwniejsze, intruz miał na sobie jakieś jednoczęściowe ubranie, które skrywały… kuszące krągłości.
To nie był złodziej, tylko złodziejka.
Zaskoczony Tom rozluźnił uścisk, a wtedy złodziejka nadepnęła na jego bosą stopę, wbiła mu łokieć w brzuch i wyrwała się. W ciągu sekundy znalazła się przy oknie. Tom rzucił się w jej stronę, ale jego ręce chwyciły powietrze.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak drobna postać biegnie po wąskim gzymsie. Gzyms nie był szerszy niż męska dłoń, ale ona pokonywała go nadzwyczaj sprawnie. Co, do licha, zamierzała zrobić, kiedy dotrze do końca?
Uzyskał odpowiedź na swoje pytanie, kiedy zeskoczyła z gzymsu i chwyciła za metalowy drążek, na którym wisiał szyld apteki. Zakołysała się na nim, a potem po prostu skoczyła w pustkę. Wylądowała na metalowej markizie sąsiedniego budynku. Ześlizgnęła się na brzeg i lekko opadła na ziemię.
Chwyciła zawiniątko, które leżało pod murem budynku i zaczęła biec. Zawiniątkiem okazała się peleryna, którą rozłożyła w biegu i zarzuciła sobie na ramiona. Tom patrzył ze zdumieniem, jak znika w ciemności.

***

Tom jeszcze długo tkwił przy oknie, patrząc w miejsce, gdzie kobieta zniknęła we mgle i ciemności. Łopotanie jej peleryny uczyniło całą scenę jeszcze bardziej nierealną, niczym zakończenie magicznej sztuczki. Tajemniczej, niepokojącej… i fascynującej.
– Psiakrew – mruknął i potrząsnął głową, jakby to miało uspokoić nawał myśli i pytań.
To nie była żadna magiczna sztuczka, ale doskonale zaplanowana ucieczka. Złodziejka miała nawet pelerynę przezornie przygotowaną w miejscu, z którego mogła później ją zabrać. Oczywiście, przecież musiała czymś zakryć to dziwaczne ubranie. Miękki materiał opinał jej ciało jak pończocha. Osłaniał ją od stóp do głów, ale trudno byłoby nazwać go skromnym.
Zapewne jednak nie ubrała go, by kogokolwiek kusić, lecz by łatwiej wykonać wszystkie te akrobatyczne sztuczki. Oczywiście! To było to. Miała na sobie ubranie, jakie nosili cyrkowcy. Złodziejka była zatem akrobatką. Czyżby występowała w cyrku albo w rewii, a nocą włamywała się do budynków dla dodatkowego zarobku? A może porzuciła cyrk na rzecz złodziejskiego fachu?
Tom prychnął z niesmakiem. Co on wyprawia? Stoi jak kołek, zachwycając się umiejętnościami włamywaczki, przypominając sobie dotyk jej piersi i zapach perfum… Lepiej, żeby zabrał się za ocenę zniszczeń.
Po zapaleniu lampy gazowej stwierdził, że nie ma ich wiele. Ta kobieta naprawdę znała się na swoim fachu. Gdyby się nie obudził, może rano nawet by nie zauważył, że ktoś przeszukał biuro.
Niektóre szuflady były niedokładnie domknięte, a przedmioty na jego biurku nie znajdowały się na zwykłych miejscach. Książka spadła ze sterty na podłodze – to musiał być ten huk, który słyszał, kiedy schodził po schodach. Czegokolwiek ta kobieta szukała, nie uciekła z tym. Dobrze, że jej się nie udało, ale przez to nie miał pojęcia, czego musi pilnować.
Raczej nie szukała pieniędzy, zresztą w biurze agencji znajdowała się tylko kasetka z dziennym przychodem. Wszystko, co zarobili, wpłacali do banku, a nie zarabiali kroci. Gdyby ktoś chciał się wzbogacić, to dużo cenniejsze przedmioty znalazłby w aptece albo u zegarmistrza. Oba te zakłady miały też większy dzienny utarg.
W takim razie złodziejka szukała konkretnego przedmiotu. Zapewne ktoś wynajął ją właśnie w tym celu. Kto? I co kazał jej ukraść?
Przyszło mu do głowy, że to mogło mieć coś wspólnego z jedną z prowadzonych przez nich spraw. Moreland & Quick było agencją detektywistyczną, specjalizująca się zwłaszcza w poszukiwaniu zaginionych ludzi i przedmiotów. Niektóre z tych przedmiotów były cenne i przechowywali je w sejfie do czasu przekazania właścicielom, ale w tym momencie nie mieli nic takiego. Prowadzili jedną sprawę zaginionego przedmiotu, ale jeszcze nie udało im się go odnaleźć.
To oznaczało, że kobieta szukała informacji. Dlatego przetrząsała szafki i szuflady, zamiast włamać się do sejfu. Tom przeanalizował wszystkie otwarte śledztwa. Była kobieta podejrzewająca męża o romans. Inna kobieta, która chciała ustalić, który ze służących ją okrada. I była jeszcze sprawa zaginionej osoby, nad którą pracowali od miesięcy, niestety bez efektów.
Nie prowadzili żadnej z tych dziwnych spraw, w jakich lubował się Con. Odkąd jego żona Lilah zaszła w ciążę, Con stracił zainteresowanie zjawiskami paranormalnymi i sporadycznie odwiedzał biuro.
W takim razie może chodziło o jedną z zamkniętych spraw? Nie przychodziło mu do głowy, dlaczego ktoś miałby szukać starych kartotek. Podszedł do swojego biurka i wysunął krzesła. W miejscu, gdzie się szamotali, wciąż czuł lekką woń perfum. To właśnie ten zapach, egzotyczny i zmysłowy, zawrócił mu w głowie i osłabił jego koncentrację, przez co pozwolił złodziejce uciec.
Gdy się otrząsnął, jego uwagę zwrócił metaliczny błysk tuż pod biurkiem. Schylił się i podniósł delikatny łańcuszek, na którym wisiał srebrny medalion. Przypomniał sobie, że kiedy szamotał się ze złodziejką, w pewnym momencie poczuł pod palcami delikatne metalowe oczka.
Podniósł wisiorek i przyjrzał mu się. Medalion był podłużny, ze zwykłej blaszki, dużo tańszy niż łańcuszek, na którym wisiał. Wygrawerowano na nim ozdobny napis: Klub Farringtona.
Tom zamknął go w dłoni i uśmiechnął się ironicznie.
– Wygląda na to, że zostawiłaś mi zaproszenie.

Desiree Malone wysiadła z dorożki i wbiegła do domu. Z nadzieją, że wszyscy domownicy śpią, ruszyła w stronę schodów, cicho stąpając po dywanie.
– Desiree.
Do diaska, oczywiście Brock czekał na nią w salonie. Obróciła się do niego, uśmiechając się niewinnie.
– Dobry wieczór, Brock. Co ty robisz o tej porze na nogach?
– Zastanawiam się, gdzie byłaś – odparł sucho. Jej brat stał w otwartych drzwiach salonu, wciąż ubrany w elegancki strój wieczorowy. – Wróciłem z klubu pół godziny temu, a ciebie tu nie było.
– Jestem dorosłą kobietą – przypomniała mu. – Nie muszę się tłumaczyć.
– Jestem tego w pełni świadom – odparł. – Ale wyszłaś z klubu dwie godziny temu i nikt nie wiedział, gdzie się podziewałaś.
– Po prostu się martwiliśmy, Dez. – Jej brat bliźniak również stanął w drzwiach salonu. Był młodszą i szczuplejszą wersją Brocka. Zachowywał się w szczególny sposób, często opierając się o przedmioty lub półleżąc na krześle jak typowy znudzony, zblazowany młodzieniec. Ludzie, którzy oceniali go na tej podstawie, później tego żałowali.
– Dlaczego nie wzięłaś powozu? – Brock spojrzał na jej pelerynę. – No cóż, wygląda na to, że nie musisz odpowiadać na moje pytanie. Włamałaś się gdzieś. Desiree, co ty wyprawiasz?
Nie czekając na odpowiedź, zapędził ją i Wellsa do salonu, zamykając za nimi drzwi. Teraz, pod koniec dnia, jego utykanie było bardziej widoczne. Stanął obok kominka, nieznacznie się o niego opierając. Wells natomiast opadł na swój ulubiony fotel, wyciągając nogi przed siebie. Nie marszczył brwi jak Brock, ale Desiree widziała czujność w jego oczach, zamaskowaną przez leniwą postawę.
– No dobrze, to w co się znów wpakowałaś? – zapytał Brock. Teraz wydawał się bardziej zrezygnowany niż zły.
– W nic – oburzyła się Desiree, ale widząc szczere zmartwienie w oczach starszego brata, poczuła wyrzuty sumienia. Westchnęła, zdjęła pelerynę, przewiesiła ją przez oparcie kanapy i usiadła. – Przepraszam, że się martwiliście. Miałam coś do zrobienia i nie mogłam powiedzieć o tym woźnicy.
– Dlaczego nie poprosiłaś mnie o pomoc? – zapytał z wyrzutem Wells.
– Świetny pomysł – wtrącił sarkastycznie Brock – Żeby złapali was oboje!
Well rzucił mu urażone spojrzenie..
– Mnie nie sposób złapać.
Brock uniósł brwi, po czym z powrotem przeniósł wzrok na Desiree.
– Wracanie do dawnego stylu życia, nawet na jedną noc, jest niebezpieczne, Desiree. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
Desiree zgromiła go wzrokiem.
– Nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Pamiętaj, że umiem je wyczuwać. – Zdecydowała się nie wspominać o tym, że została przyłapana.
– Tak, potrafisz wyczuć zagrożenia, których inni nie dostrzegają, ale nawet ty możesz się czasem pomylić, prawda? – upierał się Brock. – I dlaczego w ogóle postanowiłaś do tego wrócić? Nie potrzebujesz przecież pieniędzy. Czyż nie daję ci wszystkiego? – Zatoczył gestem po elegancko urządzonym salonie.
– Niczego mi nie brakuje – odparła Desiree, siląc się na spokój. – Jesteś dla mnie bardzo dobry. Nie zrobiłam tego dla pieniędzy. Zrobiłam to, bo Falk powiedział mi…
– Falk! – krzyknął Brock, a Wells skoczył na równe nogi.
– Pracujesz dla Falka? Dobry Boże, Desiree, co cię napadło, żeby znowu zadawać się z tym kundlem? Zapomniałaś, ile razy…
– Niczego nie zapomniałam. Nienawidzę go tak samo jak wy.
– Ale ukradłaś coś dla niego – stwierdził Brock.
– Powiem wszystko, jeśli przestaniecie na mnie krzyczeć i przez chwilę mnie posłuchacie. – Desiree wstała, zniecierpliwiona. – I przestańcie na mnie patrzeć z góry, to nie do zniesienia. – Zgromiła wzrokiem braci, którzy posłusznie usiedli. – Dziękuję. Falk poprosił mnie, żebym włamała się do agencji Moreland & Quick.
– Dlaczego?
– Moreland? Tak jak hrabiowie Broughton?
– Tak, tak mi się wydaje. Nie jestem pewna, co mają wspólnego z Morelandami, ale na szyldzie było napisane, że to agencja detektywistyczna.
– Och, jeszcze lepiej. – Brock westchnął.
Desiree przewróciła oczami.
– Nie będą wiedzieć, że to ja.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego zrobiłaś coś dla Falka.
– Ponieważ obiecał, że w zamian powie mi, kim był nasz ojciec.
– I po to ryzykowałaś więzieniem? – Brock znów wstał z fotela. – Mogę ci powiedzieć, kim był wasz ojciec. Był słabym, egoistycznym mężczyzną, który zdradzał żonę i nie dbał o dzieci. Był mężczyzną, który uciekł z kochanką, zostawiając dzieci. Dlaczego chcesz wiedzieć, jak się nazywał?
– Nie mówiłam, że go lubię. Chciałabym tylko wiedzieć, kim był!
– I co ci to da? – zapytał Brock.
– Ty nigdy się nie zastanawiasz, kim jest twój ojciec? Czyja krew płynie w twoich żyłach?
– Nigdy. Ten człowiek nic dla mnie nie znaczy. A krew, która płynie w moich żyłach, jest moja. – Brock umilkł, a jego oczy pociemniały. – Wells i ja jesteśmy twoją rodziną. To ci nie wystarczy?
– Oczywiście, że mi wystarczycie. – Desiree znała brata na tyle, by widzieć ból kryjący się pod jego wzburzeniem. Zrobiło jej się wstyd, więc wstała, żeby go przytulić.
– Ty i Wells jesteście moją rodziną – zapewniła go gorąco. – Jedyną, jakiej potrzebuję. Jesteś najlepszym starszym bratem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć. Zawsze się o nas troszczyłeś. Wróciłeś po nas, jak obiecywałeś, i uwolniłeś nas od Falka. Zbudowałeś dla nas wspaniałe życie.
Usta Brocka drgnęły w uśmiechu.
– Starczy, starczy! – zawołał. – Przekonałaś mnie. Jestem chodzącym ideałem. – Ujął jej dłoń i uścisnął. – Jednak nie sądzę, żeby Falk był godnym zaufania źródłem informacji. Co ci powiedział?
– Nic. Jeszcze się z nim nie widziałam. Poszłam prosto do domu. Wątpię, że cokolwiek mi powie, ponieważ nie znalazłam tego, co chciał. Ale wygląda na to, że jednak nie będę go potrzebować. Nasz ojciec był Morelandem.

***

Jeśli miała nadzieję, że ta informacja zrobi wrażenie na braciach, to z pewnością osiągnęła cel. Obaj wpatrywali się w nią z osłupieniem. Brock powoli usiadł.
– Dlaczego tak uważasz?
– Zobaczyłam coś w tej agencji. Sygnet. Dokładnie taki jak ten, który dał ci nasz ojciec.
– Jesteś pewna? – zapytał sceptycznie Wells. – Tam pewnie było ciemno…
– Podniosłam go do światła. Widziałam go wyraźnie. Prosty, złoty, z wygrawerowanym herbem.
– Wiele herbów wygląda podobnie – zauważył Brock.
– Był taki sam.
– Nawet jeśli, to niekoniecznie oznacza, że to herb Morelandów – stwierdził Wells. – Nie wiesz też, do kogo należy biurko, w którym go znalazłaś. Wątpię, żeby Moreland naprawdę tam pracował. Pewnie wyłożył pieniądze, a wspólnik odwala całą robotę. Jak brzmiało to drugie nazwisko?
– Quick.
Brock zmarszczył brwi.
– Brzmi znajomo.
– Czy tak nazywał się nasz ojciec? – zapytała Desiree.
Brock potrząsnął głową.
– Nie wiem. Nie pamiętam nazwiska waszego ojca.
– Quick nie brzmi jak herbowe nazwisko – wtrącił Wells.
– Widzę, że mi nie wierzycie – stwierdziła z wyrzutem Desiree.
– Nie o to chodzi – zaprotestował Brock. – Jestem pewien, że naprawdę znalazłaś sygnet. Po prostu nie wiem, czy znaczy to, co ci się wydaje.
– Zamierzam się dowiedzieć – oświadczyła Desiree.
– Czyli chcesz znowu się tam włamać? – zapytał z niepokojem Brock.
– Nie. Nie lubię pracować dla Falka. Zresztą on niekoniecznie poda mi prawdziwe nazwisko… o ile w ogóle je zna.
Wells parsknął.
– Falk nie rozpoznałby prawdy, nawet gdyby podeszła i splunęła mu w oko.
– I tak właśnie radzę ci postąpić, jeśli znowu będzie cię nachodził – poradził Brock. – A teraz, drogie dzieci, zamierzam położyć się do łóżka, chociaż bez wątpienia będę miał koszmary o Desiree w więzieniu. Nie zrób niczego głupiego, Dez. Czy możesz mi to obiecać?
– Nie zrobię.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Coś mi mówi, że twoja definicja „czegoś głupiego” różni się od mojej.
Desiree uśmiechnęła się do niego niewinnie, a Brock potrząsnął głową i wyszedł. Desiree odprowadziła go wzrokiem, westchnęła i podeszła do brata bliźniaka.
– Boję się, że go zraniłam.
– Wiem. – Wells skinął głową. – Czuje się winny, ponieważ nie było go przy nas przez te wszystkie lata i nie mógł nas obronić przed Falkiem.
– Brock miał tylko trzynaście lat, sam był jeszcze dzieckiem. Co miał zrobić? I wrócił po nas, tak jak obiecał.
– Wiem, ale chyba czuje, że musiał cię w jakiś sposób zawieść, dlatego szukasz naszego ojca.
– To nie ma nic wspólnego z Brockiem.
– No tak, ale to część problemu, prawda? Ten człowiek nie jest ojcem Brocka, tylko naszym.
– Wiem. Poza on tym nienawidzi naszego ojca.
– No cóż, byliśmy jeszcze dziećmi, kiedy nasi rodzice uciekli, ale Brock miał wtedy sześć lat. Nie pamięta tego człowieka, ale był na tyle duży, by rozumieć, że nas porzucił. To nie jest coś, co wzbudza ciepłe uczucia.

Tom od lat pracuje w agencji detektywistycznej. Jest bezgranicznie oddany rodzinie Morelandów, którzy nie zważając na jego niskie pochodzenie, zaproponowali mu spółkę. Pewnej nocy do agencji zakrada się złodziejka. Tom nie zdołał jej pochwycić, jednak zostawiła ślad, dzięki któremu łatwo ją odnalazł. Uśmiech niewiniątka i kocie ruchy - właśnie tak opisałby Desiree. Zamiast przekazać piękną złodziejkę policji, postanawia ją śledzić i poznać motywy jej działania. Stopniowo zyskuje zaufanie Desiree, ustala, kto ją wynajął i czego szukała w agencji Morelandów. Na tym powinien zakończyć ich znajomość, tymczasem spędza z Desiree coraz więcej czasu i coraz trudniej mu udawać, że jest mu obojętna…

Skandaliczny ślub panny Lydii

Virginia Heath

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 654

ISBN: 9788329112864

Premiera: 28-01-2025

Fragment książki

– Słyszałem dziś arcyciekawą plotkę na twój temat, Lydio.
Kilka słów wypowiedzianych dźwięcznym barytonem wystarczyło, by zachwiała się na nogach. Rozpoznałaby ten głos wszędzie. Zwłaszcza gdy rozbrzmiewał tuż za jej plecami, niemal zagłuszając orkiestrę oraz gwar rozmów, które niosły się po zatłoczonej sali balowej.
Owen Wolf… Naturalnie zauważyła go wśród gości znacznie wcześniej. Trudno byłoby go przeoczyć, kiedy bratał się z elitą, wymieniał ukłony oraz uściski dłoni z najbardziej wpływowymi przedstawicielami londyńskiej śmietanki. Ujmujący jak zwykle. Mało kto oparłby się jego urokowi. Jako najprzystojniejszy mężczyzna na balu niewątpliwie rzucał się w oczy. Należał do osób, których zwyczajnie nie sposób nie zauważyć. Wiedziała coś o tym, bo im bardziej próbowała go ignorować, tym bardziej przyciągał jej uwagę. Walczyła z tym, odkąd się poznali, zazwyczaj na próżno.
Dziś była nie w sosie, więc nie do końca nad sobą panowała. Zapewne dlatego nie udawało jej się unikać go tak skutecznie jak zwykle.
Nie w sosie to mało powiedziane. Z nerwów ledwo trzymała się na nogach. Nie była w nastroju do sprzeczek i nie miała najmniejszej ochoty wdawać się z nim w słowne utarczki. Oczywiście za nic by się do tego nie przyznała. Prędzej ją piekło pochłonie, niż da po sobie poznać, że nie jest jej tak obojętny, jak próbowała mu wmówić. Sama jego obecność wyostrzała jej zmysły i przyprawiała ją o gęsią skórkę. Diabli nadali… Oddałaby wszystko, byle tylko wyrzucić go z myśli.
Popatrzyła bez emocji na pary pląsające na parkiecie. Potrzebowała chwili, żeby wziąć się w garść. W końcu odwróciła się i posłała mu chłodne spojrzenie. Miała nadzieję, że sprawia wrażenie obojętnej i zdystansowanej.
– Nie interesują mnie plotki – oznajmiła wyniośle. – Swoją drogą ich miłośnicy muszą być bardzo zdesperowani, skoro wzięli na języki właśnie mnie. Najwyraźniej zabrakło im ciekawszych tematów… – Zwiesiła głos i uniosła brew. – Poza tym nie życzę sobie, żeby zwracał się pan do mnie po imieniu.
Spodziewała się, że będą o niej plotkować. To było nieuniknione. Nie sądziła jednak, że sensacyjne wieści zaczną się szerzyć tak błyskawicznie. Sama dowiedziała się przecież o planach ojca zaledwie kilka godzin wcześniej.
Zgodziła się na zamążpójście tuż przed wyjściem na bal. A teraz robiła dobrą minę do złej gry i udawała, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ojciec wmanewrował ją w niechciane małżeństwo, apelując do jej poczucia obowiązku.
– Uwierz mi, nie mamy wyboru – zapewniał ją potem brat. – Twoje zaręczyny to dla nas ostatnia deska ratunku. Bądź dobrej myśli, możliwe, że do ślubu jednak nie dojdzie. Staniesz przed ołtarzem, tylko jeżeli zawiedzie wszystko inne.
Wszystko inne? Czyli co? Oboje wiedzieli, że wydanie jej za mąż to jedyne rozwiązanie. Bartonowie stali na skraju bankructwa. Zmierzali ku nieuchronnej ruinie i powoli kończyły im się pomysły. Tudzież fundusze na bieżące wydatki.
Raptem pojęła w pełni, co to dla niej oznacza, i oblała się zimnym potem. Przerażona perspektywą ponurej przyszłości, uraczyła rozmówcę poirytowaną miną. W obecnym stanie ducha nie musiała się wysilać. Apodyktyczne spojrzenia przychodziły jej bez trudu.
Przeszła nieśpiesznie obok Wolfa, choć wolałaby wziąć nogi za pas i pognać do domu, żeby lizać rany w zaciszu swojego pokoju.
Nie powinna była dziś wychodzić z domu. Postanowiła pokazać się publicznie z czystej przekory. Usiłowała odwlec nieuniknione. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że jej życie wkrótce bezpowrotnie się zmieni, więc udawała beztroskę. Tak było prościej.
On tymczasem stał niedbale oparty o filar, z arogancko splecionymi ramionami i rozglądał się dookoła, jakby świat leżał u jego stóp. Jak zwykle elegancki, przystojny i pewny siebie. Jego przenikliwe błękitne oczy widziały stanowczo zbyt wiele. Cóż, miał mnóstwo wad, ale z pewnością nie można mu było odmówić inteligencji. Już kiedy jako młody chłopak pracował dla jej rodziny jako stajenny, był niesamowicie bystry. Spryt i lotny umysł stały się jego znakami rozpoznawczymi. Nie zdołałby ich ukryć, nawet gdyby chciał.
– Czyli to jednak prawda, milady? – Próbowała uciec z tego nużącego przyjęcia i tym samym uwolnić się od jego obecności, ale choć pędziła w stronę wyjścia, Wolf dogonił ją bez najmniejszego wysiłku. – Szacowny papa rzeczywiście zamierza sprzedać panią temu, kto da więcej?
Żebyś wiedział, pomyślała ze złością. Sprawy zaszły tak daleko, że ojciec mógł albo przehandlować córkę, albo wylądować w więzieniu dla dłużników. Wolf bez wątpienia doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo ostatnio zawsze był świetnie poinformowany, i to na długo przed innymi. Kolejny z jego licznych denerwujących nawyków.
– Wierzyć się nie chce. – Pokręciła głową i udając zdumienie, otworzyła wachlarz. Wiele ją kosztowało, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest wstrząśnięta. Jakby coś w niej nagle umarło. – Czego to ludzie nie wymyślą… Ale skoro wygadują o mnie niestworzone bzdury, to przynajmniej na jakiś czas dali spokój innym nieszczęśnikom. Zatem płynie z tego jakiś pożytek.
– Więc jednak naprawdę wychodzi pani za mąż – stwierdził z niedowierzaniem, potrząsając złotą czupryną. W jego oczach pojawiło się zaniepokojenie. Rzecz jasna nie wzięła tej rzekomo szczerej troski za dobrą monetę. Nie była aż tak naiwna, choć jej głupie serce wciąż pragnęło wierzyć, że jest zdolny do odczuwania emocji.
– A ja, durny, byłem przekonany, że przez te lata czekała pani na mnie – dodał po chwili. Lubił jej przypominać, że w zamierzchłej przeszłości coś ich łączyło. Prawdopodobnie znajdował w tym perwersyjną przyjemność.
Nie musiał się wysilać, i bez tego nie potrafiła o tym zapomnieć. Zapamiętała każdy szczegół ich pierwszego spotkania. Zupełnie jakby miało miejsce wczoraj. Tamtego roku spędziła całe lato poza miastem. Pewnego dnia wróciła z matką do rezydencji przy Berkeley Square. I właśnie wtedy, gdy ich powóz zajechał przed dom i ktoś jak zwykle otworzył drzwiczki, żeby pomóc im wysiąść, nagle ujrzała jego niewiarygodnie przystojną twarz i zajrzała w najbłękitniejsze oczy pod słońcem. Potem było jeszcze gorzej. Uśmiechnął się, wziął ją za rękę i… przepadła z kretesem. Cały świat nagle zniknął, czas stanął w miejscu i zostali tylko oni. Jej niedoświadczone dziewczęce serduszko zadecydowało, że stoi przed nią ten jedyny.
– Pochlebia pan sobie. Zresztą jak zwykle. Zawsze przeceniał pan swoje zalety i miał niestosownie wysokie aspiracje jak na człowieka niskiego pochodzenia. – Z rozmysłem wytknęła mu plebejskie korzenie. Chciała go urazić i dopięła swego. Zacisnął idealnie zarysowaną szczękę i zadarł hardo podbródek. Reagował tak za każdym razem, kiedy ktoś z wyższych sfer ustawiał go do pionu, dobitnie pokazując mu miejsce w szeregu.
Usatysfakcjonowana popatrzyła na niego z wyższością.
– Co pan tu właściwie robi? Jakoś nie wierzę, że został pan zaproszony. Zapewne jak zawsze sam pan się bezczelnie wprosił. To by tłumaczyło, czemu czai pan się w cieniu albo chowa za filarami. – Ciągle czyli od chwili, gdy dwa lata temu nieoczekiwanie wrócił do Mayfair.
Od powrotu bywał na salonach dość regularnie, choć rzadko na pierwszym planie. Zwykle zadowalał się graniem drugich skrzypiec. Wystarczało mu, że niczym zły duch przemyka chyłkiem między marmurowymi posągami, nasłuchując i obserwując elitę, jakby obserwował zwierzęta w zoo.
Nie rozumiała, dlaczego mu na to pozwalają. Przyjmują go jak swego, ignorując jego pożałowania godną profesję. Na litość boską, był przecież właścicielem najpopularniejszej szulerni w stolicy. Powinien pozostać tam, gdzie jego miejsce, czyli w rynsztoku.
Uśmiechnął się niezrażony jawną obelgą, a ona odkryła ze zgrozą, że przyspiesza jej tętno. W rezultacie poczuła się, jakby wymierzyła policzek nie jemu, lecz sobie. Ze wszystkich znanych jej mężczyzn tylko on miał na nią tak wielki wpływ.
– Zawsze wolałem trzymać się w cieniu. Nie muszę grzać się w blasku kandelabrów, żeby poczuć swoją wartość. Ale gdyby miała pani ochotę zatańczyć, z przyjemnością zrobię dla pani wyjątek – dodał z uśmiechem.
Jak na zawołanie rozległy się pierwsze takty walca. Orkiestra też sprzysięgła się przeciwko niej? Przewróciła oczami, nie ukrywając rozdrażnienia. Doprawdy mógł sobie darować. Jego nieszczere umizgi to ostatnia rzecz, na jaką miała teraz ochotę.
– Wydawało mi się, że książę Aveley i jego małżonka nieco staranniej dobierają znajomych. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek natknę się na pana w tak wytwornym miejscu. Z pańską reputacją… – zwiesiła wymownie głos w nadziei, że wyprowadzi go z równowagi. Oboje wiedzieli, kim jest i co sobą reprezentuje. Inni najwyraźniej dali się zwieść. Na niej romantyczne opowieści o jego przeszłości nie robiły najmniejszego wrażenia. Nawet jeżeli istotnie zasłużył na ułaskawienie, w jej oczach nadal był winny. Nic nie usprawiedliwiało haniebnych czynów, których się dopuścił.
– A jednak spotykamy się tutaj – odparł nie bez drwiny. – Domyślam się, jakie to dla pani trudne, zwłaszcza że jestem tu w charakterze gościa. Może dla pewności zechce pani rzucić okiem na zaproszenie? Chętnie pokażę.
– Wolałabym, żeby pokazał pan mi plecy. I tym razem zniknął na dobre. – Żałosne, pomyślała, oceniając swoją ripostę. Niestety w zaistniałych okolicznościach nie było jej stać na nic lepszego.
Gdy dotarła do wyjścia, już go przy niej nie było. Nie poszedł za nią. Nie musiała się rozglądać, bo zawsze instynktownie wyczuwała jego obecność.
Miała właśnie przestąpić próg, kiedy znów się odezwał:
– Najwytrawniejsi gracze stawiają na Kelvedona.
Stanęła jak wryta. Nagle poczuła się jak zwierzę w klatce.
– Słucham? – wymamrotała zduszonym głosem, odwracając się w jego stronę.
– Mówię, że większość zakładów typuje markiza Kelvedona – uściślił i ruszył ku niej. – Kojarzy pani? Odrażający typ z wystającym brzuchem, łysą czaszką i cuchnącym oddechem. Wystarczająco leciwy, by być pani ojcem, kto wie, może nawet dziadkiem.
– Tak, dziękuję, wiem, jak wygląda Kelvedon. – Rodzina chce ją wydać za zniedołężniałego starego zbereźnika? Tylko po to, żeby spłacić kilka naglących długów? Nie, to niemożliwe, wręcz absurdalne….
Rozumiała argument, że utrzymanie córki, szczególnie starej panny, jest kosztowne, ale skazywanie jej na życie u boku lubieżnego tetryka to gruba przesada. Ojciec nie może być chyba aż tak bezduszny?
– Ręczę, że jest pan w błędzie – oznajmiła dobitnie. – Drogi papa owszem, zażądał, żeby „wreszcie zrobiła, co do niej należy”, ale nawet on nie posunąłby się tak daleko.
– Nie byłbym tego taki pewien. Kelvedon jest wystarczająco bogaty, a w jego żyłach płynie błękitna krew. Dla przedstawicieli wyższych sfer to jedyne istotne kryteria, nieprawdaż? Zwłaszcza dla pani ojca. – Błękitne oczy Owena wyglądały teraz jak dwa sople lodu. Mówiąc oględnie, on i jego dawny chlebodawca nie darzyli się szczególną estymą.
– Myli się pan. – Rozejrzała się nerwowo po sali balowej. Zdesperowana myślała tylko o tym, żeby jak najprędzej skonfrontować się z ojcem i usłyszeć z jego ust, że to tylko głupia plotka. Gdzie się podział jej brat? Justin z pewnością się za nią wstawi.
Papa w kółko powtarzał, że „córka to tylko córka” i praktycznie jej nie zauważał, lecz zdarzało mu się słuchać syna i spadkobiercy. Justin nigdy się nie zgodzi, żeby wydali ją za odstręczającego starca.
– Czyżby? – nie dawał za wygraną Wolf. Nie musiała na niego patrzeć. Potrafiła sobie wyobrazić jego zadowoloną minę. – Śmiem twierdzić, że smrodliwy markiz, jako człowiek zasobny, dysponuje środkami, które starczą z nawiązką na pokrycie niebagatelnych długów pani rodziny. Pani nadęci i zakłamani najbliżsi zostaną uratowani od finansowej zguby, dostaną to, na czym im zależy. Tymczasem Kelvedon zbliży się do miłościwie nam panującego króla i też dostanie, czego pragnie. Zatem wszyscy na tym zyskają i będą zadowoleni. Wszyscy z wyjątkiem ciebie, Lydio. Ale ty, rzecz jasna, zrobisz, co ci każą, jak przystało na bezwolną i tchórzliwą pannę z arystokratycznego rodu, która zawsze stawia na pierwszym miejscu interes familii. Obowiązek rzecz święta, więc zgodzisz się na wszystko bez słowa sprzeciwu, zresztą nie po raz pierwszy.
Jego ocena sytuacji była przerażająco bliska prawdy. Jeśli zamierzał ją pognębić, to niewątpliwie mu się udało. Poczuła się jeszcze gorzej niż kilka minut temu. Jej świat wkrótce runie w posadach.
Każą jej się poświęcić dla dobra rodziny. To ohydne i niesprawiedliwe, ale czy miała wybór? Tegoroczne mizerne plony i niesprzyjająca sytuacja na rynku postawiły ich w arcytrudnym położeniu. Pieniądze nie leżą na ulicy, a wiejski majątek oraz rezydencja w Mayfair generują koszty. Justin potrzebuje jej pomocy, więc sprawa jest przesądzona. Nie może przecież opuścić w potrzebie jedynego brata.
Wprawdzie nie są już tak zżyci jak kiedyś, ale nazwisko Barton zobowiązuje. Jeżeli Kelvedon okaże się jedynym kandydatem…
Zacisnęła na moment powieki. Zaduch w wypełnionym po brzegi salonie zaczął ją przytłaczać. Dudniło jej w głowie i z trudem łapała oddech.
– Marnuje się pan, panie Wolf. Z pańską wybujałą wyobraźnią powinien pan pisywać do kroniki towarzyskiej albo wydawać gazetę plotkarską.
– Kiedyś zwracałaś się do mnie po imieniu. Nazywam się Owen, pamiętasz?
Wolałaby nie pamiętać. Tego, oraz wielu innych rzeczy, do których zniżyła się przez obłudnego stajennego. Na szczęście nikt poza nimi nie wiedział, że straciła głowę dla prostaka z gminu. Gdyby to wyszło na jaw… Chyba nie zniosłaby takiego upokorzenia.
– Owszem, ale byłam wtedy naiwnym podlotkiem! – Miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy go skazano. Okrutnym zrządzeniem losu trafił do więzienia dokładnie w dniu jej urodzin.
– A ja durnym młokosem – odparł z cieniem uśmiechu na ustach i wzruszył ramionami.
Nie miała ochoty przypominać sobie urodziwego młodzieńca, którym niegdyś był. Nie chciała w nim już widzieć tamtego energicznego chłopca z głową pełną marzeń. Jedynej osoby, dla której w tamtych czasach coś znaczyła, jedynej, która chciała jej słuchać i być dla niej oparciem.
– Zamierzchła przeszłość, z której nie jestem dumna. Byłam głupią pensjonarką. Dałam się zwieść pańskiemu fałszywemu urokowi. Niestety zbyt późno pojęłam, że mój złotousty Owen Wolf jest pospolitym, dwulicowym łotrem.
– Zamierzasz nienawidzić mnie do końca życia, Lydio? Ja nie żywię do ciebie niechęci, choć z pewnością powinienem. Bóg jeden wie, że dałaś mi powody.
Dostrzegła w jego oczach przebłysk emocji i prawie w nie uwierzyła. Idiotka! Drugi raz nie nabierze się na te sztuczki. Nie cierpiała się za to, że wciąż nie potrafi mu się oprzeć. Jego nie cierpiała jeszcze bardziej. Za to, że swoim zwyczajem próbował obrócić jej słabość na własną korzyść.
– Może pora zapomnieć o dawnych urazach? – dodał po chwili milczenia. – Upłynęło dziesięć długich lat.
Dziesięć lat, dwa miesiące i jeden dzień, doprecyzowała w duchu. Tyle czasu minęło od chwili, w której wszystko nagle się zmieniło. Tkwiła w błogim przekonaniu, że zmierza ku świetlanej przyszłości, potem w jednej sekundzie jej świat legł w gruzach, a marzenia i nadzieje zostały bezpowrotnie pogrzebane. Niełatwo się było podnieść po tak bolesnym zawodzie. Jej niemądre serce wciąż nie chciało się pogodzić z rzeczywistością.
– Nienawiść, panie Wolf, to wyjątkowo silne uczucie – oznajmiła pogardliwie. – A pan jest mi całkowicie obojętny. Może pan zatem być spokojny, nie zależy mi na panu na tyle, by pana nienawidzić. – Wierutna bzdura. Łgała w żywe oczy, żeby się lepiej poczuć. Wolf wzbudzał w niej mnóstwo emocji. Wiedziała, że to się nigdy nie zmieni i zdążyła się z tym pogodzić. Skoro nie uleczyło jej siedem sezonów spędzonych na targowisku próżności, to raczej nic jej nie uleczy. Nigdy nie narzekała na brak zalotników, kilku z nich zabiegało nawet o jej rękę. Odrzuciła wszystkich. Była wymagająca i szukała ideału. Tyle że nikt nie był dla niej wystarczająco dobry, bo porównywała wszystkich z Owenem, a żaden mężczyzna nie mógł się z nim równać. Teraz przyjdzie jej za to słono zapłacić. Nie potrafiła wybrać sama, więc ojciec wyda ją za mąż za bogacza, który spłaci rodzinne długi. Niewykluczone, że będzie to odrażający markiz Kelvedon.
Zdruzgotana, poczuła się jak stuletnia staruszka, jakby dźwigała na ramionach całą bryłę świata. Mimo to zadarła dumnie głowę i spojrzała wyniośle na rozmówcę.
– Niech pan lepiej wraca za swój ulubiony filar, panie Wolf. Blask kandelabrów to istotnie nie pański żywioł.
Nie czekała na odpowiedź. Nie chciała na niego dłużej patrzeć. Wyszła pośpiesznie do ogrodu i ruszyła przed siebie, nie zważając na przenikliwy ziąb. Stajnie Aveleyów i Bartonów znajdowały się przy tej samej ulicy. Za dwie minuty dotrze do domu i spokojnie się nad wszystkim zastanowi.
Może stanie się cud i znajdzie sposób, by uratować rodzinę, unikając przy tym zamążpójścia. Myśl o tym, że zostanie żoną odpychającego lubieżnika, przyprawiała ją o mdłości.

Lydia przeżyła szok, gdy ojciec postanowił ją wydać za starego, znanego z rozwiązłości markiza. Nie słuchał protestów córki, odwołał się do jej poczucia obowiązku. Długo ją utrzymywał, teraz ona musi uchronić go od więzienia dla dłużników. Jednak kolejny pomysł ojca naprawdę ją przeraził. Ma wyjść za Wolfa, właściciela kasyna, który jest gotów zapłacić za jej rękę więcej niż markiz. Przed laty przeżyli młodzieńczy romans, lecz rozstali się w gniewie. Wolf nadal ją pociąga, ale powinna odrzucić z pogardą jego ofertę. A jednak ją przyjmuje. Może chce uratować ojca przed bankructwem, a może posłuchała głosu serca…

Światła Nowego Jorku

Jennie Lucas

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1284

ISBN: 9788329116602

Premiera: 14-01-2025

Fragment książki

Callie Woodville od dzieciństwa marzyła o dniu swojego ślubu.
Gdy miała siedem lat, zakładała na głowę długi biały ręcznik i idąc przez stodołę ojca, wyobrażała sobie, że idzie wzdłuż nawy kościoła. Role gości pełniły siedzące w rządkach misie, a z tyłu dreptała młodsza siostra, wyjadając płatki kwiatów z koszyczka.
Z biegiem lat Callie zmieniła się pulchną siedemnastolatkę, mola książkowego w grubych okularach i ubraniach szytych ręcznie przez kochającą, lecz rozpaczliwie nieżyciową matkę. Chłopcy z wiejskiego liceum kpili z niej, ale powtarzała sobie, że nic jej to nie obchodzi. Na bal maturalny wybrała się z przyjacielem, równie niepopularnym chłopcem z sąsiedniej farmy, i przez cały czas marzyła o dniu, gdy spotka ciemnowłosego przystojniaka, który czeka na nią gdzieś w wielkim świecie i który przebudzi jej zmysłowość swoimi pocałunkami.
Pojawił się, gdy miała dwadzieścia cztery lata, w postaci bezwzględnego szefa milionera, i najpierw skradł jej serce, a potem dziewictwo. Przez jedną magiczną noc zatraciła się w namiętności. W poranek Bożego Narodzenia obudziła się w jego ramionach w luksusowej sypialni w nowojorskiej kamienicy z wrażeniem, że za chwilę umrze ze szczęścia. Przez tę jedną noc świat wydawał jej się magicznym miejscem, w którym marzenia się spełniają, jeśli tylko marzy się z głębokim przekonaniem i czystym sercem.
To była jedna magiczna noc. A teraz, osiem i pół miesiąca później, Callie siedziała na schodkach przed swoim byłym mieszkaniem na cichej zielonej uliczce West Village. Ciemne chmury groziły deszczem, wrześniowe powietrze było upalne i duszne. Mieszkanie było już opróżnione z jej rzeczy, wyszła więc na zewnątrz i czekała przy walizkach.
To był dzień jej ślubu – dzień, o którym zawsze marzyła, ale wyobrażała go sobie zupełnie inaczej. Popatrzyła na swoją suknię ślubną ze sklepu z używanymi rzeczami i więdnący bukiet kwiatów, które zebrała w pobliskim parku. Zamiast welonu jej włosy przytrzymywały spinki wysadzane perełkami. Za kilka minut miała wyjść za swojego przyjaciela – mężczyznę, którego nigdy nie pocałowała ani którego nigdy nie miała ochoty pocałować i który nie był ojcem jej dziecka. Brandon miał po nią przyjechać wynajętym samochodem. Zamierzali wziąć ślub w ratuszu, a potem wyruszyć w długą podróż z Nowego Jorku na farmę jego rodziców w Dakocie Północnej. Przymknęła oczy, powtarzając sobie z desperacją: tak będzie najlepiej dla dziecka. Dziecko potrzebuje ojca, a jej były szef jest playboyem i egoistą bez serca. Po trzech latach pracy w roli oddanej sekretarki Callie dobrze o tym wiedziała, a mimo to musiała się o tym przekonać po raz kolejny, tym razem w szczególnie bolesny sposób. Gdy Eduardo raz już przespał się z jakąś kobietą, przestawała dla niego istnieć i nigdy więcej o niej nie wspominał. Callie widziała to wielokrotnie, a jednak miała głupią nadzieję, że właśnie ona okaże się wyjątkiem.
– Wynoś się z mojego łóżka, Callie! – Naga i zaspana, wciąż pławiła się w szczęściu w różowym świetle bożonarodzeniowego poranka, gdy Eduardo potrząsnął nią i powiedział twardym głosem: – Wynoś się z mojego domu. Skończyłem z tobą.
Osiem i pół miesiąca później te słowa wciąż tkwiły w jej sercu jak drzazga. Wzięła głęboki oddech i splotła ramiona na brzuchu. Eduardo nigdy się nie dowie o dziecku, które w niej rosło za jego sprawą. Dokonał wyboru, a ona dokonała swojego. Nie będzie żadnej walki o prawa do opieki. Eduardo nie dostanie okazji, by stać się ojcem tyranem. Jej dziecko urodzi się w spokojnym domu, otoczone kochającą rodziną. Jego ojcem będzie Brandon, z którym Callie przyjaźniła się od pierwszej klasy podstawówki. Zajmie się jego wychowaniem, a Callie w zamian będzie dla niego oddaną żoną.
Na początku wątpiła, czy małżeństwo oparte na przyjaźni ma szansę przetrwania, ale Brandon zapewniał ją, że namiętność i romantyzm nie są potrzebne do solidnego partnerstwa.
– Będziemy szczęśliwi, Callie – obiecywał. – Naprawdę szczęśliwi.
Przez wszystkie miesiące ciąży zamęczał ją swoją dobrocią. Oparła się o walizki i jej wzrok padł na torebkę Louisa Vuittona. Brandon wciąż jej powtarzał, by sprzedała tę torebkę. To był prezent od Eduarda na ostatnie Boże Narodzenie. „To zupełnie niepotrzebne!” – zawołała wtedy, zdumiona, że zauważył, jak kilka miesięcy wcześniej przyglądała się tej torebce na wystawie sklepu. „Nagradzam tych, którzy są wobec mnie lojalni, Callie – odrzekł Eduardo. – Taką kobietę jak ty można spotkać tylko raz w życiu”.
Zacisnęła mocno powieki i zwróciła twarz do nieba. Pierwsze chłodne krople deszczu spadły na jej skórę. Cóż za idiotyczne trofeum – torebka za trzy tysiące dolarów! Był to jednak ciężko zapracowany symbol godzin spędzonych w pracy i ich związku. Ale Brandon miał rację: powinna ją sprzedać. Skończyła już z Eduardem, z Nowym Jorkiem i ze wszystkim, co kiedyś kochała. Na farmie ta torebka będzie wyglądała niedorzecznie.
Niski pomruk grzmotu zmieszał się z trąbieniem taksówek, odległym dźwiękiem syren policyjnych na Siódmej Alei i sykiem pary uchodzącej z kanału wentylacyjnego metra przy końcu ulicy. Jakiś samochód skręcił w jej ulicę. Zatrzymał się i Callie usłyszała trzaśnięcie drzwiczek. Zapewne to Brandon. Czas już wziąć ślub i wyruszyć w dwudniową podróż do Dakoty Północnej. Zmusiła się do uśmiechu i otworzyła oczy.
Obok ciemnego mercedesa stał Eduardo Cruz w nienagannym czarnym garniturze. Krew odpłynęła z policzków Callie.
– Eduardo! – westchnęła. Pochyliła się i oplotła kolana ramionami, żeby nie zauważył jej brzucha. – Co ty tutaj robisz?
Zbliżył się do niej swobodnym krokiem. Jego ciemne oczy błysnęły wojowniczo.
– Właściwe pytanie brzmi: co ty robisz, Callie?
W jego głębokim głosie pobrzmiewały lekkie ślady akcentu, pozostałe po dzieciństwie spędzonym w Hiszpanii. Na dźwięk tego głosu Callie poczuła wstrząs. Nie sądziła, że jeszcze go kiedyś usłyszy.
– A jak ci się wydaje, co mogę robić? – Głos jej drżał, choć bardzo się starała opanować. Wskazała kciukiem na walizki. – Wyjeżdżam. Wygrałeś.
– Wygrałem? – warknął, podchodząc do schodków. – Dziwne oskarżenie.
– A jak byś to nazwał? Wyrzuciłeś mnie z pracy, a potem dopilnowałeś, żeby nikt w całym Nowym Jorku nie zechciał mnie zatrudnić.
– No i co z tego? – odrzekł zimno. – Niech McLinn cię utrzymuje. To jego problem. Jesteś jego narzeczoną.
Przeszył ją zimny dreszcz.
– Wiesz o Brandonie? Kto ci powiedział?
– On sam. – Eduardo zaśmiał się bez humoru. – Spotkałem go.
– Spotkaliście się? Kiedy? Gdzie?
– A jakie to ma znaczenie?
Callie przygryzła wargę.
– Spotkaliście się przypadkiem czy…?
– Można to tak nazwać – odrzekł przeciągle. – Wpadłem kiedyś do ciebie i ze zdziwieniem przekonałem się, że mieszkasz z kochankiem.
– Brandon nie jest moim…
– Twoim kim?
– Mniejsza o to – wymamrotała.
Eduardo przysunął się bliżej.
– Powiedz, czy McLinnowi podobało się mieszkanie, które dla ciebie wynająłem?
Przełknęła ślinę. Jeszcze przed rokiem mieszkała w taniej kawalerce na Staten Island i wysyłała większą część pensji rodzinie. Potem Eduardo zadziwił ją, płacąc za rok z góry za wynajęcie wspaniałego dwupokojowego apartamentu w pobliżu kamienicy przy Bank Street, gdzie sam mieszkał. Omal nie rozpłakała się z radości. Wydawało jej się, że to dowód, że jej szef naprawdę się o nią troszczy. Dopiero później uświadomiła sobie, że chciał tylko mieć ją bliżej, by mogła więcej godzin poświęcić na pracę.
– Co właściwie chcesz mi powiedzieć? – Zmarszczyła brwi. Przez cały ostatni tydzień była w domu. Pakowała rzeczy, pilnowała wyprowadzki, a gdy linie lotnicze poinformowały, że nie może polecieć, bo jej ciąża jest zbyt zaawansowana, dzwoniła po agencjach wynajmu samochodów. – Kiedy tu byłeś?
– Kiedyś, gdy spałaś – mruknął Eduardo.
Serce podeszło jej do gardła. Naraz wszystko zrozumiała. Zajmowała sypialnię, a Brandon spał na kanapie.
– Och. Nigdy mi nie wspomniał, że cię spotkał. Ale dlaczego? Czego chcesz?
Jego ciemne oczy znów zabłysły. Patrzył na nią, jakby była zupełnie obcą osobą, nieistotnym robakiem pod podeszwą jego błyszczącego włoskiego buta.
– Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś o kochanku? Dlaczego kłamałaś?
– Nie kłamałam.
– Ukryłaś przede mną jego istnienie. Wprowadził się tu następnego dnia po tobie, ale nigdy mi o nim nie wspomniałaś, bo wiedziałaś, że wtedy zakwestionowałbym twoje oddanie i lojalność.
Przez chwilę patrzyła na niego, a potem bezradnie opuściła ramiona.
– Obawiałam się powiedzieć. Wymagałeś absolutnej lojalności, do tego stopnia, że to było zupełnie niedorzeczne.
Eduardo zacisnął usta.
– I dlatego mnie okłamałaś?
– Nie prosiłam go, żeby się do mnie wprowadził. Zaskoczył mnie. – Callie zadzwoniła do Brandona i opowiedziała mu o mieszkaniu, które szef dla niej wynajął, ten zaś następnego dnia pojawił się na progu, twierdząc, że martwi się o nią, samą w wielkim mieście. – Tęsknił za mną. Miał zamiar poszukać sobie własnego mieszkania, ale nie mógł znaleźć pracy.
– No jasne – rzekł Eduardo szyderczo. – Prawdziwy mężczyzna potrafi sobie znaleźć pracę i utrzymać swoją kobietę, zamiast pasożytować na jej odprawie.
– On nie jest taki! – uniosła się Callie. Przez cały czas trwania ciąży Brandon gotował, sprzątał, masował jej opuchnięte stopy, trzymał ją za rękę w gabinecie lekarza; robił wszystko, czego mogłaby oczekiwać od prawdziwego ojca swojego dziecka. – Może nie zauważyłeś, ale w Nowym Jorku nie ma zbyt wiele pracy dla farmerów.
– To dlaczego został w Nowym Jorku?
Zaczął padać deszcz. Krople rozbijały się miękko o rozgrzany chodnik.
– To ja chciałam tu zostać. Miałam nadzieję, że znajdę jakąś pracę.
– No i znalazłaś. Pracę żony farmera.
– Czego ode mnie chcesz? Po co tu przyjechałeś? Po to, żeby mnie obrażać?
Jego oczy były czarne i nieprzeniknione.
– Nie powiedziałem ci jeszcze? Twoja siostra dzwoniła do mnie dziś rano.
Callie poczuła kolejny zimny dreszcz.
– Sami do ciebie dzwoniła? – Ich rozmowa telefoniczna poprzedniego wieczoru zakończyła się sprzeczką, ale Sami chyba by jej nie zdradziła? Callie oblizała wyschnięte usta. – No i co powiedziała?
– Dużo ciekawych rzeczy, w które trudno mi przyszło uwierzyć. – Eduardo podszedł o krok bliżej do schodków i dodał cicho: – Ale najwyraźniej jedna z nich jest prawdą. Wychodzisz dzisiaj za mąż.
Callie zaczęła drżeć na całym ciele.
– No i co?
– Przyznajesz, że to prawda?
– Mam na sobie ślubną suknię, więc trudno byłoby mi zaprzeczyć. Ale co to ma wspólnego z tobą? – Próbowała uśmiechnąć się kpiąco, ale jej usta tylko zadrżały. – Jesteś wściekły, bo cię nie zaprosiłam na ślub?
– Wydajesz się zdenerwowana. Czy jest coś, co przede mną ukrywasz, Callie? Jakaś tajemnica? Jakieś kłamstwo?
Poczuła skurcz w brzuchu. To skurcze Braxtona-Hicksa, spowodowane stresem, powiedziała sobie. Fałszywy alarm, tak jak w zeszłym tygodniu, kiedy trafiła przez to do szpitala i pielęgniarki pobłażliwie odesłały ją do domu. Skurcz jednak był bolesny. Oparła jedną rękę na brzuchu, a drugą na plecach i oddychając głęboko, zapytała:
– Co takiego miałabym ukrywać?
– Wiem już, że kłamiesz. – Promień słońca przebił się przez szare chmury i zatrzymał się na jego twarzy. – Ale jak daleko sięgają te kłamstwa?
Przywiędły bukiet kwiatów omal nie wypadł z jej zdrętwiałych palców. Chwyciła go mocniej.
– Proszę, nie psuj mi tego – szepnęła.
– Czego mam ci nie psuć?
– Mojego… mojego… – odrzekła, dzwoniąc zębami. Mojego życia, życia mojego dziecka, pomyślała. – Dnia mojego ślubu.
– Ach, tak. Dnia twojego ślubu. Wiem, jak bardzo o tym marzyłaś, więc powiedz mi, czy właśnie tak miało to wyglądać?
Znów spojrzała na używaną poliestrową sukienkę, o kilka numerów za dużą, więdnące kwiaty i dwie poobijane walizki.
– Tak – odrzekła cicho.
– Gdzie jest twoja rodzina? Przyjaciele?
Obronnie podniosła głowę, żeby się nie rozpłakać.
– Bierzemy ślub w ratuszu. W tajemnicy przed rodziną. To bardzo romantyczne.
– Ach. No tak, oczywiście. – Eduardo błysnął zębami w uśmiechu. – Ślub nie ma dla ciebie i dla McLinna żadnego znaczenia, bo przecież czeka was miesiąc miodowy.
W drodze do Dakoty zamierzali zatrzymać się w Wisconsin u kuzyna Brandona i spędzić noc na rozkładanej kanapie. Nie było między nimi żadnej namiętności. Callie traktowała Brandona jak brata, ale nie mogła przecież powiedzieć Eduardowi, że na świecie jest tylko jeden mężczyzna, którego pragnęła całować, tylko jeden, o którym kiedykolwiek marzyła – ten, który w tej chwili stał przed nią.
– Dlaczego tak cię interesuje mój miesiąc miodowy?
Eduardo prychnął.
– Dla ciebie wszystko jest romantyczne, gdy chodzi o Brandona McLinna, nawet brzydka sukienka i bukiet chwastów. To jego zawsze pragnęłaś, mimo że nie ma pracy i nie potrafi stanąć na własnych nogach. Kochasz go, choć trudno go nazwać mężczyzną – dodał pogardliwie.
Callie zacisnęła zęby i zaczęła się podnosić, ale znów sobie przypomniała, że nie powinna pokazywać mu brzucha. Trzęsąc się z wściekłości, spojrzała na niego.
– Biedny czy bogaty, Brandon jest dwa razy lepszym mężczyzną od ciebie!
Wzrok Eduarda przepalał ją na wylot.
– Wstań – powiedział zimno.
Zamrugała z zaskoczenia.
– Co takiego?
– Twoja siostra powiedziała mi o dwóch rzeczach. Jedna z nich okazała się prawdą. Wstań.
Krople deszczu rozbijały się o liście drzew nad jej głową. Callie wciągnęła oddech.
– Nic z tego. Nie jestem już ani twoją sekretarką, ani twoją kochanką. Nikim dla ciebie nie jestem. Nie masz nade mną żadnej władzy i przestań mnie prześladować, bo zadzwonię po policję.
Eduardo stanął tuż nad nią, tak blisko, że nogawki jego spodni otarły się o jej kolana.
– Czy jesteś w ciąży z moim dzieckiem?
Podniosła na niego wzrok i wstrzymała oddech. Wiedział. Sami powiedziała mu o wszystkim. Callie wiedziała, że siostra jest na nią zła, ale nie sądziła, że posunie się aż tak daleko. Zadzwoniła poprzedniego dnia, by życzyć jej udanej podróży. Callie obawiała się, że popełnia największy błąd w życiu. Gdy usłyszała głos siostry, nerwy puściły i opowiedziała jej wszystko. Powiedziała, że wychodzi za Brandona, bo jest w ciąży ze swoim szefem. Sami wpadła we wściekłość.
– Nie pozwolę, żeby Brandon wciągnął cię w pułapkę z powodu dziecka, które nawet nie jest jego! – krzyczała.
– Sami, nic nie rozumiesz…
– Cicho bądź. Nawet jeśli twój szef jest idiotą, to jest to jego dziecko i powinien o nim wiedzieć. Nie pozwolę, żebyś przez swój egoizm złamała życie tylu osobom!
Callie była wstrząśnięta, ale nawet nie przyszło jej do głowy, że Sami spełni swoje groźby. Młodsza siostra zawsze ją uwielbiała. Przez całe lata chodziła krok w krok za Callie i Brandonem, patrząc na nich jak na bogów. Nawet jeśli wpadła w złość, to z pewnością nigdy by jej nie zdradziła. W każdym razie Callie sądziła tak aż do tej chwili. Okazało się jednak, że się pomyliła.
– Czy to prawda? – zapytał Eduardo ostro.
Callie poczuła kolejny skurcz. Próbowała oddychać głęboko, ale wiedza wyniesiona ze szkoły rodzenia, do której chodziła z Brandonem, okazała się bezużyteczna. Fałszywe skurcze, które miały przygotować jej ciało do porodu, stawały się coraz mocniejsze.
– Dobrze, nie odpowiadaj – rzekł Eduardo zimno. – I tak nie uwierzyłbym w żadne twoje słowo, ale twoje ciało nie może kłamać.
Wyjął bukiet spomiędzy jej palców i rzucił na ziemię, a potem wziął ją za obie dłonie i delikatnie podniósł. Callie przymknęła oczy i czekała na wybuch, ale gdy Eduardo się odezwał, w jego głosie brzmiał chłód.
– Zatem to prawda, jesteś w ciąży. Kto jest ojcem?
Callie otworzyła oczy.
– Co? – wyjąkała.
– Ja czy McLinn?
Oblała się rumieńcem.
– Jak możesz pytać? Wiesz przecież, że byłam dziewicą, kiedy…
– Tak myślałem, chociaż później zastanawiałem się, czy mnie nie zwiodłaś. Może jeszcze tego samego dnia wróciłaś do domu, do narzeczonego, i zaciągnęłaś go do łóżka. Może skłoniły cię do tego wyrzuty sumienia albo chciałaś ukryć to, co zrobiłaś, na wypadek gdybyś miała zajść w ciążę.
– Jak możesz tak mówić? – zdumiała się. – Dlaczego myślisz, że zrobiłabym coś tak podłego?
Spojrzenie Eduarda było zimne jak lód.
– Czy to dziecko jest moje, czy McLinna? A może sama nie wiesz?
Potrząsnęła głową i serce jej się ścisnęło.
– Dlaczego próbujesz mnie zranić? Brandon jest moim przyjacielem. Po prostu przyjacielem.
– Mieszkałaś z nim od roku. Mam uwierzyć, że przez cały ten czas spał na kanapie?
– Zamienialiśmy się miejscami.
– Kłamiesz. A teraz żeni się z tobą.
– Bo jest dobrym człowiekiem.
Eduardo zaśmiał się szorstko.
– Por supuesto – powiedział kpiąco, krzyżując ramiona na piersi. – Właśnie dlatego mężczyźni się żenią. Bo są dobrymi ludźmi.
Cofnęła się o krok.
– Moi rodzice nie wiedzą, że jestem w ciąży.

Callie przyjechała do Nowego Jorku z wielkimi nadziejami na przyszłość. Dostała dobrą pracę i marzyła o wielkiej miłości. Jednak życie potoczyło się inaczej. Zakochała się w swoim szefie, potentacie naftowym Eduardzie Cruzie, który po wspólnej nocy zwolnił ją z pracy i nie chciał więcej widzieć. Callie nie poinformowała go, że zaszła w ciążę. Zdecydowała się wyjść za mąż za swojego starego przyjaciela. Nieoczekiwanie w dniu ślubu przed jej domem zjawia się Eduardo…

Szalony weekend, Niezapomniana noc

Janice Maynard, Karen Booth

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1312

ISBN: 9788329115964

Premiera: 08-01-2025

Fragment książki

Szalony weekend – Janice Maynard

– Obiecaj, że nie zepsujesz mi wesela kłótnią z Tristanem.
Daley Martin spojrzała na młodszą siostrę Tabby i ze zdziwieniem uniosła brwi, chociaż na sam dźwięk imienia „Tristan” czuła ucisk w piersi.
– Nie bądź niemądra. Jestem dorosła. Będę zachowywać się nienagannie.
– Widziałam was razem. To jak wpuścić dwa buldogi do pokoju, w którym na podłodze leży surowy stek.
– Przesadzasz.
Daley dotknęła paznokcia, sprawdzając, czy lakier wysechł. Razem z przyszłą panną młodą były już po manikiurze i przed kolejnym zabiegiem upiększającym piły prosecco z sokiem pomarańczowym.
– Tristan będzie należał do rodziny. Zachowuj się jak należy. Ze względu na mnie.
– Nie do mojej rodziny – burknęła Daley.
To, że jej siostra i młodszy brat Tristana się pobierają, nie znaczy, że ona się z nim zaprzyjaźni.
– On nie jest twoim wrogiem – podkreśliła Tabby.
– Skąd wiesz? Podbiera mi klientów.
Tabby otworzyła usta, zamknęła i zmarszczyła nos.
– Uważam, że nie myślisz racjonalnie – powiedziała. – Twoja mała agencja reklamowa jest niekonwencjonalna i rozkoszna, ale niektórzy klienci wolą bezpieczeństwo i tradycyjne metody działania. Jeśli kilku przeniosło się do Lieberman & Dunn, to nie z winy Tristana.
Chociaż młodsza o sześć lat siostra starała się przedstawić swój punkt widzenia w sposób dyplomatyczny, jej ocena zabolała. Daley chciała wierzyć, że określenie „mała” nie jest lekceważące. Taka po prostu była prawda. Zatrudniała dwóch copywriterów, speca od internetu, recepcjonistkę i księgowego na pół etatu. W ciągu trzech lat dużo osiągnęła. Interes szedł dobrze.
Ale nie była to ta sama liga co Lieberman & Dunn, agencja działająca na rynku od kilku dziesięcioleci. Wieść gminna głosiła, że Harold Dunn, jedyny żyjący właściciel, zamierza lada dzień sprzedać firmę swojemu protegowanemu, właśnie Tristanowi.
Tristan Hamilton. Majętny. Przystojny. Seksowny. Z niesforną grzywą kruczoczarnych włosów i błyszczącymi błękitnymi oczami. Pewny siebie. Pan świata.
Sam jego widok wprawiał jej ciało w drżenie. Wolała nie doszukiwać się przyczyny, więc się okłamywała i pielęgnowała w sobie pogardę i niechęć.
Gdy sześć tygodni temu wtargnęła do jego biura, by przedstawić mu swoje zastrzeżenia, poczęstował ją tą samą przemową co teraz Tabby: niektórzy klienci nie życzą sobie Instagrama czy TikToka i szukają bardziej konwencjonalnych metod kształtowania marki.
Nie była o tym przekonana. Odbyła kilka bardzo obiecujących spotkań z przedstawicielami nowego hotelu butikowego i dobrze zapowiadającego się projektanta biżuterii, ale jedni i drudzy ostatecznie trafili do Lieberman & Dunn. Uznała, że Tristan musiał maczać w tym palce.
Tabby przerwała ostentacyjne milczenie siostry.
– Ruszajmy się – mruknęła. – Pora na fryzjera. Później godzina na odpoczynek i jedziemy do hotelu.

Państwo młodzi wynajęli na weekend uroczy mały hotel, Westmont Country Inn, na ekskluzywnym przedmieściu Atlanty, eliminując w ten sposób kłopoty z dojazdami i nerwy związane z trzymaniem się harmonogramu. Jednocześnie zapewnili gościom, druhnom, drużbom i członkom rodziny dużo czasu na zabawę i relaks.
Daley nie miała zastrzeżeń do tego planu. Pragnęła, by uroczystość przebiegła bez zakłóceń. Cieszyła się, że podczas weekendu nie będzie musiała tkwić w korkach. Ale to również oznaczało, że utknęła tu do niedzieli rano…
Czy jej się to podoba czy nie.
Kilkoro gości przyjechało jednocześnie i w pobliżu nie było żadnego boya. Wyciągnęła więc z bagażnika walizkę, neseser z kosmetykami oraz kremowy jedwabny pokrowiec na suknie i ruszyła do wejścia. W holu podbiegł do niej ubrany w uniform pracownik obsługi, odebrał od niej bagaże i sprawnie zarejestrował jej przybycie w recepcji.
Budynek hotelu składał się z części głównej oraz bocznych skrzydeł, w których znajdowały się apartamenty premium. W ramach podziękowań za pomoc w przygotowaniach do ślubu to właśnie tam Tabby umieściła siostrę. Daley z uśmiechem odebrała kartę do pokoju, odwróciła się i zderzyła z twardym męskim torsem.
Oblała ją fala gorąca, na skórze poczuła mrowienie.
– Och, to ty, Tristan – powiedziała. – Cześć.
– Coś takiego? Nie masz już pazurków?
Daley zazgrzytała zębami.
– W ten weekend mam być dla ciebie miła.
W oczach Tristana dostrzegła błysk rozbawienia.
– Miła. Słowo o wielu warstwach znaczeniowych.
– Żadnych warstw – odrzekła szybko, umykając wzrokiem w bok, byle na niego nie patrzeć. – Żadnych warstw – powtórzyła. – Przepraszam. Spieszę się do pokoju.
– Daley. – Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, sprawił, że zaschło jej w ustach. Tylko dwie sylaby, lecz niski chropawy tembr głosu przydał im piękna.
– Czego chcesz, Tristan?
Jego uśmiech był melancholijny i… przymilny.
– Jest tu blisko bar. Napijmy się, zanim zacznie się ten obłęd. Może zakopiemy topór wojenny? Johnowi i Tabby zależy, żebyśmy stali się przyjaciółmi.
Daley się skrzywiła.
– Twój brat musi być większym optymistą, niż sądziłam, jeśli mówi o przyjaźni. Tabby zależało na uniknięciu rozlewu krwi.
Tristan odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem.
– Daj spokój. Będziemy rodziną. Pozwól zaprosić się na drinka.
Wpadła w pułapkę i wiedziała o tym. Obsługa już zajęła się jej bagażem, a kolacja próbna była dopiero za dwie godziny. Stłumiła wątpliwości i zmusiła się do uśmiechu.
– Masz rację – powiedziała. – Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia.
Do baru nie mieli daleko, może z dziesięć kroków, ale Tristan i tak na jedno mgnienie położył dłoń na jej plecach. Przelotnie poczuła ciepło jego palców przez materiał bawełnianej letniej sukienki.
Gdy usiedli w jednym z boksów w stylu pubu angielskiego, położyła torebkę obok siebie i skrzyżowała ramiona na piersi.
– Wyjaśnijmy sobie jedno – zaczęła. – Ty i ja nie będziemy rodziną. John i ja? Owszem. Ty i Tabby? Również. Ale ty i ja, nie.
Odchylił się do tyłu i chwilę się jej przyglądał.
– Masz coś przeciwko mojej rodzinie?
– Nie. Oczywiście, że nie. Ale ty i ja jesteśmy…
– Czym jesteśmy?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, podszedł kelner. Daley zamówiła kieliszek białego wina, Tristan dietetyczną colę, a po namyśle skrzydełka kurczaka z selerem naciowym. Kiedy zostali sami, wyjaśnił, że nie miał czasu zjeść lunchu.
– Cola dietetyczna, serio? – zdziwiła się Daley.
– Kończę brać antybiotyk. Wieczorem może wypiję kieliszek wina, ale lekarz zalecił umiar.
– Chorujesz? – Ogarnęła ją irracjonalna panika.
– Złapałem boreliozę. Na szczęście zorientowałem się w fazie początkowej. Czuję się dobrze. – Rozluźnił krawat, potem go zdjął. – Ale wracając do ciebie… Mówiłaś, że ty i ja jesteśmy…?
– Jesteśmy sobie obcy – oświadczyła. – I tylko luźno związani z sobą przez małżeństwo rodzeństwa. Między nami nie ma żadnej relacji.
– Kłamczucha. – Uśmiechem złagodził cios, a kiedy nakrył jej dłoń swoją, jego spojrzenie nabrało ciepła. – Od pierwszej chwili jest między nami jakaś relacja. Nie możesz temu zaprzeczyć.
Zmusiła się do cofnięcia ręki, by nie spostrzegł, jak reaguje na jego dotyk.
– Nie dogadujemy się – oświadczyła. – Jesteśmy jak olej i woda. Nie nazwałabym tego relacją ani tym bardziej związkiem.
Dotknął żyły na wewnętrznej stronie jej przegubu.
– Może ty i ja inaczej postrzegamy pewne rzeczy?
– Może.
Kiedy puścił jej rękę, powiedziała sobie w duchu, że nie jest rozczarowana. Przyniesiono drinki i Daley od razu wypiła połowę wina. Przy Tristanie nie zaryzykowała jedzenia skrzydełek rękami, więc sięgnęła po selera, zanurzyła łodygę w sosie i zaczęła jeść w nadziei, że przekąska zneutralizuje alkohol.
Tristan zjadł dwa skrzydełka, potem wytarł palce serwetką. Długie męskie palce, które doskonale wiedzą, jak dostarczyć przyjemności kobiecie, pomyślała.
Boże, co za głupi pomysł!
– Daley… – zaczął. Po raz pierwszy wydawał się mniej pewny siebie.
– Tak?
Wzruszył ramionami.
– Nie podkupiłem żadnego z twoich klientów. Przysięgam. Zdarza się, że jakaś osoba albo firma szuka konwencjonalnej reklamy. To, co ty robisz, jest imponujące, ale nie każdemu odpowiada.
– Tabby mówiła coś podobnego – mruknęła Daley. – Pewnie jesteście w zmowie.
– W zmowie? – Kąciki jego ust drgnęły.
– Jesteś inteligentny. Na pewno znasz to słowo.
Powoli pokręcił głową.
– Nie jestem w zmowie z twoją siostrą, chociaż ją podziwiam. Dzięki niej mój brat ponurak jest szczęśliwy.
– Podziwiasz Tabby? – Zmarszczyła brwi.
– Oczywiście. Jest cudowna. Nie zgadzasz się ze mną?
– Zgadzam się, ale zakładałam, że twoim zdaniem są za młodzi na małżeństwo.
– Nie sądzę, żebyś znała mnie na tyle dobrze, aby przypisywać mi takie czy inne poglądy. – Ton jego odpowiedzi był uszczypliwy.
– Przepraszam. Masz rację – mruknęła.
– Może uważasz, że dwadzieścia sześć lat to za wcześnie? – Przechylił głowę, spojrzał na nią z ukosa i uśmiechnął się zagadkowo.
– Jestem od niej o sześć lat starsza, Tristan. I przysięgam, że nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była tak niewinnie szczęśliwa jak ta dwójka. Trzymam za nich kciuki. Nie zrozum mnie źle.
– Ale?
Wzruszyła ramionami.
– Ale to zadziwiające, że jakaś kobieta albo jakiś mężczyzna znajduje idealnego partnera albo partnerkę. Szczególnie na dłuższą metę.
– Nigdy nie nazwałbym cię cyniczną. Może zawiedzioną?
– Nie jestem cyniczna – oświadczyła.
Dopiła wino i zaczęła się zastanawiać, kiedy będzie mogła wstać i odejść. Intensywne spojrzenie Tristana ją peszyło. Zbyt dużo widział.
– Dlaczego odnoszę wrażenie, że dwudziestosześcioletnia Daley miała złe doświadczenia z mężczyznami? – zapytał.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, w oczach Tristana nie było błysku wesołości, lecz empatia, która omal nie przyprawiła jej o łzy.
– Miałam dwadzieścia cztery lata i nic nie wiedziałam o facetach. To było bardzo dawno temu. Odebrałam lekcję.
– Na czym ona polegała? – Między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.
– Powinnam już iść – ucięła. – Dziękuję za drinka.
Gdy wstała, Tristan również się podniósł.
– Nie chciałem być zbyt wścibski. Przepraszam, że sprawiłem ci przykrość. – Minę miał zmartwioną.
Zmusiła się do cierpkiego uśmiechu.
– Drobiazg. Robiłeś już gorsze rzeczy. Do zobaczenia na kolacji. I przyrzekam, będę miła.

Wbrew swoim zasadom Tristan pozwolił Daley wyjść z baru samej. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, opuściła gardę i rozmawiała z nim nie jak z wrogiem.
Gdy usłyszał, że John chce poślubić Tabby, nie był zachwycony. Nie miał zastrzeżeń do wybranki brata, ale zdał sobie sprawę, że w przyszłości unikanie Daley stanie się niemożliwe. Oprócz ślubu będą chrzciny i wspólne święta, później szkolne występy dzieci i zawody sportowe. Zamierzał być wujkiem w pełni zaangażowanym w życie bratanic i bratanków.
Pytanie tylko, czy zdoła nie zdradzić się ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Daley go pociągała i był przekonany, że fascynacja jest wzajemna. Czyżby była tak naiwna, by sądzić, że fluidy między nimi to odpychanie się przeciwieństw? Możliwe.
Doszedł do wniosku, że tak czy owak, kontakty z siostrą bratowej oznaczają kłopoty. I w związku z tym w ten weekend musi się pilnować, by nie popełnić jakiegoś głupstwa. Kolacja próbna będzie wymagała od niego dużej samokontroli. Jest pierwszym drużbą pana młodego, a Daley pierwszą druhną panny młodej. Przez cały wieczór będą zmuszeni się z sobą kontaktować.
Lubił uważać siebie za inteligentnego faceta. Ale gdy chodziło o Daley Martin, czuł się jak nastolatek doświadczający burzy hormonów.

Kusiło ją, by udać niedyspozycję żołądkową i wymówić się od kolacji i uroczystości próbnej. Ktoś by ją zastąpił. To nie wymaga specjalnych umiejętności. Jednak gdy wyobraziła sobie rozczarowanie Tabby, zrezygnowała z tego pomysłu. Jest główną druhną, ta rola to najświętszy zaszczyt. Poza tym Tabby jest jej siostrą. Do tej pory pamiętała dzień, w którym rodzice przywieźli nowo narodzoną dziewczynkę ze szpitala. Z miejsca się w niej zakochała.
Przez pierwszą dekadę była prawą ręką mamy. Żadnego zadania nie traktowała jako przykrego obowiązku ani naruszania wolności. Kochała siostrę. Czasami się sprzeczały, ale na ogół żyły w dobrej komitywie. Dlatego nie miała wyjścia, musiała robić dobrą minę do złej gry i z uśmiechem znosić Tristana.
Chyba nie będzie aż tak źle, myślała. Musi tylko wsparta na jego ramieniu przejść środkiem nawy, ale później rozejdą się każde w swoją stronę. Po uroczystości znowu będzie musiała dotknąć jego ramienia. Da radę. Poza tym tam przecież będzie z tuzin innych osób.
Wzięła szybki prysznic i przyjrzała się dwóm sukienkom przywiezionym na próbę ceremonii i kolację. Tabby zaaprobowała obie. Jedna była bezpieczna – niebieska z odcieniem zielonkawym, o prostym kopertowym kroju, przy szyi i na dole ozdobiona haftem w tym samym kolorze – i doskonale pasowała do jej blond włosów i karnacji.
Kiedy jednak przejrzała się w lustrze, skrzywiła się. Ziało nudą. Z jakiegoś powodu chciała coś udowodnić Tristanowi. Może to, że nie potrzebuje ani jego, ani jego prestiżowej agencji reklamowej?
Kiedy włożyła drugą sukienkę, jej żołądek wykonał salto. Różowa sukienka mini na cieniutkich ramiączkach, wcięta w talii, podkreślała wszystkie krągłości. Pokazanie się w niej wymagało pewności siebie.
Rozległo się pukanie. Wyjrzała przez judasza, a kiedy zobaczyła siostrę, otworzyła drzwi.
– Coś nie tak? – spytała zaniepokojona.
Tabby uśmiechnęła się rozbawiona.
– Czy panna młoda nie może wpaść do druhny?
Daley wyczuła w jej głosie nutę zdenerwowania.
– Wszystko w porządku?
– Tak. – Tabby weszła do pokoju. – Powiedz, czy to normalne, że nie świruję?
– Serio? – Daley zachichotała. – Świrujesz, bo nie świrujesz?
Tabby przysiadła na brzegu łóżka.
– Wiem. Nie jestem kretynką. Ale wszystko przebiega bez zarzutu. Jestem szczęśliwa, że wychodzę za Johna. Chyba to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
– Zasługujesz na każdą chwilę szczęścia. I jest dobrze. Tu odbędzie się wesele. Rodzina jest na miejscu. Nic złego się nie wydarzy.
– O ile ty i Tristan nie skoczycie sobie do oczu.
– Obiecuję, że do tego nie dojdzie. Przed chwilą wypiliśmy drinka w barze i uzgodniliśmy, że będziemy dla siebie mili.
Tabby zrobiła wielkie oczy.
– Żałuję, że tego nie widziałam.
– Och, nie było nic do oglądania. Zaproponował drinka. Zgodziłam się. Byliśmy dla siebie bardzo uprzejmi.
– Dlaczego go nie lubisz? Przyznaj, nie wierzysz, że kopie pod tobą dołki.
Czy wierzy? Możliwe, że już nie, pomyślała. Możliwe, że jej niechęć do niego to antidotum na uczucia, jakie w niej wzbudzał. Na zawrót głowy, jaki czuła przy nim. Jakby wyczekiwanie, że coś się wydarzy. Coś o podtekście seksualnym.
– Możliwe, że w przeszłości reagowałam zbyt emocjonalnie – powiedziała. – On nie jest czarnym charakterem. Ale nadepnął mi na odcisk. Jest arogancki i za bardzo pewny siebie.
– Czy można być za bardzo pewnym siebie? – zapytała Tabby. – Co poradzi na to, że jest bogaty, obłędnie przystojny i dobry w tym, co robi? Dla mnie jest zawsze bardzo miły.
– Cieszę się. Ich rodzina ma szczęście, że John znalazł właśnie ciebie.
– Może Tristan też kogoś znajdzie?
– Dziwne, że do tej pory mu się nie udało – zauważyła Daley. – Atlanta może i jest dużym miastem, ale liczba kawalerów do wzięcia nie jest nieskończona.
– John mówi, że Tristan jest pracoholikiem, a jeśli chodzi o kobiety, jest zbyt wybredny.
– Przyganiał kocioł garnkowi.
Tabby rozpromieniła się.
– Mój John w porę dostrzegł błąd. Już szedł w ślady brata, ale się zreflektował i teraz ma inne priorytety.
– Ciebie?
– Skromność nie pozwala mi się chwalić, ale tak. Nawet zaczął już przebąkiwać o dzieciach. I wie, że nie będę tolerowała ojca, którego nigdy nie ma w domu. Dziecko potrzebuje obojga w pełni zaangażowanych rodziców.
Daley zazdrościła siostrze niemal namacalnego przekonania o słuszności swoich decyzji.
Bardzo cieszyła się jej szczęściem. I miała wyrzuty sumienia, że jej zazdrości.
Tabby wstała i wygładziła sukienkę. W klasycznej małej czarnej od projektanta wyglądała elegancko.
– Powinnam iść. Cieszę się, że wybrałaś tę różową.
– Właściwie jeszcze nie podjęłam decyzji.
– Pannie młodej się nie odmawia. Niebieska jest w porządku, ale w tej wyglądasz szałowo.
– Na pewno nie zbyt szałowo?
– To moja kolacja próbna. Chcę, żeby wszyscy zobaczyli, jaką mam atrakcyjną siostrę. Poza tym dwóch drużbów Johna jest wolnych. Kto wie, co się wydarzy?
Z frywolnym uśmieszkiem na ustach wyszła z pokoju.
Daley ponownie przejrzała się w lustrze. Skoro Tabby wybrała tę sukienkę, niech tak zostanie. To ma być zabawa. Może poflirtuje z którymś z drużbów?
Tylko nie z Tristanem. Nie z Tristanem…

Niezapomniana noc – Karen Booth

Kobiety uciekały się do najróżniejszych sztuczek, by się dostać do Adama Langforda, a Melanie Costello była bliska pobicia rekordu świata w tej dziedzinie. Adam obserwował, jak na ekranie monitora pokazującego obraz z kamery przemysłowej skierowanej na bramę wjazdową zza ściany deszczu wyłania się jej samochód. Okolicą wstrząsnął silny grzmot.
– A niech mnie – mruknął. Jego pies, Jack, zaskomlał i trącił go nosem. – Masz rację. Tylko wariat przyjechałby tu w taką pogodę.
Perspektywa spotkania Melanie po raz drugi w życiu wywoływała w nim mieszane uczucia.
Rok temu wycięła mu niezły numer. Spędziła z nim najbardziej namiętną noc, jaką mógł sobie wyobrazić, lecz zanim się obudził, zniknęła bez słowa i pocałunku na pożegnanie. Zostało mu po niej tylko wspomnienie, od którego nie potrafił się uwolnić, i niezliczone pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Najważniejsze z nich brzmiało: Czy jeszcze kiedyś ją spotka i poczuje, że dzięki niej nareszcie żyje pełnią życia?
Poruszył niebo i ziemię, by się dowiedzieć, kim jest, lecz dopiero tydzień temu przypadkiem odkrył, że nazywa się Melanie Costello. Trzeba było skandalu rozdmuchanego przez tabloidy do wielkich rozmiarów, aby ich drogi znowu się przecięły. Teraz przyjeżdża ratować go przed atakiem brukowców.
Gdyby jakikolwiek inny specjalista od kreowania wizerunku podjął się tego zadania, graniczącego zresztą z niemożliwością, Adam znalazłby sposób, jak się wywinąć od współpracy, lecz to była jego jedyna szansa na konfrontację z kopciuszkiem. Nie zamierzał z tej szansy rezygnować, tak samo jak nie zamierzał zdradzać przed kopciuszkiem, że ją pamięta. Chciał to usłyszeć od niej. Wtedy może wszystko się wyjaśni.
Zadzwonił dzwonek do drzwi. Adam podszedł do kominka i pogrzebaczem poruszył żarzące się polana. Potem, ze wzrokiem utkwionym w płomieniach, jednym haustem dopił bourbona. Miał wyrzuty sumienia, że Melanie stoi przed domem, lecz uznał, że skoro tak jej się spieszyło, by od niego uciec, może teraz kilka minut poczekać, aż on wpuści ją do domu.

Jeszcze tydzień temu cudowna noc z Adamem była najsłodszą tajemnicą Melanie, a każde wspomnienie o niej wywoływało w niej przyjemne drżenie. Jeden telefon od ojca Adama, Rogera Langforda, położył temu kres.
Zaparkowała wynajęty samochód na podjeździe imponującej rozmiarami górskiej rezydencji, teraz wspaniale oświetlonej, i wysiadła. Czółenka na wysokim obcasie ślizgały się po mokrych kamieniach, targany wiatrem parasol nie chronił przed ulewą. Niebo przecięła błyskawica. Burza, która się zaczęła, kiedy Melanie ruszała z lotniska, teraz rozpętała się na dobre.
Mocno trzymając się poręczy, wspięła się po schodach. Miała nadzieję, że ktoś szybko przybiegnie i będzie mogła się schronić przed deszczem. Ktoś przecież otworzył bramę wjazdową. Ktoś jej oczekuje.
Gdy nikt się nie pojawiał, nacisnęła dzwonek. Każda sekunda zdawała się wiecznością, stopy zmieniły się w sople lodu, dotkliwe zimno przenikało przez płaszcz. Tylko nie zacznij się trząść, nakazała sobie w duchu. Zawsze gdy lekko zmarzła, dostawała dreszczy, których długo nie mogła opanować.
Już sama perspektywa spotkania z Adamem wystarczyła, aby wprawić ją w lekki dygot.
Przypomniała sobie chwilę, kiedy pierwszy raz go zobaczyła w tłumie gości na przyjęciu w Park Hotel przy Madison Avenue w Nowym Jorku. Bankiet zorganizowano z okazji wypuszczenia na rynek najnowszego oprogramowania stworzonego przez firmę Adama, AdLab. Rzadki talent, geniusz, wizjoner – to tylko niektóre z określeń, jakimi obdarzano Adama od chwili głośnej sprzedaży portalu społecznościowego ChatterBack, jeszcze zanim ukończył z wyróżnieniem studia ekonomiczne na Uniwersytecie Harvarda.
Melanie wystarała się o zaproszenie w nadziei na nawiązanie korzystnych kontaktów i pozyskanie nowych klientów. I nawet przez myśl jej nie przeszło, że opuści bankiet z bohaterem wieczoru, który na swoim koncie miał jeszcze jeden tytuł do sławy – niepoprawnego kobieciarza.

Z trzydniowym zarostem, w świetnie skrojonym, dopasowanym do sylwetki szarym garniturze Adam krążył wśród gości. Na jego widok Melanie chciała zapomnieć o wzorcu dobrych manier, jaki jej wpojono. Kiedy Adam zbliżył się do niej i zapytał, kim jest, przedstawiła się jako Mel. Nikt nie nazywał jej Mel.
Adam oświadczył, że jest główną atrakcją przyjęcia, posłał jej uwodzicielskie spojrzenie i o ułamek sekundy za długo przytrzymał jej dłoń. To wystarczyło, by się zaczerwieniła. Zanim się spostrzegła, siedziała na tylnym siedzeniu limuzyny wiozącej ich do apartamentu Adama. Na udzie czuła ciepło jego dłoni, na szyi delikatny dotyk warg.
Perspektywa ponownego spotkania z mężczyzną, który działał na nią jak narkotyk, należącym do wpływowej manhattańskiej rodziny, obdarzonym majątkiem, urodą i inteligencją, wywoływała nieprzyjemne ssanie w żołądku. Jeśli Adam ją rozpozna, warunek zachowania absolutnej dyskrecji postawiony przez jego ojca będzie niemożliwy do spełnienia.
Nie ma nic dyskretnego w przespaniu się z facetem cieszącym się wątpliwą sławą rekordzisty w przygodach z kobietami. Jego opinia amanta na pewno przyczyniła się do nagłośnienia przez media ostatniego skandalu. Melanie wzdrygnęła się. W jej życiu przygoda z Adamem była wydarzeniem jednorazowym i wyjątkowym.
Nie chciała być nieuprzejma i dzwonić ponownie, lecz zdążyła przemarznąć do szpiku kości. Im szybciej usiądą z Adamem do pracy, tym więcej zdziałają i tym szybciej będzie mogła przebrać się w piżamę i wsunąć pod cieplutką kołdrę w swoim hotelowym łóżku.
W chwili, kiedy nacisnęła dzwonek, Adam otworzył drzwi. Ubrany w dżinsy i granatowo-białą koszulę w szkocką kratkę, z rękawami podwiniętymi do łokci, wyglądał zupełnie inaczej niż w garniturze, lecz był równie przystojny.
– Pani Costello, jak sądzę. Jestem zdumiony, że zdecydowała się pani przyjechać tu w taką pogodę. Czy wynajęła pani kajak na lotnisku?
Jedną ręką trzymał skrzydło drzwi, drugą przeczesał ciemne włosy z kasztanowymi refleksami.
Melanie zaśmiała się nerwowo. Serce jej waliło. Przenikliwe spojrzenie stalowoniebieskich oczu okolonych długimi czarnymi rzęsami sprawiało, że czuła się, jakby stała przed Adamem naga. Wiedziała, że to wrażenie będzie jej towarzyszyło już do końca wizyty.
– Nie, wolałam wyższy standard i wybrałam motorówkę.
Adam uśmiechnął się ironicznie i ruchem głowy zaprosił ją do środka.
– Przepraszam, że kazałem pani czekać. Musiałem zamknąć psa. Potrafi zaatakować, jeśli kogoś nie zna.
Odwróciła wzrok. Nie mogła wytrzymać spojrzenia Adama. Przyjmując zlecenie od jego ojca, naiwnie zakładała, że Adam nie jest w stanie zapamiętać wszystkich kobiet, jakie przewinęły się przez jego łóżko. Na wszelki wypadek skróciła włosy i przefarbowała je z popielatego blondu na złocisty.
– Miło mi pana poznać, panie Langford – wybąkała, podając mu rękę.
Dłoń miał niewiarygodnie ciepłą.
– Proszę zwracać się do mnie Adam – rzekł. – Nie miała pani problemów ze znalezieniem drogi w tym deszczu?
Nie pamięta mnie, pomyślała z ulgą.
– Żadnych – skłamała. Jechała dwie godziny, wytężając wzrok, aby cokolwiek dojrzeć przez szybę zalewaną strugami wody i klęła GPS-a na czym świat stoi.
– Wezmę twój płaszcz.
Zaskoczył ją. Nie stać go na służbę?
– Trudno tu w górach znaleźć kogoś do pomocy w domu? – zagadnęła.
Kiedy wieszał jej płaszcz w szafie, skorzystała z tego, że na nią nie patrzy, wygładziła czarne spodnie i poprawiła szarą jedwabną bluzkę.
– Mam gospodynię i kucharkę, ale odesłałem je do domu. Nie chciałem, żeby jechały w tym deszczu.
– Przepraszam za spóźnienie, ale musimy trzymać się planu. Jeśli dzisiaj przejrzymy strategię kampanii w mediach, cały jutrzejszy dzień będziemy mogli poświęcić na przygotowanie wywiadów.
Sięgnęła do torby i wyjęła książki. Adam wziął je od niej, spojrzał na tytuły na grzbietach i prychnął z pogardą.
– „Tworzenie własnego wizerunku w świecie korporacyjnym”. Chyba żartujesz? Ludzie czytają takie rzeczy?
– To świetna książka.
– Chodźmy dalej. Mam ochotę na drinka.
Zaprowadził ją do salonu z wysokim belkowanym sufitem z sekwoi. Wygodne kanapy, skórzane fotele i ogień na kominku stwarzały przytulną atmosferę.
– Wspaniały dom – oceniła. – Teraz rozumiem, dlaczego urządziłeś tu sobie schronienie przed światem.
– Uwielbiam Nowy Jork, ale tutejszy spokój i górskie powietrze są niezrównane. To jedyne miejsce, gdzie mogę oderwać się od pracy. – Westchnął. – Chociaż w końcu praca i tu mnie dopadła.
Melanie uśmiechnęła się z przymusem.
– Nie traktuj tego jako pracy. Mamy po prostu problem do rozwiązania.
– Nie chcę obrażać twojej profesji, ale czy nie męczy cię martwienie się tylko o to, co ludzie myślą? Kształtowanie opinii publicznej? Nie wiem, dlaczego się tym przejmujesz. Media mówią, co chcą. Prawda jest ostatnią rzeczą, na jakiej im zależy.
– Dla mnie to, co robię, to gaszenie pożaru nowym pożarem. – Wiedziała, że Adam będzie trudnym klientem. Nienawidził prasy, a uporczywe powracanie przez tabloidy do incydentu z jego udziałem okrzyczanego „Wpadką Królowej Balu” tylko pogarszało sprawę.
– Dla mnie to duża strata pieniędzy. Zakładam, że godziwą część tej sumy mój ojciec przeznaczył na twoje honorarium.
Melanie wydęła wargi. Słowa Adama ją zirytowały.
– Bardzo godziwą. To powinno być dla ciebie dowodem, jaką wagę ojciec przywiązuje do tej afery.
Honorarium zaproponowane przez Rogera Langforda znacznie przewyższało miesięczne zarobki od wszystkich klientów razem wziętych. Jej agencja, Costello Public Relations, nieźle się rozwijała, lecz jak Adam trafnie stwierdził, w tej branży najważniejsze jest stwarzanie pozorów. Do osiągnięcia sukcesu potrzebne jest eleganckie biuro i nieskazitelny strój, a to kosztuje.
Nagle zza drzwi rozległo się szczeknięcie.
– Nie boisz się psów? – zapytał Adam. – Zamknąłem go w sieni, ale on woli być tam, gdzie coś się dzieje.
– Wypuść go, oczywiście – odparła, rozkładając rzeczy na niskim stoliku. – Jak on się wabi?
Znała odpowiedź, wiedziała również, że ulubieniec Adama to słodki olbrzym, mieszaniec mastiffa z dogiem niemieckim.
– Jack. Nie przeraź się. Wygląda groźnie, ale jest bardzo przyjacielski. – Jack szczeknął ponownie. Adam otworzył drzwi, a wtedy pies go wyminął i ślizgając się po podłodze, pomknął w stronę Melanie. – Jack! Nie! – zawołał Adam, lecz pupil go nie słuchał. – Dziwne – mruknął. – Jack nigdy tak się nie zachowuje w stosunku do obcych. Nigdy.
Melanie nie spodziewała się, że Jack zdradzi, iż są zaprzyjaźnieni. Zanim tamtej pamiętnej nocy wyśliznęła się z apartamentu Adama, zatrzymała się w kuchni i pożegnała z nim.
– Może wyczuł, że lubię psy? Zabierzmy się do roboty, dobrze? Czeka mnie jeszcze droga powrotna do hotelu.
– Wykluczone. Nigdzie cię nie puszczę – zaprotestował Adam i ruchem głowy wskazał ogromne okna, o które bębnił deszcz. – Drogi mogą być zalane.
– Jestem dobrym kierowcą. Poradzę sobie.
Kierowcą była kiepskim. Po Nowym Jorku poruszała się taksówkami. Prawo jazdy przydawało jej się tylko podczas podróży służbowych.
– Żaden samochód nie jest amfibią. Dostaniesz pokój gościnny. Nalegam.
Bała się, że jeśli zostanie, Adam ją sobie przypomni i zażąda wyjaśnień. Nie miała jednak wyboru. Jeśli gdzieś po drodze utknie, niewiele zdziała.
– Dzięki. Jedno zmartwienie mniej.
– Pokażę ci pokój.
– Wolałabym przystąpić do pracy. Potem położę się wcześniej i od samego rana będziemy kontynuowali. – Wyjęła z teczki dwa segregatory. – Masz tu gabinet, gdzie moglibyśmy usiąść?
– Myślałem o kuchni. Otworzę butelkę wina. Dlaczego nie mamy zafundować sobie odrobiny przyjemności? – Obszedł wyspę kuchenną, schylił się i z szafki wyjął dwa kieliszki.
Melanie rozłożyła swoje materiały na marmurowym blacie i usiadła na wysokim stołku.
– Dziękuję. Nie powinnam pić.
– Nie wiesz, co tracisz. To chianti z małej winnicy w Toskanii. Nigdzie takiego nie dostaniesz.
Zamknęła oczy i pomodliła się w duchu o siły do wytrwania w mocnym postanowieniu, aby to spotkanie nie skończyło się tak jak poprzednie.
– Dobrze, tylko odrobinę na spróbowanie… Dziękuję, wystarczy.
Pierwszy łyk wina podziałał na jej nerwy jak balsam. Ciepło rozlało się po całym ciele. Jack podszedł i położył jej głowę na kolanach. Melanie zaczęła się kręcić, aby zniechęcić zwierzaka. Jack, nie! Nie lubimy się!
Adam postawił kieliszek na blacie i zmarszczył brwi.
– Mam dziwne wrażenie, że my skądś się znamy, panno Costello – oświadczył.
– Ludzie często mi mówią, że moja twarz wygląda znajomo – odparła. Jej głos zdradzał zdenerwowanie. Odwróciła się i pochyliła nas skoroszytami.
Adam uważał siebie za mistrza w odczytywaniu niuansów ukrytych w wypowiedziach kobiet, wyczulonego na wszelkie objawy zawstydzenia. Nie mógł uwierzyć, że Melanie usiłuje udawać, że nic między nimi nie było.
– Może robiłaś dla mnie jakieś zlecenia?
Nie odrywając wzroku od notatek, wzruszyła ramionami.
– Pamiętałabym.
Uznał, że czas zwiększyć napięcie.
– Spotykaliśmy się?
– Nie – odparła z lekkim wahaniem.
Formalnie rzecz biorąc, miała rację. Nie byli na randce. Adam spróbował więc podejść ją od innej strony.
– Czy mnie słuch nie myli? Masz chyba lekki południowy akcent.
Wyprostowała się na stołku, lecz wciąż nie patrzyła na Adama. Szkoda, myślał, ma takie piękne, krystalicznie niebieskie oczy. I widziałbym, czy mnie oszukuje.
– Wychowałam się w Wirginii.
– Na jakiejś imprezie poznałem babkę z Wirginii. Była ekstra. Może trochę postrzelona, ale ekstra. Nie mogę sobie przypomnieć jej imienia…

Szalony weekend - Janice Maynard
Daley i Tristan pracują w konkurencyjnych agencjach reklamowych i nie zawsze są wobec siebie mili. Gdy jej siostra i jego brat biorą ślub, na czas weselnego weekendu zawierają rozejm. Choć często się kłócą, Tristan skrycie pragnie Daley i jest przekonany, że z wzajemnością. Przypadkowe spotkanie pod drzwiami pokoju Daley kończy się w jej łóżku. Oboje wiedzą, że ta jedna noc im nie wystarczy...
Niezapomniana noc - Karen Booth
Roger Langford chce przekazać stanowisko prezesa firmy synowi, ale najpierw musi przywrócić mu dobrą opinię nadszarpniętą przez głośny skandal. Adam nie chce być prezesem, ale zgadza się na kampanię wizerunkową, gdy się okazuje, że poprowadzi ją Melanie. Rok temu spędził z nią najwspanialszą noc życia i do tej pory bezskutecznie jej szukał...

Ważniejsze niż adrenalina

Alison Roberts

Seria: Medical

Numer w serii: 701

ISBN: 9788329119252

Premiera: 08-01-2025

Fragment książki

– Abby, co tam widzisz ciekawego?
– Nic. – Abigail Miller odwróciła wzrok od okna i z przepraszającym uśmiechem spojrzała na kobietę, która zadała to pytanie.
Nie do końca odpowiadało to prawdzie. Za oknem gabinetu w ośrodku zdrowia na wyspie Kaimotu było mnóstwo interesujących widoków. Nowoczesny ośrodek, w którym znajdowały się gabinety zabiegowe oraz poradnia, przylegał do szpitala mieszczącego się w starym budynku wzniesionym z drewna wiele lat wcześniej.
Ze wzgórza, na którym stał ten kompleks, rozciągała się przepiękna panorama miasteczka z niewielkim portem, kipiącymi zielenią zboczami wygasłego wulkanu oraz bezkresem oceanu.
Tego pięknego jesiennego dnia Abby mogła podziwiać za oknem choćby lazur nieba, szmaragd oceanu i złocistą plażę graniczącą z aleją drzew pohutukawa. Widziała nawet ich czerwone kwiaty, które tego roku trzymały się wyjątkowo długo. Albo ludzi na głównej ulicy. Spacerowali, robili zakupy, rozmawiali, nie spiesząc się, czasami nawet przystając, by powąchać róże.
Naprawdę piękny widok, ale Abby oglądała go dzień w dzień od ponad pięciu lat. Nic nie usprawiedliwia podziwiania widoków w godzinach pracy. Zwłaszcza teraz, kiedy poczekalnia pęka w szwach, a jedyny lekarz na wyspie, doktor Ben McMahon, wyjechał do pacjenta.
Od dłuższego czasu namawiała młode matki, by stawiły się z dziećmi w poradni, ponieważ bardzo jej zależało, żeby każde niemowlę i każdy przedszkolak został w porę zaszczepiony. Wzięła sobie za punkt honoru, by akcja przebiegła sprawnie. Nie chciała, żeby Ben po powrocie zastał w poradni chaos.
Ruth stawiła się z sześciotygodniową Daisy oraz Blakiem, bardzo ruchliwym dwulatkiem, który teraz usiłował wdrapać się na leżankę.
– Chcesz tu usiąść? – zapytała Abby, biorąc malca na ręce i sadzając. – Nie ruszaj się, dobrze? Bo jak spadniesz, to oboje będziemy mieli kłopoty.
Blake już dawno powinien zostać zaszczepiony przeciwko takim groźnym dla dzieci chorobom jak odra, świnka i ospa wietrzna, a małą Daisy czekało szczepienie przeciwko polio w postaci kropli i zastrzyku.
W tej chwili Blake szeroko się uśmiechał, ale, niestety, za chwilę będzie płakał. Sprawianie dzieciom bólu nie jest przyjemne, nawet jeśli się to robi dla ich dobra. Na szczęście takie maluchy można pocieszyć kolorową naklejką z napisem „Jestem dzielny!” i żelkowym bezcukrowym robalem.
Być może to niechęć do zadawania bólu sprawiła, że widok za oknem wydał jej się aż tak ciekawy.
Ale czy tylko o to chodzi? Jako doświadczona pielęgniarka umiała oddzielić emocje od spraw zawodowych. Więc skąd ten niepokój?
Jeszcze raz ze ściągniętymi brwiami zerknęła za okno, po czym ruszyła do lodówki po szczepionki.
Teraz do okna podeszła Ruth z małą Daisy na rękach. Ona też ściągnęła brwi.
– Masz rację – powiedziała. – Coś jest nie tak.
– Też to czujesz? – Abby ogrzewała w dłoniach fiolki, by zastrzyki były mniej bolesne. – Coś wisi w powietrzu, prawda?
– Ale nie widać nic szczególnego.
– Właśnie. Podobne uczucie, jak się człowiek wybiera na urlop i w samolocie nagle zaczyna się niepokoić, czy wyłączył żelazko albo czy pozakręcał krany.
– Żelazko to nie moje zmartwienie! – roześmiała się Ruth. – W moim domu się nie prasuje.
Śmiech nieco rozładował napięcie.
– Moja mama stale powtarzała, że za bardzo się martwię – wyznała Abby. – Że jestem szczęśliwa tylko wtedy, kiedy mam się czym martwić, a jak nie mam powodu do zmartwienia, to zawsze coś wymyślę.
Tym razem odpowiadało to prawdzie. Tak, niezaprzeczalnie jest specjalistką od wynajdowania powodów, by mieć złe przeczucia. Ćwiczy umysł w tej grze od trzeciego roku życia.
Wyobrazić sobie jakąś katastrofę, a potem robić wszystko, żeby do niej nie doszło.
Czy nie dlatego zamieszkała na Kaimotu?
Dlaczego nawet nie spróbowała zatrzymać mężczyzny, o którym wiedziała, że jest miłością jej życia?
– Może to przez te wstrząsy sprzed kilku tygodni? – zastanawiała się Ruth. – Zaniepokoiły wszystkich, a oliwy do ognia dolewały przepowiednie Squida, że nadchodzi koniec świata. Wielu się to nie podoba, bo wypłoszył z wyspy ostatnich wczasowiczów.
– A skończyło się na lekkim drżeniu kilka dni temu – zauważyła ze śmiechem Abby. – Niektórzy nawet go nie zauważyli. Podobno nieźle się Squidowi dostało za taką przepowiednię.
– Ale się odgrażał, że jeszcze tego pożałują.
Abby pokręciła głową. Nawet ten silniejszy z dwóch wstrząsów był ledwie zauważalny. Zdecydowanie zbyt słaby, by się przejmować opowieściami Squida Daviesa, najstarszego rybaka na wyspie, o trzęsieniu ziemi o niespotykanej sile, które przeżył jego dziadek.
Tym razem ziemia ledwie zadrżała. Zna to każdy, kto się wychował w Nowej Zelandii.
– Jack opowiadał, że następnego dnia w szkole było bardzo fajnie, bo ćwiczyli procedury na wypadek wstrząsów – powiedziała Abby. – Myślę, że kiedy polecono dzieciakom chować się pod ławkami, wszystkie potraktowały to jak zabawę.
Otworzyła pierwszą ampułkę.
– Aha… – Ruth kiwała głową. – To o to chodzi…
– O co?
– To dlatego jesteś niespokojna…
Abby znieruchomiała ze strzykawką w ręce, czekając, aż Ruth rozwinie wątek.
– Jack poszedł do zerówki, a to twój jedynak. Ćwiczyłam to. Nie przestawałam się zastanawiać, czy ktoś inny potrafi zaopiekować się moim dzieckiem tak jak ja.
– Pracuję, odkąd Jack skończył trzy lata. Większą część życia spędził w przedszkolu.
– Tak, ale dziś pojechał na pierwszą szkolną wycieczkę. Moje dzieci też pojechały. Rano piechotą do wraku statku, potem piknik, a na koniec autobusem szkolnym do starej kopalni miedzi, tak?
– Uhm. – Abby przygryzła wargę. – Miałam ochotę z nimi pojechać, ale dużo wcześniej przygotowałam tę akcję szczepień i nie mogłam jej przełożyć.
Tak, Ruth ma rację. To niepokój o synka sprawia, że jest taka podminowana.
Westchnęła po części z ulgą, po części z rozdrażnieniem. Wystarczy.
Z korytarza dobiegał płacz dziecka. Oby czekającym wystarczyło cierpliwości. Nieźle się natrudziła, przekonując rodziców w szkołach i przedszkolach, więc byłoby przykro, gdyby teraz się rozmyślili.
Hannah, młodsza siostra Bena, zobowiązała się pilnować tych dzieci i organizować im zajęcia, ale siedemnastoletnia dziewczyna niewiele może zrobić dla tak licznej gromadki.
Akcja Abby była skierowana właśnie do takich osób jak Ruth. Oddalona od stałego lądu wyspa Kaimotu przyciągała amatorów alternatywnego stylu życia. Ruth wraz z mężem Damienem i sześciorgiem dzieci mieszkali w zaadaptowanym wagonie kolejowym na skraju buszu. Byli samowystarczalni, dorabiając wyrobami ceramicznymi, które w okresie wakacji sprzedawali turystom.
Byli zaciekłymi wrogami szczepień, ale rok wcześniej najedli się strachu, kiedy jedno z ich starszych dzieci musiało być w trybie nagłym ewakuowane do szpitala w Auckland z powodu powikłań po przejściu odry.
Całe szczęście, że Kaimotu dzieli od stałego lądu stosunkowo niewielka odległość i ewakuacja jest możliwa.
Sprowadziwszy się na wyspę, Abby była w pierwszym trymestrze ciąży. Że obawiała się przeróżnych komplikacji, to mało powiedziane. Wiedza medyczna w połączeniu z wybujałą wyobraźnią to idealna pożywka dla obsesji.
Na duchu podniosły ją umiejętności doktora McMahona oraz wyposażenie szpitala przygotowanego na nagłe wypadki czy stabilizację pacjenta do ewakuacji. Odległość dzielącą od Auckland można pokonać małym samolotem lub śmigłowcem. Poza tym na wyspie nie brakowało prywatnych samolotów, gdyby śmigłowiec ratowniczy był zaangażowany gdzie indziej.
Z powodu urzekającej scenerii oraz ekskluzywnej bazy noclegowej Kaimotu stało się ulubionym miejscem nowożeńców.
Jak należało się spodziewać, ukłucie sprawiło, że mała Daisy rozpłakała się wniebogłosy. Na widok drżącej bródki Blake’a Abby westchnęła. Dlaczego nie zaczęła od niego? Daisy jest za mała, by się zorientować, że pielęgniarka torturuje małe dzieci.
Żeby małą ukoić, Ruth przystawiła ją do piersi. Abby tymczasem sięgnęła po słoik z żelkowymi dżdżownicami, by postawić go na brzegu biurka.
– La mnie? – zapytał chłopiec tonem pełnym nadziei.
– Za chwilę.
– Nie! – wrzasnął Blake. – Zalas!
Uśmiechnęła się, mimo że napięcie rosło. Gdy brała do ręki jego kartę szczepień, jej wzrok padł na fotografię stojącą przy telefonie. Zalała ją fala ciepła. Uczucie miłości do synka zawsze ją uspokajało. Przeprowadziła się na Kaimotu, by zagwarantować mu bezpieczeństwo i jak najlepszy start w życiu.
Super, że wybrał się na prawdziwą „męską” wyprawę z chłopcami z klasy, pod opieką nauczycieli oraz innych rodziców. Nie zgubi się, nie utopi ani nie wpadnie do szybu w opuszczonej kopalni. To głupie, że takie scenariusze przychodzą jej do głowy, ale tkwiły w niej, odkąd Jack zaczął być mobilny i wpakował się w pierwsze tarapaty, co dobitnie jej uzmysłowiło, jak wiele może w przyszłości sprawiać kłopotów.
Nie musi patrzeć na tę fotografię, by jej przypominała, co dzień w dzień nie daje jej spokoju. To nie tylko podobieństwo, ale cała osobowość.
Jack to wykapany ojciec. Człowiek, którego tak bardzo pokochała. Człowiek, którego postanowiła rzucić.

Abby boleśnie przeżyła rozstanie z Tomem. On uwielbiał ryzyko i nie zamierzał z niego rezygnować, ona zaś nie była w stanie znieść życia w ciągłym stresie. Wyjechała na niewielką wyspę, nie mówiąc Tomowi, że jest w ciąży. Kilka lat później Tom spotyka Abby. Jest wstrząśnięty odkryciem, że ma syna. Zaczyna rozumieć, że sens życiu nadaje nie adrenalina, ale miłość. Tylko jak przekonać Abby, że się zmienił?

Wywiad życia

Catherine George

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1285

ISBN: 9788329116619

Premiera: 28-01-2025

Fragment książki

Zagubiona wśród szafirowych wód Morza Egejskiego niewielka wysepka o nazwie Kyrkiros wygrzewała swój skalisty grzbiet w promieniach podzwrotnikowego słońca, nie zważając na upływ dni, lat i wieków. Trwała nieporuszona, gdy do jej brzegów przybiły łodzie Minojczyków ocalałych z zagłady, która unicestwiła tajemniczą, pradawną kulturę Krety. Trwała wciąż, kiedy bez mała cztery tysiące lat później Aleksej Drakos nabył do niej prawo własności.
Aleks zdawał sobie sprawę, że ani dziewięciocyfrowa suma, która pozwoliła mu stać się panem na Kyrkiros, ani otrzymany w zamian dokument nie znaczą nic wobec ponadczasowego spokoju wyspy. Chociaż nieprzeciętny talent przyniósł mu prestiż oraz wysoką pozycję wśród ludzi, a wciąż pomnażany majątek stawiał go pomiędzy najmożniejszymi, wobec majestatu natury pozostawał pokorny. I pełen podziwu. Głęboko zamyślony, oparł łokcie o kamienny parapet okna i zanurzył palce we włosach. Czterdzieści metrów poniżej morze kołysało się leniwie, pieszcząc chłodnymi muśnięciami fal nadbrzeżne skały. Tu i ówdzie urwiska rozstępowały się, tworząc niewielkie zatoki, gdzie piasek złocił się w słońcu, a krystalicznie czysta woda lśniła turkusowo. Kastro, zamek wzniesiony na stromym brzegu, pamiętał czasy antyczne. Pradawna, kamienna budowla wyglądała jak wrośnięta w skałę i kryła w sobie prawdziwy labirynt korytarzy. Kręte schody łączyły pomieszczenia gospodarcze, znajdujące się niewiele ponad poziomem morza, z komnatami umieszczonymi tuż pod zębatymi blankami murów wieńczących nadbrzeżne urwisko. Tutaj właśnie, na wysokości ponad dziesięciu pięter, Aleks urządził swoją kwaterę główną. Swoje królestwo. Tutaj spędzał te szczęśliwe dni, które mógł w całości poświęcić pracy, wsłuchany w oddech morza i szum maszyn. Oderwał wzrok od dalekiego horyzontu, obrócił się i objął pełnym ukontentowania spojrzeniem nowoczesne wnętrze, które urządził w pradawnym zamczysku. Było tu wszystko, o czym tylko mógł zamarzyć programista. Na szerokim półkolistym blacie zajmującym centralną część pomieszczenia stały ogromne, płaskie monitory, ergonomiczne klawiatury zdawały się zapraszać palce do tańca, a superkomputery o potężnych procesorach i dyskach pojemnych jak sezam mruczały cicho. Aleks miał nieodparte wrażenie, że kolorowe diody mrugają do niego porozumiewawczo, i omal nie puścił do nich oka. Zaśmiał się cicho, rozbawiony własną reakcją. Gdy ojciec podarował mu pierwszy komputer – zapewne chcąc w ten sposób wkupić się w łaski syna, którego samotnie wychowywała matka – dziesięcioletni wówczas Aleks odkrył, że rozumie język maszyn, i co więcej, potrafi się nim posługiwać niemal intuicyjnie. Nie minęły wakacje, a napisał pierwszy program. Pierwszy milion zarobił, zanim skończył liceum. Od tamtej chwili minęło lat dwadzieścia, a on nadal uwielbiał dialogować z komputerami. Prawie tak samo lubił pomnażać pieniądze.
Tym razem jednak nie przyjechał na Kyrkiros, żeby oddawać się ulubionym zajęciom. Kiedy z daleka dobiegł niski, wibrujący odgłos syreny sygnałowej, spojrzał znów w okno. Do sąsiedniej wyspy powoli podpływał prom, ciężki od ładunku – na pokładzie kłębił się nieprzebrany, barwny tłum urlopowiczów, gotowych, by wysypać się na portowe nabrzeże, zaroić w uliczkach miasteczka, wypełnić miejscowe tawerny. Następnego dnia turyści przybędą jeszcze liczniej, żeby przypuścić szturm na jego wysepkę. Co prawda, na Kyrkiros nie było tawern ani hoteli, a nieliczni mieszkańcy trudnili się hodowlą, uprawami i rybołówstwem, jednak raz do roku, w najkrótszą, letnią noc, obchodzono tu Agios Ioannis¬. W erze nowożytnej tej niezwykłej uroczystości patronował święty Jan, lecz pochodziła ona z głębi czasów antycznych; narodziła się w kolebce kultury minojskiej. Tak jak przed czterdziestoma wiekami, na nadbrzeżnych skałach Kyrkiros zapłoną ogniska, a mieszkańcy i spragnieni rozrywek przybysze będą pić wino, ucztować, i, przede wszystkim, kibicować tancerzom, którzy odtańczą słynny taniec byka, upamiętniający zwycięską walkę z Minotaurem. Aleksej splótł ramiona na piersi i zmarszczył brwi. Wyspę czekały dwadzieścia cztery godziny szaleństwa, a on, chcąc nie chcąc, znajdzie się w jego centrum. Nie znosił tego. Ale im bardziej starał się unikać rozgłosu, tym większe, z niezrozumiałych dla siebie powodów, wzbudzał zainteresowanie. Ludzie, których nie łączyło z nim kompletnie nic, koniecznie chcieli go zobaczyć. Dzięki gorliwości pism plotkarskich doskonale znali historię jego życia, może nawet lepiej niż on sam, bo wiedzieli o faktach, o których on nie miał bladego pojęcia. Na przykład, że na górnym dziedzińcu Kastro kazał zbudować fontannę tryskającą szampanem, niezmiernie przydatną podczas odbywających się tam regularnie, niezwykle ekscentrycznych przyjęć. Wierzyli święcie, że multimilioner i geniusz komputerowy nie może być zwyczajnym człowiekiem wiodącym zwyczajne życie. Żądni sensacji, obserwowali każdy jego krok, komentowali każdy uścisk dłoni, który wymieniał z przyjaciółmi i gośćmi, przyglądali się z prostolinijną, zachłanną ciekawością każdej młodej kobiecie, która pojawiła się w jego towarzystwie. Wydawać by się mogło, że dla turystów Aleksej Drakos stanowił atrakcję nie mniejszą niż mityczna bestia, choć przecież kiedy ostatnio sprawdzał, nie miał kopyt, a jego głowa w niczym nie przypominała byczego łba. Na poły rozbawiony, na poły zniecierpliwiony, skrzywił usta w sardonicznym uśmiechu. Cóż, sam był sobie winien. To on wpadł na pomysł, żeby na jeden dzień w roku otworzyć wyspę dla turystów. Było to dwa lata po tym, jak nabył Kyrkiros. Podczas prac renowacyjnych w zamku trafił na prastare, wyblakłe malowidła ścienne, przedstawiające korowód tancerzy otaczających postać człowieka-byka. Postanowił wskrzesić dawną tradycję. Mieszkańcy wyspy, ludzie twardo stąpający po ziemi, już ładnych parę pokoleń temu zapomnieli, że są potomkami Minojczyków, i inicjatywę nowego pana na Kastro potraktowali z początku jak ekscentryczny wygłup bogacza. Prędko jednak zmienili zdanie. Festyn Agios Ioannis był dobrodziejstwem dla wyspy. Turyści, nade wszystko spragnieni nowości, zjawiali się tłumnie. A wraz z nimi zjawiały się pieniądze. Wystarczyło postawić stragany, wyłożyć na ladach rękodzieło – ozdoby ze srebra i kamieni półszlachetnych, bransolety i wisiory z misternie plecionych jedwabnych sznureczków i skórzanych rzemyków, kosze oraz maty wyplatane z morskiej trawy i zdobione muszlami. Wszystko szło jak woda. Degustacja lokalnych produktów spożywczych okazała się strzałem w dziesiątkę. Przyjezdni pili wino tłoczone ze szlachetnych szczepów hodowanych od setek lat w winnicach na Kyrkiros, zajadali się wędzonymi rybami, oliwkami w ziołach, kozimi serami i świeżymi figami, pałaszowali ciasta i ciasteczka przyprawione miejscowym, akacjowym miodem. Czego nie zdołali wypić i zjeść na miejscu, kupowali na wynos. Widząc, jakim powodzeniem cieszą się płody ziemi i pracy rąk mieszkańców wyspy, Aleks zaprojektował stronę internetową, przez którą można było zamawiać dostawy przez okrągły rok. Pieniądze wpływały na konta, gospodarstwa rozkwitały, dzieci wysyłano na studia na kontynencie. W najkrótszą noc roku wszyscy gromadzili się u podnóża Kastro, żeby wspólnie świętować. Aleks wynajmował promy, które zapewniały transport gości z sąsiednich wysp. Każdy, kto chciał, mógł odwiedzić Kyrkiros w dzień świętego Jana. Właściciel wyspy miał tylko dwa wymagania. Po pierwsze oczekiwał, że nawet najbardziej zagorzali imprezowicze opuszczą jego ziemię o świcie następnego dnia. Po drugie – że bez jego wiedzy i zgody na Kyrkiros nie pojawi się żaden dziennikarz.
Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę cicho pomrukujących komputerów, westchnął i ruszył do wyjścia. Marzył o czarnej, szatańskiej kawie – jednej z wielu specjalności Sofii, tutejszej gospodyni. Kiedy się pokrzepi, będzie mógł sprawdzić, jak idą przygotowania do festynu. Nacisnął płaski, metalowy przycisk i oszklone drzwi wkomponowane w starą, kamienną ścianę holu rozsunęły się bezszelestnie, prowadząc do nowoczesnej windy. Była to jedna z pierwszych inwestycji, jakie przeprowadził w Kastro. Stare kamienne schody, łączące pomieszczenia gospodarcze i górne sale, były klaustrofobicznie wąskie, ciemne i upiornie kręte. Odkąd została zamontowana winda, pan zamku biegał po nich tylko w ramach ekscentrycznej rozrywki, kiedy siedząca praca dawała mu się we znaki.
Ogromna zamkowa kuchnia, o kamiennej podłodze i stropie z grubych, cedrowych bali, jeszcze niedawno sprawiała wrażenie wyjątkowo źle utrzymanego skansenu. Ściany były okopcone, wentylacja nie istniała, a gotować można było na płycie opalanej węglem albo drewnem. Kiedy Aleksej Drakos postanowił urządzić w starym, od lat niezamieszkanym Kastro swój dom, została całkowicie odmieniona. Modernizacja kuchni była dziełem Sofii, gospodyni z wyspy. Aleks dał jej pracę i mieszkanie, i ani przez chwilę nie żałował swojej decyzji. Wyspiarka karmiła go nie gorzej niż sama bogini Pomona, a pieniądze, które wyasygnował na remont pomieszczeń gospodarczych, pod jej kierunkiem zostały zainwestowane rozsądnie i efektywnie. Wymieniono wszystkie instalacje, powiększono okna – z wyczuciem, nie niszcząc charakteru starej architektury, przywrócono dawny blask kamiennym posadzkom i drewnianym stropom. Kuchnia zyskała nowoczesny sprzęt, ale Sofia nie chciała rozstać się ze starą kuchnią opalaną drewnem. Wezwała zduna, który przerobił ją na piec chlebowy. Aleksa zdumiała ta fanaberia; nosił się nawet z zamiarem, żeby zwrócić gospodyni uwagę na nieuzasadnioną rozrzutność. Wystarczył jednak pierwszy kęs ziołowej bagietki, świeżo upieczonej na jałowcowym drewnie, żeby zmienił zdanie. Piec chlebowy był nieodzownym elementem gospodarstwa domowego. A Sofia była najcudowniejszą kobietą na świecie. Zaraz tego samego dnia przyszedł do kuchni i zapytał, czy zechce zostać jego żoną. Gospodyni wzięła się pod boki, wspierając pięści o biały, wykrochmalony fartuch. Jej ciemne oczy zalśniły jak u młodej dziewczyny, a kiedy pokręciła głową, gruby warkocz zatańczył wokół ramion. Kyrios Aleksej nie powinien tak żartować! Przecież mogłaby być jego matką. Pechowy epuzer rekuzę zniósł mężnie. Obwieścił, że skoro Sofia odmówiła mu ręki, zostanie starym kawalerem i zamknie się w wieży, wraz ze swoimi komputerami. Ona tylko się śmiała i radziła, by młody kyrios przestał dramatyzować. Na świecie jest wiele pięknych kobiet i pewnego dnia jedna z nich zagnie na niego parol. Aleks nie powiedział jej, że coś takiego już raz przeżył, a zemsta odrzuconej kobiety omal nie zniszczyła mu życia.
– Kyrios Aleksej! – Wyspiarki, które wałkowały ciasto, kroiły warzywa i mieszały apetycznie pachnące substancje, poderwały się znad szerokiego roboczego blatu, niczym stado podekscytowanych wróbli.
– Trzeba było zadzwonić, kyrie – powiedziała Sofia z wyrzutem, wyjmując z pieca blachę pełną gorących, wonnych wypieków. – Przyniosłabym panu kawę do gabinetu.
Pokręcił głową i podkradł wprost z blachy babeczkę nadziewaną morelami.
– Wiem, jak bardzo jesteś zajęta, Sofio.
– Nigdy nie jestem tak zajęta, żeby nie móc przynieść świeżej kawy mojemu pracodawcy – oświadczyła gospodyni. – Zresztą, już prawie skończyłyśmy pracę. Kolacja dla tancerzy jest gotowa, mięs na zimno, sałatek i pieczywa wystarczy, żeby podjąć setkę gości. Są też wina, sery, owoce i ciasta. Mężczyźni kończą ustawiać stragany, a pogoda ma być dobra, więc już dzisiaj mogą przygotować scenę, widownię i stoliki dla gości.
W progu kuchni stanął wysoki, szczupły chłopak o śniadej cerze i oczach czarnych jak dwa onyksy.
– Yannis! – rozpromieniła się Sofia na widok syna. – Jak idą przygotowania?
– Znakomicie. – Głos młodzieńca był pełen zapału. – Kyrie Aleksej, chce pan zobaczyć?
Aleks skinął głową, bezceremonialnie wepchnął sobie do ust resztę babeczki i opróżnił duszkiem filiżankę kawy.
– Prowadź.
Wyszli kuchennymi drzwiami. Dwa rude psiska, które drzemały na kamiennym progu, leniwie poruszyły ogonami. Aleks pochylił się odruchowo i pogłaskał wielkie, kształtne łby. Psy były łagodne i przyjacielskie, ale ich wygląd mógł wzbudzić niepokój. Zanotował w pamięci, że następnego dnia trzeba będzie je zamknąć na wewnętrznym dziedzińcu, żeby nie wystraszyły gości. U podnóża Kastro teren był wyjątkowo płaski. Skały opadały ku morzu tak łagodnie, że któryś z dawnych panów na Kyrkiros stworzył tu przestronny plac, wyłożony kamiennymi płytami. W minionych wiekach raz w miesiącu odbywał się tu targ. Sprzedawano ryby, sery, oliwki i wino, a kupcy z kontynentu cumowali swoje łodzie i sprzedawali wszelkie rodzaje produktów, które pozwalały mieszkańcom wyspy przetrwać z dala od miast. Ten rodzaj handlu zamarł już dawno, w ostatnich dziesięcioleciach plac stał pusty i cichy, tylko starzy rybacy suszyli na nim sieci i, ćmiąc fajki, nieśpiesznie naprawiali rozerwane oka.
Teraz jednak plac rozbrzmiewał wrzawą podniesionych głosów. Ludzie uwijali się, ustawiając wielkie, kolorowe namioty, w cieniu których przy długich stołach goście będą degustować sprzedawane na straganach potrawy i rozkoszować się miejscowym winem. W najniższej części placu, tuż nad morzem, wzniesiono już drewnianą scenę, na której, jak co roku, miał się odbyć taniec byka. Wykuty w skale amfiteatr, górujący nad sceną, mógł pomieścić nawet tysiąc osób.
– Świetna robota. – Aleks uniósł dłoń w powitalnym geście, odpowiadając na okrzyki mężczyzn pracujących na placu. Kiedy rozdzwonił się jego telefon, uśmiechnął się przepraszająco do młodego Yannisa i wydobył aparat z kieszeni płóciennej koszuli. Numer, który wyświetlił się na ekranie, rozpoznał od razu, i, uśmiechając się szeroko, odebrał połączenie.
– Kochany! – rozległ się w słuchawce melodyjny, wibrujący radością mezzosopran. – Wyobraź sobie, że właśnie wylądowałam na twojej wyspie! Jestem wyczerpana podróżą i mam wrażenie, że za chwilę umrę z pragnienia.
– Co takiego? – Omal nie podskoczył. – Zaczekaj na mnie, zaraz będę w porcie!
Wepchnął telefon do kieszeni i, nie zważając na zdumienie Yannisa, rzucił się biegiem przez plac w stronę szerokiego mola, przy którym cumowały zawijające na wyspę statki. Z daleka dostrzegł smukłą kobiecą postać stojącą na samym końcu pomostu. Wiatr bawił się rozkloszowanym dołem jej błękitnej, sięgającej kolan sukienki, a jasnozłote loki – jej znak firmowy – wymykały się spod szerokiego ronda letniego kapelusza. Na widok biegnącego mężczyzny rozpostarła ramiona i uśmiechnęła się szeroko.
– Niespodzianka!
– I to jaka! – Chwycił ją w objęcia, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Przycisnął mocno do siebie jej szczupłe ciało, a potem odsunął na odległość wyciągniętych ramion.
– Czyli tak się złożyło, że przypadkiem podróżowałaś tędy i postanowiłaś wstąpić z wizytą? – spytał, unosząc brew.
Piękne, fiołkowe oczy Talii Kazan błyszczały z rozbawienia.
– Ujęłabym to inaczej. Po prostu nagle poczułam nieodpartą chęć, żeby odwiedzić własnego syna, więc spakowałam manatki i przyjechałam z wizytą. Mam nadzieję, że ucieszyłeś się na widok swojej starej rodzicielki.
– Tylko nie starej! – Aleksej uniósł dłonie Talii do ust i ucałował z rewerencją. – Oczywiście, że się cieszę. A ty masz szczęście, że mnie zastałaś. Mogłem przecież akurat wyjechać…
– Tere-fere! Dobrze wiedziałam, że cię zastanę na wyspie. Może i jestem blondynką, ale potrafię dodać dwa do dwóch. Jutro mamy świętego Jana i mój syn wyprawia imprezę słynną na całe Morze Egejskie. Dla pewności zadzwoniłam jeszcze do twojego nieocenionego Stefana, a ten potwierdził, że jesteś na miejscu. I że, jak zwykle, siedzisz w swojej wieży sam jak palec – dodała, a w jej głosie pojawiła się nuta przygany. – Rozumiem, że praca jest dla ciebie najważniejsza, ale jutro jest festyn. Tańce, hulanka, swawola! Mógłbyś się postarać o jakieś miłe i atrakcyjne towarzystwo.
– Jeśli pod pojęciem „miłe i atrakcyjne towarzystwo” rozumiesz towarzystwo damskie, to muszę cię rozczarować. Na dzisiejszych dziewczynach wrażenie robią światła wielkich miast, szybkie samochody i zakupy w Paryżu. Tradycyjny taniec ludowy, praktykowany na pewnej małej, skalistej wysepce, gdzie nie ma ani jednego butiku z markowymi ciuchami, raczej nie wzbudza ich szalonego entuzjazmu.
– Cóż, skoro takie masz zdanie o dzisiejszych dziewczętach, stanowczo powinieneś zmienić towarzystwo, w jakim się obracasz. Wierz mi lub nie, ale na tym świecie istnieją młode kobiety, które są wykształcone i inteligentne, mają dobry gust i interesują się kulturą. – Talia posłała synowi bystre, zbyt wiele widzące spojrzenie. – Najwyższy czas, żebyś przestał patrzeć na wszystkie kobiety przez pryzmat tego, jak postąpiła wobec ciebie ta podła idiotka, Christina Mavros. Czas leci, mój drogi, ty nie młodniejesz, a żeński ród traci przez twoją zatwardziałość. Jesteś mężczyzną, który ma wszystko, co potrzeba, żeby uszczęśliwić kobietę.
Aleksej udał, że nie słyszy słów matki. Z nagłym zainteresowaniem wpatrywał się w horyzont.
– Kto przewiózł cię na Kyrkiros? Tolonis, tak jak zwykle?
– Nie. Tolonis był zbyt zajęty kwaterowaniem gości w swojej tawernie. Na szczęście pojawił się jakiś bardzo sympatyczny jegomość i zaoferował mi transport w swojej łodzi.
– Kto to był? – Aleks zmarszczył brwi. Być może zasłużył na miano paranoika, ale lubił wiedzieć, kto przypływa na jego wyspę. Ze stałymi mieszkańcami Kyrkiros był po imieniu, a obcych wolał mieć na oku. Nie każdy był godzien zaufania.
– Nie mam pojęcia. – Talia zrobiła dłonią nieokreślony gest. – Przedstawił się, ale nie dosłyszałam imienia, bo silnik okropnie hałasował. A teraz może zabrałbyś mnie do domu? Zanim umrę z pragnienia, ostatkiem sił powlokę się do kuchni i będę błagać Sofię o łyk tego cudownego napoju, który robi z limonek, mięty i białego wina.

Eleanor Markham, ambitna brytyjska dziennikarka, marzy o sukcesie. Wywiad z ekscentrycznym greckim milionerem, Aleksejem Drakosem, ma być milowym krokiem w jej karierze. Zadanie nie należy do łatwych. Drakos mieszka na prywatnej wyspie, na którą goście mają wstęp tylko raz w roku. Eleanor jest gotowa na wszystko. Nie wie jeszcze, że na tajemniczej wyspie Kyrkiros wydarzy się coś, o czym się jej nawet nie śniło…

Zdumiewający warunek, Zakochani w Irlandii

Jane Holland, Cathy Williams

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1287

ISBN: 9788329112734

Premiera: 21-01-2025

Fragment książki

Zdumiewający warunek – Jane Holland

– Sabrino – odezwał się z wyrzutem głos na drugim końcu linii. – Po jakie licho wróciłaś na Calistę?
Ją też dręczyły wątpliwości, czy przylecieć na grecką wyspę, gdzie się urodziła i wychowała, ale napastliwy ton ojca był wyjątkowo irytujący. Wolałaby, żeby ufał jej tak samo jak pozostałej dwójce dzieci. Tylko że Tom i Pippa byli jego biologicznym potomstwem, a ona nie.
– Muszę dokończyć pewną sprawę – wyjaśniła enigmatycznie.
Przełączyła rozmowę na głośnik i odłożyła telefon na kamienny stopień.
– Jaką sprawę? – nie dawał za wygraną ojciec.
Siedząc w cieniu murów starego sierocińca, próbowała rozplątać jasne pasma włosów. Na lądzie wynajęła samochód z rozkładanym dachem, a na wyspę dotarła promem. Podróż samochodem była całkiem przyjemna, teraz jednak czuła, że na głowie ma wiecheć.
– To naprawdę nic ważnego.
Głos ojca zrobił się nagle serdeczny.
– Sabrino, mnie możesz powiedzieć. Wiem, że nie byłaś na Caliście od czasu… – Nie dokończył myśli.
Sabrina oparła czoło na dłoni i jęknęła w duchu. Kochała ojca, ponieważ był wyjątkową postacią w jej życiu. Przyjął ją do swojej rodziny i zapewnił edukację, dzięki czemu mogła dziś zasiadać na dyrektorskich stanowiskach. Była mu za to ogromnie wdzięczna. Męczyło ją natomiast, że bez przerwy wtrącał się w jej życie, mimo że zbliżała się do trzydziestki.
– Przepraszam, tato, ale coś przerywa – powiedziała, przewracając oczami z powodu tak beznadziejnej wymówki. – Zadzwonię do ciebie później.

Wyłączyła telefon i wstała. Otrzepała kurz z białej sukienki, którą wybrała specjalnie na czekające ją dziś trudne spotkanie.
Andrew Richard Templeton, oficer Orderu Imperium Brytyjskiego, na pewno będzie zły, że przerwała rozmowę. Nie lubiła go rozczarowywać, ale w tej chwili nie miała ochoty walczyć z tą przesadną opiekuńczością. Nie mogła się rozpraszać takimi rzeczami.
Słuchając śpiewu cykad, Sabrina odchyliła głowę, by ogarnąć spojrzeniem cały budynek sierocińca. Popękane i spłowiałe od słońca mury wyglądały mniej surowo niż za jej czasów. Pnącza kwitnących bugenwilli stopniowo przejmowały w posiadanie całą elewację. W spadzistym dachu, na który od czasu do czasu wspinała się z innymi dziećmi, brakowało pojedynczych płytek. Gdy schodziła po stopniach ku niecce, w której osadzony był budynek, pod nogami zauważyła jaszczurkę, która zatrzymała się na moment, błysnęła drobnymi jak paciorki oczami i zniknęła za kępą kwiatów w kolorze intensywnego różu. Odrapane z niebieskiej farby drzwi wejściowe były zamknięte. Przybito do nich tabliczkę z informacją o planowanej rozbiórce. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Nie pozwolę na to! – mruknęła do siebie oburzona.
Powyżej drzwi znajdował się szyld z napisem „Dom dziecka. Calista”.
Trafiła tutaj po śmierci matki. Była zahukanym stworzeniem, które bało się podnieść głowę, by ktoś nie zobaczył blizn. Z czasem okazało się, że sierociniec nie jest taki straszny. A ponieważ rodzice adopcyjni woleli inne dzieci, czekała aż do szesnastego roku życia, by opuścić miejsce, które uważała za swój dom.
To tutaj biegała po rozległym terenie, czytała pierwsze w swym życiu powieści i wiersze, zdarła sobie kolana i poznała, czym jest przyjaźń. Na tyle, na ile dziewczyna mogła przyjaźnić się z chłopakiem o buńczucznym spojrzeniu i zawsze zaciśniętych, gotowych do bójki pięściach.
Drzwi, o dziwo, ustąpiły, gdy nacisnęła klamkę. Sierociniec znajdował się na zakurzonej i wypalonej słońcem głębokiej prowincji, z dala od głównego portu. Nikt tu nie przyjeżdżał, bo i po co? Sabrina zaczęła przemierzać dobrze jej znane pomieszczenia, które były dziś ogołocone z mebli i przedmiotów codziennego użytku. Wysokie obcasy były może nieodpowiednie na wyprawę terenową, ale za to dodawały wzrostu, co powinno przydać się podczas dzisiejszego spotkania. Ich stukot roznosił się echem po startych kamiennych płytkach. Przystawała przy każdych drzwiach, przypominając sobie zapamiętane z przeszłości odgłosy śmiechu, rozmów i wesołych pokrzykiwań. Zerknęła tęsknie na pnące się w górę schody w nadziei, że pojawi się na nich Yannis lub Melantha – jej ulubieni opiekunowie.
Aby ocalić te wspomnienia, musiała uratować budynek. Należało go wyremontować, i to bez względu na koszty. Strata pieniędzy, tak zapewne powiedziałby ojciec i miałby rację. Ale nie wszystko w życiu sprowadzało się do rachunku zysków i strat. Były rzeczy, których nie można było kupić za żadne pieniądze, jak choćby wspomnienia z dzieciństwa.
Zajrzała do niewielkiego holu. Tu właśnie doszedł do jej uszu dźwięk, na który przedtem nie zwracała uwagi. Nadstawiła uszu.
Helikopter, pomyślała spanikowana.
Wbiegła schodami na piętro, by zająć dogodną pozycję do obserwacji. Z mejla asystentki, który przyszedł trzy dni temu, zrozumiała, że na spotkaniu pojawi się tylko pełnomocnik, który jej wysłucha i przekaże ustalenia szefowi. Ale pełnomocnik nie przyleciałby helikopterem.
Sabrina stanęła tuż przy oknie. Jako dziecko musiała wspinać się na palce, by jej głowa wystawała ponad parapet. Teraz bez najmniejszego trudu obserwowała cały teren zewnętrzny, na którym lądował właśnie helikopter. Obracające się śmigło wprawiło w ruch liście pobliskich drzew i krzewów, wzbijając tuman kurzu. Z boku widoczne było logo firmowe, przyciemnione szyby nie pozwalały zobaczyć, kto znajduje się w środku. Ledwo maszyna usiadła na ziemi, otworzyły się drzwi od kabiny i ze środka wyskoczył mężczyzna.
Sabrina jęknęła w duchu.
Prawie przykleiła nos do zakurzonej szyby, nie mogąc uwierzyć, że pofatygował się tu osobiście. Może nie wiedział, że Sabrina będzie na spotkaniu? Celowo przybyła tutaj bez swojej świty.
Minęło pięć lat od ich ostatniego spotkania na balu charytatywnym w Paryżu. Efekt tego spotkania można było bez przesady określić jako katastrofę. Sabrina przywitała dawnego przyjaciela z ekscytacją i mocno bijącym sercem. Przedtem obserwowała spektakularny rozwój jego kariery w biznesie, ale nigdy nie odważyła się ponownie nawiązać kontaktu. Pamiętała, jak rozczarowany był tym, że została adoptowana w wieku szesnastu lat, a on został w sierocińcu. Pisała do niego, ale nigdy nie odpowiedział na te listy.
Nie zauważyła jednak, by był urażony, i zapomniała o wszelkich obawach, ciesząc się, że nadrobią zaległości. Tamten wieczór w Paryżu wydawał się świetną okazją, by odnowić przyjaźń, odkryć, kim stali się po wkroczeniu w dorosłość. Po balu poszli jeszcze na późną kolację i razem wrócili do jej pokoju hotelowego. Zanim do Sabriny dotarło, że popełniła błąd, było za późno…
Teraz wydał jej się szczuplejszy niż w Paryżu. Kruczoczarne włosy były starannie zaczesane do góry. Miał na sobie czarne, doskonale skrojone dżinsy i nieskazitelnie białą koszulę. Zrobił kilkanaście kroków i przystanął, by poprawić potargane włosy. Musiał chyba poczuć, że jest obserwowany, bo spojrzał w górę, lustrując elewację sierocińca.
– Rafael – wyszeptała Sabrina.
Ich oczy spotkały się pomimo kurzu unoszącego się nadal w powietrzu. Sabrina wstrzymała oddech, porażona intensywnością jego spojrzenia. W tym samym momencie przez jej głowę przepłynął obraz lekarza w szpitalu, który powiedział, że jej matka zmarła, a ona została sama. Lodowaty strach ściął wtedy jej ciało, podobnie jak teraz.
Oszołomiona, jakby zbyt długo patrzyła prosto w słońce, cofnęła się. Potem zawróciła i uciekła.

Idąc w stronę sierocińca, Rafael rozpiął marynarkę. Było piekielnie gorąco, jak zwykle o tej porze roku. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po budynku, który przez całe dzieciństwo kojarzył mu się z więzieniem. W oknie na piętrze dostrzegł cień sylwetki. Sabrina już tu była. Niczym duch w opuszczonym domu.
Nie do końca miał pewność, czy będzie na spotkaniu, ale kiedy gwałtownie odsunęła się od okna, uznał, że to ona. Rozpoznałby wszędzie te jasne niczym łan zboża włosy. Pamiętał je rozrzucone na poduszce. Pamiętał jej przymrużone oczy i błogi uśmiech…
Niech to szlag!
Zazgrzytał zębami i wyjął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne. Idąc, wciągnął w płuca powietrze, ale z trudnością je wypuścił. Był zestresowany. Jako dziecko często czuł się podobnie, ale teraz był dorosły i powinien lepiej nad sobą panować.
Co mu strzeliło do głowy, żeby przejechać pół świata, by osobiście wziąć udział w tym spotkaniu? Asystentka miała rację, mówiąc, że tylko straci czas.
– Ja się tym zajmę, sir – oświadczyła Linda sucho, niemal wyszarpując mu z rąk list od Sabriny. – Widzę kłopoty na horyzoncie – powiedziała po chwili. – To córka Andrew Templetona, prawda? Czy to nie ona była wtedy na balu w Paryżu?
Widząc zmarszczone brwi Rafaela, asystentka zmieniła taktykę i sięgnęła po telefon.
– Proszę się nie martwić. Christopoulos się nią zajmie. Jest na miejscu i zna sprawę.
Żaden z innych pracowników nie ośmieliłby się rozmawiać z nim w taki sposób, ale Linda była po pięćdziesiątce, miała umysł ostry jak brzytwa. Do tego męża i dzieci, jedno z nich było w wieku Rafaela. Rafael zaś był jednym z najmłodszych nowojorskich miliarderów, dlatego cenił doświadczenie Lindy i matczyną troskę, jaką mu od czasu do czasu okazywała.
– Nie. Sam z nią porozmawiam – zadecydował. Podpisał dokumenty leżące na biurku i odsunął na bok wszelkie argumenty, które sprzeciwiały się takiemu rozwiązaniu. – Niech odrzutowiec będzie gotowy do wylotu. W Atenach trzeba zarezerwować helikopter, którym dostanę się na Calistę.
– Z całym szacunkiem, sir…
– Podjąłem decyzję – przerwał jej, manipulując przy spince od koszuli i rozmyślając nad czymś intensywnie. – Zatrzymam się w Villa Rosa.
– Na dłużej?
– Być może.
Rafael nie miał jeszcze sprecyzowanych planów. Wiedział tylko, że może to być jedyna okazja, by spotkać się z Sabriną Templeton twarzą w twarz.
Miał jej coś do przekazania. Coś bardzo ważnego, czego nie można było napisać w mejlu ani powiedzieć przez telefon. Wystarczająco długo to odkładał. Nie miał pojęcia, jaka będzie reakcja Sabriny, ale z uwagi na to, że przyjaźnili się w dzieciństwie, czuł się w obowiązku załatwić tę sprawę w sposób jak najdelikatniejszy.
– Ma pan zapełniony kalendarz do końca miesiąca – zauważyła Linda, przeglądając aplikację.
– Poprzesuwaj, co się da – polecił, ignorując jej obawy. – Będzie mi też potrzebny samochód. Zajmij się tym, dobrze? Aha, zadzwoń do stadniny, niech przygotują parę koni. – Na widok zdumionej twarzy Lindy, dodał: – Jeszcze wczoraj mówiłaś, że potrzebuję wypoczynku.
– Miałam na myśli weekend na Long Island, a nie miesiąc wakacji na greckiej wyspie. Zresztą widziałam zdjęcia tej willi. Nie jest to chyba komfortowe miejsce ani do pracy zdalnej, ani do wypoczynku. Jest tam chociaż ciepła woda w kranie?
Rafael uśmiechnął się, słuchając jej obiekcji.
– W dawnych czasach willę zamieszkiwali zakonnicy, więc rzeczywiście nie wygląda jak luksusowy hotel, ale przeszła gruntowny remont. Jest tam basen i siłownia, a także rozległy teren. Jest także woda w kranie. Nie trzeba dźwigać ze studni. – Roześmiał się, gdy Linda się wzdrygnęła. – Spokojnie, lecę tam, żeby porozmawiać z… panią Templeton. Potem będę się opalał i nurkował, a za kilka tygodni widzimy się z powrotem.
– A comiesięczne spotkanie zarządu?
– Jestem pewien, że ten jeden raz zarząd poradzi sobie beze mnie.
Wzruszył ramionami i podszedł do okna, by popatrzeć na Manhattan. Słońce odbijało się od lustrzanej tafli okien strzelistych budynków, które tworzyły stalowo-szklany las. Odkąd prawie dziesięć lat temu zamieszkał w Nowym Jorku na stałe, zdążył polubić ten widok. Podobało mu się, że jest tutaj wyspa, choć zupełnie inna od tej, na której dorastał.
– Mogę udzielić ci pełnomocnictwa i zastąpisz mnie na zebraniu – odezwał się znowu.
Linda nareszcie wyglądała na zadowoloną.
– Ale co z tym nowym kontraktem? Trafiliśmy na przeszkodę i przydałoby się wsparcie podczas negocjacji.
Rafael zazgrzytał zębami, gdy mu o tym przypomniała. Rzeczywiście prowadzili aktualnie trudne negocjacje z firmą amerykańską należącą do szalenie konserwatywnej rodziny. Rozmowy utknęły w martwym punkcie po tym, jak jeden z ważniejszych udziałowców zwrócił uwagę na liczne romanse Rafaela, nazywając je niemoralnymi i oburzającymi.
– Nadal pracuję nad rozwiązaniem tego problemu.
Założył marynarkę i ruszył do drzwi, będąc myślami hen, daleko na wyschniętej od słońca wyspie, gdzie on i Sabrina spędzali ze sobą całe dnie. Ot, dwójka dzieciaków, które odnalazły się w niesprzyjających okolicznościach.
Teraz spoglądał na sierociniec z odrazą. Nienawidził tego miejsca od lat. Mnóstwo razy wyobrażał sobie, że budynek rozpada się na kawałki, a na jego ruinach wyrastają róże i wrzośce.
Któregoś dnia zgłosił się do Rafaela dyrektor sierocińca i opowiadał o planach remontu oraz poszukiwaniu sponsora. Rafael pomyślał wtedy, że kupi nieruchomość, zburzy ją i wybuduje w tym miejscu nowy budynek, lepiej dostosowany do potrzeb dzieci.
Sabrina w jakiś sposób dowiedziała się o tych planach i zgłosiła sprzeciw.
Zrobiła to jednak za późno. Wychowanków przeniesiono w inne miejsce, a prace wyburzeniowe miały się rozpocząć za kilka tygodni.
Ton jej pisma, po części błagalny, po części grożący, zaintrygował go. Jej milczenie przez ostatnie pięć lat mówiło samo za siebie: nie wybaczyła mu Paryża. Jednak sierociniec musiał w niej wzbudzić ogromne emocje, skoro ostatecznie zdecydowała się prosić go, by zaniechał swoich planów. Uznał to za idealną sposobność, by zamknąć także inną sprawę, która nie dawała mu spokoju od jakiegoś czasu.
Ponieważ Sabrina mieszkała teraz w Londynie, a on w Nowym Jorku, propozycja spotkania się na greckiej wyspie wydawała mu się rozsądnym kompromisem. Dla każdego z nich było to neutralne terytorium.
Teraz jednak pożałował tej decyzji.
Wystarczył cień jej sylwetki w oknie, by stwierdził, że nie wywietrzała mu z głowy. Spędzili ze sobą noc, którą do tej pory pamiętał. Był jednak przekonany, że poradzi sobie z tymi wspomnieniami. Musiał tylko potraktować ich dzisiejsze spotkanie w sposób czysto biznesowy i zapomnieć o pożądaniu.
Wszedł przez uchylone drzwi i stanął w holu. W środku nie było nikogo. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wsunął je w górną kieszonkę marynarki. Jego sylwetka emanowała pewnością siebie, której zdobycie zajęło mu wiele lat.
– Sabrino? – zawołał. – Widziałem cię w oknie. – Obrócił się na pięcie. – Gdzie się schowałaś?
Odpowiedziała mu cisza. Wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie. Im szybciej ten przeklęty budynek zostanie zburzony, tym lepiej, pomyślał. Serce tłukło mu się w piersi niespokojnie, dłonie miał wilgotne od upału i zdenerwowania. Nie potrafił uciec przed wspomnieniami. Do dziś pamiętał goniących go starszych chłopaków, którzy wykrzykiwali przezwiska i ciskali w niego kamieniami.
Na piętrze też było pusto. Z dołu doszedł go odgłos jakby uderzenia. Zszedł po schodach, pod którymi znajdował się schowek na szczotki. Za nim była wąska przestrzeń, idealna na kryjówkę. Dawniej przykryta brudną zasłoną, dziś drzwiczkami, które były zamknięte.
Rafael zawahał się i wziął głęboki wdech. Gdy był mały, ojciec często zamykał go za karę w ciasnej komórce pod podłogą. Do tej pory nie znosił wind i tym podobnych pomieszczeń. Nienawidził u siebie tej słabości, która graniczyła z obsesją.
Nacisnął klamkę w drzwiczkach i schylił się, by spojrzeć w ciemność. Mopy i kubły zniknęły, ale wypatrzył miotłę opartą o ścianę. Obok niej widniały noski eleganckich pantofli.
– Sabrino, wyjdź… – powiedział po grecku i wyciągnął dłoń. Pamiętał, że Sabrina często znajdowała tutaj schronienie, gdy dzieci jej dokuczały. Siedziała tam skulona, aż w końcu robił się raban i wszyscy zaczynali jej szukać. Rafael zawsze wiedział, gdzie się chowa, i kiedy wokół nie było nikogo, przychodził namówić ją do wyjścia.
Byli dwojgiem najmniej przystosowanych dzieci w sierocińcu. Sabrina ze swoją pokancerowaną twarzą i uporczywym milczeniem. Rafael z wybuchowym charakterem i kryminalnym środowiskiem, z którego się wywodził.
Gdy inne dzieciaki ich przezywały, Rafael zawsze stawał w obronie Sabriny, a wina za bójki spadała na niego.
– Jaki ojciec, taki syn – mawiali wtedy opiekunowie. Rafael nie brał sobie tego do serca. Nie czuł się ani trochę podobny do ojca, którego szczerze nienawidził. Ale kiedy któryś ze starszych chłopaków szydził z matki i jej śmierci, wpadał w szał.
Po jednej z takich awantur umieszczono go na tydzień w izolatce. Sabrina wrzucała mu jedzenie przez okno. Byli praktycznie nierozłączni. Potem została adoptowana i spotkali się dopiero w Paryżu…
– Idź sobie, Rafe – powiedziała ledwie słyszalnym głosem.
Powtórzył swoją prośbę, dodając parakalo, co po grecku oznaczało „proszę”.
– Nie.
Odmowa bolała prawie tak mocno jak tamtego dnia, gdy go zdradziła, obdarzając uśmiechem Andrew Templetona, swojego nowego ojca, który zabrał ją z sierocińca.

Zakochani w Irlandii – Cathy Williams

Zapadał zmierzch i Leo Spencer znów zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, wybierając się w tę podróż. Podniósł wzrok znad ekranu laptopa i marszcząc brwi, wpatrzył się w ciemniejący wiejski krajobraz. Miał ochotę poprosić kierowcę, by przyspieszył, ale właściwie po co? Na tych krętych, nieoświetlonych i pokrytych resztkami nieuprzątniętego śniegu wiejskich drogach nie zaoszczędziliby wiele czasu, mogliby tylko wylądować gdzieś w rowie. Już od kilkunastu minut nie minął ich żaden samochód. Leo nie miał pojęcia, jak daleko jest do najbliższego miasta.
Luty był chyba najgorszym miesiącem na wyjazd do tej części Irlandii. Nie przewidział, że dotarcie do celu zajmie mu tak dużo czasu i teraz pluł sobie w brodę, że mimo wszystko nie wziął firmowego samolotu. Do Dublina doleciał bez żadnych komplikacji zwykłym rejsem, ale od chwili, gdy wsiadł do samochodu prowadzonego przez szofera, podróż zmieniła się w koszmar. Wciąż trafiali na korki albo objazdy, a gdy w końcu zostawili za sobą cywilizację, znaleźli się w pajęczynie kiepskich, niebezpiecznych i zaśnieżonych dróg. Śnieg wisiał w powietrzu i mógł zacząć znów sypać w każdej chwili.
Porzuciwszy wszelką nadzieję, że uda mu się w drodze zrobić coś pożytecznego, Leo zamknął laptop i wpatrzył się w ponury krajobraz. Wąskie pola przechodziły na horyzoncie w łagodne wzgórza porozdzielane siecią jezior, strumieni i rzek, o tej porze dnia już zupełnie niewidocznych. Leo przywykł do sztucznych świateł Londynu. Nigdy nie przepadał za wsią i jego niechęć zwiększała się z każdą milą.
Ale musiał wybrać się w tę podróż. Patrząc na swoje życie, rozumiał, że jest to konieczne. Jego matka zmarła przed ośmioma miesiącami, niedługo po ojcu, który nieoczekiwanie dostał zawału, grając z przyjaciółmi w golfa, i teraz Leo nie miał już żadnej wymówki, by odkładać tę wyprawę. Musiał się przekonać, skąd naprawdę pochodzi i kim byli jego biologiczni rodzice. Nie szukał ich, dopóki żyli rodzice adopcyjni, bo wydawało mu się, że mogliby to uznać za brak szacunku, ale teraz nic go już nie powstrzymywało.
Przymknął oczy. Obrazy z życia przemykały przez jego umysł klatka po klatce, jak w starym filmie. Zaraz po urodzeniu został zaadoptowany przez zamożne, zbliżające się do czterdziestki małżeństwo, które nie mogło mieć własnych dzieci. Wychował się w uprzywilejowanej klasie średniej, chodził do prywatnych szkół i spędzał wakacje za granicą. Skończył studia z doskonałymi wynikami i przez jakiś czas pracował w banku inwestycyjnym. Ta praca stała się dla niego trampoliną do świata finansów, w którym zabłysnął jak meteor, wznosząc się coraz wyżej. Teraz, w dojrzałym wieku trzydziestu lat, miał więcej pieniędzy, niż mógł wydać do końca życia, i pełną wolność, by z nich korzystać. Obdarzony był dotykiem Midasa: żadna z firm, które dotychczas przejął, nie upadła, a ponadto odziedziczył spory majątek po rodzicach. Jedyną skazą na tym opromienionym sukcesami życiu pozostawało jego prawdziwe dziedzictwo, które, niczym uporczywy chwast, nigdy nie zostało do końca wykorzenione. Leo zawsze był ciekaw, kim jest naprawdę, i wiedział, że ta ciekawość nie zniknie, dopóki nie zostanie zaspokojona raz na zawsze.
Nie był typem refleksyjnego introwertyka, ale czasami podejrzewał, że jego pochodzenie pozostawiło w charakterze ślady, których nie mogły wymazać nawet wzorce otrzymane od adopcyjnych rodziców. Jego związki nigdy nie były trwałe. Spotykał się z najpiękniejszymi kobietami w Londynie, ale z żadną nie miał ochoty związać się na dłużej. Powtarzał, że jest bez reszty oddany pracy i nie ma czasu na budowanie relacji, choć w głębi duszy podejrzewał, że jego nieufność i niewiara w stałość związków mają źródło w fakcie, że prawdziwi rodzice oddali go komuś innemu.
Już od kilku lat doskonale wiedział, gdzie może znaleźć matkę, ale aż do tej pory te informacje spoczywały nietknięte w zamkniętej szufladzie. O ojcu nie wiedział nic; nie miał nawet pojęcia, czy jeszcze żyje. W końcu wziął sobie tydzień wolnego w pracy, informując sekretarkę, że przez cały czas będzie dostępny przez mejla i komórkę. Zamierzał odnaleźć matkę, wyrobić sobie o niej własne zdanie i po zaspokojeniu ciekawości, która dręczyła go od lat, wyjechać. Mniej więcej wiedział, czego może się spodziewać, ale chciał potwierdzić swoje przypuszczenia. Nie szukał odpowiedzi na pytania ani wzruszających połączeń po latach, chciał po prostu zamknąć ten rozdział. Naturalnie, nie miał zamiaru zdradzać jej swojej tożsamości. Był bezwstydnie bogaty i już tylko z tego powodu mógł się spodziewać wszystkiego, a nie zamierzał pozwolić, by jakaś nieodpowiedzialna baba, która oddała go do adopcji, teraz wyciągnęła do niego proszącą dłoń, deklarując matczyną miłość. Poza tym mógł mieć przyrodnie rodzeństwo, które na pewno również zechciałoby się podczepić pod jego pieniądze. Na samą myśl o tym skrzywił się ironicznie.
W lusterku napotkał spojrzenie kierowcy.
– Czy są jakieś szanse, żeby udało się wrzucić piąty bieg?
– Nie podobają się panu widoki, sir?
– Harry, pracujesz dla mnie od ośmiu lat. Czy przez ten czas usłyszałeś ode mnie chociaż raz, że lubię wieś? – O dziwo, Harry był jedynym człowiekiem, z którym Leo potrafił być szczery. Łączyła ich silna więź. Leo gotów był powierzyć życie swojemu kierowcy i często dzielił się z nim myślami, którymi nigdy by się nie podzielił z nikim innym.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz, sir – odrzekł Harry spokojnie. – Nie, nie dam rady jechać szybciej. Nie na tych drogach. Zwrócił pan uwagę na niebo?
– Przelotnie.
– Niedługo zacznie padać śnieg.
Mrok zasłaniał horyzont. Leo słyszał tylko potężny głos silnika, poza tym otaczała ich cisza tak zupełna, że gdyby zamknął oczy, odniósłby wrażenie, że wszystkie jego zmysły przestały działać.
– Mam nadzieję, że zdążę wcześniej skończyć to, co mam do zrobienia.
– Pogoda nie słucha nikogo, sir, nawet takich ludzi jak pan, przywykłych do tego, że wszyscy wypełniają ich polecenia.
– Za dużo gadasz, Harry – uśmiechnął się Leo.
– Moja żona też tak mówi, sir. Czy jest pan pewien, że nie będę panu potrzebny w Ballybay?
– Zupełnie pewien. Możesz wynająć taksówkarza, żeby odprowadził samochód do Londynu, i polecieć do żony. Firmowy samolot ma czekać w pogotowiu. Dopilnuj, żeby był gotów także później, gdy ja będę potrzebował wrócić do Londynu. Nie mam zamiaru znów tłuc się samochodem.
– Oczywiście, sir.
Znów otworzył laptop, odpędzając od siebie myśli o tym, co zastanie, gdy wreszcie dotrze na miejsce. To były bezsensowne spekulacje, zwykła strata czasu.
Po dwóch godzinach kierowca oznajmił, że są już w Ballybay. Leo albo nie zauważył miasta, albo też nie było czego zauważyć. Dostrzegał tylko ogromne, nieruchome jezioro, kilka domków i sklepów utkniętych pomiędzy wzgórzami.
– To wszystko? – zdziwił się.
– Czy pan się spodziewał zobaczyć Oxford Street, sir? – uśmiechnął się Harry.
– Spodziewałem się odrobiny życia. Czy tu w ogóle jest jakiś hotel? – Zmarszczył brwi i pomyślał, że tydzień urlopu to chyba zbyt wiele. Dwa dni powinny w zupełności wystarczyć.
– Jest pub, sir. – Kierowca wyciągnął rękę i wskazał palcem. Za szybą starego pubu widniała wywieszka: „Wolne pokoje”.
– Wysiądę tutaj. Możesz już odjechać.
Miał ze sobą tylko jedną, nieco poobijaną walizkę, do której teraz wrzucił cienki laptop. Mimowolnie zaczął porównywać to miasteczko na końcu świata z ruchliwą wioską w Salis, w której dorastał, pełną modnych restauracji i sklepów znanych marek. Uporządkowane i wypielęgnowane Salis miało doskonałe połączenia do Londynu, a za bramami i długimi drogami dojazdowymi kryły się imponujące rezydencje. W soboty główna ulica miasteczka zapełniała się ludźmi, którzy mieszkali w tych drogich domach i jeździli drogimi samochodami.
Wysiadł z range rovera na ostry wiatr i przenikliwe zimno i bez wahania ruszył w stronę starego pubu.

Brianna Sullivan walczyła z narastającym bólem głowy. Nawet w środku zimy piątkowe wieczory ściągały do pubu tłumy klientów. Choć cieszyło ją to, bo interes się kręcił, tęskniła do ciszy i spokoju, ale łatwiej było znaleźć złoty samorodek w zlewie kuchennym niż ciszę i spokój w pubie. Odziedziczyła to miejsce po ojcu, prowadziła je od sześciu lat i nie mogła go tak po prostu zamknąć. Była sama i musiała się jakoś utrzymać.
– Powiedz Patowi, że może odebrać drinki przy barze – mruknęła do Shannon. – Jest duży ruch i nie będziesz mu nosić tacy do stolika tylko dlatego, że pół roku temu miał złamaną nogę. Może przyjść po nią sam albo przysłać brata.
Przy drugim końcu baru Aidan z dwoma przyjaciółmi zaczęli śpiewać piosenkę o miłości, żeby przyciągnąć jej uwagę.
– Wyrzucę was za zakłócanie spokoju – powiedziała ostro, popychając w ich stronę napełnione szklanki.
– Przecież mnie kochasz, skarbie.
Spojrzała na niego z desperacją i zagroziła, że jeśli natychmiast nie zapłaci całego rachunku, to nie dostanie już ani kropli więcej.
Przydałby jej się ktoś do pomocy za barem, ale w dni robocze ruch w pubie był znacznie mniejszy i nie usprawiedliwiał takiego wydatku. Z drugiej strony, brakowało jej czasu na wszystko. Sama prowadziła księgowość, składała zamówienia, obsługiwała klientów i każdego wieczoru stała za barem. A czas mijał szybko. Miała już dwadzieścia siedem lat. Za chwilę będzie miała trzydzieści, potem czterdzieści, pięćdziesiąt… i wciąż będzie robiła to samo co teraz, nie mogąc się odkuć. Była młoda, ale często czuła się bardzo stara.
Aidan coś do niej wołał, ale nie zwracała na niego uwagi. Gdy zaczynała się nad sobą użalać, zupełnie traciła kontakt z rzeczywistością. Przecież nie po to kończyła studia, żeby resztę życia spędzić w pubie! Bardzo lubiła swoich znajomych i wszystkich mieszkańców miasteczka, ale miała chyba prawo do odrobiny rozrywki! Zaraz po studiach zrobiła sobie sześciomiesięczne wakacje, a potem wróciła do Ballybay, żeby opiekować się ojcem, któremu udało się przedwcześnie zapić na śmierć. Czuła jego brak każdego dnia. Przez dwanaście lat po śmierci matki byli tylko we dwoje. Tęskniła do jego śmiechu, wsparcia i żartów. Zastanawiała się, co by pomyślał, gdyby się dowiedział, że jego córka wciąż prowadzi pub. Zawsze chciał, by wyfrunęła z gniazda i została artystką, ale nie miał pojęcia, że nie będzie żył wystarczająco długo, by jej to umożliwić.
Naraz przy barze zapadła cisza. Brianna podniosła głowę znad napełnianego kufla. W drzwiach stał wysoki mężczyzna. Potargane ciemne włosy otaczały nieprzyzwoicie przystojną twarz. Wydawał się zupełnie nie przejmować tym, że wszyscy na niego patrzą. Rozejrzał się i zatrzymał spojrzenie czarnych oczu na jej twarzy.
Poczuła, że policzki jej płoną, ale jak gdyby nigdy nic, znów skupiła uwagę na kuflu. Miejscowi wrócili do przerwanych rozmów. Stary Connor jak zwykle zaczął śpiewać sprośne piosenki. Sąsiedzi uciszali go śmiechem.
Brianna ignorowała obcego, ale przez cały czas czuła jego obecność. Nie zdziwiła się, gdy podszedł do niej.
– Wywieszka na drzwiach mówi, że są tu wolne pokoje.
Musiał podnieść głos prawie do krzyku, żeby usłyszała go ponad gwarem. Zdawało się, że w tym małym pubie zebrało się całe miasteczko. Prawie wszystkie stoliki i stołki przy barze były zajęte. Dwie dziewczyny stojące za barem usiłowały obsłużyć wszystkich klientów. Jedna była drobną, biuściastą brunetką, a druga, przed którą właśnie stał, wyższa i szczupła, miała rude włosy związane w luźny koński ogon i patrzyła na niego najbardziej zielonymi oczami, jakie widział w życiu.
– A o co chodzi? – zapytała. Jej głos pasował do wyglądu, był głęboki i leniwy.
– A jak pani sądzi? Potrzebuję wynająć pokój, a to chyba jedyne takie miejsce w wiosce. Gdzie znajdę właściciela?
– Ja jestem właścicielką.
Popatrzył uważniej. Była bez makijażu. Skórę miała gładką i kremową, bez piegów, pomimo ciemnorudych włosów. Ubrana była w znoszone dżinsy i sweter z długimi rękawami.
– Pokażę panu pokój, gdy tylko znajdę wolną chwilę. A tymczasem może się pan czegoś napije? – zaproponowała Brianna, zastanawiając się, skąd się tu wziął taki mężczyzna. Z pewnością nie pochodził z okolicy. Ballybay było małą społecznością i wszyscy znali się tu przynajmniej z widzenia.
– Wolałbym wziąć gorący prysznic i położyć się spać.
– Będzie pan musiał chwilę zaczekać.
– Mam na imię Leo. Jeśli da mi pani klucz i wskaże kierunek, to sam pójdę na górę. Poza tym, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym coś zjeść?
Był nie tylko obcy, ale także nieznośny. Poczuła narastającą wrogość. Skojarzył jej się z innym, równie przystojnym i wygadanym mężczyzną, którego znała kiedyś. Zdążyła się już nauczyć, jakich typów należy unikać.
– Będzie się pan musiał wybrać do Monaghana – odrzekła krótko. – Ja mogę panu zrobić kanapkę, ale…
– Ale będę musiał poczekać, bo jest pani zbyt zajęta za barem. Mniejsza o to. Proszę powiedzieć, ile mam zapłacić z góry, i dać mi klucz.
Rzuciła mu niecierpliwe spojrzenie i zawołała Aidana.
– Przejmij ster – powiedziała mu. – Żadnych darmowych drinków. Muszę zaprowadzić tego pana do pokoju. Wrócę za pięć minut i jeśli zauważę, że wypiłeś choć naparstek piwa za darmo, to dostaniesz szlaban na tydzień.
– Ja też cię kocham, Brianno.
– Na jak długo chce pan ten pokój? – To było pierwsze pytanie, jakie mu zadała, gdy weszli na schody.
– Na kilka dni. – Ruchy miała wdzięczne jak tancerka. Miał ochotę zapytać, dlaczego dziewczyna obdarzona taką urodą prowadzi pub we wsi zabitej dechami. Z pewnością nie po to, by wieść życie wolne od stresu; wyglądała na wyczerpaną i z pewnością miała po temu powody, jeśli codziennie panował tu taki ruch.
– A czy mogę zapytać, co pana sprowadza do tej uroczej części Irlandii? – Otworzyła drzwi jednego z czterech pokoi do wynajęcia i cofnęła się. Leo rozejrzał się powoli. Pokój był mały, ale czysty, z niskim, belkowanym sufitem. Pomyślał, że będzie musiał uważać, by nie uderzyć się w głowę. Zdjął płaszcz i rzucił go na drewniane krzesło z wysokim oparciem. Pod spodem miał czarne dżinsy i czarny sweter. Oliwkowa cera wskazywała, że w jego żyłach płynie domieszka jakiejś egzotycznej krwi.
– Może pani zapytać – mruknął. Nie mógł się przedstawić jako milioner poszukujący utraconych rodziców. Na pierwszą wzmiankę o czymś takim plotki natychmiast rozniosłyby się po całej okolicy. Musiał szukać matki incognito.
– Ale pan mi nie odpowie. W porządku. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli życzy pan sobie śniadanie, proszę zejść na dół między siódmą a ósmą. Prowadzę ten pub sama i nie mam zbyt wiele czasu na obsługiwanie gości.
– Cóż za miłe przyjęcie.
Brianna zarumieniła się. Z opóźnieniem dotarło o niej, że ma do czynienia z gościem, który płaci, a nie z kolejnym awanturnikiem przy barze.
– Przepraszam, jeśli to zabrzmiało niegrzecznie, panie…
– Leo.
– Ale jestem zmęczona, śpieszę się i nie mam najlepszego nastroju. Łazienka jest tam. – Wskazała na białe drzwi. – A także dzbanek do herbaty i kawy. – Cofnęła się, nie odrywając oczu od jego twarzy. Przywodził jej na myśl niedobre wspomnienia o Danielu Fluke’u, ale był jeszcze większy, przystojniejszy i bardziej małomówny, a tym samym bardziej niebezpieczny. Wciąż nie miała pojęcia, co taki człowiek może robić w dziurze, jaką było Ballybay.
– Gdyby mógł pan zapłacić depozyt… – chrząknęła.
Leo wyciągnął plik banknotów z kieszeni i odliczył żądaną sumę.
– Powiedz mi, co tu można robić? Na pewno znasz tu wszystko i wszystkich.
– Wybrał pan kiepską porę na zwiedzanie, panie… hm… Leo. Prognozy zapowiadają śnieg. Można też zapomnieć o wędkowaniu.
– Może po prostu obejrzę sobie miasto – mruknął. Miała niezwykłe oczy z długimi czarnymi rzęsami. – Mam nadzieję, że się mnie nie boisz. Przepraszam, nie dosłyszałem twojego imienia, choć wydaje mi się, że nazywasz się Brianna. W tej okolicy zapewne nie ma wielu przyjezdnych, szczególnie w środku zimy. A ty wynajęłaś przyjezdnemu pokój i nie masz pojęcia, kim on jest ani po co się pojawił. To zrozumiałe, że jesteś nieco wytrącona z równowagi.
Rzucił jej lekki uśmiech. Wiedział jak ten uśmiech zwykle działał na kobiety, toteż spodziewał się, że dziewczyna się rozluźni i odpowie mu tym samym, ale nic takiego nie nastąpiło. Zmarszczyła czoło i popatrzyła na niego chłodno.
– No właśnie – odrzekła, krzyżując ramiona na piersi.
– Ja… – Nie miał pojęcia, co jej powiedzieć.

Zdumiewający warunek - Jane Holland
Miliarder Rafael Romano zamierza zrównać z ziemią swoją przeszłość: grecki sierociniec, w którym się wychowywał. To miejsce przypomina mu o wszystkim, co stracił, także o przyjaźni z Sabriną, która skończyła się nagle, gdy dziewczynka została adoptowana. Przyjeżdża na wyspę, by wziąć udział w negocjacjach z ostatnią osobą, która sprzeciwia się rozbiórce. Na miejscu odkrywa, że jest nią Sabrina
Zakochani w Irlandii - Cathy Williams
Milioner Leo Spencer jedzie do Irlandii, by odnaleźć swoją biologiczną matkę. W barze poznaje Briannę Sullivan. Liczy na to, że znająca wszystkich w okolicy dziewczyna pomoże mu zdobyć informacje. Wkrótce Leo zakochuje się w Briannie, lecz nadal nie ujawnia, kim jest i po co przyjechał. Gdy Brianna dowie się, że była tylko narzędziem do osiągnięcia celu, nie uwierzy łatwo w szczere uczucie Lea…