fbpx

Dama czy skandalistka?

Julia Justiss

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 646

ISBN: 9788329110679

Premiera: 26-09-2024

Fragment książki

Gdy w Somerset powoli gasło popołudniowe światło, pułkownik Hugh Glendenning, emerytowany żołnierz Drugiego Pułku Piechoty Jego Królewskiej Mości, siedział przy biurku w zaniedbanej bibliotece Somers Abbey, swojej rodzinnej posiadłości. Bolały go plecy, bo spędził cały dzień w siodle, jeżdżąc od jednego dzierżawcy do drugiego, od czasu do czasu zatrzymując się, by pomóc jakiemuś starszemu gospodarzowi przy ścinaniu wierzbowych witek do wyplatania koszy, które stanowiły większość dochodów Somers Abbey.
Majątek wciąż był daleki od stanu, o którym można byłoby powiedzieć, że jest dobry, ale i tak było lepiej, niż gdy odziedziczył go po starszym bracie. Spojrzał na wyblakłe zasłony i wytarty dywan na podłodze. Trudno, półtora roku ciężkiej pracy pozwoliło przynajmniej wznowić tradycyjny handel koszami, a jeśli zbiory jabłek będą w tym roku dobre, dodatkowy dochód ze sprzedaży cydru może w końcu podreperować jego finanse, od dawna balansujące na granicy bankructwa.
Wyprostował plecy i pomyślał, że szklanka whisky przed kolacją może być dobrym rozwiązaniem, gdy rozległo się pukanie do drzwi, po którym wszedł kamerdyner.
– Przepraszam, że przeszkadzam, pułkowniku, ale przyszli państwo Allen i chcą się z panem widzieć.
– Państwo Allen? – powtórzył Hugh. Po szybkim przejrzeniu pamięci potrząsnął głową. – Nie wydaje mi się, żebym znał pana Allena. – Miał tylko nadzieję, że mężczyzna nie był kolejnym z licznych wierzycieli, których nie spłacił jego brat. – Czy powiedzieli, w jakiej sprawie chcą się ze mną widzieć, Mansfield?
Służący potrząsnął głową.
– Powiedzieli jedynie, że właśnie przybyli z St Kitts na Karaibach i muszą się z panem natychmiast zobaczyć w ważnej sprawie.
Hugh westchnął.
– Jeśli są z St Kitts, to muszą mieć coś wspólnego z moim zmarłym kuzynem. Myślałem, że jego adwokat poinformował mnie już o wszystkim, co powinienem wiedzieć. Cóż, w każdym razie muszę się z nimi zobaczyć.
– Oczywiście, pułkowniku.
Oparł się pokusie, by pomóc Mansfieldowi, gdy ten z trudem zamykał lekko wypaczone dębowe drzwi. Kamerdyner był stary, od kiedy Hugh pamiętał. Powinien już dawno przejść na emeryturę, ale zmarły lord był zbyt leniwy, by znaleźć zastępstwo, a Hugh na razie nie miał pieniędzy na odprawę dla starego sługi.
Może w przyszłym roku?
A może w przyszłym roku uda się również naprawić drzwi? Kolejna rzecz na niekończącej się liście napraw i renowacji potrzebnych w Somers Abbey.
Kilka minut później lokaj wprowadził damę i wysokiego, szczupłego mężczyznę o opalonej skórze. A także dwie małe dziewczynki o poważnych twarzach.
– Państwo Allen, pułkowniku. I dzieci.
Hugh pospiesznie odwrócił wzrok od dziewczynek. Walczył, by stłumić druzgocące wspomnienie okrągłej twarzy, odgłosu dziecięcego śmiechu… i widoku małej trumny w twardej, spalonej słońcem indyjskiej ziemi.
Po bólu nastąpił przypływ gniewu. Dlaczego Mansfield nie ostrzegł go, że para przyszła z dziećmi? Poleciłby mu odesłać je do kuchni, zanim przyjmie ich rodziców.
Starając się zachować spokój, wstał i ukłonił się.
– Pułkownik Glendenning. Przybyli państwo z St Kitts, czy tak? Mam nadzieję, że podróż była przyjemna.
– Przyzwoita, biorąc pod uwagę, ile trwała – odparł pan Allen. – Zależy nam jednak na jej zakończeniu i powrocie do domu w Yorkshire.
– Więc nie są państwo mieszkańcami St Kitts? Proszę usiąść – powiedział, Hugh, kierując ich w stronę sofy przed kominkiem. – Mansfield, przynieś herbatę i poproś tu panią Wallace. – Odwróciwszy się z powrotem do gości, wyjaśnił: – Gospodyni może zabrać dzieci do kuchni i dać im jakąś przekąskę.
– To bardzo uprzejme – powiedział pan Allen, prowadząc żonę na sofę. Dzieci stanęły za nimi. – Odpowiadając na pańskie pytanie, kilka lat byłem agentem eksportowym firmy handlowej na St Kitts, ale żona tęskniła za domem, więc zrezygnowałem ze stanowiska. Dołączymy do rodziny, gdy tylko wywiążemy się z naszych zobowiązań wobec dzieci.
– Rozumiem. Jak mogę państwu pomóc? – zapytał Hugh, wciąż zastanawiając się, dlaczego Allenowie złożyli mu wizytę. – Zakładam, że znał pan mojego zmarłego kuzyna, Roberta Glendenninga. Czy prosił, by coś mi przekazać?
Pan Allen roześmiał się.
– W pewnym sensie. Chociaż może raczej jego żona. Dano mi do zrozumienia, że oczekuje pan przybycia dzieci.
Przez chwilę poczuł przerażenie, gdy dotarło do niego znaczenie słów Allena.
– Dzieci? – zająknął się. Chociaż przypuszczał, że już zna odpowiedź, jednak zapytał: – Jakich dzieci?
– Tylko te starsze, dwie córki pana Glendenninga i jego pierwszej żony. Druga pani Glendenning postanowiła oczywiście zatrzymać przy sobie syna i spadkobiercę. Sądzę, że został pan wyznaczony na opiekuna dziewczynek. Zaś pani Glendenning przekonała męża, aby wyznaczył jej brata do tej roli dla ich syna. – Odwracając się do dziewcząt, Allen dodał: – Dziewczynki, ukłońcie się swojemu opiekunowi. Pułkowniku, przedstawiam panu pannę Elizabeth Glendenning i pannę Sophie Glendenning.
Nie, to nie dzieje się naprawdę.
Odmawiając spojrzenia na dzieci, które pięknie się ukłoniły, Hugh wpatrywał się w pana Allena.
– Adwokat kuzyna poinformował mnie, że Robert wyznaczył mnie na opiekuna dziewczynek. Jako ich najbliższy krewny czułem się zobowiązany do przyjęcia tego zadania i byłem gotów nadzorować zarządzanie spadkiem, dopóki nie osiągną pełnoletniości lub nie wyjdą za mąż w St Kitts. Nigdy nie było mowy o sprowadzeniu dzieci do Anglii.
Pani Allen gwałtownie westchnęła, a pan Allen spojrzał na Hugh z niedowierzaniem.
– Nie spodziewał się ich pan?
– Z pewnością nie! – wykrzyknął Hugh. – A gdyby się ze mną skonsultowano, nigdy nie zezwoliłbym im na opuszczenie St Kitts. Dlaczego miałyby tego chcieć? To był ich dom przez całe życie.
– Och. – Pan Allen wyglądał na zaniepokojonego. – Bardzo mi przykro! Byłem pewien, że wszystko zostało wcześniej ustalone. To bardzo niepokojące!
– Rzeczywiście – odparł Hugh. – Zapewne nie ma możliwości odesłania dziewcząt do St Kitts?
– Żadnej – potwierdził pan Allen. – Jak już wspomniałem, przenosimy się na stałe do Yorkshire i nie planujemy powrotu na wyspy.
– Może mogłyby pojechać z wami do Yorkshire? – zapytał Hugh, szukając rozwiązania, które nie wymagałoby od niego przejęcia opieki. – O ile sobie przypominam, mój kuzyn zostawił wystarczające fundusze na ich utrzymanie i wychowanie. Z pewnością czułyby się bardziej komfortowo, gdyby w obcym kraju mieszkały z ludźmi, którzy je znają, a nie z kimś zupełnie obcym. W dodatku z bezdzietnym wdowcem.
Allenowie wymienili spojrzenia.
– Panny Glendenning nie znają nas lepiej niż pana, pułkowniku. Poznaliśmy je dopiero w dniu, w którym statek wypłynął z St Kitts.
Choć niemal kipiał z wściekłości, Hugh był żołnierzem przez piętnaście lat, podczas których nauczył się, jak brać odpowiedzialność za obowiązki zlekceważone przez innych. Wiedział też, kiedy pozycja jest nie do utrzymania.
– Przypuszczam więc, że będą musiały zostać.
Pan Allen skinął głową z widoczną ulgą.
– Jestem pewien, że tak będzie najlepiej.
Lokaj przyniósł herbatę. Przez następne minuty Hugh tylko przytakiwał, gdy pan Allen prowadził uprzejmą rozmowę. Popijał mętny płyn, żałując, że nie jest to szkocka i cały czas intensywnie myślał.
Nie było mowy, by podjął się opieki nad dwiema małymi dziewczynkami. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, ten pomysł był po prostu nie do zniesienia.
Będzie musiała zająć się nimi gospodyni, przynajmniej dopóki nie uda mu się zatrudnić odpowiedniej guwernantki. Przy odrobinie szczęścia będzie je widywać góra raz lub dwa razy w miesiącu, dopóki nie dorosną i nie odejdą.
A może powinien wysłać je na wychowanie? W końcu opieka nad dwiema małymi dziewczynkami powinna być nadzorowana przez kobietę, czyż nie?
Allenowie kończyli pić herbatę i wydawali się gotowi do wyjścia, a jego gospodyni wciąż nie przychodziła.
No dobrze, pobędzie z nimi sam na sam przez kilka chwil. Na szczęście były dobrze wychowane, stały i milczały, odkąd Allen je przedstawił.
Pan Allen odstawił pustą filiżankę.
– Jesteśmy wdzięczni za poczęstunek i gościnność, zwłaszcza po szoku, jakim było dla pana przybycie dziewcząt. Nie mam pojęcia, co mogło się stać z korespondencją od pani Glendenning.
– Ja też nie – odparł Hugh, chociaż wiedział, co stało się z „zaginionymi” listami. Druga żona jego kuzyna najwyraźniej nie była zainteresowana opieką nad dziećmi, ale nie wysłała listu w obawie przed odmową Hugh.
Pomimo wściekłości z powodu narzucenia mu niechcianej opieki, poczuł mimowolne współczucie dla dziewczynek. Straciły matkę, a teraz, tak szybko po śmierci ojca, zostały wygnane z jedynego domu, jaki kiedykolwiek znały.
Dziś wieczorem będzie musiał przejrzeć londyńskie gazety i znaleźć agencję, która jak najszybciej poleci mu guwernantkę.
Goście wstali, on również.
– Pójdziemy już, dziewczęta – powiedziała pani Allen. Klękła i objęła obie dziewczynki. – Bądźcie tak grzeczne dla swojego wuja, jak byłyście dla nas.
– Tak, proszę pani – odpowiedziały zgodnie, a starsza dodała: – Dziękujemy za opiekę podczas podróży, pani Allen.
Odprowadził Allenów do drzwi, bardzo świadomy dwóch par oczu śledzących jego ruchy.
– Życzę bezpiecznego powrotu do domu.
– Bardzo dziękujemy, pułkowniku – odparł pan Allen. – Będziemy szczęśliwi, gdy znów zobaczymy nasz kamienny domek, prawda, moja droga?
Uścisnęli sobie dłonie, a potem Allenowie odjechali.
Hugh zatrzymał się w drzwiach, ale wciąż nie było widać gospodyni. Jeśli ta przeklęta kobieta nie pojawi się w ciągu najbliższych kilku minut, będzie musiał sam odprowadzić dziewczynki do kuchni.
Wziął głęboki oddech. Fala bólu, która go zalała, gdy zmusił się do spojrzenia na dzieci, była łagodniejsza niż za pierwszym razem. Ruszył w stronę sofy, przy której stały.
W połowie drogi nagle przyszło mu do głowy, że powinien podejść wolniej i uśmiechnąć się. Mężczyzna tak duży jak on prawdopodobnie wyglądał przerażająco. Szczególnie że często marszczył brwi. Był zaniepokojony sytuacją, ale one musiały być jeszcze bardziej zdenerwowane. Zmęczone i głodne, prawdopodobnie czuły się zagubione i przerażone tym, że zostały wyrwane ze wszystkiego, co znajome, przewiezione przez ocean i podrzucone jak niechciana paczka na progu kogoś, kogo nie znały.
Wiedział co nieco o zmęczeniu, zagubieniu i żałobie.
Zatrzymał się, uklęknął. Pomimo starań, by jego ruchy były jak najmniej gwałtowne, młodsza dziewczynka cofnęła się za siostrę.
– Elizabeth i Sophie, prawda? – zapytał. – Wasz tata bawił się tu ze mną, kiedy byliśmy chłopcami. Wiem, że jest tu zupełnie inaczej niż w waszym domu, ale mam nadzieję, że będzie wam wygodnie.
Dopóki nie znajdę innego rozwiązania. Im szybciej, tym lepiej.
Po raz kolejny przeklął w myślach wciąż nieobecną gospodynię.
– Może pójdziemy do kuchni i znajdziemy coś do jedzenia? Potem pani Wallace, gospodyni, zaprowadzi was do pokoju dziecięcego. Nie był używany, odkąd ja i mój brat byliśmy chłopcami, więc będziecie musiały pomóc doprowadzić go do porządku.
Przez chwilę wpatrywały się w niego.
– Chyba pan nie chce, żebyśmy tu były? – powiedziała nagle starsza.
W mgnieniu oka przypomniał sobie, jak szczere potrafią być dzieci. Miała rację, ale nie zamierzał pogarszać sytuacji, potwierdzając jej przypuszczenia.
– Cóż, wysłanie was tu bez zapowiedzi, bez czasu na przygotowanie, nie jest idealnym rozwiązaniem, prawda? No nic, jakoś sobie poradzimy.
– Ona też nas nie chciała. Madame Julienne, nowa żona taty. Była dla nas miła, zanim pojawił się mały Richard. Ale potem… nie pozwoliła nam nawet zobaczyć taty po tym, jak zachorował.
Jego kuzyn zmarł na tropikalną gorączkę, przypomniał sobie Hugh.
– Pewnie nie chciała, żebyście się zaraziły.
– Tata mówił, że jesteś jego najlepszym kuzynem i byłeś dzielnym żołnierzem w Indiach. Madame Julienne powiedziała, że chętnie nas przyjmiesz. – Łzy napłynęły Elizabeth do oczu. Mała Sophie szlochała bezgłośnie.
Hugh wiedział, że powinien objąć dziewczynki, uspokoić je. Współczuł im, ale nie mógł się zmusić, by ich dotknąć.
Spróbował przywołać kojące słowa.
– Nie musicie się bać. Byłem żołnierzem, jak powiedział wasz tata, więc będziecie tu bezpieczne. Zaopiekujemy się wami.
Niestety moje dziecko zawiodłem, pomyślał z gniewem. Ale teraz jestem w Anglii, a nie w gorącej, egzotycznej krainie pełnej trujących roślin, zwierząt i niebezpiecznych chorób, które mogły pozbawić dziecko życia w ciągu kilku godzin. Choć przysięgał, że nigdy więcej nie weźmie odpowiedzialności za dziecko, z pewnością mógł zająć się dziewczynkami, dopóki nie zleci tego odpowiedniej kobiecie.
W końcu w drzwiach pojawiła się wysoka, surowa postać pani Wallace. Podeszła i spojrzała w dół, gdzie wciąż klęczał obok dzieci, które omiotła pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
– Mansfield powiedział, że mnie pan potrzebuje, pułkowniku.
Hugh przełknął ostrą odpowiedź. Nie było sensu wyładowywać złości na gospodyni, chociaż wiedział, że Mansfield już dawno poinformował ją o Allenach i o tym, co wydarzyło się w bibliotece. Gospodyni z pewnością doskonale wiedziała, dlaczego ją wzywał.
– Pani Wallace, przedstawiam Elizabeth i Sophie Glendenning, córki mojego zmarłego kuzyna. Zatrzymają się na jakiś czas w Somers Abbey. Mają za sobą długą podróż i jestem pewien, że chętnie by coś zjadły, zanim pójdą spać. Proszę je zabrać do kuchni i zająć się nimi.
Spojrzenie gospodyni skupiło się na dziewczynkach.
– Nie zajmuję się dziećmi, pułkowniku.
Jego cierpliwość się wyczerpała.
– Cóż, będzie pani musiała, przynajmniej dopóki nie zatrudnię odpowiedniej guwernantki – warknął. – Niech je pani nakarmi i zaprowadzi do pokoju, natychmiast!
– Oczywiście – powiedziała gospodyni przez zaciśnięte zęby. – Chodźcie, dzieci.
Chociaż Hugh nie podobała się perspektywa oddania dziewczynek w ręce tej zimnej kobiety, nie miał wyboru.
Powinien szybko napisać do agencji pośrednictwa pracy. Szczęśliwym trafem Robert zostawił sporo funduszy na opiekę nad dziećmi, więc można wybrać najlepszą kandydatkę i zapłacić za podróż prywatnym dyliżansem, dzięki czemu guwernantka szybciej dotrze do Somers Abbey.
To było najlepsze, co mógł zrobić w tych okolicznościach. Wrócił do biurka i ciężko opadł na fotel. Zauważył, że drżą mu ręce, niewątpliwie z powodu szoku wywołanego rozdrapaniem starej rany. Wziął głęboki wdech, wyjął butelkę szkockiej i nalał do pełna.

***

Nieco ponad tydzień później wieczorne cienie rozmazywały widok z okna dyliżansu, gdy Olivia wyciągała szyję, by rzucić okiem na rezydencję swojego nowego pracodawcy. Somers Abbey, jak przeczytała w piśmie od agencji zatrudnienia. Szary, kamienny kolos wyglądał jak średniowieczne opactwo, odebrane wspólnocie religijnej przez chciwego monarchę.
Na sam widok przeszedł ją dreszcz. Niezbyt zachęcające otoczenie, ale może osierocone dziewczynki, które będzie miała pod opieką, uznały to miejsce za cudowne miejsce do zabawy. Nigdy nie przebywała za dużo z dziećmi i z tego powodu odczuwała lekki niepokój. Miała nadzieję, że szybko nawiąże z nimi dobry kontakt, ale gdy powóz się zatrzymał, jej zdenerwowanie wzrosło.
Nie była lękliwą młodą panną, ale dobrze wykształconą, inteligentną, kompetentną kobietą, która przez lata zarządzała domem matki. Poradzi sobie z dwiema małymi dziewczynkami!
Poza tym nalegała, by umowa o pracę opiewała tylko na sześć miesięcy. Przez pół roku zniesie wszystko. Chociaż potem miała wrócić do Londynu, tak jak obiecała Sarze, gdy pożegnały się ze łzami w oczach, nie spodziewała się, że jej sytuacja ulegnie zmianie. Nadal będzie zdana na siebie, zmuszona do znalezienia nowej pracy, by zarobić na chleb.
A teraz będzie zarabiała mniej więcej tyle, ile w poprzednim życiu wydałaby bez zastanowienia na nową suknię.
Nie powinna o tym myśleć, trzeba iść naprzód.
Powóz zatrzymał się przed wejściem. Zebrawszy całą determinację, wysiadła i podeszła do drzwi. Otworzył jej starszy kamerdyner, którego strój wyglądał równie nędznie, jak wytarty dywan w holu.
– Panna Overton, jak mniemam?
– Tak. Czy mógłby mnie pan zaanonsować pułkownikowi? Chciałabym przedstawić referencje, zanim spotkam się z dziećmi.
– Tędy, panno Overton. Każę zanieść kufer do pani pokoju.
Zastanawiając się, gdzie zostanie przyjęta – prawdopodobnie w biurze lub gabinecie, a nie w salonie zarezerwowanym dla gości – podążyła za mężczyzną korytarzem przez starszą część domu, z kamiennymi ścianami i boazerią z ciemnego drewna.
Zatrzymał się przed starymi, solidnymi dębowymi drzwiami. Otworzył je z trudem i zapowiedział:
– Panna Overton, pułkowniku.
Tłumiąc zdenerwowanie, Olivia weszła do środka, by spotkać się ze swoim nowym pracodawcą, który na jej widok wstał.
Zachęcona tym gestem szacunku – przecież przyjmował zwykłą pracownicę, a nie damę – spojrzała mu prosto w oczy.
Wysoki, o sztywno wyprostowanej postawie, która świadczyła o jego wojskowej przeszłości, prezentował się imponująco i był znacznie młodszy, niż się spodziewała. Gdy usłyszała, że jej pracodawca odbył służbę wojskową w Indiach, założyła, że wrócił do Anglii na emeryturę. Choć na jego spalonej słońcem twarzy malowało się zmęczenie, miał najwyżej trzydzieści lat. Zdała sobie sprawę, że się na niego zbyt natarczywie gapi.
– Dobry wieczór, pułkowniku – powiedziała i dygnęła.
– Panno Overton – odpowiedział, skłaniając głowę. – Zechce pani usiąść? To wszystko, Mansfield.
Początkowo zaskoczona przypomniała sobie, że została tu zaproszona tylko po to, by sprawdzono jej dokumenty i udzielono instrukcji przed podjęciem pracy. Nie powinna oczekiwać, że zostanie czymś ugoszczona, jednak wyraźny kontrast z tym, do czego przywykła jako arystokratka, sprawił, że w jej oczach stanęły łzy.
Przyzwyczaisz się. Musisz. Nie załamiesz się przy pierwszym zetknięciu z nowymi okolicznościami.
Chcąc się uspokoić, podeszła i wręczyła mu dokumenty, które przygotowała dla niej agencja rekrutacyjna, a następnie zajęła wskazane krzesło.
– To powinno potwierdzić moje kompetencje.
Skinął głową, przeglądając dokumenty.

Hugh ciężko pracuje, by uratować rodową posiadłość. Ma dość kłopotów, dlatego wiadomość, że właśnie został opiekunem dwóch osieroconych dziewczynek, niezbyt go cieszy. Szybko znajduje guwernantkę, wyjątkowo skrytą pannę Olivię. Im dłużej ją obserwuje, tym częściej się zastanawia, kim jest kobieta, która wysławia się i ubiera jak dama, ale zachowuje wysoce niestosownie. Szczera do bólu, lekceważy jego uwagi, jawnie go krytykuje, a gdy o coś prosi, to właściwie… wydaje rozkazy. Milczy na temat swego pochodzenia, lecz jest oczywiste, że obracała się w najlepszym towarzystwie. Hugh to irytuje, a zarazem coraz bardziej pociąga. I nagle zupełnie przestaje go obchodzić, kim naprawdę jest panna, dla której stracił głowę.

Kawałek raju, (Nie)grzeczny seks

J. Margot Critch, Kate Carlisle

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1304

ISBN: 9788329110655

Premiera: 05-09-2024

Fragment książki

Kawałek raju – J. Margot Critch

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Piper usiadła wygodniej w obitym jedwabistą skórą fotelu i wyjrzała przez małe okno prywatnego samolotu, który przysłano, by zabrał ją z Chicago do Applewood w Teksasie. Podeszła stewardesa. Ze stolika obok fotela zabrała pusty kieliszek po szampanie i poinformowała ją, że za dziesięć minut wylądują.
– Dziękuję. Za wszystko – odparła Piper.
Nigdy dotąd nie doświadczyła takich luksusów. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin jej skromne życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Jeśli wyprawa do Applewood się powiedzie, w przyszłości już tak będzie wyglądało. Nie zamierzała jednak zbyt wcześnie dzielić skóry na niedźwiedziu.
– To przyjemność gościć panią na pokładzie – odrzekła stewardesa. – Życzę udanego pobytu w Applewood.
Applewood, Piper powtórzyła w myślach. Dwa dni temu jeszcze o nim nawet nie słyszała. Teraz natomiast wiedziała, że to jedna z najbogatszych miejscowości w kraju, otoczona wartymi miliardy dolarów ranczami.
Kilka minut później samolot wylądował i ekskluzywna podróż raptownie się skończyła. Wysiadając, zobaczyła szereg małych białych luksusowych samolotów. Przedtem zastanawiała sie, dlaczego Applewood ma własne lotnisko. Teraz otrzymała odpowiedź.
Obsługa zaprowadziła ją do niewielkiego budynku ze szklanymi ścianami, gdzie miała czekać na bagaż.
Widok na wzgórza, bezkresne pastwiska i lasy otaczające miasto, które mogła podziwiać z lotu ptaka, był oszałamiający, a słońce wysoko na niebie rzucało ciepłe światło na wszystko w zasięgu wzroku.
Piper wyciągnęła komórkę i zrobiła zdjęcie. Potem ze wzrokiem wciąż utkwionym w ekranie odwróciła się i nagle zderzyła z czymś twardym i całkiem ciepłym.
– Och! – wykrzyknęła. Podniosła głowę i zobaczyła rozbawiony uśmiech na twarzy kto wie czy nie najseksowniejszego mężczyzny, jakiego widziała. – Przepraszam. – Poczuła, że policzki jej czerwienieją. – Powinnam uważać.
Nieznajomy uspokajającym gestem lekko dotknął jej ramienia.
– Nic się nie stało. Dobrze się pani czuje?
Cudownie przeciągał samogłoski.
– Tak. Dziękuję.
– Widzę, że podziwia pani krajobraz.
Skorzystała z okazji, by spojrzeć na niego ponownie. Był wysoki, ciemnowłosy, z klasycznymi rysami twarzy i oszałamiającym uśmiechem. Czarne falujące włosy zaczesane z czoła aż prosiły, by wsunąć w nie palce.
– Tak. Właśnie wylądowałam i skracam sobie czas czekania na bagaż. – Wiedziała, że niepotrzebne się tłumaczy, ale zawsze tak robiła, kiedy się denerwowała. A ten mężczyzna z jakiegoś powodu ją onieśmielał. Odwróciła głowę i spojrzała w okno. – Wspaniały widok.
Zza ciemnych okularów znowu przyjrzała się nieznajomemu. Wysportowany, w czarnym T-shircie i dżinsach, ze skórzanym plecakiem przewieszonym przez ramię, z krótko przyciętą brodą, również przedstawiał sobą widok cieszący oczy.
– Po raz pierwszy w Applewood? – zapytał.
– Tak. Jeszcze nie wiem, na jak długo się tu zatrzymam – wyjaśniła. – Ale z przyjemnością zwiedzę miasto i okolicę. – I może nasze ścieżki jeszcze raz się przetną, pomyślała. – Pan jest stąd?
– Tak. Mój samolot musiał wylądować zaraz za panią.
Mój samolot. Czyli to kolejny tutejszy bogacz, pomyślała. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu w sprawie swojego statusu majątkowego.
– Chyba tak.
Milczeli chwilę.
– Przepraszam, zapominam o dobrym wychowaniu – powiedział mężczyzna i wyciągnął rękę. – Maverick Kane.
Uścisnęła mu dłoń i również się przedstawiła:
– Piper Gallagher. Miło mi pana poznać. Maverick, Mav, czy woli pan oficjalnie, panie Kane?
Bawiło ją flirtowanie z nim. Dopiero od dziesięciu minut przebywa w Teksasie, a już straciła głowę dla Teksańczyka.
– Jak wolisz. Zwracano się do mnie w znacznie gorszy sposób. – Zaśmiał się. Podobało jej się ciepłe brzmienie jego śmiechu. – Zatrzymasz się w mieście, tak?
– Tak – powiedziała, chociaż wcale nie była tego pewna. To miało się dopiero okazać. – Przynajmniej na pewien czas. Jeszcze nie wiem, jak długi.
Kciukiem wskazał za siebie.
– Mam tutaj na parkingu samochód. Mogę cię podrzucić do miasta.
– Mama mnie uczyła, żebym nigdy nie wsiadała do samochodu z obcym mężczyzną.
Uśmiechnął się.
– Jasne. Słuszna zasada.
W tej chwili niczego tak nie pragnęła, jak spędzić trochę czasu z Maverickiem Kane’em. Był czarujący, seksowny i nie miałaby nic przeciwko temu, by go poznać bliżej.
– Ktoś po mnie przyjedzie – wyjaśniła. – Ale dziękuję za propozycję. To bardzo uprzejmie z twojej strony. Mam nadzieję, że w mieście wszyscy są tak przyjaźnie nastawieni do obcych.
Nachylił się nad nią z przebiegłym uśmieszkiem.
– Tylko tego nie rozgłaszaj – poprosił. – Nie chciałbym, żeby to odbiło się na mojej reputacji. – Wyprostował się. – Miłego pobytu. Może jeszcze się zobaczymy.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Miała szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś wpadną na siebie.
– Może.
Na jedno mgnienie ich spojrzenia się spotkały. Była pewna, że gdyby znali się lepiej, nachyliłby się i ją pocałował. Ale byli dwojgiem nieznajomych i w prawdziwym życiu takie rzeczy się nie zdarzają. Natomiast uniósł brwi i odsłonił w uśmiechu białe zęby.
– Nietrudno będzie cię znaleźć – zauważył, a jego wzrok prześliznął się po całej jej postaci.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odwrócił się i odszedł. Odprowadziła go wzrokiem.
– Pani walizka. – Aż podskoczyła, słysząc głos bagażowego. Wyjęła komórkę z torebki. – Czy wezwać dla pani samochód?
– Dziękuję. Ktoś ma po mnie przyjechać – odparła.
– Życzę miłego dnia.
– Nawzajem.
Komórka w jej dłoni zawibrowała.

„Przed budynkiem”, przeczytała.

Spojrzała na drzwi z wahaniem. Przed budynkiem czekał na nią Elias Hardwell, jeden z najbogatszych ludzi w Teksasie, patriarcha znanej rodziny Hardwellów. I – no cóż – jej ojciec.

Na parkingu nieopodal zobaczyła starszego mężczyznę stojącego obok czarnego luksusowego SUV-a.
Na jej widok podniósł rękę. To on, pomyślała, wypuściła powietrze z płuc i zrobiła kilka niepewnych kroków ku nowemu życiu.
Idąc, przyjrzała się mężczyźnie. Wysoki, barczysty, w płowym kowbojskim kapeluszu na siwych włosach. Nie wyglądał na swoje osiemdziesiąt lat. Bez wątpienia był to Elias Hardwell, jej ojciec.
Zdjął kapelusz i uśmiechnął się do niej.
– Witaj, Piper – powiedział.
Wyciągnęła do niego rękę, zachowując fizyczny i emocjonalny dystans.
– Witam, panie Hardwell.
Uścisnął jej dłoń.
– Rozumiem, że nie chcesz nazywać mnie ojcem, ale miło by mi było, gdybyś zwracała się do mnie po imieniu. Elias.
Kiwnęła głową.
– Chyba będę potrafiła.
Włożyli jej walizkę do bagażnika, potem Elias otworzył dla Piper drzwi pasażera.
– Dziękuję, że odpowiedziałaś na mojego mejla – powiedział.
– Jak mogłabym nie odpowiedzieć?
Dwa dni temu jej życie wywróciło się do góry nogami. Rano myślała, że będzie to zwyczajny poniedziałek zaczynający się od spotkania roboczego w redakcji, a okazało się, że magazyn mody, w którym pracowała, został przejęty przez większego wydawcę i jej usługi stały się zbędne.
Tak więc, jako świeżo upieczona bezrobotna, spakowała swoje rzeczy i wróciła do domu. Przebrała się w dresy, związała włosy w byle jaki węzeł, zamówiła sernik z kawiarni za rogiem i zabrała się do pisania nowego CV.
Kiedy otworzyła skrzynkę mejlową, zobaczyła wiadomość od niejakiego Eliasa Hardwella. Przebiegła ją wzrokiem.
„Prywatny detektyw… Odnalazł Cię… Ojciec biologiczny… Proszę o telefon”.
Szybko znalazła w internecie informacje na temat Eliasa Hardwella. Okazał się właścicielem jednego z największych rancz w kraju, hodowcą bydła, koni wyścigowych i wierzchowców do pokazów jazdy konnej. Przeszedł na emeryturę, a zarządzanie ranczem przekazał wnukowi, Garrettowi.
– Dziękuję za przysłanie po mnie samolotu.
– Mam nadzieję, że podróż była wygodna.
– Domyślam się, że dawno nie latałeś samolotem rejsowym – odrzekła ze śmiechem. – Każda podróż, kiedy pasażerów nie traktuje się jak stada bydła, jest wygodna. Ta była luksusowa.
Elias spojrzał na zegarek.
– Jedźmy, bo się spóźnimy – powiedział. – Po drodze pokażę ci kawałek Applewood.
– Spóźnimy się? Na co? – zapytała.
– Na kolację rodzinną.
– Na kolację rodzinną? – powtórzyła zbita z tropu. Liczyła, że będą mieli z Eliasem czas dla siebie, by móc poznać się lepiej, ale najwyraźniej on lubił mocne wrażenia. – Z całą rodziną?
Zachichotał.
– A jak ci się wydaje? Rodzinna, czyli wszyscy w komplecie. Tworzymy świetną drużynę.
– A kto będzie? – zapytała.
Ogarnęła ją trema. Zawsze chciała mieć dużą rodzinę i uczestniczyć we wspólnych kolacjach i rozmaitych uroczystościach. Od śmierci matki to pragnienie nawet się nasiliło, ale nie tak sobie wyobrażała pierwsze spotkanie z ojcem.
– Twój brat, mój syn Stuart, jego dwaj synowie, Garrett i Wes z żonami, i oczywiście moja narzeczona Cathy. Poza tym kilku wybranych przyjaciół rodziny.
– Twoja narzeczona?
Zaintrygowało ją, że w późnym wieku planuje ślub.
– Tak. Cathy poznałem dawno temu, po śmierci pierwszej żony. I w końcu postanowiliśmy się pobrać. Ślub bierzemy za kilka tygodni. – Odwrócił głowę i spojrzał na Piper. – Mam nadzieję, że zostaniesz do tego czasu.
– Ślub? Nie mam odpowiedniego stroju na taką okazję.
– W mieście jest dużo sklepów. Na pewno znajdziemy coś odpowiedniego.
– Proponuję zostawić sprawy własnemu biegowi.
– Rozumiem. – Znowu na nią spojrzał. – Przepraszam, jeśli przybrałem zbyt szybkie tempo. Powiedz, jeśli ci to nie odpowiada.
– Dziękuję. W porządku. To dla nas obojga dziwaczna sytuacja.

Elias oprowadził ją po Applewood, niewielkim, pięknie położonym mieście otoczonym niekończącymi się ranczami, i ruszyli dalej. Piper domyśliła się, że kręta bita droga, którą teraz jechali, prowadzi na jego ranczo.
– Powiedz, co wszyscy sądzą o moim przyjeździe – poprosiła.
Elias znów się zaśmiał. Ogarnęły ją złe przeczucia.
– Rozmawialiśmy o tym z Cathy. To ona namawiała mnie, żebym cię odszukał. A reszta? – Pokręcił głową. – Nie mają o niczym zielonego pojęcia.
– Co takiego?! – zawołała i odwróciła się w jego stronę. – Nic nie wiedzą?
Jej pierwsza ocena się potwierdziła. Elias jest amatorem mocnych wrażeń.
– Pomyślałem, że to będzie dla nich fajna niespodzianka.
– Czy oni… – zawahała się, szukając odpowiednich słów. – Czy oni lubią niespodzianki?
Tym razem roześmiał się serdecznie.
– Nie powiedziałbym, że tak.
Była ciekawa, jakie inne niespodzianki zafundował im w przeszłości.
– To niewiarygodne. – Pokręciła głową. – Mam uczucie, że w coś mnie wrabiasz.
– Nie, moja droga. W nic cię nie wrabiam. Pomyślałem tylko, że to najlepszy sposób, żebyś poznała wszystkich za jednym zamachem. Nikt nie zdąży się wzburzyć.
– A sądzisz, że ktoś mógłby? – zapytała.
Wcale by jej to nie zdziwiło. Nagłe pojawienie się odnalezionej po wielu latach córki oznacza jeszcze jedną osobę do podziału majątku.
– Oczywiście, że nie, ale pytania padną.
– Tego należy się spodziewać. Sama mam pytania.
Kiwnął głową.
– Wszystko w swoim czasie. – Wjechali na wzgórze, z którego widać już było duży dom ranczerski. – Oto on. Nasz dom.
– Wciąż mieszkasz na ranczu? – zapytała.
– Jakiś czas temu razem z Cathy przenieśliśmy się do Arizony, a ranczem zarządza Garrett. Niedawno się ożenił i pomyślałem, że dobrze będzie dać mu trochę swobody. Dobrze się czujemy w Arizonie, ale tęsknię za ranczem. Nic mu nie dorówna.
W miarę zbliżania się do domu Piper coraz bardziej się denerwowała. Dla uspokojenia się wzięła głęboki oddech. Jej życie zaraz się zmieni. Jedzie na spotkanie nowej rodziny. Nie wybaczyła jednak Eliasowi, że postawił ich wszystkich przed faktem dokonanym.
Sytuacja będzie strasznie krępująca, pomyślała. Obawiała się, że atmosfera stanie się napięta, o ile nie wroga. Z drugiej strony to szansa poznać całą rodzinę od razu, postanowiła więc robić dobrą minę do złej gry.

(Nie)grzeczny seks – Kate Carlisle

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Co dziś jeszcze pójdzie nie tak jak trzeba?
Aidan Sutherland wpatrywał się w ostatni mejl od szefa pobliskiej budowy i klął pod nosem. Zwykle wyluzowany, łatwo radził sobie z przeciwnościami, a narzekanie nie leżało w jego naturze. Jednak najnowszy problem był dziś już entym z kolei. A, do diabła, nawet nie nadeszła jeszcze pora lunchu. Co za dużo, to niezdrowo.
Po raz kolejny odczytał wiadomość i stwierdził, że problem, choć musi go rozwiązać w ciągu doby, nie należy do szczególnie trudnych. Więc dlaczego tak się przejmuje? Zirytowany wstał zza biurka i podszedł do panoramicznego okna. Widok z penthouse’u na malownicze tereny Alleria Resort sprawił, że powoli się uspokajał, a zdenerwowanie ustąpiło poczuciu satysfakcji.
Uśmiechając się lekko, przypomniał sobie czasy, gdy ta rajska wyspa wydawała się mrzonką. On i jego brat bliźniak Logan pragnęli w dzieciństwie upodobnić się do komiksowych superbohaterów. Być jak Iron Man albo Batman – niewyobrażalnie bogaci i potężni. Jednak przede wszystkim marzyli o zbudowaniu własnego imperium, a dla chłopaków z Kalifornii, którzy pływali, zanim nauczyli się chodzić, co mogło być lepsze od imperium na odległej tropikalnej wyspie? Prowadziliby interesy, leżąc w hamakach w cieniu palm.
Aidan obserwował wypływający z przystani katamaran. W dużej mierze udało im się zrealizować marzenia – choć na razie siedziba firmy znajdowała się nie pod palmami, lecz w kilku apartamentach kurortu Alleria. Całkiem nieźle jak na chłopaków z rodziny robotniczej, którzy głównie surfowali i imprezowali.
W ciągu kilku lat zdołali wygrać większość zawodów surfingowych i uzbierać dość pieniędzy, by wypełnić obietnicę złożoną ojcu. Z kolei jego marzeniem było, żeby skończyli studia. Ku ich zdziwieniu zostali przyjęci na jeden z najbardziej elitarnych uniwersytetów na wschodnim wybrzeżu. To w czasie studiów wygrali swój pierwszy bar w pokera. Jednocześnie świetnie się uczyli i ukończyli studia z najwyższymi ocenami. Te ostatnie fakty nie były jednak wystarczająco sensacyjne, więc większość artykułów prasowych koncentrowała się na burzliwej młodości braci Sutherlandów.
Aidan i Logan artykułami się nie przejmowali. Odnieśli oszałamiający sukces dzięki żyłce do interesów, pokerowi, filozofii surferów i naprawdę ciężkiej pracy. A także instynktowi i ogromnej dawce szczęścia. Zbudowali od podstaw Sutherland Corporation, a ich bary i ekskluzywne ośrodki wypoczynkowe można dziś było znaleźć na całym świecie. Flagowym kurortem była Alleria położona na ich prywatnej wyspie, która szybko stała się tętniącym życiem ważnym portem na Karaibach.
Aidan podszedł do biurka, by wziąć kubek i nalać sobie kawy z ekspresu. Myślał o Loganie, który po ślubie z Grace wyjechał do Europy na miesiąc miodowy. Po powrocie nowożeńców wszystko wróci do normy. Choć nie od razu, bo ich ojciec też wkrótce – za miesiąc – miał się żenić. Aidan pokręcił głową.
Oczywiście cieszył się, że tata po tylu latach życia w samotności zalegalizuje swój związek z Sally Duke. Jednak ojciec i Sally postanowili wziąć ślub na wyspie, więc musiał zająć się organizacją imprezy. Ponadto w nadchodzący weekend miał lecieć do Kalifornii, aby załatwić pewne kwestie prawne związane ze ślubem.
A niech to! Jeszcze nie zabrał się do przygotowywania dokumentów ojca. Zupełnie o tym zapomniał, a to nie było w jego stylu. Ale stracił zaufaną sekretarkę, która zakochała się i wyjechała na Jamajkę, gdzie wyszła za mąż. Akurat gdy jej najbardziej potrzebował.
Małżeńskie szczęście otaczało go ze wszystkich stron, naruszając wyraźnie równowagę rzeczy. A on zaczął tracić nad nimi kontrolę. Choć sam nigdy nie zamierzał się żenić, wokół wszyscy brali śluby. Jego starannie urządzony świat rozsypywał się jak domek z kart.
Kontrakt z Ericksonem miał zostać zawarty w ciągu najbliższych trzech tygodni. Z powodu wyjazdu Logana Aidan postanowił przekazać sprawę Ellie. Wiedział, że zostało mało czasu, ale był zajęty hotelem klasy boutique Duke’ów, który miał zostać otwarty na północnym brzegu wyspy. Duke’owie byli synami Sally i ekspertami do spraw negocjacji ze związkami zawodowymi, na razie obecnymi tu jedynie duchem.

Ellie da sobie ze wszystkim radę o wiele lepiej niż on. O ile byli z Loganem świetnymi negocjatorami, o tyle ona umiała prowadzić rozmowy, kiedy pojawiały się trudności. Bez problemu poradzi sobie z Ericksonem, a także szefami związków zawodowych i Duke’ami. Nie chciał wszystkiego na nią zwalać, ale obecnie nie mógł polegać wyłącznie na swojej pamięci.
– Puk, puk.
– O co chodzi? – spytał podniesionym głosem.
– Przyszłam nie w porę?
– Och, to ty, Ellie. – Aidan uspokoił się na widok Eleanor Sterling, swojej wicedyrektorki. – Wchodź, proszę. Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem.
– Jakieś kłopoty?
– Nic poważnego – zapewnił. – Niewielkie zamieszanie na placu budowy. Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać. Ale ty pierwsza. O co chodzi?
– Mam tu listę spraw, które muszę z tobą omówić – oznajmiła, trzymając pod pachą zgrabny tablet.
– Oczywiście, że musisz. – Zaśmiał się pod nosem.
Czy zdarzyło się, by ich operatywna i przewidująca wicedyrektorka nie miała przygotowanej listy? Zawsze mógł liczyć na świetnie zorganizowaną Ellie. Była jego prawą ręką.
Teraz podeszła do biurka, a Aidan wstrzymał oddech, patrząc, jak siada naprzeciwko i zakłada nogę na nogę. Miała oszałamiająco długie nogi. A niech to, pomyślał i odwrócił wzrok. Ostatnio często mu się to zdarzało, co zrzucał na karb małżeńskiego szaleństwa, które ogarnęło wszystkich wkoło. Choć, prawdę powiedziawszy, od dawna miał na nią ochotę. Zresztą to całkiem zrozumiałe: Ellie miała nie tylko świetne nogi, ale także, o czym był głęboko przekonany, cudowne piersi. Miała również olśniewający uśmiech, piękne usta, jasnoniebieskie oczy, uroczy nosek i bujne ciemne włosy, które wiązała nisko grubą wstążką.
Po chwili odwrócił się ku niej i uśmiechnął nonszalancko. Miała na sobie sukienkę w ciepłym kolorze wiśni, krótką i bez rękawów, która podkreślała jej doskonałą figurę. Właściwie to kiedy zaczęła się tak ubierać? Zawsze była seksowna, a on zauważył to dopiero niedawno?
A teraz, gdy o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że Ellie rzadko wkładała sukienki. Zwykle nosiła klasyczne dopasowane garsonki i lekkie buty. Ostatnio jednak upały dawały się we znaki, dlatego zapewne włożyła sandałki na wysokich obcasach, które podkreślały opaleniznę na jej nogach. Skarcił się w myślach. Takie fantazje na temat wicedyrektorki firmy są zupełnie nie na miejscu.
Niesforne myśli wiążą się zapewne z faktem, że całe wieki nie był na porządnej randce. Natomiast Ellie, z przyczyn obiektywnych, nie wchodziła w grę. Koniec tematu. Tłumiąc pragnienia, usiadł przy biurku i uśmiechnął się z napięciem.
– Więc co mogę ci zrobić?
– Słucham? – spytała zaskoczona.
– To znaczy dla ciebie. – A niech to, pomyślał. – Przepraszam, jestem trochę rozkojarzony z powodu, no wiesz, tych związków zawodowych. Więc co jest na twojej liście?
Studiowała tekst na ekranie tabletu, a jednocześnie kręciła się na krześle i zakładała nogę na nogę. Aidan patrzył jak urzeczony, zastanawiając się, co by się stało, gdyby pchnął ją na biurko i zaczął całować jej nogi, zaczynając od kostek…
– Punkt pierwszy wiąże się z nowym centrum sportowym. Kontrakty dla firmy Paragon są wydrukowane i gotowe do podpisu – relacjonowała Ellie.
Aidan odpędził zmysłową wizję i spróbował się skoncentrować. O czym mowa? A, o dostawcy sprzętu i obsługi centrum. Aidan i Logan kumplowali się z Keithem Sandsem, dyrektorem generalnym Paragonu, który też uprawiał surfing.
– Dobra – odrzekł. – Przekażemy je wieczorem Keithowi i kończymy sprawę.
– Zrobione.
Wklepała informację do komputera, potem przygryzła dolną wargę, wpatrując się w ekran. Aidan, który z uwagą obserwował tę zmysłową czynność, przeżywał tortury. Gdy udało mu się odwrócić wzrok, przysiągł sobie, że podczas pobytu w Kalifornii zorganizuje sobie randkę. Zdecydowanie za dużo czasu minęło od jego ostatniej przygody: bez konsekwencji i zobowiązań.
– Co tam jeszcze mamy?
– Jak wiesz, nowy hotel otwiera się za dwa tygodnie.
– Tak, ale mamy opóźnienie z powodu firmy dostarczającej beton.
– Uhm, rozmawiałam z nimi – wyjaśniła Ellie. – Chyba się dogadaliśmy. Będę cię informować na bieżąco.
– Dzięki, że się tym zajęłaś. Coś jeszcze?
– Tak, to nieco bardziej złożona sprawa. – Odrzuciła włosy do tyłu i wzięła głęboki oddech. – Od dawna mam zaległy urlop i przepraszam, że tak w ostatniej chwili, ale w przyszłym miesiącu muszę wziąć trzy tygodnie wolnego, od drugiego do dwudziestego trzeciego. Rozdzieliłam już prace, więc nie będzie problemów.
Zanim zdołał coś powiedzieć, przeszła do następnego punktu.
– A teraz dobra wiadomość. Wszystkie hotelowe limuzyny zostaną za sześć tygodni wymienione na nowe. Dopięłam szczegóły: stare kupi firma z Saint-Barthélemy, ale musimy je przetransportować. Chcą zapłacić połowę kosztów, ale wolę, żebyśmy to my wszystkim się zajęli. Może to zrobić nowa duńska firma przewozowa z siedzibą w Nassau, ale muszę szybko dać im znać, czy jesteśmy zainteresowani.
– Podeślij mi ich ofertę. – Uniósł palec, by jej przerwać. – A teraz wróćmy do poprzedniego punktu.
– Kwestia betoniarki? – spytała zdziwiona.
Ani przez chwilę nie dał się nabrać na to niewinne spojrzenie i szeroko otwarte oczy.
– Nie, Ellie. Chodzi o twój urlop. Trzy tygodnie?
– Tak, ale nie martw się, to dopiero w przyszłym miesiącu.
Wziął kalendarz i policzył dni.
– Praktycznie jest koniec miesiąca, bo następny zaczyna się w przyszłym tygodniu. Co oznacza, że chcesz wyjechać za tydzień?
– Tak. Wydarzyło się coś ważnego. Przykro mi, że nie mogłam cię wcześniej o tym poinformować, ale muszę pilnie wyjechać. Mam ważne spotkanie i termin jest kluczowy.
Otworzył szeroko oczy.
– Czy dzieje się coś złego? Czy jesteś chora?
– Nie! – odparła bez wahania. – Jestem zdrowa, ale nie mogę tego przełożyć.
– Cieszę się, że to nic związanego ze zdrowiem. – Przerzucił strony kalendarza. – Ale czy nie możemy o tym porozmawiać? Wiesz, że wyjeżdżam na przedłużony weekend, a Logan wraca dopiero za dwa tygodnie. Trzeba pilnie zająć się kontraktem z Ericksonem, prowadzić dalej projekt Duke’ów, dostałem też kilkanaście zgłoszeń na stanowisko sekretarki i miałem nadzieję, że pomożesz mi przy rozmowach kwalifikacyjnych. Wiesz, że nie lubię nalegać, ale to naprawdę niedobry moment na wyjazd.
– Nie masz racji. Wszystko przygotowałam…
– Poczekaj – przerwał jej, stukając w kalendarz. – Wtedy odbywa się zjazd dostawców opakowań. To są twoi klienci, uwielbiają cię. Nie możesz wyjechać.
– Zostawiam ich w dobrych rękach. Dział sprzedaży się nimi zajmie.
– To nie to samo. – Do diabła, już nie miał sekretarki, ale jak sobie poradzi bez Ellie?
Przyjrzał jej się badawczo. O co chodzi z tym nagłym urlopem? Czy kryje się za tym jakiś facet? Choć to nie jego sprawa, nie był pewien, czy piałby z zachwytu, gdyby to mężczyzna okazał się tym powodem.
– Co może być aż tak ważne, że musisz wyjechać?
Spojrzała na niego bacznie.
– To sprawa osobista.
– Możesz mi powiedzieć. Jesteśmy przyjaciółmi.
– Jesteś moim szefem.
– I twoim przyjacielem.
Uśmiechnęła się.
– Uwierz mi, Aidan, nie chciałbyś wiedzieć.
Położył na biurku splecione ręce i uśmiechnął się.
– Nie, tu się właśnie mylisz. Chciałbym wiedzieć. Potrzebujemy cię.
– Doceniam to, co mówisz, ale mam prawo do wakacji.
– Ależ oczywiście – potwierdził, zastanawiając się, czemu się aż tak upiera. Była ich najlepszym pracownikiem. Czy na pewno pracownikiem? Do diabła, właściwie partnerką w interesach. Oczywiście, że ma prawo do urlopu. Po prostu nie chciał, by wyjeżdżała teraz, gdy się tyle działo. Wolał nie myśleć, jak wiele rzeczy mogłoby pójść nie tak.
– Nie chodzi o sam urlop – dodał. – Do diabła, jesteś tak dobrze zorganizowana, zawsze planujesz wakacje z rocznym wyprzedzeniem. Co się stało?
– Coś mi wyskoczyło – odparła sztywno.
– Ellie, co do licha jest aż tak ważne, żeby zostawić na lodzie pięciuset uczestników kongresu? – Nie wspominając o mnie, pomyślał.
Westchnęła ostentacyjnie, a potem rzekła:
– No dobra, tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam.
Poderwała się z krzesła i zaczęła chodzić tam i z powrotem przed jego biurkiem. Nagle przystanęła.
– Mam wizytę w klinice płodności w Atlancie. Termin jest uzależniony od cyklu owulacyjnego. Gdy dotrę na miejsce, powinnam dwa dni odpoczywać i zrelaksować się. Tydzień zajmie procedura zapłodnienia, a potem dwa tygodnie odpoczynku, no i czekania na rezultat.
Aidan otworzył szeroko oczy. Potrząsnął głową. Nagłe problemy ze słuchem? Chyba musiał się przesłyszeć. Do licha. Zapłodnienie? Spiorunował ją wzrokiem.
– O czym ty do cholery mówisz?
Z pogodnym uśmiechem usiadła z powrotem.
– Mam zamiar mieć dziecko.
No i stało się. W końcu to powiedziała. Starała się wyglądać spokojnie, nie wiercić się na krześle. Trudno, jego błąd, że tak naciskał. Nie zamierzała wtajemniczać go w swoje plany urlopowe, ale przecież Aidan nie odpuszcza.
Fakt, zwykle planowała wakacje z dużym wyprzedzeniem. Tak, była świetnie zorganizowana, nigdy nie działała pod wpływem impulsu, zawsze miała wszystko pod kontrolą. Nigdy nie robiła niczego spontanicznie. Aż dotąd.
Aidan lekko przekrzywił głowę i przechylił się do przodu, jakby nie dosłyszał.
– Powtórz, co powiedziałaś, proszę.
Westchnęła. Cudownie pracowało jej się z Aidanem. Myślała o nim jak o dobrym koledze z pracy, nawet jeśli w rzeczywistości był jej szefem oraz świetnie zbudowanym, towarzyskim, wysportowanym i opalonym facetem. Zachwycającym, przystojnym i seksownym.
Mieli dużo wspólnych zainteresowań i często odbywali razem podróże służbowe. Zawarli wiele kontraktów, a nawet zamknęli jeden czy dwa bary, gdy negocjacje okazały się trudniejsze, niż przewidywali. Właściwie to polubiła Aidana od pierwszego dnia pracy w Sutherland Corporation, a nawet niczym gimnazjalistka się w nim zadurzyła. Jednak nie miało to znaczenia, ponieważ nie zamierzała ulec swym uczuciom. Nie dość, że zniszczyłoby to ich relacje i oznaczało koniec wymarzonej pracy, ale także sprawiło, że poczułaby się największą na świecie idiotką.
Wiedziała, że pytania Aidana biorą się z życzliwości, a skoro postanowiła być z nim szczera, więc powtórzyła:
– Powiedziałam, że chcę mieć dziecko.
– W przyszłym tygodniu?
– W przyszłym tygodniu zaczynają się zabiegi.
– Nie możesz przełożyć ich o tydzień?
– Nie – odparła, próbując z całych sił zachować spokój. – Owulację miewam regularnie, więc muszę na czas dotrzeć do Atlanty.
– Stop – przerwał jej i uniósł rękę. – Zbyt dużo kobiecych szczegółów, odpadam.
– Sam pytałeś.
– Chciałem tylko dowiedzieć się, dlaczego akurat teraz?
– Bo chcę mieć dziecko, a nie robię się młodsza. – I na tym postanowiła poprzestać.
– Ale – podrapał się w głowę zakłopotany – dlaczego chcesz skorzystać z banku spermy?
– Wolę mówić o klinice płodności.
– Ale dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzyła, podnosząc głos w miarę, jak spokój ustępował miejsca irytacji. – Poważnie chcesz wiedzieć, dlaczego jadę do banku spermy, to znaczy do kliniki płodności? Chyba wiesz, co się dzieje w takich miejscach.
– Oczywiście. Ale chodzi mi o to… dlaczego nie zrobisz tego w tradycyjny sposób? – burknął zniecierpliwiony.
– Och, o to chodzi – odparła powoli. – No więc, ponieważ…
Co powinna mu powiedzieć? Prawdę? Pewnie, wolałaby zajść w ciążę w tradycyjny sposób, z mężczyzną, którego kocha, z kimś cudownym, kto chciałby spędzić z nią resztę życia. Tak się złożyło, że ostatnio znalazł się ktoś, kto był nią zainteresowany. Przez kilka tygodni chodziła z nim na randki, ale gdy tylko poruszyła temat dzieci i rodziny, od razu się ulotnił. Nawet nie zdążyli pójść do łóżka. Po prostu nie miała szczęścia.
Jednym z problemów było to, że większość mężczyzn przyjeżdżało na Allerię, by imprezować. Nie interesował ich związek, który trwałby dłużej niż tydzień. Inna sprawa, że co prawda mężczyźni uważali ją za ładną, ale wprawiała ich w zakłopotanie. Nie chodziło o dominującą osobowość: problem Ellie polegał na tym, że górowała nad nimi intelektualnie. Miała fotograficzną pamięć i chłonęła wiedzę. Bez trudu zapamiętywała nowe informacje i chciała się nimi dzielić. Niektórzy źle to znosili. Mężczyźni są tacy dziwni.
Postanowiła, że nie będzie się tym przejmować. Na szczęście Aidan i jego brat doceniali to, że jest bystra. Zaakceptowali ją, a to dla niej znaczyło o wiele więcej niż mężczyzna, z powodu którego musiałaby udawać głupszą, niż jest. Jednak w tej sytuacji nie dysponowała też kandydatem na ojca dziecka, więc po rozważeniu za i przeciw postanowiła skorzystać z kliniki.
Miała stabilną pracę, szeroki pakiet świadczeń socjalnych i dobrze zarabiała. Samotne wychowywanie dziecka wydawało się rozsądne. Zaprzyjaźniła się z kilkoma kobietami na wyspie i wiedziała, że w razie potrzeby będzie mogła na nie liczyć. Uważała, że z dzieckiem stworzą wspaniałą niewielką rodzinę, której zawsze pragnęła. Teraz tylko musi tego dopiąć.
– Ellie, powiesz mi, dlaczego nie możesz…
– Tak, w tradycyjny sposób. – Wyprostowała plecy i uniosła głowę. – Nie sądzę, żeby to była twoja sprawa.
– Pewnie masz rację. – Na jego twarzy pojawił się wyraz sarkazmu. – Ale właśnie poinformowałaś mnie o swoich cyklach, więc po co pomijać resztę?
– Och, na litość boską, przecież oboje wiemy, że to, co robię w wolnym czasie, nie powinno nikogo poza mną obchodzić.
– Oczywiście – zgodził się – ale mnie to obchodzi. Jestem twoim przyjacielem i pracodawcą, a to, co planujesz, trudno nazwać wakacjami. Zamierzasz zajść w ciążę. A co potem? Czy wrócisz i będziesz nadal pracować? I jak długo?
– Do narodzin dziecka – odparła. – Potem pójdę na trzymiesięczny urlop macierzyński, po czym wrócę do pracy.
Ośrodek zapewniał dzieciom świetną opiekę, więc Ellie nie widziała problemu. To jeszcze jedna korzyść z pracy u Sutherlandów.
– Trzy miesiące. – Podniósł się z krzesła i przez chwilę stał nieruchomo. W końcu spojrzał na nią. – Dobra, zastanowię się nad tym. A teraz porozmawiajmy na temat nadchodzących trzech tygodni.
– Tak będzie lepiej.
– Nie będę się przeciwstawiał, ale jak sobie poradzimy bez ciebie przez ten czas? Jesteśmy zawaleni robotą, a nikt nie może cię zastąpić.
Uśmiechnęła się, ponieważ znalazła rozwiązanie dzięki Serenie, swojej najlepszej przyjaciółce i menedżerce do spraw kateringu.
– Serena i jej sekretarka zgodziły się pomóc przy zjeździe dostawców opakowań. Moja sekretarka zajmie się bieżącymi sprawami biurowymi. Będę też pod telefonem, gdyby pojawiły się problemy.
Wstała i spojrzała mu prosto w twarz.
– Nie wyjeżdżałabym, gdyby na wyspie był odpowiedni lekarz, ale go nie ma, więc lecę do Atlanty.
– A jeśli przejdziesz przez to wszystko i nie… – Wydawało się, że waży słowa. Najwyraźniej postanowił jednak nie dokończyć zdania.
– Jeśli zabieg nie przyniesie efektu? – Też brała to pod uwagę. – To spróbuję znów.
Zgrzytnął zębami.
– Rozumiem, co chcesz zrobić i oczywiście nie mam prawa wpływać na twoją decyzję, ale po co ten pośpiech? Jesteś taka młoda. Ile masz lat. Dwadzieścia osiem?
– Trzydzieści.
– No właśnie – odparł. – Masz jeszcze mnóstwo czasu, żeby zrobić to…
– Tak, tak, w tradycyjny sposób. Już wspominałeś.
– Czasem warto coś powtórzyć. – stwierdził, uśmiechając się ujmująco.
Przelotnie spojrzała na swój tablet, by uniknąć tego znaczącego spojrzenia. Rozmowa na temat dzieci i „tradycyjnego sposobu poczęcia” rozbudziła jej uczucie do Aidana, które dotąd tłumiła.

Kawałek raju - J. Margot Critch
Piper leci do Teksasu, by poznać swoją nowo odnalezioną rodzinę. Na lotnisku wpada jej w oko Maverick Kane. Od pierwszej chwili między nimi iskrzy. Nawiązują romans. Wkrótce Piper dowiaduje się, że jej rodzina toczy z Kane’ami wieloletni spór o ziemię. Obawia się, że będzie musiała wybrać między bliskimi a kochankiem. Nie chce zrywać z rodziną, ale jeszcze bardziej nie chce rezygnować z cudownych nocy z Maverickiem...
(Nie)grzeczny seks - Kate Carlisle
Czy kobieta może bez końca fantazjować o przystojnym, wysportowanym i bogatym szefie? A mężczyzna gapić się bezkarnie na opalone nogi atrakcyjnej zastępczyni? Ellie i Aidan nie chcą związku, ale odrobina seksu nie zaszkodzi. Spisują warunki swego romansu w umowie, którą na chłodno przedyskutowali. Jeszcze nie wiedzą, że namiętność nie daje się ująć w paragrafy...

Królewskie tajemnice

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1260

ISBN: 9788383428109

Premiera: 12-09-2024

Fragment książki

Winifred Scott zatrzymała się i rozejrzała po kolejnym pustym korytarzu królewskiego pałacu. Jeden z członków personelu przekazał jej dokładne instrukcje dotyczące lokalizacji pokoju, ale była pierwsza nad ranem, a ona właśnie przyleciała z Londynu i była bardzo zmęczona. Do tego stopnia, że po dłuższej wędrówce w labiryncie korytarzy nie wiedziała za bardzo, gdzie jest. Wszystkie przejścia wyglądały identycznie, a ona nie pamiętała, dokąd dokładnie pokierował ją jej rozmówca.
Zgubiła się w pałacu najmniejszego królestwa wyspiarskiego na Morzu Czerwonym – Al Da’iry – obecnie rządzonego przez króla Khalila ibn Amira al Nazariego, jednego z najlepszych przyjaciół jej szefa. Była zażenowana, zwłaszcza że to jej kolejna wizyta w pałacu, jednak jej zmysł orientacji w terenie nigdy nie był zbyt dobry. Mogła przemyśleć kwestię pokoju wcześniej, ale przed wylotem z Londynu miała zbyt wiele rzeczy na głowie. Potem samolot był opóźniony o trzy godziny, co oznaczało, że nie zdąży na bal z szefem. Biorąc pod uwagę, że owym szefem jest Augustin Solari, król Isavery – małego, górzystego królestwa w Europie – i biorąc po uwagę, że wściekał się, gdy jej przy nim nie było, kiedy jej potrzebował, wiedziała, że nie będzie zadowolony. Ona sama też nie była. Całe jej życie zawodowe było podporządkowane królowi – jej zadaniem było ułatwiać mu sprawowanie władzy, a jej nieobecność na balu z pewnością skomplikowała kilka kwestii. Jednak musiała najpierw polecieć do Londynu, by przygotować pobyt króla po wizycie w Al Da’irze – głównie ze względu na jego szczególne upodobania. Potem leciała liniami komercyjnymi, ponieważ królewski odrzutowiec nie był dostępny, a te spóźniły się dwukrotnie, i tak oto doleciała grubo po zakończeniu balu. Nic nie mogła zrobić, ale wiedziała, że kolejny poranek nie będzie najmilszy, wnioskując po głosie Augustina, gdy informowała go o spóźnieniu.
Nie lubiła, gdy się denerwował. Jego życie i tak było stresujące. Jej zadaniem było o niego dbać, ale w takich momentach czuła, że go zawodzi. Tego też nie lubiła. Jednak na niektóre rzeczy nie miała wpływu, a opóźnienia lotów do nich należały.
Miała już dość krążenia po pałacu. Właśnie minęła personel ochrony królestwa Isavery, więc była mniej więcej w dobrym miejscu. Ścisnęła teczkę i ruszyła w głąb korytarza, ciągnąc za sobą walizkę. Zatrzymała się przed misternie rzeźbionymi, drewnianymi drzwiami. To pewnie tu. Lepiej, żeby tak było, bo była wykończona. Nacisnęła klamkę i bezgłośnie otworzyła drzwi. Weszła do środa i odłożyła bagaż. Próbowała znaleźć włącznik światła, ale bezskutecznie. Przeklęła pod nosem, jednak gdy rozejrzała się po pokoju, stwierdziła, że nie panuje tam całkowita ciemność. Założyła, że przygaszone światło pochodzi z zewnątrz. Dzięki niemu dostrzegła łóżko – tego jej było trzeba. Gdy wypocznie zajmie się Augustinem, ale najpierw prysznic. Namierzyła łazienkę i spędziła upojne dziesięć minut pod prysznicem, zmywając gorącą wodą trudy podróży. Gdy się wycierała żarówki w łazience zamigały i ku jej niezadowoleniu zgasły. Pomieszczenie pogrążyło się w ciemności. Winifred była zła. Próbowała kilkakrotnie zapalić światło włącznikiem, jednak wyglądało na to, że nie ma szans. Postanowiła iść spać i zająć się awarią rano, tak jak Augustinem. Już pięć lat sobie z nim radziła i to całkiem nieźle – najlepsza asystentka jaką kiedykolwiek miał – przynajmniej tak jej powiedział podczas ostatniej oceny pracy. Nigdy nie mówił komplementów, w każdym razie nie jej, więc ten utkwił jej w pamięci. Rozpromieniła się, myśląc o tym. To żałosne. On nawet nie postrzega cię jako osoby, a ty się przed nim płaszczysz, przyszło jej na myśl. Winifred odwiesiła ręcznik i wróciła do sypialni, w mroku szukając łóżka. To śmieszne. Przecież nie była podnóżkiem. Została najlepszą asystentką, jaką kiedykolwiek miał. Prawda, próbowała przewidzieć każdą zachciankę króla i czasami bywało ciężko, ale chodziło o to, że ta praca była ważna. Potrzebowała pieniędzy, które regularnie oszczędzała i wysyłała dwóm siostrom. Niedługo usamodzielnią się po pobycie w rodzinie zastępczej i chciała coś im dać – pieniądze na dom, studia czy cokolwiek innego. W każdym razie uwielbiała pracę dla niego. Nie chciała z niej rezygnować. Poprawka: uwielbiała jego. To był niefortunny skutek uboczny pracy. Ale gdy się pracuje dla najbardziej charyzmatycznego, czarującego i najprzystojniejszego króla na świecie, zakochanie się w nim to niemal konieczność.
Była jego prawą ręką, pierwszą osobą, do której zwracał się z problemem, tą, na którą mógł liczyć, gdy czegoś potrzebował. Jedyną osobą na świecie, która znała go lepiej, niż on znał siebie, i to było oszałamiające.
Tak, kocha go, ale wie, że nigdy do niczego między nimi nie dojdzie. Jest notorycznym playboyem z surowymi zasadami dotyczącymi pracowników i nigdy ich nie łamie. Zatem, jeśli nawet by go pociągała, co według niej nie miało miejsca, to nigdy by z tym nic nie zrobił. Dla niej zaś praca była ważniejsza niż jakiś podejrzany romans i nigdy by jej nie naraziła tylko dla seksu.
Wyciągnęła rękę i znalazła łóżko. Wślizgnęła się pod kołdrę i prawie jęknęła z ulgi, gdy poczuła świeżą i wykrochmaloną pościel na skórze. Po piekielnej podróży gorący prysznic, wygodne łóżko i czysta pościel to zbawienie. Zamknęła oczy. Już prawie zasypiała, gdy nagle na biodrze poczuła ciepłą, silną dłoń.
– Hm… – do ucha szepnął jej głęboki, męski głos. – Tu jesteś. Myślałem, że już nie dojdziesz.
Ktoś poruszył się w łóżku. Poczuła ciepło ciała na plecach i oddech na szyi.
– Chociaż muszę powiedzieć, że niedojście to coś, o co nigdy nie będziesz musiała się ze mną martwić.
Winifred zamarła. Znała ten głos. Znała go nazbyt dobrze. Codziennie słyszała go w pracy, chociaż wtedy nie brzmiał tak ciepło i seksownie. Tak, Augustin Solari, król Isavery, miał najpiękniejszy głos na świecie. Teraz wyglądało na to, że ten sam król znajdował się w jej łóżku. Zakręciło jej się w głowie. Czy to możliwe? A jednak, czuła jego dłoń na swoim biodrze. Co on tu, do licha, robi? A może ty nie jesteś w swoim łóżku? Jej myśli galopowały bez wytchnienia. Wzięła głęboki wdech, wpatrując się w ciemność. Może pomyliła pokoje? Ale ta dłoń na jej ciele i zapraszający głos… Musiał na kogoś czekać. Może na kogoś poznanego na balu? Z pewnością nie była to ona.
Jego dłoń powędrowała na jej brzuch. Przyciągnął ją do siebie. Każdy centymetr jej ciała pulsował, serce biło coraz mocniej. Była w nim zakochana od lat, od chwili, gdy go spotkała. Nie wiedziała, dlaczego, ponieważ nigdy, nawet w najmniejszym stopniu, jej nie zachęcał. Żywiąc takie uczucia do swojego przełożonego, musiała jednak uważać – przez lata stała się ekspertką od ich ukrywania.
Król kreował się na zewnątrz jako czarujący i rozwiązły playboy o złej reputacji, ale ona wiedziała, że taki nie był. Prywatnie tak się nie zachowywał. Był poważny, inteligentny, niezwykle bystry. Swoje trudności ukrywał, a ona jako jedyna osoba w królestwie Isavery o tym wiedziała. Tylko jej na to pozwolił. Wiedziała też, że królowie nie zakochują się w kobietach takich jak ona. Królowie ledwo je zauważają. Poza tym on był jej szefem i nie przekroczyłby tej granicy, ona zresztą też. Ich relacje zawsze były stricte zawodowe – Winifred była jego dyktafonem, komputerem, sekretarką, ekspresem do kawy – jej zadaniem i celem było zmienianie jego woli w działanie.
Teraz jednak znajdowali się w zupełnie innej sytuacji. Teraz jego ręka spoczywała na jej biodrze, jego wspaniałe ciało dotykało jej ciała. Był nagi, a ona czuła na sobie ciepło jego skóry… Zaschło jej w ustach, a serce prawie jej stanęło. Miała tyle fantazji na jego temat. Gdy zostawała sam na sam ze wspomnieniami z przeszłości, którą porzuciła, życia, przed którym uciekła, i okropnej rzeczy, której się dopuściła, myślała właśnie o nim. O tym, jak jej dotykał, właśnie tak jak teraz, jak szeptał jej do ucha, pieścił ją i robił rzeczy, na które by nigdy nikomu innemu nie pozwoliła. I właśnie teraz te wszystkie fantazje się urzeczywistniały. Jego ręka pomału powędrowała niżej, delikatnie głaszcząc włoski między nogami. Zamknęła oczy, zalała ją fala ciepła, poczuła rozpierające ciśnienie w miejscu, gdzie jej dotykał. Nie wiedział, że to ona, była tego pewna. Gdyby było inaczej, nigdy by do tego nie doszło. Co więcej, byłby wściekły i przerwałby. Nie chcę, żeby przerwał, pomyślała.
Westchnęła, drżąc z pożądania. Nie chciała, żeby to się skończyło. Chciała, żeby jej dotykał i robił z nią wszystko, na co miał ochotę, by dał jej rozkosz, na którą czekała całe życie. A gdyby się nie dowiedział? Gdybyś pozwoliła mu myśleć, że jesteś tą, na którą czeka? Sama myśl wydawała się niedorzeczna. Znała jego gust co do kobiet – przecież prowadziła czarny notatnik. Lubił kobiety doświadczone, tylko na jedną noc. W szczególnych przypadkach możliwe były dwie noce, ewentualnie trzy, ale nigdy więcej. Ona sama nie była w jego typie. Nie miała ani obfitych kształtów, ani nie była piękna, błyskotliwa, ani też bogata. Była bezbarwna i praktycznie niewidzialna, ale to jej odpowiadało. Gdyby się jej przyjrzał bliżej, mógłby dostrzec rusztowanie kłamstw, które misternie zbudowała wokół siebie – jej nazwisko nie było prawdziwe, nie pochodziła z Anglii, pomimo akcentu, a czasami miała wrażenie, że zbrodnia, którą popełniła lata temu, była wyryta na jej czole i wszyscy to widzieli. On nie mógł się o tym dowiedzieć. Gdzie indziej znalazłaby tak dobrze płatną pracę? A przecież potrzebowała pieniędzy dla swoich sióstr.
Jednak teraz, w ciemności, nie była jego asystentką. On myślał, że jest kobietą, której pragnie, a jej nikt nie pragnął od dawna, jeśli w ogóle kiedykolwiek miało to miejsce. Jego dłoń powolnie powędrowała w dół, mięśnie rozluźniły się, pozwalając, by jego palce delikatnie pieściły jej emanującą ciepłem kobiecość. Nie mogła się poruszyć, wstrzymała oddech, czując, jak jego kciuk przesuwa się po wilgotnym ciele. Przebiegł ją dreszcz rozkoszy. Nikt jej tak nigdy nie dotykał i to było cudowne… Ponieważ to był on i ponieważ go kochała.
Powinnaś mu powiedzieć, że to ty. Przestań, zanim to zajdzie za daleko, próbowała się przekonywać. Ale to już zaszło za daleko. Pieścił kwiat rozkoszy między jej udami, a jego usta zaczęły całować jej kark. Wszędzie czuła jego zapach – ciepły, być może cedrowy lub sandałowy, czuła też każdy centymetr jego męskości. Proszę, nie przestawaj, myślała tylko o jednym. Nagle pieszczoty ustały, a przyklejone do niej ciało znieruchomiało. Zapadła cisza.
– Myślałem, że tego chcesz – powiedział jej do ucha ostrym tonem. – Jeśli nie chcesz, lepiej mi powiedz teraz. Nie zabieram do łóżka kobiet, które nie mają na to ochoty.
Najwyraźniej pomylił jej zdziwienie z brakiem chęci. A to nie była prawda, w żadnym wypadku. Powinnaś mu powiedzieć, kim jesteś, słyszała swój wewnętrzny głos. Nie możesz udawać, że jesteś kimś innym. Prawie parsknęła śmiechem. Przecież życie, które teraz wiodła, miała dzięki temu, że uwierzył w jej historię. Musiała dotrzymać tajemnicy, dlatego robiła wszystko, co chciał, i dbała, by był zadowolony. Ale czemu nie mogłaby dostać czegoś ekstra dla siebie, na przykład możliwości spełnienia swoich najdzikszych fantazji? Jeśli zachowa ostrożność, on się nigdy nie dowie. Na pewno się nie dowie. Wzięła prysznic, a perfum i tak nie używała. Do tego rozpuściła włosy, czego nigdy nie robiła w jego obecności, i milczała. Nie będzie się odzywała. On i tak nie pamiętał imion kobiet, z którymi sypiał. Często powtarzał, że potrzeba mu tylko chętnego i ciepłego ciała, dlaczego więc nie mogłaby teraz być tym ciałem? Jedno było pewne. Jeśli nie zdecyduje teraz, on wstanie z łóżka, wszystko się wyda, a ona skończy z niczym. Położyła więc dłoń na jego dłoni spoczywającej między jej nogami i mocno ją przycisnęła. Odwróciła głowę w stronę jego twarzy i poczuła ciepły oddech. Nie potrzebowała światła, żeby odnaleźć jego usta – pocałowała go.

Augustin Solari, król Isavery, czuł, że coś jest nie tak, ale nie mógł dojść, co. Wcześniej miał paskudny nastrój, ponieważ Freddie zadzwoniła do niego, żeby mu powiedzieć o spóźnionym locie z Londynu, a potem wcale nie pojawiła się na balu. Przyjechał, żeby pomóc w obchodach ceremonii zaślubin starego przyjaciela z Oxfordu – Khalila ibn Amira al Nazariego, króla Al Da’iry. Z pozoru dobrze się bawił na przyjęciu, ale tak naprawdę uroczystości, zwłaszcza te oficjalne, były znośne tylko wtedy, gdy towarzyszyła mu Freddie. Miał problemy z zapamiętywaniem imion i nazwisk, a wtedy niezastąpiona Freddie szeptała mu do ucha, z kim miał do czynienia, nie dopuszczając do popełnienia kłopotliwych błędów. Jednak dzisiaj, ze względu na jej nieobecność, musiał stanąć tam sam i udawać, że ból głowy, który zazwyczaj dopadał go przed tego typu uroczystościami i wyłączał jasne myślenie, nie był aż tak dokuczliwy. Musiał zapamiętać przemówienie i kolejne elementy wieczoru, żeby nie wprawić w zakłopotanie przyjaciela ani nie skompromitować swojego kraju. Na szczęście udało mu się, ale to tylko dzięki latom praktyki. Wysiłek jednak sprawił, że na koniec wieczoru był zmęczony i poddenerwowany. Dobrze znał to uczucie. Na poprawę humoru postanowił zaprosić do swojego pokoju uroczą kobietę, z którą wcześniej nawiązał kontakt wzrokowy. Chętnie przystała na propozycję, ale sporo czasu zajęło jej dotarcie na miejsce. Czekając na nią, usnął po trudach związanych z przyjęciem, a obudził się w momencie, gdy ciepłe kobiece ciało wślizgnęło się do jego łóżka. Była naga i musiała wziąć prysznic, bo pachniała mydłem i miała mokre włosy. Jednak kobieta, z którą flirtował, była gadułą, a ta nie powiedziała ani słowa, nie poruszyła się, nic. Nie dawało mu to spokoju, ponieważ nie miał w zwyczaju sypiania z kobietami, które tego nie chcą. Wiele rzeczy mu się nie zgadzało, ale jako światowej klasy playboy był w stanie rozpoznać, kiedy kobiety go chciały. A ta z pewnością była jedną z nich. Gdy tylko położył rękę na jej brzuchu, jej oddech się zmienił i rozłożyła nogi, gdy ją pieścił. Stała się wilgotna i przeszył ją dreszcz. Pachniała w taki sposób, że obudziły się w nim wszystkie męskie zmysły, chciał od razu w nią wejść, co mu się prawie nigdy nie zdarzało.
Od czasu wypadku jego życiem zawładnęła kontrola. Nawet w sypialni. Nie lubił uczucia braku kontroli nad samym sobą. I może właśnie to sprawiło, że w tej chwili czuł tak wielkie przyciąganie do tej kobiety, przyciąganie, którego nie dostrzegł podczas ich wcześniejszej rozmowy. Cokolwiek to było, musiał się dowiedzieć, czy ona tego chce. I właśnie wtedy przytrzymała jego rękę i odwróciła się, by pocałować go w usta. Delikatnie, miękko. Początkowo wahała się, ale czuł jej głód, razem ze smakiem miętowej pasty do zębów. Czy to dlatego nie czuł alkoholu? Przecież piła z nim szampana. Jej usta były cieple i jedwabiste. Nadal mu coś nie pasowało, ale nie wiedział co. W sumie nie chciał wiedzieć. Teraz czuł tylko wilgotne ciało pod palcami, zapach kobiecego podniecenia, pożądanie i iskrzenie – nie mógł myśleć o niczym innym. Jęknęła cicho, gdy ją pogłaskał i gdy przejął kontrolę nad pocałunkiem. Jego język sięgał coraz głębiej, a ona mocniej przycisnęła jego rękę. Jej pocałunek stał się odważniejszy, pełen pożądania i namiętności.
Odgłosy, które wydawała, i ten delikatny zapach, który ją otaczał, wydawały mu się podejrzanie znajome. Nie mógł przestać o tym myśleć. Zastanawiał się, czy to ma w ogóle znaczenie. W końcu uznał, że nie. W ciemności wszystkie ciała są takie same i nie ma sensu zaprzątać sobie tym głowy, zwłaszcza że wszyscy się dobrze bawią.
Jęknęła z rozkoszy i przysunęła się do niego w tak wymownie erotyczny sposób, że bez zastanowienia chwycił jej nogę i otworzył ją dla siebie. Zadrżała. Był tak zdesperowany, jak nigdy dotąd. Była wilgotna i taka delikatna, czego się nie spodziewał. Miała wspaniałe krągłości. Czuł miękkość pośladków przyciśniętych do jego krocza. Wtulił się w jej szyję, wdychając kuszący i znajomy zapach. Ponownie jego ręka wślizgnęła się między jej uda w poszukiwaniu miękkiej i wilgotnej kobiecości. Serce biło mu zdecydowanie za szybko, nie wiedział czemu.

Winifred Scott od pięciu lat jest asystentką króla Augustina. Jest w nim zakochana, lecz dobrze to ukrywa, a Augustin traktuje ją wyłącznie jako niezbędną pracownicę. Jednak pewnej nocy, podczas wesela przyjaciół, Winifred myli pokoje w pałacu i trafia do łóżka Augustina. On jej nie poznaje w ciemności, a ona nie wyprowadza go z błędu i spędzają cudowną noc. Prawda wychodzi na jaw trzy miesiące później, ponieważ Winifred jest w ciąży. Augustin od razu decyduje, że muszą się pobrać. Ona jednak nie może do tego dopuścić. W jej życiu są mroczne sekrety, o których świat by się dowiedział, gdyby została królową…

Lek na serce

Karin Baine

Seria: Medical

Numer w serii: 697

ISBN: 9788383428406

Premiera: 05-09-2024

Fragment książki

Charlie „Finn” Finnegan usłyszał stukot obcasów na długo zanim dojrzał kobietę, która ostatnio stała się jego utrapieniem. Po raz pierwszy spotykali się osobiście, lecz sądząc z rozmów telefonicznych i mejli, czekał ich poważny konflikt.
Spotkanie służące mediacji odbywało się w miejscowym ośrodku kultury, wszyscy czekali na to, aż odłożą na bok różnice i zaczną współpracować. Rozmowa wydawała się bezcelowa, skoro ta kobieta bez wiedzy Finna zwróciła się do wyższego szczeblem dowódcy straży pożarnej, by dostać zielone światło dla niedorzecznego planu, któremu Finn się przeciwstawił.
Zamierzał bronić swojego stanowiska przez wzgląd na kolegów i współpracowników.
Lily Riordan miała niewiele ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu – była o jakieś trzydzieści centymetrów niższa od Finna – mimo to zdawała się emanować siłą i pewnością siebie. Miała na sobie granatową obcisłą sukienkę pasującą do koloru oczu. Rozpuszczone miodowe włosy tańczyły wokół jej ramion przy każdym kroku. Pełne czerwone wargi zacisnęła w wąską linię, wyglądała, jakby szykowała się do bitwy.
Na ten widok Finn nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Miło panią widzieć, pani Riordan.
Choć uścisnęła jego wyciągniętą dłoń, nie wydawała się z tego powodu szczęśliwsza niż on.
– Wolałabym, żebyśmy spotkali się w przyjaźniejszych okolicznościach. Nie lubię marnować niczyjego czasu, panie Finnegan, także swojego.
Najwyraźniej nie należała do osób, które cierpliwie znoszą ludzką głupotę, i to akurat mu się w niej spodobało. Łatwiej rozmawiać z człowiekiem, który jasno wyraża swoje opinie, niż z kimś, kto ukrywa, co naprawdę myśli.
Na moment wrócił pamięcią do ponurych wspomnień, do których starał się nie wracać zbyt często. Do obrazu swojej śpiącej żony, a przynajmniej wydawało mu się, że śpiącej, dopóki się nie okazało, że nie może jej dobudzić.
Wiedział, że była zmęczona i miała problemy ze snem, nie przyznała się jednak do tego, jak wiele kosztuje ją praca w szpitalu. Gdyby to wiedział, uważniej by ją obserwował, sprawdziłby leki, które zażywała po kryjomu.
Choć już się nie dowie, czy przedawkowała je przypadkiem, wolał myśleć, że nie zrobiła tego celowo, nie zostawiła z rozmysłem męża i dwóch córek. Wolał sobie wyobrażać, że była tak umęczona, iż omyłkowo połknęła większą dawkę tabletek.
Tak czy owak strata żony go zdruzgotała i zostawiła z poczuciem winy, że zawiódł rodzinę. Doceniał zatem, że Lily bez obaw mówi to, co myśli.
– Rozumiem, ale proszę mi mówić Finn. Wejdziemy? – Odsunął się na bok, pozwalając, by pierwsza weszła do pokoju. Na końcu do środka wszedł mediator.
Lily i Finn usiedli po dwóch stronach dużego stołu, mediator zajął miejsce u jego szczytu.
Siedzieli naprzeciwko siebie, więc trudno im było unikać swojego wzroku. Lily pochyliła się nad stołem, składając ręce, gotowa do rozmowy.
– Nazywam się Joe Mussen, spotkaliśmy się tu dziś, żeby przedyskutować zaangażowanie lokalnej straży pożarnej w nową inicjatywę związaną z opieką nad pacjentami kardiologicznymi. Chcemy rozwiązać kwestie sporne i rozwiać obawy, żebyśmy mogli kontynuować pracę. – Mediator wyjął z torby notatki i położył je na stole.
Finn zastanowił się, czy nie powinien był również zapisać wcześniej swoich uwag, ale nie wyglądało na to, by Lily miała przy sobie listę statystyk czy faktów, którymi chciałaby go zaskoczyć.
Zadaniem spotkania było wyłącznie załagodzenie nieporozumień, gdyż zarząd szpitala i dowództwo straży pożarnej już zdecydowały o podjęciu współpracy.
Finn nie chciał brać odpowiedzialności za przepracowanych i zestresowanych członków swojego zespołu, wiedział, jak to może się skończyć. Gdyby ktoś zastąpił jego żonę, widząc skutki nadgodzin i odpowiedzialności, jaką brała na swoje barki, jego życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej.
– Więc, Finn, zarząd szpitala oczekiwałby od pana współpracy.
Finn zwrócił uwagę na to, że kobieta nie mówi we własnym imieniu.
– Nie rozumiem dlaczego, skoro wszystko i tak dzieje się niezależnie od mojej aprobaty czy dezaprobaty.
Dano mu do zrozumienia, że nie ma w tej sprawie ostatniego słowa, a biorąc pod uwagę, że plan tej kobiety spotka się zapewne z dobrą prasą, jego sprzeciw był w mniejszości.
– To prawda, a jednak oczekują pańskiego zaangażowania.
– A tak, mam być twarzą kampanii – zadrwił.
Z jakiegoś powodu uznano, że najlepiej nadaje się do tej roli. Najwyraźniej miałby dodać kampanii powagi. Pewnie chodzi o siwiejące włosy. W jednostce byli młodsi atrakcyjniejsi mężczyźni, którzy bez chwili wahania wykorzystaliby tę szansę.
On najchętniej w ogóle by się nie angażował, ale musiał słuchać służbowych poleceń. Co nie znaczy, że ma być miły.
Lily uniosła brwi.
– Nic o tym nie wiem, ale skoro jest pan dowódcą jednostki, wyglądałoby dziwnie, gdyby pan się nie pojawił. Ja będę reprezentować szpital.
– To pani pomysł… – Byłby zdziwiony, gdyby pozwoliła komuś innemu przypisać sobie ten pomysł, zwłaszcza że traktowała go poważnie.
Nie mógł mieć jej tego za złe, a jednak nie zgadzał się z jej planami. Nie zrobiłby nic kosztem zdrowia psychicznego kolegów.
– Tak, to mój pomysł, ale jestem też głównym kardiologiem w naszym szpitalu. Pan także zajmuje w tej społeczności wysoką pozycję, więc chcą, żebyśmy oboje byli obecni podczas rozpoczęcia działalności.
– Podobno w dzień świętego Walentego. Nie sądzi pani, że to trochę banalne?
Nie znosił skomercjalizowania tego święta, a teraz, gdy nie miał już żony, z którą mógłby je celebrować, wolałby traktować ten dzień jak każdy inny. Tymczasem spodziewano się, że weźmie udział w kampanii bez wątpienia pełnej serc i kwiatów, promującej nowe przedsięwzięcie.
Lily miała dość przyzwoitości, by się zaczerwienić. Jej blada cera przybrała ładny odcień różu.
– To już nie mój pomysł, ale rozumiem, że zarząd szpitala chce dotrzeć do jak największej liczby ludzi. Nasza pomoc w nagłych wypadkach kardiologicznych nie stanie się faktem w ciągu jednego dnia. Ja też nie mam ochoty paradować przed kamerami, zrobię to dla wyższego dobra.
Finn prychnął. „Dla wyższego dobra” sugeruje, że ktoś inny musi się poświęcić.
Jego żona była pielęgniarką, rezygnowała ze spędzania czasu z rodziną, by wziąć dodatkowe dyżury i opiekować się chorymi. Swoim brakiem egoizmu niewątpliwie wielu z nich uratowała, ale zapłaciła za to cenę. Nie chciał, by spotkało to ludzi, z którymi pracował.
Mediator zakasłał.
– Może powinniśmy się skupić na pana zastrzeżeniach, panie Finnegan, i odnieść się do nich po kolei.
Lily przekrzywiła głowę i z zadowolonym z siebie uśmiechem na twarzy czekała, aż Finn zacznie mówić.
– Po pierwsze, i co najważniejsze, moja załoga to nie są pracownicy medyczni. Oczekiwanie, żebyśmy udzielali pomocy chorym na serce, wykracza poza zakres naszych kompetencji i odpowiedzialności.
– Mamy strażaków przeszkolonych w udzielaniu pierwszej pomocy i defibrylatory w dostępnych miejscach w okolicy. Proponuję, żeby to połączyć. Możemy odpowiednio wyposażyć pana ludzi, będą udzielali pierwszej pomocy w przypadku, kiedy karetka z ratownikami nie może dotrzeć wystarczająco szybko. Dla chorych to wielka różnica, jeśli otrzymają pomoc, zanim trafią do mnie do szpitala. To może być kwestia życia i śmierci.
– Doceniam ważność problemu, jednak muszę mieć na uwadze dobro załogi. Czy to ich nie naraża na pozwy i oskarżenia, jeśli coś pójdzie nie tak? To dodatkowa odpowiedzialność, na jaką żaden z nas się nie pisał. Co wielokrotnie pani powtarzałem. – To właśnie z tego powodu jego pierwsza reakcja na jej pomysł była negatywna.
– Mówiłam, że pana ludzie przejdą szkolenie z posługiwania się defibrylatorem. Będziemy od nich oczekiwać jedynie, żeby postępowali zgodnie z instrukcjami na urządzeniu. Zapewnimy też dodatkowe wsparcie telefoniczne, dopóki chorym nie zajmą się ratownicy. Nie oczekujemy cudów, Finn. Oczekujemy tylko, że poświęcicie chorym trochę czasu, a czas w opiece kardiologicznej jest wyjątkowo ważny. Rozumiem pana obawy, ale mówimy o ratowaniu życia. Jestem przekonana, że znajdziemy sposób, żeby chronić pana ludzi przed niechcianymi konsekwencjami.
– Przykro mi, ale to nie dość. To dla nich dodatkowy stres, a także dodatkowe godziny pracy. Podziwiam pani oddanie pracy i pacjentom, ale ja za nich nie odpowiadam.
Miał dość zajęć, pracę i wychowanie córek, bez dodatkowego stresu, jaki chciała mu zafundować Lily.
– Pani Riordan, czy może pani zapewnić jeszcze jakieś wsparcie oddziału kardiologicznego dla załogi pana Finnegana? Byłoby dobrze, gdyby ktoś z pani podwładnych był dla nich dostępny, przynajmniej dopóki wszystko nie zacznie sprawnie działać – odezwał się mediator.
Jego sugestia była dość rozsądna. Ku niezadowoleniu Finna.
– Jeśli ja czy ktoś z moich kolegów będziemy wolni, możemy uczestniczyć w akcji. Zrobię wszystko, co trzeba, żeby to się udało. – Lily oczywiście wyskoczyła z ofertą pomocy, zmuszając Finna do szukania kolejnych powodów do sprzeciwu.
– A co z dodatkową pracą? Rozumiem, że ta ma być nieodpłatna. – Choć sam nie zgłosił się do pomocy, wyglądało na to, że musiałby ją koordynować.
– Tak, ale chciałam, żeby pańscy ludzie robili to w ramach swoich godzin pracy.
– Nie mogę pozwolić na to, żeby gdzieś utknęli, możemy akurat dostać wezwanie do pożaru.
– Więc może udałoby się wyznaczyć jedną osobę z każdej zmiany, z samochodem, która będzie odpowiadała na wezwania pacjentów, współpracując z medykami.
– To ogromna odpowiedzialność dla jednej osoby i pozbawia nas jednego człowieka z każdej zmiany.
Lily westchnęła zniecierpliwiona i zirytowana przeszkodami, jakie wciąż znajdował.
– Proszę przedstawić to swoim ludziom, dowie się pan, co oni na to. Jestem przekonana, że znajdą się ochotnicy. Niewykluczone, że pan sam będzie mógł się tym zająć.
Do obowiązków Finna należało koordynowanie akcji ratunkowych i dbanie o to, by wszyscy w bezpieczny sposób wykonali swoje zadanie. Tylko tak mógł zagwarantować córkom, że jego też nie stracą.
Jeśli ktoś miał poświęcić się nowemu zadaniu, powinien to być właśnie on, ale to oznaczałoby bliską współpracę z Lily Riordan, a nie był przekonany, czy to przeżyją. Wiedział, że wystarczy jeden zły ruch z jego strony, a ta kobieta go zniszczy.
Ta myśl nie pomagała mu w decyzji o wsparciu jej planów.
Jak na dwie obce osoby dość szybko zaczęli działać sobie na nerwy. Dla Finna było to równie irytujące, co intrygujące. Przywykł do tego, że wszystko kontroluje, także swoje emocje.
– Oczywiście.
Gdy już zdawało się, że zrobili jakiś postęp, a Finn zdał sobie sprawę, że toczy beznadziejną walkę, mediator chwycił brzeg stołu i pochylił głowę, a na jego czole pokazały się kropelki potu.
– Źle się pan czuje? – Lily poderwała się na nogi.
Mężczyzna wydukał coś niezrozumiale. Finn także się podniósł i ruszył z pomocą.
– Może powinien pan usiąść. Przyniosę panu szklankę wody.
– Nic mi nie jest. Trochę mi się w głowie zakręciło.
– Pobladł pan. Finn ma rację, powinien pan usiąść i rozluźnić krawat. – Lily starała się przekonać mężczyznę, by jej posłuchał, ale on tylko kręcił głową.
– Nic mi nie jest – upierał się i pokazał im, by wracali na miejsca.
Finn i Lily niechętnie się wycofali i znów usiedli po przeciwnych stronach stołu, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, który wyraźnie niedomagał.
– Na czym to skończyliśmy?
Zaczął przeglądać swoje papiery, potem nagle złapał się za lewe ramię i osunął się na podłogę.
– Mężczyźni są tacy uparci, kiedy chodzi o zdrowie. – Lily podbiegła do mediatora.
– Dlatego potrzebujemy kompetentnych ludzi, którzy o nas dbają. – Finn wykorzystał tę chwilę, by sobie powtórzyć, dlaczego wystąpił przeciwko jej pomysłom.
Lily prychnęła, klękając obok leżącego mężczyzny. Finn miał nadzieję, że ich dyskusja nie była przyczyną jego nagłego zasłabnięcia.
– Joe? Słyszy mnie pan? Finn, on nie oddycha. – Lily rozluźniła mu krawat i rozpięła górne guziki koszuli.
– Wydaje mi się, że widziałem na zewnątrz defibrylator. Przyniosę go. Może pani zacząć uciskać mu klatkę?
Ufał, że Lily wie, co robi, w końcu jest lekarką. Wybiegł z pokoju po sprzęt ratujący życie, po drodze dzwoniąc po karetkę.
Gdy wrócił, Lily uciskała klatkę piersiową mężczyzny i odliczała.
– Nie reaguje. Niech pan działa zgodnie z instrukcjami na defibrylatorze, może uda się uruchomić serce.
Skinął głową. Przeszedł podstawowe szkolenie z pierwszej pomocy, lecz po raz pierwszy miał do czynienia z tym urządzeniem. Wydawało się dość proste w obsłudze, więc kiedy już rozpiął do końca koszulę mężczyzny, bez problemu przykleił elektrody do jego piersi.
Defibrylator był wyposażony w głosowe instrukcje informujące o kolejnych czynnościach.
Podczas wyładowania Lily i Finn odsuwali się od pacjenta. Po każdym wyładowaniu Lily sprawdzała mu puls, aż w końcu oboje zobaczyli, że pierś mężczyzny unosi się i opada.
– Joe? Jestem Lily. Może pan otworzyć oczy? Finn, musimy go ułożyć na boku do czasu, aż przyjedzie karetka.
Finn odłączył defibrylator i pomógł jej obrócić pacjenta na bok. Gdy nabrali pewności, że na razie nic mu nie grozi, oboje odetchnęli.
Siedzieli oparci o ścianę, obserwując mężczyznę, którego chyba przyprawili o nagłe zatrzymanie krążenia.
– Zadzwonię jeszcze raz na pogotowie – oznajmił Finn. – Karetka powinna już tu być.
Lily posłała mu półuśmiech.
– Rozumie pan już, jak ważny jest czas reakcji dla pacjentów kardiologicznych? Gdyby nas tu nie było, mógłby nie przeżyć.
Finn nie mógł dyskutować z faktami, w końcu przyczynił się do uratowania mediatora, a zrobił to bez wahania. Wiedział też, że w razie konieczności po raz drugi zrobiłby to samo. Ani przez moment nie pomyślał o ciężarze odpowiedzialności, oboje z Lily działali instynktownie. Miał również świadomość, że koledzy z pracy w podobnych okolicznościach zachowaliby się identycznie.
– Okej, wyraziła pani swoją opinię. Choć uważam, że doprowadzając tego człowieka do zawału, żeby udowodnić swoją rację, posunęła się pani za daleko. – Nie mógł się powstrzymać przed kolejnym docinkiem, za który został wynagrodzony przesadnym westchnieniem.

Lily postanowiła nie zakładać rodziny. Chorowała na serce, więc uznała, że skoro jej zdrowie może w każdej chwili się załamać, poświęci się bez reszty pracy. Po ukończeniu medycyny organizowała różne akcje, by nieść pomoc ludziom z problemami kardiologicznymi. W jednym z projektów pracowała z Finnem, samotnym ojcem dwóch córeczek. Zaskoczyła ją chemia, która pojawiła się między nimi. Oboje nie chcieli jednak związku, każde z innych powodów. Ale przelotny romans? Czemu nie. Finn po jakimś czasie stwierdził, że nie odpowiada mu spotykanie się ukradkiem. Zaczął namawiać Lily na prawdziwy związek, bo należy w pełni cieszyć się życiem, póki trwa...

Obiecaj mi miłość

Candace Camp

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 101

ISBN: 9788329110662

Premiera: 12-09-2024

Fragment książki

– Cóż za piękne przyjęcie – powiedziała jej towarzyszka, wyrywając ją z zamyślenia.
Pani Willoughby była entuzjastyczną i pełną energii kobietą, tak dumną ze swojego zaproszenia na raut u lady Batterslee, że po prostu musiała wziąć z sobą kogoś, kto będzie świadkiem jej chwały. Marianne miała mnóstwo szczęścia, że zaproszenie przyszło akurat w chwili, kiedy piły razem herbatkę.
Rzecz jasna nie zamierzała pozostawać przy jej boku przez całe przyjęcie. Potowarzyszy jej tyle, ile wymagała przyzwoitość, a przy okazji pozna wszystkich jej znajomych. Szansa na nawiązanie znajomości z innymi ludźmi, którzy zaproszą ją następnie przyjęcia, była prawie tak ważna, jak znalezienie najcenniejszych przedmiotów w domu.
Były już na samym przodzie kolejki, tuż obok drzwi sali balowej. Ogromne pomieszczenie ociekało złotem, a lustra na ścianach zwielokrotniały jego przepych. Pod ścianami stały krzesła o wygiętych nogach i czerwonych aksamitnych siedziskach. W wysokich kandelabrach paliły się białe woskowe świece. Na nadgarstkach, szyjach i uszach kobiet pyszniły się brylanty, rubiny, szafiry i szmaragdy. W odróżnieniu od surowych, czarno-białych strojów wieczorowych mężczyzn, suknie kobiet były feerią barwnych jedwabi, satyn, koronek, a nawet aksamitów, mimo panującego upału. Marianne zaczęła się zastanawiać, czy jej błękitna jedwabna suknia jest dostatecznie elegancka. Świetnie sprawdzała się w Bath, ale w Londynie…
Rozejrzała się, mając nadzieję znaleźć więcej osób w podobnych sukniach. Zamiast tego jej wzrok padł na mężczyznę, który opierał się o jedną ze smukłych kolumn sali balowej i patrzył na nią. Przyłapany, nie odwrócił ze wstydem wzroku. Wciąż wpatrywał się w nią, nieuprzejmie i bezwstydnie.
Był wysoki i szczupły, o szerokich ramionach i muskularnych udach. Jego włosy, obcięte dość krótko i zmierzwione, miały jasnobrązowy kolor. Jego oczy, złote i głęboko osadzone, przypominały oczy jastrzębia. Miał wysokie kości policzkowe i prosty nos. To była twarz arystokraty, przystojna, dumna i nieco znudzona.
I z jakiegoś powodu patrzył na Marianne.
Dziwnie wytrącona z równowagi, odkryła, że nie potrafi odwrócić od niego wzroku. Uśmiechnął się do niej. Marianne już chciała odwzajemnić uśmiech, ale zaraz przypomniała sobie, kim był i co sądziła o takich jak on. Poza tym wytworna wdowa nie powinna uśmiechać się do nieznajomych! Dlatego pogardliwie uniosła brwi i odwróciła się od niego.
Już tylko dwie osoby dzieliły ją od gospodyni, z wprawą witającej swoich gości. Przywitała się z panią Willoughby, nie sprawiając wrażenia, jakby ją poznała, po czym ukłoniła się Marianne z tą samą wyważoną serdecznością. Marianne była pewna, że lady Batterslee nie zna połowy gości. W duchu podziękowała pani Willoughby, że zdecydowała się ją zaprosić.
Na sali było tyle osób, że trudno było przedrzeć się przez tłum. Marianne nie miała pojęcia, jak ktokolwiek miał znaleźć dość miejsca, żeby zatańczyć. Wreszcie udało im się znaleźć dwa wolne krzesła. Pani Willoughby opadła na jedno z nich, wachlując zarumienioną twarz.
– O, tam jest lady Bulwen! Jestem zaskoczona, że ją tu widzę. Podobno lada chwila trafi do więzienia dla dłużników. – Potrząsnęła głową, cmokając z udawanym współczuciem. – A tam stoi Harold Upsmith. Zna go pani? Dżentelmen w każdym calu, nie to, co jego brat, James. To nicpoń i darmozjad.
– W samej rzeczy – mruknęła Marianne. Podtrzymywanie konwersacji wymagało niewielkiego wysiłku z jej strony. Dobrze się składało, że pani Willoughby tyle plotkowała. Zanim ten wieczór dobiegnie końca, Marianne będzie znała towarzystwo tak dobrze, jakby należała do niego od lat.
Nagle odezwała się kobieta siedząca po jej prawej stronie.
– Nie garb się, Penelope. I spróbuj chociaż wyglądać, jakbyś dobrze się bawiła! To jest raut, a nie czuwanie przy zmarłym.
Marianne z ciekawością zerknęła w bok. Głos należał do dużej kobiety ubranej w niefortunny odcień fioletu. Ona też obserwowała tłum niczym drapieżny ptak. Dziewczyna siedziała między Marianne a starszą kobietą, blada i niewyraźna w białej sukni. Marianne wiedziała, że biel była uważana za jedyny odpowiedni kolor dla panny na balu, ale w jej przypadku podkreślał tylko bladość twarzy. Wyglądu nie poprawiały też binokle na nosie dziewczyny, ukrywające jej ciepłe, brązowe oczy.
– Dobrze, mamo – mruknęła bezbarwnie Penelope. Jej palce były ciasno splecione na podołku. Podniosła rękę, żeby poprawić okulary, a wachlarz z jej kolan spadł na podłogę.
– Doprawdy, Penelope, postaraj się nie być taka niezdarna! – zganiła ją znowu matka.
– Przepraszam, mamo. – Penelope zaczerwieniła się ze wstydu i schyliła się po wachlarz, ale Marianne już go podniosła. Podała go z uśmiechem nieszczęsnej dziewczynie, czując, jak wzbiera w niej współczucie.
– Dziękuję – szepnęła Penelope i uśmiechnęła się nieśmiało do Marianne.
– Ależ proszę. Cóż za straszliwy ścisk, nie uważa pani?
Penelope gorliwie przytaknęła.
– Tak. Nie znoszę, kiedy jest tyle ludzi.
– Nazywam się Marianne Cotterwood – powiedziała Marianne.
Penelope uśmiechnęła się.
– Ja nazywam się Penelope Castlereigh – powiedziała. – Miło panią poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Musi pani sądzić, że zachowałam się bezczelnie, ale dlaczego miałybyśmy siedzieć obok siebie w milczeniu tylko dlatego, że nie ma tu nikogo, kto by nas z sobą poznał?
– Ma pani rację – zgodziła się Penelope. – Sama bym się pani przedstawiła, gdybym miała więcej odwagi.
W tym momencie matka Penelope, która ględziła od kilku minut, wreszcie zdała sobie sprawę, że córka jej nie słucha. Widząc, że Penelope jest zajęta rozmową z obcą kobietą, zmarszczyła brwi i podniosła lorgnon do oczu, żeby spojrzeć z dezaprobatą na Marianne.
– Penelope! Co ty robisz?
Penelope podskoczyła.
– Właśnie rozmawiałam z panią Cotterwood. Poznałam ją u Nicoli w zeszłym tygodniu.
Szybko, zanim jej matka zdążyła zadać więcej pytań, przedstawiła Marianne matce. Widząc to, pani Willoughby pochyliła się do nich.
– Och, nie zna pani lady Castlereigh, pani Cotterwood? Pani Cotterwood, lady Ursula Castlereigh. Jeśli pani pamięta, spotkałyśmy się na przyjęciu u pani Blackwood w zeszłym sezonie.
– Doprawdy? – spytała lady Ursula głosem, który mniej zdeterminowaną kobietę z pewnością by zniechęcił.
– Tak, zgadza się. Bardzo mi się podobała pani suknia. – Opowiadając ze szczegółami o sukni, pani Willoughby wstała i przeniosła się na puste krzesło obok lady Ursuli.
Marianne dostrzegła szansę, żeby uciec.
– Przejdziemy się, panno Castlereigh?
– Bardzo chętnie.
Pozbycie się gadatliwej pani Willoughby służyło celom Marianne, ale zaproponowała spacer po części po to, żeby pomóc Penelope.
Kiedy tylko odeszły kawałek od lady Ursuli, Penelope wyraźnie się rozluźniła. Marianne rozglądała się dyskretnie. W dużym pomieszczeniu było kilka wartościowych przedmiotów, a przez wysokie okna dałoby się z łatwością dostać do środka.
Marianne poprowadziła Penelope w stronę okien.
– Tu jest o wiele znośniej – skomentowała na wszelki wypadek.
– O tak – zgodziła się Penelope, podążając za nią. – Przyjemnie jest zaczerpnąć świeżego powietrza.
Marianne wyjrzała przez okno. Byli na drugim piętrze, a okna wychodziły na mały ogród na tyłach domu. Niestety brakowało drzew i treliaży, po których można byłoby się wspiąć. Mimo to Marianne obrzuciła profesjonalnym spojrzeniem okno i mechanizm, który je zamykał, zanim poprowadziła Penelope dalej.
Nagle poczuła dziwne mrowienie na karku. Odwróciła się i zobaczyła go – tego samego mężczyznę, który obserwował ją wcześniej. Zauważywszy jej wzrok, skłonił jej się.
– Panno Castlereigh… – Ujęła ramię swojej towarzyszki. – Kim jest tamten mężczyzna?
– Jaki mężczyzna? – Penelope rozejrzała się.
– Tamten. – Marianne wskazała go ruchem głowy.
– Och. Ma pani na myśli lorda Lambetha?
– Tego przystojnego łajdaka, który uśmiecha się arogancko.
– Tak. To Justin, markiz Lambeth.
– Ciągle na mnie patrzy. To bardzo denerwujące.
– Ośmielę się stwierdzić, że powinna pani być przyzwyczajona do patrzących na panią mężczyzn – odparła Penelope. Marianne Cotterwood była olśniewająco piękna. Penelope zauważyła ją, gdy tylko weszła na salę balową. Suknia Marianne, choć prosta, idealnie podkreślała jej urodę i krągłą, kobiecą sylwetkę. Nie potrzebowała falbanek i koronek.
– Dziękuję za komplement. – Marianne uśmiechnęła się. – Ale to już drugi raz, kiedy przyłapałam go, jak patrzy na mnie w bardzo nieuprzejmy sposób. Po prostu stoi tam i wygląda…
– …arogancko? – podsunęła Penelope. – Nie dziwi mnie to. Lambeth jest dość arogancki. Wszystkie kobiety do niego wzdychają.
– Jest dobrą partią?
Penelope zaśmiała się.
– Można tak powiedzieć. Nie słyszała pani o nim?
– Obawiam się, że nie. Widzi pani, po śmierci męża zaszyłam się w Bath i prowadziłam ciche życie na uboczu.
– Oczywiście. Wobec tego nic dziwnego, że o nim pani nie słyszała. Bath nie jest dla Lambetha dostatecznie ekscytujące.
– Czyli jest hulaką?
– Nie wiem, czy prowadzi bardziej hulaszcze życie niż większość mężczyzn. Ale nienawidzi nudy. Bucky mówi, że zrobi wszystko, żeby jej uniknąć. W zeszłym miesiącu on i sir Charles Pellingham założyli się o to, jak szybko pająk uprzędzie pajęczynę w rogu okna w White’s.
Marianne uniosła brwi.
– Brzmi dość głupio.
– Sir Charles faktycznie taki jest, ale Bucky mówi, że Lambeth to szczwany lis.
– Kim jest Bucky? – zapytała Marianne.
Penelope zaczerwieniła się lekko.
– Lord Buckminster. Jest kuzynem mojej przyjaciółki Nicoli Falcourt. Uważa się go za bardzo dobrą partię.
– Lorda Buckminstera czy lorda Lambetha?
Rumieniec Penelope pogłębił się.
– Właściwie to obu, ale miałam na myśli Lambetha. Mówią, że jest bogaty, a jego ojciec jest księciem.
– Rozumiem. – Nic dziwnego, że ten mężczyzna tak bezczelnie jej się przyglądał. Pewnie większość kobiet na tym przyjęciu byłaby wniebowzięta, że je zauważył.
– Ale myślę, że to wszystko na nic – kontynuowała Penelope. – Mama mówi, że on i Cecilia Winborne zawarli niepisaną umowę i pewnego dnia się pobiorą. To byłby idealny mariaż. Jej rodowód jest równie imponujący, co jego, i w jej rodzinie nigdy nie było skandalu. Wszyscy są świętoszkami – dodała poufale.
Marianne roześmiała się. Penelope zrobiła zawstydzoną minę.
– Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Mama mówi, że nie zamykają mi się usta.
– Nonsens – sprzeciwiła się Marianne. – Myślę, że jest pani doprawdy wspaniałą towarzyszką.
– Naprawdę? – ucieszyła się Penelopę. – Zawsze się boję, że powiem coś złego, ale kiedy oczekuje się ode mnie błyskotliwej konwersacji, milczę.
– Sama często czułam się tak samo – skłamała Marianne. W rzeczywistości nigdy nie doskwierała jej nieśmiałość.
Uspokojona Penelope mówiła dalej:
– Bucky bardzo lubi lorda Lambetha, ale ja trochę się go boję. Jest taki dumny i zimny. Cała jego rodzina taka jest. Jego matka jest nawet straszniejsza niż on.
– W takim razie musi być doprawdy przerażająca.
– Jest. Mówiąc szczerze, myślę, że ona i Cecilia Winborne są ulepione z tej samej gliny. Ale skoro lord Lambeth gardzi miłością, to nie ma dla niego znaczenia.
– Wydają się uroczą parą.
Penelope zachichotała.
– Penelope! – Męski głos zabrzmiał za ich plecami. Obie odwróciły się. Ujrzały idącego w ich stronę mężczyznę. Był wysoki i blondwłosy, o dobrodusznej, uśmiechniętej twarzy. – Cóż za szczęście, że przyłapałem cię bez lady Ursuli.
Policzki Penelope poróżowiały, a jej ciepłe, brązowe oczy rozbłysły. Podała mu dłoń do pocałowania.
– Bucky! Nie byłam pewna, czy cię tutaj spotkam.
– Och, wyszedłem wcześniej z opery. Matka Nicoli pewnie zmyje mi za to głowę, ale nie mogą oczekiwać, że będę w nieskończoność znosił to miauczenie!
Penelope uśmiechnęła się.
– Jestem pewna, że lady Falcourt zrozumie.
– Nie sądzę – odparł z żalem. – Ale nic nie powie z obawy, że następnym razem nie będę jej towarzyszył. – Obrócił się do Marianne. – Przepraszam, to było nieuprzejme z mojej strony…
Słowa nagle zamarły mu na ustach. Krew odpłynęła mu z twarzy, po czym wróciła ze zdwojoną mocą.
– Och… eee… to znaczy…
Marianne z trudem powstrzymała śmiech. Lord Buckminster wyglądał, jakby ktoś uderzył go w głowę.
– Pani Cotterwood, proszę pozwolić, że przedstawię pani lorda Buckminstera – wtrąciła Penelope.
– Miło mi pana poznać – Marianne uprzejmie podała mu rękę.
– Och, mnie też jest bardzo miło. – Buckminster pokonał niemoc i zrobił krok w jej stronę, by ująć jej dłoń. Robiąc to, potknął się, ale udało mu się odzyskać równowagę. Cmoknął Marianne w wierzch dłoni i wyprostował się, szczerząc zęby.
Marianne westchnęła w duchu. Widziała jak na dłoni, że Penelope jest zakochana w Buckym, ale on wydawał się tego nie zauważać. Było to równie oczywiste, jak jego zauroczenie Marianne. Oczywiście mężczyźni często reagowali na nią w sposób. Wiedziała, że wpasowuje się w obecne kanony urody. Zazwyczaj zauroczony zalotnik był tylko przelotną uciążliwością; nauczyła się, jak ich zniechęcać. Tym razem jednak obawiała się, że otwarte uwielbienie lorda Buckminstera zrani jej nową znajomą. Spojrzała na Penelope, która wyglądała na smutną, a potem na lorda Buckminstera, który wciąż uśmiechał się głupio.
– Bardzo miło pana poznać – powiedziała uprzejmie – ale obawiam się, że muszę już iść. Jeśli nie wrócę do pani Willoughby, zacznie się martwić.
– Proszę pozwolić, że panią odprowadzę – powiedział gorliwie Buckminster, poprawiając mankiet. W jakiś sposób udało mu się przy tym odpiąć spinkę, która spadła na podłogę. – Ojej… – Pochylił się, żeby ją podnieść.
– Nie, nie – zaprotestowała szybko Marianne. – Musi pan dotrzymać towarzystwa Penelope. Jestem pewna, że mają państwo wiele do omówienia.
Lawirując w tłumie, Marianne dotarła do drzwi. Znalazłszy się na korytarzu, zaczęła się wachlować, by sprawić wrażenie, że to zaduch skłonił ją do opuszczenia sali balowej. Rozejrzała się dyskretnie, zapamiętując lokalizację drzwi, okien i schodów. Zatrzymała się, udając, że podziwia obraz, i wyjrzała przez okno, by sprawdzić, czy jest dostępne z ulicy. Potem skręciła w prawo i szła przed siebie, aż znalazła się poza zasięgiem wzroku stojących w drzwiach sali balowej lokajów.
Upewniła się, że w pobliżu nie ma innych gości ani służących, po czym zaczęła metodycznie przeszukiwać pomieszczenia po obu stronach korytarza. Każde było pełne kosztownych przedmiotów. Przede wszystkim zależało jej na znalezieniu gabinetu, ponieważ tam zwykle mieścił się sejf. Znalezienie sejfu oraz najłatwiejszych dróg wejścia i wyjścia zawsze było najważniejszą częścią rekonesansu.
Zlokalizowała dwa salony i pokój muzyczny, ale żadnego gabinetu, więc zawróciła. Kiedy zbliżała się do szerokiego korytarza, zwolniła do spacerowego kroku, znów zaczęła wachlować się i przyglądać portretom. Przeszła przez korytarz, zerkając kątem oka w stronę sali balowej. Ani lokaje, ani dwaj mężczyźni, którzy rozmawiali pod drzwiami, nie zwracali na nią uwagi.
Kiedy tylko znalazła się poza zasięgiem ich wzroku, wróciła do poszukiwań, otwierając drzwi i zaglądając do środka. Drugie pomieszczenie, do którego zajrzała, wydało jej się obiecujące. Nie było w nim ani biurka, ani książek, ale fotele były duże i wygodne, a w barku stały kieliszki, szklanki i kilka karafek. Była też wąska konsola, na której stały dwa humidory i stojak na fajki. Ściany udekorowano obrazami przedstawiającymi sceny polowań.
Z uśmiechem satysfakcji Marianne weszła do palarni, podniosła świecznik na stoliku przy drzwiach i zapaliła go od kinkietu na korytarzu. Wracając do środka, zamknęła za sobą drzwi. To była najbardziej niebezpieczna część jej misji, a także najbardziej ekscytująca. Gdyby została przyłapana, musiałaby się gęsto tłumaczyć. Mogłaby oczywiście zamknąć drzwi na klucz, ale gdyby ktoś próbował się dostać do pomieszczenia, to byłoby jeszcze bardziej podejrzane.
Z mocno bijącym sercem odstawiła świecznik na stół i zaczęła rozglądać się po pokoju, podnosząc każdy z obrazów i sprawdzając ścianę pod nimi. Pod trzecim obrazem znalazła to, czego szukała: sejf wmurowany w ścianę. Pochyliła się do przodu i obejrzała zamek otwierany kluczem, a nie kombinacją cyfr.a
– Bardzo przepraszam, ale naprawdę nie mogę pozwolić, żeby włamała się pani do sejfu gospodarza – zabrzmiał męski głos za jej plecami.
Marianne podskoczyła i okręciła się, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Oparty leniwie o framugę i uśmiechający się z rozbawieniem, stał przed nią lord Lambeth.

Marie Anne wie, że życie to nie bajka. Wychowana w sierocińcu, szybko nauczyła się dbać o własne interesy. Gdy wpada w kłopoty, przygarnia ją para drobnych oszustów. Traktują ją jak córkę, uczą dobrych manier i sztuki konwersacji. Marie Anne, podając się za wdowę, ma jak najczęściej bywać w towarzystwie i sprawdzać, co w każdym domu najłatwiej ukraść i gdzie znajduje się sejf. Podczas jednej z takich misji nakrywa ją lord Justin Lambeth. Jednak zamiast ją wydać - postanawia bliżej poznać. Większość kobiet go szybko nudzi, a ta piękna oszustka jest jak powiew bryzy podczas upału. Marzy mu się szybki romans, ale na przychylność Marie Anne będzie musiał ciężko zapracować.

Podwójna gra

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1259

ISBN: 9788383428116

Premiera: 19-09-2024

Fragment książki

Issy Seymore odebrała w komórce wiadomość, że jej taksówka jest w drodze.
Spojrzała w ciemne oczy swojej siostry. A więc stało się. Wszystko to, nad czym pracowały przez ostatnią dekadę, miało się w końcu urzeczywistnić. Wszystkie snute nocami plany. Cały ten spisek.
Wcześniej wyobrażała sobie, że kiedy nadejdzie ten moment, będzie się aż rwała do czynu. Nie spodziewała się, że poczuje taki ciężar w brzuchu, nad którym desperacko pracowała, żeby był płaski i umięśniony. Gianni Rossi gustował w określonym typie kobiet. Niskie brunetki ze skłonnością do tycia nie należały do jego ligi.
– Mamy rację, robiąc to, prawda? – spytała siostrę.
Amelia przełknęła ślinę i przytaknęła.
– Ale jeśli tchórzysz i chcesz się wycofać…
– Nie. – Issy potrząsnęła głową. – Po prostu się denerwuję.
Amelia pogłaskała ją po ramieniu i uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Jeśli ktokolwiek wiedział, czym są nerwy, to właśnie jej siostra. Obie cierpiały na bezsenność, odkąd pięć tygodni wcześniej zdały sobie sprawę, że gwiazdy w końcu zaczęły im sprzyjać i nadszedł czas, by wprowadzić w życie plan, nad którym tak długo pracowały.
Jak siostry Seymore przekonały się na własnej skórze, kuzyni Rossi byli ludźmi bez sumienia, pozbawionymi człowieczeństwa. Zniszczyli im życie i teraz przyszła kolej na nie, by odpłacić im tym samym.
Całe ryzyko wzięła na siebie Amelia, pracując od dwóch lat w ich firmie, w ciągłym strachu, że zostanie przyłapana. Issy działała bezpiecznie w ukryciu, serfując po internecie. Teraz nadszedł czas, by wyszła z cienia, stanęła na wysokości zadania i odegrała swoją rolę.
Wyprostowała się na tyle, na ile tylko pozwalało jej metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Jej siostra uśmiechnęła się.
– Pamiętaj tylko, by nie zdejmować przy nim butów. Nie chcesz chyba, by się zorientował, jaka jesteś mała, zanim wejdzie z tobą na pokład jachtu.
Issy parsknęła śmiechem, objęła starszą siostrę i mocno ją przytuliła.
– Dasz mi znać, jak tylko wylądujesz? – wymamrotała Amelia w jej włosy, tuląc ją do siebie.
– Obiecuję.
– Nie ryzykuj głupio.
– Nie będę. Ty też bądź ostrożna.
Na twarz siostry padł cień, ale uśmiechnęła się.
– Zawsze jestem.
Zadzwonił telefon Issy. Kierowca dotarł na miejsce. Ostatni uścisk i pocałunek w policzek siostry i ruszyła w drogę. Miała polecieć na Karaiby i wcielić w życie plan, nad którym pracowały przez dziesięć ostatnich lat.

Dziesięć dni wcześniej

Gianni Rossi dobrze wiedział, kiedy kobieta była nim zainteresowana, a ta piękna blondynka o fantastycznych nogach, siedząca teraz przy barze w tym ekskluzywnym klubie z całą pewnością była.
Przepłynęła przez wahadłowe drzwi z gracją kocicy i mijając jego stolik rzuciła mu przelotne spojrzenie. Kiedy dotarła do baru, odwróciła głowę i tym razem zatrzymała na nim wzrok na dłużej. Siedziała teraz sącząc przez słomkę koktajl z błyskiem w oku sugerującym, że wolałaby ssać coś zupełnie innego.
Gianni nigdy nie ignorował pięknej kobiety okazującej mu zainteresowanie. Przeprosił swoich kompanów i podszedł do baru.
– Czy mogę? – spytał, wskazując na sąsiedni stołek.
Ponętne usta rozchyliły się w uśmiechu.
– Ależ proszę.
Rozsiadł się na stołku i skinął na barmana.
– Drinka?
Ciemnobłękitne oczy zabłysły.
– Jasne.
– Dla mnie podwójny burbon, a dla pani…? – Uniósł pytająco brew w jej stronę.
Na jej pięknej twarzy pojawiły się dołeczki.
– Mojito, poproszę.
– A dla pani mojito.
Kiedy barman nalewał im drinki, Gianni obrzucił ją spojrzeniem znawcy. Długie do ramion lśniące miodowo blond włosy były tylko o kilka odcieni jaśniejsze od jej idealnie wyregulowanych brwi. Miała delikatne rysy twarzy. Krótka srebrna sukienka na cienkich ramiączkach z pewnością nie została kupiona w sieciówce. Na szczupłym nadgarstku miała zegarek marki niedostępnej w popularnych centrach handlowych. Diamentowe kolczyki wskazywały na to, że miała wysmakowany gust i dostęp do zasobnego konta bankowego.
Zastanawiał się, jak to się stało, że ich drogi dotąd się nie przecięły.
Wyciągnął do niej rękę.
– Gianni.
Smukłe palce objęły jego palce. Zapach jej kosztownych, egzotycznych perfum owiał go niczym wonna chmura.
– Issy.
– Nie widziałem cię tu wcześniej… Issy. – To imię nie pasowało do tej eleganckiej, pewnej siebie kobiety o melodyjnym głosie i nienagannym akcencie.
Delikatnie oswobodziła rękę z jego uścisku i błysnęła pięknymi białymi zębami.
– Jestem tu po raz pierwszy.
Skrzywił się.
– Naprawdę?
Poruszyła znacząco jedną ze swoich idealnych brwi i, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, zacisnęła usta na słomce, by wyssać ostatni łyk swego drinka. Zmysłowość kryjąca się za tym gestem przyprawiła go o dreszcze. Do diabła, była naprawdę seksowna.
Kładąc łokieć na barze, oparł brodę na dłoni.
– Czekasz na kogoś?
– Na przyjaciółkę. Mamy się tutaj spotkać, zanim pójdziemy do Ambera. Spóźnia się.
– Przyjaciółkę?
Na jej twarzy zabłysło rozbawienie.
– Dziewczynę, z którą się przyjaźnię. Myślałeś, że co miałam na myśli?
Uśmiechnął się leniwie.
– Dobrze wiesz, o co mi chodziło. Masz swoją drugą połówkę? – zapytał, przechodząc do sedna.
Powoli potrząsnęła głową.
– Życie jest na to za krótkie.
Ta kobieta była zdecydowanie jego bratnią duszą.
– Nie ująłbym tego lepiej.
– Ty też jesteś singlem?
– Całe życie.
– Chętnie za to wypiję. – Naśladując go, oparła się łokciem na barze. – A więc… – nachyliła się nieco bliżej – Gianni… jesteś Włochem?
– Si.
Uśmiechnęła się.
– Włoskim ogierem?
Jak on uwielbiał kobiety, które umiejętnie posługiwały się dwuznacznościami.
– Tak mówią.
Spojrzała na niego bez cienia zażenowania.
– Założę się, że tak.
Podano im drinki. Gianni wzniósł swoją szklankę.
– Za singli.
Stuknęła się z nim swoją szklanką, wlepiając w niego oczy.
– Za dobrą zabawę. – Następnie zacisnęła słomkę między kciukiem a palcem wskazującym i powoli wsunęła ją między wargi. Było to tak sugestywne, że puls mu przyspieszył.
A wtedy zadzwonił jej telefon.
– Przepraszam – powiedziała, przesuwając palcem po komórce, by odczytać wiadomość. Odpowiedziała szybko, po czym spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem. – Obawiam się, że muszę już iść.
– Już teraz?
– Niestety. Camilla ma dzisiaj urodziny. Miała się tu ze mną spotkać, ale ponieważ jest tak spóźniona, kazała swojemu kierowcy zawieźć się do Ambera i wysłała go po mnie. Będzie tu za kilka minut – rzuciła mu prowokujące spojrzenie. – Jestem pewna, że nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś do nas dołączył.
Gianni często bywał w maleńkim elitarnym klubie nocnym „U Ambera”. Z żalem machnął ręką w kierunku trzech mężczyzn, których towarzystwo niedawno porzucił.
– Jestem umówiony na partyjkę pokera, ale mogę spotkać się z wami później… jeśli chcesz?
Dopiła swoje mojito.
– Bardzo bym chciała – zamruczała – ale obawiam się, że muszę wcześniej pójść spać, najpóźniej o północy. Inaczej ryzykuję, że zamienię się w dynię.
Dotknął palcami jej wypielęgnowanej dłoni z nieskazitelnymi paznokciami. Uwielbiał seksowne, pewne siebie kobiety, które dokładnie wiedzą, czego chcą i nie boją się tego okazać. A ta kobieta miała wszystko. Była seksowna. Piękna. Długonoga. I była blondynką. Bezwstydnie dawała mu do zrozumienia, że ją pociągał. Idealnie nadawała się do grzania mu pościeli.
– Mnie też przydałoby się wczesne pójście do łóżka.
Przygryzła dolną wargę.
– To bardzo kusząca oferta, ale z przykrością muszę odmówić. Rano lecę na Barbados i muszę się dobrze wyspać.
– Na Barbados?
Skinęła głową i wstała.
– Trzymam tam jacht w marinie w Bridgetown. Latem zawsze tam żegluję.
– Co za zbieg okoliczności… Sam lecę na Karaiby za kilka tygodni.
Otworzyła szeroko oczy z zachwytem.
– Naprawdę?
Przytaknął.
– Możemy się spotkać… jeśli chcesz?
Nawet nie udawała, że się nad tym zastanawia. Pochyliła się bliżej.
– Bardzo bym chciała. – Z uśmiechem wyjęła swój telefon. – Jaki masz numer?
Wyrecytował. Zapisała go w telefonie, który zaraz potem zabrzęczał.
– Mój rydwan nadjechał.
– W takim razie lepiej uciekaj, by nie zamienił się w dynię.
Zaśmiała się cicho.
– Wspaniale było cię poznać, Gianni. – Posłała mu w powietrzu całusa i odeszła, kołysząc biodrami na swoich niebotycznie wysokich szpilkach, z tą samą seksowną pewnością siebie, z jaką wkroczyła do baru.
Gianni patrzył za nią, kręcąc głową, ubawiony tym, co zaszło w ciągu tych kilku minut.
Zamówił sobie kolejnego burbona i dołączył do swoich przyjaciół, zastanawiając się, czy nie powinien zrezygnować z pokera i udać się szybko do Ambera, zanim Kopciuszek zamieni się w dynię.
Chwilę później w jego telefonie pojawiła się wiadomość.
Piłka po Twojej stronie. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się na Karaibach. Issy x
Odpisał jej natychmiast.
Nie mogę się już doczekać. W kontakcie. G x
Issy złapała pierwszą czarną taksówkę, jaka się nawinęła, i wskoczyła do środka.
– Nelson Street, Brockley – powiedziała kierowcy.
Odetchnęła dopiero, gdy klub zniknął w oddali. Zrobiła to! Zrzucając okropne buty ściskające jej stopy jak w imadle, wysłała szybko wiadomość do siostry. Wiedziała, że Amelia nie uspokoi się, dopóki jej nie dostanie.
Udało się! W pełni. Wracam do domu. xx
Oparła głowę i zamknęła oczy. Czuła się chora. A jednocześnie podekscytowana. I niespokojna. Wszystkie te emocje kłębiły się teraz w jej pustym żołądku.
Im bardziej zbliżał się czas realizacji ich planów, tym bardziej robiła się niespokojna. Kiedy Amelia rozpoczęła pracę w Rossi Industries, przysięgła znaleźć konkretny dowód na korupcję kuzynów. Obie musiały zyskać pewność, że robią coś, co nie było tylko zemstą, chciały też innym potencjalnym ofiarom oszczędzić losu, jaki spotkał ich rodzinę. Trzy dni temu Amelia znalazła wreszcie ten dowód. Zawiadomiła ją o tym esemesem.
Wypite mojito nagle podeszło Issy do gardła. Przycisnęła do niego dłoń i zamknęła oczy, walcząc z mdłościami. Próbowała odpędzić od siebie obraz Gianniego Rossiego, pożerającego ją wzrokiem, i zapomnieć o dreszczach, jakie nią wtedy wstrząsały.

Rob Weller, architekt i dobry przyjaciel Gianniego, pojawił się w klubie w momencie, kiedy barman przyniósł mu do stolika kolejnego burbona.
– Człowieku, widziałem wychodzącą stąd niesamowicie seksowną babkę – zachwycał się, sadowiąc swoją niską postać na siedzeniu naprzeciwko Gianniego.
– Założę się, że to babka, z którą Gianni właśnie się umówił – powiedział Stefan ze znaczącym uśmiechem.
– Nie umówiliśmy się. – Gianni poczuł się w obowiązku podkreślić.
– Widziałem, jak dawałeś jej swój numer.
Gianni uśmiechnął się, ale milczał. Nigdy nie opowiadał o swoich podbojach. Co nie znaczy, że miał teraz o czym opowiadać. To była tylko krótka, niesamowicie ekscytująca rozmowa… i potencjalna szansa na coś więcej.
Przez pięćdziesiąt tygodni w roku bardzo ciężko pracował. Na pewno też ostro imprezował, ale praca była jego priorytetem. Od zawsze. Podobnie było z Alessandrem, jego kuzynem i partnerem biznesowym. Wychowywani praktycznie jak bracia, kuzyni Rossi mieli po dwanaście lat, kiedy postanowili odciąć się od swoich ojców potworów. Latami pracowali ze wszystkich sił, pokonując ogromne trudności, by ich firma deweloperska stała się w końcu wielomiliardowym przedsiębiorstwem, znanym na całym świecie. To, co różniło Gianniego i Alessandra, to podejście do imprezowania. Andro żył i oddychał Rossi Industries. Rzadko brał wolne i nigdy się z nikim nie umawiał. Tak bardzo lubił samotność, że Gianni zaczął go nazywać mnichem. Ale choć byli tak różni, Andro rozumiał, że jego kuzyn potrzebuje od czasu do czasu naładować akumulatory i nigdy nie żałował mu tych dwóch tygodni, jakie Gianni każdego lata spędzał na Karaibach. Te dwa tygodnie to była świętość, zaznaczona w kalendarzu każdego ze stu tysięcy pracowników Rossi Industries. Firma musiałaby stanąć w płomieniach, żeby Andro je zakłócił lub pozwolił na to komukolwiek innemu.
– Długonoga blondynka w kusej srebrnej sukience? – zapytał Rob.
– To ta – zgodził się Stefan.
– Człowieku… – Rob potrząsnął głową. – Omal nie rzuciłem się do taksówki, którą zatrzymała, żeby mogła się ze mną o nią pokłócić.
– Co za desperacja – mruknął Gianni.
– Inaczej taka kobieta nigdy by na mnie nie spojrzała, nie znając stanu mojego konta – bronił się Rob. – Ty nie masz z tym problemu. Kobiety nie dbają o rozmiar twojego portfela. Wystarczy, że rzucisz na nie okiem i…
– Powiedziałeś, że zatrzymała taksówkę? – przerwał mu Gianni. – Nie czekał na nią samochód?
– Nie. Odjechała taksówką. Dlaczego pytasz?
Gianni wzruszył ramionami i podniósł szklankę do ust.
– Nieważne. – Intrygujące. Issy powiedziała mu wyraźnie, że ma ją odebrać kierowca jej przyjaciółki. Dlaczego skłamała?
Wlał resztę burbona do gardła i uśmiechnął się. Jeszcze bardziej od seksualnie pewnych siebie kobiet kochał intrygujące zagadki. Nie mógł się już doczekać wyjazdu na Karaiby. Z pewnością szykowała się tam fantastyczna zabawa.

Gdy żołądek Issy nieco się uspokoił, wzięła głęboki wdech i wykonała telefon.
– Davidzie? Tu Isabelle Seymore.
– Issy! Co mogę dla ciebie zrobić, kochanie?
– Już czas.
– Czas? Na co?
– Wiesz na co. Chodzi o jacht.
Nastąpiła długa pauza.
– Na kiedy go potrzebujesz?
– Na przyszły piątek.
– Tak szybko?
– Uprzedzałam, że to będzie pilne.
David westchnął.
– Nadal potrzebujesz go na dwa tygodnie?
– Tak.
– Z pełną załogą?
Ścisnęła grzbiet nosa.
– Tak. Dwunastometrowy. Jak to uzgodniliśmy, kiedy pracowałam dla ciebie za darmo przez sześć miesięcy.
David lubił nazywać siebie brokerem, ale tak naprawdę świadczył usługi dla bogaczy. Potrafił zorganizować prywatny odrzutowiec, wyczarować imprezę na nieznanej wyspie z wykwintnym cateringiem i hedonistycznymi atrakcjami i wyczarterować super jacht z pełną załogą. Wystarczył jeden telefon.
Kiedy dwa lata wcześniej Amelia zatrudniła się w Rossi Industries, Issy wzięła półroczny urlop w szpitalu, aby pracować dla niego jako asystentka do wszystkiego. Tyrała przez sześć miesięcy za darmo po jakieś sto godzin tygodniowo, a wszystko dla tej chwili. Nikt nie mógł zarzucić siostrom Seymore, że cokolwiek zaniedbały.
Taksówka zatrzymała się przed obskurnym blokiem, który ona i Amelia nazywały domem. Wciskając opuchnięte stopy z powrotem w szpilki, weszła po schodach do mieszkania, bo winda jak zawsze nie działała. Myślami powróciła do dnia, w którym dowiedziała się, że potwory istnieją naprawdę. Nigdy go nie zapomniała.
To była niedziela. Jej matka upiekła tradycyjną angielską pieczeń, a do niej warzywa, puddingi Yorkshire i sos serowy. Rodzice pozwolili trzynastoletniej Issy i piętnastoletniej Amelii wypić do posiłku po małym kieliszku czerwonego wina. Sprzeczali się o to, czy powinni zabrać dziewczynki ze szkoły tydzień wcześniej na wakacje w Toskanii. Żadne z nich nie przypuszczało, że niebawem opuszczą szkołę na dobre, bo pieniądze na czesne przepadły.
Kiedy odezwał się dzwonek do drzwi, żadne z nich niczego nie podejrzewało. Brenda, ich gosposia, miała tego dnia wychodne, więc matka dziewczynek, pełna życia piękna kobieta, poszła otworzyć drzwi. Po chwili wróciła zaniepokojona i szepnęła coś do ojca. On zaraz przeprosił i wyszedł.
Issy właśnie wkładała do ust pieczonego ziemniaka, gdy z gabinetu ojca dobiegły podniesione głosy. Bez słowa siostry Seymore i ich matka odeszły od stołu i skuliły się za nim. Słyszały wyraźnie każde pełne pogardy obraźliwe słowo, wypowiadane przez męskie głosy z mocnym obcym akcentem, dochodzące z gabinetu.
„Jesteś skończony, ty żałosna karykaturo człowieka. To, co było twoje, należy teraz do nas. Pożegnaj się ze swoją firmą… i przywitaj się z Lucyferem. Czeka na ciebie”.
Odgłosy kroków zbliżyły się. Issy i Amelia trzymały się mocno w objęciach, gdy drzwi się otworzyły i dwóch wysokich, ciemnowłosych mężczyzn w nienagannie skrojonych garniturach wyszło z gabinetu ojca z pewnością siebie gangsterów z filmów, których nie wolno jej było oglądać. Nie zauważyli kulących się za drzwiami żony i córek mężczyzny, którego właśnie rozerwali na strzępy. Ale one ich widziały.
Czas zatrzymał się w miejscu. Kiedy ich ojciec w końcu pojawił się w drzwiach gabinetu, postarzał się o dwie dekady. Następnego ranka z przerażeniem odkryły, że jego przerzedzone ciemne włosy w ciągu nocy zbielały. Rok później już nie żył. Dziesięć lat później ich matka, budząca się co rano z rozpaczą i uzależniona od używek, była już tylko cieniem tamtej pełnej życia kobiety.
Przed tym okropnym dniem Issy i Amelia nigdy nie były ze sobą szczególnie blisko. Prędzej wydrapałyby sobie oczy, niż powiedziały sobie coś miłego. Ale ten dzień bardzo zbliżył je do siebie. Kuzyni Rossi nigdy by nie przypuszczali, jak bardzo, gdyby nawet pomyśleli o dwóch niewinnych dziewczynkach, które ucierpiały z powodu ich haniebnych działań. Razem urosły w siłę, mając za cel tylko jedno – zemstę.
Po raz pierwszy od dekady Issy poczuła na języku jej smak.

Issy i jej siostra Amelia przez dziesięć lat doprowadzają do perfekcji plan, którego celem jest zrujnowanie Gianniego i Alessandra Rossich. W ten sposób odpłacą za to, że kiedyś oni zniszczyli ich rodzinę. Nadchodzi upragniony moment. Amelia ma przeprowadzić przygotowaną transakcję z Alessandrem, a w tym czasie Issy musi odciągnąć uwagę Gianniego. Udając imprezowiczkę, zwabia Gianniego na jacht, którym płyną na Karaiby. Początkowo wszystko układa się po jej myśli, jednak z każdą godziną coraz trudniej jej udawać flirt, bo Gianni coraz bardziej ją fascynuje. Issy nie wie też, że Gianni odkrył, że toczy się tu jakaś gra, i rozpoczął swoją…

Pragnę, żebyś wrócił

Joanne Rock

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1303

ISBN: 9788329110686

Premiera: 12-09-2024

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Quinton Kingsley nie zdziwił się, gdy na alaskańskiej wyspie Amaknak kierowca zatrzymał auto przynajmniej sto metrów od celu podróży. Na dodatek w deszczu.
– Niestety dalej nie mogę, bo nie wygrzebię się z tego błocka.
No jasne, pomyślał Quinton, chowając telefon głęboko do skórzanej torby, żeby mu nie zamókł.
– Już wysiadam, tylko zgarnę swoje rzeczy.
– Okej. – Młodzieniec pochylił się nad własnym telefonem. Długie włosy zasłoniły jego twarz.
Quinton wyjrzał przez szybę. Od siedemdziesięciu dwóch godzin prześladował go pech. Najpierw utknął w Anchorage: musiał czekać na sprzyjający wiatr, by samolot mógł bezpiecznie dolecieć na Aleuty. W samolocie trzęsło nim jak workiem kartofli. Następnie, z powodu opóźnienia w Anchorage, przepadł mu zamówiony transport z lotniska; na szczęście ubłagał miejscowego kierowcę, by podrzucił go do hotelu. Tak więc nie oczekiwał, że ostatni etap jego liczącej niemal cztery tysiące kilometrów odysei przebiegnie gładko.
Nic jednak nie mogło go powstrzymać przed spotkaniem z Claytonem Reynoldsem, jego bratem przyrodnim, a zarazem właścicielem widocznego sto metrów dalej baru, w oknie którego wisiała tabliczka „Otwarte”. Clayton kupił Cyclone Shack trzy lata temu, gdy po awanturze z ojcem opuścił Silent Spring w Montanie.
Bracia nie znali się zbyt dobrze; ich ojciec, Duke Kingsley, nigdy oficjalnie nie uznał swego najstarszego syna, którego spłodził poza małżeństwem. Clay pojawiał się w ich życiu na tydzień lub dwa, potem znikał i znów się pojawiał, ale większość czasu spędzał z matką na zachodnim wybrzeżu. Trzy lata temu przyjechał na dłużej, by wyjaśnić sobie wszystko ze swoim biologicznym ojcem. Próba naprawy stosunków spełzła na niczym.
W owym czasie Quinton mieszkał już w Dolinie Krzemowej, toteż nie wiedział, co dokładnie się wydarzyło. Nikt nie wiedział poza Claytonem i ojcem, który zmarł ostatniej zimy.
Deszcz walił w dach samochodu. Quinton zacisnął palce na klamce. Wcześniej wstąpił do hotelu, by się przebrać: zamienił skórzane półbuty na solidne trekkingi, włożył ciepłą kurtkę.
Powinien był odbyć tę podróż kilka miesięcy temu, od razu po śmierci ojca, ale nie potrafił zlokalizować Claytona. W testamencie Duke całkowicie pominął syna z nieprawego łoża. Quinton nie zamierzał pozwolić na taką niesprawiedliwość.
Chciał naprawić sytuację.
Jedną ręką otworzył drzwi, drugą naciągnął na głowę kaptur, po czym wysiadł z auta. Lało jak z cebra. Przyciskając do piersi torbę z dokumentami, na których brakowało tylko podpisu Claya, ruszył przed siebie.
Bar mieścił się w starym parterowym budynku obitym aluminiowymi panelami. Obok schodów prowadzących do metalowych drzwi znajdowała się drewniana rampa dla wózków inwalidzkich.
Samochód odjechał. Mimo zacinającego deszczu Quinton słyszał oddalający się warkot silnika; słyszał też chlupot błota pod nogami i ryk fal. Według przewodników, które przeglądał w samolocie, Morze Beringa o tej porze roku powinno być spokojne, dziś jednak fale rozbijały się na skałach, a huk niósł się aż na szczyt wzgórza.
Była połowa września, początek pory deszczowej. A to oznaczało powodzie, układy niskiego ciśnienia, niekiedy pojawienie się cyklonów.
Może przy odrobinie szczęścia, pomyślał, będzie daleko od Amaknak, kiedy pogoda całkiem się załamie.
Nie wiedział, dlaczego Clayton nie odpowiadał na jego listy i nie odbierał telefonu, ale miał nadzieję, że podczas rozmowy twarzą w twarz wszystko sobie wyjaśnią.
Walcząc z wiatrem, z trudem otworzył drzwi.
Kiedy oczy przyzwyczaiły mu się do panującego wewnątrz półmroku, zobaczył wpatrzone w siebie spojrzenia. W czwartkowy wieczór w lokalu siedziało mniej więcej dwudziestu klientów. Z niewidocznego źródła leciała współczesna muzyka country. Przy jednej ścianie mieścił się długi bar oświetlony metalowymi lampami w stylu industrialnym, a przy drugiej stały drewniane stoły oddzielone od siebie przepierzeniami.
Główną dekorację stanowiły półki z alkoholem oraz przybita do ściany przy kasie tablica informacyjna ze zdjęciami.
Quinton przystanął, by wytrzeć buty z błota, kiedy nagle rozległ się niski melodyjnym głos:
– Jeśli przyszedłeś coś zjeść, to rozgość się! Za chwilę do ciebie podejdę.
Rozejrzał się z zaciekawieniem.
W końcu sali mignęła mu ogniście ruda fryzura. Ponieważ nie przyszedł do Cyclone Shack na kolację, skierował się do baru. Zastanawiał się, jakie zmiany brat wprowadzi, kiedy otrzyma należną mu część spadku. Oby tylko zgodził się ją przyjąć!
Ze wzmożoną energią człowieka, który po długiej podróży wreszcie dotarł do celu, uderzał palcami o blat, czekając, aż właścicielka rudych włosów znów się pojawi. Chyba była jedyną osobą, która tu dziś pracowała.
A gdzie jest, do diabła, Clay?
– Co podać?
Rudowłosa piękność zmarszczyła czoło, jakby był przedmiotem wyrzuconym przez fale na okoliczne skały. Miała jasną cerę, pokryty piegami nos oraz długie włosy, mocno potargane, jakby stoczyła walkę z cyklonem. Albo nie dbała o to, jakie wywrze wrażenie.
Utkwił wzrok w jej ustach: były pełne, idealnie wykrojone, w kolorze intensywnego różu.
Ubrana w grubą polarową bluzę z kapturem i pomarańczowe wodery, w jednej ręce trzymała laminowane karty dań, a w drugiej wielką metalową skrzynkę. Zmrużywszy niebieskie oczy, przyjrzała się przybyszowi: jego dżinsom, butom i mokrej kurtce.
– Witam na Alasce – powiedziała z rozbawieniem, kiedy nie odpowiedział na jej pytanie.
Poczuł irytację. Sam nie rozumiał dlaczego.
Zanim zdołał poinformować ją, że jest bratem właściciela baru i przyjechał w interesach, a nie na drinka, dziewczyna postawiła skrzynkę na ladzie i pchnęła ją na koniec, gdzie siedział potężnie zbudowany gość, którego Quinton wcześniej nie zauważył – pewnie dlatego, że zajęty był gapieniem się na seksowną barmankę.
– Dzięki, Ryker, za sprzęt – powiedziała do olbrzyma. – W ciągu godziny złowiłam sześć łososi srebrzystych. Szybko w czwórkę zapełniliśmy lodówki.
Wręczyła Quintonowi kartę dań, resztę wetknęła do drewnianego stojaka i czystą ścierką przetarła blat.
Quinton zdjął kurtkę, położył ją na sąsiednim stołku, po czym usiadł. Chwyciwszy nóż, dziewczyna zaczęła kroić limonki. Ostrze lśniło przy każdym ruchu.
– Pewnie wyczuły nadciągającą burzę; wtedy najlepiej biorą – odrzekł Ryker. – A moją skrzynię możesz pożyczać, kiedy chcesz. Założyłem się z Fletcherem o dwie dychy, że będziesz mieć udany połów.
– Fletch nie wierzył we mnie? – Parsknęła śmiechem. – Zapamiętam to!
Skończywszy kroić limonki, zsunęła z ramion szelki i obwiązała się nimi w talii. Mimo polarowej bluzy widać było, że ma zgrabną figurę.
Oczywiście Quinton nie powinien zwracać uwagi na takie rzeczy. Przyjechał naprawić krzywdę, jaką Claytonowi wyrządził ich ojciec. Tylko to się liczyło.
– Przepraszam bardzo… – Pochylił się do przodu. – Szukam Claytona Reynoldsa. Gdzie go znajdę?
Dziewczyna opuściła ręce wzdłuż ciała i skierowała na niego wzrok.
– Kto pyta?
Uniosła dumnie brodę, a jemu serce zabiło mocniej.
– Jego brat. Quinton Kingsley.
Kąciki ust jej zadrżały, po czym odrzuciła w tył głowę i się roześmiała.
– Powiedziałem coś śmiesznego? – spytał, kiedy w końcu zapadła cisza.
– A owszem. – Stanąwszy naprzeciwko niego, oparła łokcie na ladzie. – Od miesięcy odbieram telefony od ciebie i twojej rodziny. Mówię wam, że Clayton nie chce mieć z wami do czynienia. Najwyraźniej to za mało, bo oto ranczer z Montany osobiście przybywa na Alaskę, żeby usłyszeć to na własne uszy.
Przysunęła się bliżej, tak blisko, że widział każdą cętkę na jej tęczówkach.
– W porządku, zatem słuchaj. Clayton… – stuknęła palcem w blat – nie chce… – ponownie stuknęła – być odnaleziony. Jasne?
Jej stanowczy, pewny siebie ton wywołał w nim niepokój. Sprawiała wrażenie, jakby świetnie znała Claytona. Wcale mu się to nie podobało.
Kim była? Żoną Claya? Narzeczoną?
Oczywiście Clayton nie informował rodziny o swoim prywatnym życiu.
– Skąd wiesz? Co cię z nim łączy? – spytał ostro.
Dziewczyna wyprostowała się i ponownie wybuchnęła śmiechem.
– I to pytanie najlepiej świadczy o was, Kingsleyach. – Potrząsając głową, chwyciła ścierkę i znów zaczęła szorować blat. – Naprawdę się dziwisz, że Clayton nie ma ochoty z wami rozmawiać ani się widzieć, skoro nic o nim nie wiecie? Palant! – mruknęła, przerywając pracę. – Jestem McKenna O’Brien, siostra Claya.

No dobra, jest jego przybraną siostrą. Nie łączą jej z Clayem więzy krwi. Ale i tak była wściekła, że jeden z przyrodnich braci Claytona przyleciał na Aleuty.
Kingsleyowie nie uznawali Claya za członka rodziny, toteż dał im jasno do zrozumienia, że więcej nie chce mieć z nimi nic wspólnego. To już ona była mu bliższa niż jego rodzeństwo biologiczne.
Zawsze stała po stronie Claytona. Była mu dozgonnie wdzięczna za to, jak on i jego mama potraktowali ją, kiedy jej ojciec poślubił Denę. Miała wtedy dwanaście lat i była świeżo po śmierci swojej mamy, która zginęła od kuli.
Dwudziestoletni Clay pracował na platformie wiertniczej na Alasce. W trójkę – ona, jej ojciec i Dena Reynolds – zamieszkali w Seattle. Nawet kiedy ojciec zaczął zdradzać Denę, ta obiecała McKennie, że zawsze będzie się nią opiekować.
I opiekowała się do czasu swojej śmierci trzy lata temu. Wówczas Clayton przejął pałeczkę; zawsze może na niego liczyć, powiedział. I dotrzymał słowa.
Po studiach zamieszkała w San Francisco. Kiedy półtora roku temu rozpadł się jej związek, przeniosła się do Dutch Harbor pomóc Claytonowi prowadzić Cyclone Shack. Clay dał jej dach nad głową i o nic nie pytał. Kiedy wyjeżdżał z miasta, ona pilnowała jego domu i biznesu.
Była lojalna wobec niego, toteż nie zamierzała dzielić się informacjami na jego temat z wysokim ranczerem o torsie jak ze stali i oczach w kolorze miodu.
Jakie to niesprawiedliwe, pomyślała, że jej ciało, erotycznie uśpione od osiemnastu miesięcy, zareagowało podnieceniem na widok mężczyzny, który był zdrajcą i palantem. Z gazet wiedziała, że Duke Kingsley zapisał cały majątek dwóm synom, a inne dzieci pominął.
Ponieważ jednak Clay zerwał kontakty z Kingsleyami, wydziedziczenie nie zabolało go tak bardzo, jak by mogło, gdyby wciąż liczył, że chociaż na łożu śmierci ojciec uzna go za swego prawowitego potomka.
– Clayton nie ma siostry. – Ciemnowłosy ranczer łypnął na nią, jakby była oszustką.
Nie mogła oderwać od niego oczu. Był taki… taki jak spod igły: wszystko na nim idealnie leżało, koszula, dżinsy.
Nie żeby teraz widziała jego dżinsy, ale pamiętała, jak opinały jego biodra i uda, gdy wszedł do baru.
– A ty masz tupet, nazywając siebie bratem Claya. Nic o nim nie wiesz!
Nie chcąc wdawać się w dyskusję z człowiekiem, który od pół roku wydzwaniał do Cyclone Shack i z którym rozłączała się, gdy tylko słyszała jego głos, McKenna przeszła na koniec lady, by obsłużyć innych gości.
Jeśli ten arogant z Montany chce sobie tu siedzieć, niech siedzi, ale z niej na pewno nie wyciągnie żadnych informacji. I w ogóle jak śmie twierdzić, że Clayton nie ma siostry?
Dwadzieścia minut później nadal wszystko w niej kipiało. Oczywiście starała się niczego po sobie nie okazać. Rozmawiała z Rykerem, który uznał, że skoro dzięki niej wygrał zakład, to wygraną powinien wydać w jej barze.
To znaczy, bar jeszcze do niej nie należał, ale to się zmieni, gdy spłaci Claytona.
Bo Clay chciał jej bar podarować, kiedy półtora roku temu przyjechała załamana do Dutch Harbor. Właśnie tak postępują członkowie rodziny, troszczą się o siebie.
Zerknęła na Quintona, który siedział tam, gdzie go zostawiła, tyle że już nie sam; towarzystwa dotrzymywała mu Angela Forrest, wdowa po kapitanie kutra, który utonął pięć sezonów temu. Atrakcyjna, wysportowana pięćdziesięciokilkulatka popijała piwo imbirowe, raz po raz kiwając z uśmiechem głową.
Miejscowi uwielbiali Angelę, która robiła, co mogła, by każdy przybysz do Dutch Harbor czuł się jak w domu. McKenna podejrzewała, że w podobny sposób witała załogantów męża. Przypuszczalnie połowa gości Cyclone Shack pływała z kapitanem Forrestem. Kapitan opiekował się nimi na morzu, a jego żona członkami rodzin pozostającymi na lądzie.
Ale Quintonem nie musiała się zajmować. Po pierwsze, Kingsley nie zamierzał tu długo zabawić, a po drugie, nie pasował do lokalnej społeczności.
Rozmyślania McKenny przerwał Ryker.
– Podoba ci się ten nowy, co?
– Chyba żartujesz! – oburzyła się i odrywając wzrok od Quintona, zaczęła zbierać puste butelki. – Dlaczego miałabym interesować się obcymi, kiedy najlepsi faceci pod słońcem mieszkają tutaj?
Ryker ryknął śmiechem.
– Najlepsi? Za takiego uważasz młodego Jenkinsa, którego tydzień temu wywaliłaś na zbity pysk?
McKenna wzdrygnęła się na wspomnienie piątkowego wieczoru. W barze panował tłok. Grupka podpitych młodych mężczyzn zaczepiała turystki.
McKenna straciła cierpliwość. Ich zachowanie było nie do przyjęcia, poza wszystkim innym obrażało ją jako kobietę. W dodatku odżyły w niej dawne traumy.
– Bez przesady, Ryker. – Wrzuciła butelki do pojemnika na szkło. – Billy i jego kumple to niedojrzałe młokosy. Zmężnieją po pierwszym sezonie połowowym na morzu.
Ryker spoważniał.
– Fakt. Morze nabije im rozumu do głowy i nauczy ich strachu przed Bogiem.
Zgarniając brudne naczynia, McKenna starała się nie patrzeć w stronę Kingsleya. Skoro Ryker był w stanie wyczytać coś z jej spojrzenia, powinna lepiej kontrolować emocje.
Kingsley budził jej zaciekawienie. Ale po osiemnastu miesiącach życia i pracy w miejscu, gdzie panował ziąb, gdzie ciągle padało, gdzie słońce nigdy nie wschodziło przed dziesiątą, a zmrok zapadał już siedem i pół godziny później, nauczyła się być silna, harda.
Psychicznie, emocjonalnie i fizycznie.
Potrafiła się opancerzyć i oprzeć pokusie, jaką stanowił przystojny ranczer. O to się nie martwiła. Znała takich jak on, więc poradzi sobie. Musi sobie poradzić po tym, jak poprzedni zarozumiały dupek złamał jej serce.
Minęła jedna godzina, druga, trzecia; Quinton nadal siedział przy barze. Deszcz przestał padać, ale wiatr wciąż hulał, a ziąb wdzierał się do środka, ilekroć ktoś otwierał drzwi. W pewnym momencie podeszła do Quintona i spytała, czy wybrał sobie coś z menu. W końcu prowadziła bar, a nie poczekalnię.
Lokal powoli pustoszał. Sprzątając po gościach, widziała, że Kingsley wcale nie szykuje się do wyjścia. Wcześniej rozmawiał z dwoma tubylcami, ale na pewno niczego się nie dowiedział, bo tylko ona znała miejsce pobytu Claya.
Myliła się, sądząc, że nie uzyskawszy odpowiedzi, Quinton wróci do Montany.
Był uparty i nie zamierzał się poddać. Z opowieści Claya jasno wynikało, że Kingsleyowie uważali, że z racji urodzenia wszystko im się należy.
Gdy ostatni goście wyszli, McKenna udała się za bar, wyłączyła muzykę i po raz pierwszy, odkąd Ryker rzucił uwagę, że Quinton się jej podoba, skierowała wzrok na niechcianego gościa.
– Zamykam – oznajmiła, ściągając z nadgarstka elastyczną opaskę.
Związała nią swoje potargane włosy. Odkąd wróciła z porannego połowu, nie miała chwili, by odpocząć, nie mówiąc już o zadbaniu o fryzurę. Nie żeby na gościu z Montany chciała wywrzeć jakiekolwiek wrażenie.
– A to znaczy, że nawet bogaci ranczerzy muszą stąd wyjść na ziąb.
Zgasiła światła nad półkami z alkoholem, po czym sięgnęła po wiszącą na wieszaku kurtkę. Wcześniej przy niej zostawiła wadery.
Quinton zagwizdał pod nosem.
– Zawsze jesteś taka zołzowata? – spytał, wstając.
Wysoki i barczysty, wydał jej się znacznie większy niż kilka godzin temu.
– Przepraszam, powinienem był pamiętać, że Clay ma przybraną siostrę, ale chyba nie możesz mnie winić, zważywszy na to, że prawie go nie widywałem. Zaraz po szkole wyjechałem z domu, a Clay, jak skończył osiemnaście lat, też rzadko wpadał do Silent Spring.
Więc czyja to wina, że bracia się nie znali? Bo przecież nie jej. Przypomniała sobie, co mówił Clay: że po maturze Quinton osiadł w Dolinie Krzemowej i jako student założył własną firmę technologiczną. A zatem byli niemal sąsiadami, kiedy ona mieszkała w San Francisco.
Nie lubiła myśleć o tamtym okresie swojego życia. I nie chciała kłócić się z Quintonem.
Spoglądając na niego, nagle poczuła suchość w ustach. Oraz złość na siebie.
Wzdychając ciężko, wciągnęła kurtkę.
– Nie winię. Ale nie podoba mi się, że nie potrafisz przyjąć odmowy do wiadomości. – Zaciągnęła suwak pod szyję. – Po swoich licznych telefonach powinieneś wiedzieć, że nie zdradzę ci adresu Claya. Więc po co przyleciałeś na Alaskę? Żeby usłyszeć to samo prosto w twarz?
– Czyli przyznajesz, że wiesz, gdzie Clayton przebywa? – Quint postąpił krok w jej stronę. W zgięciu jednej ręki trzymał kurtkę, w drugiej skórzaną torbę.
– Co za różnica, czy wiem, czy nie? Nigdy go nie znajdziesz, chyba że sam zechce być znaleziony.
Z kieszeni kurtki wyjęła czerwony wełniany szalik i owinęła go wokół szyi.
– Mówisz, że nie chce być znaleziony? Jesteś pewna, że to jego życzenie? – Quinton uniósł pytająco brwi. – A nie twoje?
Dreszcz przebiegł jej po krzyżu. Nikogo poza nimi w barze nie było, a stali zdecydowanie za blisko siebie.
Zmusiła usta do uśmiechu, ale udało jej się jedynie obnażyć zęby.
– Wszystko jedno czyje. Bo i tak go nie znajdziesz.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie.
– Szkoda – rzekł, przerywając ciszę. Włożył kurtkę. – Ale skoro tylko ty wiesz, gdzie Clay przebywa, to będziemy się codziennie widywać, dopóki mi nie powiesz.
Nagle doleciał ją jego zapach, który na moment rozproszył jej uwagę.
– Słucham? – Nie mając czym zająć dłoni, wsunęła ręce do kieszeni. Ogarnął ją dziwny niepokój.
– Nie wyjadę bez rozmowy z bratem – oznajmił Quinton. – Będę cię odwiedzał codziennie, dopóki Clay się ze mną nie skontaktuje albo ty mi nie powiesz, gdzie się ukrywa.
Poczuła ucisk w brzuchu.
Nie, nie bała się Quintona. Po prostu miała za sobą ciężki i stresujący dzień. Ale nie wyobrażała sobie, jak to będzie, jeśli zrobi to, co zapowiedział.
Jeśli codziennie będzie musiała na niego patrzeć.
– Nie licz na to – mruknęła i wyminąwszy go, skierowała się do wyjścia.
Jakimś cudem zdołał ją wyprzedzić.
Otworzył drzwi. Zawahała się, po czym lekko się schyliła i przeszła pod jego ramieniem. Dzięki Bogu nie padało.
– Do jutra, McKenno O’Brien. – Skinął na pożegnanie głową.
Przez moment z kamienną miną patrzyła na jego oddalającą się sylwetkę, potem obróciła się, by przekręcić klucz w zamku. Kiedy ponownie obejrzała się za siebie, na zabłocony parking wjechała furgonetka.
– To po mnie – wyjaśnił Quinton, chowając telefon do kieszeni. – Podrzucić cię?
– Nie trzeba. – Energicznym krokiem skierowała się do swojego samochodu.
Tu, na Aleutach, z dala od swojej bogatej rodziny i wypasionego domu, Quinton Kingsley nie wytrwa tygodnia. Tyle to ona z nim wytrzyma.
– W porządku. Dobranoc! – zawołał z nutą rozbawienia w głosie. – Do jutra.
A idź do diabła, pomyślała.
Najwyraźniej Quinton poprosił kierowcę furgonetki, aby zaczekał, aż ona wsiądzie bezpiecznie do swojego auta. Okej, może zachował się jak dżentelmen, ale to niczego nie zmieniało. Przywykł do tego, że zawsze osiąga cel. Tym razem jednak mu się nie uda.
Zamierzała mu pokazać, że nikt ani siłą, ani pieniędzmi nie zmusi jej, aby zdradziła jedynego człowieka, którego uważała za członka swojej rodziny.

Quinton Kingsley, właściciel firmy technologicznej w Dolinie Krzemowej, przybywa na Alaskę, by spotkać się z przyrodnim bratem Clayem. W domu brata zastaje piękną McKennę, która prowadzi jego bar, jeździ jego autem, pływa jego łodzią, mieszka w jego domu, lecz nie chce zdradzić, gdzie Clay przebywa. Podczas burzy i awarii zasilania McKenna i Quinton spędzają razem noc. Ona jednak okazuje mu nad ranem chłód – z obawy, że dla niego była to jedna z wielu przygód. Rozstają się, ale Quinton śni jej się każdej nocy...

Skandale to moja specjalność, Ucieczka przed paparazzi

Kali Anthony, Kim Lawrence

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1262

ISBN: 9788383428086

Premiera: 05-09-2024

Fragment książki

Skandale to moja specjalność – Kali Anthony

– Ziemia ziemi – prochy prochom – popioły popiołom…
Sara stała przy wyjściu z królewskiego mauzoleum, gdy duchowny rozpoczął ceremonię pochówku trzech pokaźnych rozmiarów sarkofagów – króla, królowej i księcia koronnego.
Nie zwracała uwagi na ludzi wokół, koncentrując się całkowicie na sarkofagu ze szczątkami księcia koronnego Ferdinanda Betencourta, spowitym flagą państwową i udekorowanym liliami, których zapach wypełniał mauzoleum. Jeszcze dziesięć dni temu Sara Conrad była narzeczoną księcia. Kobietą, która niedługo miała zasiąść na tronie…
Histeryczny chichot wydobył się z jej gardła, zanim zdążyła mu zapobiec. Przycisnęła ręcznie wyszywaną chusteczkę do ust, szydząc w duchu z własnej naiwności.
„Będziesz trwać u jego boku, rodzić mu dzieci, ale nigdy nie zdobędziesz jego serca…”
Pełne jadu słowa usłyszała podczas balu, który odbył się zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Wypowiedziała je jakaś kobieta, wysoka, elegancka, elokwentna i będąca dokładnym przeciwieństwem Sary, wskazując dobitnie, gdzie jest jej miejsce w hierarchii potrzeb Ferdinanda.
Pospiesznie ocierała teraz oczy, udając, że niestosowny wybuch śmiechu był tak naprawdę wybuchem płaczu. W rzeczywistości żałobę po stracie Ferdinanda odbyła wiele miesięcy przed jego przedwczesną śmiercią. Stało się to wtedy, gdy destrukcji uległo jej niedorzeczne marzenie, że po ślubie Ferdinand znajdzie czas, by ją pokochać. Trzymając chusteczkę nadal przy twarzy, rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę reszty żałobników. Po jej plecach przebiegł dreszcz i obróciła się jeszcze dalej w prawo, napotykając wlepione w siebie spojrzenie mężczyzny, którego nie znała. Obca twarz w małym gronie znanych jej ludzi. Nie zauważyła go wcześniej, co było dziwne, bo zdecydowanie się wyróżniał. Imponującym wzrostem, perfekcyjnym krojem ciemnego garnituru i pewnością siebie. Widać po nim było bogactwo od pokoleń. Jedyną rzeczą, która Sarze nie pasowała, był wyraz znudzenia na jego twarzy, podczas gdy otaczające go osoby wydawały się pogrążone w bólu. Niezależnie od tego, był niesamowicie męski i miał uroczy dołeczek w brodzie. Intensywność jego spojrzenia sprawiła, że Sara poczuła się więźniem w swoim ciele spowitym w czarne i smutne ubranie. Tymczasem w jej sercu panowała wiosna.
Niestety nie była w stanie kontrolować reakcji na tego absorbującego mężczyznę. Podobnie nie potrafiła zapanować nad gniewem z powodu farsy, w jakiej od dłuższego czasu zmuszona była brać udział. Wszyscy utwierdzali ją w przekonaniu, że będzie żyła w udanym związku z przyszłym królem, tymczasem związek ten nie opierał się na dojrzewającej powoli miłości, lecz na absolutnej obojętności – przynajmniej ze strony księcia koronnego.
Nieznajomy przechylił lekko głowę, unosząc wyżej brew. Uśmiech igrający na kształtnych ustach zdawał się mówić: Wiem, o czym myślisz.
Gorące spojrzenie prześlizgnęło się po całej jej sylwetce i Sara spuściła oczy, czując, jak jej ciało staje w płomieniach. Dawno już żaden mężczyzna tak na nią nie patrzył. Co więcej, domyślił się, że Sara wcale nie jest pogrążona w żałobie. Jej serce biło teraz w rytmie uwodzicielskiego tanga.
Odwróciła głowę, zanim jej usta zdążyły odpowiedzieć uśmiechem, co byłoby zupełnym nietaktem i zaprzeczeniem wieloletnich przygotowań do roli przyszłej królowej. Pewne rzeczy się o sobie wie i Sara wiedziała, że nie byłaby dobrą królową. Nic zatem dziwnego, że Ferdinand jej nie pokochał. Kłębiło się w niej za dużo emocji, których poskromienia żądali od niej rodzice i pracownicy pałacu obarczeni zadaniem przyuczenia jej do przyszłej roli.
Musisz się mocniej starać, Saro… – To była stała śpiewka przy każdym uśmiechu nie w porę czy, o zgrozo, wybuchu śmiechu. Wszyscy wkładali serce i duszę w wyciśnięcie z Sary resztek radości życia.
I prawie się to udało.
Ten problem nie dotyczył jej najlepszej przyjaciółki i jedynej ocalałej z rodziny królewskiej Lauritanii. Annalise stała naprzeciwko Sary. Smukła, osamotniona postać z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Czy tak samo jak kiedyś Sara bała się teraz tego, że będzie musiała zasiąść na tronie? Czy marzyła o tym, by wyrwać się ze złotej klatki?
Sara nie umiała powiedzieć. Wiedziała natomiast, że królowa Lauritanii musiała wyjść za mąż. Czy znajdzie miłość, o czym zawsze marzyła?
Sara ponownie wbiła wzrok w podłogę, wykręcając w dłoniach chusteczkę, modląc się w duchu, by przyjaciółka nie domyśliła się tego, o czym myśli Sara. Teraz, gdy Ferdinand nie żył, świat wydawał jej się o wiele przyjemniejszym miejscem, ponieważ była… wolna. Wolna od oczekiwań, które zmieniły jej życie w udrękę.
Jej los rozstrzygnął się tuż po urodzeniu. Została wtedy obiecana księciu koronnemu i w stosownym czasie miała zostać jego żoną i królową. Dziś – po raz pierwszy od dwudziestu trzech lat – była panią swojego życia. Nie była już związana z osobą, która miała wiele twarzy, a żadna z nich nie była prawdziwa. W dniu tego przeklętego balu zrozumiała, że Ferdinand nigdy jej nie pokocha. Mówił o tym, że ich małżeństwo jest dla niego wyłącznie obowiązkiem wobec ojczyzny i niczym więcej. Nie obiecywał jej wierności, lecz samotność w związku pobawionym uczucia. Nie miała wtedy jak uciec od machiny ślubnej, która ruszyła już pełną parą.
A teraz? Czuła ulgę, która niczym miękki koc otuliła jej ramiona, ale czy zasługiwała na potępienie? Zajmowała się wyłącznie sobą, podczas gdy monarchia w jej kraju prawie upadła. Inna sprawa, że dawniej nie mogła sobie na to pozwolić. Bycie królową brzmiało świetnie, gdy była małą dziewczynką, która chciała chodzić na bale i pozować do zdjęć w koronie, ale z czasem ta perspektywa ciążyła jej coraz bardziej, aż wreszcie przygniotła ją do ziemi niczym lawina. Bezwzględność mediów, zawiść, brak prawdziwych przyjaciół i zewsząd tylko oczekiwania.
Sara wróciła myślami do rzeczywistości, przekonując się, że mrowienie w ciele wywołane spojrzeniami nieznajomego mężczyzny, nie ustąpiło. Zerknęła jeszcze raz w jego stronę. Nadal na nią patrzył z tym dziwnym rozbawieniem. Myśli Sary powędrowały w zdecydowanie niestosownym kierunku, gdy wyobraziła sobie siebie całującą mężczyznę.
Gdyby miała przed sobą inną przyszłość, może wykazałaby się odwagą i przejęła inicjatywę. Ale choć chciała ulec pokusie, to jednak w jej głowie od razu rozległ się dzwonek alarmowy. Mężczyźni mający władzę, tacy jak Ferdinand czy ten tutaj czarujący nieznajomy, nie dostrzegali w kobietach ich indywidualności. Sara uważała się za coś więcej niż tylko ozdobę, pomimo że tak właśnie była traktowana od czasu ogłoszenia zaręczyn z przyszłym królem. Miała się uśmiechać na zawołanie, urodzić śliczne dzieci i wtapiać się w tło, gdy nie będzie potrzebna. Szczęśliwie, to już było za nią.
Sara westchnęła z żalem. Musiała zapomnieć o przystojniaku, który kazał jej marzyć o rzeczach, które i tak nigdy by się nie spełniły. Zamiast tego znów poświęciła więcej uwagi przyjaciółce. Annalise podeszła do przodu i przystanęła przy sarkofagach, ale zanim to zrobiła, obejrzała się na Sarę. Miała podkrążone oczy, usta lekko jej drżały. Sara wolałaby podejść do niej i pocieszyć ją, a nie stać z dala od królowej, jak wymagał tego protokół.
Obie były młode i obie straciły świat, jaki do tej pory znały. Ich życie nigdy już nie będzie takie samo.
Sara skłoniła lekko głowę, żegnając się milcząco z monarchią. Miała wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie rozumiała tego świata. Nie odnalazła w nim szczęśliwego zakończenia. Miała przed sobą nowe życie. Musiała tylko zaczekać, aż nadarzy się okazja. A czasu miała teraz całe mnóstwo.

Lance nie znosił pogrzebów. Nie przeszkadzało mu, że były smutne. W jego pojęciu życie było nieustającą paradą składającą się z żałoby i utraconych szans. Nie cierpiał hipokryzji. Zmarli we wspomnieniach żywych w ogóle nie przypominali osób, którymi byli za życia. Trójka zmarłych, których zasługi wspominano dziś, należała do tego właśnie rodzaju. Opisy ich dokonań czy charakterów były niczym więcej jak wytworem fantazji. On na pewno nie zapamięta ich w ten sposób.
Został zaproszony, by pełnić funkcję oficjalnego świadka pogrzebu, zgodnie z wymogiem archaicznej już dziś konstytucji Lauritanii. Tak więc wrócił do miejsca, gdzie spędził lata nauki w szkole średniej, gdy jego ojciec pełnił funkcję ambasadora Wielkiej Brytanii. Lance czuł, że powinien uznać zaproszenie za zaszczyt. Jego niedawno zmarły ojciec przyjaźnił się z lauritańską rodziną królewską, sądząc, że pomoże w ten sposób swojemu synowi jako przyszłemu księciu Bedmore. W rzeczywistości jednak Lance nigdy nie wróciłby to tego konserwatywnego kraiku, nawet gdyby dostał osobiste zaproszenie od królowej. Zrobił to jedynie na prośbę swojego najlepszego przyjaciela i partnera biznesowego Rafe’a De Villiers.
Rafe i on spotkali się tutaj, w prestiżowej Akademii Królewskiej i obaj – każdy na swój sposób – prowadzili walkę z arystokracją Lauritanii. Mieli zasadę, że jeśli któryś z nich poprosi o pomoc, drugi spełni prośbę bez gadania. A ponieważ obaj byli traktowani jako obcy w akademii – Rafe wywodził się z ludu, zaś Lance był obcokrajowcem – zawsze trzymali się razem.
Tak więc stał teraz na stypie z kieliszkiem wina w ręce, otoczony morzem ludzi. Jego zadaniem było relacjonowanie Rafe’owi machinacji politycznych arystokracji, ponieważ przyjaciel nigdy nie otrzymałby zaproszenia na pogrzeb członków rodziny królewskiej. Nie miał najmniejszej ochoty na odnawianie znajomości z ludźmi, z których wielu szykanowało ich, zanim on i Rafe połączyli siły i reszta chłopców przekonała się, że należy się z nimi liczyć. Było to trudne, zwłaszcza że niektórzy próbowali zafałszować historię i próbowali z nim rozmawiać, jakby przeszłość nie istniała. Całkiem możliwe, że powodem było jego pochodzenie. Dziedziczny tytuł księcia dawał pewne przywileje.
Samo przebywanie tutaj wyostrzyło Lance’owi zmysły. Rafe coś kombinował i dotyczyło to na pewno młodej królowej, która zgodnie z konstytucją Lauritanii musiała wyjść za mąż, i to szybko. W tej chwili otaczali ją wszyscy przyjaciele rodziny królewskiej, trzymający za plecami noże i gotowi wbić je sobie nawzajem w plecy, walcząc o jak największe wpływy. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią, a Lauritania była krajem tkwiącym mentalnie w przeszłości.
Lance opróżnił kieliszek i zatrzymał przechodzącego obok kelnera, by wziąć z tacy kolejny. Królowa, aczkolwiek urodziwa, w ogóle go nie interesowała, może tylko jako temat rozważań akademickich. Jego nieco leniwe spojrzenie powędrowało po sali i zatrzymało się na czymś o wiele ciekawszym. Eksplozja olśniewającej urody i seksapilu, na co zwrócił uwagę już w mauzoleum.
Nawet spowita w czerń jak reszta gości, wydawała się przyciągać spojrzenia jak magnes. Śmiech na pogrzebie musiał budzić zainteresowanie, ale wyglądało na to, że nikt prócz niego go nie zauważył. Tak czy inaczej wyróżniała się, wyglądając na zupełnie nieporuszoną nieszczęściem, nad jakim wszyscy dookoła ubolewali. Była oszlifowanym diamentem wśród czarnych bryłek węgla, a on uwielbiał wszystko, co jasne, roziskrzone i przykuwające uwagę. Takich ludzi znał w swoim życiu zdecydowanie za mało.
Gdy pochwycił jej spojrzenie, prawie się uśmiechnęła. W dniu przesyconym smutkiem, ona wydawała się kipieć nadzieją. Wyczuł w niej coś szalonego i trudnego do okiełznania, co w zwykłych warunkach byłoby pretekstem do poderwania jej i zaciągnięcia do łóżka. Może właśnie to powinien zrobić, by przełamać rutynę…
Stała po przeciwnej stronie sali. Złociste włosy miała upięte na karku i częściowo schowane pod czarnym kapeluszem. Zaczął się przeciskać w jej stronę. Na szczęście był o głowę wyższy niż większość gości, więc nie mogła, ot tak, zniknąć mu z oczu. Przyspieszył, czując, jak serce obija się głucho w jego piersi. Uważał, że los stanowczo powinien mu zrekompensować dzisiejszą wizytę tutaj.
Kobieta nie patrzyła w jego stronę, jej spojrzenie utkwione było gdzieś dalej. Była wyprostowana jak struna i miała wysoko uniesioną głowę, jakby sala była jej królestwem, a zgromadzeni na niej – poddanymi.
Doskonale dopasowana, nieco konserwatywna czarna sukienka akcentowała kobiece krągłości. Długość do kolan pozwalała docenić zgrabne łydki. Kilka pasm kręconych włosów wymknęło się z upięcia. Lance miał ochotę odsunąć je na bok i przyłożyć usta do idealnie gładkiej szyi, by ogrzać się jej ciepłem. Ciekawe, czy wtedy by się uśmiechnęła, albo jeszcze lepiej, rozkosznie westchnęła.
Dopiero z bliska uświadomił sobie, że kobieta jest drobniejsza, niż mu się zdawało. Nawet w pantoflach na wysokich obcasach sięgałaby mu może do brody, gdyby ją do siebie przytulił. Miała idealny wzrost i figurę. Podszedł ją z boku i gdy był tuż, tuż, pochylił głowę i mruknął zniżonym głosem:
– Niegrzeczna z pani dziewczynka.
Kobieta obróciła się gwałtownie i zobaczył jej zaróżowione policzki oraz szeroko otwarte oczy, zbyt niewinne w porównaniu z kimś tak zblazowanym jak on. Urodził się cynikiem, tak przynajmniej twierdziła jego matka. Nie było to tak do końca prawdą. Stał się cyniczny w dniu, w którym rodzice praktycznie sprzedali jego siostrę Victorię facetowi, który zaoferował najwięcej pieniędzy. Wszystko po to, by pchnąć karierę ojca naprzód. Lance wolał kobiety równie znudzone światem jak on, nie kogoś tak świeżego i radosnego jak kwiat na wiosennej łące.
Lance nie mógł oderwać od niej oczu. Znał wiele pięknych kobiet. Był od nich uzależniony, ale nigdy jeszcze nie spotkał kogoś, kto miałby tyle charyzmy, by rozświetlić okolicę blaskiem porównywalnym z letnim słońcem.
Kobieta przechyliła głowę i popatrzyła na niego oczami w kolorze błękitnego nieba. Pociągnięte różową szminką usta wyrażały zaskoczenie. Co prawda to ona się zaczerwieniła, ale za to on nie potrafił wydobyć z siebie słowa.
– Dlaczego? – spytała melodyjnym głosem, odnosząc się do jego zaczepki.
Żadnego: Słucham? Albo: Kim pan, do licha, jest? Był pewien, że ta kobieta skrywa wiele sekretów i chciał poznać je wszystkie. Widział to po jej oczach, w których odbiła się obawa, że ktoś może się domyślić, co takiego próbuje ukryć. Różowe usta rozchyliły się, by wciągnąć powietrze. Marzył o tym, by je pocałować. Coś podobnego mogło ujść na przyjęciu weselnym, ale na stypie wywołałby gigantyczny skandal. Z drugiej strony większość swego dorosłego życia spędził, wywołując skandale. Doprowadzenie ojca do rozpaczy z powodu jego zachowania stało się z czasem największą misją Lance’a. Dziś ojciec już nie żył, ale za Lance’em nadal ciągnęła się reputacja skandalisty.
Nie odpowiedział na jej pytanie, dlatego uniosła wąskie, jasne brwi, domagając się wyjaśnienia. Zrobił krok do przodu i ponownie schylił głowę. W jego nozdrza uderzył aromat jabłek z sadu i kwiatów. Świeży i odurzający.
– Próbowała się pani nie roześmiać.
Jej twarz pokryła się nieco ciemniejszą czerwienią. A więc miał rację. Dzisiejszy dzień i ta okazja nie były dla niej powodem do żałoby. Dłonią w eleganckiej rękawiczce dotknęła sukni na wysokości dekoltu.
– To by było rzeczywiście niestosowne.
Lance’owi spodobało się, że nie próbowała zaprzeczać. Fascynująca kobieta. Spojrzała na niego ponownie i tym razem jej oczy zamglone były łzami. I choć Lance bardzo dbał o to, żeby nie być dżentelmenem, zachował jednak resztki dobrych manier. Wyjął z kieszeni chusteczkę i podał jej. Zrobił to dlatego, że nie znosił łez. Zwłaszcza wtedy, gdy nie potrafił im zaradzić. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i otarła oczy.
– Może i tak, ale ja zachowuję się niestosownie przez cały czas, więc sądzę każdego według moich standardów. Zawsze powtarzam, że życie przestaje być zabawne, jeśli nie można się z niego śmiać. – Słynął z tego, że nie bierze życia na poważnie. Był to mit, który starannie pielęgnował. Niektóre sprawy, jak choćby aktualną sytuację siostry, traktował śmiertelnie poważnie. Wszystko inne było po prostu mało ważne.
Kobieta stojąca przed nim rozchmurzyła się nieco. Chyba powinien się teraz przedstawić, ale było coś fascynującego w tym, że nie znali swoich nazwisk, więc postanowił jeszcze z tym poczekać.
Przymrużyła oczy i cień długich rzęs padł na zaróżowione policzki.
– Był pan w mauzoleum. Czy powinnam pana znać?
Położył dłoń na piersi i cofnął się, jakby go uraziła do żywego.
– Naturalnie, że tak. Każdy mnie zna. – W jej oczach rozbłysły iskry wesołości. Wolał je niż łzy. – Lance Astill. Mój ojciec przez wiele lat był ambasadorem Wielkiej Brytanii w Lauritanii. A pani to…
Kobieta podała mu rękę. Pochylił się nad nią, ale nie śmiał dotknąć ustami jedwabiu czarnej rękawiczki, choć bardzo tego pragnął. Dzisiejsze spotkanie było rozgrywką, a on był mistrzem wszelkich gier.
– Sara Conrad – odpowiedziała, gdy się wyprostował. Zabrzmiało to znajomo. O ile się nie mylił, jeden ze szkolnych łobuzów, który uprzykrzał mu życie w szkole, miał na nazwisko Conrad. – Byłam narzeczoną księcia.

Ucieczka przed paparazzi – Kim Lawrence

Dochodziła północ. Gianni wreszcie dotelepał się na miejsce wypożyczoną, zdezelowaną terenówką z napędem na cztery koła. Jego luksusowy, sportowy samochód, którym jeździł na co dzień, musiał jeszcze kilka dni postać u mechanika. Wyjazd był nieplanowany, więc wypożyczył tego grata i ruszył w trasę. Oczywiście mógł wybrać lepsze, droższe auto, ale nie chciał rzucać się w oczy na tych wiejskich drogach. W tej podróży kluczową rolę odgrywała dyskrecja. Musiał po prostu na kilka dni zniknąć z radaru, specjalnie na życzenie Samanthy. Szkoda, że wybrała najgorszy moment z możliwych!
Parę tygodni wcześniej został poproszony o odczyt na międzynarodowym festiwalu literackim. Impreza była niezwykle prestiżowa; w poprzednim roku zaszczyt ten przypadł jednemu z laureatów Nagrody Nobla. Gianni Fitzgerald, szef jednego z największych wydawnictw na świecie, przez nagłą prośbę Samanthy musiał odwołać swój udział w festiwalu i wiedział, że organizatorzy poczują się bardzo urażeni i prawdopodobnie nie zgłoszą się do niego w przyszłym roku. Miał nadzieję, że przynajmniej ta urocza, młoda modelka, której miał właśnie w tej chwili dotrzymywać towarzystwa w łóżku, będzie nieco bardziej wyrozumiała. Ale jeśli nie… cóż, na świecie jest wiele innych modelek.
Zerknął na tylne siedzenie. Jego syn, Liam, spał od całych pięciu minut – pięć minut błogiej ciszy, przerywanej jedynie niepokojącym warczeniem i charczeniem antycznego silnika. Żadnego płaczu, wycia, pojękiwania, narzekania, a przede wszystkim – wymiotowania! Gorzki półuśmiech wykrzywił kąciki ust Gianniego, gdy przypomniał sobie swój filozoficzny spokój podczas rozmowy z Clare, niani Liama, która odradzała mu tę podróż. Radziła, aby zabrał ją razem z nimi.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł wtedy. – Jest późno, a Liam jest zmęczony. Prawdopodobnie prześpi całą drogę. Choć mam świadomość, że jesteś niezastąpiona, Clare, sądzę, że dam sobie radę. Baw się dobrze na urlopie!
Wziął od niej specjalne opaski podróżne i nawet wysłuchał jednym uchem jej szczegółowych instrukcji, jak powinien je zapiąć na nadgarstkach Liama, aby podczas podróży nie dopadły chłopca mdłości. Gdy Clare dalej bombardowała go innymi poradami, Gianni już się wyłączył, myśląc sobie: Jak trudnym zadaniem może być zapakowanie śpiącego czterolatka na tylne siedzenie samochodu i przejechanie stu kilometrów?
Potrząsnął głową i westchnął. Cieszył się, że nie wypowiedział tamtej myśli na głos, ponieważ czułby się jeszcze większym głupcem niż w tej chwili. Popełnił dwa gigantyczne błędy. Po pierwsze, zostawił opaski podróżne na stoliku w domu. Po drugie, podczas pierwszego postoju dał się uprosić Liamowi i kupił mu hamburgera i frytki. Och, gdyby przewidział katastrofalne skutki tej decyzji…
– Brawo, Gianni. Świetnie się spisałeś – mruknął do siebie z ironią, odczepiając pasy fotelika dziecięcego, w którym siedział jego syn, usiłując jednocześnie nie zaciągać się powietrzem. Perfumowane chusteczki, które podarowała mu pełna współczucia kobieta na stacji benzynowej, nie usunęły całego brzydkiego zapachu. Gianni wziął na ręce śpiące dziecko i zamknął drzwi kolanem. Odgłos przeszył nocną ciszę niczym wystrzał z karabinu.
– Spokojnie, mały. Idziemy spać – wyszeptał, gdy synek podniósł na chwilę powieki.
Domek kryty strzechą wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiejś starej pocztówki. Lucy, która zwykle wstawała o jakiejś nieludzkiej godzinie, aby nakarmić żywy inwentarz oraz bezpańskie zwierzęta, które od kilku lat regularnie przygarniała, prawdopodobnie już spała. Nie chciał jej ani budzić, ani wysłuchiwać krytyki swoich rodzicielskich talentów – a Lucy nigdy nie owijała w bawełnę – więc jak najciszej przemaszerował przez wysypany żwirem podjazd, a następnie zdjął klucz, który Lucy trzymała na belce nad drzwiami.
Pchnął drewniane, pomalowane na czerwono drzwi. Światło księżyca, który wyłonił się zza chmury, podświetliło wnętrze korytarza na tyle, aby Gianni mógł wejść na schody, nie zapalając lampek. Zapakował Liama do łóżka w małym pokoiku na tyłach domu, po czym zszedł do samochodu po bagaże. Wrócił do sypialni i ostrożne zdjął z chłopca ubrudzone ubranie. Na szczęście mały ani drgnął. Smacznie spał, oddychając cichutko, i nawet nie podniósł powiek, gdy Gianni przebrał go w czystą piżamkę. Z kąpielą muszą zaczekać do rana. Odgarniając kosmyki ciemnych włosów z lepkiego od potu czoła, Gianni odetchnął z ulgą, a ostre, twarde rysy jego przystojnej twarzy nieco zmiękły, gdy spojrzał na cherubinkową buzię synka. Poczuł dobrze znany przypływ dumy i – nie bał się tego słowa – miłości.
Fakt, że miał spory udział w stworzeniu tak doskonałej, pięknej istoty nadal napełniał go podziwem, ale też lekkim niedowierzaniem. Choć przyjście na świat Liama nie było zaplanowane, ojcostwo było dla Gianniego najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała, choć nie zawsze było różowo. Samotnie rodzicielstwo to trudna misja. Mimo to już od pierwszego dnia, od pierwszego oddechu chłopca, Liam stał się centrum jego wszechświata.
Uchylił okno, zaciągnął zasłony i ostatni raz zerknął na dziecko. Stłumił ziewnięcie i, nieludzko umordowany, poczłapał do własnego, sąsiedniego pokoju. W połowie drogi zatrzymał się nagle. Przyszło mu do głowy, że jeśli Lucy obudzi się wcześniej od niego i ujrzy zaparkowany przed domem nieznany samochód, może się przestraszyć. Kiedyś była najbardziej ufną osobą na ziemi, ale po paru przykrych incydentach miała powód, żeby bać się nieznajomych. Gianni uznał, że powinien jej napisać karteczkę z krótkim wyjaśnieniem. Śpiące w kuchni psy wstały, aby go leniwie powitać. Poklepał je po karkach i położył karteczkę na stole obok pudełka z płatkami śniadaniowymi, po czym dotarł wreszcie do łóżka, wcześniej zaglądając na sekundę do synka.
Zasnął niemal w tym samym momencie, gdy jego głowa dotknęła poduszki. Obudziło go dopiero wdzierające się przez okno słońce. Gdzie jestem? – zapytał odruchowo. Uczucie zdezorientowania trwało tylko sekundę lub dwie, bowiem zastąpiło je coś innego, bardzo dziwnego. Pierwszy raz w życiu coś takiego go spotkało. Miał trzydzieści dwa lata, nie pędził żywota mnicha klasztornego i w jego życiu bywały momenty, które wolałby wyrzucić z pamięci, ale nigdy wcześniej nie obudził się w łóżku z… zupełnie obcą osobą!
Nie znał tej kobiety. Nigdy wcześniej jej nie widział. Miał co do tego całkowitą pewność, ponieważ nigdy nie zapomniałby takiej burzy płomiennych loków. Wsparł się na łokciu i przebiegł wzrokiem po szczupłych plecach pogrążonej we śnie młodej kobiety, która jedną rękę miała wsuniętą pod policzek, a drugą wyciągniętą na kołdrze. Przesunął wzrokiem od jej niepomalowanych paznokci aż do lekko wystających kości obojczyka. Miała karnację charakterystyczną dla rudowłosych: bladą i mleczną, obsypaną gdzieniegdzie piegami, które podświetlało wpadające przez okno słońce.
Podejrzewał, że jest naga. Zupełnie naga. Gdyby ktoś w tym momencie wpadł do pokoju, zapewne by założył, że oni… ona i on… Chwileczkę! – pomyślał zaniepokojony. Czyżby ktoś chciał go w coś wrobić? Czy to jakaś celowa, perfidna akcja któregoś z jego wrogów lub brukowców? Wpadasz w paranoję, chłopie, zganił się w myślach. Potarł skronie, próbując uruchomić umysł wciąż oblepiony pajęczyną snu. Najpierw wyrzucił z głowy teorie spiskowe. Przecież nikt nie znał miejsca jego pobytu. Akurat o to przed wyjazdem się zatroszczył. O co więc w tym wszystkim chodzi? Kim jest ta naga kobieta w jego łóżku? Mrocznym spojrzeniem przebiegł po jej ramieniu. Nie miał wątpliwości, że skóra nieznajomej musi być niesamowicie gładka, wręcz jedwabista… Przymknął powieki, by zebrać myśli. Dopiero po chwili przyszła mu do głowy zupełnie oczywista refleksja: przecież to nie jest jego łóżko ani jego dom. Czy to możliwe, że ona już tu leżała, kiedy przyszedł – i był zbyt zmęczony, żeby zauważyć jej obecność?
Tak, możliwe! A nawet wysoce prawdopodobne…
Nie odrywając wzroku od nieznajomej, powoli usiadł w łóżku. Nie obudził jej. Odetchnął z ulgą. Omiótł wzrokiem pokój, szukając swoich ubrań. Gdy wreszcie je odnalazł, było już za późno – kobieta ziewnęła i przeciągnęła się jak kotka, odsłaniając dolną część pleców i kawałek lewego biodra. Po chwili znowu się poruszyła. Gianni tym razem dostrzegł już centymetr rozkosznego rowka pomiędzy jej pośladkami. Przełknął głośno. Dostrzegł, że jej powieki powoli się podnoszą. Wciągnął w płuca haust powietrza, szykując się na tę niezręczną konfrontację…
Boże, niech tylko nie krzyczy! – modlił się w duchu.
Nie krzyknęła. Zamrugała dwa razy i uśmiechnęła się ciepło i słodko, wpatrując się w niego oczami nadal zasnutymi mgiełką snu. Gianni poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie dane mu było w życiu ujrzeć.

Jak zwykle Miranda obudziła się minutę przed dzwonieniem budzika. Nigdy nie rozumiała, jak to możliwe. Widocznie miała wrodzony dar. Dzisiaj powinna wcześnie wstać z łóżka. Musiała nie tylko nakarmić zwierzęta, ale też uporać się z natłokiem innych czynności. Lista obowiązków, których wypełnienia oczekiwała od niej Lucy, jej pracodawczyni, była wyjątkowo długa i drobiazgowa.
Każde ze zwierząt mieszkających na farmie miało własne imię: stary koń, kucyk szetlandzki, osiołki, a nawet wszystkie kaczki i kury. Mirandzie wszystkie ich imiona jeszcze się trochę plątały, ale zawsze z wielkim uczuciem opiekowała się każdym zwierzęciem. Od Lucy otrzymała również precyzyjny harmonogram sprzątania, który wydawał jej się zbyt drobiazgowy, ale przecież dostawała za swoją ciężką pracę całkiem niezłe pieniądze. Jej rodzice uważali, że tego typu zajęcie jest upokarzające dla kogoś z jej umiejętnościami i kwalifikacjami.
Miranda westchnęła i wtuliła twarz w miękką poduszkę. Cóż, lubiła to, co robi, ale rzeczywiście nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Tamtego dnia, gdy wszystko się zmieniło, zawaliło, i postanowiła rzucić swoją dotychczasową pracę, miała wrażenie, że już nigdy do siebie nie dojdzie. Gdyby jej siostra, Tamara, nie sprzątnęła jej sprzed nosa faceta, u boku którego Miranda planowała się zestarzeć, być może ten stan zawieszenia – beznadziejnego zakochania – trwałby wiecznie i Oliver nigdy nie zauważyłby, że Miranda jest kimś więcej niż tylko świetną nauczycielką zajęć praktyczno-technicznych.
Nie, wcale nie świetną, lecz wybitną! – poprawiła się w duchu w myśl swojej nowej filozofii „chwal się tym, co masz”. Dlaczego wcześniej nie stosowała się do tej zasady? Gdyby pochwaliła się swoją niezłą figurą, nosząc bardziej kobiece ubrania, takie jak Tamara, być może Oliver, dyrektor szkoły, w której uczyła, zwróciłby uwagę nie tylko na malinowe babeczki, którymi częstowała go w pokoju nauczycielskim.
Miranda doszła do wniosku, że pomijając złamane serce, czuje się całkiem dobrze. Zazwyczaj miała kłopot ze spaniem w nowym miejscu, ale ta noc, tak samo jak poprzednie, minęła jej jak mgnienie. Spała jak dziecko. Nadal nie podnosząc powiek, przekręciła się w lewy bok. Prawa dłoń dotknęła ściany, a lewa czegoś ciepłego i twardego…
Otworzyła oczy.
Poczuła strach, ale tylko przez sekundę. Odprężyła się i uśmiechnęła, wiedząc, że to tylko sen, ponieważ żaden żyjący na ziemi mężczyzna nie ma takiej twarzy. Twarzy, która byłaby arcydziełem natury. Wpatrywała się z przyjemnością w to oblicze godne mrocznego anioła. Ostry nos, wydatne kości policzkowe, szerokie i inteligentne czoło oraz mocna szczęka. Gdy spojrzała w podłużne, ciemne oczy oprawione długimi rzęsami i grubymi brwiami, prawie poczuła, że w nich tonie. Ratując się przed tym uczuciem, przeniosła spojrzenie na jego usta, idealnie wykrojone, niemal zbyt zmysłowe jak na mężczyznę. Malutka blizna w kształcie księżyca przy prawym kąciku ust jedynie podkreślała uderzającą urodę jego twarzy. Przypomniała sobie zdanie, które wyczytała w jakiejś książce: piękno to doskonałość z rysą.
– Dzień dobry.
Jego głos również mógł należeć tylko do mężczyzny ze sennego marzenia. Był głęboki, gardłowy. Wyczuwała nawet jakieś ślady obcego, egzotycznego akcentu. Omiotła wzrokiem jego szerokie, muskularne ramiona i cień zarostu na kanciastej szczęce. Tak, był ucieleśnieniem marzeń kobiet… Och, jaka szkoda, że to tylko sen! – zawyła w duchu. Wyjątkowo realistyczny sen. Wciągnęła w nozdrza mocny zapach ciepłego, męskiego ciała, wyczuwając nutę jakichś drogich perfum. Mimo wszystko osobiście wolała subtelnych i wrażliwych mężczyzn. Takich jak… Oliver. Jej ideał. Westchnęła na myśl o nim. Spotkała swój ideał, prawie codziennie z nim pracowała i powoli zaczynała godzić się z tym, że on nie myśli o niej w takich kategoriach… A potem nagle zakochał się w jej siostrze bliźniaczce! Przeżyła szok. Płakała po nocach. Ukrywała swoje cierpienie… tak umiejętnie, że jej siostra niczego się nie domyślała. Gdy w przeddzień ślubu Tamara wyznała, że jest w ciąży z Oliverem, Miranda jakimś cudem zdołała wypowiedzieć odpowiednie słowa odpowiednim tonem, a nawet okrasić je słodkim uśmiechem. Zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem nie minęła się ze swoim powołaniem – powinna zostać aktorką, a nie nauczycielką! Tamtego dnia zrozumiała jednak, że dłużej tego nie wytrzyma. Dalsza praca w szkole, w której Oliver, teraz mąż jej siostry, był dyrektorem, nie wchodziła w grę. Z Tamarą nigdy nie łączyła jej tak bliska, empatyczna więź, jaka podobno istnieje pomiędzy innymi identycznymi bliźniętami, lecz Miranda wiedziała, że jej siostra prędzej czy później dowie się o wszystkim. Wystarczyło jedno słowo, jedno spojrzenie, a jej tajemnica wyszłaby na jaw. Nie mogła do tego dopuścić. Aktualnie Tamara spędzała idylliczne wakacje na greckiej wyspie ze swoim cudownym mężem. Miranda ponownie skupiła się na wyśnionym mężczyźnie, który nadal nie zniknął. Co więcej, w jego oczach dostrzegła dziwny błysk. Patrzył na nią tak, jakby chciał ją pocałować…
O, Boże! – zawołała w myślach. To nie jest sen! W moim łóżku jest jakiś facet!
Zaczął dzwonić budzik. Wyłączyła go, sięgając ponad głową nieznajomego, a następnie owinęła się kołdrą i wyskoczyła z łóżka, jakby nagle stanęło w płomieniach. Z oczami wypełnionymi po brzegi zdumieniem, kurczowo przyciskając kołdrę do piersi, wpatrywała się w intruza, czując nieprzyjemny przeciąg, który owiewał jej nagie pośladki. Poczuła przypływ paniki. Chciała uciekać, ale żeby dopaść drzwi, musiała najpierw wyminąć łóżko. Zerknęła na drugie drzwi łączące sypialnię z sąsiednim pokojem. Chciała się poruszyć, lecz miała wrażenie, że ktoś przybił jej stopy do podłogi.
Ogarnął ją paraliżujący lęk. Powiadają, że atak jest najlepszą formą obrony, przypomniała sobie. Kto zachowuje się jak ofiara, zostanie ofiarą. Musiała zebrać w sobie odwagę i wyjść cało z tej sytuacji!
– Nie ruszaj się! – zawołała bojowym tonem, który nie do końca skutecznie maskował jej strach. Po chwili wyjąkała: – Bo jak nie, to tego po… pożałujesz!
Na pewno usłyszał drżenie w jej głosie, ale posłuchał i ani drgnął. Całe szczęście! Przebiegła wzrokiem po potężnym ciele mężczyzny. Ani grama tłuszczu, czysta muskulatura. Wyglądał jak fanatyk kultury fizycznej, który potrafi pobiec w maratonie i nie oblać się nawet jedną kroplą potu. Tak, ten człowiek mógłby zrobić jej krzywdę, powalić na ziemię jednym palcem, przygwoździć do podłogi, zmusić do… O, Boże, nie! – przerwała tę serię upiornych obrazów. Nie odrywając od niego wzroku, wyciągnęła rękę do tyłu, szukając swojego telefonu. Przecież zostawiła go wieczorem na stoliku. Gdzie on, do diabła, jest?

Gianni uniósł ręce w geście kapitulacji. Nie trzeba było geniusza, aby domyślić się, o czym myśli ta przerażona dziewczyna.
– Proszę się uspokoić. To jest nieporozumienie. Zwykła pomyłka… – tłumaczył, patrząc prosto w jej ogromne, piękne oczy o głębokiej, zielonej barwie, którym przyjrzał się wcześniej. Przywodziły mu na myśl spokojny las, a malutkie, bursztynowe plamki kojarzyły się z promieniami słońca przebijającymi się przez listowie.
– Zwykła pomyłka?
– Jestem całkowicie niegroźny.
Tak, jasne, odparła w myślach, patrząc na rozwalonego w łóżku mężczyznę, który wyglądał, jakby wyskoczył z rozkładówki magazynu dla pań. Całe szczęście, że miał na sobie bokserki! Emanował, a raczej ociekał, złowrogim seksapilem i testosteronem.
Po chwili wzięła pod uwagę, że to może być jakiś psychopata. Zadrżała, myśląc: czy dotykał mnie, gdy spałam? Ogarnęły ją gwałtowne mdłości. Krew odpłynęła z jej twarzy.
– O, Jezu, jest mi niedobrze!
– Powtarzam, że to tylko niewinna pomyłka…
Wciągnęła do płuc haust powietrza, a potem wbiła w intruza spojrzenie pełne niechęci.
– Mówi to pan każdej kobiecie, którą próbuje molestować? – zapytała nieco piskliwym głosem.
Patrzył, jak rudowłosa omiata pomieszczenie takim wzrokiem, jak robi to zwierzę nagle uwięzione w klatce.
– Powiedziałem już, że to jest zwyczajne nieporozumienie – podkreślił ponownie.
– Przestań to powtarzać, obślizgły zboczeńcu! – eksplodowała wreszcie. Po chwili dorzuciła piskliwym tonem: – Ukończyłam kurs samoobrony…
Miranda wreszcie wymacała leżący na stoliku telefon, lecz niechcący strąciła go na ziemię. Cholera! – zaklęła w myślach. Zacisnęła zęby, usiłując obronić się przed falą paniki, która wzbierała w jej piersi.
– Powoli wyjdę z pokoju – oświadczyła.

Skandale to moja specjalność - Kali Anthony
Sara Conrad uniknęła aranżowanego małżeństwa, rodzice od razu jednak wybierają dla niej innego kandydata. Sara nie chce poświęcać swojego życia dla majątku i pozycji rodziny, ucieka więc z domu. Zwraca się po pomoc do księcia Lance’a Astilla, znanego playboya. Romans z człowiekiem o tak złej reputacji powinien wystarczyć, by odstraszyć niechcianych kandydatów. Sara nie spodziewała się jednak, że zakocha się w księciu…
Ucieczka przed paparazzi - Kim Lawrence
Szef jednego z największych wydawnictw na świecie Gianni Fitzgerald jest mistrzem radzenia sobie w najtrudniejszych sytuacjach biznesowych. W życiu osobistym jednak nie układa mu się najlepiej. Samotne ojcostwo jest dla niego wielkim wyzwaniem, w dodatku matka jego syna atakuje go w mediach. Aby chronić dziecko przed paparazzi, Gianni wyjeżdża z nim na jakiś czas z Londynu na wieś. Tam poznaje piękną rudowłosą Mirandę…"

W porywie serca, Tydzień w Kornwalii

Lela May Wight, Lee Wilkinson

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1263

ISBN: 9788383428000

Premiera: 05-09-2024

Fragment książki

W porywie serca – Lela May Wight

Jej życie i jej historia zostały wymazane.
Flora Bick wpatrywała się w trzymany w rękach dokument – sto dwadzieścia sześć stron ocenzurowanych informacji. Wyczerniona linia za wyczernioną linią.
Była świadoma ryzyka. Jej terapeuta dobrze ją przygotował przed pierwszą wizytą w nieznane bez rodziców. Londyn był miastem, które od zawsze wydawało się niesamowicie odległe od jej życia w Devon – czego jednak się nie spodziewała, to że to właśnie tu dozna rozpaczy jak nigdy wcześniej.
Siedząc na brzegu łóżka, Flora drżącymi palcami otwarła dokument adopcyjny. To w tym miejscu zaczynała się uporządkowana chronologicznie historia jej życia. Zanim dwoje obcych ludzi, rolników, zabrało ją i przywłaszczyło jako córkę, którą najwyraźniej nie była. I to głupia złamana kostka sprawiła, że dowiedziała się o tym, że nie była biologicznym dzieckiem swoich rodziców.
Dość bolesne.
Tyle kłamstw…
Dwadzieścia jeden lat kłamstw!
Instynktownie czuła potrzebę ucieczki – ale dokąd? Zignorowała tani pokój blisko stacji kolejowej, który wynajęli dla niej rodzice, i wmaszerowała prosto do hotelu o złotych drzwiach, gdzie powitali ją odźwierni w białych czapeczkach i rękawiczkach, a potem grzecznie zabrali jej bagaż. Ten jeden raz chciała doświadczyć świata, który był przeciwieństwem jej własnego. Życia, które mogłaby wieść. Kto wie? Na pewno nie ona, dopóki nie otworzy tego folderu.
Chciała zrobić to dokładnie w miejscu takim jak to: sufit pokoju był wysoki i zdobny, żyrandol połyskiwał diamencikami, a dębowe łoże rozciągało się na niemal cały pokój, doskonale miękkie i nakryte najprzyjemniejszymi okryciami.
Za granatowymi kotarami kryły się francuskie okna po sam sufit. Odsłoniła i otwarła jedno wychodzące na nieistniejący balkonik z kutą barierką i panoramę Londynu. Wielkiego miasta, w którym się urodziła i w którym odkryła prawdę o sobie samej, gdy odebrała z urzędu swoje dokumenty adopcyjne. Musiała składać specjalne podanie, by dokumenty nie zostały wysłane pocztą, bo była pewna, że gdyby wpadły w ręce jej rodziców, nigdy by ich nie zobaczyła.
Tym razem zależało jej bardziej niż kiedykolwiek na tym, żeby rodzice przestali ją kontrolować. Chciała zdobyć dokumenty na własną rękę i zostać w tym wielkim mieście świateł i budynków rosnących po same chmury. Chciała uciec od gospodarstwa, od nich i od oczekiwań.
Nie chciała, żeby ludzie, którzy ją wychowali, ugłaskali ją. Całe życie słodzili na siłę kwaśne jabłka, usuwali twarde skórki i pestki. Kroili wszystko na łatwe do zgryzienia kawałeczki, którymi potem ją karmili. Tak prezentowali jej całe życie – usuwając brzydkie aspekty i słodząc to, co niesmaczne… Teraz ta nadopiekuńczość miała sens. Nie mogli pozwolić jej na podejmowanie własnych decyzji, bo przecież nie miała wszystkich informacji.
Mocne leki przeciwbólowe, o które poprosiła po paskudnym złamaniu, były czymś, na co powinna uważać ze względu na ryzyko. Ryzyko powiązane z jej historią, genami i możliwą skłonnością do nałogów i kompulsyjności… To całkiem jak z kupnem tej sukienki. Nie mogła się po prostu powstrzymać. Tak samo z hotelem.
Spojrzała na swoje ramiona opięte przylegającą szmaragdową sukienką; nigdy nie nosiła czegoś tak ładnego. Nie miała gdzie ją włożyć, ale kupiła, bo musiała. Och, musiała mieć tę sukienkę. Zerwała ją z wieszaka w sklepie z odzieżą używaną i uznała za swoją. W końcu skłonność do uzależnień miała we krwi. Po mamie.
Nie znała swojej matki – i nigdy nie miała jej poznać. Dokument stawiał jednak sprawę jasno: jej biologiczna matka nie żyła, a do grobu wpędził ją jej sposób na życie. Co jeszcze płynęło zatem w żyłach Flory? Choroba jej matki? Skąd miała się dowiedzieć, skoro całe jej życie było ocenzurowane?
Gdy wstała, plik dokumentów zsunął się z kolan okrytych jedwabnym materiałem na podłogę, całkiem jak historia jej życia – zdeptana na ziemi, nic nieznacząca. Ten dokument, czarno-biały labirynt, w którym błądziła od miesięcy, budził w niej potrzebę, by dowiedzieć się więcej o tym, kim była. Dał jej więcej pytań niż odpowiedzi – i więcej wątpliwości.
Nie była osobą, którą myślała, że jest. Nie była Florą Bick, córką rolników hodujących krowy. Była porzuconym dzieckiem ćpunki. Ojciec nieznany.
Nagle poczuła się uwięziona, więc wybiegła i poleciała jak strzała. Nie zamknęła za sobą drzwi; mknęła tylko korytarzami, mijając obrazy i wielkie okna, aż dotarła do krętej klatki schodowej. Tu się zawahała. Na dole będą ludzie – nie będzie mogła się ruszać, nie przeciskając się między nieznajomymi kradnącymi jej powietrze, tak jak robili to jej rodzice w domu. Żadnego powietrza i przestrzeni na przemyślenia.
Nie była już w swojej wiosce zawieszonej pomiędzy North Devon i Kornwalią. Nie było gdzie się ukryć. Żadnego przestronnego lasu. Żadnych pól, krów, plaży. Była w ogromnym mieście, w którym na każdym rogu przewijali się ludzie, wiecznie przy tym gadając. Wychyliła się, by spróbować zajrzeć wyżej – co, jeśli uda się właśnie tam?
Złapała materiał sukienki w pasie, by podwinąć za długą spódnicę, i weszła na schody, szukając schronienia w samotności, aż z ciężkim oddechem dotarła na ostatnie piętro. W ślepą uliczkę. Zatrzymała się tyłem do ściany i w końcu się o nią oparła, by złapać oddech.
Nagle ściana za nią zaczęła się poruszać.

Raffaele poprawił odpięte górne guziki koszuli, ale wciąż był spięty. Od zaciskania zębów zaczynała go boleć szczęka. W oknach i na wszystkich ulicach paliły się światła – ale nie satysfakcjonowało go to. Nie płonęły przecież naprawdę, tak jak ogień w jego wnętrzu. Światła Londynu można było włączać i wyłączać na życzenie – on nie miał wyłącznika. On musiał się wciąż kontrolować, by nie pozwolić temu żarowi się rozbuchać.
Docisnął dłoń do wysokiego okna i wziął łyk o brązowego napoju, ale jego chłód nie pomagał ugasić pożogi. Alkohol spływał mu do gardła, wyzywając, by nalał sobie jeszcze trochę, wypił więcej. Żeby odnalazł zapomnienie choć na godzinę, minutę, sekundę, i na moment zapomniał o wściekłości.
Ale po co? Nigdy nie zaznasz spokoju – szeptał prześmiewczy głosik w jego umyśle i miał rację. Spokój nie był opcją, ale sen? Pragnął owinąć się kocem ciemności, ale tego też nie mógł zrobić. Gdy tylko zamykał oczy, widział matkę – nie mógł o niej zapomnieć i zasnąć, bo to on był winny. Dochodzenie przyczyny zgonu dało jasny werdykt: nie wykazano zaniedbania lekarskiego. Była zbyt chuda i delikatna. Opuściła wszystko, co znała, by żyć w placówce z ludźmi, którzy jej nie znali i nie mogli jej ochronić tak, jak on by mógł. Przegrała walkę z depresją. Umarła, bo kiedy ten jeden raz go potrzebowała, by pomógł jej odsunąć się od skraju przepaści, jego nie było obok.
Winny.
To on błagał ją, by wyjechała do ośrodka L’Essenza del Caso. Esencja Szansy. Bezpieczna przystań, by odkryć samego siebie i wrócić do zdrowia pod okiem dostępnych całodobowo terapeutów gotowych do rozmowy.
Mama nie chciała rozmawiać. Po trzydziestu latach porzucenia i kłamstw wciąż chciała tylko jego ojca. Raffaele wiedział, że śmierć tego mężczyzny była dla niej ciosem. Wrócił do domu jak najszybciej, by jako pierwszy poinformować matkę, że człowiek, dla którego była tylko brudnym małym sekretem, schowanym głęboko w najdalszym zakątku Sycylii za trochę pieniędzy i obietnicę „że kiedyś”, zmarł.
Nie było żadnego „kiedyś”.
Myślał, że matka będzie krzyczeć, niszczyć rzeczy, płakać, może że wpadnie w marazm. Nie spodziewał się, że to ją zabije.
Mocniej zacisnął palce na szklance, gdy przeszył go ból. Od razu wyobraził sobie, jak ciska szklanką w okno, jak szkło eksploduje i jak odłamki migoczą na czerwonym dywanie u jego stóp. W zamian postawił ją jednak bezszelestnie na stoliku. Kontrola nad własnymi reakcjami na otaczający go świat – tylko tyle miał. Wcześniej we włoskim sądzie, kiedy sędzia skazał go na dożywocie w poczuciu winy, zareagował doskonale, ale wewnątrz…
Odwrócił nagle głowę i dostrzegł ruch. Kobietę w zieleni stąpającą po kamiennym tarasie. Jej oczy były niemal czarne, a twarz w kształcie serca otulały ciemne fale spoczywające na nagich ramionach. Miała kościste obojczyki i małe piersi uwydatnione przez dekolt w kształcie litery V. Za jej plecami rozciągało się betonowe miasto płonące błękitami i zielenią; Tamiza mieniła się fioletowo. Była na tle miasta zaledwie cieniem w zbyt długiej balowej sukni. Z każdym krokiem jej nagie stopy wyglądały spod ciągnącej się za nią spódnicy. Ciepłe światła na ziemi prowadziły jej kroki, ale zwolniła, zatrzymując się na chwilę wśród roślinności w donicach i pnącej się po metalowych kratkach. Wyglądała magicznie i trochę nie na miejscu.
Nie było tu dziś żadnych imprez, świąt czy celebrytów niskiej rangi, którzy odwiedzali hotel, żeby zrobić ładne zdjęcia w staroświeckich wnętrzach. To miejsce już dawno utraciło swoją elitarność.
To się już niedługo zmieni, kiedy jego zespół wypatroszy to miejsce i opatrzy jego nazwiskiem: Russo. Jego marką. Nie nazwiskiem włoskiej szlachty, którego odmówił mu ojciec. Już niedługo przepych, wspaniałość i balowe suknie noszone do śniadania będą normą, ale poprzedni właściciel pozwolił na zaniżenie standardu. Pogorszyło się wszystko poza pokojami, w których przebywał, i tarasem z ogrodem na zewnątrz.
Dziś rozumiał ich urok.
Tę część hotelu całkowicie odcięto. Poprzedni właściciel stworzył sekretny świat bogactwa na własne potrzeby. Sekretne schody, tajemne przejścia i drzwi za ścianami, by służba mogła pojawiać się i znikać niezauważona. Ale ona nie była pracownicą.
Gdy się poruszył, o mało nie zrzucił ze stołu ocalonej wcześniej szklanki; odstawił ją instynktownie, nie mogąc oderwać wzroku od tej małej postaci zakłócającej jego prywatność. Raffaele uniósł dłoń, gotów włączyć duże światła, ale zawahał się.
Dziewczyna go nie widziała; tam, skąd stała, mogła zobaczyć najwyżej ścianę. Okno zaprojektowano tak, by można było przez nie patrzeć na zewnątrz, ale by nie dało się dojrzeć nikogo w środku.
Na przykład jego.
Odwróciła się i skierowała w stronę balkonu. Jej kręgosłup był wyraźny i od razu poczuł przemożną chęć poczucia go pod palcami. Mógłby pochylić się i pocałować… Pocałować? Wtargnęła tu. Na jego żałobę. A intruzów należało łapać.
Póki co to wiatr łapał jej włosy; tańczyły wokół ramion. Uniosła ręce i twarz ku nocnemu niebu i wychyliła się za barierkę, a on wstrzymał oddech.
Czy to był jakiś test?
Czy została zesłana, żeby mu przypomnieć, jak bardzo zawiódł matkę? Ona też wybrała dach. Rzuciła się na spotkanie przeznaczeniu.
Znalazł srebrny kwadratowy panel na ścianie, a szkło przesunęło się cichutko, otwierając drzwi. Stała wciąż spokojnie na krawędzi, chroniona wyłącznie żelazną barierką do pasa. Wciąż wyciągała ręce i twarz, jakby ofiarowała się miastu, bogom.
Raffaele ruszył w jej stronę kierowany instynktem. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, a obudziło się w nim pragnienie, by znaleźć się wystarczająco blisko, by zobaczyć jej oczy. Gdy złapał ją za nadgarstek, odwróciła się. Wstrzymał oddech, gdy dostrzegł jej duże brązowe oczy, w których migotało coś pierwotnego. Całkiem jakby go znała, ale on nie znał jej. Uderzyło go drażniące ciepło jej ciała. Był zbyt świadomy jej kobiecości; ciepło rozlewało się po jego ciele i rozpalało męskość. Powietrze między nimi pulsowało.
Oderwał od niej spojrzenie i zawiesił je na nadgarstku, za który ją wciąż trzymał. To jej żyły pulsowały pod jego palcami. Chęć przesunięcia palcami po miękkiej skórze całkowicie go ogarnęła – więc zrobił to. Pogładził palcami jej nadgarstek, delikatny i miękki. Znów na nią spojrzał; światła Londynu migotały za nią jak aureola.
– Istniejesz?
To był najdelikatniejszy szept. Połaskotał go po skórze i wyrwał z marazmu; z mgły, wśród której brodził od śmierci matki.
– Oczywiście, że tak. – Wyprostował się, ale nie chciał jeszcze puszczać jej nadgarstka. – A ty? – spytała.
Zamrugała szybko, a on zamarł. Nie był sobą.
– Czy ja śnię? – spytał, przeklinając w myślach brak kontroli nad tym, co mówił.
– Tylko jeśli ja też – odparła, a on skupił się na jej dolnej wardze. Tak grzesznej i doskonale pełnej, że chciał złapać ją zębami i sprawdzić, jak była soczysta… Co się z nim, do cholery, działo?
– A śpisz?
Nie spał od tygodni, a pozbawiony snu umysł był zdolny do wszystkiego.
Wizji.
Iluzorycznych mlecznobiałych postaci spowitych w zielony jedwab.
Do stworzenia obrazu kobiety o zbyt pełnych ustach. Zbyt delikatnych, miękkich i idealnych do pocałunków.
– Nie – odpowiedziała, kręcąc lekko głową. – Na pewno nie śpię.
W końcu wrócił do rzeczywistości i puścił dziewczynę.
– Zgubiłaś się?
– Nie… – Zmierzyła go wzrokiem. Musiał zacisnąć pięści, żeby nie założyć jej za ucho kosmyka brązowych włosów.
– Kto ci pokazał, jak się tu dostać?
– Nikt. – Przechyliła głowę. – Znalazłam przejście przypadkiem, po prostu biegłam…
– Skąd? – spytał, przyglądając jej się. Jej sukienka była za duża, a ona była za mała. – Często biegasz wieczorem w sukni balowej?
– Nie. – Na jej usta wkradł się tajemniczy, ciut uwodzicielski uśmiech. – Chciałam być sama. Londyn jest bardzo ruchliwy i wszyscy ciągle gadają. Ale wystarczy mi biegania na dziś.
Czy nie był tu dokładnie z tego samego powodu? Dlaczego nie wrócił do domu, w którym się wychował? Na Sycylię? Uciekł z sądu, bo w jego głowie zrobiło się za głośno przez niechciane wspomnienia i rozpacz. Biegł i dopiero teraz zatrzymał się, wpadając w miękką poduszkę jej brązowych oczu.
– A właściwie jak ty się tu dostałeś? – spytała.
Chciał dotknąć głębokich linii między jej brwiami. Wygładzić je.
– Znałem drogę.
– I zdecydowałeś tu przyjść? – Zmrużyła oczy. – Dlaczego?
Słowa urosły w jego gardle, nie pozwalając mu kłamać ani zaprzeczać prawdzie.
– Żeby opłakiwać.
Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
– Ja też.
– Kogo opłakujesz?
Spytał, bo naprawdę chciał to wiedzieć: jak to możliwe, że los zestawił ze sobą ich światy i ich żałoby?
– Siebie samą.
– Siebie samą? Czemu?
– Bo… – Wciągnęła powietrze, a on poruszył ramionami; skórzana kurtka wydawała się teraz za ciężka i ograniczająca.
– Czemu opłakujesz siebie samą?
– Bo dziś – odparła w końcu – dowiedziałam się, że kobieta, na którą zostałam wychowana, jest czyimś pomysłem na to, kim powinnam być.
– Co to znaczy?
– Kobieta, którą mogłam się stać, nie dostała możliwości, by żyć.
– Jak możesz opłakiwać kogoś, kto nigdy nie żył?
– Pozwalam sobie na żałobę po tym wszystkim, czego nie mogłam mieć. Po kobiecie, którą mogłam się stać, i życiu, które mogłam wieść. Odebrali mi to, nie poinformowali…
– Kim są „oni”?
– Nie są dziś ważni.
Zamrugała, zasłaniając się długimi rzęsami, zanim posłała mu uważne spojrzenie.
– A ty kogo opłakujesz?
– Matkę.
Chwilę wpatrywała się w niego. Jej spojrzenie było urocze. Ciepłe. Niepokojące, bo pełne jej wewnętrznej łagodności. Tylko dla niego. Podniecało go to.
Zeszła z krawędzi i zbliżyła się, aż znalazła się w zasięgu jego ognia.
– Bardzo mi przykro.
Powstrzymał ochotę, by ją objąć i dać jej to samo ciepło, którym się z nim podzieliła. Musiał trzymać się w ryzach. Nie zasługiwał na czułość. Nie był czuły i nie wiedział, jak być.
– Opowiedz mi o tej kobiecie, która mogła zaistnieć – powiedział, zamiast odpowiedzieć na jej szczerość, bo nie wiedział naprawdę jak.
– Nie.
– Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
Chciał zrozumieć ideę opłakiwania kogoś, kto nie istniał. Sam nigdy nie pozwolił sobie na myślenie o życiu, które mógł mieć. Ale czy chciałby żałować tego, że nie spędził życia z ojcem? Kłamcą i kobieciarzem? Nawet gdyby ojciec uznał jego istnienie, kto zająłby się matką? Ona też potrzebowała miłości.
Jego poczucie winy znów się odezwało, i to głośno, ale szybko je uciszył. Co on wiedział o miłości? Nic. Wiedział tylko, jak czesać matce włosy, jak ją karmić. Nie nauczył się nigdy kochać i nie chciał się tego uczyć. Miłość była mitem szeptanym podczas uwodzenia. Kłamstwem. Jego ojciec uwiódł matkę – naiwną młodą Sycylijkę, która dopiero opuściła sierociniec i szukała przygód w Rzymie, gdzie została opiekunką trójki jego dzieci. Teraz były one przyrodnim rodzeństwem Raffaela. Matka zaszła w ciążę i nim świat ojca implodował, ukrył ją, a potem zapomniał i zbywał pustymi obietnicami, jak „niedługo” i „kiedy dziecko podrośnie”. Miłość była kłamstwem.
– Nie muszę ci o niej mówić – powiedziała kobieta w zielonym, przedzierając się przez jego wiecznie obecną warstwę wściekłości.

Tydzień w Kornwalii – Lee Wilkinson

Wnętrze dwunastowiecznego kościółka wypełniał zapach lilii i róż i dźwięki marsza Mendelssohna. Gdy wiatr za oknami poruszał konarami drzew, promienie słońca wpadające przez witraże tworzyły na kamiennej posadzce i oparciach ław barwną mozaikę, ruchomą niczym obrazki w kalejdoskopie. Caris szła powoli jak we śnie, wsparta na ramieniu wuja Davida. Ojciec, wciąż zagniewany, odmówił poprowadzenia jej do ołtarza. Jakiś mężczyzna, chyba drużba, czekał przy schodach do prezbiterium. Stał odwrócony tyłem do niej, więc nie widziała jego twarzy. Ani śladu pana młodego.
Po obu stronach nawy goście weselni zwracali ku niej głowy i uśmiechali się, gdy kroczyła przed siebie w białej sukni i tiulowym welonie, na które nie zasłużyła. Usiłowała przywołać na twarz uśmiech, ale nie zdołała. Rysy jej zesztywniały niczym woskowa maska. Po dotarciu do schodów uświadomiła sobie, że narzeczony do niej dołączył, ale nie spojrzała na niego. Sędziwy ksiądz podszedł, żeby powitać zgromadzonych słowami:
– Moi drodzy, zebraliśmy się tu po to…
Podczas uroczystej ceremonii Caris patrzyła przed siebie i zadawała sobie pytanie, co tu w ogóle robi. Gdy przyszło do składania małżeńskiej przysięgi, nie zwróciła głowy ku panu młodemu. Ujął ją za ramię i odwrócił ku sobie. Zielone oczy patrzyły zimno, rozkazująco. Jak zwykle lekko pochylił głowę, szepcząc:
– Wypowiedz to wreszcie.
Lecz Caris nie mogła. Nie mogła wyjść za Zandera. Rzuciła bukiet z bladoróżowych różyczek, podciągnęła suknię i ze łzami w oczach umknęła środkiem nawy na oczach osłupiałych gości. Słyszała, jak woła za nią:
– Nie odchodź, Caris!
Ale musiała odejść. Choć kochała go całym sercem, nie mogła zostać żoną mężczyzny, który podejrzewał, że wciągnęła go w pułapkę. Szlochając, dopadła do mrocznej kruchty i pchnęła ciężkie drzwi świątyni. Na dworze oślepił ją jaskrawy blask słońca przeświecający przez cienki muślin welonu. Ponieważ brakowało jej tchu, już miała zerwać go z głowy, ale wtedy obudziła się we własnym łóżku.
Za oknem padał deszcz w chmurny poranek późnowiosennego dnia. Strach jednak nieprędko minął. Dopiero po dłuższej chwili uspokoił ją znajomy widok pastelowych ścian i wesołych zasłonek w kwiatki w jej własnym pokoju. Za oknem trzasnęły drzwi auta. Billy Leyton odpalił motocykl, gdzieś w sąsiedztwie zaszczekał pies. W tym momencie dzwonek budzika oznajmił, że minęła siódma trzydzieści. Caris wyłączyła go, potarła mokry od łez policzek i powiedziała głośno do siebie:
– To tylko sen.
Lecz jego treść wstrząsnęła nią do głębi. Odkąd przed trzema laty przybyła do Anglii, odpędzała każdą myśl o Zanderze. Przez ostatnie pół roku nabrała nadziei, że zdoła wyrzucić go z serca i z pamięci. Mimo recesji na rynku jej agencja nieruchomości świetnie prosperowała. Pochłonięta pracą, czasami przez całe dnie nie poświęciła mu ani jednej myśli, nie widziała oczami wyobraźni jego twarzy. W rezultacie zdołała osiągnąć coś w rodzaju niestabilnej równowagi i spojrzeć obiektywnie na ich związek. Choć zakończył się łzami i zaowocował bólem serca, dobrze, że choć przez chwilę zaznała szczęścia, jakiego istnienia nawet nie podejrzewała. Powtarzała sobie w kółko, że lepiej przeżyć i utracić miłość niż w ogóle nie kochać.
Ledwie zaczęła gratulować sobie odzyskania równowagi, wytrącił ją z niej dzisiejszy sen. Znów widziała przed sobą przystojną twarz Zandera o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Znowu dopadło ją poczucie osamotnienia, powróciło rozgoryczenie i żal. Ale nie pozwoli sobie więcej na załamanie. Zdążyła wyrosnąć z naiwnej gąski na samodzielną i niezależną kobietę sukcesu. Nawet jeśli tylko udawała pewną siebie, nikt poza nią o tym nie wiedział.
Nieco pocieszona perspektywą stabilnej, spokojnej egzystencji, poszła do łazienki, by wziąć prysznic i umyć zęby. Upięła długie ciemne włosy w ciasny węzeł, a w uszy włożyła maleńkie kolczyki. W lekkim, oficjalnym kostiumiku, dyskretnie umalowana, poszła do kuchni, zrobić sobie śniadanie.
Mimo soboty i brzydkiej pogody czekało ją mnóstwo pracy. Po mokrej, zimnej wiośnie i tygodniowych opadach wszyscy liczyli na rozpogodzenie, ale meteorolodzy wciąż zapowiadali ulewy i burze. Lecz zlecenia czekały. Agencja Carlton Lees, która obecnie do niej należała, mimo kryzysu nie narzekała na brak klientów. Po śmierci cioci Caris doszła do wniosku, że nie da rady prowadzić jej sama. Zatrudniła jako sekretarkę miejscową dziewczynę, wesołą osiemnastolatkę Julie Dawson. Julie z powodzeniem zastępowała ją w biurze, kiedy wyjeżdżała do klientów. Dojrzała i odpowiedzialna ponad wiek, dokładała wszelkich starań, by udowodnić swoją przydatność. Jeśli zachodziła potrzeba, przychodziła wcześniej i bez szemrania zostawała do późna.
Nieruchomości wokół spokojnego miasteczka Spitewinter stopniowo znajdowały nabywców dzięki temu, że jedyny konkurent w mieście zwinął interes. W dodatku ostatnio wystawiono na sprzedaż kilka atrakcyjnych posiadłości. Do prawdziwych perełek należał piętnastowieczny dwór. Jego właściciel, znany pisarz, zmarł w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat i zapisał posiadłość dalekiemu krewnemu. Spadkobierca, który mieszkał w Australii, chciał jak najszybciej sprzedać Gracedieu, żeby kupić sobie ranczo. Oferta, złożona u jedynej agentki nieruchomości, panny Caris Belmont, hojnie opatrzona zdjęciami, zamieszczona w jednym z prestiżowych pism: wzbudziła ogromne zainteresowanie.
„Niewielki dwór Gracedieu to prawdziwa perełka architektury. Stoi na terenie posiadłości wraz ze starym młynem wodnym i domkami dla robotników, wybudowanymi pod koniec siedemnastego wieku…”
Choć ostatni właściciel nieco zaniedbał majątek, a obecny żądał astronomicznej ceny, chętnych nie brakowało. Pierwszy potencjalny nabywca umówił się na spotkanie na to popołudnie. Caris postanowiła zrobić wszystko, by sprzedać posiadłość jak najszybciej po cenie wywoławczej, lecz nie mogła się skoncentrować na wyznaczonym zadaniu. Jej myśli wbrew woli wciąż krążyły wokół Zandera.
Stara plebania, odziedziczona po ciotce wraz z kiepsko prosperującą agencją nieruchomości, nagle wydała jej się straszliwie pusta, wypełniona jedynie smutkiem i duchami przeszłości. Zniecierpliwiona, chwyciła torebkę i płaszcz i ruszyła ku drzwiom. Na podjeździe w strugach deszczu czekało skromne auto.
Minąwszy bibliotekę, podążyła w kierunku centrum Spitewinter przez stary, łukowaty most nad mętnymi wodami wezbranej rzeki o brzegach porośniętych wierzbami. Zaparkowała jak zwykle pod drzewami na końcu handlowej, brukowanej uliczki jakby wyjętej z powieści Dickensa.
Julie jeszcze nie przyszła do biura. Caris sprawdziła pocztę. Dzisiejszy klient informował, że musi odwołać spotkanie i prosi o przełożenie go na przyszły tydzień. Caris przystąpiła więc do zwykłej pracy biurowej, lecz niespecjalnie jej szło. Wciąż wracała myślami do wydarzeń sprzed trzech lat, do swego dawnego domu w Nowym Jorku i świetnie prosperującej kancelarii adwokackiej ojca w Albany, gdzie poznała i pokochała Zandera.
W piątkowe popołudnie sprawdzała dokumenty przy swoim biurku, gdy ojciec zajrzał, żeby życzyć jej udanych wakacji.
– Zasłużyłaś na nie – dodał wbrew swoim zwyczajom.
Caris nie wierzyła własnym uszom. Choć dokładała wszelkich starań, by go zadowolić, Austin Belmont, utalentowany, nieprzystępny i zasadniczy prawnik, nigdy jej nie chwalił. Pół godziny później, gdy po wykonaniu bieżących zadań zamierzała iść do domu, zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że panią niepokoję, ale przyszedł pan Devereux. Czy zechciałaby pani się z nim zobaczyć? – spytała wyraźnie zdenerwowana sekretarka. – Był umówiony z panem Davidem, ale ktoś pomylił godziny przy zapisywaniu i już go nie zastał.
Caris wiedziała, że Kate Bradshaw powinna odebrać córeczkę z przedszkola. Przemknęło jej przez głowę, że kiedyś zetknęła się z nazwiskiem Devereux, ale nie wiedziała gdzie.
– Dobrze, przyprowadź go do mnie, Kate – odrzekła.
Ciche, lecz wyraźne westchnienie ulgi powiedziało jej, że niezadowolony klient zalazł sekretarce za skórę. Wyobraziła go sobie jako tęgiego mężczyznę z siwymi, przerzedzonymi włosami, ubranego w staromodny garnitur. Tymczasem po chwili ujrzała barczystego blondyna w wieku około dwudziestu ośmiu lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w swobodnym, lecz eleganckim stroju. Miał przystojną, opaloną twarz, pięknie rzeźbione rysy, dość ciemne, łukowate brwi. Na widok zmysłowych ust dreszcz przeszedł Caris po plecach. Gdy się przedstawiała, głos jej lekko zadrżał, a kiedy podał jej rękę, przez całe jej ciało przeszedł jakby prąd elektryczny. Do tej pory myślała, że to tylko literacka przenośnia. Teraz musiała zmobilizować siłę woli, by odzyskać wewnętrzną równowagę. Przeprosiła za pomyłkę, wskazała czarny skórzany fotel i poprosiła, żeby usiadł. Gdy nadal stał nieruchomo, dodała:
– Być może zdołam panu pomóc.
Pan Devereux dość długo studiował jej twarz, nim uniósł brwi i zapytał z drwiną w głosie:
– Niby w jaki sposób?
– Jestem dyplomowaną prawniczką – odrzekła z godnością.
– Ile pani ma lat, panno Belmont? Dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy?
Caris przygryzła wargę. Klient najwyraźniej spodziewał się zastać któregoś ze starszych prawników. W gruncie rzeczy nic dziwnego.
– Mój wiek nie ma znaczenia.
– W takim razie sformułuję pytanie inaczej: jakie doświadczenie pani posiada?
– Niemałe.
– Od jak dawna pani tu pracuje?
– Prawie od roku.
– To rzeczywiście długo – zadrwił bezlitośnie. – Na jakim stanowisku?
– Ostatnio zaproponowano mi współudział.
– Kto? Przypuszczam, że zbieżność nazwisk z właścicielami kancelarii nie jest przypadkowa.
Wyprowadził Caris z równowagi, ale jakimś cudem zdołała opanować wzburzone nerwy.
– Austin Belmont jest moim ojcem, a David wujem.
– Jednym słowem załatwili pani ciepłą posadkę.
Ostatnia uwaga doprowadziła Caris do pasji. Nie zważając na zasady dobrego wychowania, odburknęła ze złością:
– Choć przyznaję, że ma pan powody do gniewu, uważam pańskie zachowanie za niedopuszczalne.
– Ja z kolei określiłbym pani zachowanie jako zbyt… naiwne jak na doświadczoną prawniczkę.
– W takim razie proponuję zaczekać na któregoś ze starszych pracowników.
– Ze słów sekretarki wywnioskowałem, że nie zastanę żadnego aż do poniedziałku.
– Niestety, nie – potwierdziła lakonicznie.
Pan Devereux przez dłuższy czas obserwował jej śliczną buzię w kształcie serca z nienaganną cerą, prostym nosem i pełnymi ustami. Fiołkowe oczy w kształcie migdałów błyszczały gniewem. Z początku zamierzał opuścić kancelarię i powierzyć zadanie własnemu, nowo zatrudnionemu prawnikowi, ale nagle zmienił zdanie. Zaintrygowała go ta ślicznotka, nie tylko z powodu urody. Dostrzegł w niej bystry umysł, silny charakter i temperament. Postanowił ją wypróbować.
– Jeżeli uważa pani, że sobie poradzi…
– Oczywiście że tak – wpadła mu w słowo.
– …to nie będę czekał na nikogo innego.
Caris wzięła głęboki oddech dla uspokojenia nerwów.
– W takim razie proszę usiąść – zaproponowała.
Gość zignorował jednak wskazane krzesło. Przysiadł na brzegu biurka, zdaniem Caris zdecydowanie zbyt blisko. Najwyraźniej zauważył, że lekko się wzdrygnęła, bo dostrzegła w jego oczach iskierki rozbawienia. Miała ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Zanim zdążyła przemówić, zagadnął ponownie:
– Skoro po roku pracy tak młoda osoba zostanie wspólniczką w firmie, to musi być niezwykle utalentowana.
– Nie pochlebiam sobie aż tak bardzo, ale ukończyłam z wyróżnieniem wydział prawa na jednym z najlepszych uniwersytetów w Anglii i nadal się dokształcam. A gdyby znał pan mojego ojca, nie posądzałby go pan o nepotyzm. Na awans w jego kancelarii trzeba zasłużyć ciężką pracą i kompetencjami.
Ponieważ jej postawa mu zaimponowała, postanowił zmienić taktykę.
– Przepraszam, nie powinienem wyładowywać na pani złości – przeprosił, patrząc jej prosto w oczy. – Wybaczy mi pani?
– Tak.
– Na pewno?
Przybysz spuścił wzrok na smukłe dłonie o porządnie obciętych paznokciach, na szczęście niepomalowanych ciemnym lakierem, którego nie cierpiał. Zadowolony, że nie nosi pierścionka ani obrączki, zapytał:
– Co pani robi dziś wieczorem?
– Dlaczego pan pyta? – wykrztusiła z bezgranicznym zdumieniem.
– Żeby się upewnić, że nie czeka na panią zazdrosny narzeczony lub życiowy partner.
– Nie czeka.
– Dlaczego? Na taką piękną kobietę?
– Przez ostatnich kilka lat pracowałam tak intensywnie, że nie miałam czasu na głupstwa – odburknęła z urazą.
– Przepraszam, zasłużyłem na reprymendę – przyznał już znacznie milszym, niemal sympatycznym tonem. – A skoro już utarła mi pani nosa, to czy przyjmie pani zaproszenie na kolację?
– Niestety, wyjeżdżam dziś do Catony na wakacje – odparła, starannie ukrywając żal.
– Do kogoś?
– Tak.
– Do mężczyzny czy kobiety?
– Do koleżanki.
– O której musi pani tam dotrzeć?
– Nie ustaliłyśmy konkretnej godziny.
– Wobec tego może pani wcześniej coś ze mną zjeść. Jeżeli pani odmówi, nie uwierzę, że wybaczyła mi pani nietakt – dodał, widząc jej wahanie.
– Słowo honoru, że wybaczyłam.
– To proszę podać mi adres. Przyjadę po panią… powiedzmy o siódmej.
– Lampton House, mieszkania jeden, Darlington Square – wyrecytowała Caris bez zastanowienia.
– Do zobaczenia o siódmej.
Odprowadzając go wzrokiem, Caris przeklinała własną lekkomyślność. Z powodu nawału pracy przez ostatnich kilka tygodni zarywała noce. Powinna jak najprędzej wyruszyć do Catony, żeby wreszcie pójść wcześniej spać. Co w nią wstąpiło, że przyjęła zaproszenie od nieznajomego? Nie znała nawet jego imienia. Wyczuwała, że stanowi dla niej zagrożenie, ale właśnie ono wywoływało dreszczyk emocji, jakiego brakowało jej wśród codziennej rutyny.
Gdy punktualnie o siódmej zadzwonił do drzwi, chwyciła wieczorową torebkę i żakiet. Porządnie spakowana torba podróżna czekała w przedpokoju na jej powrót. Ponieważ nie wiedziała, dokąd ją zabierze, założyła jedyną koktajlową sukienkę z granatowego jedwabiu o prostym kroju i sandały na wysokim obcasie w tym samym kolorze. Nałożyła lekki makijaż, włosy upięła w elegancki kok, a w uszy wpięła kolczyki z perełkami.
Gdy z drżeniem serca otwierała mu drzwi, niepewna, jak oceni jej wygląd, ucieszył ją błysk aprobaty w zielonych oczach. Wyglądał tak oszałamiająco w wieczorowym garniturze i czarnym krawacie, że zaparło jej dech z wrażenia.
– Proszę wejść na chwilkę, panie Devereux – zaprosiła nieśmiało.
– Proszę nazywać mnie Zander, jak wszyscy – zaproponował.
– Zander? – powtórzyła, zdziwiona egzotycznym imieniem.
– Rodzice zamierzali dać mi na imię Alexander, ale urzędnik zapisał tylko drugą połowę imienia i tak już zostało – wyjaśnił, podążając za nią do ładnie urządzonego pokoju dziennego. – Bardzo tu przytulnie – zauważył. – Mieszka pani sama?
– Nie, ale Mitch przebywa na wakacjach w Rzymie. Wróci dopiero za tydzień.
– Jaki Mitch?
– To przezwisko mojej współlokatorki, Diany Mitchell. Chyba pora wychodzić. Jestem gotowa.
– Miło poznać kobietę równie szybką jak ładną.
Dwuznaczny komplement wywołał pod skórą Caris przyjemny dreszczyk, ale szybko opanowała niepożądane emocje.
– Muszę się pospieszyć, żeby wrócić i zabrać bagaż, bo w przeciwnym razie nie dotrę do Catony przed północą – wyjaśniła z pozornym spokojem.
Zander popatrzył w zadumie na stojące w przedpokoju bagaże.
– Czy będziesz tam często używać samochodu?
– Wcale. Jutro rano dołączymy z Sam do grupy turystów pieszych, żeby wędrować przez pięć dni wzdłuż szlaku do Rawton.
– Świetnie. Restauracja, do której cię zapraszam, stoi przy drodze do Catony. Jeśli zabierzesz wszystko ze sobą, odwiozę cię tam po kolacji. Dzięki temu spędzimy razem więcej czasu.
Ostatnie zdanie przyspieszyło bicie jej serca, lecz mimo to zaprotestowała słabo:
– Jeżeli zostawię samochód, nie będę miała czym wrócić.
– Mieszkam niecałe dwadzieścia kilometrów za Catoną. Gdybyś dała mi znać po zakończeniu rajdu, odwiózłbym cię z powrotem.
– Nie chcę ci robić kłopotu.
– Gdybym uważał, że to kłopot, nie składałbym takiej propozycji. Czy masz jeszcze coś do załatwienia przed wyjazdem?
Rozsądek podpowiadał, że powinna odrzucić zaproszenie, lecz kiedy popatrzyła w te przepiękne zielone oczy, nie zdołała odeprzeć pokusy.
– Nie – odparła.
Zander zarzucił jej żakiet na ramiona, wręczył torebkę, wziął jej walizkę i torbę podróżną i ruszył w stronę srebrnego, sportowego auta. Caris podążyła za nim jak zahipnotyzowana. Kilka minut później minęli cichy rynek i wyjechali poza przedmieścia w kierunku południowo-wschodnim. Wkrótce potem Caris ujrzała zalesione szczyty wzgórz Catskills.
– Dokąd właściwie mnie zabierasz? – spytała.
– Restauracja nazywa się Le Jardin Romarin. Mają francuskiego kucharza. To wyjątkowe miejsce, u podnóża gór, na krańcach prześlicznej wioski zwanej Wodospadami Jasnego Anioła.
– Pamiętam ją z dzieciństwa! – wykrzyknęła Caris. – Ojciec zabrał mnie tam dwa razy. Zapamiętałam ją z powodu pięknej nazwy i malowniczej okolicy.
– Właśnie dlatego kupiłem dom w pobliżu.
Caris pomyślała, że posiadanie domu, mieszkania oraz drogich ubrań świadczy o zamożności. Jednak nawet gdyby nie posiadał centa, dziwne, że jeszcze pozostał wolny przy tak atrakcyjnym wyglądzie. Jechali cichą drogą wśród świerków, gdy wyrwał ją z zadumy:
– Wkrótce dotrzemy do mostu nad Wąwozem Jasnego Anioła. Jeżeli spojrzysz w lewo, zobaczysz piękne wodospady.
Gdy zjechali nieco w dół, Caris ujrzała most, a obok niewielki parking. Wąskie strome schody, zabezpieczone barierką, prowadziły stamtąd do punktu widokowego. Po lewej stronie woda spływała w dół srebrnymi kaskadami niczym jedwabna wstęga. Rozszczepione promienie zachodzącego słońca utworzyły wokół tęczową aureolę. Gdy Zander pochwycił jej zachwycone spojrzenie, wyszeptała z zapartym tchem:
– Są naprawdę wspaniałe. Przecudne.
– Tak jak i sam wąwóz. Ale zobaczysz go dokładnie dopiero z tarasu widokowego.
– Zdążymy tam dojść?
– Jeżeli chcesz zejść na dół, wygospodarujemy trochę czasu.

W porywie serca - Lela May Wight
Gdy Flora kończy dwadzieścia jeden lat, dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu: jest adoptowana, a jej biologiczna matka była uzależniona od narkotyków. Teraz rozumie, dlaczego rodzice zawsze tak ją kontrolowali, uczyli kierowania się rozumem, a nie emocjami, i wymagali przestrzegania zasad. Czuje jednak, że musi sama siebie poznać. Wyjeżdża do Londynu i chce zrobić coś, co podyktuje jej serce. Wtedy poznaje Raffaelego Russo…
Tydzień w Kornwalii - Lee Wilkinson
Arystokrata i milioner Zander Devereux postanawia dać szansę młodziutkiej prawniczce Caris Belmont i zleca jej sprawę. Przy okazji liczy, że pozna ją bliżej. Po wspólnie spędzonym tygodniu nad pięknym jeziorem ich romans rozkwita. I wtedy nieoczekiwanie Caris znika bez słowa wyjaśnienia. Zander odnajduje ją po trzech latach. Caris chciałaby do niego wrócić, lecz obawia się jego reakcji, gdy pozna jej sekret…

W stylu flamenco

Carol Marinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1261

ISBN: 9788383428093

Premiera: 26-09-2024

Fragment książki

– Ależ nie mogę tak po prostu wywrócić wszystkiego do góry nogami i przeprowadzić się nagle na południe Hiszpanii! Mam tu swoje zobowiązania! – Emily Jacobs pokręciła głową z niedowierzaniem. Przecież oczekiwano od niej rzeczy niewykonalnej.
– Wcale nie. To ja mam zobowiązania. Według stanu faktycznego na dziś, który nie zmienił się od trzech miesięcy, ty nie masz ani jednego – sprostowała Anna, kiwając w stronę swojej córki, Willow, biegającej radośnie po śniegu.
– Ale powiedziałam przecież Gordonowi, że zostanę tutaj do czasu sprzedaży firmy… – Emily urwała nagle, bo w rzeczywistości odbyło się to dokładnie odwrotnie: to Gordon powiedział jej, że może mieszkać w pensjonacie, który wspólnie prowadzili, do czasu jego sprzedaży, co więcej, powiedział to tak, jakby wyświadczał przysługę, czy wykonywał jakiś wspaniałomyślny gest, pozwalając jej zostać.
Prawdę mówiąc, nie prowadzili tego pensjonatu tak zupełnie wspólnie. Firma należała do jego matki, a kiedy ta niedawno zmarła, Gordon dość brutalnie zerwał zaręczyny. Wtedy Emily szybko zorientowała się, że ludzie wokół uważali ją za jedną z pracownic na stałe zakwaterowanych w pensjonacie. Istotnie, miała tam swój własny pokój, ale ponoć wynikało to z przekonań religijnych Gordona i jego woli, by ze wspólną sypialnią zaczekać do ślubu.
Tej części prawdy Emily nie zdradziła nikomu. Przecież każdy by się z niej śmiał i pytał, po co tam tkwi, skoro „narzeczony” najwyraźniej jej nie chce. Wolała nie przyjmować tego do wiadomości, choć nawet nie mając żadnego porównania, czuła, że jego pocałunki nie są namiętne, a i on sam nie bywa podniecony. Gdy jeden jedyny raz trochę bardziej go poniosło, natychmiast się wycofał, dodając komentarz, że jest „dość pulchna”. Odchudziła się więc dla niego, czego nie zauważył, i dlatego szybko wróciła do zwykłej wagi – również nie wywołując tym żadnej reakcji.
Zawsze chorobliwie nieśmiała i spięta, stopniowo straciła przez niego resztki pewności siebie, i zaczęła obwiniać siebie o jego brak namiętności, a czasami wmawiała sobie nawet, że wszystko zmieni się po ślubie.
Teraz nagle, w to jasne, lutowe popołudnie, przy niebie tak błękitnym i słońcu tak oślepiającym, że pasowałyby do samego środka lata, zaczynała widzieć wszystko coraz wyraźniej: Gordon nigdy nie planował się z nią związać, nie chciał ani jej, ani seksu, i traktował ją wyłącznie jako przykrywkę dla uspokojenia matki. I dlatego, pomimo że ich związek trwał pięć lat, w tym przez trzy jako pary narzeczonych, w wieku dwudziestu sześciu lat była nadal dziewicą.
– Willow! Zaczekaj! – wykrzyknęła Anna, ruszając nagle pędem za swoją energiczną, czteroletnią pociechą, która niespodziewanie skręciła w stronę zamarzniętego jeziora. – Na litość boską!
Emily roześmiała się, widząc przyjaciółkę doganiającą dziecko, ale nie zamierzała do nich dołączyć. Miło było przez krótką chwilę spacerować samej. Czas spędzony z Anną i Willow naprawdę pomógł jej się odświeżyć i zresetować.
Może mogłaby tak po prostu wyjechać? Skorzystać z nadarzającej się okazji i zniknąć z pensjonatu?
Parę dni temu zadzwoniła do niej dawna przyjaciółka ze studiów, Sophia, z pewną propozycją. Dotąd utrzymywały jedynie luźny kontakt poprzez media społecznościowe, zatem oferta Sophii stanowiła niemałe zaskoczenie.
– Odchodzę na macierzyński i muszę to załatwić. Poza tym pracodawcy, bracia, tak czy siak, chcą czyjegoś nowego spojrzenia. Chcą przyciągnąć do Jerez więcej turystów. Pokazałam Alejandrowi, co potrafiłaś zrobić ze stroną internetową pensjonatu, gdzie pracujesz. Był pod wrażeniem. Tak samo jak strony restauracji.
Od zerwania zaręczyn przez Gordona, Emily próbowała przestawić się na zarabianie na projektowaniu stron internetowych. Oferta Sophii spadła jej praktycznie z nieba, lecz dla niezwykle nieśmiałej osoby, jaką była, wydawała się zbyt przytłaczająca i poważna. Potencjalni klienci pragnęli tylko doskonałości i byli gotowi sowicie za nią zapłacić.
– Sześć tygodni, z pełnym zakwaterowaniem i transportem – oznajmiła Sophia – oraz hojna premia, jeśli witryna zadziała skutecznie.
Emily poczuła się zaniepokojona i wolała nie mówić zbyt wiele. Na razie miała tylko dwóch klientów i planowała rozwijać się powoli, a nie bazować na niespodziewanych mega okazjach. Uważała też, że ma zbyt mało kwalifikacji i doświadczenia na tak poważny projekt.
– Pomyśl o tym spokojnie i daj mi ostateczną odpowiedź do poniedziałku – zakończyła dawna koleżanka.
Mając do podjęcia tak ważną decyzję, Emily zrobiła coś niebywale dla niej nietypowego: wzięła wolne, by spędzić ten czas z Anną, swoją najbliższą przyjaciółką. Obie dziewczyny znały się od maleńkości, z biednej, angielskiej wioski, gdzie dorastały. Czasami nawet brano je za siostry i to nie ze względu na wygląd czy zachowanie. Anna miała dużo jaśniejsze włosy od ciemnych blond włosów Emily. Emily była raczej okrągła, a Anna – szczupła, Emily – chorobliwie nieśmiała, Anna – przebojowa. Jednak łączyła je tak silna, widoczna więź, że wyglądały na rodzinę.
W istocie Anna i Willow stanowiły jedyną rodzinę Emily.
Czy dlatego zaakceptowała wszystkie niedoskonałości i anomalie w relacji z Gordonem? Czy aż tak bardzo pragnęła założenia własnej rodziny, że zdecydowała się zadowolić okruchami normalnego związku?
– Spójrz na siebie, kochanie! – Emily uśmiechnęła się do swojej chrześniaczki. Dziewczynka miała na sobie grube paltko, wysokie buty, wełnianą czapkę i ogromne nauszniki, bo miewała problemy z uszami, a i tak szczękała zębami, kiedy starała się wyrwać rączkę w rękawiczce z uścisku mamy. – Cała się trzęsiesz!
– Nic mnie to nie obchodzi! – obruszyła się. – Chcę się poślizgać po lodzie!
– Nie! – zareagowały na to naraz obie kobiety.
– Ale inne dzieci się ślizgają… – zawodziła mała, kiedy odciągały ją z trudem od zamarzniętej tafli jeziora, by uspokoić się nieco dopiero po wyjściu z parku.
– Ona… niczego się nie boi – westchnęła Anna.
– Jak jej mama! – zaśmiała się Emily. – Jak byłyśmy małe, zawsze wchodziłaś na lód.
– A ty nigdy. Byłaś taka…
– Tchórzliwa?
– Chciałam powiedzieć „rozsądna”.
– Chyba bałam się zawieść rodziców.
Rodzice Emily byli starsi niż większość rodziców jej koleżanek i nieustannie się martwili. Jeśli spóźniła się ze szkoły choćby o pięć minut, wychodzili przed dom i tam, spięci, czekali, aż wróciła. Ubierali ją także wyłącznie w ręcznie robione swetry, szaliki i czapki. Czasami wstydziła się tego wszystkiego, lecz czuła się szalenie kochana, więc siłą rzeczy także odpowiedzialna za ich samopoczucie i szczęście.
Jeśli kiedykolwiek ma nastąpić w jej życiu zmiana, to chyba nadszedł właściwy czas.
– No tak… a teraz ta sprzedaż firmy… – bąknęła niepewnie do Anny.
– Emily… nie dostaniesz z niej ani funta! A on będzie sobie żył! Niech sam się tym zajmie. Wystarczająco cię już wykorzystał.
Może dobrze, że Willow przerwała dalszą wymianę zdań.
– Mamo, mamo, Emily jest jak smok! Obie jesteście! – wykrzyknęła, wpatrując się w obłoczki pary widoczne koło ich twarzy na zimnym powietrzu.
Szkoda, że to nieprawda – pomyślała Emily. Jak dobrze byłoby mieć w sobie wewnętrznego smoka, którego można by przywołać w miarę potrzeby. Żeby czuć więcej siły. Nie być słabym, jak w przypadku Gordona. Jak w przypadku… wszystkiego. A teraz jest okazja na podjęcie życiowej decyzji, więc Anna, która jest miła, lecz potrafi być dosadna, bardzo się przyda.
– Powiedz mi o Sophii. Poznałyście się na uniwerku? – zapytała Anna, jakby czytając Emily w myślach.
– Tak. Byłyśmy w grupie hiszpańskiej. – Emily uwielbiała zajęcia w tej grupie, bo łączyła ona studentów hiszpańskich z ludźmi uczącymi się ich języka. – I zaprzyjaźniłyśmy się, a potem zostałyśmy znajomymi na Facebooku. Tam zobaczyła moje zdjęcia i projekty dla naszego B&B i lokalnej sieci restauracji.
– No to widzę, że nareszcie wszystko zaczyna się dla ciebie pomyślnie układać.
Na to wyglądało. Zakup drogiego aparatu nie odbył się pod wpływem impulsu. Był największą inwestycją w jej dotychczasowym życiu, i czuła się okropnie, wydając pieniądze po rodzicach na coś tak – wydawałoby się – ekstrawaganckiego. Wiedziała jednak, że jeśli planuje karierę projektantki stron internetowych, potrzebuje najlepszego sprzętu, na jaki może sobie pozwolić. Następnie zaczęła powoli uzupełniać aparat różnymi obiektywami i sprzętem oświetleniowym, a na koniec kupiła statyw, używany, markowy i piekielnie drogi.
– Sześć tygodni na aktualizację strony internetowej to chyba sporo czasu – stwierdziła Anna.
– Niezupełnie… nie dla ogromnej winiarni sherry w Hiszpanii!
– Ogromnej? Przecież winiarnia to najwyżej mała knajpa połączona ze sklepem.
– Nie w Hiszpanii… nie. Tam winnice są poza miastem i towarzyszy im winiarnia, czyli magazyn, gdzie przechowuje się beczki, w których dojrzewa sherry. Ta jest wielka, budynek przypomina zamek. Poza tym to coś więcej niż przeróbka strony – chcą całkiem nowej, od zera, i nowych zdjęć…
– Chcą…?
– To firma rodzinna, prowadzona głównie przez dwóch braci, jeśli oczywiście akurat tam są… Alejandro i Sebastian Romerowie. Wygląda na to, że są przystojni i nieco zdemoralizowani. To wielomiliardowe imperium. Wymyślili sobie całkiem nowe spojrzenie… żeby ktoś spojrzał na ich biznes nieskażonymi oczami.
– Dziewiczymi oczami? – Anna szturchnęła ją porozumiewawczo. – No cóż. To nie ty.
No cóż. To właśnie ja. Emily czuła się bardzo niezręcznie ze swoim koszmarnym sekretem, ale nie potrafiła go wyjawić nawet Annie.
– Nie wiem nic o sherry – przyznała – a właściwie… dotąd nic nie wiedziałam. Myślałam, że to taki napój dla starszych pań, bo mama i babcia zawsze piły go w Boże Narodzenie. A w Andaluzji to jest cały, ogromny przemysł! Nigdy nie sądziłam, że sherry może być… – niespokojnie popatrzyła ponad głową Willow i zniżyła głos – uważane za seksowne.
Anna znów się roześmiała. Może na myśl o tym, że ktoś nazwał tak wino, a może dlatego, że Emily peszyła się, wypowiadając słowo „seksowny” i to nie tylko z powodu obecności dziecka. Taka już po prostu była.
Tym razem jednak dawało się wyczuć, że naprawdę chce pojechać do Hiszpanii. Boi się, ale jest zafascynowana ofertą.

Ich wspólny dzień okazał się wspaniały i dość szybko minął. Przyszedł czas, by położyć Willow spać.
– Kiedy dorosnę, będę smokiem, albo księżniczką… a może poszukiwaczem skarbów, a w weekendy jednorożcem… – szeptała dziewczynka, prawie zasypiając.
– Jesteś genialna – zaśmiała się Emily.
– A ty… wyglądasz ładnie, jak się uśmiechasz, chociaż nie uśmiechasz się zbyt często.
– Wiem. Myślę, że po prostu urodziłam się z taką poważną miną…
– A kim będziesz, Em?
– Jak to… kim będę?
– Kiedy dorośniesz.
Starą panną – pomyślała odruchowo Emily, nie mogąc oczywiście powiedzieć tego na głos.
– Ale ja już dorosłam. Mam dwadzieścia sześć lat – westchnęła.
Willow jednak już spała, więc nie dało się kontynuować tej ciekawej konwersacji i można było delikatnie wyjść z pokoju. Emily zamiast zejść od razu na dół, przycupnęła na schodach i zaczęła się rozglądać po ścianach, a dokładnie po wiszących tam zdjęciach, z których większość zrobiła sama. Chrzciny Willow… jej pierwsze urodziny… potem na jednym, malutkim zdjęciu rodziny Jacobsów i Douglasów ujęte razem… To zdjęcie pochodziło z festynu w sąsiedniej wiosce, który odbywał się podczas przerwy bożonarodzeniowej, gdy obie były ostatni rok na uniwersytecie. Anna tego dnia powiedziała Emily, że jest w ciąży i boi się reakcji rodziców. Ojciec Anny był zapracowanym pastorem. Na fotografii znajdował się także ojciec Emily, wychudzony, na wózku inwalidzkim, delikatnie uśmiechnięty do kamery, w rzeczywistości nie bardzo już wiedzący, o co chodzi. Obok mama, z charakterystycznym zmęczeniem w oczach… Zaledwie miesiąc później zmarła.
– Oto nadeszła zima naszego niezadowolenia… – recytowała wtedy Anna pierwszą linijkę z dramatu Szekspira Ryszard III, który akurat omawiali na studiach.
To więcej niż tylko zima – myślała Emily. W swojej samotnej sypialni nie znajdowała żadnego zadowolenia. Kiedy ma się dwadzieścia parę lat i „narzeczonego”, który całuje cię, jak nielubianą ciotkę, trudno mówić o zadowoleniu. Ostatecznie Gordon okazał się po prostu gejem. Żałowała, że nie wiedziała od początku, że jest używana jako przykrywka, bo straciła dużo czasu na zastanawianie się, co jest z nią nie tak. Do diabła… mogli być przyjaciółmi, zamiast udawać związek.
Ależ… to ty zostałaś, bo ci pasowało!
Emily zesztywniała. Zazwyczaj odpychała od siebie tę myśl, nie dopuszczała jej do głosu. Wolała się nie przyznawać przed sobą do smutnej prawdy, że ucieka przed prawdziwym życiem i że zawsze tak było.
Jako chorobliwie nieśmiałe dziecko, uważała posiadanie starszawych, nadopiekuńczych rodziców za błogosławieństwo, nie przekleństwo. Miała doskonałą wymówkę na każdą okazję: nie mogła robić nic niestosownego, żeby ich nie denerwować, a w rzeczywistości nie podejmowała nigdy żadnego ryzyka, bo się go przede wszystkim sama bała. Do dziś choćby ubiera się zawsze tak samo i tradycyjnie, i sama obcina sobie włosy, żeby nie siedzieć wśród ludzi w salonie!
Rozmyślania przerwał esemes. Emily zamarła, gdy zobaczyła charakterystyczną mieszankę hiszpańskiego i angielskiego. Sophia!
W Nowym Jorku negocjacje wielkiego kontraktu. Los Hermanos chcą zmiany strony internetowej. Permiso por maternidad od poniedziałku, więc będziesz potrzebna jutro. Puedes? Sophia.
Już jutro? – wyszeptała przestraszona Emily i ponownie przeczytała esemes. Jej „zardzewiały” hiszpański jasno mówił, że koleżanka idzie wcześniej na urlop macierzyński, a zatem nie będzie nikogo znajomego, by wprowadzić ją w cokolwiek na początek. Przerażające! Jak samo „puedes” Sophii: „możesz?” – bardzo bezpośrednie i żądające jasnej, jednoznacznej odpowiedzi.
Czy Emily znów stchórzy i pozwoli, by ominęła ją kolejna szansa?
Przecież marzy o przygodach i podróżach, a tu miałaby i jedno, i drugie. A może po zakończonym zleceniu i zarobiwszy przyzwoite pieniądze pozostanie w Hiszpanii na dłużej i zajmie się jeszcze czymś innym, od dawna tak zaniedbanym…? Flirtem? Romansem? Może dowie się nareszcie, co to namiętny pocałunek? I seks… Nie zna właściwie własnego ciała, a chciałaby je poznać. Tak, szczerze marzy jej się wakacyjny romans.
Jeszcze parę chwil siedziała nieruchomo na schodach, aż wreszcie złapała za telefon.

Gdy Emily weszła w końcu do salonu, była bardzo ożywiona.
– Właśnie zadzwoniłam do Gordona! – oznajmiła. – Powiedziałam mu, że przeprowadzam się za granicę, by podjąć nową pracę, i że wyjeżdżam jutro rano.
– Brawo! – wykrzyknęła Anna.
Emily nie wyglądała na razie na gotową do świętowania.
– Jest bardzo zdenerwowany. Bardziej, niż kiedy zrywał zaręczyny. Twierdzi, że powinnam go była wcześniej uprzedzić…
– A on cię wcześniej uprzedził? – parsknęła Anna.
– Ale ja się już zdecydowałam. Za chwilę zadzwonię do Sophii i potwierdzę, że biorę to zlecenie.
Odkąd Emily podjęła decyzję, jej głos stał się wyraźniejszy. Poza tym starała się konsekwentnie emanować entuzjazmem, dla zamaskowania przerażenia.
Po zakończeniu rozmowy z Sophią, zrelacjonowała ją Annie.
– Sophia ma nadzieję zdążyć się ze mną zobaczyć. Jeśli nie da rady, zrobi to jej mąż. A mieszkanie, w którym miałam się zatrzymać, pomyłkowo wynajęto komuś innemu. Bo trwa tam akurat festiwal flamenco. Wygląda więc, że zamieszkam u gospodarzy.
– Z gospodarzami? – zażartowała Anna.
– Oby nie… To wszystko dzieje się za szybko. Kręci mi się już od tego w głowie.
– Jeśli zaczniesz się za dużo zastanawiać, nigdy tam nie pojedziesz.
– To prawda… Ann, ja… nigdy nie chciałam się ślizgać po zamarzniętym jeziorze i to nie tylko ze względu na moich rodziców.
– Em… przecież wiem.
– Poza tym… nie mam co na siebie włożyć.
W przypadku Emily ten powszechny damski problem istniał naprawdę. Jej garderoba ograniczała się do legginsów, elastycznych spodni i prostych bluzek w stonowanych odcieniach, głównie szarościach i czerniach. Miała wyłącznie praktyczne ciuchy, które nadawały się do kucania i biegania podczas robienia zdjęć.
– Podejrzewam, że w Andaluzji są sklepy! Ba, są też i salony fryzjerskie! – oświadczyła Anna. – Pochodziłam sobie po internecie, kiedy usypiałaś Willow. Tam jest przepięknie!
Emily zarezerwowała loty, powrót planując parę tygodni po zakończeniu zlecenia. Zamiast martwić się pakowaniem walizki i sprzętu, także zaczęła oglądać oszałamiające widoki z tej części Hiszpanii. W uszach rozbrzmiewały jej słowa przyjaciółki:
– Em… po prostu bądź sobą. Nie ma znaczenia, czy cię polubią, czy nie. Ważne, żeby zakochali się w twoich zdjęciach.
Anna jest z natury taka odważna… Emily bardzo chciałaby być podobna, spróbować nareszcie nowych rzeczy, nadrobić stracony czas. Więc chyba po prostu spróbuje!

Alejandro Romero marzył o tym, żeby ta rozmowa, ten dzień, a w zasadzie cały ten tydzień już się skończyły. Biorąc pod uwagę, że myślał tak w późny niedzielny wieczór, jego marzenie miało się wkrótce spełnić.
Jednak Mariana zdawała się nie przyjmować do wiadomości owego końca.
– I mówisz mi, że z nami koniec tutaj? W piwnicy?! – wykrzyknęła.
– Powiedziałem ci to w grudniu – odparł spokojnie – a teraz jest już luty.

Dla nieśmiałej i wycofanej Emily Jacobs propozycja zaprojektowania strony internetowej dla winnicy Romero jest prawdziwym wyzwaniem. Przyjmuje ją, ponieważ właśnie rzucił ją narzeczony, a zmiana otoczenia pomoże jej uleczyć zranione serce. I rzeczywiście – szybko zakochuje się w słonecznej Hiszpanii, we flamenco, czerwonym winie i… swoim niezwykle przystojnym pracodawcy Alejandrze Romero. Wie, że on jest poza jej ligą, ale gdy zaprasza ją do tańca, Emily nie odmawia…

Zastanów się dwa razy

Joss Wood

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1258

ISBN: 9788383428123

Premiera: 05-09-2024

Fragment książki

Stojąc na długim balkonie sali balowej hotelu Vane, Addi Fields pogłaskała zmysłowy materiał ciemnoniebieskiej, satynowej sukienki bez pleców, swoim charakterem przypominającej trochę luksusową halkę. Choć przód sukienki, luźno okrywającej jej szczupłe ciało, wyglądał dość skromnie, to po nagich plecach Addi – odsłoniętych prawie do samych pośladków – swobodnie hulał wiatr, a obecność bielizny wydawała się mocno nieoczywista.
Biorąc od kelnera kieliszek szampana, Addi znów pomyślała o nagrodzie, którą otrzymała tego wieczoru. Jeden z hoteli, którymi zarządzała, pracując w Thorpe Industries, otrzymał tytuł Nieruchomości Roku w kategorii „mały obiekt hotelarski”, z czego Addi była niezmiernie dumna. A ponieważ krążyły plotki, że spółka Thorpe Industries zostanie wkrótce sprzedana, Addi nie była pewna, jak długo będzie mogła cieszyć się uznaniem towarzyszącym wyróżnieniu.
Przez przeszklone drzwi, zajrzała do ruchliwej sali balowej, wypełnionej osobistościami branży hotelarsko-gastronomicznej – właścicielami najbardziej spektakularnych hoteli, pensjonatów i obiektów rekreacyjnych w całej Afryce. Ona sama znalazła się tam tylko dlatego, że w Thorpe Industries zachodziły dynamiczne zmiany – firmę przejął niedawno po swoim bracie Cole Thorpe, dla którego dział hotelarski spółki okazał się jednym z najmniej interesujących go obszarów działalności. Addi poprosiła więc, by to ona mogła reprezentować firmę na gali wręczenia nagród, chcąc publicznie zaznaczyć swoją obecność w branży, na wypadek gdyby wkrótce musiała szukać nowej pracy.
Cole Thorpe miał zresztą wrócić do kraju dopiero za kilka tygodni. A wówczas jej przyrodnia siostra – i jednocześnie najlepsza przyjaciółka – Lex, miała na pół etatu pełnić funkcję jego szofera, wożąc go po Kapsztadzie. Addi miała nadzieję, że w ten sposób Lex będzie również świadkiem jakiejś rozmowy szefa dotyczącej dalszych planów firmy.
Prosząc o możliwość wzięcia udziału w gali, nie chciała też przegapić okazji, by spędzić dwie noce w jednym z najlepszych hoteli pięciogwiazdkowych w kraju – i to z pełnym wyżywieniem. Żałowała tylko, że nie ma ani czasu, ani funduszy, by odwiedzić hotelowe spa, które również otrzymało wyróżnienie.
Normalne życie Addi wyglądało zupełnie inaczej. By uniknąć piekielnych kapsztadzkich korków, wyjeżdżała do pracy bardzo wcześnie rano, po dziesięciu godzinach wracając do hałaśliwego domu, gdzie opiekowała się dwiema siostrami przyrodnimi, którym nigdy nie brakowało energii. Dopiero po położeniu dziewczynek spać mogły z Lex usiąść na chwilę na przeciwległych krańcach starej sofy – z podwiniętymi pod siebie nogami – i spokojnie napić się wina.
Jednak nawet wówczas ich rozmowy dotyczyły zwykle finansów. Lex mówiła, że potrzebne są dodatkowe pieniądze na wycieczkę szkolną albo na hydraulika – bo zaczyna przeciekać toaleta – czy też na ogrodnika, bo zapchały się rynny. Addi zarabiała całkiem nieźle, ale mając na utrzymaniu trzy przyrodnie siostry, zawsze na coś brakowało pieniędzy. Nie wspominając nawet o luksusie wydawania ich na siebie. Addi zaczęła podejmować dorywcze prace, już gdy miała lat czternaście, oddając wówczas większość zarobionych pieniędzy swojej bardzo nieodpowiedzialnej matce, Joelle. Potem zarobki Addi wędrowały z kolei do ciotki Kate utrzymującej ją i Lex pod nieobecność matki.
Addi odstawiła na podłogę balkonu otrzymaną statuetkę i wzniosła oczy ku niebu. Zastanawiała się, o której godzinie będzie mogła opuścić imprezę, nie wzbudzając niczyjej niechęci – zakładając oczywiście, że jej obecność w ogóle została zauważona. Czuła się jak płotka w zbiorniku pełnym rekinów – nie na swoim miejscu i niekomfortowo. Jednak szansa, by zauważyli ją potencjalni pracodawcy była warta zachodu.
W skąpej zmysłowej sukience czuła się też trochę zagrożona i jakby nie do końca ubrana. Na co dzień wolała białe koszule w męskim stylu, spódnice ołówkowe do kolan i umiarkowanie wysokie szpilki. Jej bardzo krótko obcięte włosy wydawały się modne, ale dla Addi była to zwykła oszczędność czasu – tym bardziej, że będąc naturalną blondynką nie musiała chodzić do fryzjera częściej niż raz na cztery-pięć miesięcy. Nie miała po prostu czasu, ani środków, by celebrować swój wygląd.
Teraz wiedziała, że powinna jak najszybciej wrócić na salę i rozmawiać z ludźmi, ale nie miała na to siły. To była końcówka długiego dnia, którego jednym z istotnych punktów był udział w wykładzie Jude’a Fishera, właściciela i dyrektora generalnego Fisher International. Prywatnie był on również właścicielem kilku mniejszych hoteli i pensjonatów o nastawieniu proekologicznym. Jude, a wcześniej jego dziadek, Bartholomew Fisher, byli legendą w branży, posiadając jedne z najstarszych i najbardziej cenionych nieruchomości w Afryce. Hotel na Seszelach uznawany był za jeden z najlepszych na świecie, zaś na bezkrwawe safari organizowane przez Fisher International w Parku Narodowym Etoszy w Namibii trzeba było zapisywać się z czteroletnim wyprzedzeniem.
Siedząc w ostatnim rzędzie sali wykładowej, z laptopem na kolanach, Addi słuchała o tym, jak hotele mogą być bardziej zielone i przyjazne dla środowiska. Podobnie jak ona sama, Jude był wielkim zwolennikiem ekorozwoju, a jego wykładu słuchała bardzo liczna grupa gości. Przez pierwsze dziesięć minut Addi nie była w stanie niczego zapisać – całą sobą chłonęła tylko osobowość wykładowcy…
Zwykle niełatwo było ją czymś rozproszyć, ale charyzma, męskość i przymioty intelektualne Jude’a Fishera kompletnie przesłoniły jej treść początkowych minut wykładu. W odróżnieniu od większości mówców, wystrojonych w designerskie garnitury, Jude miał na sobie klasyczne granatowe spodnie z miękkim skórzanym paskiem oraz białą koszulę bez krawata, z podwiniętymi rękawami.
Swobodna odzież okrywała jednak boskie ciało – sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i szerokie, umięśnione barki.
Przez bawełnianą koszulę prześwitywały odważne tatuaże – na prawej piersi i lewym bicepsie. Mocno zarysowane na przedramionach żyły mogły świadczyć o ciężkiej pracy na siłowni.
Seksowną twarz Jude’a, z nieco przekrzywionym nosem, pokrywał krótki czarny zarost, a jego naturalnie kręcone włosy były krótko przycięte na bokach i z tyłu głowy.
Najwięcej uwagi przykuwały jednak jego głębokie, ciemnozielone oczy, z nieco nastroszonymi rzęsami. Mówił głębokim, mocnym głosem, który rozchodził się w Addi jak gorąca czekolada w mroźny dzień. Wizerunek mówcy – pełen luzu i pewności siebie – dopełniały skórzane bransoletki na nadgarstku i stylowy zegarek.
Gdy Addi zdołała wreszcie odwrócić uwagę od wyglądu Jude’a – i zaczęła słuchać jego słów z większym zrozumieniem – natychmiast zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z osobą niezwykle kompetentną. Jude posiadał wielką wiedzę i doświadczenie, a swoją wypowiedź urozmaicał humorystycznymi wstawkami dotyczącymi praktyki hotelarskiej. Nic więc dziwnego, że pod koniec półtoragodzinnego wykładu z zachwytem wpatrywały się w niego wszystkie żeńskie, ale również większość męskich oczu na sali.
Dobrze, że wykład był nagrywany i będzie dostępny w internecie, bo Jude mówił o wielu ciekawych rozwiązaniach, których Addi nie potrafiłaby sobie potem konkretnie przypomnieć…
– Piękny wieczór – usłyszała nagle za plecami.
Gdy się odwróciła, stojący pod ścianą Jude Fisher wyprostował się i wyszedł z cienia, zmierzając w jej kierunku.
Boże, jak on wspaniale pachniał. Addi nie potrafiła rozpoznać konkretnej wody kolońskiej, ale zapach ten kojarzył jej się z powiewem wiatru znad morza lub wonią błękitnozielonej wody w zacienionej zatoce – świeżą i porywającą.
Jude przyglądał się Addi z zainteresowaniem.
Ona zaś nie bardzo wiedziała, co się dzieje… Była zupełnie nieprzyzwyczajona do tego, by spotykać się z zainteresowaniem w oczach mężczyzn. Jakiś czas temu, gdy miała dwadzieścia sześć lat, jej życie uległo dramatycznej zmianie. Wraz z Lex, z dnia na dzień, musiała zająć się wychowywaniem dwóch znacznie młodszych przyrodnich sióstr. A w obliczu takiej sytuacji zapewnienia o dozgonnej miłości, składane wcześniej przez jej narzeczonego, wyparowały tak szybko, jak kropla wody spadająca na rozgrzany piec.
– Nazywam się Jude Fisher. Widziałem panią na swojej popołudniowej prezentacji – przedstawił się Jude, stając obok niej.
– Zgadza się – odparła Addi trochę niepewnie. – Bardzo interesujący wykład.
– Dyplomatyczna odpowiedź. – Jude skrzywił się zabawnie. – Interesujący, to znaczy dobry czy nudny?
Addi uniosła brwi z niedowierzaniem.
– Czyżbym musiała podejrzewać pana o fałszywą skromność?
– Mam nauczkę, żeby w przyszłości nie szukać komplementów – zaśmiał się Jude.
– Sala była wypełniona po brzegi, słuchacze spijali panu z ust każde słowo, a po zakończeniu długo nie mógł się pan opędzić od pochlebców… – wyliczyła racjonalnie Addi, usiłując mówić o tym z jak największą lekkością.
– Zauważyłem, że pani za to opuściła salę natychmiast – przekomarzał się Jude.
– W odróżnieniu od innych nie potrzebowałam dodatkowych wyjaśnień, bo na co dzień zajmuję się zagadnieniami, o których pan mówił.
Zielona energia rzeczywiście była jej pasją, ale Addi zabrakło odwagi, by pochwalić się konkretnymi działaniami, które podjęła w zarządzanych przez siebie nieruchomościach – by poprawić efektywność energetyczną, zredukować ilość odpadów czy zwiększyć recykling surowców.
– Pięknie pani wygląda – rzekł Jude, wskazując na sukienkę.
– Dziękuję – odparła Addi, rejestrując rozpalony wzrok swojego rozmówcy.
Dawno już nie była w podobnej sytuacji – gdy mężczyzna prawi jej komplementy – nie była więc pewna, czy naprawdę mu się podoba, czy tylko coś sobie wyobraża.
Addi wskazała ręką na jego ubiór.
– Ładny garnitur. Designerski?
Jude rozłożył bezradnie ramiona.
– Nie mam zielonego pojęcia – przyznał, mrużąc oczy. – A czy ma to jakieś znaczenie?
– Dla mnie nie. Choć trzeba mieć sporo odwagi, żeby nie założyć nawet krawata, gdy wszyscy chodzą w smokingach – skomentowała Addi, wskazując palcem rozpięty kołnierzyk.
– Po prostu zapomniałem spakować krawata – rzucił beztrosko Jude. – I co mi zrobią? Wyrzucą mnie stąd?
– Zawsze zachowuje się pan tak, jak ma pan ochotę? – spytała z zaciekawieniem i bez wyraźnej zazdrości Addi.
– A dlaczego miałbym podchodzić do tego inaczej? – Jude wzruszył ramionami.
A więc miała do czynienia z mężczyzną, który nie musiał dbać o to, by zadowalać innych. Nie miał pojęcia, czym są ograniczenia albo sytuacja, nad którą się nie panuje.
– A pani?
– Co ja? – spytała wesoło Addi. – Czy ja zawsze przyznałabym panu prawo do robienia tego, na co ma pan ochotę?
Lecz zanim zdążyła zebrać myśli, by powiedzieć coś na temat życiowych ograniczeń, Jude przejechał palcem po jej ramieniu, a jego dotyk rozszedł się po jej ciele niczym uderzenie pioruna.
W jego rozpalonych oczach świeciło pożądanie, a Addi nie miała już cienia wątpliwości, że bardzo mu się podoba. Przez jej ciało przetoczyła się fala gorąca, a na plecach pojawiła się gęsia skórka. Było w tym coś dziwnego i Addi natychmiast przestała się czuć swobodnie.
Jednak – równie nagle i niespodziewanie – poczuła również wielką chęć, by stać się kimś innym… Nie zwykłą, super odpowiedzialną Addi, która ciągle pracuje i nigdy się nie bawi, a kobietą stylową, skomplikowaną, pewną siebie i odlotową, która zawsze nosi takie sukienki.
Choćby przez ten jeden wieczór pragnęła być kobietą, którą interesowali się mężczyźni pokroju Jude’a.
– Ja pozwalam sobie robić rzeczy, na które mam ochotę, tylko na tyle, na ile mogę – odpowiedziała w końcu Addi.
– Jak masz na imię? – spytał jakby niższym głosem Jude.
– Addi – odpowiedziała prawie szeptem.
– Addi – powtórzył Jude, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
Potem chwycił z tacy trzymanej przez kelnera, który nagle wyrósł obok nich jak spod ziemi, dwa kieliszki szampana. W tamtej chwili Addi nie zauważyłaby nawet, że spadł na ziemię meteoryt, a co dopiero, że podchodzi zwykły kelner…
Jude podał jeden z kieliszków Addi, a ona wypiła go do dna, wzdychając, gdy wytrawny smak otoczył jej język i spłynął do wyschniętego gardła. Spojrzała w stronę hotelowego ogrodu, wdychając mieszaninę zapachów: południowoafrykańskiego fynbosu – docierającego od strony Góry Stołowej – i rosnących w ogrodzie róż.
Zapowiadała się parna, rozbudzająca zmysły noc, z pełnym księżycem, lekko przyćmionym cienką warstewką chmur. Lato dobiegało już końca – z każdym kolejnym dniem, słońce będzie coraz mniej upalne, a noce zaczną tracić swoją letnią zmysłowość.
Addi podniosła głowę, przyglądając się nocnemu niebu. Przebijając się wzrokiem przez opary miasta, próbowała zlokalizować poszczególne konstelacje. Gdy była dzieckiem, patrząc w gwiazdy, czuła się częścią jakiegoś większego, lepszego świata. Do tej pory, gdy próbowała odzyskać równowagę, wpatrywała się w niebo.
– Tam jest Krzyż Południa – powiedział Jude, wskazując palcem jeden z gwiazdozbiorów.
Addi wiedziała, że się myli – Krzyż Południa widać było niżej i bardziej w prawo. Nie należała do kobiet, które lubią udawać głupie dziewczątko, więc poinformowała go, że nie ma racji.
– Pomyliłeś się o jakieś trzydzieści stopni – rzekła autorytatywnie.
Spodziewała się negatywnej reakcji, bo mężczyźni zwykle nie lubią być poprawiani przez kobiety, Jude jednak obrócił wszystko w żart.
– Cholera, od dwudziestu lat opowiadam dziewczynom, że to Krzyż Południa…
Addi uśmiechnęła się miło, doceniając dystans, jaki ma do siebie.
– Zdecydowanie odradzam dalszy podryw na wiedzę o gwiazdach, panie Fisher.
– Dobrze wiedzieć – odparł pozornie zatroskany Jude. – Kurczę, teraz nie mam już żadnej szansy na randkę.
Addi zaśmiała się, przewracając oczami.
– Faktycznie, czarna rozpacz! – wykrzyknęła zalotnie. – A, swoją drogą, często tak zaczepiasz obce kobiety na hotelowych balkonach?
– Zdarza mi się po raz pierwszy, słowo honoru. Raczej… – wyraźnie zawahał się Jude – …nie przejawiam zainteresowania kobietami.
– Dlaczego mi to mówisz? – spytała, wyraźnie zaciekawiona.
– Nie wiem – odparł Jude. Podniósł do ust kieliszek i dopił szampana. – Gdy patrzę ci w oczy, czuję, że muszę mówić prawdę.
– Mam zwykłe niebieskie oczy – powiedziała niedbale Addi, trochę zmieszana.
Była niebieskooką blondynką, jakich wiele. Chętnie zamieniłaby się na urodę ze swoją siostrą. Płomiennie ruda i piegowata Lex wyglądała dużo bardziej egzotycznie – mężczyźni przyglądali się jej znacznie dłużej, bo była interesująca. W sprzyjających okolicznościach Addi była co najwyżej ładna. W odróżnieniu od swojej matki nie roztaczała wokół siebie kapryśnej, niewyobrażalnie seksownej aury Marylin Monroe.
– Ty masz zwykłe oczy? – zganił ją Jude. – Mają kolor morza o północy: głęboki, ciemny i bardzo tajemniczy.
Jude wypowiadał wprawdzie okrągłe słowa, ale z dużym namysłem – i dlatego Addi nie zakończyła rozmowy. Jego komplementy brzmiały autentycznie i wydawał się nawet nieco speszony jej atrakcyjnością.
Patrząc na niego, nie miała wątpliwości, że bardzo jej pragnie – choć Jude starał się tego nie okazywać, odgrywając rolę lwa salonowego, za którego uchodził – i świadomość jego pożądania przeszyła ją na wskroś jak pocisk.
Addi nie wskakiwała obcym do łóżka i okazyjny seks nie był w jej stylu, wiedziała jednak, że bardzo potrzebuje tej jednej nocy z Jude’em. Chciała znów poczuć się kobietą i znów poczuć się sobą, chociaż na moment wyjść z roli zestresowanej robotnicy – najstarszej z sióstr, odpowiedzialnej za wszystko.
Wiedziała, że jeśli nie wykorzysta tej szczególnej chwili i tego unikalnego mężczyzny do tego, by poczuć się inaczej niż zwykle, to potem zawsze będzie tego żałować…
Jude pochylił głowę, odnajdując swoimi wargami jej usta. Addi tylko westchnęła, czując jego język na swoim języku.
Jude położył rękę na jej nagich plecach, schodząc nią coraz niżej. Potem przyciągnął ją do siebie, mocno przyciskając jej biust do swojej klatki piersiowej. Przez cienki materiał sukienki poczuła na brzuchu potężną, twardą jak kamień erekcję.
– Pragnę cię – wymamrotał Jude niskim, gardłowym szeptem. – Pragnę cię, odkąd zobaczyłem cię dzisiaj po południu. Chcę się z tobą przespać.
– Dobrze – zgodziła się Addi, wspinając się na palce, by sięgnąć do jego ust.

Wpatrując się w małe okienko, w którym widniały dwie niebieskie kreski, Addi czuła, że jest bliska zawału serca. Nie wierząc własnym oczom, z wierzchu zbiornika spłuczki sedesowej wzięła kolejny test – otrzymany wynik był równie jednoznaczny. Także trzeci test pokazał dwie niebieskie kreski.
Nie było cienia wątpliwości, że jest w ciąży.
Addi zamknęła deskę sedesową i usiadła na niej gwałtownie, opuszczając głowę między nogi. Próbowała ustabilizować oddech, ale nie potrafiła nabrać do płuc wystarczającej ilości powietrza. Jak to możliwe? I dlaczego? Odpowiedź na te pytania nie była właściwie trudna: dwa miesiące wcześniej spędziła noc z Jude’em Fisherem – kochając się z nim trzy razy – i mimo że brała pigułki, a on zakładał prezerwatywę, w jakiś sposób doszło do zapłodnienia.
Niższa skuteczność pigułki mogła wynikać z tego, że w dniach poprzedzających współżycie Addi przyjmowała antybiotyk, ale dlaczego zawiodły prezerwatywy?
Zachowali wszelkie środki ostrożności, a jednak stało się…
Addi czuła ścisk w żołądku i suchość w gardle. Wstała, podniosła klapę deski sedesowej i uklękła przy sedesie, jakby miała wymiotować.
Po jakimś czasie wstała i opłukała twarz wodą, a potem oparła dłonie po obu stronach umywalki, bezmyślnie gapiąc się w odpływ, z uczuciem paniki rozlewającej się po całym ciele.

Po jednej nocy z Jude’em Fisherem Addi Fields spodziewa się dziecka. Ma na utrzymaniu trzy przyrodnie siostry, a wkrótce z powodu ciąży może stracić pracę. Jude czuje się odpowiedzialny i chce jej pomóc, lecz zgodnie z testamentem ojca nieślubne dziecko wykluczy go z zarządzania firmą przez kolejne dziesięć lat. Gdyby się pobrali, to co innego. Wystarczyłoby małżeństwo na półtora roku, a potem znowu oboje będą wolni. Jude sądzi, że Addi odpowiada taki układ, ona jednak nie chce małżeństwa tylko na chwilę…

Żona markiza Rashfielda

Marguerite Kaye

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 645

ISBN: 9788329110600

Premiera: 12-09-2024

Fragment książki

Lily już niedługo miała się spotkać z mężem.
Można by pomyśleć, że nie jest to zbyt znaczące wydarzenie, gdyby nie fakt, że odkąd wyjechała do Francji osiem lat temu, ani razu nie widziała go na oczy. Chociaż nie kontaktowali się, Lily spędziła w ciągu ostatnich tygodni dużo czasu, wyobrażając sobie, jak przebiegnie ich spotkanie. Czy się zmienił? Jak bardzo? Czy spodziewał się, że ona się zmieniła? Nie żeby cokolwiek z tego miało znaczenie. Tak naprawdę wcale się nie znali. Odkąd połączył ich związek małżeński, sztywno trzymali się zasad, na które się zgodzili: kameralny ślub, oddzielne życie. Teraz jednak nadszedł czas, by zakończyć ich związek.
Związek?! Tak naprawdę nie łączyło ich nic, no może poza biednym bratem Lily. U samego kresu życia Anthony zadbał o to, by siostra miała męża. Związek, który zaaranżował, spełnił swój cel, a już niedługo nie pozostanie po nim nawet ślad. To spotkanie po latach będzie niezręczne, ale Lily liczyła, że ostatecznie przyniesie im obojgu ulgę. Nigdy nie będzie w stanie spłacić długu wdzięczności, który miała wobec męża, ale przynajmniej zwróci mu wolność, by mógł rozpocząć nowe życie i objąć dziedzictwo.
Powóz, który wynajęła w Folkestone, pokonał krótką drogę do domu w Sandgate i zatrzymał się. Lily bolał żołądek ze zdenerwowania. Surowo się upomniała, bo nie miała powodu, by się denerwować. Ona i Oliver nie byli dla siebie nikim więcej niż tylko dawnym dobroczyńcą i osobą, która była na jego utrzymaniu. Szybko zgodził się na spotkanie, zatem podzielał jej odczucia. Nadszedł czas, by wszystko sobie wyjaśnić i ostatecznie zerwać więzi.
Gdy jednak wysiadła z powozu i zapłaciła woźnicy, poczuła dziwny niepokój. Być może z powodu posiadłości, do której przyjechała, a nie mężczyzny czekającego w środku.
Abbey Hill. Miejsce, które przez trzy lata było jej domem. Zawsze je uwielbiała. Prosta fasada, a za domem ogród, z którego było przejście na kamienistą plażę z przepięknym widokiem na kanał La Manche. W pogodny dzień można było dostrzec w oddali wybrzeże Francji.
Kiedy tu mieszkała, całymi godzinami obserwowała nieustannie zmieniające się widoki. Szare niebo nad wzburzonymi falami lub bladoniebieskie, przechodzące w spokojne błękitne morze. Gdy frontowe okna były otwarte, przy dobrej pogodzie było słychać, jak fale uderzają o kamienny brzeg. Z kolei podczas burzy znad brzegu dobiegały huki i trzaski. W ostatnich dniach jej tak zwanego małżeństwa Lily siedziała w fotelu przy oknie i układała plan wyjazdu.
Kiedy wyjechała, nie przypuszczała, że kiedykolwiek tu wróci. Wtedy była zima, a teraz panowała późna jesień. Niebo było idealnie błękitne, wiał delikatny wiatr i słychać było cichy szum morza. Gdy sięgała do mosiężnej klamki, jej palce drżały. Spojrzała na odjeżdżający powóz, starając się zachować spokój. Nie była już młodą, naiwną kobietą zależną od w zasadzie obcego mężczyzny. Udało jej się odkryć siebie na nowo, na własną rękę i na własnych warunkach. Była z tego dumna.
Drżenie rąk ustąpiło, a żołądek się uspokoił. Lily zaczesała kosmyk włosów za ucho i pchnęła bramę. Nadszedł czas, by odciąć się od przeszłości.

Oliver odłożył fakturę i westchnął. Siedział w cieniu werandy z tyłu domu. Próbował pracować, ale jego wzrok błądził od ksiąg rachunkowych i listów do lśniącego morza, do czystego błękitu nieba i do majaczącego w oddali wybrzeża Francji. Nie mógł się skoncentrować na niczym w obliczu zbliżającej się konfrontacji. Bał się jej.
Lilian poinformowała go, że przybędzie z Paryża. Czy to tam teraz mieszkała? Umowa, którą zawarli, zakładała, że nie będzie wiedział nic o jej życiu. Nie wiedział nawet, jakie przybrała nazwisko, chociaż Iain Sinclair, jego człowiek od interesów, umiał się z nią skontaktować w razie nagłego wypadku. Ale to nigdy nie było konieczne. Dwa razy na rok, zgodnie z ich umową, Lilian pisała do Iaina, informując go, że „ma się dobrze” albo „jest w dobrym nastroju”, a Iain wypłacał jej zasiłek i przekazywał równie nijaką odpowiedź.
Kiedy się pobrali, Lilian miała dwadzieścia lat i niewiele do powiedzenia. Nieśmiała, potulna i całkiem miła, ale bez żadnych środków do życia, a zatem łatwa do wykorzystania, czego obawiał się jej brat Anthony. Potrzebowała ochrony, a Oliver był zobowiązany ją zapewnić. Dotrzymał słowa, dając Lilian miejsce, które mogła nazwać własnym i ratując ją przed małżeństwem z dalekim krewnym, owdowiałym pastorem z dwójką dzieci. Lilian potrzebowała czasu, by nauczyć się dbać o siebie. Oliver zapewnił jej to z przyjemnością. Był już poślubiony swojej firmie i nie miał ani czasu, ani ochoty, by dzielić życie z kobietą. Pod tym względem zupełnie się nie zmienił.
Te lata małżeństwa wydawały mu się teraz abstrakcją. Dom został zamknięty na cztery spusty, kiedy Lilian wyjechała. Prawie o nim zapomniał, dopóki nie otrzymał od niej listu. Nie rozpoznał jej pisma. Podpisała się jako Lilian, bez nazwiska. Treść była jeszcze większym zaskoczeniem. „Już dawno nadszedł czas, byśmy formalnie zakończyli umowę, którą zawarliśmy.” Dlaczego teraz? Drugie małżeństwo, tym razem z wybranym przez nią mężczyzną, zdawało się oczywistym powodem. Jej prośba nie powinna być dla niego zaskoczeniem. Bardziej zaskakujące było, że dopiero teraz Lilian poruszyła tę kwestię. On miał trzydzieści cztery lata, a ona trzydzieści jeden. Kobieta w takim wieku powinna być świadoma, że wkrótce przeminą jej najlepsze lata. Był to kolejny powód, aby Oliver czuł się winny z powodu tego, co będzie musiał zrobić.
Jeśli chodzi o kwestię rozwodu, wszystko było proste. Jego żona opuściła go osiem lat temu. Gdyby prawo było równie jasne w kwestii problematycznego spadku, Oliver zrobiłby wszystko, by jak najszybciej spełnić życzenie Lilian. Kiedy byli małżeństwem, prawie o nic go nie prosiła, a odkąd wyjechała, nie prosiła o nic. Mimo to nie mogła znaleźć gorszego momentu, by zaproponować rozwód. Gdyby tylko istniał jakiś sposób na załatwienie obu spraw w tym samym czasie! Naprawdę nie chciał prosić, by się wstrzymała, ale po prostu nie widział innego rozwiązania.
Dźwięk przyjeżdżającego powozu sprawił, że Oliver poderwał się na równe nogi. Serce waliło mu jak szalone. Nigdy nie należał do osób, które odkładają nieprzyjemne zadania na później. Czas wziąć byka za rogi.
W połowie schodów zatrzymał się i wyjrzał przez okno, z którego był widok na drogę i bramę. Z powozu akurat wysiadała kobieta w eleganckiej, modnej sukni w kolorze miętowej zieleni, z ciemnozieloną falbaną i ogromną kokardą nad biustem. Na jej ciemnobrązowych włosach spoczywał mały kapelusik stanowiący interesującą konstrukcję z koronki i kokardek. Wyglądał tak niepraktycznie, że zapewne kosztował fortunę. Nawet niewprawne oko Olivera rozpoznawało paryską modę.
Czy to naprawdę była Lilian? Wyglądała niesamowicie szykownie. Nie przypominał sobie, żeby jej włosy były takie lśniące. Ale… Tak, szczupła sylwetka i pełen gracji sposób poruszania się były takie same jak przed laty. I oczy. Już zapomniał o tych dużych, orzechowych oczach, które kiedyś przywodziły na myśl spojrzenie spłoszonej sarny, a teraz patrzyły tak… uwodzicielsko.
Wyobrażał sobie, że pojawi się starsza, wyblakła wersja kobiety, którą poślubił. Nie mógł się bardziej mylić. Kobieta, która stała przy bramie i wpatrywała się w niebo, nie wyglądała, jakby prowadziła spokojne życie na wsi. Nie wyglądała nawet na Angielkę. Modna, egzotyczna, opanowana i atrakcyjna. Natychmiast zrugał się w duchu za tę ostatnią myśl. Nie czas podziwiać kobietę, która była tu, by rozmawiać o rozwodzie.
Nagle się odwróciła, na co on pospiesznie odsunął się od okna i pobiegł do salonu. Usiadł i sięgnął po poranną gazetę. Po chwili ją odłożył, a następnie głupio podskoczył, słysząc ciche pukanie do drzwi.
– Pański gość, milordzie – rzekł służący i odsunął się, by przepuścić ją w drzwiach.

Spotkanie z Oliverem było dla Lily takim szokiem, że na chwilę zaniemówiła. Jego czarne jak węgiel włosy, dawniej krótko przycięte, teraz sięgały prawie do ramion, a szczękę pokrywał schludny zarost. W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki, zaś między brwiami zagościła głęboka bruzda. Człowiek, którego poślubiła lata temu, był po prostu przystojny. Teraz wydawał się… mroczniejszy. Gdyby nie miała powodu, by się z nim spotkać, wolałaby go unikać. Wyglądał dość niepokojąco.
– Oliverze. – Lily wzięła się w garść i obdarzyła go uśmiechem. – Jak się miewasz?
– Witaj, Lilian. Nawet nie muszę pytać, jak ty się miewasz. Wyglądasz wręcz zjawiskowo. – Ujął dłoń, którą do niego wyciągnęła. – I zupełnie inaczej.
Patrzył na nią, jakby jej nie rozpoznawał, co nie było dla niej zaskoczeniem, bo wątpiła, że byłby w stanie rozpoznać ją w tłumie. Nosiła rękawiczki, ale jego dotyk i tak ją rozproszył.
– Jestem z pewnością starsza i znacznie mądrzejsza – odpowiedziała bez ogródek. – Usiądziemy? Mamy wiele do omówienia.
Zerknęła na siedzenie przy oknie i dostrzegła, że nie ma tam stosu poduszek, które niegdyś tam kładła. Pokój był nieskazitelnie czysty i pachniał pszczelim woskiem, ale nic nie wskazywało, by ktoś w nim mieszkał. Nie było tu książek ani kwiatów, żadnych listów ani papierów oprócz dzisiejszego wydania gazety. Usiadła na sofie naprzeciwko kominka i obróciła się bokiem. Obecnie modne gorsety i kokardy znacznie lepiej się w tej pozycji prezentowały.
Oliver zajął miejsce na krześle. Zawsze ubierał się w stonowany sposób. Dziś miał na sobie zwyczajny czarny garnitur i ciemnoniebieską kamizelkę.
– Skorzystałem z usług agencji, która na kilka dni przystosowała główne pokoje do zamieszkania – powiedział. – Nie byłem pewien, na jak długo zamierzasz zostać w Anglii.
– Tylko na tyle, ile będzie trzeba, aby wreszcie rozwiązać naszą sprawę – odparła. – Zależy mi, by jak najszybciej wrócić do Paryża. Zatrzymałam się w hotelu Pavilion w Folkestone. Byłam zaskoczona, że zaproponowałeś spotkanie tutaj. Nigdy nie przepadałeś za morzem.
– A ty zawsze chciałaś nad nim zamieszkać.
– Powiedziałam ci to?
– Dobrze zapamiętałem, bo była to jedna z niewielu opinii, jakie udało mi się od ciebie wyciągnąć – odparł. – Dlatego kupiłem dla ciebie ten dom.
– Kupiłeś go dla mnie? Myślałam, że… Nigdy nie pozwoliłabym ci niczego kupić tylko po to, by spełniać moje zachcianki.
– Wiem, dlatego ci o tym nie powiedziałem.
– Gdybym wiedziała…
– To bardzo byś się speszyła – dokończył za nią.
– W takim razie powinnam ci z opóźnieniem podziękować za hojność i uprzejmość – powiedziała sztywno.
– Nigdy nie zabiegałem o twoją wdzięczność. Obiecałem mojemu najlepszemu przyjacielowi, że będę się tobą opiekował.
– To była obietnica złożona pod przymusem. Anthony postawił cię w okropnej sytuacji. Kiedy o tym myślę, wzdrygam się na myśl, jakie to było z jego strony niesprawiedliwe.
– Umierał i chciał zrobić, co w jego mocy, by o ciebie zadbać. Ja zaś zawdzięczałem mu życie.
– Znam tę historię aż za dobrze. Jako chłopcy bawiliście się na zamarzniętym stawie. Lód pękł i wpadłeś do wody. Anthony zanurkował i wyciągnął cię na powierzchnię.
– Nie myślał o własnym bezpieczeństwie. Gdyby nie twój brat, utopiłbym się w lodowatej wodzie. Może gdyby za mną nie wskoczył, nadal by tu był? Zmarł na suchoty, ale gdyby wtedy nie zachorował na płuca, może by potem nie umarł.
– Czułeś się winny, gdy umierał. Według mnie Anthony, choć uratował ci życie, nie powinien zmuszać cię do małżeństwa ze mną.
– Co innego mógł zrobić? Byłaś jego jedyną bliską krewną, całkowicie zależną od niego finansowo. To zupełnie naturalne, że pragnął cię zabezpieczyć. Moim skromnym zdaniem postąpił słusznie, bo w przeciwnym razie zostałabyś bez środków do życia. Wolałabyś małżeństwo z owdowiałym pastorem?
Ta myśl nawet po latach przyprawiała Lily o dreszcze.
– Nie. Wolałabym, żeby moi rodzice byli na tyle przewidujący, by pozwolić Anthony’emu zapisać mi środki z funduszu powierniczego. Gdyby tak się stało, nikt nie musiałby się mną opiekować, a ty nie byłbyś zmuszony do ożenku.
– Anthony mnie nie zmusił. Okoliczności były niezwykłe, ale mimo wszystko decyzja, którą podjęliśmy, była właściwa, prawda? – Oliver zmarszczył brwi. – Żałujesz tego?
– Jestem ci niezmiernie wdzięczna, ale żałuję, że musiałeś mnie ratować. Niestety nie byłam wtedy w stanie sama o siebie zadbać.
– Doszliśmy do porozumienia, które było korzystne dla nas obojga, czyż nie? Nigdy nie prosiłem, byś poświęcała mi więcej czasu, niż konieczne. Ty też mi się nie narzucałaś. Byłaś tu szczęśliwa, prawda?
Lily rozejrzała się, jakby widziała w tym miejscu młodszą, żałosną wersję siebie. Szybko się otrząsnęła. Teraz trzeba się skupić na tym, co będzie, a nie na tym, co było.
– Dałeś mi przestrzeń, bym odkryła, co chcę zrobić z własnym życiem. Zawsze będę ci za to wdzięczna.
– To nie jest odpowiedź.
– Na litość boską! Jeśli już musisz wiedzieć, to na początku byłam zdruzgotana. Anthony umierał długo i w bólach, ale i tak nie byłam gotowa na jego śmierć. Byłam ci wdzięczna, bo oszczędziłeś mojemu bratu zamartwiania się o moją przyszłość, no i nie musiałam przyjmować oświadczyn kuzyna. Ale to nie sprawiło, że byłem szczęśliwa. Byłeś najlepszym przyjacielem Anthony’ego, nie moim. Prawie cię nie znałam. Czy byłam tu szczęśliwa? Oczywiście, że nie, Oliverze. Czułam się okropnie, bo musiałam polegać na twojej dobroczynności. Nie chciałam być twoją żoną, ale nie miałam wyboru. Nie wiedziałam, co tak naprawdę pragnę robić. Była jedna rzecz, o której marzyłam, ale zawsze sądziłam, że to mrzonki. – Lily westchnęła. – Przepraszam. Nigdy się nie kłóciliśmy i nie chcę tego robić teraz. Nie przyszłam tu, by roztrząsać przeszłość. Bardzo wiele dla mnie poświęciłeś i jestem ci za to wdzięczna. Nigdy nie zdołam ci tego wynagrodzić. Teraz jednak zrobię wszystko, co konieczne, aby cię ode mnie uwolnić.
– Uwolnić mnie?
– Mówię o rozwodzie, Oliverze. Z powodu mojego odejścia. Chyba że istnieje lepsze uzasadnienie?
– Nie. Podobno to najbardziej uzasadniony powód rozwodu.
– Skonsultowałeś się już z prawnikiem?
– Tak, gdy tylko otrzymałem twój list. Zrobiłem to dyskretnie. Zaskakujące, że decyzja o rozwodzie zajęła ci tyle czasu.
– Twój kuzyn nie żyje od pół roku, a pan Sinclair poinformował mnie o tym dopiero pięć tygodni temu.
– Co ma wspólnego śmierć Archiego z rozwodem?
– Co ma… Czy to nie oczywiste? – Lily zaczynała się czuć, jakby ona mówiła o jednym, a Oliver o drugim. – Jesteś teraz markizem…
– No naprawdę! Nie musisz mi o tym przypominać. I doprawdy nie rozumiem, czemu fakt, że odziedziczyłem ten przeklęty tytuł, ma cokolwiek wspólnego z twoim przyjazdem. Nie musisz mnie od siebie uwalniać. Nie planuję ponownie się żenić, jeśli o to ci chodzi.
– Może nie podczas żałoby po kuzynie, ale…
– Ani w czasie żałoby, ani nigdy! Dość o mnie, Lilian. Rozumiem, że powinienem ci pogratulować.
– Gratulacje? – W końcu zdała sobie sprawę, dlaczego czuła, że rozmawiają o dwóch różnych rzeczach. – Dobry Boże! Nie. Wcale nie chcę ponownie wychodzić za mąż.
– Więc dlaczego tu jesteś? To znaczy… Dlaczego teraz, po tylu latach, chcesz rozwodu?
– Tak, wiem, za długo z tym zwlekałam, powinnam była napisać do ciebie znacznie wcześniej. Zrobiłabym to, gdybym wiedziała, że ponownie chcesz się ożenić. Po prostu byłam zajęta własnym życiem, a to małżeństwo niezbyt mnie obchodziło.
– Mógłbym powiedzieć to samo. Dlaczego więc teraz zaczęło cię obchodzić?
– Czy naprawdę musisz pytać? – Lily wpatrywała się w niego zdumiona. Przecież Oliver powinien jej dziękować, że zadała sobie trud, by osobiście przyjechać i omówić z nim tę sprawę. – Jesteś markizem – powiedziała. – Masz teraz tytuł, ziemię i wszystkie związane z tym obowiązki.
– Naprawdę nie potrzebuję kolejnego wykładu na temat moich obowiązków. Co to ma wspólnego z twoim przyjazdem?
– Będziesz potrzebował spadkobiercy, Oliverze.
– Mam już spadkobiercę. To mój asystent, Alan Masterton.
– Nie chodzi mi o kogoś, kto przejmie prowadzenie fabryk, tylko o syna, który odziedziczy twój majątek.
– Nie chcę mieć syna. Córki zresztą też nie. Nie chcę sprowadzać nikogo na świat.
– Skoro jesteś markizem, będziesz potrzebował dziedzica. A żeby mieć dziedzica, potrzebujesz żony.
– Mam już żonę. Siedzi naprzeciwko mnie i gada od rzeczy.
– Och, na litość boską! Nie mówię o sobie, tylko o żonie odpowiedniej do twojej nowej pozycji. O kobiecie z odpowiednim rodowodem i wykształceniem, która wie, jak zarządzać domem, rozmawiać z innymi utytułowanymi damami i robić to wszystko, co robią markizy.
– Nie chcę i nigdy nie chciałem mieć prawdziwej żony. Właśnie dlatego tak chętnie się z tobą ożeniłem. Nie mam czasu na małżonkę, nie mówiąc już o rodzinie. A nawet gdybym miał czas, nie zamierzam dzielić życia z innymi. Lubię działać sam.

Lily i Oliver są małżeństwem od jedenastu lat, ale nigdy nic ich nie łączyło. Nie utrzymują żadnych kontaktów, dlatego wiadomość od Lily zaskakuje Olivera. Chętnie zgodziłby się na rozwód, ale właśnie walczy o spadek po kuzynie i rozstanie z żoną, zawsze postrzegane jako skandal, mogłoby pokrzyżować jego plany. Prosi Lily, by zamieszkała z nim na kilka tygodni, i szybko uświadamia sobie, jak wielki błąd popełnił. Lily, kiedyś cicha i nieśmiała, teraz jest pewną siebie, niezależną kobietą. Doradza mu w batalii o spadek, świetnie wypełnia obowiązki markizy, a przede wszystkim coraz mocniej działa na jego zmysły. Obiecał jej rozwód, jednak teraz rozważa zupełnie inne rozwiązanie.