fbpx

Asystentka z temperamentem

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1156

ISBN: 9788327691675

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

– Zapomnij o tym – poradził mu ich rodzinny prawnik. – Twoje dziedzictwo jest dobrze zabezpieczone. Nie musisz się tym martwić.
Zwłaszcza dziś, w dniu, w którym w Londynie otwarto nową siedzibę Stefanos Enterprises, nie powinien być w tak posępnym nastroju. Aristeus Stefanos nie mógł jednak do siebie dojść. Od śmierci ojca minął zaledwie miesiąc. Jego ojciec, Christophe Stefanos, był w świecie biznesu znaną osobistością. Ari, ukochany syn, był wstrząśnięty jego niespodziewaną śmiercią. Ari uwielbiał ojca i nigdy nie wątpił w jego nieskazitelną uczciwość.
Teraz, kiedy patrzył na to z punktu widzenia dojrzałego, dwudziestoośmioletniego mężczyzny, nie mógł się nadziwić swojej naiwności. Śmierć ojca odkryła jego mroczne sekrety, skrzętnie ukrywane przed całym światem. Ari musiał podjąć decyzje, których być może kiedyś będzie żałował. Był pełen sprzecznych uczuć, nad którymi chwilowo nie potrafił zapanować. Miotały nim złość, wstyd, niedowierzanie, a momentami nawet rozpacz.
Choć nie mógł zmienić tego, co się już stało, miał jednak wpływ na to, co przyniesie przyszłość. Po powrocie do Grecji z pogrzebu ojca postanowił poznać osobiście swoich pracowników. Do tej pory nigdy tego nie robił. Zatrudniał specjalne osoby, które monitorowały pracę jego ludzi. Tym razem postanowił wziąć udział w spotkaniu firmowym organizowanym w Norfolk.
W nowej siedzibie Stefanos Enterprises zebrali się pracownicy z siedmiu oddziałów. Jego dyrektor generalny zaproponował zorganizowanie spotkania firmowego, żeby zintegrować pracowników i poprawić komunikację między poszczególnymi oddziałami tego ogromnego przedsiębiorstwa. Ari nie był do końca przekonany co do celowości organizowania takiego spotkania. Przypuszczał, że niektórzy z pracowników potraktują je jako krótkotrwałe wakacje na koszt firmy.
Wyszedł ze swojego biura i spojrzał w kierunku ochroniarza, który flirtował z recepcjonistką. Jak ona miała na imię? Cleo? Tak. Cleopatra. Burza jasnych kręconych włosów i błękitne oczy. Takie imię powinna nosić wysoka, posągowa brunetka, a nie drobna blondynka, w dodatku ubrana w jakąś kolorową sukienkę, która wyglądała, jakby była uszyta z zasłonki.
Prawdą było, że nie miał dla niej do tej pory czasu. Pierwszego dnia pracy niepotrzebnie wpuściła do niego jego byłą dziewczynę, Galinę Ivanową, której wcale nie miał ochoty oglądać. Oczywiście, przepraszała go za to sto razy! Przez całe pięć długich minut. Patrzyła na niego tymi ogromnymi niebieskimi oczami, które sprawiały, że wyglądała raczej jak jakiś cherubin, a nie dojrzała kobieta. Nie mógł jej tak po prostu zwolnić, ale jej obecność w tak bliskiej odległości działała na niego drażniąco.
– Miłego popołudnia, panie Stefanos – wykrzyknęła radośnie na jego widok, zupełnie nie przejmując się tym, że została przyłapana na odrywaniu ochroniarza od pracy.
Ari z trudem powstrzymał się przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi. Nie chciał wszczynać awantur. Nade wszystko cenił sobie spokój i porządek. W jego życiu wszystko miało swoje miejsce i swój czas. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Ubrania w jego szafie były ułożone kolorami, książki na półce stały w porządku alfabetycznym, a biurko zawsze było uporządkowane. Wszystko miało swoje miejsce. Jeśli tylko coś wymykało się spod jego kontroli, stawał się nerwowy. Dlatego właśnie ta kobieta ze swoją niefrasobliwością wyprowadzała go z równowagi.
Cleo „nie pasowała” do Stefanos Enterprises. Była zbyt gadatliwa, zbyt głośna, zbyt widoczna. Zbyt dużo się uśmiechała i zbyt dużo czasu spędzała na pogaduszkach z przygodnymi ludźmi. Ari nie cierpiał takich ludzi jak ona.
Otrząsnął się, przypominając sobie, że czeka na niego helikopter, który miał go zabrać do Norfolk.

Cleo weszła do minibusa i umieściła torbę na półce. Większość pracowników jechała na to spotkanie samochodem, ona jednak nie znała nikogo na tyle dobrze, żeby się z nim zabrać. Zazwyczaj trzymała się nieco na uboczu, tym bardziej więc poczuła się doceniona, kiedy otrzymała zaproszenie na ten wyjazd. Zawdzięczała ten zaszczyt zapewne temu, że miała pracować w Steafanos Enterprises przez następne osiem miesięcy.
Skrzywiła się, przypominając sobie swój pierwszy dzień, który definitywnie przekreślił jej szansę uzyskania w tej firmie stałego zatrudnienia. W recepcji pojawiła się uderzająco piękna i niezwykle pewna siebie brunetka, która oznajmiła, że jest umówiona z panem Stefanosem na lunch. Cleo nie przyszło nawet do głowy, żeby zadać jej jakieś dodatkowe pytanie. Nikt jej nie poinformował, że kochanki szefa mają zakaz kontaktowania się z nim zarówno osobiście, jak i przez telefon w czasie jego pracy.
Była zszokowana, kiedy po chwili ujrzała jak dwóch ochroniarzy grzecznie, ale stanowczo wyprowadziło ją z biura. Po chwili jedna z asystentek pana Stefanosa przyszła do niej i spytała, co ona sobie, do diabła, wyobraża? Dlaczego wpuściła tę „wariatkę” do biura szefa? Ta kobieta nawiedzała ich jeszcze kilkakrotnie, w nadziei, że uda jej się przekonać Stefanosa do zmiany zdania i do odnowienia znajomości. Cleo uważała, że ktoś powinien ją ostrzec przed tym, że może mieć do czynienia z takimi osobami jak ona.
Cóż, teraz już nie mogła zmienić tego, co się stało. Postanowiła skupić się na tym, co ją czeka. Noc spędzona poza ciasnym mieszkankiem, które wynajmowała do spółki z przyjaciółką, na pewno dobrze jej zrobi. Choć uwielbiała ciszę i spokój, nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Ceny lokali w Londynie były niebotyczne i przy swoich zarobkach mogła jedynie o tym pomarzyć. I tak miała dużo szczęścia, bo jej współlokatorka, Ellie, kilka nocy w tygodniu spędzała u swojego chłopaka, dzięki czemu ona miała całe mieszkanie dla siebie. Mieszkanie należało do Ellie, która jednak była studentką i potrzebowała stałego źródła dochodu.
Spotkanie firmowe miało się odbyć w usytuowanym na wsi hotelu, otoczonym lasami i polami. Gdy zajechali na miejsce, było późne popołudnie. Kiedy odbierała w recepcji kartę do pokoju, podeszła do niej Lily, jedna z pracownic biura.
– Chodź… Jesteś ze mną w pokoju.
Cleo zmusiła się do uśmiechu. Widziała, że jej towarzyszka jest z tego faktu tak samo niezadowolona jak ona. Lily zaprowadziła ją do pokoju, po czym przeprosiła, nie mogąc się doczekać, kiedy dołączy do przyjaciół.
– Po kolacji spotykamy się w barze. Możesz do nas wpaść, jeśli chcesz. Im więcej osób, tym weselej.
Obcą twarz lepiej znieść w tłumie, skonstatowała ze smutkiem Cleo. Ucieszyła się z zaproszenia, choć nie miała pewności, czy było do końca szczere.
– Zejdę zobaczyć, na co się mogę zapisać.
– Podobno zajęcia z jogi są niezłe – poinformowała ją Lily.
Cleo nie była fanką jogi. Kiedyś już jej próbowała i uznała, że to nie dla niej.
Odświeżyła się nieco, po czym zeszła na dół przekonać się, co jeszcze jest w ofercie. W końcu zdecydowała się na paintball i wiosłowanie. Nie należała do osób, które uprawiają sporty, ale uważała, że skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać, zwłaszcza że nie musiała za to płacić. Miała nadzieję, że będzie się dobrze bawić.
Wychowana przez samotną matkę szybko się nauczyła, że żeby osiągnąć coś w życiu, musi mieć tupet. I zawsze starała się dostrzec we wszystkim coś pozytywnego. Dla niej szklanka była do połowy pełna.
Na kolację założyła kolorową sukienkę ze stretcha i buty na obcasie. Jej matka uważała, że tylko czarny kolor jest elegancki, ale wiele jej to nie pomogło. Mężczyzna, którego kochała, nie odwzajemnił jej miłości i nie chciał dziecka, które z nią spłodził. Odszedł, jak tylko się dowiedział, że Lisa Brown jest w ciąży.
Zeszła do jadalni i rozejrzała się po zgromadzonych ludziach. Rozpoznawała twarze tylko niektórych z nich. Wiedziała, że Ari Stefanos miał do nich dołączyć, co trochę ją zaskoczyło. Wiedziała, że nie mieszka z nimi w hotelu, tylko w jakiejś skrytej w lasach luksusowej posiadłości. Lubiła na niego patrzeć. Wysokie kości policzkowe, kruczoczarne włosy, przenikliwe spojrzenie czarnych jak smoła oczu i usta, jakby stworzone do całowania.
Pierwszy raz zobaczyła go w dniu, w którym usiłowała przeprosić go za to, że z jej winy do jego biura wtargnęła ta kobieta. Od razu ją zafascynował. Było w jego twarzy coś, co sprawiało, że nie mogła oderwać od niej wzroku. Czuła się przy nim jak speszona nastolatka. Wysychało jej w ustach, a w głowie nagle robiła się pustka. Ari Stefanos zdecydowanie działał na nią onieśmielająco.
Był jej sekretnym uzależnieniem. Wszystkie kobiety w biurze podkochiwały się w nim i trudno było mieć im to za złe. Ari był niezwykle przystojnym i seksownym mężczyzną. Wszyscy inni mężczyźni po prostu przy nim bledli. Doskonale wiedziała, że Ari nigdy nie łączy przyjemności z pracą. Poza tym wiedziała, że nie należy do kobiet, którymi taki mężczyzna jak Stefanos mógłby się zainteresować.
Cleo nigdy nie była zakochana i specjalnie jej na tym nie zależało. Doskonale pamiętała, czym skończyła się miłość matki. Ona, jeśli zdecyduje się na związek z mężczyzną, to tylko wtedy, kiedy to jemu będzie na tym zależało bardziej niż jej. Nie zamierzała powielać błędów swojej matki.
Podziwianie Ariego Stefanosa było miłą rozrywką i do tego zupełnie niegroźną.

Całkowicie nieświadomy tego, że ktoś czerpie przyjemność z patrzenia na niego, Ari skierował się do baru, zdecydowany wypić drinka i być miłym dla wszystkich. Zamierzał udać się do swoich prywatnych apartamentów, jak tylko będzie to możliwe.
Z niewiadomego powodu jego wzrok spoczął na Cleo. Była pogrążona w rozmowie z jakimiś ludźmi, a burza jej jasnych włosów poruszała się przy każdym ruchu. Wstała, żeby podejść do baru, i wtedy zobaczył, że jest ubrana w obcisłą sukienkę w duże palmowe liście. Na piersiach widniał ogromny błękitny motyl niczym ogromny liść obejmujący jej piersi. Ta krzykliwa kreacja podkreślała jej pełne kształty. Nagle zrozumiał, dlaczego tak przykuwała jego uwagę. Choć nie była wysoka, miała świetną figurę. I całkiem niezłe nogi, dodał w myślach, przyglądając jej się z uwagą. Uśmiechała się promiennie do barmana, który przygotowywał jej drinka.
– Jest bardzo ładna i bardzo młoda – skomentowała Mel, jego starsza asystentka, spoglądając w tym samym kierunku.
Oderwał wzrok od Cleo, czując, że lekko się rumieni.
– Za dużo mówi.
– Tak, ale jest bardzo dobra w tym, co robi. Pomocna, życzliwa, miła. W moim przekonaniu jest znacznie lepsza od tej sztywnej lalki, która poszła na urlop macierzyński.
Ari zacisnął zęby.
– Koszmarnie się ubiera.
Mel zmarszczyła brwi i spojrzała na niego zaskoczona.
– W takim razie niech ktoś jej powie, żeby stonowała kolory, żeby wyglądać nieco bardziej… profesjonalnie.
Ari jednym haustem wychylił whisky, którą podał mu barman.
– Idę się integrować. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. To był długi dzień.

Cleo spędziła z Lily i jej przyjaciółmi jakąś godzinę. Potem wróciła do pokoju i położyła się do łóżka. Zastanawiała się, gdzie się podział Ari Stefanos, ponieważ w ogóle go nie widziała.
Rano zeszła na śniadanie sama, ponieważ Lily poszła na zajęcia z jogi. Zjadła w samotności i odnalazła otoczone drewnianym płotem miejsce, w którym miała się odbyć zabawa w paintball. Okazało się, że oprócz niej tę zabawę wybrała tylko jedna kobieta, którą poznała wczoraj w barze. Był to typ sportsmenki, która zaliczyła rano jogging. Cleo założyła maskę i wzięła do ręki pistolet. Instruktor pokazał jej, jaką pozycję przybrać, żeby oddać prawidłowy strzał.
W tej samej chwili na teren strzelnicy wkroczył Ari Stefanos wraz z kilkoma mężczyznami. Weszli do budki, w której przechowywany był sprzęt. Zastanawiała się, co takiego jest w tym człowieku, że tak bardzo przykuwał jej uwagę. Mocno zarysowana szczęka? Pięknie wykrojone usta, na których nigdy nie dostrzegła uśmiechu? A może wysoka, dobrze umięśniona sylwetka, której mógłby mu pozazdrościć niejeden sportowiec?
Mężczyźni podzielili się na dwie grupy i rozpoczęli zabawę. Cleo stała za drzewem przez nikogo niedostrzeżona. Trzy osoby z jej własnej drużyny zapędziły ją w ten zakątek. Została przez nich całkowicie pokryta plamami z farby, stając się doskonałym celem. Była zdziwiona tym, jak bolesne okazały się uderzenia małych piłeczek z farbą.
– Przestańcie! – krzyknęła, czując, że będzie miała całe ciało w siniakach, ale oni jedynie roześmieli się głośniej i dalej w nią strzelali.
Kiedy wreszcie poszli, była wściekła. Zaatakowali ją członkowie własnej drużyny, zapewne dlatego, że była łatwym celem i nie umiała się bronić. Bolało ją całe ciało i czuła, że łzy napływają jej pod powieki.
– Wypadasz z gry. Przejdź do strefy zabitych – poinstruował ją czyjś bezduszny głos.
– Nigdzie nie idę! To byli ludzie z mojej drużyny!
– Masz jakichś świadków? Jeśli nie, to wypadasz z gry. – Głos był nieubłagany.
– Powiedziałam już, że nigdzie nie idę!
Doskonale wiedziała jeszcze z czasów dzieciństwa, że jeśli nie będzie o siebie walczyć, zostanie zniszczona. Nie zamierzała dopuścić do tego, żeby powtórzyło się to, co było zmorą w czasach, kiedy chodziła do szkoły.
– To jest niezgodne z zasadami gry.
– Och, zamknij się wreszcie! Jeśli oni mogli pogwałcić zasady i zaatakować członka własnego zespołu, to ja mogę zrobić to samo. Dopadnę ich!
Ari popatrzył na nią spod maski z niedowierzaniem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Zapoznałaś się z zasadami gry? Nie wolno wspinać się na drzewa ani atakować zza nich. A kiedy zostaniesz trafiona, musisz opuścić pole działań.
– Dużo mi da czytanie zasad, skoro nikt inny ich nie przestrzega! Zostaw mnie. Przyciągasz uwagę do mojej osoby i przez ciebie nie uda mi się ich dopaść.
– Natychmiast zejdź z tego drzewa. Upewnię się, że bezpiecznie opuścisz teren manewrów.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Nikt ci nigdy nie mówił, żebyś pilnował swojego nosa? – Wspięła się na wyższą, szerszą gałąź i przygotowała pistolet. – Mam zamiar dać im nauczkę.
Ariemu nigdy dotąd nie zdarzyło się, by ktokolwiek z jego podwładnych zignorował jego polecenie. Najwyraźniej go nie rozpoznała. Rozumiał jej złość, ale nie mógł pozwolić na to, żeby zignorowała obowiązujące reguły.
Wyciągnął ręce i objął ją w pasie. Z tej odległości nie mógł nie zauważyć, jak kształtne miała pośladki. Były niczym dwie połówki dojrzałej brzoskwini. Mimo woli poczuł, jak jego ciało reaguje na jej bliskość. Potężny wzwód omal nie rozerwał mu spodni. Starając się nie zwracać na to uwagi, ostrożnie postawił Cleo na ziemi.
– Co ty wyprawiasz?
Pochylił się, żeby ją uspokoić. W nozdrza uderzył go delikatny zapach truskawek unoszący się z jej włosów. Zdecydowanie był zbyt blisko niej. Odsunął się i popatrzył w błękitne oczy.
– Zabieram cię stąd – oznajmił stanowczo. – Zanim stracę do ciebie cierpliwość.
– Tylko dlatego, że masz inny pogląd na to, jak powinna wyglądać ta gra…
– Łamanie reguł może doprowadzić do tego, że gra skończy się dla wszystkich. Ponadto chodzi też o kwestie bezpieczeństwa. Proszę…
Było w tonie jego głosu coś, co sprawiło, że znieruchomiała i spojrzała na niego z namysłem. No tak. Te ciemne oczy nie mogły należeć do nikogo innego. Wykłócała się z własnym szefem, który był znany z tego, że maniakalnie przestrzegał wszelkich zasad.
– Och, przepraszam, panie Stefanos. Nie wiedziałam, że to pan.
– Może powinienem być w jakiś sposób oznakowany – powiedział, prowadząc ją w stronę wyjścia.
Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta.
– Dziękuję. Pójdę do hotelu, żeby się przebrać.
Ari pochylił się w jej stronę.
– Obiecuję, że zamaluję ich farbą od stóp do głów.
– Niech sobie pan nie robi kłopotu, panie Stefanos. W końcu to tylko zabawa…
Stał nieruchomo przez kilka sekund, wpatrując się w jej kształtną figurę znikającą z pola widzenia. Naturalny wdzięk, z jakim się poruszała, przykuwał uwagę każdego mężczyzny. Zacisnął zęby, zirytowany faktem, że wzbudziła w nim taką żywą reakcję. Była jego pracownicą i taka reakcja była zupełnie niedopuszczalna.

Cleo była wściekła. Poszła prosto do łazienki, żeby zmyć z siebie plamy po farbie. Wszędzie miała czerwone ślady po uderzeniu małymi kulkami. To jej wina, że nie założyła grubszych ubrań ani ochraniaczy proponowanych przez personel. A do tego to niefortunne spotkanie z Arim Stefanosem!

Cleo Brown nie najlepiej zaczęła swoją nową pracę. Nieświadoma zakazu, wpuściła do gabinetu szefa Aristeusa Stefanosa jego byłą kochankę, a podczas wyjazdu integracyjnego nie rozpoznała go w przebraniu do gry w paintball i pokłóciła się z nim. Na koniec wpadła do wody, a ponieważ nie umiała pływać, szef musiał ratować jej życie. Aristeus jest wściekły na Cleo za wszystkie gafy, lecz jednocześnie jej temperament i uroda nieodparcie go pociągają. Gdy po ich wspólnej nocy Cleo odchodzi z pracy, Aristeus czuje, że musi ją odnaleźć… Druga część miniserii ukaże się w maju

Niegasnące pożądanie

Jayci Lee

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1269

ISBN: 9788327694782

Premiera: 13-04-2023

Fragment książki

Joshua Shin nie należał do stałych gości dorocznego bankietu organizowanego przez państwo Neiman, ale jego dziadek nie czuł się dobrze i poprosił, by go reprezentował. Joshua niczego nie odmówiłby ukochanemu halabuji.
Wiedział, że bankiet będzie połączony ze zbiórką pieniędzy na działalność Towarzystwa Muzyki Kameralnej i że prawdopodobieństwo w części artystycznej wystąpienia Angie Han jest duże. Nawet po dziesięciu latach serce mu się ściskało na myśl o niej.
Zraz po wejściu do wspaniałej rezydencji w stylu georgiańskim został poczęstowany szampanem. Nowo przybyli goście gromadzili się w okrągłym foyer, ale Joshua przeszedł do sali balowej i stanął koło wysokiego okna ozdobionego kotarą w kolorze głębokiej zieleni.
Mimowolnie powiódł wzrokiem po zebranych, szukając twarzy, o której stanowczo zbyt często marzył i śnił. Gdy jej nie dostrzegł, poczuł ulgę. Chociaż muzycy pewnie wchodzą innym wejściem, pomyślał.
– Pan Shin? – rozległo się za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył srebrnowłosego mężczyznę w nienagannym garniturze. – Timothy Pearce, dyrektor wykonawczy Towarzystwa – przedstawił się nieznajomy. – Spodziewałem się zobaczyć dziś tu pana dziadka. Lubi takie kameralne koncerty.
– Dziś z żalem musiał zrezygnować, ale w zastępstwie przysłał mnie.
Joshua nie zdradził przyczyny nieobecności dziadka.
– Serdecznie witamy. – Timothy Pearce taksującym wzrokiem przyjrzał się Joshui. Najprawdopodobniej chciał oszacować, czy wnuk okaże się tak samo hojny jak dziadek. – Zawsze cieszy nas zainteresowanie kameralistyką wśród młodszego pokolenia – powiedział z uśmiechem.
– Łączy nas miłość do muzyki – zapewnił go Joshua. Zamierzał wesprzeć Towarzystwo taką samą sumą, jaką przeznaczyłby dziadek. – Kto wystąpi? – zapytał.
– Czeka pana prawdziwa uczta duchowa. Zagra Hana Trio. – Joshua zmobilizował siłę woli, aby zapanować nad mimiką twarzy. Liczył się z taką ewentualnością, niemniej doznał szoku. – Słyszał pan o nich, prawda? Siostry Han tworzą fenomenalne trio smyczkowe.
Angie grała na wiolonczeli, a jej młodsze siostry jedna na skrzypcach, druga na altówce.
– Tak, tak, słyszałem oczywiście – Joshua udał uprzejme zainteresowanie. – Cieszę się, że je usłyszę.
– Mam nadzieję, że koncert się panu spodoba. Miło było poznać…
Timothy Pearce się oddalił.
To, co Joshua powiedział o miłości do muzyki, było prawdą, ale nie całą. Był czas, kiedy muzyka była jego życiem. Oczami wyobraźni zobaczył promienie słoneczne na palcach śmigających po klawiaturze, usłyszał dźwięki muzyki i śmiech. Szczęście, słodkie i pełne nadziei, wypełniało jego duszę, zanim wtargnęła w nią rzeczywistość i rozdarła na żałosne strzępy.
To ona zniszczyła wszystko.
Pogrążony w myślach, późno się zorientował, że goście zaczęli opuszczać salę balową. Ruszył za nimi do przepięknej oranżerii, za którą rozciągał się wymuskany ogród. Lampiony zawieszone pod szklanym sufitem migotały na tle ciemniejącego nieba, eleganckie lampy stojące stwarzały intymną atmosferę.
Tłum przed nim przerzedził się i wtedy na zaimprowizowanej scenie zobaczył Angie. Całe otoczenie jak gdyby zbladło, kontury straciły ostrość. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, było bicie własnego serca.
W ciągu dziesięciu lat, jakie minęły od ich rozstania, Angie z uroczej dziewczyny zmieniła się w olśniewającą kobietę. Czarne jedwabiste włosy, które dawniej byle jak związywała w kucyk, lśniącą falą opadały jej na ramiona. Twarz jej wyszczuplała, przez co delikatne rysy nabrały wyrazistości. Joshua nie mógł oderwać od niej oczu. Na szczęście wzrok miała spuszczony i uwagę skupioną na synchronizowaniu instrumentów z siostrami.
Zanim podniosła głowę, zdążył zająć miejsce przy oknie za wysoką rośliną z bujnymi liśćmi. Kilku spóźnialskich, mijając go w pośpiechu, obrzuciło go zaciekawionymi spojrzeniami. Gdy wszyscy usiedli, zapadła cisza i koncert się rozpoczął.
Przy pierwszych dźwiękach poczuł mrowienie na skórze. Już w college’u przepowiadano Angie obiecującą karierę. W ciągu lat, jakie minęły, dojrzała jako artystka, a dźwięk wydobywany z wiolonczeli nabrał głębi i płynności pieszczącej zmysły. U dziadka słuchał debiutanckiego albumu Hana Trio, więc wiedział, jak pięknie grają, ale słuchanie sióstr na żywo było całkiem innym doświadczeniem. Wierne nazwie – hana po koreańsku znaczy jeden – grały jak jeden organizm, grały wyśmienicie.
Zamknął oczy, pozwolił dźwiękom spływać po sobie i koić wzburzone emocje. Nie żywi do Angie Han żadnych uczuć, powtarzał w myślach. Wściekłość, ból i tęsknota, które go przepełniają, to tylko echa przeszłości. Nie było mu łatwo, ale już wiele lat temu odciął się od niej i ruszył do przodu. Popadanie w sentymentalizm nie ma sensu.
Występ sióstr był bardzo udany i Joshua przyłączył się do gromkich braw. Zastanawiał się, jak Angie zareaguje na jego widok. Irytowało go przyspieszone bicie serca i trema przed spotkaniem z nią. Zachowuję się absurdalnie, skarcił się w myślach. Angie jest artystką, on patronem wspierającym Towarzystwo. Jeśli go zobaczy, przywita się uprzejmie jak z dawną znajomą i przejdzie nad tym do porządku dziennego.
Wyszedł z ukrycia i dołączył do reszty gości.
– Panie i panowie – Timothy Pearce podniósł głos, chcąc przebić się przez gwar rozmów – chciałbym podziękować państwu Neiman za udzielenie nam gościny. I składam podziękowania wszystkim za przybycie. To dzięki waszym hojnym darowiznom kameralistki takie jak Hana Trio i kameraliści dostarczają nam tylu cudownych wrażeń.
Nagle Joshua poczuł na sobie czyjś wzrok. Powoli obejrzał się za siebie i napotkał przerażone spojrzenie Angie. Pobladła i rozchyliła usta, jak gdyby w niemym okrzyku. Poczuł ucisk w sercu i falę gorąca przetaczającą się przez ciało, zmusił się jednak do lekkiego skinienia głową. Potem odwrócił głowę akurat w chwili, gdy Timothy Pearce kończył swoje przemówienie słowami:
– Jesteśmy wszyscy jedną rodziną. Dziękuję.
Zebrani nagrodzili go brawami, potem salę wypełnił szmer na nowo podjętych rozmów. Joshua obejrzał się mimowolnie, zobaczył jednak tylko plecy Angie wychodzącej do ogrodu. Poczuł zawód, potem złość na siebie. Nie, nie żałuje, że nie porozmawiali. Nie mają sobie przecież nic do powiedzenia, pomyślał, a na zdawkowe uprzejmości szkoda czasu.
Odnalazł Timothy’ego Pearce’a, wręczył mu czek i się pożegnał. Uznał, że spełnił obowiązek. Dziadek chyba nie będzie miał mu za złe, że nie zje obfitej kolacji w towarzystwie samych nieznajomych.
Kiedy przechodził przez opustoszałe foyer, za plecami usłyszał swoje imię wypowiedziane cichym głosem:
– Joshua…
Odwrócił się. Angie podeszła kilka kroków bliżej, lecz zatrzymała się w bezpiecznej odległości.
– O co ci chodzi? – zapytał.
Skrzywił się, słysząc swój gniewny ton.
– Chciałam tylko… – zająknęła się. – Chciałam tylko się przywitać. – Splotła dłonie, rozplotła i bezradnie opuściła ręce wzdłuż boków. – Chciałam się upewnić, że… – znowu się zająknęła – że jesteś szczęśliwy.
– Szczęśliwy? – Joshua parsknął śmiechem. – Chyba nie oczekujesz ode mnie odpowiedzi.
– Przykro mi, Joshua. – Głos jej się załamał, gdy wypowiadała jego imię.
Coś w nim pękło. W kilku susach pokonał dzielącą ich odległość. Nagle znalazł się tak blisko niej, że poczuł ciepło bijące od jej ciała. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Napięcie między nimi rosło.
Salwa śmiechu dobiegająca gdzieś z wnętrza domu wyrwała go z transu i sprowadziła na ziemię.
– Nie dowiesz się, czy jestem szczęśliwy. Nie mów, że jest ci przykro. – Jego głos przybrał niskie chropawe brzmienie zdradzające tłumione pożądanie. – Dziesięć lat temu, kiedy odeszłaś, zrzekłaś się tych praw.
Serce mu się ścisnęło na widok łzy spływającej jej po policzku. Nienawidził jej za to, że zapragnął kciukiem zetrzeć tę łzę, objąć ją i przytulić. Za to, że pragnął wszystkiego tego, czego nie mógł mieć. Za to, że jej pragnął. Chociaż tylko przez sekundę.
Odwrócił się i nie oglądając się za siebie, wyszedł z rezydencji. Zdał sobie sprawę, że Angie Han zagraża jego z trudem osiągniętej równowadze psychicznej.
Nigdy więcej.
Angie Han już nic dla niego nie znaczy.

Dwa miesiące później

Po próbie z siostrami Angie spieszyła się na umówione spotkanie z Janet Miller, swoją mentorką i dyrektorką artystyczną Towarzystwa Muzyki Kameralnej.
Położyła wiolonczelę na tylnym siedzeniu – w bagażniku nie było dość miejsca – usiadła za kierownicą i wyjechała z parkingu. Cały czas nuciła pod nosem melodię, która od kilku tygodni nie dawała jej spokoju. Może mama śpiewała ją, kiedy Angie była mała?
Denerwowała się przed rozmową z Janet. Po pandemii Towarzystwo miało ogromne kłopoty finansowe. Z powodu lockdownu koncerty, imprezy powiązane ze zbiórką pieniędzy na cele statutowe i koncerty w prywatnych domach donatorów zostały odwołane. Gdyby nie najwierniejsi ofiarodawcy, wielu muzyków znalazłoby się bez dachu nad głową. Do otwarcia nowego sezonu zostało kilka miesięcy i miała nadzieję, że życie wróci do normy, cokolwiek to znaczy. Obawiała się jednak, że sytuacja jest poważniejsza, niż się wydawało.
Włączyła ulubioną stację z muzyką klasyczną i uśmiechnęła się, kiedy z głośników popłynęły dźwięki Gymnopedie Nr 1 Erika Satie. Muzyka tego francuskiego kompozytora zawsze działała na nią jak kocimiętka na koty.
W bardziej optymistycznym nastroju zapukała w uchylone drzwi.
– Miło cię widzieć, kochanie – Janet przywitała ją serdecznie.
– Ja też się cieszę z naszego spotkania.
Kiedy Angie przeżywała okres zwątpienia w siebie, Janet podnosiła ją na duchu i cierpliwie tłumaczyła, że ma talent, pasję i energię potrzebne każdemu muzykowi. Gdyby nie ona, Angie nigdy nie zaszłaby tam, gdzie jest teraz.
– Usiądźmy koło okna. – Janet wskazała wygodną kanapę. – Napijesz się czegoś?
– Dziękuję, nie. – Serce biło jej przyspieszonym rytmem. Chciała jak najszybciej się dowiedzieć, dlaczego Janet ją wezwała. – Powiedz, o co chodzi.
Ciężkie westchnienie Janet potwierdziło jej obawy.
– Sytuacja finansowa Towarzystwa jest gorsza, niż się wydawało. Nasz byt zależy od powodzenia nadchodzącego sezonu. Na ostatnim posiedzeniu zarząd dał nam do zrozumienia, że jeśli nie odniesiemy sukcesu przyćmiewającego wszystkie poprzednie, to będzie koniec naszej działalności.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Janet spuściła głowę i przyglądała się swoim dłoniom. Angie odgadła, że to nie koniec złych wiadomości.
– I?
– Timothy chce, żebyście ty i twoje siostry poprosiły ojca o pomoc.
Mina Janet świadczyła, że wypowiedzenie tych słów przyszło jej z trudem.
– Ale… – Angie zająknęła się. Była bardzo poruszona. – Ale on przestał wspierać Towarzystwo, kiedy zerwałam z nim kontakty.
– Wiem. Nie chciałam cię o to prosić, niemniej rozumiem Timothy’ego. Każda wpłata zwiększa nasze szanse na przetrwanie. A twój ojciec był jednym z najhojniejszych donatorów.
Angie spojrzała przez okno na ulice i domy zalane kalifornijskim słońcem.
– Daj mi czas do namysłu.
Nie mogła od razu odmówić mentorce, chociaż miała na to ogromną ochotę. Nie tylko jej byt zależał od losów Towarzystwa, ale byt wielu muzyków, łącznie z jej siostrami.
– O nic więcej nie proszę. – Janet nakryła jej dłoń i lekko uścisnęła. – Dziękuję.
– Dla ratowania Towarzystwa chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy. – Angie oddała uścisk i cofnęła rękę. – Nie będę ci dłużej przeszkadzać w pracy.
Wolnym krokiem szła na parking. Wiedziała, że ojciec nigdy nie wesprze Towarzystwa, ponieważ to było jej źródło utrzymania, czyli gwarancja jej wolności.
Wiedziała również, że mimo iż siostry miały lepsze stosunki z ojcem, on nie ulegnie ich prośbom, bo wówczas pomagałby i jej. Doszła jednak do wniosku, że musi spróbować.
Wsiadła do samochodu, wyjęła komórkę z torebki i zanim opuściła ją cała odwaga, wybrała numer ojca.
– Niech zgadnę – odezwał się ojciec. – Chcesz czegoś ode mnie.
Ogarnęła ją złość i uczucie upokorzenia. Zacisnęła mocno palce na komórce. Pokonała dumę i odpowiedziała:
– Towarzystwo Muzyki Kameralnej potrzebuje twojej pomocy.
– A dlaczego miałbym im pomagać?
– Kiedy mama żyła, wspierała ich.
Zaległo długie milczenie, w końcu usłyszała zmęczony głos ojca.
– Wpłacę pieniądze pod warunkiem, że zakończysz ten dziecinny bunt i wrócisz do domu.
Emocje ją dławiły. Minęło pięć lat, odkąd ostatni raz rozmawiała z ojcem. Wyprowadzka z domu nie była dziecinnym buntem. Nie da mu znowu okazji do kontrolowania jej życia.
– To już nie jest mój dom – oświadczyła. Zamrugała, aby odpędzić łzy. – Poszukam innego sposobu, żeby pomóc Towarzystwu. Do widzenia, tato.
Z ciężkim sercem ruszyła do domu. Domem była kawalerka w podupadającej dzielnicy z dala od centrum Los Angeles, ale znaczyła dla niej więcej niż luksusowa rezydencja.
Matka przez pięć lat walczyła z chorobą nowotworową i Angie cieszyła się, że może być przy niej. Po jej śmierci nie chciała dłużej znosić mieszkania z apodyktycznym ojcem i ustawicznego przypominania, jak wiele mu zawdzięcza.
I nawet groźba, że przestanie wspierać ją finansowo, jej nie zatrzymała.
Zaparkowała na swoim miejscu na parkingu podziemnym, potem rozklekotaną windą wjechała do holu. Sprawdziła skrzynkę na listy i drugą starą windą wjechała na górę. Przeszła słabo oświetlonym korytarzem do swojego mieszkania, a kiedy drzwi się za nią zamknęły, poczuła nagłe zmęczenie. Mimo to najpierw ostrożnie postawiła wiolonczelę w kąciku do ćwiczeń i dopiero potem opadła na kanapę, kopnięciem zrzucając pantofle.
– Nareszcie w domu – szepnęła z uśmiechem.
Kamienica była stara i obskurna, ale Angie skromnymi środkami stworzyła dla siebie ciepłe i przytulne wnętrze. Może trochę przesadziła z lampami, poduszkami i plakatami na ścianach, ale lubiła światło i jaskrawe kolory.
Uśmiech szybko zniknął z jej twarzy. Jej spokojne ustabilizowane życie było zagrożone przez niepewną przyszłość Towarzystwa i…
I duchami przeszłości. Wspomnienie nieoczekiwanego spotkania z Joshuą podczas bankietu w willi państwa Neiman uporczywie do niej wracało. Nawet teraz, po dwóch miesiącach od tamtego zdarzenia, aż kuliła się w sobie na myśl o tym, że jej najgorsze obawy się potwierdziły.
Joshua Shin wciąż jej nienawidzi.
A jej już się wydawało, że tamten etap życia ma za sobą. Zapomniała, że zrywając z nim, złamała serce jemu i sobie. Duszenie w sobie emocji było jedynym sposobem na życie bez niego. Ale teraz tamy puściły…
Teraz czuła żal za tym, co mogło być, gdyby. Nic więcej. Nie może go pragnąć. Między nimi nic nie może zaistnieć na nowo. Dziesięć lat temu pozbawiła się tej szansy. Zniecierpliwionym ruchem otarła policzki i westchnęła. Nie ma czasu rozdrapywać ran przeszłości, kiedy teraźniejszość wymaga pilnego działania.
Ojciec pomoże Towarzystwu tylko pod warunkiem, że ona wróci do domu. Niewykonalne. Nie zrezygnuje z ciężko wypracowanej niezależności. Poza tym jedna wpłata ojca nie uratuje Towarzystwa. Co robić?
– Włącz radio, Alexa – powiedziała na głos.
Potrzebowała dziś towarzystwa muzyki klasycznej. I herbaty. Po chwili z parującym kubkiem w ręce umościła się z powrotem na kanapie.
Dźwięki nowego utworu kompozytora ukrywającego się pod inicjałami A.S. wypełniły pokój. Kilka lat temu szturmem wtargnął na scenę muzyki poważnej, a tajemnica otaczająca jego twórczość i tożsamość natychmiast zyskała mu ogromną popularność. Angie podobały się jego kompozycje nadawane przez stację.
W pewnej chwili uśmiech znikł z jej warg.
– Nie, to niemożliwe – szepnęła i zakryła usta.
Fragment, który tak ją zelektryzował, już przebrzmiał, ale była pewna, że właśnie tę melodię nuci od dwóch miesięcy. Ale jak to się stało, skoro teraz po raz pierwszy słyszy ją w radio?
Szybko ściągnęła utwór na playlistę, przewinęła do przodu i odsłuchała. Ożyły tłumione wspomnienia. Jeszcze raz cofnęła nagranie, znalazła właściwy fragment i ponownie odsłuchała. Zrobiła to kilkakrotnie, aż nabrała absolutnej pewności.
To melodia, jaką Joshua grał dla niej w college’u. Fragment koncertu na wiolonczelę, nad którym pracował z myślą o niej. To jej melodia.
Właśnie odkryła sekret, który nieodwołalnie łączył ją z Joshuą. To on jest genialnym kompozytorem ukrywającym się za inicjałami A.S.
Zerwała się na równe nogi. Krew pulsowała jej w uszach, oddech stał się płytki. Wiedziała, jak uratować Towarzystwo. Joshua Shin znienawidzi ją za to, ale czy może nie lubić jej jeszcze bardziej niż teraz?

Angie Han, utalentowana wiolonczelistka, jest gotowa zrobić wszystko, aby ratować Towarzystwo Muzyki Kameralnej od katastrofy finansowej, w jakiej się znalazło w wyniku pandemii. Gdy odkrywa, że wzięty kompozytor znany jako A.S. to jej były chłopak, obecnie znany biznesmen, chowa do kieszeni dumę i prosi go o skomponowanie utworu na inaugurację nowego sezonu. Joshua się zgadza pod warunkiem, że Angie nie zdradzi jego tajemnicy. Mimo że rozstali się w dość dramatycznych okolicznościach, ciągle tli się w nich pożądanie. Spędzają pełne namiętności noce, ale Joshua boi się zaangażować, bo Angie już raz go rzuciła...

Oczami miłości

Heidi Rice

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1157

ISBN: 9788327691798

Premiera: 20-04-2023

Fragment książki

Ross De Courtney posadził helikopter na klifie zachodniego wybrzeża Irlandii i szybkim krokiem ruszył w stronę starej kaplicy. Leżała ona na terenie imponującej posiadłości jego przyszłego szwagra, w tej chwili udekorowanej lampkami i pachnącym kwieciem oraz wypełnionej nieznanymi mu ludźmi.
Wzrok obecnych śledził go w drodze do ołtarza, gdzie szczęśliwa para właśnie powtarzała słowa przysięgi małżeńskiej. Panu młodemu, ubranemu w niebieskoszary garnitur, towarzyszyła słodka i ufna siostra Rossa, Katie, tonąca w powodzi białych koronek i jedwabiu.
Choć jego kroki odbijały się echem na kamiennej posadzce, ogłuszony łomotem własnego serca i zaślepiony gniewem prawie ich nie słyszał.
Katie bardzo grzecznie poprosiła go poprzedniego dnia, żeby nie uczestniczył w ceremonii. Odezwała się do niego po raz pierwszy od miesięcy, a jej narzeczonego, irlandzkiego miliardera Conalla O’Riordana spotkał wcześniej tylko raz, kilka miesięcy temu, w londyńskiej operze. Uważał go za bezwzględnego, apodyktycznego oprycha, który podobnie jak pierwszy mąż Katie, za którego wyszła, mając lat zaledwie dziewiętnaście, wcale na nią nie zasługiwał.
Wtedy postąpił niewłaściwie. Wyraził swój sprzeciw wobec decyzji siostry i wycofał się, oczekując, że ją zmieni. Co, oczywiście, nie nastąpiło, bo Katie była urodzoną romantyczką. Poślubiła więc Toma, który wkrótce zginął w wypadku, a Ross i Katie nie rozmawiali ze sobą przez pięć lat, aż do przypadkowego grudniowego spotkania w operze.
Teraz nie zamierzał popełnić drugi raz tego samego błędu i patrzeć bezczynnie, jak siostra wiąże się z mężczyzną, który mógł ją skrzywdzić.
Pewnie nie miał prawa wtrącać się w jej życie. Miała teraz dwadzieścia cztery lata, nie dziewiętnaście. A prawdę powiedziawszy, nigdy nie był wobec niej zbyt braterski. Może dlatego, że dowiedział się o istnieniu przyrodniej siostry, dopiero kiedy miała już lat czternaście, a jej matka, jedna z wielu porzuconych kochanek jego ojca, zmarła. Zrobił wtedy to, co uznał za słuszne, czyli opłacił jej drogą szkołę, a potem studia i uznał publicznie jej przynależność do rodziny De Courtney, czego ich podły ojciec odmawiał do końca życia.
Ale choć nigdy nie byli blisko, nie mógł pozwolić na jej ślub z O’Riordanem bez wyrażenia swojej opinii.
W miarę jak zbliżał się do ołtarza, zwracało się ku niemu coraz więcej głów. Słowa przysięgi ledwo go dochodziły, zagłuszane łomotem krwi w uszach. Osobiście wolałby nie interweniować akurat w dniu ceremonii, ale Katie nie zostawiła mu wyboru. Nie odpowiadała na jego wiadomości i mejle, za pomocą których próbował odnowić kontakt po spotkaniu w operze pięć miesięcy wcześniej.
Uważał, że Conall zaczarował jego siostrę pieniędzmi i wyglądem albo, co gorsza, był typem podobnym do ich ojca, bezlitośnie kontrolującym swoje kobiety.
Ceremonia osiągnęła apogeum, kiedy zauważył młodą kobietę stojącą obok drużby, trzymającą za rękę małego chłopca w eleganckiej miniaturze „dorosłego” garnituru. Miała złotorude włosy upięte na czubku głowy, przetykane polnymi kwiatami. Przypomniał ją sobie natychmiast: spotkali się cztery lata wcześniej na letnim balu Westmoreland. Tańczył z nią wtedy i zupełnie go oczarowała.
Nie widział jej twarzy, tylko plecy, nagie ramiona, wdzięczną linię karku, kuszący zarys jednej piersi, smukłą talię i długie nogi. Barwa wijących się pukli podkreślała alabastrową przejrzystość skóry.
Znajomy żar na moment odebrał mu zdrowy rozsądek.
Nigdy nie poznał imienia dziewczyny, która oczarowała go tamtej nocy. Urzekł go jej cięty humor, melodyjny irlandzki akcent, eteryczne piękno, złotorude włosy, przejrzysta skóra i niezwykłe oczy o barwie szafirów.
Przywołał wspomnienie tego, co się wydarzyło później tej samej nocy, w otaczającym rezydencję sadzie. Kochali się w ciepłym blasku małych lampek, w powietrzu przesyconym aromatem jaśminu i dojrzałych jabłek, tak blisko, a zarazem daleko od reszty gości. Niestety to, co wydawało się szczytem romantyzmu, wcale takie nie było. Dziewczyna znikła, by objawić się po trzech tygodniach, w czasie których szukał jej jak szalony. Zadzwoniła z ukrytego numeru i poinformowała go, że jest w ciąży. Najwyraźniej chciała wyciągnąć od niego pieniądze.
I tak skończył się sen o Kopciuszku. Nie całkiem jednak, bo wciąż o niej myślał. I wciąż reagował gwałtownym przypływem pożądania na widok podobnych do niej kobiet.
– Jeżeli ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno zostać połączonych świętym węzłem małżeńskim, niech zdradzi go teraz. – Głos księdza przywrócił Rossa do rzeczywistości.
Odwrócił wzrok od ponętnego karku rudowłosej druhny i przez chwilę zbierał się w sobie. Nie podobało mu się to, co miał zrobić, ale Katie nie pozostawiła mu wyboru.
– Ja znam taki powód – powiedział głośno i patrzył, jak siostra i Irlandczyk obracają się gwałtownie.
W tłumie rozległy się szepty, a oczy Katie rozszerzyło zdumienie.
– Ross? Co tu robisz?
Pan młody zmarszczył brwi. Ross pamiętał tę minę ze spotkania w operze i był zdecydowany nie pozwolić na to małżeństwo, dopóki nie zyska pewności, że siostra nie zostanie skrzywdzona.
– Co tu robię? Powstrzymuję ten ślub do chwili, kiedy będę pewny, że naprawdę tego chcesz, Katie – odparł zadowolony, że odzyskał jasność myślenia.
Wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Katie i jej narzeczony odwrócili się do ołtarza, całkowicie ignorując jego obecność.
– Carmel, tak mi przykro – szepnęła jego siostra do druhny.
– Mel, zabierz stąd chłopca – zażądał Irlandczyk, głosem wykluczającym wszelki sprzeciw.
Ross uświadomił sobie, że słowa były skierowane do młodej kobiety, którą zauważył wcześniej.
Odwrócił się, teraz już pewny, że ją rozpoznaje. Blask szafirowych oczu przyćmiło zaskoczenie, a rude włosy podkreślały wypełzający na bladą twarz rumieniec.
Żar powrócił, a obawy i troski drążące go, odkąd podjął decyzję o locie przez Atlantyk i własnoręcznym pilotowaniu helikoptera do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca, stały się wyraźniejsze, wręcz bolesne.
– Mamo, kto to?
Ross spojrzał na stojącego obok kobiety chłopca. Dziecięcy głos zabarwiony charakterystycznym akcentem, przedarł się przez gwar zebranych wokół dorosłych. Ross miał wrażenie, że błądzi we mgle. Patrzył na niezwykłe, niebiesko-zielone oczy chłopca, teraz okrągłe ze zdumienia, delikatne rysy, jasne kręcone włosy i widział siebie, czteroletniego, na jedynym zdjęciu z dzieciństwa, z matką, zrobionym, zanim włosy mu pociemniały, a matka zmarła. Zdjęciu, które ojciec z mściwą radością spalił w jego obecności, zanim wysłał go do szkoły z internatem.
„Przestań chlipać, chłopcze – powiedział mu wtedy. – Twoja matka była słaba. Chyba nie chcesz być taki jak ona?”
Nie. Nie. Nie. To nie mogła być prawda. To był sen. A właściwie senny koszmar.
Pomasował sobie skronie, wędrując spojrzeniem od matki do dziecka i z powrotem. Ten chłopiec nie mógł być jego. Zabezpieczył się przecież i nigdy w to nie uwierzy.
Kobieta objęła dziecko i przesunęła za siebie, ukrywając przed wzrokiem Rossa.
– Wszystko w porządku, Mac – powiedziała głosem zabarwionym nutą gniewu, ale wcale nie mniej uwodzicielskim. – To nikt ważny.
Zrobił kok w jej stronę, chcąc koniecznie jakoś zareagować. Kogo próbowała oszukać?
Nie miał pojęcia, jak się zachować. Wciąż był pod wpływem szoku, a jego słynne niewzruszone opanowanie opuściło go całkowicie.
Ciężka dłoń na ramieniu pociągnęła go do tyłu.
– Zostaw moją siostrę w spokoju, ty łajdaku.
Rozpoznał głos Irlandczyka i zaraz potem Katie błagającej, by się obaj uspokoili, ale potrafił tylko stać i patrzeć, jak jego Kopciuszek bierze chłopca na ręce i rusza w stronę zakrystii.
Znów wróciło do niego wspomnienie chwil namiętności w sadzie i widoku smukłej sylwetki znikającej w mroku.
Chłopiec spojrzał na niego przelotnie i wtulił głowę w kark matki.
– Proszę wyjść. – Drużba stanowczym gestem ujął go za ramię. – Nie był pan zaproszony i nikt pana tu nie chce.
– Trzymaj ręce z daleka ode mnie – odburknął, uwalniając ramię.
Odwrócił się i chciał pójść za kobietą i chłopcem, ale czuł się sztywny, a serce łomotało mu szaleńczo.
– Wróć tu jeszcze, a… – Tym razem to O’Riordan chwycił go za ramię.
Ross szarpnął się i wymierzył mu cios, ale miał kłopot z koncentracją i koordynacją, więc nie trafił, a odpowiedź nadeszła tak szybko, że nie zdołał się uchylić. W głowie eksplodował ból, w ustach rozlał się metaliczny posmak.
– Świetny prawy prosty – wymamrotał, trzymając się za obolałą szczękę.
Krzyki gości i zalana łzami twarz Katie to było ostatnie, co zarejestrował, zanim osunął się w niebyt. Zanim jednak to się stało, przebiegła mu przez głową ostatnia spójna myśl.
Jak mogła urodzić moje dziecko, skoro nie mogę być ojcem?

ROZDZIAŁ DRUGI

„Proszę mi zejść z drogi. Skoro twierdzi pan, że nie ma wstrząsu mózgu, to chcę stąd wyjść.”
„Panie De Courtney, uważam, że powinien pan przez jakiś czas odpocząć. Jest pan wyraźnie wyczerpany.”
„Nie ma takiej potrzeby.”

Carmel O’Riordan stała w holu wschodniego skrzydła zamku Kildaragh i słuchała, jak Ross De Courtney sprzecza się z ratownikiem medycznym, wezwanym, kiedy ich nieproszony gość został przyniesiony do sypialni na drugim piętrze. Oparta o ścianę podsłuchiwała rozmowę i zbierała siły przed wejściem do sypialni i nieuniknioną konfrontacją z przeszłością.
Ceremonia ślubna była w pełnym rozkwicie, ale ona nie mogła otrząsnąć się z szoku, jakim było ponowne spotkanie z Rossem De Courtneyem. A także odkrycie, że ojciec Maca, którego tożsamości dotąd nikomu nie ujawnia, jest bratem jej nowo zyskanej szwagierki.
Wytarła wilgotne palce w materiał sukienki. Wciąż nie potrafiła zapomnieć wyrazu twarzy Rossa, kiedy po raz pierwszy zobaczył ich syna. Prawdopodobnie nie pozbędzie się tego wspomnienia do końca życia, podobnie zresztą jak wielu innych, wciąż bardzo żywych przez ostatnie cztery lata.
Na przykład obrazu Rossa De Courtneya, wysokiego i wytwornego w ciemnym fraku, w półmroku jabłoniowego sadu, jego przenikliwego spojrzenia i czułego, nienasyconego dotyku. Jego zapachu, piżmowego i uzależniającego, jego głębokiego głosu, nabrzmiałego pragnieniem. Każde z nich poruszało ją do głębi.
Tamtej nocy, kiedy z koleżanką ze studiów wkręciły się na słynny bal Westmoreland’s na przedmieściach Londynu, zachowała się jak idiotka. Przez całą drogę pożyczonym samochodem żartowały, że znajdą sobie mężów milionerów.
W jej przypadku ta przepowiednia miała szansę się sprawdzić.
Ross De Courtney był przystojny, namiętny, wyrafinowany i fascynujący. Przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku. Podobało mu się nawet jej zjadliwe poczucie humoru. Przy nim czuła się wyjątkowa i całkiem dorosła. Po latach desperackich starań, żeby z dziewczyny zmienić się w kobietę, w końcu uwolniła się od nadopiekuńczości starszego brata, Conalla. Zbyt łatwo uwierzyła, że to prawda, i w ten sposób przez własną naiwność i nadaktywne hormony niewinny figiel doczekał się poważnych konsekwencji.
Ross, samotny i zamyślony, zafascynował ją jak Heatcliff, pan Darcy czy wampir ze „Zmierzchu”.
Wciąż pamiętała jego dotyk i gwałtowne podniecenie, które skłaniało do robienia głupstw. Po wszystkim uciekła, a wcześniej nawet nie pomyślała o zabezpieczeniu. Zorientowała się dopiero po trzech tygodniach, kiedy nie pojawił się okres.
– Gdzie, do diabła, są moje buty?
Pytanie dobiegło z pokoju, wyrywając Carmel ze wspomnień. Zacisnęła dłonie w pięści, żeby przestały drżeć. Nie mogła tu dalej tkwić. Powinna stanąć twarzą w twarz z tym mężczyzną. Nie miała za wiele czasu, bo zaraz prawdopodobnie wtargnie tu jej brat, żeby ją „chronić”. Katie miała na niego dobry wpływ, ale nawet ona nie zdoła go powstrzymać, kiedy już wpadł w taki „opiekuńczy” nastrój.
Do tej pory przekroczył już wiele granic. Między innymi zatrudnił prywatnego detektywa, żeby ustalić tożsamość jej kochanka, której nie chciała mu zdradzić. Kiedy odkrył, że ojcem Maca jest Ross De Courtney, wynajął jego siostrę, Katie, do zaplanowania ślubu ich siostry Imeldy z ukochanym z dzieciństwa, Donalem, który miał się odbyć w grudniu. Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby Katie planowała ten ślub. Zamierzał się tylko zemścić na ojcu jej dziecka, choć Carmel nigdy tego nie chciała, a on nie miał prawa działać bez jej zgody.
A potem, zamiast się mścić na Rossie, Conall zakochał się w Katie. I w ten sposób już na zawsze Ross został wplątany w jej i Maca życie. W dodatku ani Con, ani Katie nie pomyśleli, by ją o tym powiadomić. Początkowo rozgniewana, teraz była już tylko otępiała i pełna obaw.
Ross odrzucił Maca jeszcze przed urodzeniem, a ją oskarżył o kłamstwo, kiedy zdobyła się na odwagę, by poinformować go o ciąży. Dotąd pamiętała każde słowo tej okrutnej wiadomości, jaką dostała w odpowiedzi na swój esemes.

Dziecko na pewno nie jest moje, więc żadnych pieniędzy nie dostaniesz.

Jak miała ochronić Maca teraz? Kiedy Ross był bratem żony jej brata?
Co prawda, kiedy przed półgodziną pierwszy raz zobaczył Maca, nie sprawiał wrażenia lekceważącego czy gniewnego. Był tylko bezgranicznie zdumiony.
Oskarżył ją o coś podłego, czego by nigdy nie zrobiła. Ale fakt faktem, że to ona podeszła do niego tamtej nocy. I to nie on skradł jej niewinność, jak lubił powtarzać jej brat, tylko sama mu ją chętnie ofiarowała. Flirtowała z nim jak rasowa uwodzicielka, a kiedy emocje opadły, umknęła jak przestraszona dziewczynka.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie mogła nie spojrzeć na swojego partnera łaskawszym okiem. Może jednak nie był tak skończonym łajdakiem, za jakiego go do tej pory uważała? Może niesłusznie przypisała mu złe intencje na podstawie jednego zaledwie esemesa? Zdawała sobie sprawę, że zachowała się jak tchórz. Może naprawdę wierzył, że Mac nie jest jego? Wcześniej nie brała takiej możliwości pod uwagę. Założyła po prostu, że z premedytacją chciał się uwolnić od niej i od odpowiedzialności za dziecko, może jednak prawda była bardziej skomplikowana?
Zastukała do drzwi.
– Mogę wejść?
Nie czekając na odpowiedź, weszła, przygotowana na każdą, nawet najbardziej gwałtowną reakcję.
Jak się okazało, niedostatecznie. Bo kiedy się odwrócił i przeszył ją przenikliwym spojrzeniem, zabrakło jej tchu. W rozpiętej, zakrwawionej koszuli, rozdartych spodniach, bosy, potargany, z podbitym okiem, wydał jej się jeszcze bardziej pociągający niż wtedy na balu. Nie miała pojęcia, jakim cudem, ale tak było.
Nie odezwał się, tylko na nią patrzył. Nie było w tym spojrzeniu wrogości, nie było też serdeczności. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właściwie od początku trudno było odczytać jego intencje. Tamtej nocy był skoncentrowany na niej, ale i tak nie wiedziała, co naprawdę myśli. Teraz było jej z tym jeszcze trudniej.
– Może pani zdoła przemówić panu De Courtneyowi do rozsądku, panno O’Riordan? – Carmel dopiero teraz zauważyła ratownika medycznego. – Uważam, że powinien jeszcze trochę poleżeć…
– Już w porządku, Joe… – Zdołała odczytać imię mężczyzny na identyfikatorze. – Możesz nas już zostawić. Gdyby pan De Courtney poczuł się gorzej, natychmiast cię wezwę.
Starszy mężczyzna zerknął na swojego niechętnego pacjenta.
– No dobrze. Zostawiam was w takim razie. – Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Zostali sami. Powietrze wibrowało napięciem, a do Carmel natychmiast wróciły gorące wspomnienia.
– Zechce pan usiąść, panie De Courtney? – spytała grzecznie.
– Panie De Courtney? Czyżby? – podchwycił kpiąco.
– Chciałam tylko być uprzejma – burknęła, powodowana narastającym napięciem.
– Po co? – zapytał, jakby naprawdę chciał wiedzieć.
– Mama nauczyła mnie dobrych manier – odparła. – Skuteczniejsze od bójki.
Kłębiły się w niej uczucia o wiele bardziej skomplikowane niż zwykły gniew. Niestety.
– Nie dziwię się, że dostałem. Należało mi się. – Zrezygnowany i sfrustrowany przeczesał palcami włosy.
– Czemu tak mówisz? – spytała. – Con nie miał prawa cię uderzyć.
Miała wobec niego mieszane uczucia, ale przed przyjściem tutaj zapytała o niego Katie. I jakkolwiek jej odpowiedź rozzłościła Cona, który uważał Rossa na skończonego łotra, była dużo bardziej wyważona.
Katie i Ross nie widywali się przez pięć lat, po tym jak ona pierwszy raz wyszła za mąż, bo Ross nie pochwalał jej wyboru. Ale opowiedziała też, że przyjął ją do rodziny jak tylko dowiedział się o jej istnieniu, opiekował się nią i płacił za wykształcenie. Dlatego choć nigdy nie byli blisko, Kate zaskoczyła informacja, że Ross odmówił uznania Maca.
Przyjechał do Kildaragh, żeby nie dopuścić do ślubu. Katie nie wiedziała, czym się kierował, ale na podstawie ich wzajemnej niechęci wywnioskował, że chodziło o źle pojętą chęć „chronienia” młodszej siostry. Con nie miał pojęcia, dlaczego Ross jest mu tak niechętny, bo wcześniej spotkali się tylko raz i to przelotnie.
– Miał prawo – powiedział teraz Ross, nie odrywając od niej wzroku. – Jest twoim bratem.

Na ślubie przyjaciółki Carmel O’Riordan spotyka Rossa De Courtneya, z którym ma trzyletniego syna. Ross zniknął z jej życia, gdy tylko powiedziała mu o ciąży. Nie uwierzył w swoje ojcostwo, teraz jednak widzi małego Maca podobnego do siebie jak dwie krople wody. Carmel wciąż kocha Rossa i widzi szansę na to, by zostali rodziną. Postanawia pojechać z synem do Nowego Jorku, do domu Rossa…

Oświadczyny lady Samanthy

Lara Temple

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 612

ISBN: 9788327694843

Premiera: 27-04-2023

Fragment książki

– Na litość boską, lady Samantho, odsuń się od krawędzi, bo zaraz spadniesz.
– Och, daj mi spokój, Sir Trzymaj Się z Dala od Krawędzi.
– Przestań się tak do mnie zwracać.
– Mama też mówi, że nie wolno mi cię tak nazywać, bo skończyłam już osiemnaście lat i to nie wypada. Nie chcę jednak mówić: „lordzie Edwardzie Edgertonie”, bo to jest jeszcze bardziej drętwe niż ty.
Roześmiał się. Niełatwo było go rozweselić i zawsze dziwiła się, jak dalece uśmiech zmienia jego twarz, łagodząc ostre linie przy ustach i pomiędzy brwiami. Z poważnym spojrzeniem szarozielonych oczu i ciemnymi włosami zawsze wydawał jej się bardzo dojrzały. A może tak jej się zdawało przede wszystkim dlatego, że ubierał się elegancko nawet na egipskiej pustyni.
Stojący obok niego jej bracia wyglądali jak ucieleśnienia bogów, których podobizny wyryto na ścianach świątyni Kuzyn Huxley spędzał tam całe ranki na pracy z wujem Edge’a, Poppym. Ilekroć ci dwaj zaczynali rozmowę na temat historii, wszystko dokoła przestawało dla nich istnieć.
Po krótkim wybuchu wesołości przybrał jeszcze bardziej surowy wyraz twarzy niż poprzednio, jakby chcąc zrównoważyć chwilowy brak powagi.
– Nie masz pojęcia, na czym polega odpowiednie zachowanie.
– Owszem, mam. To znaczy, że nie wolno robić nic przyjemnego.
– Nie, to oznacza okazywanie szacunku. I wyklucza wspinanie się na starożytne zabytki.
– Skoro ten sfinks przetrwał dwa tysiące lat, to przetrwa i mnie.
– To nie jest sfinks tylko baran, a Poppy twierdzi, że ma co najmniej trzy tysiące lat i… Nieważne. W każdym razie nie powinno się na niego wchodzić, w dodatku boso. Możesz nadepnąć na skorpiona i taki będzie koniec tych wybryków.
– Masz moje pozwolenie na zatańczenie giga na moim grobie, lordzie Jeżu.
– Nie wygłupiaj się, Sam. Poza tym nie cierpię tańców. A w ogóle to po co tam weszłaś?
– Chodź i się przekonaj.
Odwróciła się i czekała. Edward mógł być sztywny jak mumia, miał jednak w sobie pokłady ciekawości. Zastanawiała się, czy zdał sobie sprawę, że nazwał ją „Sam”, tak jak dawniej. Prawdopodobnie nawet tego nie zauważył.
Po dłuższej chwili usłyszała szuranie jego butów i zduszone przekleństwo. Mimo że był dobrym przyjacielem Lucasa i Chase’a, nigdy nie brał udziału w ich pojedynkach na przeklinanie. Jego wuj i ciotka przywieźli go do Egiptu, gdy miał zaledwie sześć lat i mówił po arabsku lepiej niż członkowie jej rodziny. Jednak nie gustował w powtarzaniu barwnych określeń, które Lucas i Chase przynosili od miejscowych, a przynajmniej nie robił tego w jej obecności. Czasami dziwiła się, dlaczego on i jej bracia tak się lubią.
Czekała, aż powie coś nieprzyjemnego, jednak zerknąwszy na jej szkicownik, zamilkł.
– Niezły. Robisz postępy – burknął w końcu.
Miała ochotę zepchnąć go ze sfinksa… to znaczy z barana, jednak oparła się pokusie. Miał rację. Niedawno skończyła osiemnaście lat i nadszedł czas, by nauczyła się opanowywać dziecinne odruchy. Uśmiechnęła się, wyobraziwszy sobie, jak wymierza mu karę. Odezwała się jednak spokojnym, opanowanym tonem.
– Kuzyn Huxley uważa, że mam talent. Mówi, że wielu Sinclairów ma zdolności artystyczne. Na przykład ciocia Celia.
Wypowiedziała nazwisko ciotki, spodziewając się ataku z jego strony. Najwyraźniej uznał jednak, że skandal, jaki wybuchł po ucieczce lady Stanton ze szpiegiem i ich śmierć, to był zbyt poważny temat. Bez słowa usiadł obok.
– Mogę?
– Usiąść? Możesz. W końcu przecież to nie jest mój baran.
– Nie. Mogę zobaczyć twoje rysunki?
Sięgnął po szkicownik i trzymał go ostrożnie jak wszystkie skorupy wykopywane z ziemi przez wuja. Długo studiował rysunek malowidła ściennego w świątyni u podnóża skał i drugi, przedstawiający urnę z wizerunkiem bogini Bastet.
– Jesteś bardzo spostrzegawcza. Dostrzegasz wiele szczegółów. Nie popełniłaś żadnego błędu. To dziwne.
Zazgrzytała zębami, jednak gdy zobaczyła, że kąciki ust Edwarda uniosły się w uśmiechu, opuściło ją napięcie. Nigdy nie potrafiła przewidzieć, kiedy i w jaki sposób objawi się jego specyficzne poczucie humoru.
– Bardzo zabawne! Nie śmiałbyś się, gdybyś wiedział, jak mało brakowało, żebyś został popchnięty i upadł na pupę.
– To ostatnie słowo nie powinno paść.
– Pupa? To przecież nic takiego.
– Może i nie, ale nawiązuje do…
– Twojego tyłka?
– Sam! Czy ty kiedykolwiek dorośniesz?
– Jestem dorosła. Za kilka miesięcy zadebiutuję w towarzystwie weneckim, przebiorę się w suknię z falbanami i będę musiała udawać naiwną kokietkę. Na razie jednak nie widzę nic złego w szczerej rozmowie. Ty, Lucas i Chase też tak rozmawiacie, kiedy sobie popijecie… Przypominam sobie, jak kiedyś omawialiście wygląd pewnej tancerki w mało wybredny sposób…
– Jesteś niemożliwa.
– A ty jesteś sztywny, zasadniczy i nudny, w dodatku te cechy są związane na małą kokardkę i zanurzone w occie.
– Tylko nie na małą kokardkę. Czuję się urażony.
– Rzeczywiście, nie może być mała. Uważasz, że wielki nudziarz jest lepszy od małego nudziarza?
– Tak. Dopóki jestem w czymś doskonały.
– Chcesz być w czymś doskonały. Edge?
– Chyba wszyscy do tego dążymy.
– Nie jestem taka pewna. Osiągnięcie mistrzostwa wymaga dużego wysiłku. A co chciałbyś osiągnąć?
Mimo oślepiającego blasku słońca i opalenizny na jego twarzy dostrzegła, że Edward się zaczerwienił. Poruszył nogą tak, jakby miał ochotę ześliznąć się z posągu. Chwyciła go za rękaw.
– Zaczekaj. Nie będę cię męczyć, jeśli nie chcesz o tym mówić. Czy z twoim ramieniem jest już lepiej?
– Tak, dużo lepiej. Byłem nieszczęśliwy, że zostałem zwolniony z czynnej służby tuż przed abdykacją Napoleona. Miałaś jakieś wiadomości od Lucasa albo Chase’a?
– Napisali, że zostają we Francji. Nie widziałam się z nimi… już zdecydowanie za długo.
Splotła dłonie, mając nadzieję, że nie zauważył, jak drżą. Częsta zmiana miejsc pobytu sprawiała, że jej jedynym domem była rodzina – przede wszystkim Lucas, Chase i matka, a zaraz po nich kuzyn Huxley, Carmichaelowie. I Edge. Poza nimi nie miała domu ani korzeni, żadnej kotwicy. Gdyby Lucasowi albo Chase’owi przydarzyło się coś złego…
– Tęsknię za nimi. – Słowa same popłynęły z jej ust. – Nawet teraz, po zakończeniu wojny, nie można być niczego pewnym.
Ujął jej ręce w swe mocne, ciepłe dłonie. Nie starał się jednak jej pocieszyć. Żałowała, że nie potrafił okazywać emocji. Mógłby ją utulić, a nawet okłamać, by poczuła się lepiej. Rozmowa z nim zawsze przypominała podpływanie do wyspy czujnie strzeżonej przez marynarkę wojenną. Trzeba było wielkich starań, by dostać się na ląd. Może działo się tak dlatego, że zamieszkał z Carmichaelami jako dziecko i brakowało mu matki. Nigdy nie ośmieliła się zapytać, dlaczego tak się stało. Wiedziała tylko, że Poppy i Janet bardzo go kochali. Płakali, kiedy przyjechał. Nawet Huxley i jej matka mieli wilgotne oczy. Tylko Edge okazywał spokój. Wyglądał teraz inaczej niż w jej wspomnieniach… wydawał się znajomy, a jednak jakby obcy. A może to ona się zmieniła. Miała ochotę napawać się uściskiem jego dłoni, rozpaczliwie szukała słów, które mogłaby wypowiedzieć, by przerwać ciszę.
– Chciałabym kiedyś znów pojechać do Londynu. Moja mama postanowiła, że nigdy tam nie wróci, więc nie byłam tam od dzieciństwa. Byłeś w British Museum?
– Któregoś dnia na pewno tam pojedziesz. Decyzje twojej mamy, podjęte po skandalu wokół twojego ojca, są zrozumiałe. Z tego, co mówili Poppy i Huxley, wynika, że twój ojciec był dobrym człowiekiem, tylko popełnił błąd, gdy znalazł się daleko od rodziny.
– Tuszowanie prawdy do ciebie nie pasuje, Edge. Romans z zaręczoną kobietą i pojedynek z jej narzeczonym, któremu przyprawiła rogi, to bardzo poważny błąd – fuknęła.
– Owszem, ale to smutne, gdy pamięć o dobrym człowieku ogranicza się do najgorszego postępku. Pamiętaj, że śmierć twojego ojca w żaden sposób ciebie nie hańbi.
– Towarzystwo uważa inaczej.
– Elity są bardzo dziwne. Poszczególni ludzie mogą być… całkiem przyjemni, ale w grupie są jak wielogłowy potwór strzegący królestwa i podejrzliwy.
– A plotkowano na twój temat, kiedy byłeś w Londynie, Edge?
– Zawsze są jakieś plotki.
– Ale przecież ty jesteś nienaganny pod każdym względem – powiedziała bez namysłu i jeszcze zanim się roześmiał, spłonęła rumieńcem.
– Nie miałam na myśli tego, że jesteś doskonały… – burknęła.
– Tak, wiem – przerwał jej, wciąż się śmiejąc. – Chciałaś powiedzieć, że jestem tak nudny, że nie ma o czym plotkować.
– Tego też nie miałam na myśli. Ale rzeczywiście nie wiem, do czego mogliby się przyczepić.
– Dziękuję ci za te słowa, Sam. Wiedz, że wszystko, co jest choćby odrobinę nietypowe, staje się podejrzane w zamkniętym kręgu śmietanki towarzyskiej.
– Chodzi ci o to, że wychowali cię Poppy i Janet, a nie twoi rodzice? Dlaczego z nimi zamieszkałeś, Edge? – To było najbardziej zuchwałe pytanie, jakie kiedykolwiek mu zadała.
– Nie pamiętam. Nie mam żadnych wspomnień z tych pierwszych sześciu lat. Chwileczkę… Pamiętam śnieg i szarość, to wszystko. Moi rodzice… Spędzałem czas z matką, bo moja siostra debiutowała. Ojciec szczęśliwie nie ruszył się z Greybourne, bo nie potrafi się zachować stosownie do okoliczności. Rodzice są zupełnie inni niż Poppy i Janet. Matka jest chłodna i powściągliwa, bywa protekcjonalna, a ojciec jest… bardzo pobożny. – Spojrzał na nią. – Proszę, powiedz teraz, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Nie powiem, bo tak nie myślę. Nigdy nie widziałam, żebyś traktował kogoś protekcjonalnie z powodu poglądów czy miejsca w hierarchii społecznej. A co do chłodu… – Urwała, widząc, że spochmurniał. – Wiem, że starasz się otoczyć lodową skorupą, jednak ten pancerz się topi, bo ty nie jesteś zimny. Poppy i Janet nigdy by cię tak nie pokochali, gdybyś taki był.
– Gdybym nie wiedział, że jesteś szczera aż do bólu, Sam, pomyślałbym, że próbujesz mi się przypochlebić. Może przewróciłaś jakiś cenny przedmiot?
– Kolosy Memnona? Tak, to byłam ja.
– Mam nadzieję, że niedługo pojedziesz do Londynu, Sam. Zaprowadzę cię wtedy do muzeum. Jest tam posąg, który przypomina mi ciebie. Przedstawia dziewczynę zapatrzoną w niebo tak jak ty, kiedy udajesz, że nie słyszałaś, jak matka wzywała cię na kolację.
Uśmiechnęła się zakłopotana. Nie pamiętała, kiedy powiedział jej coś miłego, choćby w tak oględny sposób. To było do niego niepodobne.
– Co jeszcze robiłeś w Londynie? – zapytała.
– Musiałem uczestniczyć w niezliczonych balach i spotkaniach w związku z debiutem Anne. Dobrze byś się bawiła, widząc, jak się skręcałem z nudów.
– Nie wyobrażam sobie tego. Naprawdę było aż tak strasznie?
– Czasami… Ale bywało, że dobre się bawiłem. Ten świat potrafi wciągać. Wszystko jest w nim takie… łatwe. Cudem przeżyliśmy wojnę, a mimo to wszyscy doskonale się bawią, są pełni życia. Wszyscy nazywali mnie tam Edwardem albo lordem Edwardem.
– Przecież to jest twoje imię.
– Wiem, ale… Zawsze zwracano się do mnie Edge. Odkąd pewna irytująca sześciolatka podczas swojej pierwszej wizyty w Ketarze oznajmiła, że nie wyglądam jak Edward ani jak lord Edward Edgerton.
– Wciąż uważam, że nie wyglądasz jak Edward, a „lord Edward Edgerton” brzmi jak imię nadętego bohatera moralitetu, ale nikogo nie zmuszałam, by nazywał cię tak jak ja.
– Tak, wiem, masz dar przekonywania innych. Nie jestem na ciebie zły. Podobało mi się, bo Edge brzmiało oryginalnie. Mój ojciec ma na imię Edward.
– Och…
– Tak. Edward Raphael coś tam, coś tam. Dwa imiona nadane dwóm pierwszym Edgertonom.
– Skoro nie lubisz, jak ludzie mówią do ciebie Edward, to im o tym powiedz. Ja bardzo często prosiłam, żebyś nie nazywał mnie Samanthą.
– Sama powiedziałaś, że Edward to moje imię. Ono mnie określa.
Samantha nie rozumiała, co próbuje jej przez to powiedzieć.
– Głęboko na pustyni, gdy na niebie lśnił srebrny rożek księżyca… – zaczął, a ona uśmiechnęła się. Edge wspaniale czytał na głos. W Ketarze było niewiele atrakcji, zabawiali się grą w karty, rozwiązywaniem zagadek i lekturą książek. Od dzieciństwa uwielbiała słuchać, jak Edge czyta. Słuchała go, urzeczona głęboką barwą jego głosu i zmianą modulacji. Zamykała wtedy oczy, a sceny tworzone przez wyobraźnię były nawet wyraźniejsze niż we śnie. Pamięć o tych doznaniach sprawiała, że wybaczała mu nudne wykłady na temat jej niestosownego zachowania. Ktoś, kto potrafił wspaniale odtworzyć klimat powieści, nie mógł być przecież tak do końca nudny.
– Nie – poprawiła. – Opowiadasz inną historię. W samym sercu Londynu, w świetle niezliczonych żyrandoli, przetańczyli całą noc…
– Trzy wielkie żyrandole, a w każdym chyba ze sto świec, przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Bałem się, że gorący wosk spadnie na parkiet, a my pośliźniemy się i skończymy walca na ścianie.
– My?
Odwrócił się, nasłuchując.
– Głos rogu To Daoud. Chodź, zanim muchy wygrają walkę o lunch.

– Myślałem, że wczorajsze wejście na tego nieszczęsnego barana było szczytem szaleństwa, Sam. Powinienem był wiedzieć, że to ci nie wystarczy. Nie mogłaś przynajmniej poczekać, aż zmiotą piasek z posągu?
– Dlaczego jesteś na mnie zły? Wiesz, że to na mnie nie działa – oznajmiła Sam, patrząc na Edge’a z dachu świątyni.
– Wiem aż za dobrze. Któregoś dnia spadniesz i roztrzaskasz tę upartą głowę.
– Zrobię wszystko, żeby spaść na ciebie. Jesteś tak nadęty, że to będzie miękkie lądowanie.
– Jak tam weszłaś?
Wskazała dwa ogromne bliźniacze sfinksy.
– Weszłam na zad tego posągu – powiedziała, a Edge aż się wzdrygnął.
– Sam!
– Przecież wczoraj przeszkadzało ci słowo „pupa”.
– Przyznaję się do porażki.
– Ciągle to powtarzasz, a jednak trwasz w swoim uporze. Idź już sobie, słońce zachodzi, a chcę to dzisiaj skończyć.
Odszedł i zapadła cisza. Prawdę mówiąc, wolała, żeby został. Po chwili usłyszała stęknięcie i szuranie butów na piasku. Uśmiechnęła się do siebie.
Gdy usiadł obok niej, zauważyła niewielkie skaleczenie na jego prawej dłoni.
– Otarłeś sobie dłoń – powiedziała.
– No i?
– No i nic. To była tylko uwaga. Stworzenie ci możliwości do kolejnej połajanki.
– Nie mogę cię winić za moją niezdarność.
– To nie jest pierwszy raz. Pamiętasz Sakkarę dwa lata temu?
– Boże, tak. Ale wtedy to była twoja wina. Co spodziewałaś się znaleźć na szczycie tego rumowiska?
– Myślałam, że dokonam wielkiego odkrycia. Nie przyszło mi do głowy, że wpadnę do grobowca i zostanę zaatakowana przez nietoperze. – Zadrżała na to wspomnienie.
– Tak, to było bardzo trudne do przewidzenia – powiedział ironicznie. – Dlaczego nietoperze miałyby się gromadzić w ciemnym, zawilgoconym grobowcu, a co jeszcze dziwniejsze, dlaczego miałyby się spłoszyć, kiedy ktoś wtargnął do ich kryjówki?
– Nie wiedziałam, że pod gruzami znajduje się wejście.
– Gdybyś się tam nie wspięła, nie wpadłabyś do środka, pociągając mnie za sobą!
– Przeprosiłam cię za to. Wiele razy.
– To prawda. I tak być powinno.
– Przez resztę pobytu prawie się do mnie nie odzywałeś.
– Jestem pewien, że potraktowałaś to jako nagrodę, a nie karę. A ponieważ wszystko, co bym powiedział, mogło doprowadzić do rękoczynów z twoimi braćmi, wolałem milczeć. Stanowiłaś zagrożenie, Sam.
– Czyżby?
– Z wiekiem wyraźnie złagodniałaś. Pomimo utrzymującej się skłonności do wdrapywania się na starożytne posągi, od mojego przyjazdu nie wydarzyło się nic strasznego, a skoro kiedy dzieli nas zaledwie parę dni od mojego powrotu do Anglii, chyba uda się uniknąć katastrofy.
Mówił to lekkim tonem, jednak w jego głosie pobrzmiewała niepokojąca nuta. Sam zadrżała. Nie chciała, by wyjeżdżał.
Popatrzyła na wzgórze, falisty teren i zbocze stromo opadające ku dolinie. Słońce stało wysoko na błękitnym niebie, tłumiąc barwy i nadając krajobrazowi beżowożółty kolor. To była kraina kontrastów i niespodzianek, nie zawsze przyjemnych.
– Przecież byłeś w Anglii zaledwie kilka miesięcy temu.
– No i?
– Bo… Myślałam, że w przyszłym tygodniu dołączysz do wyprawy swego wuja do Abu Simbel.
– Nie w tym roku. W przyszłym roku chętnie tu wrócę z Dorą.
– Z Dorą? – Miała wrażenie, że otwiera się przed nią otchłań.
– Panną Theodorą Wadham. Poznałem ją w Londynie i zamierzamy się pobrać w czerwcu. Poprosiłem Poppy i Janet, by o tym nie mówili, bo Dora wciąż jest w żałobie po śmierci ojca. Mimo wszystko jestem zaskoczony, że do tej pory ta wiadomość do ciebie nie dotarła. Teraz nie ma to zresztą znaczenia, bo zaraz po powrocie do Londynu ogłosimy nasze zaręczyny. Dora nie może się doczekać podróży do Egiptu. Wiele jej o nim opowiadałem i jest zafascynowana tym krajem.
Dora.
Czerwiec.
Ślub.
Edge?
Wrzał w niej gniew. Dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo lubi Edge’a. A przecież był irytująco uparty, przemądrzały i często miała ochotę wymierzyć mu kopniaka. Dlaczego więc tak silnie przeżywała wiadomość o jego ślubie?

Samantha i Edward znają się od dziecka. Ona jest żywiołowa i bezpośrednia, zawsze opanowany Edward traktują ją jak uciążliwą młodszą siostrę. Jeden pocałunek sprawił, że zaczął ją postrzegać zupełnie inaczej. Niestety jest zaręczony z inną, dlatego ukrywa prawdziwe uczucia. Gdy po ośmiu latach ponownie spotyka Samanthę, okazuje się, dla obojga los nie był łaskawy. Marzą skrycie o rodzinie, ale nie rozmawiają o uczuciach, przynajmniej do czasu, kiedy Samantha proponuje Edwardowi małżeństwo. Ich związek jest burzliwy, a przecież miał być oparty na rozsądku. Jeśli Samantha i Edward chcą być razem, ktoś musi zrobić pierwszy krok i przyznać się do miłości.

Piękna historia

Susan Carlisle

Seria: Medical

Numer w serii: 680

ISBN: 9788327691545

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

– Spójrzcie. Taśma chirurgiczna musi ściśle przylegać do miejsca, w którym wykonaliśmy cięcie, ale nie może uciskać naczyń krwionośnych – tłumaczyła doktor Lily Evans, pokazując studentom, jak to zrobić. Oddała szczypce instrumentariuszce i sięgnęła po pędzelek z aplikatorem.
Lekarz, który jej asystował, odchylił szczypcami brzeg taśmy, a gdy Lily nałożyła klej, delikatnie przyłożył go do tkanki i uniósł następny róg, a potem następny, aż miejsce zespolenia zostało osłonięte.
Lily przechodziła do omawiania kolejnego etapu operacji, kiedy w sali rozległo się charakterystyczne kliknięcie i z głośnika popłynął męski głos:
– Warto zaaplikować klej tkankowy także na zewnątrz, wzdłuż krawędzi.
Wstrzymała oddech. Znała ten głos. Choć ostatni raz słyszała go piętnaście miesięcy temu, pamiętała jego charakterystyczną ciepłą barwę.
Doktor Maxwell James. To on tym zmysłowym głosem szeptał jej do ucha czułe słówka, kiedy wędrował ustami po jej szyi, by wreszcie dotrzeć do ust.
Temperatura w sali zapewniała komfort, ale Lily zrobiło się gorąco. Tyle czasu, a Max wciąż na nią działa. Otrząsnęła się i spojrzała w stronę przeszklenia, za którym znajdował się pokój obserwacyjny. Dostrzegła go natychmiast. Max w ciemnym garniturze i białej koszuli rozpiętej pod szyją stał obok stołu, przy którym siedziały dwie osoby. W mowie jego ciała była nonszalancja.
Mężnie wytrzymała spojrzenie niebieskich oczu, które śniły jej się po nocach. Co on w sobie ma, że tak ją zaintrygował? I to od pierwszej chwili, gdy zobaczyła go na konferencji. Nie ona jedna była podatna na jego urok. Wiedziała, jak reagują na niego kobiety, więc trzymała się od niego z dala. Nie potrzebowała faceta na jedną noc, szukała kogoś na stałe. Partnera, bratniej duszy, towarzysza na dobre i na złe, któremu będzie mogła zaufać. A Max miał w środowisku transplantologów opinię playboya. W życiu Lily nie było miejsca dla takich jak on. Raz się potknęła, ale to się nie liczy…
Max uśmiechnął się kącikiem ust.
Dość tych głupot. Pacjent czeka, a ona się rozprasza. Przeszczep sam się nie zrobi. Nie czas i nie miejsce na wspominki. Tamta noc nie powinna była się zdarzyć, ale stało się. Trudno.
Dała sobie sekundę na ochłonięcie i wróciła do przerwanej procedury. Musi wykonać tę operację po mistrzowsku. Korciło ją, by ostentacyjnie zlekceważyć radę Maxa i nie nakładać kolejnej warstwy kleju, ale dała za wygraną i posmarowała brzegi również z wierzchu. W końcu to on wynalazł ten klej, więc chyba wie, co mówi.
Prywatnie mogą być z innej bajki, ale na gruncie zawodowym mają szansę stworzyć zgrany duet. Lily wynalazła plaster Skintec, a Max klej Vseal, które zrewolucjonizowały metodę zespajania naczyń krwionośnych. Zostali za to uhonorowani nagrodą za Medyczny Wynalazek Roku. Pewnie dlatego Max tu przyjechał. Tylko po co z takim wyprzedzeniem? Ceremonia ma siodbyć dopiero za dziesięć dni.
Miała ochotę warknąć. Co za ironia losu! Jej największe zawodowe osiągnięcie już zawsze będzie na łączone z Maxem. A wszystko dlatego, że jej były chłopak okazał się skończonym draniem i akurat wtedy ją zostawił. Nie da się ukryć, że w jej życiu był to wyjątkowo podły czas. Na samo wspomnienie aż się wzdrygnęła. Jedyna nadzieja, że Max okaże się dyskretny. Odesłała wspomnienia na samo dno niepamięci i skupiła się na zadaniu.
– Dobrze, sprawdźmy, czy w miejscu zespolenia nie pojawi się krwawienie – powiedziała. Studenci śledzili każdy jej ruch. – Dzięki zastosowaniu tej innowacyjnej procedury liczba krwawień zmniejszyła się o dziewięćdziesiąt procent. – Jej wynalazek zapewnił spadek o pięćdziesiąt procent, resztę załatwił klej tkankowy Maxa.
Koniec z myśleniem o panu doktorze. Oby nie zobaczyła go do dnia wręczenia nagród.
Godzinę później rozmawiała z rodzicami nastoletniego pacjenta. Miała dla nich same dobre wiadomości.
– Operacja przebiegła bez komplikacji, wątroba podjęła pracę, ale muszą państwo pamiętać, że najbliższe dwie doby będą krytyczne – uprzedziła. – Jeśli Taylor przetrwa je w tak dobrym stanie jak teraz, to wróżę mu długie życie.
– Pani doktor, serdecznie dziękuję! – Matka chłopaka objęła ją i przytuliła.
– Proszę nie dziękować. Trzymajmy kciuki za Tylora!
Kiedy chwilę później szła do swojego gabinetu, myślała o tym, że takie spontaniczne gesty są cenną nagrodą. Widząc radość pacjentów lub ich bliskich, czuła, że dzięki swojej pracy może zmienić czyjeś życie na lepsze.
Jeśli coś mąciło poczucie satysfakcji, to obawa, że wpadnie na Maxa. Liczyła się z tym, że przyjedzie tutaj i miała zamiar przygotować się psychicznie do spotkania. W tej chwili nie była na nie gotowa.
Na szczęście do wręczenia nagród zostało sporo czasu. Wykorzysta go najlepiej jak się da i gdy przyjdzie jej stanąć oko w oko z Maxem, zachowa zimną krew. Do tej pory unikała go jak ognia. Rezygnowała z udziału w konferencjach naukowych, na których mógł się pojawić i albo wysyłała kogoś w zastępstwie, ale uczestniczyła w nich zdalnie. Dziś szczęście ją opuściło.
Zadzwoniła komórka, na ekranie wyświetlił się numer doktor Lee, ordynator transplantologii Szpitala Uniwersyteckiego w Miami.
– Tak?
– Lily, możesz do mnie zajrzeć?
– Właśnie zaczynamy obchód. Przyjdę później, dobrze?
– Wolałabym teraz. To nie potrwa długo.
Uprzejmy, ale zdecydowany ton szefowej nie zostawiał złudzeń, że nie ma sensu dyskutować.
Doktor Lee siedziała za biurkiem, a miejsce naprzeciw niej zajął Max. Kiedy Lily weszła do środka, wstał. Jej zdradzieckie serce od razu zabiło szybciej.
Stał na tyle blisko, że mogła mu się dyskretnie przyjrzeć. Prawie się nie zmienił, jedynie na skroniach przybyło mu srebrnych nitek. Nie wyglądał przez to starzej, tylko dostojniej. Wyraz jego oczu też pozostał taki sam. Nadal błyszczały humorem, zupełnie jakby ich właścicielowi wszystko wydawało się zabawne. Od tych łobuzerskich uśmiechów zmarszczki mimiczne wokół jego ust pogłębiły się, ale to dodało mu uroku. Na samą myśl, jak bardzo musi wydawać mu się śmieszna, przebiegł ją nieprzyjemny dreszcz. Tymczasem Max uśmiechnął się jakby nigdy nic.
Starała się zignorować przyjemne ciepło. Zirytowana zacisnęła zęby. Nie chciała, by zorientował się, co się z nią dzieje. Jakoś musi wytrzymać do ceremonii wręczenia nagród, a potem on wyjedzie i będzie miała święty spokój.
Pokrzepiona tą myślą, ściągnęła łopatki. Poradzi sobie. Z nim też. Na szczęście Max zapędził się do jej świata, czyli to ona, nie on, stoi na twardym gruncie.
– Znasz doktora Jamesa, prawda? – zaczęła ordynator. – Doktor chce zostać u nas do dnia rozdania nagród i pyta, czy w tym czasie może dołączyć do naszego zespołu od przeszczepów nerek, bo chciałby zobaczyć, jak pracujemy. Powiedziałam, że zajmiesz się nim i go wdrożysz.
– Z przyjemnością. – Zmusiła się do uśmiechu.
– Dziękuję. Doktorze, zostawiam pana w rękach doktor Evans, a ja wracam do pracy. – Doktor Lee odebrała telefon, który dzwonił już od paru chwil.
– Oczywiście. Z przyjemnością oddam się w ręce pani doktor – skwitował Max.
Lily poczuła wściekłość. Aluzja, na którą sobie pozwolił, była nie na miejscu. Zwłaszcza że tym razem na pewno nie dojdzie między nimi do prywatnych kontaktów.
– Widzimy się jutro. Znajdziesz mnie na oddziale – poinformowała, gdy wyszli z gabinetu. – Czyli tam.
– Nie masz teraz obchodu? – zapytał.
– Mam. I jestem spóźniona – rzuciła opryskliwie.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, dołączę, dobrze?
Zirytowana zerknęła na zamknięte drzwi gabinetu szefowej. Czy ten cały Max musi być tak namolny? Podczas konferencji dał jej do zrozumienia, że nie chce kontynuowania znajomości. Skąd więc to nagłe zainteresowanie?
– Chcesz, to dołączaj… – Wzruszyła ramionami.

Szli przeszklonym korytarzem i nie odzywali się do siebie. Max czuł, że Lily najchętniej uwolniłaby się od jego towarzystwa. Nie oczekiwał, że rzuci mu się w ramiona, ale liczył na bardziej przyjacielskie powitanie.
– Lily, co się dzieje? Naprawdę miło cię znów widzieć.
Zatrzymała się i zmroziła go spojrzeniem.
– Posłuchaj, przykro mi, że stało się to, co się stało. Zbłaźniłam się. To nie powinno się wydarzyć. – Spuściła wzrok. – Byłam wtedy w kiepskiej formie, za dużo wypiłam. – Pokręciła głową. – Sama się sobie dziwię, bo się nie upijam. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby cię zaczepić. Nigdy tego nie robię. Możemy przejść nad tym do porządku dziennego?
– Hej, hej! – Cofnął się i uniósł ręce. – Nie zamierzałem sprowokować takiej tyrady! Chciałem tylko nawiązać uprzejmą rozmowę. Przywitać się.
Wyglądała na zbitą z tropu. Chętnie by ją przytulił i pocieszył, ale wolał nie ryzykować. Naprawdę wciąż rozpamiętywała ich wspólną, no, prawie wspólną, noc?
– Zacznijmy wszystko od początku. Zgoda?
Spojrzała na niego niepewnie. To spotkanie wytrąciło ją z równowagi. Zdenerwowało. I sprawiło dużą przykrość.
Max cierpliwie czekał na odpowiedź, ale ona uparcie milczała, postanowił więc zajść ją od innej strony.
– Dziś w operacyjnej zrobiłaś kawał świetnej roboty.
– Dzięki – mruknęła i poszła dalej.
– Przepraszam, jeśli wyrwałem się przed szereg, podpowiadając, jak aplikować klej. Nie chciałem podważać twoich kompetencji.
– Nic się nie stało. Najważniejszy jest pacjent, nie ja.
– Pełna zgoda. A skoro o dobru pacjentów mowa, gratuluję nagrody za wynalazek.
– Nawzajem.
Przyjrzał jej się dyskretnie. Chyba trochę wyluzowała, z czego wniosek, że dopóki poruszali tematy medyczne, czuła się swobodnie. A gdy dotykali spraw osobistych, robiła się nerwowa. Naprawdę jest aż tak przeczulona?
Z korytarza skręcili na klatkę schodową i ruszyli na górę. Lily szła przodem, miał więc okazję podziwiać jej figurę. Pierwszy raz zobaczył ją pięć temu, na konferencji. Wpadła mu w oko, ale nie miał okazji jej poznać. Sposobność nadarzyła się ponad rok temu, ale nie wszystko poszło po jego myśli. Jak widać, ona też nie ma dobrych wspomnień.
Nie łudził się, że może mieć szanse u poważnej pani doktor, dlatego był zaskoczony, gdy go zaczepiła na imprezie. Niestety, po obiecującym początku nastąpił fatalny finał. Pełni zapału dotarli do pokoju i wtedy… jej urwał się film, a jego wezwali do szpitala. Potem już jej nie spotkał. Nie wzięła udziału w żadnym z medycznych wydarzeń, w których uczestniczył. I nagle okazało się, że oboje zostaną nagrodzeni. Na wieść o tym jego ojciec, kierujący rodzinną firmą James Company, wpadł na pomysł współpracy.
– Słuchaj, Max, pogadaj z tą doktor Evans. Ona wynalazła taśmę, ty klej. Aż się prosi, żeby sprzedawać to w pakiecie.
Zgodził się, bo czuł, że jak wszystko pójdzie dobrze, będzie mógł nawiązać z Lily bliższy kontakt.
– Zabawny zbieg okoliczności, że w tym roku przyznano nam nagrodę ex equo – zaczął.
– Nie widzę w tym nic zabawnego – ucięła.
Nim zdążył zareagować, pchnęła drzwi i weszła na oddział, gdzie czekało na nią troje lekarzy gotowych do rozpoczęcia obchodu. Na jej widok wszyscy się uśmiechnęli.
– Cześć! Przepraszam za spóźnienie, ale wezwała mnie szefowa. To jest doktor Max James, który do nas dołączy. – Machnęła niedbale w jego stronę. – Od kogo zaczynamy?
Maxowi nie umknęły zaskoczone spojrzenia lekarzy, dwóch mężczyzn i kobiety. Za to Lily nie interesowała się nim w ogóle i niezwłocznie rozpoczęła obchód.
– Saro, jak pan Truman?
– Lepiej. Wyniki w normie. Chodzi po korytarzu.
– Jasne… – Lily zerknęła na ekran tabletu, po czym zapukała do drzwi. Weszła dopiero, gdy usłyszała „proszę”. – Dzień dobry, panie Truman. Słyszałam, że jest pan supergwiazdą naszego oddziału. Pani doktor – zwróciła się do koleżanki – proszę przekazać naszemu wzorowemu pacjentowi dobrą wiadomość.
– Jutro rano wypisujemy pana do domu.
– Dziękuję! – rozpromienił się starszy pan. – Małżonka się ucieszy.
– A ja zapraszam na kontrolę za pół roku. Tylko proszę, do tego czasu żadnych tańców i hulanek – zaznaczyła.
– Z tańcami zaczekam do wesela córki, ale pewnie jej to nie ucieszy. Tancerz ze mnie marny.
– Obawiam się, że tu nie pomogę. Jestem chirurgiem, nie nauczycielką tańca. I dobrze, bo czego jak czego, ale talentu do tańca to ja nie mam. – Śmiała się, a Max z przyjemnością słuchał jej głosu. – Doktor Locke przygotuje panu wypis, a my widzimy się za sześć miesięcy.
W sali obok czekała na nich pacjentka. Lily wysłuchała raportu lekarza prowadzącego i zbadawszy chorą, zapewniła ją, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Gdy przystanęli przed następnymi drzwiami, spochmurniała.
– Jak się miewa pan Roth? – zwróciła się do drugiego z lekarzy. Ten zaś zerknął do karty pacjenta, jednak Max od razu wyczuł, że to ruch pozorny.
– Nadal gorączkuje bez wyraźnej przyczyny. Zrobiliśmy tomografię, rentgen, wzięliśmy krew do badań.
– Jakieś sugestie co do dalszej diagnostyki?
– Moim zdaniem rezonans magnetyczny – podsunął jeden z lekarzy.
– Biopsja – dodał drugi.
– Zgadzam się – stwierdziła doktor Sara Locke.
– Ja też się zgadzam, ale zanim podejmiemy decyzje, zbadam pana Rotha. – Weszli do środka. – Pozwoli pan?
Osłuchała pacjenta, po czym z uwagą przestudiowała przyczepioną do łóżka kartę i zapytała, czy coś go boli.
– Nie, nic.
– Proszę pana, nazywam się James i jestem lekarzem w zespole doktor Evans. Czy mogę spojrzeć na szew pooperacyjny?
Po chwili wahania Lily przedstawiła go pacjentowi:
– Doktor James pracuje w Nowym Jorku, specjalizuje się w przeszczepach wątroby. Czy doktor może pana zbadać?
– Wszystko mi jedno, kto mnie ogląda. Byle pomógł.
– Proszę się nie martwić – Lily położyła rękę na jego ramieniu. – Będzie dobrze. Poradzimy sobie z tym.
Max nie zauważył zewnętrznych śladów infekcji.
– Dotknę szwu. Niech pan powie, jak coś zaboli – polecił i zaczął delikatnie uciskać brzuch chorego. Wyglądało na to, że szew się zagoił, a wątroba nie jest powiększona. – Proszę się położyć na prawym boku. A teraz na lewym. Dziękuję. Może się pan położyć na plecach.
– Panie Roth, obiecuję, że znajdziemy przyczynę i wkrótce poczuje się pan lepiej – zapewniła Lily.
– Mógłbym zerknąć na wyniki badania krwi? – poprosił Max, gdy wyszli na korytarz. – Kiedy był przeszczep?
– Osiem tygodni temu – odparła Lily.
– Białe krwinki w normie – stwierdził, zerknąwszy na ekran tableta, który podał mu lekarz prowadzący. – Czyli to nie stan zapalny. Sugerowałbym zmniejszenie dawki leku zapobiegającemu odrzuceniu przeszczepu i zmianę antybiotyku na silniejszy. Za dwanaście godzin zbadajcie krew. Miałem kilka podobnych przypadków i to podziałało.
– Brzmi to sensownie – przyznała Lily. – Zmienimy lek i dawkowanie. Jak za trzy dni nie będzie poprawy, wejdziemy z czymś bardziej inwazyjnym. Zajmij się tym, dobrze? – poprosiła lekarza prowadzącego.
Przez kolejne pół godziny kontynuowali obchód. Max był zaskoczony tempem, w jakim pacjenci po przeszczepach zdrowieją. Niewykluczone, że tajemnicą sukcesu Lily są świetne relacje z pacjentami i zespołem.
Obchód dobiegł końca i lekarze się rozeszli.
– Jestem ci wdzięczna za pomoc z tym pacjentem. Powoli zaczynały kończyć się nam pomysły – przyznała Lily, gdy zostali z sami.
– Oby mój okazał się trafiony.
– Poważnie chcesz przesiedzieć w szpitalu cały pobyt w Miami? – Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy.
– Cały nie, ale chcę zobaczyć, jak działa twój program. Mam nadzieję, że się tu czegoś nauczę.
– Chyba się wynudzisz. Nie wolisz pójść na plażę?
– To jest zaproszenie? – Uśmiechnął się, zadowolony, że wreszcie zapytała o coś osobistego.
– Nie!
– Daj spokój! Nie samą pracą człowiek żyje, trzeba kiedyś odpocząć, a gdzie lepiej odpoczniesz niż na plaży?
Otworzyła usta, ale nie dał jej dojść do słowa.
– Wiem, wiem, jutro od rana masz pacjentów.
– Właśnie. Gabinet jest w sąsiednim budynku. Jak przyjdziesz, zapytaj w rejestracji, gdzie mnie znaleźć.
– W takim razie od jutra!

Był pierwszą osobą, którą zobaczyła. Zdawało się, że jest w swoim żywiole, gdy gawędził z rejestratorką, przejętą zainteresowaniem tak przystojnego mężczyzny. Słyszała jej zalotny śmiech. Cóż, Max się nie zmienił. Jeszcze zanim go poznała, słyszała, że ciągnie się za nim opinia flirciarza. To dyskwalifikowało go w jej oczach.
Mimo to przez lata obserwowała go dyskretnie i wbrew rozsądkowi ciągnęło ją do niego jak ćmę do płonącej świecy. Max miał w sobie coś, co ją intrygowało. Wszystkim podobał się jego luz. Ona również poddała się jego urokowi. Była wtedy słaba, bardzo słaba…

Lily Evans, z zawodu chirurg transplantolog, trzyma emocje na wodzy i nie traci zimnej krwi. Wpada jednak w panikę, gdy jej szpital w Miami odwiedza Max James, znany w środowisku lekarz o opinii playboya, dla którego kiedyś omal nie straciła głowy. Walczy z sobą, by tym razem ich relacja nie wyszła poza sprawy zawodowe. Jednak Max ma w sobie coś, co nadal ją intryguje. W końcu poddaje się jego urokowi. Dzięki niemu jej życie staje się pełne śmiechu i radości. Może szkoda, że Max wkrótce ma wyjechać...

Pierwszy kochanek, Jak włamać się do serca

Millie Adams, Julieanne Howells

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1160

ISBN: 9788327691910

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

Pierwszy kochanek – Millie Adams
Morgan Stanfield nigdy się nie spodziewała, że można umrzeć ze wstydu. Jednak teraz, przykucając w ukryciu, ubrana jedynie w czarne koronkowe body, i obserwując swojego chłopaka, który właśnie idzie do łóżka z inną kobietą, była tego bliska.
Być może to dobrze, że Alex ją zdradzał. Powinna wiedzieć, że bez względu na to, jak bardzo szanował jej decyzję o powstrzymaniu się od seksu, nie będzie wiecznie odkładał swoich przyjemności na bok. Zawsze się zastanawiała, dlaczego z nią był. Zawsze się zastanawiała, dlaczego mężczyzna taki jak on się nią zainteresował.
Poznali się, gdy pracowała, jako kelnerka w uniwersyteckim barze. Była zaskoczona, kiedy do niej podszedł. Wysoki i piękny, z hipnotyzującymi, ciemnymi oczami oraz swobodnym uśmiechem. Chodzący ideał. Nawet jego grecki akcent przyprawiał ją o przyjemne dreszcze.
Morgan ciężko pracowała na wszystko, co miała w życiu. Odkładała każdy zarobiony grosz po to, by zapewnić sobie lepszą przyszłość. Jednak kiedy zaczęła się spotykać z Alexem, jej życie się odmieniło. To on dał jej pieniądze, by mogła pójść na wymarzone studia, choć początkowo nie chciała o tym słyszeć. Przywoził ją na uroczystości rodzinne, kupował ubrania i opłacał wycieczki, choć nigdy nie oczekiwał od niej niczego w zamian.
Cóż… Teraz wiedziała dlaczego. Dostawał to gdzie indziej. A ona była zdruzgotana.
Była również uwięziona. Uwięziona w sypialni swojego chłopaka, w posiadłości jego rodziców. Do tego za chwilę miała zobaczyć o wiele więcej seksu na żywo, niż jej się to kiedykolwiek śniło.
Odwróciła się ostrożnie i dostrzegła drzwi prowadzące na balkon. Miała wrażenie, że gdyby podczołgała się do nich, mogłaby pozostać niezauważona i wymknąć się z tej niezręcznej sytuacji.
Wiedziała, że nie uda jej się uciec z balkonu i utknie tam na dłuższą chwilę, ale wolała już to, niż oglądanie sceny pornograficznej z udziałem swojego chłopaka.
Wzięła głęboki oddech. Odwróciła się i zaczęła się czołgać po podłodze. Przypomniała sobie ostrzeżenia przyjaciół, że ludzie tacy jak on zawsze mają coś do ukrycia. Są zbyt dobrzy, żeby istnieć naprawdę. Oczywiście, nie przyznała się przyjaciołom, że jeszcze nie oddała mu swojego dziewictwa. Pomyśleliby, że jest głupia, zachowując cnotę, a jednocześnie mając obok siebie tak wspaniałego, bogatego chłopaka.
Po prostu wiedziała, że w taki sposób mężczyźni przez lata wykorzystywali jej matkę, a ona nigdy nie chciała się tak zatracić. Nigdy nie chciała stracić głowy dla żadnego mężczyzny do tego stopnia.
Gdy wreszcie doczołgała się do drzwi, wyciągnęła rękę w górę, chwyciła za klamkę i modliła się w duchu, by poruszyła się bezszelestnie. Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi drgnęły i utworzyły wąską szparę, która uwolniła ją z potrzasku.
To było głupie! To było absolutnie głupie! – myślała. Jak mógł iść do łóżka z inną kobietą, akurat w dniu, kiedy postanowiła oddać mu swoje ciało? Zastanawiała się, czy jego rodzice wiedzą, że sprowadza sobie do ich domu obce kobiety.
Nagle wściekłość zamroczyła jej umysł. Wiedziała, że jest jedna osoba, która na pewno dobrze o tym wie. Jego starszy brat – człowiek, który znienawidził ją najbardziej. Mężczyzna, którego imienia nawet nie chciała wymawiać.
Spojrzała w dół. Od ziemi dzieliły ją cztery kondygnacje. Gdyby spadła, byłaby martwa i to nie z powodu upokorzenia, które zafundował jej Alex. Rozejrzała się wokół. Zobaczyła, że znajduje się obok innego balkonu, ale w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć, do jakiego apartamentu przynależy. Ale jakie to miało teraz znaczenie! Musiała tylko wychylić się odrobinę i sprawdzić, czy nie jest zajęty.
Wstała powoli i rozprostowała obolałe kolana. Wiedziała, że jej chłopak i jego kochanka są zbyt zajęci sobą, by zwrócić na nią uwagę. Szczerze mówiąc, w każdych innych okolicznościach zwinęłaby się w kłębek i czekała, aż ktoś uratuje ją z opresji. Dziś jednak nie mogła na to liczyć. Musiała uratować się sama, bo na ratowanie własnej dumy, było już za późno.
Podeszła bliżej i spojrzała w dół.
Nie rób tego! – krzyczały jej myśli.
Mimo wszystko było już za późno na logiczne myślenie. Przerzuciła nogę przez barierkę, trzymając się kurczowo poręczy. Szybkim ruchem odchyliła się delikatnie na bok i złapała drugiej barierki. Tylko dwa ruchy dzieliły ją od wydostania się z potrzasku.
Uniosła się na rękach i przeszła bezpiecznie na wciąż rozgrzane płytki drugiego balkonu. Ostrożnie zajrzała do pokoju. Panował w nim jedynie półmrok. Wciąż nie miała pojęcia czyj to pokój. Zauważyła jedynie zarys regałów z książkami, więc być może była to biblioteka.
Popchnęła drzwi, modląc się, by były otwarte. Na szczęście, te również ustąpiły pod naporem jej dotyku. Nie czekając długo, wślizgnęła się do środka, przeklinając się w duchu, że zostawiła wszystkie swoje ubrania w pokoju Alexa.
Zastanawiała się, czy Alex w ogóle je zauważy, a jeśli tak, to czy rozpozna, że ubrania należą do niej. A może pokojówka zdąży je posprzątać, zanim je dostrzeże? I tak nie miało to już większego znaczenia, ponieważ przysięgła sobie, że nigdy więcej go nie zobaczy. Ani jego, ani nikogo z tej rodziny.
Przez chwilę poczuła rozdzierający smutek. Czuła, że kończy się jej cudowny sen. W końcu marzenia kobiet takich jak ona nigdy się nie spełniają. Czarujący książę okazał się żabą, a cudowny sen jedynie iluzją.
Teraz wszystko, co musiała zrobić, to zejść po schodach i opuścić ten dom. Nie przejmowała się nawet, że ktoś ją zauważy. I tak, jak się okazało, nie była tu nikim znaczącym. Obiecała sobie, że nawet jeśli ktoś krzyknie za nią jej imię, nie odwróci się i powróci do bezpiecznej samotności.
Zrobiła krok w głąb pokoju i usłyszała brzdęk. Gdzieś w oddali szkło stuknęło o twardą nawierzchnię.
– No proszę… Kiedy prosiłem brata, żeby podrzucił mi dokumenty, nie spodziewałem się, że to ty je dostarczysz…
– Konstantin!
Jak mogłoby być inaczej. Jeszcze na koniec musiał zobaczyć jej upadek. Była zaskoczona, że w jego pokoju nie szaleją ognie piekielne i nie tańczy stado demonów. A może jednak tak, bo zrobiło jej się nagle gorąco. Zawsze w jego obecności czuła, że muska ją płomień…
Zignorowała to, zupełnie tak samo, jak ignorowała go przez poprzednie sześć miesięcy. Doskonale wiedziała, że ten mężczyzna jest mroczny i skrywa w sobie jakieś tajemnice.
– A więc to ty… – powiedział szeptem.
Jego ciemne spojrzenie przemknęło po jej ciele.
Pogardliwie.
Zjadliwie.
Gorące.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy zdążyła poznać rodzinę Alexa i pokochała z wzajemnością jego rodziców. Uwielbiała wszystkich, oprócz Konstantina, ale jednocześnie była nim zafascynowana. Nauczyła się odczytywać emocje z jego twarzy po jednym ruchu brwi. Zazwyczaj nie zwracał na nią uwagi i traktował ją jak powietrze, dlatego teraz, gdy wbijał w nią spojrzenie, poczuła, że zaraz spłonie.
– Twój brat jest dość zajęty…
Znów poczuła, że za chwilę umrze z upokorzenia. Ze wszystkich ludzi na świecie musiała przyznać się przed Konstantinem, że została zastąpiona przez inną kobietę. W zasadzie zastąpiona, to złe słowo, ponieważ nigdy nawet nie była w łóżku Alexa.
Tak, to był jej wybór. Strach przed tym, że zajdzie w ciążę i zostanie porzucona jak jej matka, był zbyt silny, by pozwolić jej w pełni cieszyć się związkiem z Alexem.
A teraz, gdy była go już pewna, gdy postanowiła zaryzykować, udowodnił jej, że żaden mężczyzna nie jest i nigdy nie będzie godzien jej zaufania.
– Dość zajęty? – Konstantin poruszył się w swoim fotelu. Choć był wciąż nieprzenikniony, wydawał jej się bardziej przystępny. Czy to w ogóle możliwe?
Morgan zauważyła, że kołnierzyk jego koszuli był rozpięty, ukazując nieco ciemnego zarostu na klatce piersiowej, a rękawy koszuli uniesione do łokci, co sprawiło, że nie mogła się powstrzymać przed oceną jego umięśnionych przedramion.
Półmrok jeszcze bardziej podkreślał ostre rysy jego twarzy, która przypominała jej posąg upadłego anioła. Jego oczy były ciemne jak północ, a włosy czarne jak skrzydła kruka.
Wyglądał jak gotycka fantazja dziewcząt dorastających samotnie wśród pożółkłych kartek powieści o wampirach.
Szkoda, że jej nienawidził.
Szkoda, że był starszym bratem miłości jej życia.
Szkoda, że miłość jej życia, okazała się niewiernym łajdakiem.
A największą szkodą w tej chwili było to, że stała przed nim w samej bieliźnie.
– Jesteś tak ubrana, a mężczyzna, którego zamierzałaś uwieść, jest zajęty? Czuję, że muszę zapytać… Czy to inna kobieta zajmuje jego uwagę? – powiedział mrocznym tonem.
– Tak. – Starała się zachować obojętność. – I myślę, że doskonale o tym wiesz.
Poczuła, że jedno ramiączko zsunęło się z jej ramienia. Koronkowe body i tak nie ukrywało za wiele.
– Nie wiem nic o podbojach mojego brata, bo gdybym miał mieć na oku każdą kobietę, którą zabiera do łóżka, nie starczyłoby mi czasu na nic więcej. Musisz zrozumieć, że mój brak sympatii do ciebie był spowodowany tym, że byłaś kolejnym, wątpliwym wyborem mojego brata, do których przywykłem się nie przywiązywać.
– Twój brat cię kocha – wypaliła nagle. – Uważa, że jesteś najwspanialszym i najszlachetniejszym człowiekiem pod słońcem.
– Co on bredzi, Morgan… Stara się mnie naśladować, ale nigdy nie będzie nawet marną kopią mojej osoby.
Coś w tej wypowiedzi było tajemnicze, mroczne i niezrozumiałe. Ton jego głosu sprawił, że przeszyła ją fala podniecenia.
– Myślę, że chciałbym raczej usłyszeć historię o tym, jakim cudem znalazłaś się w moim pokoju, ubrana wyłącznie w to… cudo.
– Mówiłam ci… cóż, ja… – Nie wiedziała, co dokładnie powinna powiedzieć. Poczuła, że nic gorszego dziś już jej nie spotka, więc postanowiła powiedzieć mu prawdę. I tak więcej go nie zobaczy. – Postanowiłam, że dziś wieczorem zakradnę się do jego pokoju, żeby go zaskoczyć. Niestety, na własnej skórze przekonałam się, że są mężczyźni, których nie należy zaskakiwać. Poszłam do łazienki się przebrać, a gdy wyszłam, zastałam go z inną kobietą, kimkolwiek ona jest. Nie zauważył mnie, więc prześlizgnęłam się na balkon.
– Niezła historia. Ale wiesz co? Szkoda by było zmarnować ten strój, nie sądzisz?
Poczuła skurcz w żołądku, a miejsce między jej udami zapulsowało pożądliwie. Była gotowa pójść do łóżka z Alexem, ale nie czuła wobec niego takiego pożądania, jakie Konstantin rozpalił w niej tym jednym zdaniem.
Jesteś głupia! – powiedziała do siebie w myślach.
Kiedy była dziewczynką, czytała wiele romantycznych historii i myślała, że odnajdzie ich zwieńczenie w związku z Alexem, ale on jej nie kochał. W tej chwili nie miało dla niej znaczenia, że opłacał jej naukę, dawał drogie prezenty i dbał o nią. Dla niej liczyła się tylko miłość, ponieważ w jej krótkim życiu nigdy nikt naprawdę jej nie kochał, nawet jej własna matka, dla której była ciężarem.
Pomyślała, że jest jedną z tych idiotek, które gotowe są rzucić się na ołtarz miłości, ponieważ myślą, że znalazły tego jedynego. Zawsze uważała się za kobietę rozsądną i twardo stąpającą po ziemi. I dokąd ją to doprowadziło? Stała prawie naga przed mężczyzną, który wyzwalał w niej najdziksze fantazje, choć starała się go nienawidzić.
Pogardzali sobą nawzajem od pierwszej chwili, kiedy się poznali, ale niezależnie od tego urzekł ją od pierwszego spojrzenia.
Alex miał w sobie spokój, a Konstantin nosił w sobie mrok.
– Czy naprawdę myślisz, że ja… – powiedziała mimowolnie wbrew własnej woli.
– Nie lubię patrzeć na półnagie kobiety, które nie mają się gdzie podziać. – Natychmiast wszedł jej w słowo, a jego głos stał się zupełnie inny niż zwykle. – Uważam, że jesteś piękna Morgan – wymruczał.
Uważał, że jest piękna? Ładna może, i tak, wiedziała o tym, ale nigdy nie myślała o sobie w ten sposób. Jej ogniste włosy i alabastrowa skóra zawsze przyciągały spojrzenia, podobnie jak wyrazistość jej zielonych oczu. Jednak wszystkie jej atuty stały się dla niej utrapieniem, ponieważ chciała tylko pracować i kontynuować naukę.
Nigdy nie przejmowała się zbytnio, co myślą o niej mężczyźni, ale odkrycie, że Konstantin uważa ją za piękną, podziałało na nią wyjątkowo mocno.
– Myślisz, że jestem piękna?
– Tak, ale założę się, że doskonale o tym wiesz.
– Być może – odchrząknęła. – Nie spodziewałam się, że usłyszę od ciebie choć jeden komplement.
– Gdybym tak nie uważał, już dawno wyrzuciłbym cię na korytarz. A wciąż stoisz przede mną jak prezent gotowy do rozpakowania.
– A jeśli cię nie chcę?
Konstantin wstał powoli ze swojego fotela, nie spuszczając z niej wzroku. Gdy znalazł się tuż przed nią, Morgan poczuła, że traci oddech.
– Kochanie – powiedział niespodziewanie. – Nie kłam. Pragnęłaś mnie od dnia, w którym pierwszy raz postawiłaś stopę w domu moich rodziców, a im bardziej jestem dla ciebie okrutny, tym bardziej mnie pragniesz.
Oddech Morgan stał się ciężki i nienawidziła tego, jak na niego reagowała. Głównie dlatego, że miał rację. Od razu przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie pół roku temu. Mimo że patrzył na nią z pogardą, uważała go za pięknego.
– Musisz wiedzieć – kontynuował – jak bardzo cię pragnąłem.
Nie chwycił jej ani nie wziął w ramiona, a zamiast tego nakreślił kciukiem delikatny okrąg na skraju jej kości policzkowej. Zadrżała, gdy poczuła na sobie dotyk jego dłoni.
– Zawsze wiedziałem, że jesteś piękna, ale nie byłem przygotowany na taki widok.
Nie miała pojęcia, dlaczego jej serce tak trzepotało, bo nigdy nie była łasa na komplementy. Już jako nastolatka postanowiła, że nigdy nie zachłyśnie się pięknymi słówkami. Ale to… To było coś innego. To było pragnienie, którego nie mogła powstrzymać.
– Pokaż mi, Morgan – wymruczał przy jej uchu. – Pokaż mi to, co tak bardzo chcę zobaczyć.
Konstantin chciał, żeby się rozebrała. Czuła to. Czekała, aż znów opadnie na swój fotel, ale tego nie zrobił. Stał wciąż przed nią jak król czekający na wykonanie rozkazu. Wydawał się teraz taki potężny. Był sporo wyższy od swojego brata i na pewno o wiele lepiej zbudowany.
Powinna czuć się słaba i bezbronna pod naporem jego przenikliwego spojrzenia, a jednak było zupełnie inaczej. Zanim zdążyła przemyśleć swoje zachowanie, odpięła zatrzaski, które podtrzymywały górę koronkowego body. Kiedy zsunęło się w dół, osłoniła piersi przed jego spojrzeniem. W końcu nigdy wcześniej nie rozbierała się przed żadnym mężczyzną, ale też żaden inny mężczyzna nie przemawiał wprost do jej mrocznych, najciemniejszych fantazji.
Zawsze wstydziła się tej części siebie. Tej części, która nie pragnęła wyłącznie słodkich i cudownych słów. Tej części, która łaknęła mężczyzny, który jej dziko pożądał. Mężczyzny, który chwyciłby ją silnymi rękami, przyparł do ściany i kochał się z nią do utraty tchu. Mężczyzny, który wtapiałby się w jej usta i sprawiał, że oddech ugrzązłby jej w gardle.
Zawsze odpychała te fantazje i wmawiała sobie, że nie potrzebuje tego typu przygód, ponieważ rujnowały jej wizję bezpiecznego związku. Tej nocy nie mogła dłużej tłumić swoich żądzy, chciała stać się ich niewolnikiem. Tylko dzisiaj… Ta myśl ośmieliła ją i sprawiła, że opuściła ręce, odsłaniając przed nim piersi.
Zauważyła, że jego szczęka zacisnęła się, a mięśnie spięły. Natychmiast zapomniała o Aleksie i o tym, co robił w sąsiednim pokoju ze swoją kochanką. Wiedziała, że po wszystkim nie będzie tęskniła za Konstantinem, w końcu nawet go nie lubiła. Był denerwujący, zarozumiały i irytujący, a jednak miał w sobie coś, co sprawiało, że myśl o spędzeniu z nim nocy była nie do zignorowania.
Chciała tylko wyleczyć się z rozczarowania Alexem i jego niewiernością, a jednocześnie zrezygnować z oddania się mężczyźnie w myśl idei czystego związku.
– Przestań – powiedział nagle.
– Co? – odpowiedziała zdezorientowana.
– Przestań tyle myśleć i zaufaj intuicji.
Chwyciła cienki koronkowy materiał i ściągnęła body na biodra, wystawiając swoje ciało na jego wygłodniały wzrok. Poruszyła włosami i skupiła się na uczuciu, które paliło ją od środka. Poczuła, jak oddech wypełnia jej płuca i nie może się z nich wydostać, a miejsce między udami rozpływa się z tęsknoty za jego dotykiem.
Nagle Konstantin odwrócił ją plecami do siebie. Położył dłonie na jej ramionach, a później zsunął je, zatrzymując się na zaokrąglonych biodrach. Zacisnął palce na jej skórze i przyciągnął ją do siebie, a ona poczuła, jak jego twarda męskość napiera na jej pośladki.
– Pragnę cię – wyszeptał jej wprost do ucha. – Jesteś taka piękna.

Jak włamać się do serca – Julieanne Howells
Przestronne komnaty rezydencji w hrabstwie Surrey pękały w szwach, zewsząd słychać było głosy i śmiech gości, którzy przyjęli zaproszenie na prestiżową akcję charytatywną. Nikt nie zrezygnował, nie odwołał przyjazdu. Nikomu nawet nie przyszłoby to do głowy. Wydaliby każde pieniądze, byle tylko móc przebywać pod tym samym dachem co gospodarz imprezy, przystojny do bólu, nieprzyzwoicie bogaty książę Khaled bin Bassam al Azir, następca tronu Nabhan. Trudno byłoby jednak znaleźć osobę czy gazetę, która nazywałaby go inaczej niż Książę Smętny. Nikt też nie przypominał sobie sytuacji, w której choć raz by się uśmiechnął. Nadany przez media pseudonim doskonale do niego pasował i ułatwiał życie tym, którzy mieli problem z zapamiętaniem jego długiego nazwiska i licznych tytułów.
Nabhan może i był małym pustynnym królestwem, ale najpierw znaleziono tam ropę, a potem stworzono cenione centrum finansowe skierowane głównie do lubiących dyskrecję milionerów. Sam Książę Smętny był bogaty jak Krezus.
– Biedactwo, nigdy się nie uśmiecha – westchnęła jedna z obecnych dam.
– Biedactwo? Ma trzydzieści dwa lata i świat u stóp. Ciekawe, czy czasem bierze wolne, żeby się tym majątkiem nacieszyć – zastanawiał się jej mąż, przejmując kolejny kieliszek szampana z tacy przechodzącego kelnera.
Siedem lat wcześniej choroba króla zmusiła go do wycofania się z życia publicznego. Jego jedyny syn Khaled przejął wszystkie obowiązki, które wypełniał z nadzwyczajną rzetelnością.
– Rzeczy mogłyby wyglądać inaczej, gdyby starszy brat przeżył tamten wypadek – powiedział żałośnie mąż.
– To nie mogło się dobrze skończyć. Zawsze był lekkomyślny.
Wokół dało się słyszeć kolejne uwagi.
– Straszna sprawa, stracić rodzeństwo w taki sposób.
– Nic dziwnego, że wygląda na udręczonego.
– Słyszeliście plotki? – zapytała jedna z obecnych dziennikarek. – Ponoć Smętny ma zamiar znaleźć sobie żonę.
Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę.
– Pałac oczywiście temu zaprzeczył, ale kto by im wierzył? Zwłaszcza że Smętny nie spotykał się z nikim od sześciu miesięcy. – Rzuciła znaczące spojrzenie zebranym wokół. – Teraz przygotowuje się do przyjęcia narzeczonej…
Licząc na soczyste kawałki, o wiele bardziej atrakcyjne niż nudne wydarzenie charytatywne, dziennikarka zaczęła drążyć temat…
– Zauważyliście, jak szybko zniknął? Może dziewczyna już jest w tym domu, schowana… – mówiła, podekscytowana własnymi fantazjami.
– Będziemy się chwalić, że byliśmy tu tej nocy, gdy Książę Smętny oświadczył się przyszłej królowej – gadatliwa dama podjęła temat.
– Romans? – zadrwił jej mąż, rujnując chwilę. – Dziewczyna może to sobie wybić z głowy. Niech się cieszy, jeśli dostanie choć jeden uśmiech.

Dla młodej kobiety, która rzeczywiście siedziała ukryta w prywatnej części domu, uśmiech lub jego brak nie były najważniejsze. Nic nie wiedziała też na temat romansu.
W tym samym czasie Książę Smętny przebywał w swoim apartamencie i rozbierał się.
Nie zabawiał się z nikim, o nie, wręcz przeciwnie, nikt mu nie towarzyszył.
Lily Marchant była tego pewna, mimo że nie była ani jego przyszłą narzeczoną, ani dziewczyną czy kochanką. Mało tego, jej nazwisko nie widniało nawet na liście gości, a gospodarza nie widziała od ponad dekady. Była pewna, bo obserwowała go z kryjówki za drzwiami jego garderoby, gdzie ukryła się w pośpiechu.
Książę zsunął z siebie smoking. Elegancka muszka zawisła luźno przy kołnierzyku śnieżnobiałej koszuli. Odpinając kolejne guziki, powoli odsłaniał klatkę piersiową. Lily wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, ale w końcu był to sam książę Khaled al Azir, w dodatku wyglądał jak gwiazdor. Kto by nie chciał popatrzeć? Oliwkową skórę i czarne włosy odziedziczył po urodzonym w Nabhan ojcu. Po matce Angielce przejął wysokie policzki, głęboko osadzone szare oczy i zmysłowe usta. Tylko wrażenie chłodnej wytworności było jego własne. Wyglądał oszałamiająco. Nawet w ubraniu.
Lily podkradła się bliżej szczeliny w drzwiach.
Złoty zegarek spadł z brzękiem na szafkę, po nim pofrunęło parę spinek do mankietów z diamentami połyskującymi w świetle lampy, skarby z pewnością warte więcej, niż ona i jej przybrany brat mogliby razem zebrać przez pół życia.
Lily nagle przypomniała sobie, dlaczego tu była.
Jak złym człowiekiem stał się książę, bezwzględnym i bez serca, skoro porzucił najbliższego przyjaciela, gdy ten najbardziej potrzebował jego wsparcia. Co oznaczało, że Nate musiał zwrócić się do niej o pomoc. W myślach odtwarzała poranną rozmowę.
– Siostrzyczko, mam kłopoty, a tylko tobie mogę zaufać.
Przybrana siostrzyczko, powinien był powiedzieć, choć to nie miało znaczenia. Nate był jej całą rodziną, a przynajmniej jedynym członkiem rodziny, który się do niej przyznawał, przystojniakiem, o którym śniły jej koleżanki, jedyną osobą, która zawsze stawiała ją na pierwszym miejscu. Był gotów na wszelkie wyrzeczenia, by dać jej radość, zmieniał własne plany, by ona mogła realizować swoje.
Nate był jej idolem, bohaterem. Zrobiłaby dla niego wszystko.
– Z konta fundacji zniknęły pieniądze, a Khaled uważa, że jestem za to odpowiedzialny – powiedział jej, zdruzgotany.
Obaj przyjaźnili się od szkolnych czasów, a od niedawna Nate pracował jako dyrektor fundacji charytatywnej księcia. Jak Khaled mógł go o coś takiego posądzić?
Przez szczeliny w drzwiach Lily przyglądała się czarnemu charakterowi, jego idealnie wyrzeźbionym plecom wyłaniającym się spod koszuli. W garderobie zrobiło się dość duszno. Znała jego zdjęcia. Jak każdy. Książę Smętny był jednym z najczęściej fotografowanych mężczyzn na świecie. Dwa razy nawet widziała go z bliska.
Nic nie przygotowało Lily na emocje, których doświadczała. Gdy przechodził przez pokój, podążała za nim wzrokiem. W pewnej chwili prawie przewrócił wieszak z garniturami, więc zatrzymał się, by go przytrzymać.
Tuż obok małego stolika nieopodal leżał laptop brata, który przyniosła z gabinetu księcia. Rzuciła go na podłogę, spanikowana, gdy Khaleb wszedł do komnaty. Wcześniej to miejsce było puste. Zauważy?
Gorączkowo próbowała sobie przypomnieć rady Nathaniela, gdyby stało się najgorsze.
– Improwizuj.
– Jak?
– Nie wiem… Płacz, proś o miłosierdzie…
– Może jakaś bardziej pożyteczna rada?
– Nie daj się złapać, siostrzyczko, bierz laptop i uciekaj!
Świetna rada, zwłaszcza teraz, gdy Khaled stał obok dowodu, że ktoś włamał się do jego pokoju. To cud, ale po przeciągnięciu palcem po komputerze odwrócił się i zniknął w łazience naprzeciwko jej kryjówki. Lily odetchnęła. Nadal miała szansę na sukces. Książę był zajęty, słyszała odgłos prysznica.
Nate potrzebował jej, miała tylko wziąć laptop i wymknąć się. Musiał coś sprawdzić, miał swoje podejrzenia, ale nie mówił o nich głośno. Jeszcze nie. Tak było bezpieczniej. Najlepsza szansa na odzyskanie laptopa pojawiła się w dzień wielkiej imprezy. Penny, sekretarka Nate’a, była na liście gości, ale zachorowała.
– Możesz udawać, że nią jesteś. Może nikt nie sprawdzi.
Lily założyła więc jedyną dobrą sukienkę, wsiadła w pociąg, następnie złapała taksówkę, cały czas nerwowo ćwicząc przekonującą mowę, która okazała się zbędna. Wpuszczono ją bez problemu. Jednak dostęp do prywatnej części rezydencji okazał się znacznie trudniejszy.
Po wmieszaniu się w tłum przesunęła się w kierunku głównej klatki schodowej, gdzie zatrzymał ją uprzejmy, groźnie wyglądający strażnik. Musiała uruchomić plan B.
Dołączyła do grona spacerujących na tarasie, skąd wiodła alternatywna droga na pierwsze piętro. Z duszą na ramieniu dotarła do prywatnych kwater księcia, od razu znalazła na biurku laptop brata i przeniosła go obok stolika przy oknie. Ponieważ zgubiła składaną torbę, szukała sposobu dyskretnego wyniesienia laptopa. Wtedy usłyszała zbliżające się głosy. W ostatniej chwili wskoczyła do garderoby. Gdy zamknęła za sobą drzwi, książę wszedł do apartamentu.
Lily stała otoczona rzędami drogich ubrań, zastanawiając się, jak wyjść niezauważenie. Prawie umarła ze strachu, gdy zadzwonił telefon przy łóżku. Khaled wyszedł z łazienki z ręcznikiem na biodrach. Odebrał telefon. Słuchał, patrząc w kierunku jej kryjówki. Lily cofnęła się, zrzucając z półki dwa buty. Złapała je, zanim spadły na podłogę i odetchnęła z ulgą. Khaled odłożył słuchawkę.
– Wygląda na to, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia.
Miał niski, głęboki głos. Pamiętała tę barwę, uwielbiała go słuchać, gdy mówił po angielsku z akcentem z wyższych sfer. Ale z kim właściwie rozmawiał? Czy ktoś jeszcze tam był?
– Mój samochód czeka, muszę się ubrać. Więc albo udaję, że nie wiem, że tam jesteś i ryzykuję scenę osiemnaście plus, albo wychodzisz teraz i grzecznie zamieniamy się miejscami.
Lily zrobiło się gorąco i zimno jednocześnie. Wiedział. Nakrył ją.
Książę wpatrywał się w drzwi garderoby, a potem podszedł i szeroko je otworzył, wysoki, piękny i coraz bardziej nagi. I wyraźnie podirytowany.
– Panna Marchant, co za miła niespodzianka – powiedział lodowatym głosem.
Nie próbował odsunąć się na bok, więc jej nos muskał jego nagą klatkę piersiową, gdy przechodziła obok.
Co Nate radził? Improwizować. Jasne.
– Witaj, Khaled – powiedziała beztrosko. – Musimy przestać spotykać się w ten sposób.
– Doprawdy? Nie widzę żadnego podobieństwa. Ostatnim razem ukrywałaś się w swojej własnej szafie, a ja na pewno się nie włamałem do twojego pokoju. I niczego ci nie ukradłem. – Sięgnął po buty, które wciąż ściskała. – Do czego są ci potrzebne? Trofeum? Fetysz?
– Naprawdę przepraszam, wiem, że nie powinnam tu być, ale zgubiłam się, próbując znaleźć damską toaletę. Weszłam tu przez pomyłkę, a potem kiedy usłyszałam, że się zbliżasz, spanikowałam i ukryłam się.
– Rzeczywiście? Nie pomyślałaś, żeby zapytać strażników?
– Strażników?
– Tak, jest ich tam kilku. Na każdym korytarzu.
Khaled nadal stał niepokojąco blisko. Obserwowała, zafascynowana, jak kropla wody spada z włosów na umięśniony tułów. Odwróciła wzrok.
– Gdybym ich widziała, z pewnością nie zabłądziłabym.
– Gdyby oni widzieli ciebie, nie pozwoliliby ci tu wejść, zapewniam cię.
– Naprawdę nikogo nie widziałam. Może wymknęli się przypudrować nosy, czy coś w tym rodzaju? – brnęła dalej.
Spojrzenie, którym ją obdarzył, było pełne pogardy.
– To doświadczeni agenci, do cholery. Wątpię, by w życiu cokolwiek pudrowali.
Lily pomyślała, że tym razem powstrzyma się od błyskotliwego komentarza.
– Więc weszłaś tu przez pomyłkę… Ale, proszę, oświeć mnie, dlaczego w ogóle jesteś w moim domu?
Znowu się zbliżał. Zapomniała, że był tak wysoki.
– Przyjechałam na imprezę charytatywną. Nie ma innego powodu.
Skrzyżował ręce na piersi. Chyba dużo ćwiczy. Takie mięśnie nie mogą być darem natury.
– Nie było cię na liście gości…
– Przyjaciółka się rozchorowała. Dała mi swój bilet. Wiedziała, że będę chciała przyjść.
– Rozumiem. Interesuje cię nasza sprawa?
– Oczywiście – skłamała. – Problem od dawna jest bliski memu sercu.
– Zagrożona flora i fauna na bagnach Nabhan? – Uśmiechał się cynicznie. – Od jak dawna nas wspierasz?
– Och, wiesz – powiedziała, machając ręką, co miało oznaczać, że od lat.
– Miło mi poinformować, że oficjalnie wystartowaliśmy dziś wieczorem.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nic nie przyszło jej do głowy. W duchu przeklinała wszystkie zwierzęta i kwiaty bagien Nabhan. Czy przypadkiem nie był to kraj pustynny? Skąd tam bagna?
– Musiałam was pomylić z inną organizacją charytatywną. Wspieram różne fundacje.
– Zapewne.
Jej słaby uśmiech nie zasłużył na odpowiedź. Nadszedł czas, żeby się stamtąd wydostać.
– Cóż, cudownie było znów porozmawiać, ale naprawdę powinnam już iść.
Silne palce zacisnęły się na jej nagim ramieniu. Poprowadził ją do salonu.
Innym razem mogłaby podziwiać gustowny wystrój, jedwabne tkaniny na ścianach, bogato barwione dywaniki pod stopami, ale teraz myślała tylko o tym, jak jego dotyk ogranicza jej zdolność chodzenia.
Chwycił pilota do telewizora stojącego w rogu pokoju. Materiał filmowy pokazywał zewnętrzną stronę domu, balkon jego sypialni, poniżej pokrytą bluszczem ścianę. Usiadł na biurku. Lily próbowała nie gapić się na dodatkowe centymetry muskularnego uda wyłaniające się spod ręcznika.
– Więc wyjaśnijmy. Twierdzisz, że jesteś tutaj, bo od lat wspierasz fundację, która rozpoczęła działalność dziś wieczorem. Znajduję cię w moich prywatnych pokojach, do których, jak utrzymujesz, weszłaś przez przypadek.
Nad kominkiem wisiał osiemnastowieczny obraz. Lily utkwiła w nim wzrok. Jeźdźcy, konie i psy na pierwszym planie, w oddali uciekający lis. Szczęściarz, pomyślała.
– Już wyjaśniłam. Zgubiłam się.
– W takim razie uprzejmie proszę, wyjaśnij jeszcze to.
Na ekranie pojawiła się postać kobiety, która chyłkiem przemykała pod ścianą. Zatrzymała się, spojrzała na balkon powyżej, zsunęła sandały i chwyciła je w zęby. Potem zadarła sukienkę i pod majtki włożyła swoją małą torebeczkę, następnie złapała za bluszcz i zaczęła się wspinać.
Khaled westchnął z dezaprobatą, Lily milczała. Wiedziała, co będzie dalej. W połowie drogi kobieta straciła równowagę, buty wysunęły się jej z zębów i spadły na labirynt róż. Wreszcie dotarła na balkon, zaczęła wyciągać spod sukni torbę na laptop, ale ta również spadła między róże. Co gorsza, rąbek sukienki zahaczył o poręcz i odsłonił koronki pod spodem. Lily przesunęła palcami po porwanej sukience. Twarz jej płonęła.
– Bardzo zdesperowana kobieta – powiedziała. – To twoja fanka? Dużo ich masz?
– Poważnie zamierzasz udawać, że to nie ty?
– Myślisz, że umiałabym się tak wspinać?
– Dość tego! – Zadrżała, gdy pilot uderzył w biurko. – Dałem ci szansę na szczerość, ale wygląda na to, że jesteś zdeterminowana, by kontynuować ten nonsens. Nie mam na to czasu. Albo dzwonimy na policję, albo jedziesz ze mną do stolicy i porozmawiamy po drodze. Jeśli będziesz mądra, odpowiesz na pytania dotyczące twojego przybranego brata.
– Spóźniłam się na ostatni pociąg powrotny, cieszę się, że nie muszę iść pieszo.
– Jesteśmy gotowi – krzyknął Khaleb do kogoś za drzwiami.
Do pokoju wszedł wysoki, przystojny mężczyzna w świetnie skrojonym czarnym garniturze. Lily uświadomiła sobie, że go zna.
– Witaj, Rais – powiedziała.
Osobisty ochroniarz, ten sam człowiek, który chronił nastoletniego księcia przez wszystkie lata, pochylił głowę na powitanie.
– Panna Marchant jedzie z nami. Zabierz ją do samochodu, zaraz przyjdę.
Jeśli Rais był zaskoczony, nie okazał tego. Razem wyszli za zewnątrz. Przy bocznym wejściu czekał samochód. Otworzył tylne drzwi, wsiadła, a kilka minut później dołączył do niej Khaled. W szarym garniturze i niebieskiej koszuli był cudownie przystojny. Na dodatek pachniał cytrusami i wschodnimi przyprawami.
Dziwne podniecenie sprawiło, że przesiadła się bliżej drzwi, aby stworzyć przestrzeń między nimi i stłumić jakże niepokojące uczucie. Niby taki duży samochód, pomyślała, a tak tu ciasno i nie ma czym oddychać…
Na szczęście Khaled sprawdzał wiadomości na telefonie i zapewne w półmroku nie widział jej rumieńców. Obserwowała go kątem oka. Faktycznie, otulała go słynna aura smętnej melancholii.
– Może moglibyśmy znaleźć kompromis? – spytała, choć nadal przerzucał wiadomości. – Przyznaję, że chowanie się w twoich pokojach nie było dobrym pomysłem. Bardzo się wstydzę. Jeśli mogłabym dziś wieczorem wrócić do domu, obiecuję, że przyjdę na spotkanie gdziekolwiek chcesz, jutro w Londynie.
– W Londynie?
– Powiedziałeś, że jedziemy do stolicy…
– Owszem. Do stolicy mojego kraju.
– Twojego kraju? – wyszeptała, przerażona.
– Myślałaś, że po prostu pozwolę ci odejść, gdy ten zdrajca, twój przybrany brat, pozostaje na wolności? Będziesz moją zakładniczką. Jadę do domu, do Nabhan, a ty, panno Marchant, jedziesz ze mną.

Gdyby wzrokiem można było wzniecić pożar, Khaled stanąłby w płomieniach wraz z samolotem Gulfstream V, na którego pokładzie się znajdowali. Lily usiadła możliwie najdalej, bo Khaled był równie wściekły, jak ona. Niemal spóźnili się na lot z powodu jej beznadziejnego zachowania w domu. Miała okazję powiedzieć mu prawdę, wolała jednak dalej drążyć zmyślone opowieści. Obrażało go to? Byłby aż takim głupcem, by w to wierzyć? Może i był łatwowierny, jej obłudny brat najwyraźniej tak uważał.
Khaled czuł, jak wzbiera w nim złość na wspomnienie zdrady Nate’a Marchanta, którego awansował na dyrektora fundacji ze względu na jego zdolność do wyciągania milionów od bogaczy. Nigdy by nie przypuszczał, że Nate sam skorzysta z tych milionów. Zresztą, pal licho miliony! Pod wściekłością krył się ból, bo oto doświadczył zdrady ze strony przyjaciela, którego traktował jak brata, któremu ufał.
Samolot wpadł w turbulencje i Lily zacisnęła dłoń na oparciu. Czy nigdy wcześniej nie latała?
– To zupełnie normalne – zapewnił ją uprzejmie. – Jesteśmy bezpieczni.
Odpowiedzią było kolejne piorunujące spojrzenie. Wciąż bolało ją to uprowadzenie… Cóż, nie zamierzał przepraszać. W drodze z samochodu do odrzutowca, na kilkunastu metrach, narobiła niezłego zamieszania. Wyła, gdy kawałek żwiru wbił się w bosą stopę, potem zaczęła podskakiwać i zażądała swoich butów. Khaled jednak kazał się ich pozbyć, uznał, że przecież miałaby je na nogach, gdyby nie włamywała się do jego domu. Kiedy posłała mu parę soczystych wyrazów sprzeciwu, zarzucił ją na ramię i ruszył w kierunku samolotu.

Pierwszy kochanek - Millie Adams Morgan Stanfield chciała spędzić noc ze swoim narzeczonym Alexem, lecz gdy przychodzi do jego pokoju, zastaje go z inną kobietą. Uciekając, wpada do pokoju jego starszego brata, księcia Konstantina Kamarasa. Konstantin zawsze budził w niej silne uczucia – boi się go, ale porusza on wszystkie jej zmysły. Morgan nie potrafi mu się oprzeć i to z nim spędza pełną namiętności noc… Jak włamać się do serca - Julieanne Howells Lily Marchant zakrada się do domu księcia Khaleda w Londynie. Musi wykraść laptop, by znaleźć w nim dowód na niewinność swojego przybranego brata Nate’a. Nate, przyjaciel Khaleda i dyrektor jego fundacji, został niesłusznie posądzony o kradzież pieniędzy. Khaled nakrywa Lily w swoim pokoju. Nie wezwie policji, jeśli Lily zostanie z nim do czasu wyjaśnienia sprawy. Jednak nieprzewidywalna, zadziorna Lily nie tylko nie ułatwi mu dochodzenia, ale bardzo skomplikuje osobiste plany…

Przyjaciel od serca

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 164

ISBN: 9788327694942

Premiera: 13-04-2023

Fragment książki

Musi coś zrobić, i to szybko!
Przez kilka minionych godzin sygnał ostrzegawczy rozbrzmiewający w głowie Sophie Fortune Robinson nie dawał jej spokoju, uniemożliwiając skupienie się na pracy. Jako zastępca dyrektora działu zasobów ludzkich w firmie Robinson Tech była odpowiedzialna za dwa nowe programy szkoleniowe, które miały zostać wdrożone za kilka dni. W tym tempie, w jakim pracowała, nigdy nie zostaną ukończone.
A niech to! Gdyby skręciła w boczny korytarz w odpowiednim momencie, zostałby jej oszczędzony widok mężczyzny jej marzeń z inną kobietą. A teraz nie mogła pozbyć się z pamięci obrazu Thoma Nicholsa, który wychodził z windy, obejmując Tanię Whitmore.
Seksowny uśmiech, jakim obdarzał smukłą blondynkę, nie pozostawiał wątpliwości, co do niej czuł. Ta świadomość doprowadzała Sophie do mdłości, a nawet rozpaczy. Nie może siedzieć bezczynnie, czekając, aż Thom Nichols zwróci na nią uwagę. Musi obmyślić jakąś strategię.
Ale w jaki sposób można zaintrygować najseksowniejszego mężczyznę pod słońcem? W całym budynku trudno byłoby znaleźć kobietę, która nie wzdychałaby na samą wzmiankę o Thomie.
Jej ojciec, potentat w branży informatycznej, Gerald Robinson, po wielekroć uczył ją, jak wytyczać cele i osiągać je. Mogłaby teraz skorzystać z jego wskazówek. Jej celem jest spędzenie walentynkowego wieczoru z Thomem Nicholsem.
– Sophie, co tu jeszcze robisz o tej porze?
Ponieważ wszyscy pracownicy jej działu opuścili biuro parę godzin temu, aż podskoczyła na dźwięk czyjegoś głosu. Zobaczyła Marka Montgomery’ego. Wysoki ciemnowłosy programista prawdopodobnie widział, jak Sophie wpatruje się w przestrzeń. Zaczerwieniła się na tę myśl.
Mark był zbyt dojrzały i poważny, żeby zrozumieć zadurzenie. A może jednak? Pracował po drugiej stronie korytarza, więc często wymieniali słowa powitania i rozmawiali o pracy. Mark był znakomitym programistą, który przyczynił się do wielu sukcesów firmy. Był też uprzejmy, kulturalny i przystojny, ale urodą chłopca z sąsiedztwa, która nie mogła się równać z urodą Thoma Nicholsa.
– A, to ty, Mark. Tak się zajęłam pracą, że nawet nie zauważyłam, która godzina – odpowiedziała.
– Na pewno twój ojciec nie oczekuje od ciebie nadgodzin. – Mark zmarszczył czoło. – Zdaję sobie sprawę, że ma obsesję na punkcie terminów, ale nie sądzę, by chciał, żeby jego córka padła ze zmęczenia.
– Prawie wszyscy w tym budynku myślą, że Gerald Robinson jest tyranem – roześmiała się Sophie – ale w rzeczywistości jest dużym pluszowym misiem, który głośno mruczy.
– Zamień pluszowego misia na niedźwiedzia, to ci uwierzę – roześmiał się Mark.
Sophie odrzuciła w tył włosy i wskazała grubą teczkę leżącą na jej biurku.
– Ślęczę nad nowym programem szkolenia, który nasza firma ma wdrożyć w najbliższym czasie – powiedziała. – Właściwie to nowy program dla twojego działu i dla marketingu.

– Och? Robinson Tech zamierza nadal szkolić swoich programistów? – zdziwił się Mark, podchodząc bliżej.
– Tylko nowo przyjętych. Nie takich starych wyjadaczy jak ty.
– Ejże! – zachichotał. – Nie jestem pewien, czy podoba mi się przymiotnik „stary”.
– Chodziło mi o to, że pracujesz tutaj od dawna – wyjaśniła z uśmiechem Sophie. – A co do twego wieku, to nie jesteś chyba dużo starszy ode mnie. Ja mam dwadzieścia cztery lata.
– Dodaj pięć – skinął głową Mark. – Mam dwadzieścia dziewięć.
– Och, jesteś potwornie stary – stwierdziła Sophie, po czym dodała poważnie: – A co do pracy do późna, to zauważyłam, że ostatnio przesiadujesz tutaj do nocy.
– Za kilka dni skończymy nową aplikację. – Ciemne oczy Marka rozbłysły. – Chcę mieć pewność, że nie ma w niej żadnych usterek, zanim Wes prześle ją twemu ojcu do ostatecznej akceptacji. Czasami to oznacza brak snu i posiłków. Ale nie musisz się martwić, jem dużo szpinaku.
Trudno byłoby uznać Marka za osiłka, stwierdziła Sophie, przypatrując mu się spod rzęs. Ale ma szczupłą atletyczną budowę, co wskazywało, że regularnie ćwiczy.
– Hm, lubię naleśniki ze szpinakiem – powiedziała. – Mogłabym jeść szpinak na okrągło, gdybym dzięki temu znała się tak dobrze na tajnikach programowania jak ty.
– A ja chciałbym mieć twój dar komunikowania się z ludźmi. – Mark potrząsnął głową. – Widziałem cię w akcji, kiedy uspokajałaś wzburzonych pracowników. Ja nie miałbym cierpliwości. I potrafisz coś jeszcze, czego nie potrafi nikt inny – dodał.
– Tak?
– Potrafisz wywołać uśmiech na twarzy naszego szefa – wyjaśnił Mark.
– To tylko dlatego, że jestem najmłodszym z jego ośmiorga dzieci. – Sophie zbyła komplement zdawkowym śmiechem. – Moje rodzeństwo zawsze narzeka, że mnie uszłoby na sucho nawet morderstwo. Ale to nieprawda. Tak się składa, że po prostu zawsze myślę pozytywnie.
– Myślisz pozytywnie? I dzięki temu cieszysz się specjalnymi względami ojca?
– Uważam, że jeśli możesz o czymś marzyć, to możesz to też zrealizować. A tatuś lubi, kiedy ludzie realizują zamierzenia.

Mark przerzucał z ręki do ręki kawałek ametystu, którego Sophie używała zamiast przycisku do papieru, usiłując skupić spojrzenie na kamieniu, a nie na jej twarzy.
Ze wszystkich kobiet pracujących w Robinson Tech Sophie była jego zdaniem najładniejsza.
– A więc jesteś marzycielką – zauważył. – Powiedz mi, Sophie, o czym marzy taka kobieta jak ty?
Policzki Sophie nabrały purpurowego koloru, ale wzruszyła lekko ramionami.
– Och, marzę o wielu rzeczach – powiedziała. – Na przykład o podróżach, rodzinie. Ale najbardziej o…
– O czym? – zachęcił ją.
– O znalezieniu prawdziwej miłości jak niektórzy z mego rodzeństwa. – Wstydliwie odwróciła wzrok. – Są szczęśliwi w małżeństwie albo planują założenie rodziny. – Westchnęła. – Najpierw muszę znaleźć odpowiedniego mężczyznę. I myślę, że go znalazłam.
– Czy ten szczęściarz już wie, że masz go na celowniku? – zapytał, udając obojętność.
– Cóż, właściwie nie. – Sophie zaśmiała się nerwowo. – Ale zamierzam dać mu to do zrozumienia.
Mark nie pojmował, dlaczego jest przygnębiony. Sophie mogła w każdej chwili polecieć do dowolnego miejsca na ziemi. Mężczyzna, który zwrócił jej uwagę, mógł równie dobrze mieszkać w Paryżu, jak i w Londynie.
– Znam tego mężczyznę?
– Nie jestem jeszcze gotowa, by wyjawić jego nazwisko – odparła. – Ale tak, na pewno go znasz. Jest przystojny i bardzo bystry. Ejże, to mógłbym być ja, pomyślał pełen nadziei Mark. Był bystry, a ludzie mówili mu, że jest przystojny.
– Wydaje się sympatyczny – zauważył.
– O tak. – Na ustach Sophie pojawił się tęskny uśmiech, a oczy zasnuła mgła. – Jest bardzo miły. I roztacza wokół siebie jakiś urok. Kiedy wchodzi do pokoju, wszystkim kobietom zapiera dech w piersiach. I marzą o tym, żeby go zdobyć.
No to koniec, pomyślał Mark. To definitywnie wyklucza mnie z listy ewentualnych kandydatów. Choć umówienie się na randkę nie było dla niego tak trudne jak górska wspinaczka, kobiety raczej nie mdlały na jego widok. Należał do mężczyzn, w którego ramionach chciałyby się wypłakać. Wieczny przyjaciel, nigdy kochanek. Stary poczciwy Mark.
– Nadine, jedna z moich współpracownic, twierdzi, że w tym budynku pracuje cała masa przystojniaków. Twój facet musi być wśród nich.
– Jest niewątpliwie czarujący, ale ma też o sobie bardzo wysokie mniemanie. Wystarczające, żeby trzymać kobietę w niepewności, ale nie wpędzać jej w kompleksy.
Thom Nichols. Do diabła! Ona mówiła o tym obłudnym uwodzicielu, który zjadał kobiety na śniadanie, a ich kości rzucał swojemu dobermanowi. Ale Mark nie zamierzał wyrażać swojej opinii.
– Naprawdę myślisz, że żaden mężczyzna nie może być tak doskonały jak ten, którego sobie upatrzyłaś? – zapytał.
Sophie westchnęła przeciągle.
– Cóż, myślę, że jest dla mnie idealny. A za dwa tygodnie walentynki. Do tego czasu zamierzam go zdobyć.
Klepnęła się w biodro, ale Mark zamiast Thoma wyobraził sobie siebie u jej boku. I nagle zdecydował, że zrobi wszystko, żeby tak się stało.
– Robi się późno – rzekł, odchodząc od jej biurka. – Mam w domu jeszcze parę rzeczy do zrobienia.
– Powinieneś zatrudnić pomoc domową – zasugerowała Sophie. – Zobaczyłbyś, jaka to wygoda.
Mark pomyślał, że wołałby raczej mieć kobietę, która by mu ogrzała łóżko. Najlepiej taką z zabójczymi nogami i talią, którą można objąć dłońmi.
– Nie, dziękuję. – Puścił do Sophie oko i odwrócił się do drzwi. – Po prostu będę jadł więcej szpinaku.

– Rozum postradałaś czy co? Ze wszystkich kobiet akurat ty zabiegasz o tego mężczyznę! Nie pojmuję tego. – Olivia rozsiadła się wygodnie w bujanym fotelu w przestronnej sypialni Sophie.
Choć niedawno przeprowadziła się do własnego apartamentu, często odwiedzała rodzinny dom. Sophie zawsze podziwiała starszą siostrę i często zasięgała jej rady w sprawach osobistych. Zaledwie przed momentem zwierzyła się jej ze swego planu usidlenia Thoma Nicholsa, ale Olivia natychmiast zaprotestowała.
– Nie, ty mnie nie zrozumiesz. – Sophie starała się opanować sarkazm. – Nie masz takich samych marzeń jak ja. Nie dbasz o to, czy kiedykolwiek w życiu znajdziesz partnera.
– Nie mówimy o mnie – przerwała jej Olivia. – Mówimy o tobie. Ośmieszasz się, polując na faceta.
A czyż Charlotte, ich matka, nie ośmieszyła się, żyjąc z mężczyzną, który przez lata ją zdradzał i oszukiwał? Już miała zadać Olivii to pytanie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nie jej sprawą było osądzanie rodziców.
– Właściwie to ja na niego nie poluję – uściśliła, podchodząc do dużej szafy. – Chcę tylko go zachęcić, by sobie przypomniał, że jestem osiągalna.
– Thom Nichols jest przekonany, że każda kobieta w firmie jest dla niego osiągalna – parsknęła Olivia. – Nie rozumiem, co was w nim pociąga.
– Chyba żartujesz? – wykrzyknęła Sophie. – On jest najseksowniejszym mężczyzną na świecie! No, przynajmniej w stanie Teksas!
– To duży stan, siostrzyczko – zauważyła Olivia. – A więc jak byś opisała seksownego mężczyznę?
Zignorowawszy to kąśliwe pytanie, Sophie wyciągnęła z szafy naręcze ubrań i położyła je na łóżku.
– Najwyraźniej musisz pobrać lekcje z odróżniania seksownego przystojniaka od zwykłego faceta – zwróciła się do siostry. – Jest wysoki, ciemnowłosy, ma zabójczy uśmiech i porusza się z nadzwyczajną pewnością siebie.
– Czyli ma obsesję na swoim punkcie. – Olivia potrząsnęła głową wyraźnie zdegustowana.
– Dlaczego musisz być taka złośliwa? Żałuję, że w ogóle powiedziałam ci o swoich planach. To oczywiste, że nie rozumiesz, co czuję.
– Masz rację – zgodziła się Olivia. – Nie rozumiem. Dlaczego więc nie powiesz mi, co do niego czujesz?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – upewniła się Sophie. – Czy tylko udajesz?
– Naprawdę. Chcę zrozumieć, dlaczego taka piękna młoda kobieta jak ty pragnie się zmienić tylko po to, żeby złapać mężczyznę.
Sophie opadła na łóżko.
– Od dawna mam go na oku – wyznała. – I im dłużej go obserwuję, tym bardziej jestem pewna, że jest mi przeznaczony.
Olivia jęknęła kpiąco i natychmiast zasłoniła sobie usta.
– Wybacz, ale to mnie przerasta.
Sophie westchnęła przeciągle. Żadne z jej siedmiorga rodzeństwa nie wierzyło, że jest dostatecznie dojrzała na poważny związek. Traktowali ją jak dziecko. Czasami zastanawiała się nawet, jak udało się jej zdobyć stanowisko w firmie ojca. Czy zawdzięczała je swoim kwalifikacjom, czy też ojcu?
– Wiem. Dla ciebie to brzmi głupio – wybąkała.
– Och Sophie, nie bądź taka przewrażliwiona. – Olivia usiadła obok siostry i objęła ją. – Przepraszam. Po prostu myślę, że jeszcze nie wiesz, co to miłość. A ja nie chcę, żebyś została zraniona, kiedy będziesz się tego uczyć.
– Powiem ci jedno. Wiem, czym nie jest miłość – oświadczyła Sophie. – Nie jest tą fikcją, która łączy naszych rodziców!
– Sophie! – napomniała ją Olivia. – Tatuś dał mamie i nam wszystko, czego moglibyśmy zapragnąć.
– A więc matka jest z ojcem dla jego pieniędzy – podsumowała Sophie, wskazując szerokim gestem ogromny pokój pełen ekstrawaganckich mebli.
Olivia zmarszczyła brwi
– Powiedziałaś coś strasznego, Sophie! – oburzyła się. – Mama jest z tatusiem, bo go kocha!
– Czyżby? Jak to możliwe, skoro ona i wszyscy dokoła wiedzą, że tatuś miał dziesiątki romansów?
– Oczywiście – upierała się Olivia. – W przeciwnym razie dlaczego by z nim była?
Sophie też zadawała sobie to pytanie i im częściej to robiła, tym bardziej dochodziła do wniosku, że matka musi coś ukrywać.
– Thom jest przystojny i dynamiczny – powiedziała, wracając do tematu, który ją najbardziej interesował. – I postanowiłam, że do walentynek będzie mój.
– Właściwie na czym polega twój plan?
– Nie martw się, nie zmienię się w inną osobę – pocieszyła siostrę. – Chcę tylko trochę poprawić swój wygląd. Może zrobię pasemka albo sprawię sobie nowe sukienki. Może kupię jakieś seksowne botki na obcasie – zastanawiała się.
– A kiedy już się tobą zainteresuje, to co wtedy? – spytała Olivia.
– Wtedy zobaczy, że mam też piękne wnętrze.
– Napytasz sobie biedy, moja droga – ostrzegła Olivia. – Thom Nichols chce od kobiety dwóch rzeczy. Seksu i pieniędzy. Raczej nie jest zainteresowany miłością na całe życie.
– No dalej! – Sophie zacisnęła z irytacją usta. – Bądź sobie cyniczna. Rób, co możesz, żeby mnie ośmieszyć tylko dlatego, że chcę mężczyzny, którego będę kochać i który będzie kochał mnie.
– Poddaję się. – Olivia uniosła ręce.
– Zobaczysz, do walentynek będzie mój.
– Mam nadzieję, że szybko się opamiętasz, bo na razie masz klapki na oczach.
– Co przez to rozumiesz? – Sophie nieco się zmieszała.
– Jedynym mężczyzną, którego dostrzegasz. jest Thom. Mogłabyś się trochę rozejrzeć dokoła.
– Wiem, co widzę i czego chcę. Nie muszę się rozglądać za innym mężczyzną. Thom jest dla mnie idealny.
– Robi się późno. – Olivia pocałowała siostrę w policzek. –Do jutra.
Po wyjściu siostry Sophie posmutniała. Kilka słów zachęty z ust Olivii byłoby milsze niż przepowiednia porażki.
Usiadłszy na brzegu łóżka, sięgnęła po zdjęcie rodzinne stojące na szafce nocnej. Była to jedna z niewielu fotografii, na której widnieli wszyscy jej bracia i siostry. Prowadząc ożywione życie zawodowe, byli w ciągłych rozjazdach i nieczęsto cała rodzina miała okazję zebrać się razem. To zdjęcie zostało zrobione w dniu dwudziestej piątej rocznicy ślubu rodziców i wszyscy na nim wyglądali na szczęśliwych. Było to jednak przed jedenastu laty, zanim jeszcze ktokolwiek dowiedział się o ukrywanej tożsamości Geralda i o jego przygodach miłosnych.
Dopiero przed rokiem jej starszy brat Ben przyczynił się do odkrycia prawdy. Okazało się, że ich ojciec, jeden z najsłynniejszych potentatów w branży informatycznej, nie był tak naprawdę Geraldem Robinsonem. Był Jeromem Fortune’em członkiem słynnego rodu Fortune’ów. Jak gdyby tego było mało, Ben odkrył trzydziestotrzyletniego nieślubnego syna Geralda, niejakiego Keatona Whitfielda mieszkającego w Londynie.
Ich brat przyrodni przeprowadził się do Austin i zaczął nawiązywać kontakty z rodzeństwem. Sophie musiała przyznać, że polubiła go, ale ujawnione fakty o sekretnym życiu ojca wstrząsnęły nią do głębi. Musiała nagle zaakceptować fakt, że jej ojciec nigdy nie był tym człowiekiem, za jakiego go uważała. A co do matki, kto mógł wiedzieć, dlaczego Charlotte trwała przy boku męża? Na pewno nie z powodu miłości, jak sugerowała Olivia.
Rzuciła okiem na ubrania, które wyjęła z szafy. Pod jednym względem Olivia miała rację. Jej wnętrze nie było nawet trochę tak ważne, jak wygląd. Tak, chce wyglądać atrakcyjnie jak jej siostry. Ale chce również, żeby każdy widział, że jest kimś więcej niż tylko najmłodszym dzieckiem znanej i bogatej rodziny.
Do walentynek Thom przekona się, że jest go warta. I wtedy wszystko ułoży się po jej myśli.
***
– Miło na nich popatrzeć, prawda? Obiekt kobiecych westchnień i córka szefa. Możesz sobie wyobrazić lepiej dobraną parę?
– Tak, milion – mruknął Mark.
– Co powiedziałeś?
Mark zmusił się do odwrócenia wzroku od Sophie i Thoma siedzących obok siebie na końcu długiego stołu. W zeszłym roku mógł na palcach jednej ręki zliczyć przypadki, kiedy Thom przychodził do pokoju socjalnego na kawę. A więc Sophie przystąpiła do realizacji swego planu.
Popatrzył na siedzącą obok platynową blondynkę. Nadine pracowała od lat w dziale programowania. Rozwiedziona czterdziestolatka ściśle przestrzegała najnowszych wytycznych mody obowiązującej w firmie, ale za jej efektowną aparycją krył się przenikliwy umysł. Choć Mark ukończył college z wyróżnieniem, nie posiadał nawet połowy tej wiedzy, co Nadine.
– Powiedziałem, że nie pasują do siebie pod żadnym względem – odparł Mark.
– Coś podobnego. – Nadine zwróciła na niego zaintrygowane spojrzenie. – Jak do tego doszedłeś?
– To przecież oczywiste. Wszyscy w firmie wiedzą, że on jest podrywaczem.
– Tak? – Nadine wzruszyła ramionami. – Może Sophie to nie przeszkadza. Poza tym kiedy nazwałam ich parą, nie traktowałam tego dosłownie. Matko, Mark, rozchmurz się. Oni tylko piją razem kawę. Nie omawiają swojej przysięgi małżeńskiej.

Sophie może mieć wszystko, ale marzy tylko o tym, czego nie sprzedają w żadnym sklepie – o prawdziwej miłości. Zupełnie straciła głowę dla Thoma, do którego wzdychają wszystkie kobiety w firmie. Nie zamierza czekać, aż on raczy zwrócić na nią uwagę, planuje go oczarować i uwieść. O pomoc w zgłębianiu tajników męskiej duszy prosi innego kolegę z pracy. Sympatyczny Mathew chętnie służy jej radą. Im lepiej Sophie go poznaje, tym częściej zastanawia się, czy naprawdę chce, żeby byli jedynie przyjaciółmi.

Przynosisz mi szczęście

Louise Fuller

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1159

ISBN: 9788327691859

Premiera: 27-04-2023

Fragment książki

– Dobrze, porozmawiamy później. No chyba, że chcesz powtórzyć wszystko od początku?
Z telefonem przy uchu, Talitha St Croix Hamilton przygryzła długopis. Tylko tak mogła się powstrzymać, żeby nie nakrzyczeć na szefa. Chociaż pochlebiało jej i zaskoczyło ją to, że Philip właśnie ją poprosił o spotkanie z ich potencjalnym nowym klientem, a nie jej bardziej doświadczoną koleżankę Arielle.
– Rzucam cię na głęboką wodę – wyjaśnił. – Przekonamy się już na początku, czy utoniesz, czy też zaczniesz pływać. A może potrzebujesz rękawków do pływania? – dodał cierpko. Wtedy nie wydawał się zaniepokojony, ale teraz, gdy do spotkania pozostała niecała godzina, zastanawiała się, czy nie zaczynał mieć wątpliwości.
– Absolutnie nie – powiedziała stanowczo, potrząsając długim blond kucykiem. – Naprawdę, Philipie, panuję nad sytuacją.
– To dobrze – odparł Philip, równie stanowczo. – Przepraszam za to przesłuchanie. Naprawdę mam do ciebie pełne zaufanie, Talitho, ale to moje nazwisko widnieje nad drzwiami wejściowymi, więc musiałem się upewnić.
Zalała ją fala wdzięczności. Philip Dubarry był dobrym szefem. Lubiła go. Dobrze płacił. Traktował swoich pracowników z szacunkiem. Był cierpliwy i hojny, dzielił się swoim czasem i wiedzą. Ale był też maniakiem kontroli i miał trudności z popuszczeniem wodzy choćby na chwilę.
Chociaż tak naprawdę nie mogła go za to winić. Po pierwsze, pracowała dla niego dopiero od siedmiu miesięcy. Poza tym podejrzewała, że dostała tę pracę tylko dlatego, że Philip kupował i sprzedawał niegdyś obrazy jej dziadkowi Edwardowi. W tamtych czasach, dzięki sukcesowi firmy inżynierskiej jej pradziadka, rodzina bardzo się wzbogaciła, a ich posiadłość Ashburnham stała się siedzibą jednej z najważniejszych prywatnych kolekcji sztuki w Anglii.
Wyjęła z ust długopis i cisnęła go na biurko. Te czasy już minęły. Nazwisko St Croix Hamilton wciąż robiło na ludziach wrażenie, ale większość dzieł sztuki została dyskretnie sprzedana, a niegdyś piękna georgiańska rezydencja popadała obecnie w ruinę. Jeśli posiadali kiedyś pieniądze, trzy razy więcej winni byli teraz bankowi.
Ale nie zamierzała w tej chwili o tym myśleć. Musiała dać z siebie wszystko na tym spotkaniu z ważnymi klientami. Puls tańczył jej nerwowo. Nie było to łatwe, gdy nie miała nawet pojęcia, z kim ma się widzieć. Wiedziała jedynie, że bardzo pilnowali swojej prywatności i byli bogaci. Bardzo, bardzo bogaci.
Przynajmniej była odpowiednio ubrana do swojej roli, w kreację od Gilesa Deacona z tego sezonu. Oczywiście, nie była jej własnością. Długa do ziemi jedwabna sukienka była szokująco droga, ale Talitha znalazła w Chelsea miejsce, gdzie wypożyczano na jeden dzień stroje od projektantów za mniej niż cena lunchu w restauracji Kitty Fisher.
I to był świetny wybór. Sądząc po pełnych podziwu spojrzeniach, jakimi ją obrzucano, gdy szła Bond Street w blasku czerwcowego słońca, nie tylko ona tak myślała. Ale dla niej była czymś więcej niż tylko oszałamiająco piękną sukienką. To była jej zbroja. Pod nią mogła się trząść, a nikt by się nie zorientował. Nie domyśliłby się też, że potężni niegdyś St Croix Hamiltonowie nie spłacają swoich kredytów ani że lśniące diamenty wiszące w jej uszach były podróbkami.
– Dasz sobie radę – głos Philipa wdarł się w jej myśli. – Mów wyraźnie. Uśmiechaj się. A przede wszystkim pamiętaj, że klient…
– Ma zawsze rację – dokończyła za niego zdanie. – Naprawdę nic o nich nie wiemy?
– Zupełnie nic. Ale właśnie dlatego przychodzą do nas, Talitho. Gdyby chcieli cyrku, poszliby do Broussarda – Philip prychnął lekceważąco przez telefon, a ona się uśmiechnęła.
Firma Broussarda miała do czynienia ze wszystkimi znanymi kolekcjonerami sztuki – gwiazdami rocka, aktorami i reżyserami filmowymi, którzy lubili szum aukcji. Jednak dla klientów o bardzo wysokiej wartości netto, którzy woleli zachować anonimowość w swoich zakupach, istniał tylko jeden marchant dzieł sztuki wysokiej klasy. Philip był ceniony zarówno za swoją dyskrecję, jak i wiedzę. A jego reputacja przynosiła ogromne korzyści. Choć działał na mniejszą skalę niż większość konkurentów, miał teraz całą stajnię niezwykle bogatych kolekcjonerów, od magnatów technologicznych po członków rodziny królewskiej.
Kiedy Philip już się rozłączył, Talitha otworzyła laptop i jeszcze raz przejrzała swoją prezentację. Tak bardzo chciała, żeby to się udało. Bo wtedy będzie mogła wrócić do banku z czymś więcej niż tylko swoim nazwiskiem jako zabezpieczeniem. Udowodni, że dostała tę pracę dzięki własnym zasługom, że nie działała tu tylko na pokaz. I że skorzystała z ich „rad”. Ciężko pracowała i była traktowana poważnie w pracy. A to musiało się liczyć, bo kończyły się już jej możliwości. Jeśli nie uda jej się przekonać banku, by przedłużyli termin spłaty kredytu, jej dziadek straci swój dom.
Przełknęła gulę rosnącą jej w gardle. Zasługiwał na coś lepszego. Tylko on zrobił to, co należało. Był jedyną osobą, której ufała. A raczej jedyną zasługującą na jej zaufanie. Nigdy jej nie zawiódł i teraz ona nie mogła zawieść jego. Zamierzała powstrzymać bank.
– Talitho? – Zerknęła w górę. Nienagannie profesjonalna asystentka Philipa, Harriet James, stała w drzwiach. – Już się zjawili. Schodzę do recepcji, żeby ich przywitać.
– Dzięki, Harriet. Do zobaczenia w studiu.
Nagle zdała sobie sprawę, że cała drży. Wręcz dygocze. Ale nie tylko ze zdenerwowania, była też podekscytowana.
Studio znajdowało się na ostatnim piętrze i było jej ulubionym pomieszczeniem w budynku. Trzydzieści lat wcześniej Philip kupił pierwszą z czterech sąsiadujących ze sobą kamienic, które ostatecznie stały się jego galerią i biurami. Przepastne studio rozciągało się na całej długości wszystkich czterech domów i oprócz funkcji pokoju konferencyjnego służyło jako wypełniona światłem, stale zmieniająca się ekspozycja kolekcji sztuki Dubarry’ego, w tym jej ulubionego obrazu Cy Twombly’ego „Tablica”. Nawet w najbardziej szare londyńskie dni ta inspirująca przestrzeń podnosiła ją na duchu. Liczyła, że zainspiruje jej tajemniczych nabywców do sięgnięcia w głąb ich przepastnych kieszeni.
Usłyszała kroki i głos Harriet, nienaturalnie wysoki – jak gdyby była zdenerwowana. Talitha zmarszczyła brwi. Żeby Harriet była tak podekscytowana, to musiał być to ktoś z rodziny królewskiej. Może jakiś emir, a może władca jakiegoś europejskiego księstwa. Przygładzając włosy, Talitha wzięła głęboki wdech, przykleiła do twarzy uśmiech i odwróciła się, gdy Harriet weszła do pokoju, a za nią grupa ubranych na ciemno mężczyzn. Ale Talitha widziała tylko jednego z nich.
Uśmiech zamarł jej na twarzy. Przez kilka sekund bezmyślnie wpatrywała się w wysoką, ciemną postać stojącą na przedzie. To nie mógł być on, powiedziała sobie. Każdy miał na świecie swojego bliźniaka, a to musiał właśnie być jego sobowtór.
Harriet wciąż mówiła, ale jej słowa były stłumione i zniekształcone, jak gdyby dochodziły spod wody. Wokół niej kontury pomieszczenia zdawały się rozmywać i kołysać. Tylko obraz tego mężczyzny pozostawał wyraźny. Przez ostatnie lata nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Ani nocy, żeby nie pojawiał się w jej snach. Nazywał się Dante King.
Nawet w początkowej fazie swojej kariery był powściągliwy, jeśli chodziło o jego życie prywatne. Wiedziała, że rodzice byli mu bardzo bliscy. Często z nimi rozmawiał, ale niewiele o nich mówił. Założyła, że gdy lepiej się poznają, on się przed nią otworzy. O ironio, chociaż podobno planował ich wspólną przyszłość, trzymał ją na dystans od wszystkich, którzy się dla niego liczyli. A teraz był tutaj, stał w studiu w całej swojej okazałości, od zmierzwionych ciemnych włosów po podeszwy ręcznie robionych skórzanych butów. Oszałamiająco przystojny i bardzo męski. Kiedyś uwielbiała go tak bardzo, że nawet chwila rozłąki z nim sprawiała jej ból. Wyznał jej miłość, ale potem złamał jej serce.
Trzy lata wcześniej, w mediolańskim barze zapełnionym hałaśliwymi Włochami, przyciągał spojrzenia swoją urodą. Pod nieskazitelnymi rysami jego twarzy kryła się delikatność i wrażliwość, sprawiające, że każda kobieta w tym barze spoglądała na niego o ułamek sekundy dłużej niż to było konieczne. Ona też.
Ale teraz Talitha była już kimś innym. Dzisiaj nie miała już złudzeń. Wiedziała, że Dante King nie miał żadnych słabości. Był człowiekiem bezwzględnym, zdeterminowanym i nieugiętym. Zaślepionym ambicją, która zawładnęła jego życiem, nie pozostawiając miejsca na nic ani na nikogo innego. Teraz nie był już królem tylko z nazwiska. Ze swoim biznesowym imperium rozciągającym się na cały świat rządził metaforycznym królestwem. Musiała przyznać, że to mu służyło. Wyglądał niesamowicie. I robił ogromne wrażenie.
Harriet odchrząknęła.
– Panie King, chciałabym przedstawić panu naszą współpracowniczkę Talithę St Croix Hamilton. Będzie pańską przewodniczką, doradczynią i konsultantką. Chociaż tutaj u Dubarry’ego wierzymy, że najlepszą radą, jaką możemy dać kolekcjonerom, to żeby zaufali sobie i własnemu gustowi. Państwa życzenia są dla nas najważniejsze. Czegokolwiek pan zechce, możemy to dla pana zdobyć.
Dante uniósł ciemną brew.
– Wszystko, co zechcę?
Harriet uśmiechnęła się.
– Nawet prace, które oficjalnie nie są na sprzedaż. W zeszłym tygodniu Talitha miała klienta, który chciał kupić czarno-białe płótno de Kooninga. Znalazła ten obraz u kolekcjonera w Japonii. Następnie wyszukała inne, jeszcze wspanialsze dzieło de Kooninga w San Francisco. Sprzedała ten obraz japońskiemu kolekcjonerowi, a on odsprzedał swój obraz naszemu klientowi.
Na twarzy Dantego pojawił się cień uśmiechu.
– To rzadki talent – powiedział chłodno. Twarz miał nieprzeniknioną, ale boleśnie znajomy dźwięk jego głosu sprawił, że puls Talithy przyspieszył i z trudem powstrzymała się przed ucieczką w panice.
Obrzucił ją leniwym spojrzeniem.
– Panno Hamilton, jak się pani miewa?
Zapadła cisza.
– Państwo się znacie? – Zaciekawione spojrzenie Harriet przeskakiwało między nimi jak metronom.
– Nie, tak bym tego nie ujął – odparł wolno Dante. – Ale nasze ścieżki skrzyżowały się na krótko. Przed laty.
Można to było tak ująć albo powiedzieć, że się nią zabawił. Jak każdy odnoszący sukcesy drapieżnik, wykorzystał ją z bezwzględną skutecznością, która uczyniła go jednym z najmłodszych miliarderów w historii. Jego firma o nazwie KCX była najszybciej rozwijającą się firmą aktywów cyfrowych na świecie, a stratosferyczny skok wartości jej akcji powinien był przynieść jej twórcy i dyrektorowi generalnemu sławę. Ale Dante King rozgłosu unikał i rzadko udzielał wywiadów.
Teraz zwrócił się do Harriet:
– Panno James… Panowie… Czy moglibyście nas zostawić? Chciałbym porozmawiać z panną Hamilton na osobności.
Mówił cicho, ale z każdego jego słowa bił niewątpliwy autorytet i w ciągu kilku sekund zostali sami. Nagle to ogromne pomieszczenie wydało się duszne i ciasne. Talitha poczuła napięcie we wszystkich mięśniach. Jak tylko drzwi się zamknęły, od razu przystąpiła do ataku.
– Co ty tu robisz? Minęły trzy lata, Dante. – Trzy lata ukrywania się przed przeszłością i swoimi uczuciami. Trzy lata prób poskładania roztrzaskanego życia na nowo. Ludzie mówili, że czas jest wielkim uzdrowicielem, ale ich serca nie zostały zdeptane przez Dantego Kinga.
Zrobił krok w jej kierunku.
– Wiem, ile czasu minęło, Talitho.
Serce waliło jej jak szalone. Zostawił ją, kiedy pojechał odwiedzić rodzinę, a ona jak głupia siedziała i czekała na niego. Czekała. I czekała. Całe trzy tygodnie. Bez jednego słowa od niego. I pewnie nadal by tam siedziała i czekała, gdyby nie wpadła na Nicka i nie dowiedziała się prawdy. Że Dante wykorzystał po prostu jej koneksje. Potem całymi miesiącami próbowała żyć bez niego. Nienawidząc go. Czy naprawdę myślał, że po tym wszystkim może pojawić się znienacka i poprosić ją o rozmowę na osobności? Potrząsnęła głową.
– Nie będziemy rozmawiać. Ani teraz, ani kiedykolwiek. Powinieneś o tym wcześniej pomyśleć.
Wpatrywał się w nią uważnie.
– Nie było o czym rozmawiać. Przesadziłaś – jak zwykle.
Palce zacisnęły jej się w pięści.
– Próbowałam ratować nasz związek.
Coś błysnęło w jego ciemnych oczach, a kiedy się odezwał, jego głos był niebezpiecznie łagodny.
– Przepraszam, że znowu cię rozczarowuję, ale nie przyszedłem tu, żeby z tobą rozmawiać. – Przeszedł obok niej, zatrzymując się przed geometrycznym płótnem Franka Stelli. – Tak naprawdę nie wiedziałem, że jesteś zatrudniona przez Dubarry’ego.
Więc to był zbieg okoliczności? Paliły ją policzki. Co ona sobie myślała? Trzy lata temu Dante udowodnił, że mu na niej nie zależało. Już wtedy wiedziała, że jest bezdusznym, zapatrzonym w siebie draniem, więc dlaczego myślała, że przyszedł teraz do niej? Zacisnęła zęby. Błędne ocenianie go było sztuką, którą doprowadziła do perfekcji.
Stał tyłem do niej, a ona wpatrywała się w jego plecy z bijącym sercem.
– Zawsze byłam dla ciebie tylko hałasem w tle.
Odwrócił się i jego mroczne spojrzenie spoczęło na jej twarzy.
– Nigdy nie byłaś w tle. Rozświetlałaś wnętrze. – Zrobił krok w jej stronę. – Jak światło słoneczne. Tylko że świeciłaś w dzień i w nocy. Czasami myślałem, że może jesteś gwiazdą, która spadła na ziemię.
Puls jej zatrzepotał.
– Nie rób tego – powiedziała cicho. – Nie udawaj, że w naszym związku chodziło o cokolwiek innego niż seks. I nawet to było pewnie drugorzędne. Tak naprawdę podobało ci się tylko moje nazwisko.
– To nieprawda. – Zbliżył się jeszcze o krok. – Nie wiedziałem, kim jesteś, kiedy zobaczyłem cię w tamtym barze. Nie wiedziałem o tobie nic poza tym, że byłaś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. – Wyciągając rękę, złapał między palce zbłąkany kosmyk jej włosów. – Gdyby obok ciebie siedziały Hera, Atena i Afrodyta, to i tak tobie wręczyłbym złote jabłko.
Jego dotyk sprawił, że zadrżała. Poczuła ciepło w dole brzucha, jak gdyby jej ciało ożyło, budząc się z długiej hibernacji.
– Nie lubię jabłek – skłamała. – Ale nie spodziewałam się, że będziesz o tym wiedział, bo nie byłeś mną zainteresowany. Byłam dla ciebie tylko odskocznią.
– Myślałem, że nie chcesz rozmawiać o przeszłości. Uważaj, Talitho, łamiesz własne zasady. Ale masz to chyba w zwyczaju.
Policzki jej płonęły. Wiedziała, o czym mówił. Te pierwsze tygodnie w Mediolanie były szalone. Nie mogli oderwać od siebie rąk. To było jak uzależnienie, oboje nie mogli się sobą nasycić, zawsze chcieli więcej. Ale odsunęła od siebie te wspomnienia. Chwilę wcześniej chciała z nim walczyć, zranić go tak, jak on zranił ją, ale teraz pragnęła tylko, żeby sobie poszedł. Zanim ona zrobi coś głupiego. Na przykład uderzy go. Albo pocałuje.
– Myślę, że ty i ja mamy bardzo różne wspomnienia z naszego wspólnego czasu, Dante. Ale, jak już zauważyłeś, nie przyszedłeś tu, by ze mną rozmawiać. Jesteś tu, by omówić strategię tworzenia twojej kolekcji.
Nie spuszczał z niej wzroku.
– To prawda.
– Świetnie. – Uśmiechnęła się do niego chłodno i byłaby wymaszerowała z wysoko uniesioną głową, gdyby nie stanął jej na drodze.
Uniosła brwi.
– Co ty sobie wyobrażasz?
– Mógłbym zapytać cię o to samo – powiedział cicho.
– To chyba oczywiste, na tym skończymy. Jeśli nie masz nic przeciwko czekaniu, pójdę poszukać mojej koleżanki, Arielle Heathcote. Ona jest bardzo doświadczona…
– Ależ mam.
Zrobiło jej się gorąco.
– Co masz na myśli?
– Nie musisz szukać koleżanki. Ty mi w zupełności wystarczysz.
– Nie możemy pracować razem!
– Nie? – Zmarszczył brwi. – Jakie masz zastrzeżenie?
Nadal był szalenie spokojny i obojętny, wiedziała, że się z nią bawił. I nagle znienawidziła go – i siebie samą za to, że wciąż wzbudzał w niej tak silne emocje.
– Zastrzeżenia, liczba mnoga. Mam ich mnóstwo.
– Może zechcesz się nimi ze mną podzielić? – Głos miał nadal cichy, ale Talitha poczuła, że włoski unoszą jej się na karku. Wiedziała, że cieszył się reputacją kogoś, kogo chce się mieć za przyjaciela, a nie wroga. Ale było już za późno, by się tym przejmować.
– Nie chcę się z tobą niczym dzielić, Dante. Doskonale wiesz, dlaczego nie możemy pracować razem. Mamy wspólną przeszłość.
Wzruszył ramionami.
– Właśnie, to jest już przeszłość. Jeśli ja jestem gotów zostawić to za sobą, nie widzę powodu, dla którego ty nie powinnaś.
Zostawić to za sobą? Ręka instynktownie powędrowała jej do gardła. Czy ich związek naprawdę tak niewiele dla niego znaczył? Z pewnością musiał wiedzieć, jak bardzo go kochała. Czy nie miał pojęcia, jak bardzo ją skrzywdził?
Utkwiła wzrok w jego znakomicie skrojonym garniturze, niebieskiej koszuli i dyskretnie wzorzystym jedwabnym krawacie. Nie, Dante King nie przejmował się uczuciami. Zwłaszcza cudzymi.
Nagle zapragnęła rzucić się na niego, zranić go, by poczuł choć ułamek jej bólu.
– Byliśmy zaręczeni, Dante. Przysięgałeś mi.
– Ty też mi przysięgałaś.
Miał rację. Tylko że dla niej to było więcej niż przysięga. To był akt wiary. Jak się okazało – daremny.

Potentat hotelowy Dante King chce zainwestować w dzieła sztuki. Potrzebuje porady znawcy, co warto kupić. Zatrudnia firmę, z ramienia której na spotkanie przychodzi Talitha St Croix Hamilton, angielska arystokratka, z którą trzy lata temu łączyło go gorące uczucie. Talitha porzuciła go dla innego, a teraz zachowuje się, jakby to on był winny. Dante postanawia wykorzystać to, że znów się spotkali, i nakłania ją, by pojechała z nim do jego domu do Sieny. Być może uda im się wyjaśnić, co się tak naprawdę wydarzyło w przeszłości…

Sekretne randki

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1158

ISBN: 9788327691842

Premiera: 13-04-2023

Fragment książki

– Stój!
Donośny głos przetoczył się przez wnętrze katedry niczym lawina, uciszając samego biskupa.
Amalia De Vita będąca już w połowie drogi do ołtarza zastygła w bezruchu, a serce załomotało w jej piersi tak mocno, że zastanawiała się, czy inni też je słyszą.
On wie.
Przeraziła ją ta myśl. Dłoń spoczywająca na ramieniu ojca drgnęła, jakby chciała ją cofnąć i zasłonić brzuch. Niemożliwe! Nie mógł wiedzieć. Nikt nie wiedział. Nawet Matias, jej narzeczony. Zatrzymała tę informację dla siebie i pilnowała, by nikomu jej nie zdradzić.
Przy ołtarzu czekał na nią Matias. Wysoki, przystojny i elegancki, w doskonale skrojonym garniturze. Zmarszczył brwi i patrzył pytająco w stronę Lii.
Lia nie odwróciła się. Wiedziała, do kogo należał głos. Strach skradał się ku niej drobnymi kroczkami jak drapieżnik w dżungli.
Trzeba było mu o wszystkim powiedzieć.
W katedrze panowała przytłaczająca cisza, a każdy z kilkuset gości stał z głową odwróconą w kierunku bogato zdobionych dębowych drzwi wejściowych.
– Ten ślub się nie odbędzie – odezwał się głos. – Wyprowadzić kobietę!
Ojciec Lii, zaufany doradca poprzedniego króla, obrócił się i aż go zatkało ze zdumienia.
– Wasza Wysokość? – wyjąkał.
– Co to wszystko ma znaczyć, Rafaelu? – odezwał się zaraz po nim Matias.
Odpowiedzi nie było.
Lia usłyszała zbliżające się kroki i ktoś położył ciężką dłoń na jej ramieniu. Zadrżała z oburzenia i wyrwała się. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.
Spojrzała na ojca, który niewątpliwie był w szoku. Była przecież Amalią De Vita, narzeczoną Matiasa Alighieri, następcy tronu Santa Castelii. Z jakiego powodu strażnik królewski miałby ją aresztować?
– Lio? – wyszeptał prawie bezgłośnie, oczekując wyjaśnienia.
Nie miała odwagi powiedzieć mu prawdy. Nie mogłaby znieść jego bezgranicznego rozczarowania. Zresztą i tak wkrótce się dowie… W milczeniu obserwowała otoczenie zza welonu.
Matias podszedł bliżej. Na jego przystojnej twarzy malował się gniew. Drużbowie pozostali przy ołtarzu i szeptali między sobą. Biskup spoglądał na nich z dezaprobatą. Szepty podbite doskonałą akustyką katedry przypominały szum wiatru.
Nagle szmer ucichł, a zamiast niego rozległy się kroki. Niespieszne, ale zdecydowane. Jakby osoba, która je stawiała, miała mnóstwo czasu i zupełnie nie przejmowała się tym, co zebrani w katedrze goście myślą o kimś, kto przerwał ślub stulecia.
Ale on miał przywilej nieprzejmowania się niczym.
Matias był co prawda księciem i następcą tronu, ale to starszy od niego przyrodni brat rządził krajem.
Rafael Navarro, zwany Hiszpańskim Bastardem. Książę regent Santa Castelii.
Nie odwracaj się. Nie patrz na niego.
Gdyby to zrobiła, jej sekret po paru sekundach przestałby być sekretem. Nigdy nie umiała niczego przed nim ukryć.
Twój ojciec nie będzie jedyną osobą, która przeżyje rozczarowanie.
Zadrżała, próbując nie ulec strachowi.
Była księżną koronną Santa Castelii. Otrzymała tytuł podczas zaręczyn z Matiasem.
Była dobrą i uczciwą osobą. Dobrze wychowaną córką. Szanowaną obywatelką. Nie była nigdy uwikłana w żaden skandal. Nie przejawiała niestosownych emocji. Nie można jej było nic zarzucić.
Kroki zatrzymały się. Lia nie mogła się zmusić, by stanąć twarzą w twarz z intruzem, który przerwał najważniejszą uroczystość w jej życiu. Stała zapatrzyła w witrażowe okno powyżej ołtarza, próbując uspokoić oddech.
– Modlisz się do Boga, Lio? – Głos tuż za jej plecami przypominał noc pełną długich cieni i kryjących się w ciemności niebezpieczeństw. – Szkoda czasu. Ciebie na pewno nie wysłucha.
– Wasza Wysokość? – powtórzył Gian.
– Cisza! – rozkazał Rafael tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Ojciec umilkł.
Lię coraz bardziej bolało serce, ale wciąż nie miała odwagi, by stanąć twarzą w twarz z Rafaelem. Nie teraz i nie tutaj. A przede wszystkim nie przy ojcu!
– Cóż, proszę kontynuować – zwrócił się do strażników, którzy otoczyli Lię.
Był tylko jeden powód, dla którego mógł wstrzymać ceremonię planowaną od lat. Rafael Navarro stronił od skandali, ale widać nawet on miał swoje granice, a Lia właśnie go za nie wypchnęła.
Czego się spodziewałaś? Że uda się to przed nim ukryć?
Z tyłu po prawej stronie usłyszała kroki. Za chwilę stanie przed nią, popatrzy jej w oczy i będzie znał całą prawdę.
Mogła już tylko modlić się o to, by istniał inny powód, dla którego pojawił się w katedrze ze strażnikami. Ale szanse na to były marne.
Kurczowo zacisnęła palce na bukiecie ślubnym i uniosła wyżej głowę. Na szczęście miała jeszcze welon, który odgradzał ją od świata zewnętrznego.
Tymczasem Rafael stał już przed nią, zasłaniając jej widok ołtarza i stojącego nieco bliżej Matiasa. Na wysokości jej oczu znalazł się szeroki tors. Zapomniała już, jaką siłą emanował. Wyglądał, jakby stworzono go z granitu, stali i żelaza. Lia była jeszcze nastolatką, gdy pojawił, by przejąć władzę jako regent i w każdym, kto miał z nim do czynienia, wzbudzał blady strach.
Był wtedy prezesem spółki generującej milionowe zyski, choć nie wyglądał jak biznesmen. Raczej jak generał lub samozwańczy przywódca rebelii. Posępny, przerażający i niebezpieczny. Przy nim nawet pałacowi strażnicy wyglądali jak skauci.
Nigdy się go nie bałaś.
Takie słowa podpowiadało jej serce, które z niewiadomych Lii powodów zafascynowało się sporo starszym bratem mężczyzny, którego miała poślubić. To serce nie mogło należeć do świetnie wychowanej córki Giana i Violetty De Vita, która w przyszłości miała zostać idealną królową. Serce pełne pasji, które burzyło się przeciwko ustalonemu porządkowi.
Głupie serce.
Lia patrzyła teraz na szerokie barki i muskularne ramiona odznaczające się pod szarą marynarką. Nie miała odwagi spojrzeć wyżej, ale wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, zdradzi, że ma coś do ukrycia. Ale przecież Rafael znał ją także od tej strony, której nie znali inni, więc co miała do stracenia?
Tchórz z ciebie.
Bardzo możliwe, ale dziś Lia nie chciała być tchórzem. Wzięła głębszy oddech i uniosła głowę wyżej. Obserwowała przez chwilę czarne, krótko przycięte włosy i twarz, która była raczej surowa niż klasycznie przystojna.
Miał charyzmę i autorytet. Wzbudzał respekt samą swoją obecnością. Na Lii największe wrażenie robiły jego oczy. Głęboko osadzone pod gęstymi, łagodnie wygiętymi brwiami. Kolorem przypominały stal. Ich spojrzenie było jak ostrze miecza lub skalpela. Przenikliwe i precyzyjne. Mogłaby patrzeć w te oczy godzinami. Ale teraz bała się ich, ponieważ były to oczy, które widziały prawdę.
Rafael chwycił palcami krawędzie delikatnego tiulu będącego ostatnią przeszkodą, jaka ich dzieliła.
Nie miała, dokąd uciec ani gdzie się schować.
Wyraz twarzy Rafaela był trudny do odgadnięcia, ale oczy lśniły niczym ciekła rtęć.
– Myślałaś, że nie zauważę? Że uda ci się mnie zwieść? – Głos brzmiał zaskakująco spokojnie, co było jeszcze bardziej przerażające, niż gdyby krzyczał.
– Rafaelu? – powiedział Matias, wychylając się zza pleców Rafaela. – Co się dzieje? Miałeś tu być dwie godziny temu.
Rafael zignorował słowa brata. Był skoncentrowany wyłącznie na Lii.
– Pójdziesz ze mną – odezwał się tym samym aroganckim tonem. – I zrobisz to bez dyskusji.
– Ale ja… – z trudem wydobyła głos ze ściśniętej krtani.
Pochylił się, a jego usta znalazły się tuż przy jej uchu.
– Nie chcesz chyba, by cała Santa Castelia dowiedziała się, że urodzisz dziecko, którego ojcem nie jest mój brat?
Lia omal nie wypuściła z rąk bukietu białych róż, a jej twarz oblała się szkarłatem.
Wiedziałaś, że nie da się tego utrzymać w tajemnicy.
Po ślubie zamierzała wyznać wszystko Matiasowi. Nie pobierali się przecież z miłości, więc Matias na pewno by ją zrozumiał. Decyzja, że wezmą ślub, zapadła, kiedy jeszcze byli dziećmi.
Ale teraz było na to wszystko za późno. Usilnie zastanawiała się, w jaki sposób doszło do wycieku informacji. Przecież nikomu nie mówiła. Może ta włoska lekarka, u której była, by potwierdzić ciążę? Specjalnie znalazła gabinet poza granicami kraju.
Kolejna fala szeptów przetoczyła się przez katedrę. Ludzie chcieli wiedzieć, co się dzieje, i trudno się było im dziwić. Dlaczego regent wstrzymał ceremonię i dlaczego zwracał się w tak obcesowy sposób do narzeczonej swojego brata? Jakiż sekret się za tym krył?
Musisz z nim wyjść. Nikt nie może się dowiedzieć dlaczego!
Czuła, że stojący obok ojciec też chciałby usłyszeć wyjaśnienie. Co sobie o niej pomyśli, gdy się dowie? A matka? Co powiedzą, dowiedziawszy się, że Lia ich zawiodła.
Policzki piekły ją tak bardzo, że o mało się nie rozpłakała. Mimo to odnalazła w sobie resztki siły i popatrzyła w stalowoszare oczy.
A gdyby wszystkiemu zaprzeczyła? Każe mu udowodnić, że to on jest ojcem. Zyska w ten sposób na czasie.
– Nie – powiedział, krusząc jej opór, zanim zdołała się odezwać. – Nie będziesz zaprzeczać ani nie uciekniesz. Nie schowasz się przede mną, princesa.
Lodowaty uśmiech zmroził serce Lii.

Rafael Navarro nigdy nie uważał siebie za dobrego człowieka. Dobroć nie leżała w jego naturze. W jego naturze leżała łatwość robienia pieniędzy, wyjątkowa dbałość o szczegóły i żelazna konsekwencja, które pozwalały mu efektywnie rządzić niewielkim górzystym krajem usytuowanym pomiędzy Włochami i Hiszpanią.
Był człowiekiem nietolerującym niespodzianek i gardzącym planami, które nie szły w pożądanym przez niego kierunku i właśnie teraz gotował się ze złości, choć zazwyczaj nie pozwalał sobie na tak emocjonalne reakcje. Ale też wściekłość była jedyną logiczną odpowiedzią na niespodziewany rozwój wydarzeń w ciągu ostatnich dwóch godzin.
Dowiedział się bowiem, że jego życie zostało wywrócone do góry nogami, nic nie idzie zgodnie z planem, a wszystko przez kobietę stojącą tuż przed nim.
Niewysoką, delikatną kobietę w nieziemsko drogiej sukni ślubnej, której cenę Rafael znał co do eurocenta. Sukni wykonanej z najdelikatniejszego białego jedwabiu, ręcznie zdobionej srebrnymi nićmi i maleńkimi kryształkami. Znał cenę haftowanego welonu, a także cenę diademu wysadzanego brylantami, które lśniły w kruczoczarnych włosach, rodowego rubinu na jej palcu i ręcznie robionych atłasowych pantofli, które miała na stopach.
Znał cenę absolutnie każdego elementu, który składał się na to ślubne fiasko oraz, oczywiście, cenę odwołania ślubu.
To była jej wina.
To ona postawiła na głowie jego doskonale zorganizowane życie. On zaś powinien wiedzieć już wtedy, gdy pierwszy popatrzył na nią w inny sposób niż dotychczas, że będzie go to kiedyś słono kosztować.
Dlatego teraz chciał, by to ona za wszystko zapłaciła.
Przecież wiesz, że to nie była tylko jej wina…
Zignorował uwierającą go myśl, obserwując z niejaką satysfakcją strach wyzierający z oczu w kolorze głębokiego błękitu.
Cieszyło go to przerażenie. Zamierzał wystawić jej rachunek, i to zaraz.
Makijaż mający podkreślić doskonałość jej urody nie był w stanie zamaskować chorobliwej bladości. Jednak nawet teraz była urzekająco piękna. Delikatne, wygięte w idealny łuk brwi i gęste czarne rzęsy. Zmysłowe usta umalowane najpiękniejszym odcieniem różu. Lekko szpiczasty podbródek, który świadczył o zdecydowaniu i uporze.
Nie była dobrą, spokojną i dobrze wychowaną dziewczyną z sąsiedztwa, za jaką ją wszyscy uważali. Wiedział o tym od tamtej nocy, gdy przyłapał ją w gabinecie ojca, popijającą jego whisky i palącą cygaro.
Powinien powiedzieć o tym wtedy Gianowi, ale tego nie zrobił.
Matias miał objąć tron za pół roku, a Amalia De Vita spędziła całe swoje życie, przygotowując się do roli jego żony. Nie było kobiety, która lepiej nadawałaby się na królową Santa Castelii. Znana od pokoleń arystokratyczna rodzina De Vita mogła tylko pomóc odbudować szacunek dla tronu, nadszarpnięty wybrykami króla Carlosa, ojca Rafaela.
Małżeństwo Matiasa i Amalii miało być jego ostatnim prezentem dla kraju, którego mieszkańcy na dobrą sprawę nigdy nie darzyli Rafaela wielką sympatią, choć po śmierci króla Carlosa wręcz błagali go, by zasiadł na tronie.
Ktoś bardziej małostkowy wykorzystałby tę okazję, by nauczyć ich wdzięczności, ale Rafael nigdy nie był małostkowy.
Chociaż…
Dzika furia rozgorzała w jego sercu na nowo, gdy spojrzał w błękitne oczy Amalii. Wyraźnie czuła przed nim strach, choć jej wysoko uniesiona głowa zdawała się temu przeczyć.
– Nie ma powodu, by robić widowisko, Wasza Wysokość – powiedziała niskim głosem, wyraźnie artykułując słowa. Nie był to głos, który znał. – Jeśli trzeba pójść, to pójdę. Wolałabym, żeby strażnik pałacowy nie wyprowadzał mnie siłą z mojego własnego ślubu.
Twarz Giana De Vity wyrażała skrajne skonfundowanie. Było jasne, że Lia nie powiedziała mu o niczym, choć Gian i tak nigdy by nie zaaprobował Rafaela, nawet jeśli był pierwszym, który zwrócił się do Rafaela z propozycją, by objął tron do czasu, gdy Matias osiągnie pełnoletniość. Najnowsze wydarzenia też nie przysporzyłyby mu sympatii Giana.
Rafael nie miał wiele do stracenia. Ślub i tak był zrujnowany. Przez ostatnie sześć lat swojego panowania ciężko pracował nad utrzymaniem spokoju w Santa Castelii, by wynagrodzić obywatelom dziesięciolecia skandali i niegospodarności, które charakteryzowały okres rządów jego ojca.
Chciał dawać przykład, jak być powściągliwym i praworządnym. I dawał.
A dziś to wszystko skończyło się w taki sposób.
Naprawdę nie miał nic do stracenia. Korona tak naprawdę nigdy nie była jego i nie będzie. A teraz jeszcze wywołał skandal, jaki jeszcze tydzień temu wydawał się nie do pomyślenia.
Tylko że od zeszłego tygodnia wszystko się zmieniło.
Niewinna i dobra dziewczyna nie była tak niewinna, jak się zdawało.
– Jeśli nie chcesz, by wyprowadził cię strażnik pałacowy, ja to zrobię.
I zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć lub powiedzieć choćby słowo, złapał Lię w pół, zarzucił na bark i ruszył w kierunku drzwi. Biały welon ciągnął się za nimi po mozaikowej posadzce.
W katedrze zawrzało.
Przy krawężniku stała limuzyna, która go przywiozła. Kierowca czuwał przy otwartych drzwiach.
Anton nie wydawał się ani trochę zdziwiony widokiem regenta z panną młodą przerzuconą przez ramię jak worek kartofli. Zaczekał, aż Rafael umieści ją na tylnej kanapie i wsiądzie za nią, a następnie zatrzasnął drzwi. Za tak sprawną reakcję należała mu się solidna podwyżka, pomyślał Rafael, gdy z piskiem opon ruszyli spod kościoła.
Lia siedziała naprzeciwko niego otoczona migoczącymi warstwami tiulu i jedwabiu. Welon był splątany, diadem przekrzywiony na bok. Nie była już blada jak ściana, zniknął też gdzieś jej strach. Miała zarumienione policzki, błękitne oczy wyrażały skrajną wściekłość.
Dios, była jeszcze piękniejsza bez tej otoczki dobrych manier, które latami wtłaczali w nią rodzice.
Milczała. Gdy usiadł naprzeciwko, cisnęła w niego bukietem. Złapał go, zanim uderzył go w twarz. Trochę płatków rozsypało się po szarym garniturze. Gdyby ktoś nie znał sytuacji i zobaczył ich w tej chwili, pomyślałby, że państwo młodzi przekomarzają się ze sobą.
Tak jednak nie było.
Rafael odłożył bukiet na bok.
– Prosiłaś, zdaje się, żeby nie robić widowiska?
– Jak śmiesz! – wybuchnęła wibrującym wściekłością tonem. – Na oczach całego kraju? W obecności Matiasa i mojego ojca?
Czasami lepiej było nic nie mówić. Rafael zdjął z siebie wszystkie płatki róży i ułożył je we wzór obok bukietu, czekając, aż Lia przestanie na niego krzyczeć.
– Skończyłaś? – spytał, natykając się na kolejne wściekłe spojrzenie.
– Nie! – odparła zdyszana.
– Świetnie, bo musimy uciąć sobie pogawędkę.
– Nie mamy o czym rozmawiać!
– Wręcz przeciwnie. Porozmawiamy o ciąży. Oraz o tym, że próbowałaś ją przede mną ukryć.
– Nie bądź śmieszny. Dlaczego niby miałabym ukrywać ciążę właśnie przed tobą?
Nie przypuszczał, że będzie szła w zaparte.
– Dlaczego? Ponieważ dziecko jest moje!

Lia starała się ukryć, jak bardzo jest zdenerwowana, choć od środka cała się trzęsła. Wyobrażała sobie minę ojca i Matiasa, gości w katedrze, a nawet widzów przed telewizorami, kiedy Rafael po prostu wyniósł ją na zewnątrz, tak jak włamywacz wynosi z okradzionego domu łup.
Zastanawiała się, co Rafael zrobi z faktem, że ukrywała przed nim ciążę od trzech miesięcy. Myślała wtedy, że nie ma innego wyjścia. Popełniła straszną pomyłkę, której konsekwencje już zaczęła ponosić. I choć instynkt podpowiadał jej, by wszystkiemu zaprzeczać, czuła, że nie da rady kłamać do samego końca.
Jakimś cudem Rafael potrafił wyczuć wszelki fałsz, co było doprawdy zdumiewające.
Z trudem, bo z trudem, ale udało jej się okiełznać gniew i strach. Ostatecznie miała za sobą wiele lat praktyki w trzymaniu na wodzy najdzikszych emocji. A i tak straciła nad sobą kontrolę, rzucając w Rafaela bukietem.

Książę Rafael Navarro odkrywa, że Amalia De Vita jest w ciąży. Amalia wkrótce ma poślubić jego przyrodniego brata, ale to z Rafaelem spotykała się na nocne rozmowy w bibliotece, to w nim się zakochała i do jego sypialni przyszła. Rafael wie, że on jest ojcem i nie zamierza dopuścić do tego, by ktoś inny wychowywał jego dziecko. Zawsze unikał skandali, ale tym razem zjawia się w kościele, by nie dopuścić do ślubu… Trzecia część miniserii ukaże się w maju

Taka namiętność zdarza się raz, Chcę mocniejszych doznań

Barbara Dunlop, Shannon McKenna

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1270

ISBN: 9788327694812

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

Taka namiętność zdarza się raz – Barbara Dunlop

– Musisz nauczyć się być bogatą, Sophie – powiedziała moja przyjaciółka Tasha Gillen tonem, jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie.
Znajdowałyśmy się na tarasie na tyłach domu na północ od Seattle. Przed nami za stromym skalistym zboczem rozciągał się Pacyfik. Na tarasie stały rattanowe fotele i stoliki z drewna tekowego. Za nami, za wysoką oszkloną ścianą, widniał przestronny pokój dzienny.
– Co ja bym zrobiła z sześcioma łazienkami? – Byłam sama i z każdym dniem bardziej to odczuwałam.
Rok temu moje przyjaciółki też były singielkami.
– Nie musisz korzystać ze wszystkich jednocześnie – odparła Tasha. – Będziesz czasem miała gości, Sophie.
– Kogo? Moje przyjaciółki mają swoje nowe życie.
Tasha, Layla i Brooklyn wyszły za mąż.
– Próbujesz grać pokrzywdzoną?
– Trochę – przyznałam.
W głębi duszy cieszyłam się szczęściem przyjaciółek, tyle że zawsze stanowiły dla mnie wsparcie, a w moim życiu akurat nastąpiła ogromna zmiana. Nie mogłam pozbyć się uczucia, że z trudem za tym nadążam.
Latem zeszłego roku pomogłam stworzyć technologię produkcji oryginalnych deserów dla luksusowych restauracji. Sweet Tech, bo tak się nazywała, odniosła wielki sukces, przerastający wyobrażenia twórców. Jamie, mąż Tashy, drogo sprzedał patent japońskiej firmie. Umowa przewidywała należności licencyjne, więc pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Posiadanie takich sum okazało się dla mnie trudne.
– Biedna mała bogata dziewczynka? – Tasha zaśmiała się melodyjnie. Trafiła w sedno.
– Jestem sama. Nie mam nic do roboty. Nudzę się.
Czułam się bezproduktywna. Nie miałam powodu nigdzie wychodzić ani nic robić, a to było bardzo niepokojące. Tasha odwróciła się i spojrzała na dom.
– To wspaniałe miejsce do samotnego nudzenia się.
– Mnie raczej onieśmiela. Jak ja utrzymam tu czystość?
– Zatrudnisz do tego ludzi.
Zaśmiałam się. Nie odnajdywałam się w tej sytuacji.
– Chyba przeszłaś na ciemną stronę mocy.
Tasha i jej mąż ekonomista Jamie dzięki geniuszowi inwestycyjnemu wzbogacili się na giełdzie.
– Tak, zatrudniam parę osób do pomocy. Chodzi o to, że stać cię na taki dom. Wiem, że lubisz nadbrzeże.
– Owszem. – A taki dom był moim marzeniem.
– Możesz teraz robić, co chcesz, Sophie. Powinnaś.
– Ale co? – W moim głosie była desperacja.
– Widzisz się, jak popijasz kawę na tarasie albo czytasz książkę na kanapie przed kominkiem? – spytała Tasha.
Tak, wyobrażałam to sobie. Ale nie mogłam przecież ograniczać się do picia kawy i czytania książek.
– Myślałam o tym, żeby zadbać o miejscowy park.
– Słucham? – spytała Tasha zdezorientowana.
– Pomyślałam, żeby zaangażować się w życie lokalnej społeczności. Okazuje się, że mogę adoptować park.
– Albo kupić dom – rzekła Tasha.
– I siedzieć w nim bezczynnie?
– To dom, Sophie. Robi się w nim to samo, co robiłaś w mieszkaniu, jest tylko większy i ładniejszy.
– Ty lubisz zajmować się ogrodem. – Wróciłam myślą do parku. – Mnie to nie interesuje.
Tasha spojrzała na dziedziniec domu.
– Ogród? Tym skałom nie trzeba poświęcać wiele uwagi.
– Mówiłam o parku.
– Czemu rozmawiamy o parku?
– Bo kupno domu to żaden problem. Myślę o tym, co jeszcze robią bogaci ludzie.
– Ja angażuję się w działalność lokalnej biblioteki.
To miało sens, bo zrobiła dyplom z bibliotekoznawstwa.
– Widzisz, ja też muszę znaleźć coś takiego.
– Na pewno znajdziesz.
– Może – odparłam. – Tyle mam tych pieniędzy.
– Więc kup dom. Mówię ci, że go pokochasz.
Miała rację. Przerażała mnie jego wielkość, ale czułam, że nie chcę stąd wyjść. Chciałam tu pozostać.
– I co potem? – spytałam.
Tasha pokręciła głową ze współczuciem.
– Szkoda, że nie masz kilku zubożałych krewnych.
– Żeby mogli ze mną zamieszkać?
Gdybym miała krewnych, z pewnością bym im pomogła. Byłoby wspaniale, gdybym miała rodzeństwo albo kuzynów, a może bratanków czy siostrzenice, którzy chcieliby kształcić się w dobrych szkołach.
Moja mama była adoptowanym dzieckiem, a ja jedynaczką. Mama nic nie wiedziała na temat swoich biologicznych rodziców, nie znała też krewnych rodziców adopcyjnych, którzy już nie żyli. Jeśli chodzi o ojca, podobno spotkała go tylko raz. Mówiła, że był pilotem australijskich sił powietrznych i miał żonę.
– Szukałaś kiedyś rodziny? – spytała Tasha.
– Nie sądzę, żeby było kogo szukać.
Nie zamierzałam wywracać do góry nogami życia mojego biologicznego ojca. A jednak przez moment wyobraziłam sobie siebie w roli detektywa grzebiącego w przeszłości. To mogłoby być zajmujące.
– Wejdź na jedną ze stron, gdzie pomagają odkryć historię rodziny – poradziła Tasha. – Zrób test DNA.
Uznałam to za dobry pomysł. Poczułam podniecenie, lecz zaraz potem zgasił ją rozsądek. Kuzyn z drugiej linii to nie jest bliska rodzina. Mimo wszystko…

Siedziałam na pokładzie samolotu lecącego na Alaskę, do Anchorage. Miałam miejsce w pierwszej klasie, bo Tasha powiedziała, że tak latają bogacze. Co prawda najpierw stwierdziła, że bogaci latają prywatnymi samolotami. Poważnie? Pierwsza klasa jest w porządku, dziękuję. Był szampan i sok pomarańczowy, białe serwetki, gorące ręczniki, delikatne croissanty z dżemem brzoskwiniowym i poczucie winy z powodu osób ściśniętych w klasie ekonomicznej.
Okazało się, że mam stryjecznego brata, chyba. Nasze DNA zgadzało się w trzynastu procentach. Nazywał się Mason Cambridge, miał trzydzieści pięć lat, urodził się na Alasce i pracował w firmie Kodiak Communications, której siedziba mieściła się w Anchorage.
W internecie znalazłam kilka zdjęć. Nie był chyba miłośnikiem mediów społecznościowych, za to miejscowa gazeta wspominała o nim przy okazji lokalnych wydarzeń. Domyślałam się, że w takim miejscu jak Alaska nie trzeba wiele, żeby zostać znanym.
Chciałam odbyć choć krótką rozmowę z jedynym krewnym, nawet gdyby później mnie spławił. Wiedziałam, że ryzykuję rozczarowanie, stratę czasu poświęconego na długą podróż, ale przecież nie miałam innych zajęć.
Gdy samolot zniżał się do lądowania, czułam się zdenerwowana, że pojawię się u kuzyna bez zapowiedzi. Na lotnisku wypożyczyłam samochód i odkryłam, że Anchorage jest o wiele większe, niż sądziłam, z wieżowcami w centrum, rozległymi przedmieściami, sporą ilością zieleni i widokami na góry. Gdyby nie GPS, zgubiłabym się w labiryncie ulic.
W końcu wyjechałam na południe od miasta, gdzie nie było już zabudowań. Zbocza porastały drzewa. Na zachodzie fale zatoki rozbijały się na brzegu.
W trawie obok autostrady dojrzałam lisa, a zaraz potem łosia. Kiedy dwa niedźwiedzie przechodziły przez szosę, omal nie zawróciłam na lotnisko. Na tym odcinku drogi ruch był minimalny, przez moment już widziałam, jak wściekłe grizzly atakują mój samochód. Później wjechałam na drogę żwirową i GPS kazał mi skręcić. Kręta droga pięła się między wysokimi świerkami, jodłami i brzozami. Zaczęłam sobie wyobrażać Masona jako człowieka gór, z siwą brodą i w ubraniu z koźlej skóry.
Na zdjęciach w gazecie wyglądał jednak inaczej. Możliwe, że większą część życia włóczył się po lesie, a golił się i brał prysznic tylko przed wypadem do Anchorage na zakupy – pewnie kupował fasolę, bekon i suchary.
Potem nagle wyjechałam spomiędzy drzew i zdumiona ujrzałam zadbany trawnik z rabatami i przystrzyżonymi krzewami. Na środku posesji stał tak ogromny dom, że zaparło mi dech w piersi. Piętrowy budynek z potężnych bali z wysokimi oknami i kamiennymi elementami elewacji miał dwa skrzydła. Wyglądał jak pięciogwiazdkowy hotel. Na zewnątrz parkowało dziesięć samochodów. Podjechałam bliżej, zgasiłam silnik, wzięłam torebkę i wysiadłam.
Pachnące świeżo powietrze było chłodne. Idąc przez parking, zebrałam rozwiane wiatrem włosy i przytrzymałam je na karku. Musiałam zwalczyć uczucie, że nie należę do tego miejsca. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że hotel obsługuje bogatych i uprzywilejowanych.
Owszem, miałam pieniądze, ale nie wyglądałam na bogatą i uprzywilejowaną. Moje dżinsy pochodziły z sieciówki, torebkę kupiłam na wyprzedaży. A botki? Były z brązowej zdartej skóry. Przeszłam w nich wiele kilometrów. Sądziłam, że przydadzą mi się na Alasce.
Im bliżej podchodziłam do tego domu, tym wydawał się większy. Do ogromnych podwójnych drzwi prowadziło pięć stopni. Zastanowiłam się, czy po prostu wejść, czy zapukać. Jeśli za drzwiami znajduje się hotelowe lobby, nikt nie usłyszy pukania. Jeżeli to prywatny dom, wparowanie do środka byłoby nieuprzejme i pewnie nielegalne. Doszłam do wniosku, że w prywatnym domu drzwi byłyby zamknięte na klucz. Nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się i znalazłam się w holu z wysokim, ozdobionym belkami sufitem.
Za kremowymi skórzanymi meblami zobaczyłam oszkloną ścianę, a za nią zapierające dech widoki. Na zachód skały i ocean. Na południe i wschód łąka.
– Mogę w czymś pomóc? – odezwał się męski głos.
– Tak. – Otrząsnęłam się i zamknęłam drzwi.
Gdy spojrzałam mężczyźnie w oczy, zabrakło mi tchu. Patrzył na mnie jak drapieżny kot i tak też się poruszał. Miał niebieskie oczy, śródziemnomorską opaleniznę i lekki zarost. Ideał męskiej urody. Pytająco uniósł brwi.
– Pomóc pani w…?
– Ja… no… – Czekał, a ja czułam się coraz bardziej zażenowana. – Szukam Masona Cambridge’a – wydukałam.
– Czy Mason pani oczekuje?
– Nie. Jest tu?
– W tej chwili nie.
– Ale tu mieszka. – Rozejrzałam się.
Skoro Mason Cambridge mieszka w tym hotelu, musiał być bardzo bogaty. Nie potrzebuje moich pieniędzy.
– To jest dom Cambrige’ów – oznajmił mężczyzna.
– To nie jest hotel? – O rany, właśnie wparowałam do prywatnego domu. Poczułam się zawstydzona.
– Szuka pani hotelu?
– Szukam Masona Cambridge’a. Nie chciałam zakłócać pana spokoju…
– W jakiej sprawie? – spytał.
Nie zamierzałam tłumaczyć się obcemu człowiekowi.
– Wie pan może, kiedy on wróci?
– To nie pani interes.
Żadne z nas nie wygrałoby konkursu z etykiety, ale miałam prawo do prywatności i powód, by szukać Masona.
– Jeśli poznała go pani w barze…
– Nie poznałam go w barze.
– Na przyjęciu?
– Czemu od razu przychodzą panu do głowy takie rzeczy? – spytałam wyzywająco.
Zlustrował mnie wzrokiem. Z jego miny wywnioskowałam, że spodobało mu się to, co ujrzał.
– Jest pani w jego typie.
– Nie jestem w jego typie. To znaczy… nie znam go. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Co? – spytałam.
– Miło mi słyszeć, że nie ma prawa pierwszeństwa – odparł z błyskiem w oku.
– Poważnie? – Uznał, że może ze mną flirtować? – Będę wdzięczna, jeżeli mi pan powie, o której Mason wróci. Wpadnę później. Następnym razem zapukam, obiecuję.
– Wróci później. – Mężczyzna uśmiechnął się szerzej.
– Świetnie – odparłam.
– Gdzie się pani zatrzymała? Pytam na wypadek, gdyby Mason chciał do pani zadzwonić. A przy okazji, jestem Nathaniel Stone.
– Sophie Crush. Nie mieszkam na Alasce.
– Zatrzymała się pani w Tidal, w Mountainside?
– Jeszcze nie zdecydowałam.
– W takim razie polecam Tidal. Jeśli woli pani coś tańszego, Pine Bird jest przyzwoity.
Zdusiłam śmiech, myśląc o rozmowie z Tashą.
– Powiedziałem coś zabawnego? – Pokręciłam głową. – Śmieje się pani bez powodu? Muszę ostrzec Masona, jeśli… robi sobie pani żarty.
– Nie robię sobie żartów. I nie muszę oszczędzać. Wybiorę Tidal.
– Dobry wybór. Co mam przekazać Masonowi?
Próbowałam coś wymyślić. Wtedy drzwi za moimi plecami się otworzyły i Nathaniel przeniósł tam wzrok.
– O, świetnie – powiedział do osoby, która właśnie weszła. – Jesteś wcześnie, Mason. Sophie Crush do ciebie.
Przeszedł mnie dreszcz oczekiwania. Wzięłam głębszy oddech i odwróciłam się. W drzwiach stał kolejny przystojny i wysportowany mężczyzna.
– Witam – powiedział.
– Pani nie chciała zdradzić, w jakiej sprawie cię szuka.
– Nieważne – odrzekł Mason, patrząc mi w oczy. – Odpowiedź brzmi tak.
Wiedziałam, że muszę zdusić ten flirt w zarodku, bo za chwilę będziemy potwornie zażenowani.
– Jestem twoją kuzynką – oznajmiłam, a Mason zamarł.
– Co? – spytał Nathaniel zza moich pleców.

Zaprosili mnie do pokoju. Uznałam, że to biblioteka, bo większość rezydencji posiada biblioteki. Zwykle są tam półki biblioteczne, biurka, duże fotele. Ciepłe światło odbija się od drewnianej boazerii.
Tutaj było tak samo. Mason zamknął drzwi.
Sufit był tu o połowę niższy niż w holu. Usiadłam w kraciastym fotelu ustawionym przodem do okna wychodzącego na trawnik od frontu i las. Na zewnątrz było świeżo i zielono, na niebieskim niebie widniało kilka postrzępionych chmurek. Alaska sprawiała wrażenie surrealistyczne, jakbym zawędrowała na skraj ziemi.
Mason usiadł po drugiej stronie stolika, Nathaniel stanął obok niego. Przypatrywałam się Masonowi, szukając cech, które by nas łączyły. Miał szeroką brodę, podczas gdy moja była wąska. Nos miał większy, lecz podobnego kształtu. Jego oczy były jasnobrązowe, moje w kolorze espresso. Włosy miał prawie czarne i gęste, ja zaś kasztanowe.
W kształcie jego warg było coś znajomego.
– Napijesz się czegoś? – spytał.
– Poważnie? – W tonie Nathaniela zabrzmiało zdenerwowanie.
– Cóż, sądząc z twojej miny, tobie by się to przydało – rzekł do niego Mason, po czym przeniósł na mnie wzrok. – Sophie? Mamy białe i czerwone wino. Albo whisky.
– To nie ja jestem zszokowana tą informacją – odparłam. – Nie potrzebuję drinka.
– Whisky, Stone? – Mason wstał. – Ja się napiję.
– Okej – odparł Nathaniel.
Było oczywiste, że nie ucieszyli się tym spotkaniem. Nie mieli pojęcia o moim istnieniu. Jeśli Mason był kuzynem ze strony matki, mogłam być adoptowaną przed laty dziewczynką, o której nie wspominano. Jeżeli zaś należał do rodziny ojca, może ojciec nie był australijskim pilotem. Może był czarną owcą i po jakimś skandalu rodzina wysłała go do Australii. A teraz ja powróciłam do jego krewnych jak wyrzut sumienia. Możliwości były nieskończone. Najlepiej, gdybym wyszła, zanim narobię kłopotów.
Mason wrzucił kostki lodu do dwóch szklanek i nalał do nich whisky. Nathaniel mierzył mnie wzrokiem. Wydawał się bardziej zaniepokojony moją obecnością niż Mason, co kazało mi się zastanowić, czy on także należy do rodziny. Miał niebieskie oczy i w niczym nas nie przypominał.
– Czy test mówi z całą pewnością, że jesteśmy kuzynami? – spytał Mason, kiedy znów usiadł.
– Pewnie sobie wszystko wymyśliła – orzekł Nathaniel.
– Przecież łatwo to udowodnić.
– Ale po drodze może narobić sporo złego.
– Nie chcę zrobić nic złego – powiedziałam. – Myślałam, że to dobra wiadomość.
– Może dla ciebie – odparł Nathaniel. – Mówisz, że jesteś dawno zaginioną kuzynką właściciela największej firmy telekomunikacyjnej na Alasce.
Po raz pierwszy usłyszałam, że rodzina cokolwiek ma, nie wspominając o Kodiak Communications. To tłumaczy, skąd ten wielki dom, a także oznacza, że nikt tu nie potrzebuje mojego finansowego wsparcia.
– Nie wiedziałam. – Starałam się ukryć rozczarowanie.
Nathaniel zaśmiał się z niedowierzaniem.
– Możemy jej dać kredyt zaufania – oznajmił Mason.
– Nie przyjechałam, żeby sprawiać wam kłopoty – zwróciłam się do Masona. – Sądząc z procentu wspólnego DNA, mogłabym być twoją cioteczną babką albo ty moim stryjecznym dziadkiem. Ale biorąc pod uwagę nasz wiek, kuzyni w pierwszej linii wydają się bardziej prawdopodobni.
– Kuzyni w pierwszej linii. – Mason się zadumał.
– Co to za test? – spytał Nathaniel. – Masz kopie?
– Stone – rzekł Mason ostrzegawczym tonem.
– Jeśli to szantaż… – podjął Nathaniel.
Wstałam z fotela.
– Po prostu chciałam cię poznać. Widzę, że to nie jest miła niespodzianka, więc wracam do Seattle, zanim…
– Nie – rzucił Mason.
– Mason… – Nathaniel odezwał się ostrzegawczo.
– Usiądź, proszę – rzekł do mnie Mason. – Ignoruj go.
– Musimy chronić rodzinę – powiedział Nathaniel.
– Odesłanie jej niczego nie zmieni – odparł Mason. – Usiądź – powtórzył, a gdy go posłuchałam, podjął: – Moja matka była jedynaczką. Ojciec ma jednego brata Braxtona. Rozumiem, że masz dwadzieścia kilka lat. – Skinęłam głową. – Logika podpowiada, że zostałaś poczęta, kiedy wuj Braxton był szczęśliwie żonaty z ciocią Christine. Tylko w ten sposób mogę mieć kuzynkę w pierwszej linii.
– Czy jest możliwe, żeby twoja matka miała sekretnego przyrodniego brata? – spytałam.
– Wtedy procent zgodności DNA byłby inny.
– Naprawdę musimy to przechodzić? – spytał Nathaniel z frustracją. – Chcesz pieniędzy? O to ci chodzi?
– Przestań – warknął Mason.
– Dowiedzmy się, czego ona chce i miejmy to z głowy.
– Nie oceniaj mnie według swoich standardów – odparowałam.
Nathaniel zmrużył oczy i zacisnął zęby.
– Zaraz wypiszę ci czek – powiedział.
– Ostatnią rzeczą, jakiej chcę, są pieniądze…

Chcę mocniejszych doznań – Shannon McKenna

– Od kiedy?
Zack Austin nawet nie próbował ukryć gniewu.
Ava Maddox przyszła do niego po pomoc. Po rady oparte na jego profesjonalnym doświadczeniu. Odrobinę współczucia i wsparcia. Nie spodziewała się, że zostanie zbesztana jak niesforny dzieciak.
– Już rok temu zauważyłam pierwsze trolle – odparła chłodno. – Nie przejmowałam się ich komentarzami w internecie. Jednak po powrocie z Włoch ataki się nasiliły, a pięć tygodni temu była pierwsza próba włamania na konto.
– Pięć tygodni? Do diabła, Avo, dlaczego zajęło ci aż pięć tygodni, aby przyjść z tym do mnie?
– Przecież właśnie przyszłam – oburzyła się Ava. – Zaczęło się od głupich komentarzy pod moimi postami. Jakieś przytyki do wyglądu, seksistowskie zaczepki. W branży piarowej trzeba mieć grubą skórę. Wolałam je ignorować, niż robić wielką aferę z niczego.
– I pozwoliłaś, aby sprawy aż tak eskalowały?
Otworzyła usta, by mu ostro odpowiedzieć, ale rozsądek wziął górę. Wciągnęła powietrze w płuca. Powolny relaksujący oddech. Pięć, cztery, trzy dwa, jeden, liczyła w myślach. Już się uspokoiła.
Może interwencja u Zacka nie była takim świetnym pomysłem. Szef bezpieczeństwa w firmie architektonicznej Maddox Hill onieśmielał ją nawet wtedy, gdy był w dobrym humorze.
I czemu jest na nią wściekły? Zazwyczaj obserwował ją z powściągliwą dezaprobatą. Tak było od czasu owej fatalnej nocy w jego mieszkaniu, sześć lat temu.
Zwijała się ze wstydu na samo wspomnienie.
Teraz Zack stał nad nią, zaciskał pięści, a jego oczy rzucały gromy. Można się go było przestraszyć.
– Zaczęło się rok temu od skarg zgłaszanych przez rzekomych klientów. Pojawiały się w internecie na stronach, gdzie ludzie piszą anonimowo i nikt nie sprawdza ich wiarygodności. Próbowałam zmusić administratorów do skasowania tych postów, ale za wszystko trzeba płacić, a ja nie dam ani grosza naciągaczom. Parę razy zgłosiłam sprawę na policję. Odmówili interwencji, skoro nie ma bezpośredniego zagrożenia ani szkód materialnych.
– Nie uznali tego za niebezpieczeństwo? – oburzył się Zack i stuknął palcem w zdjęcie, które mu dostarczyła.
„Dziwka” napisano czerwonym sprayem na drzwiach jej garażu. Ktoś wiedział, gdzie mieszka. I chciał jej przypomnieć, że wszędzie ją znajdzie.
– Do tej pory to tylko pogróżki, a nie przestępstwo.
– Uruchomię speców od cyberbezpieczeństwa – oznajmił Zack. – Sophie wkrótce wróci z Włoch. To będzie jej priorytetowe zadanie.
– Nie sądzę, aby jej się udało wytropić hakerów – odparła Ava. – Znają się na rzeczy i nie zostawiają śladów. Moi znajomi informatycy powiedzieli, że skutecznie maskują adresy IP.
– Zobaczymy – mruknął Zack.
– Starałam się podchodzić do sprawy bez histerii. Wpisy były paskudne, ale mam mnóstwo pozytywnych ocen w internecie i nie robiły mi wielkich szkód. Wczoraj włamano się na moje konto i całe to szambo wybiło, ku oburzeniu moich klientów. Dzisiaj znalazłam napis na drzwiach garażu. Policjant, któremu zgłosiłam sprawę, poradził, żebym zainstalowała kamerę. Mam już taką, ale przestała nagrywać, zapomniałam ją naprawić.
– Nie masz monitoringu? – obruszył się Zack. – Och Avo, zaraz poślę kogoś, kto ci zainstaluje kamery.
– Nie zawracaj sobie głowy, sama sobie poradzę.
– Powinnaś przyjść do mnie po pierwszej wulgarnej zaczepce. Pod nieobecność Drew i wuja Malcolma to ja jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo.
– Wybij to sobie z głowy – odparła ostro. – Jestem dorosła, prowadzę własną firmę. Rozmawiałam z policją. Zalecili mi ostrożność, ale nie widzą możliwości włączenia się na tym etapie. Informuję cię o wszystkim z poczucia lojalności. Drew i Malcolm też się ode mnie o wszystkim dowiedzą.
– Dałaś to policji? – spytał, przeglądając zdjęcia i screeny na jej tablecie.
– Oczywiście. Mam pełną dokumentację.
– A niech to – mruknął. – Kłamliwa szmata, oszustka, sztuczki podstępnej dziwki. Wkurza mnie to, że jakieś szumowiny mogą publikować absolutnie wszystko i nic im za to nie grozi.
– Nie ma na nich sposobu. Administratorzy stron po prostu nie odpowiadają na mejle. Koszmar.
Zatrzymał się nad jednym komentarzem, rozpoznała go na pierwszy rzut oka. Opublikowany był na stronie „Znasz te zdziry”. Niekorzystne zdjęcie w okularach z grubymi oprawkami, fryzura w nieładzie, usta otwarte do krzyku. Tytuł pod jej podobizną: „Oszustka i zimna suka”.
I dalej: „Narkomanka i perwersyjna prostytutka podaje się za ekspertkę od piaru. Nie daj się nabrać. Jest zwykłą szmatą. Pamiętaj, zostałeś ostrzeżony”. I adres jej firmy Blazon PR&Branding Specialists wraz ze wszystkimi danymi kontaktowymi.
Mimo pozorów opanowania naprawdę się denerwowała. Zadzwoniłaby po wsparcie emocjonalne do brata i swojej najlepszej przyjaciółki Jenny, ale wciąż byli w podróży poślubnej. Humorzasty wuj Malcolm wyjechał do Włoch w nadziei, że zbliży się do nieślubnej córki, o której istnieniu do niedawna nie miał pojęcia.
Ava była tam z nimi jakiś czas, jednak teraz nie chciała zakłócać i tak trudnych początków. Przekonała się tylko, że Sophie Valente jest fantastyczną osobą: silną, serdeczną, dowcipną i inteligentną. Kuzynką, z którą warto się zaprzyjaźnić.
Szkoda, że została sama ze swoimi problemami. Nawet we własnym domu każde skrzypnięcie wydawało jej się podejrzane. I dlatego przyszła do Zacka, szefa bezpieczeństwa w firmie wuja Malcolma. Jego mina nie dodała jej otuchy. Obawiała się, że uzna ją za histeryczkę, która robi problemy z niczego, a wyszło na to, że to ona musi go uspokajać.
– Jestem wściekły i miałbym ochotę komuś ukręcić łeb – burknął.
– Bez przemocy, proszę. Mam wystarczająco dużo kłopotów.
Zack prychnął i stanął przy oknie.
Mogła lepiej przyjrzeć się jego muskularnej sylwetce. Szerokie ramiona, słuszny wzrost, wąska talia i długie nogi. A ten tyłek? Cymes. Była wściekła na siebie, że tak na nią działa, choć nigdy nie próbował się do niej przystawiać.
Włosy miał wygolone niemal do gołej skóry, jak wtedy, kiedy był w Iraku z marines. Tam zawarli przyjaźń na śmierć i życie: Zack, jej brat Drew Maddox, obecnie dyrektor zarządzający, i Vann Acosta, dyrektor finansowy w firmie Maddox Hill.
Trzech muszkieterów, którzy postanowili podbić świat. Drew i Vann już dawno porzucili żołnierski sznyt, ale Zack wciąż sprawiał wrażenie zawodowego wojskowego. I nieodparcie miała ochotę pogłaskać go po lśniącej ciemnej szczecinie na głowie. Pewnie łaskocze i jednocześnie jest jedwabista w dotyku.
Jakoś jej się nie udało oczarować Zacka i może dlatego wciąż się w nim podkochiwała. Perwersyjnie i zarazem autodestrukcyjnie. Szaleństwo jednej nocy sprzed sześciu lat nie pomogło. Wciąż nie mogła uwierzyć, że bezczelnie poszła do jego mieszkania. Poczęstował ją margaritą, a ona wlewała w siebie jednego drinka po drugim, aż zebrała się na odwagę i spróbowała go pocałować.
Tu urwał jej się film. Następnego dnia obudziła się w jego łóżku ubrana, przykryta kocem. Głowa jej pękała.
Zack zaparzył kawę, zostawił na stole tabletki od bólu głowy i poszedł do pracy. Ani słowa komentarza, żadnej próby kontaktu, całkowita enigma.
Przez sześć lat nie miała odwagi zapytać go, co wtedy zaszło. Nic dziwnego, że patrzył na nią z dezaprobatą. Bóg jeden wie, co o niej myślał.
Przez lata wmawiała sobie, że Zack nie jest w jej typie – emocjonalnie, mentalnie, nawet fizycznie. Po pierwsze, jest za duży. Ostre rysy, duża głowa, kwadratowa szczęka. Głęboki, nieco zachrypnięty głos, którym na ogół wyszczekiwał komendy. Jasne stalowe oczy na jej widok mrużyły się do szparek, a wargi zaciskały. A przecież widziała, że czasem robił się pogodny i miał naprawdę piękny uśmiech. Z blizną przecinającą łuk brwiowy sprawiał wrażenie, nawet kiedy był w skrojonym na miarę garniturze, jakby miał kamizelkę kuloodporną i karabin maszynowy na plecach.
Jasno dał jej do zrozumienia, że uważa cały ten piar i zarządzanie mediami społecznościowymi w Maddox Hill za niepoważne zajęcie, stworzone dla zaspokojenia jej kaprysu. Fanaberię bogatej dziewczyny, która jest krewną właścicieli firmy.
Powtarzała w myślach mantrę: „Nie musisz mu niczego udowadniać”.
Nie potrzebuje zgody Zacka na wykonywanie swoich obowiązków.
– Kto przyjął twoje zgłoszenie? – indagował.
– Detektyw Leland MacKenzie. Nie wtrącaj się. Poradzę sobie z policją.
– Chcę skoordynować nasze działania. Przestępcy muszą ponieść karę.
– Nie przesadzaj.
– Jakieś bandziory wczoraj w nocy krążyły pod twoim domem. Dzieliły cię od nich tylko drzwi. Jakie masz zamki?
– Jest jeden, ale solidny – zapewniła. – Przyślę ci zdjęcie.
– Nie możesz wrócić do domu. W każdym razie nie sama. To nie wchodzi w rachubę. Nie opuszczę cię ani na krok, dopóki ten drań nie znajdzie się za kratkami.
– Uspokój się.
– I nie próbuj mną dyrygować. Chciałabyś, żebym tańczył, jak mi zagrasz, ale nie dzisiaj.
– O czym ty mówisz? – oburzyła się. – Niby kiedy tak cię potraktowałam?
– Źle się wyraziłem. Chodzi mi o to, że to śmiertelnie poważna sprawa. Nie pozwolę ci…
– Myślisz, że nie rozumiem? Wolę nie patrzeć, jak panikujesz. Poradzę sobie sama. Spadam stąd.
– Poczekaj. – Zagrodził jej drogę.
– Nie. – Podniosła na niego wzrok. Do diabła, ależ jest wysoki. – Odsuń się.
– Avo – powiedział spokojnie. – Nie.
I ten spokojny ton ją rozzłościł.
– Nie zmuszaj mnie do awantury. Zacznę wrzeszczeć i to będzie krępujące dla nas obojga. – Zmierzyła go morderczym spojrzeniem. – Przysięgam, potrafię się drzeć jak potępieniec.
– Przepraszam. Źle zacząłem. Naprawdę się wystraszyłem.
– Ja też – przyznała.
– Usiądź, proszę. Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie.
I zanim się zorientowała, usiadła w fotelu, ulegając jego magicznym sztuczkom i niekwestionowanej charyzmie.
– Nie mogę puścić cię samej, bo jako szef bezpieczeństwa jestem odpowiedzialny za ciebie, a traktuję swoje obowiązki poważnie.
Jego oczy patrzyły uważnie, magnetyzująco. Jeszcze chwila, a pod wpływem tego uroku sięgnie dłonią, aby dotknąć policzków i przejechać palcami po całodniowym zaroście. Musi się obudzić, i to zaraz.
– Miałam męczący dzień, więc daruj, ale nie do końca odczytuję twoje intencje. Przepraszasz mnie czy zastraszasz? Zdecyduj się.
Uśmiechnął się, na chwilę jego twarz się rozjaśniła. Cuda się zdarzają.
– Przepraszam cię, a zarazem stanowię tu prawo. Z całym szacunkiem.
– Nie wiedziałam, że można z szacunkiem narzucać komuś prawo. Zazwyczaj wymusza się je siłą, a ja nie mam na to nastroju.
Zastanowił się, a jej serce zadrżało. Bo się uśmiechnął, bo popatrzył na nią z zainteresowaniem. Reagowała na niego jak słodka idiotka, za jaką ją pewnie uważa.
Opanuj się, dziewczyno, i bądź twarda.
– Jest ósma czterdzieści wieczorem – powiedział. – Masz jeszcze coś do zrobienia?
– To tylko moja sprawa.
– Przepraszam, ale od teraz twoje wieczorne plany ulegają zmianie.
– Dobrze wiedzieć – mruknęła.
– Dziś wieczorem dokładnie przeanalizujemy twoje życie. Chcę wiedzieć, kto może mieć do ciebie urazę. Niezadowoleni pracownicy, konkurenci biznesowi, byli narzeczeni, zazdrosne dziewczyny byłych partnerów, odrzuceni adoratorzy. Każdy, kto mógłby szukać zemsty. Nie spuszczę cię z oczu, dopóki tego nie ustalimy.
– Słucham? – zdziwiła się Ava.
– Dobrze usłyszałaś – uciął krótko. Przeszywał ją swoim magnetyzującym spojrzeniem.
Bezskutecznie próbowała złapać powietrze. Nie była przygotowana na taką przemianę Zacka Austina – w nieustępliwego śledczego, który łamie wszelki opór.
– Niech powtórzę, czy dobrze zrozumiałam. Chcesz jeszcze dziś stworzyć listę wszystkich ludzi, z którymi mam na pieńku? Wykluczone.
– Dlaczego? Aż tak irytujesz ludzi?
– Blazon, moja firma, prowadzi różne kampanie i projekty, niektóre kontrowersyjne. Staram się, żeby miały dużą oglądalność i często mi się to udaje. Moją specjalnością jest wywoływanie silnych emocji. Takie niestety jest prawo natury, że dążenie do zmiany zastarzałych przekonań wywołuje silny opór. Zwłaszcza jeśli autorką kampanii jest kobieta.
– Nie rozumiem. Myślałem, że twoim zadaniem jest promowanie projektów architektonicznych Maddox Hill i zwiększenie naszego udziału w mediach społecznościowych. Co w tym kontrowersyjnego?
– Maddox Hill jest jednym z wielu moich klientów, i wcale nie największym. Niewielki wycinek na wykresie aktywności zawodowej – wyjaśniła cierpliwie.
– Nie wiedziałem. Opowiedz mi o pozostałych kawałkach. I cofnij się tak daleko, jak pamiętasz.
– Siedzielibyśmy tu do rana – ostrzegła go. – W mojej branży nieustannie dzieje się coś nowego. Każdy projekt jest inny. Opowiadamy historie o produktach lub usługach oferowanych przez klientów, dobieramy platformę medialną pod katem optymalnego oddziaływania na odbiorców. Zajmujemy się też projektowaniem ekspozycji targowych. Kładłam na to nacisk kilka lat temu i nadal mam kontakt z ludźmi, którzy wykonują stoiska na nasze zamówienie. Moją prawdziwą pasją jest tworzenie filmów reklamowych. Lubię to i na tym chcę się skupić.
– Takich jak kampania promocyjna dla Arm’s Reach?
Ava była zaskoczona, że Zack tyle o niej wie. Tamten projekt miał pomóc Jennie, która projektowała bioniczne protezy ramion.
– Coś takiego mam na myśli. Są to raczej krótkie filmy dokumentalne niż klasyczna reklama. Myślę o zatrudnieniu większej liczby pracowników i skoncentrowaniu się na kampaniach społecznych, oczywiście po rozwiązaniu problemu z hejterami.
– Ile takich projektów prowadziłaś?
– Sześć czy siedem w ciągu ostatniego roku. – Policzyła w myślach. – Może piętnaście w ciągu trzech lat.
– Powinniśmy zamówić kolację. – Postukał palcami w biurko. – Coś na wynos czy pójdziemy do restauracji?
Ava nagle zdała sobie sprawę, że od dłuższego czasu zatruwało ją kwaśne ciężkie uczucie, jakby lęk i frustracja, spychane na co dzień gdzieś w podświadomość, fizycznie ją przygniatały. Kamień, który leżał jej na żołądku.
Jednak przy Zacku zupełnie o nim zapomniała, gdzieś zniknął. Pojawiły się zupełnie inne emocje, to zrozumiałe, ale ustąpiło poczucie zagrożenia. Motylki w brzuchu są stanowczo przyjemniejsze.
Co nie znaczy, że chce siedzieć z Zackiem w jego biurze, gdy w całym wieżowcu panuje cisza i ciemność.
– Chodźmy do lokalu.
– Jakieś preferencje? Steki, kuchnia włoska, japońska czy wegetariańska?
– Jadam wszystko. Zaskocz mnie.
– Amelio? – zawołał do interkomu. – Jesteś tam?
– Właśnie wychodzę – odparła asystentka.
– Zrób dla mnie coś jeszcze. Zarezerwuj kolację dla dwojga, najlepiej gdzieś w pobliżu, w spokojnym miejscu, gdzie można pogadać.
– Zobaczę, co da się zrobić.
– Dzięki. – Rozłączył się. – A ty? – Spojrzał na Avę. – Nie musisz odwołać wieczornej randki?
O mało nie parsknęła śmiechem. Miała w planach powrót do biura w Gilchrist House i godzinkę pracy nad najnowszą prezentacją, potem taksówką wróciłaby do domu. Może zjadłaby jogurt, jakieś owoce i trochę się przespała.
Zack podejrzewał, że spędza wieczory na tańcach, hulankach i swawolach. Byłoby miło, ale nie miała siły kłamać.
– Zero planów – przyznała.
– Świetnie – odparł z niekłamaną satysfakcją.
Odebrała to niemal jak pieszczotę. Poczuła w sobie milion małych fajerwerków. Musujące podniecenie.
Chemia między nimi jest jak zwykle wybuchowa. Te nieszczęsne endorfiny. Znikną i poczuje się gorzej.
Dziś wieczorem Zack i tak jej nie odstąpi, więc co u licha. Równie dobrze może sobie pofolgować.

Barbara Dunlop – Taka namiętność zdarza się raz Nathaniel Stone nie wierzy pięknej nieznajomej, która twierdzi, że jest spokrewniona z rodziną jego bogatego pracodawcy. Aby odkryć prawdę, zaprzyjaźnia się z nią, umawia na randki, w końcu traci dla niej głowę. Sophie odwzajemnia jego namiętność i planuje wspólną przyszłość. Gdy przypadkiem słyszy rozmowę Nathaniela z jego pracodawcą, wyjeżdża. Zakochany Nathaniel postanawia ją odnaleźć... Shannon McKenna – Chcę mocniejszych doznań „Przyjedź do mnie do domu w Seattle. Otworzymy butelkę wina. Zamówimy dobre jedzenie. Zrobię kąpiel. Mam starą żeliwną wannę na nóżkach, wystarczająco dużą dla dwóch osób, jeśli są w odpowiednim nastroju. I możemy całymi godzinami dyskutować o naszych perwersyjnych namiętnościach. Powiedziałam: godzinami? Miałam na myśli, hm... całe dni”...

Uczciwa oferta Lorda Maxwella

Helen Dickson

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 611

ISBN: 9788327694829

Premiera: 13-04-2023

Fragment książki

Violet nie miała jeszcze roku, gdy pewnego pięknego wiosennego dnia Melissa wyruszyła z nią na przejażdżkę. Jechała w męskim siodle, trzymając córkę przed sobą, a jej ulubiony pies biegał obok. Violet była zdrowym niemowlęciem. Mimo upływu czasu Melissa pamiętała jej ojca, jakby ich krótkie spotkanie miało miejsce wczoraj. Widziała go za każdym razem, gdy patrzyła na córkę. Od chwili, gdy po raz pierwszy trzymała swoje dziecko w ramionach, zdawała sobie sprawę, że nic w jej życiu nie będzie już takie samo.
Była zdumiona ogromem miłości, jaką czuła do tej małej istoty. Z każdym mijającym dniem jej obecność pozostawiała po sobie ślad. Melissa nalegała, by robić przy niej wszystko – nawet karmić ją piersią, ku przerażeniu matki, która chciała zatrudnić mamkę do tego zadania. Melissa przyniosła też kołyskę z pokoju dziecinnego i ustawiła obok swojego łóżka.
Violet szybko stała się centrum uwagi zarówno w domu, jak i poza nim, rozpieszczana i uwielbiana przez wszystkich. Każdy czuł potrzebę dotknięcia jej ciemnych, błyszczących loków. Wielu mówiło, że nigdy nie widzieli szczęśliwszego dziecka. Matka Melissy, mimo początkowych zastrzeżeń co do zatrzymania dziecka przez córkę, zakochała się w małej. Była przerażona tym, że Melissa nalegała na przejażdżkę w ten niestosowny sposób, upierała się, że Violet powinna zostać w łóżeczku, a nie podskakiwać na koniu. Jednak Melissa zlekceważyła te ostrzeżenia. Czuła się szczęśliwa, jadąc konno, a dziecko było bezpieczne w chuście owiniętej wokół talii Melissy i nic mu nie groziło.
W powietrzu unosił się wilgotny, ziemisty zapach, a po obu stronach wąskiej ścieżki gołe żywopłoty zapewniały schronienie królikom. Za żywopłotami puste pola były zaorane, każde gotowe na siew. Nie mogła się doczekać nadejścia wiosny, kiedy wszystko wybuchnie życiem. Tak bardzo pogrążyła się w swoich myślach, że była w szoku, gdy nagle zza zakrętu wyjechał galopujący koń z jeźdźcem w siodle. Na szczęście nie zderzyli się, ale gdy ją wymijał, wierzchowiec zrzucił jeźdźca, który wylądował na ziemi. Melissa złapała wodze i odciągnęła przerażonego konia na bok. Przez kilka chwil tkwiła nieruchomo, uspokajając konia i kołysząc Violet. Dopiero głos mężczyzny i szczekanie psa wyrwały ją z otępienia.
– W imię Boże, zabierz tego przeklętego psa!
Melissa zeskoczyła z siodła, wciąż trzymając Violet. Pies szczekał nieustannie, a zanim odciągnęła go od biedaka, którego prawdopodobnie chciał bardzo dokładnie wylizać, zapanował chaos.
– Czy zwykle zajmujesz całą drogę? – zganił ją ostro mężczyzna, opędzając się od psa. – Jak udało nam się uniknąć zderzenia? Nie mam pojęcia. Nie słyszałaś, że nadjeżdżam?
– Przepraszam.
– Przepraszam! Czy to wszystko, co masz do powiedzenia, kiedy śmiertelnie przestraszyłaś mojego konia?
– To nie była moja wina! To ty jechałeś za szybko. Na tej drodze jest wiele zakrętów i jest dość uczęszczana, trzeba jechać ostrożnie. I z pewnością nie jestem głucha!
– W takim razie to ty powinnaś bardziej uważać – warknął. – Zwłaszcza z dzieckiem! To niebezpieczne i nieodpowiedzialne, żeby tak przewozić niemowlę. I zabierz tego przeklętego psa! Jest nieułożony.
– Nieprawda, Bracken po prostu cieszy się, że cię widzi. Zwykle jest ze mną, kiedy jeżdżę.
– Dlaczego? Czy czujesz, że potrzebujesz ochrony? Chyba muszę być wdzięczny, że nie zostałem stratowany na śmierć. Czy on gryzie?
Trzymając kurczowo Violet, która wyciągała szyję, żeby zobaczyć, o co to całe zamieszanie, Melissa przytaknęła. Niech sobie ten arogant myśli, co chce, ale Bracken był niegroźny, nie atakował obcych, tylko witał serdecznie, zawzięcie machając ogonem. Patrzyła, jak mężczyzna – dżentelmen, sądząc po ubraniu – wstaje i chwyta wodze swojego drżącego konia, po czym otrzepuje ubranie i przeczesuje czarne, gęste włosy. Wysoki kapelusz spadł mu z głowy i leżał na ziemi.
– Mam nadzieję, że nie jesteś ranny – powiedziała Melissa.
– Bywało gorzej – mruknął.
– Miło mi to słyszeć. Cóż, skoro wszystko w porządku, jadę dalej.
Mężczyzna podniósł głowę i wreszcie na nią spojrzał. Gdy jej wzrok spotkał się z jego lodowatymi, srebrnoszarymi oczami, natychmiast go rozpoznała. W tych przeszywających oczach było życie i intensywność. Zadrżała, oddech uwiązł jej w krtani. Rysy twarzy miał surowe i władcze, a czarne, gęste brwi dodawały jej wyrazu. Pełne usta były lekko uniesione w kącikach, co świadczyło o zmysłowości, natomiast wysunięty podbródek znamionował arogancję. Był zniewalająco przystojny, dokładnie taki, jakim go zapamiętała. Być może stwórca uznał tę twarz za zbyt doskonałą, wiec umieścił na niej małe znamię w pobliżu prawego ucha, przypominające kropelkę fioletowej farby z pędzla artysty. Szumiało jej w uszach, gdy mężczyzna przyglądał się wnikliwie jej twarzy. Jego brwi zmarszczyły się, oczy zwęziły, by w następnej chwili rozszerzyć się z niedowierzania.
– Melissa! Dobry Boże! Co do cholery… – Ramiona Melissy zacisnęły się wokół córki i odsunęła się, nie mając pojęcia, co powiedzieć ani jak zareagować. Oto stała twarzą w twarz z mężczyzną, który zajmował jej myśli przez ostatnie miesięce. Od razu zdała sobie sprawę, że jej uczucia do niego są wciąż takie same. Jej twarz płonęła od galopujących myśli i wspomnień o tym, co wydarzyło się między nimi w Spring Gardens w Londynie. Potrząsnęła głową, próbując się uspokoić.
Podszedł bliżej, chwytając mocno za wodze, gdy zamierzała się odwrócić. Omiótł ją uważnym spojrzeniem. Jego oczy, tak podobne do oczu jej córki, zwęziły się. Podniósł pytająco brew.
– Kiedy się rozstaliśmy, nie sądziłem, że jeszcze cię zobaczę. To było w Spring Gardens, dopiero co wróciłem z Francji, jakieś… dwadzieścia miesięcy temu. My…
– Proszę, nie mów dalej – rzuciła w nagłym przypływie emocji. Nie miała ochoty słuchać, jak to, co zrobili w tę piękną noc, jest uwięzione w słowach. Była świadoma narastającego podniecenia z powodu jego bliskości. Zauważyła na jego twarzy oznaki zmęczenia, co ją zaintrygowało. – Wolałabym, żebyś tego nie robił.
Jej zakłopotanie, delikatny rumieniec na policzkach i sposób, w jaki spuściła oczy, wywołały krzywy uśmiech na ustach Laurence’a.
– Nie chciałem cię zawstydzić, jeśli tego właśnie się obawiasz. Ale pamiętam wszystko z tej nocy i, choć może cię to zaskoczyć, próbowałem cię odnaleźć.
– Próbowałeś?
– Tak. Chciałem się upewnić, że wszystko w porządku. Kochaliśmy się. Byłaś dziewicą, a ja dotąd nie brałem dziewic do łóżka. Chyba poczułem wyrzuty sumienia, dlatego postanowiłem cię odszukać.
Jego słowa o tym, że próbował ją odnaleźć, że się o nią martwił, oruszyły Melissę. Przygryzła wargę i stłumiła emocje, których nie chciała okazywać – rozpacz, desperację i strach przed ponownym spotkaniem z tym człowiekiem. Kiedy się rozstali, była rozczarowana, co ją zdumiało, bo jak mogła zasmakować w takim intymnym obcowaniu z mężczyzną? Dlaczego zrobiła coś tak nagannego, tak sprzecznego z wszystkim, czego ją uczono, co wywołało głośny skandal?
Czuła intensywność jego spojrzenia utkwionego w jej twarzy. Jej uczucia do niego były niezmienne, cały czas czuła ból rozstania. Teraz łzy zbierały się jej w kącikach oczu, ale nie chciała przy nim płakać. Patrzył na nią zszokowany i zaskoczony, ale bez niesmaku, aż – ku własnemu zdumieniu i przerażeniu – zapragnęła ponownie znaleźć się w jego ramionach. To, co nagle powiedział, szybko uciszyło wszelkie czułe uczucia.
– Rozbudziłaś moją ciekawość – mruknął łagodnie. – Mogłabyś zapewnić sobie królewskie życie za to, co mi ofiarowałaś, a jednak przyszłaś chętnie, nawet nie próbowałaś się targować. Potem zniknęłaś bez śladu.
Melissa wpatrywała się w niego oszołomiona, nie mogąc w pełni pojąć znaczenia jego słów.
– Miałaś na sobie strój służącej, a jednak wydawałaś się dobrze urodzona i nie byłaś typem osoby, która włóczy się po ogrodach z innymi damami nocy w poszukiwaniu przyjemności. To właśnie dźwięk twojego śmiechu ponad muzyką i szmerem tłumu zwrócił moją uwagę. Był to radosny śmiech, młody i zaraźliwy, jakby nic cię nigdy nie trapiło.
Melissa odrzuciła głowę i spojrzała na niego, śmiertelnie urażona tymi słowami.
– Dama nocy? Czy to właśnie za taką mnie uważałeś? Myliłeś się. Nie chciałam handlować swoim ciałem, nie jestem taka. Przyjechałam do Londynie na krótko, tego dnia wymknęłam się ukradkiem, by rozkoszować się pięknem ogrodów i zażyć nieco rozrywki. A potem spotkałam ciebie.
Spojrzał jej głęboko w oczy, marszcząc czoło, gdy zaczął się zastanawiać nad konsekwencjami tego, co się wydarzyło.
– Mój Boże, nie miałem pojęcia. Kto by pomyślał, że spotkam cię tutaj, ze wszystkich miejsc…
Melissa otworzyła szeroko oczy, a następnie zamrugała gwałtownie, ale Laurence zauważył wilgoć, która w nich błysnęła. To go ośmieliło i jego twarz złagodniała w uśmiechu.
– Jesteś zdenerwowana i zobacz, dziecko też zaczęło się niepokoić. – Jego wzrok padł na zawiniątko w jej ramionach. – Kogo my tu mamy? Dobry Boże! Twoje dziecko jest jeszcze takie malutkie. – Spojrzał na nią oskarżycielsko. – Czy powinnaś jeździć z nim konno?
Melissa zesztywniała, a łzy błyskawicznie wyparowały z jej oczu. Zacisnęła wargi, przygotowując się do odparcia ataku.
– Zapewniam cię, że jest ze mną całkowicie bezpieczna. Spójrz. – Stanęła prosto z wysoko uniesioną głową i wysuniętą wojowniczo podbródek. Wolną ręką odsunęła kosmyki włosów z twarzy. – I nie jestem zdenerwowana. Jestem zła, bo prawie zepchnąłeś mnie z konia, jadąc bardzo nieostrożnie. Jeśli mała jest zdenerwowana, to dlatego, że ją przestraszyłeś, prawda, Violet? – spytała, patrząc w dół i uśmiechając się do córki.
Podnosząc wzrok, uderzyło ją – tak jak przy ich pierwszym spotkaniu – jak bardzo różnił się od wszystkich innych mężczyzn, których znała. Było coś w jego twarzy, w całym jego zachowaniu, co go wyróżniało. Kiedy jej się przyglądał, nie mogła się powstrzymać od błądzenia spojrzeniem po jego twarzy. Wiele razy przysięgała, że zostawi przeszłość za sobą, ale łatwiej było powiedzieć niż zrobić. Krótki czas, który spędzili razem, był wyryty w jej duszy i nic nie mogło go wymazać, niezależnie od tego, jak bardzo się starała.
– Ona jest twoim dzieckiem?
– Tak.
– Jest bardzo ładna. Twój mąż musi być dumny.
– Nie mam męża. – Podnosząc głowę, Melissa zobaczyła błysk w jego oczach, jakby nagle coś przyszło mu do głowy.
– Nie? Ile lat ma twoja córka?
– Jedenaście miesięcy.
Violet była ciekawa, co dzieje się wokół niej i wyciągnęła szyję, by spojrzeć na nieznajomego, który pojawił się znikąd i przerwał ich przejażdżkę.
– Daj mi ją.
Wyciągnął Violet z chusty i delikatnie ułożył sobie w ramionach. Dziewczynka nie odwróciła się do matki, jej zaciekawione oczy wpatrywały się w mężczyznę. Szare oczy spotykały się z szarymi, starsze z nich szukały, sondowały, młode były zamyślone. Obserwując go uważnie, Melissa widziała zmieniający się wyraz twarzy, jakby nagle jego serce przeszyło ostrze.
Odsunął Violet czepek, delikatnie podnosząc kosmyki włosów. Osłonił małe, charakterystyczne znamię tuż nad jej uchem. Melissa dostrzegła szok malujący się na jego twarzy.
– No, no – powiedział cicho. – Co my tu mamy? – Nadal przyglądał się Violet, nie spiesząc się z oddaniem jej matce. Melissa czuła się coraz bardziej nieswojo.
– Ja… ja ją wezmę. Muszę już wracać.
– Wracać? Gdzie?
– Do domu, do High Meadows. Moim ojcem jest baron Charles Frobisher.
– Ach, naprawdę? – Podnosząc głowę, spojrzał na Melisę. Nieruchome, jasne srebro oczu zdawało się nie zdradzać nic z jego uczuć. – Violet jest moją córką. Nie ma co do tego wątpliwości.
Nie było sensu zaprzeczać, podobieństwo było uderzające. Nawet wyraz twarzy mieli podobny.
– Ona jest moją córką – powtórzył. – Trzeba dwojga, aby spłodzić dziecko.
– Tak – wyszeptała Melissa, chcąc wyrwać Violet z jego ramion i wrócić do domu. Widziała, że trudno mu było pogodzić się z faktami. Nie dość, że kochał się z panną z szanowanej rodziny, to jeszcze zrobił jej dziecko.
– Violet – powiedział łagodnie. – To ładne imię.
– Owszem – mruknęła Melissa, walcząc o zachowanie spokoju. – Kiedy się urodziła, jej oczy były niebieskie, potem zmieniły się w fioletowe. Myślałam, że tak pozostanie, ale stało się inaczej.
– Czy została ochrzczona?
– Nie, to nieślubne dziecko.
– Trzeba to naprawić. Każde dziecko powinno być ochrzczone.
Melissa spojrzała na niego twardo.
– Co to ma dla ciebie za znaczenie? Przecież w ogóle jej nie znasz.
– Nie z mojej winy, i jest to coś, co zamierzam zmienić. Jestem odpowiedzialny za jej pojawienie się na świecie. Chcę pomóc.
– Violet jest moją córką. To oznacza, że ja podejmuję decyzje, które jej dotyczą.
Laurence spojrzał na Melissę, jakby miał zaraz wybuchnąć.
– Przekonamy się. Nie należy wychowywać dziecka samotnie.
– Mam rodziców, którzy mi pomogą.
– Nie zawsze będziesz mogła liczyć na ich pomoc. Powołaliśmy Violet do życia, dlatego musimy zadbać o jej los – powiedział, oddając jej dziecko.
Melissa poczuła nagły przypływ złości. Przypomniała sobie, jak bardzo czuła się zawiedziona, gdy zostawił ją w Spring Gardens. Jaka była głupia i naiwna. Pomimo uczuć, które w niej wzbudził, wstydziła się, że tak szybko mu uległa. Zapłaciła wysoką cenę za brak doświadczenia i naiwność. Patrzyła teraz na niego chłodno, bez śladu emocji.
– Ta noc w Spring Gardens wiele mnie nauczyła. Wbrew temu, co musiałeś wtedy pomyśleć, nie miałam doświadczenia. Oprócz ciebie żaden inny mężczyzna nie dotknął mnie ani wcześniej, ani później – powiedziała.
– Dziękuję, że mi powiedziałaś. Ale teraz znam Violet, widziałem ją, więc nie mogę tak po prostu odejść.
Melissa nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jej serce biło tak głośno, że pewnie to słyszał. Co właściwie zamierzał zrobić? Zabrać jej Violet? Nigdy do tego nie dopuści, nie zniosłaby kolejnego upokorzenia. Zapragnęła jak najszybciej uciec, zrobiła krok do tyłu, ale potem stanęła, porażona mocą w jego oczach.
– Nie musisz się mnie bać, Melisso.
– Nie boję się – skłamała. – A co ze mną?
Przyjrzał się jej uważnie. Podszedł bliżej, jego zniewalający urok od razu pobudził jej zmysły. Podniósł brew, jakby dobrze wiedział, co się z nią dzieje.
– Co do tego… zobaczymy. Czy pomysł mojego zaangażowania w życie Violet wydaje ci się niesmaczny? Zwyczajem jest, że ojciec dziecka uczestniczy w jego życiu. – Melissa prawie cofnęła się pod naporem jego zaciętego spojrzenia, ale wytrzymała i nie dała zbić się z tropu.
– Nie uważam, że pomysł jest w jakikolwiek sposób niesmaczny, jednak choć tak bardzo chcesz być częścią życia Violet, musisz zrozumieć, że odkąd zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży, sama podejmowałam wszystkie decyzje. Nic nie poradzę, pomysł dzielenia się z kimś tą odpowiedzialnością wydaje mi się co najmniej dziwny. W każdym razie muszę się oswoić z tą myślą.
Spojrzał na nią twardo, potem skinął głową i ujął jej podbródek.
– Rozumiem więcej, niż ci się wydaje. Widzę, że nie było ci łatwo. Ale nasza córka jest pięknym dzieckiem. Dziękuję za to, co zrobiłaś dla niej podczas mojej nieobecności. Wierz mi, gdybym wiedział o jej istnieniu, nie zostawiłbym cię na pastwę losu. – Opuścił rękę i podszedł do konia. – Rozumiem, że mieszkasz w pobliżu?
Jego dotyk był jak pieszczota. Poczuła dreszcz ciepła i chciała, żeby jej nigdy nie puszczał.
– Tak, około mili.
– W takim razie pojadę z tobą. Bez wątpienia musiałaś odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. Jak zareagowali twoi rodzice, gdy dowiedzieli się, że urodzisz nieślubne dziecko?
– Matka gniewem, co było nie do zniesienia. Martwiła się głównie tym, co pomyślą inni. Nie chciała, żeby znajomi i sąsiedzi ze mnie szydzili. Mój ojciec był zdenerwowany i załamany. Matka proponowała, żebym wyjechała, urodziła dziecko i pozwoliła je adoptować jakiejś bezdzietnej parze. Nie mogłam tego zrobić. Oddanie dziecka byłoby dla mnie koszmarem.
Zapadła cisza. Każde z nich pogrążyło się w rozmyślaniach.
– Dzięki Bogu, że jej nie oddałaś – powiedział po chwili. – Walczyłaś o nią jak lwica, prawda?
– Nie mogłam zrobić nic innego. Chociaż moja matka jest silną kobietą, wygrałam walkę o zatrzymanie Violet. Nie chciałam słyszeć o oddaniu jej do adopcji. Kiedy matka zrozumiała, że nie ustąpię, zasugerowała, żebym wyjechała, a kiedy wrócę z dzieckiem, powiedziała wszystkim, że niespodziewanie owdowiałam.
– Rozumiem, że ten pomysł też nie przypadł ci do gustu?
– Nie. Nie chciałam żyć w kłamstwie. Kiedy otrząsnęłam się z początkowego szoku, skupiłam się na macierzyństwie. Postanowiłam spojrzeć w przyszłość, na moje nowe życie. Wiedziałam, że wszystko się zmieni, stracę przyjaciół, a sąsiedzi mnie potępią. Jednak po wielu przemyśleniach stwierdziłam, że to nieważne. Teraz spędzam dużo czasu z moją piękną córką, każdą wolną chwilę.
Laurence rzucił jej spojrzenie pełne podziwu.
– Wydajesz się bardzo odpowiedzialną młodą kobietą. Mogę tylko przeprosić, że nie było mnie przy tobie, by cię wspierać. Kiedy rozstaliśmy się tamtej nocy, nie miałem pojęcia, kim jesteś ani gdzie mieszkasz. Naprawdę uwierzyłem, że jesteś służącą.
– Wiem. Chciałam, żebyś tak myślał. To były moje osiemnaste urodziny i kiedy pokojówka powiedziała, że idzie na zabawę do Spring Gardens, nie mogłam oprzeć się pokusie. Ja też chciałam się zabawić, zapomnieć na chwilę o konwenansach i wyrwać się spod skrzydeł matki.

Melissę nużą konwenanse, pragnie silnych emocji i nieskrępowanej zabawy. Wymyka się w przebraniu służącej na zabawę i oszołomiona wolnością, spędza noc z nieznajomym. Konsekwencje tej eskapady okryją ją niesławą i wykluczą z towarzystwa. Kilkanaście miesięcy później spotyka ojca swego dziecka, lorda Laurence’a Maxwella. Nie oczekuje od niego wsparcia, ale Laurence nalega, by dla dobra córeczki wzięli ślub. Ceni honor, okazuje się troskliwym ojcem i mężem. Jednak Melissę drażni, że mąż oczekuje od niej posłuszeństwa. Chce rozkazywać kobiecie, która odważyła się urodzić i zatrzymać nieślubne dziecko. Jeśli mu na niej naprawdę zależy, powinien poszukać innej drogi do jej serca...

Zostań ze mną, Zagadki przeszłości

Carol Marinelli, Kali Anthony

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1161

ISBN: 9788327691880

Premiera: 20-04-2023

Fragment książki

Zostań ze mną – Carol Marinelli
– Co oni z tobą zrobili?
Prawie trzydzieści lat temu sześcioletni Galen Pallas usłyszał w głosie swojej babci zmęczenie, gdy wszedł do domu położonego na wzgórzach greckiej wyspy Anapliro.
Czarne włosy Galena były posklejane błotem, ubrania podarte, a na twarzy miał siniaki, więc było jasne, że znów wpakował się w tarapaty…
Znów też wyglądało na to, że była to jego wina.
– Galen! – Babcia nie była zachwycona, gdy się dowiedziała, dlaczego chłopcy znów zebrali się, żeby mu dołożyć, i winą obarczała Galena. – Nie mówi się nauczycielce, że przez wakacje zrobiła się większa.
– Ale ona mi tak powiedziała… – Galen zmarszczył brwi. To była pierwsza rzecz, jaką każdy mu mówił!
Babcia odwróciła się od pieca i rozłożyła ręce.
– Chodzi mi o to, że nie należy komentować czyjegoś rozmiaru… – Babcia podniosła wzrok, szukając wsparcia w niebiosach, i odmówiła modlitwę po nosem. – Jestem już na to za stara…
– Zresztą im nic nie mówiłem – zauważył. – Tylko nauczycielce.
– Chłopcy już tacy są, a ty ich sprowokowałeś. Zaufaj mi – naciskała babcia. – Czasem lepiej jest nic nie mówić, a nawet skłamać. Pierwsza myśl nie zawsze jest tą właściwą. Obrażasz ludzi, Galen…
Babcia nakryła do stołu i podała kolację. Choć Galen zamknął oczy, gdy odmawiali modlitwę, myślami był gdzie indziej.
– Nigdy nikogo bym nie kopnął, nie opluł ani nie wyzwał, nieważne, jak bardzo by mnie obrazili – powiedział w końcu.
A oni obrażali go niemal codziennie! Nazywali robotem przez jego powściągliwy sposób bycia. Śmiali się z niego, bo mieszkał na wzgórzach razem z szaloną babcią, jak ją nazywali. To prawda, była ekscentryczna, płakała w kościele, a czasem i na ulicy. Galen wiedział, że odchodziła od zmysłów z powodu żałoby po stracie rodziny. Jego dziadek umarł, zanim Galen się urodził, a gdy miał dwa lata, jego rodzice zginęli w wypadku, w którym też brał udział.
Został sam z babcią, która musiała go wychowywać, a nie było to łatwym zadaniem – jak mu często powtarzała.
– Jesteś inny, Galen…
Patrzył, jak szklanka z wodą drży w jej dłoni, i był nieszczęśliwy, że przysparza jej tyle kłopotów.
– Zawsze najpierw pomyśl, zanim coś powiesz. Przecież chcesz być taki jak wszyscy, prawda?
Jako dziecko, a potem nastolatek, Galen po prostu nie potrafił.
Ale jako dorosły mężczyzna…
Jego niesamowity umysł wkrótce okazał się bardzo pożądany i świat szybko uznał, że będzie mądrzej i korzystniej dostosować się do niego.

– Galen… – Asystentka postawiła na jego biurku kubek z kawą, co jednak pozostało niezauważone, ponieważ był całkowicie pochłonięty pracą. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale Costa ciągle wydzwania. Twierdzi, że mieliście się spotkać z Leo na kolacji w V’s.
Restauracja znajdowała się naprzeciwko głównej siedziby jego firmy w Kolonaki, bardzo drogiej dzielnicy Aten. Razem z Costą kupili niegdyś zrujnowany budynek, w którym teraz pracowali, choć zajmowali się zupełnie różnymi działkami. Costa pracował w nieruchomościach, natomiast pasją Galena była technologia. I teraz był naprawdę zajęty.
– Nie – odparł. – Powiedziałem mu, że nie dam rady.
– Jasne.
– Kristina! – zawołał za nią. – Czy dzwonili rano z domu opieki w sprawie planu zabiegów?
– Tak. – Skinęła głową. – Wszystko jest w raporcie.
– Właśnie widzę. – Galen odetchnął. Gdyby chodziło o babcię, pojechałby choćby zaraz. Nalegał jednak, żeby mu nie przeszkadzać, a z domu opieki dzwonili bardzo często. – Daj mi znać, gdyby dzwonili w sprawie zabiegów.
– W porządku.
Usłyszał lekkie znużenie w jej głosie, co mu przypomniało, że była w zaawansowanej ciąży.
– Może idź do domu? – zasugerował.
– Nie potrzebuję specjalnych względów.
– Nic z tych rzeczy. Czeka nas pracowity weekend i chcę, żebyś była w formie.
Galen był po wieloma względami genialny… matematycznie, technicznie, finansowo… Jeśli chodzi o wygląd, był bardzo przystojnym, postawnym, mężczyzną o orzechowych oczach i pięknym ciele. Jego gęste, czarne włosy były idealnie przystrzyżone – gdy tylko znalazł na to czas. Nawet jak na ateńskie standardy jego strój odznaczał się nienaganną elegancją. Choć moda go tak naprawdę nie interesowała. Jego umysł zaprzątały ważniejsze sprawy.
Liczby. Jedzenie. Seks. Albo liczby. Seks. Jedzenie.
Głównie jednak liczby.
Wykresy.
Kody.
Programowanie…
Galen nie zauważył, że wokół jego przeszklonego biura gasły światła – kazał przyciemnić szyby. Nie zwrócił uwagi na ekipę sprzątającą – wiedzieli, żeby nie wchodzić do jego gabinetu, gdy jest pogrążony w pracy.
Wokół świata Galena orbitowało wiele satelitów: dział prawny, administracja, social media, obsługa techniczna… Lista ciągnęła się w nieskończoność, ale Galen nienawidził zamieszania, jakie tworzyły, więc zazwyczaj pozostawały poza jego kręgiem zainteresowania.
Na miejscu jednak, poza deweloperami, analitykami i programistami działała mała i bardzo ważna armia, która pracowała całymi dniami – z jednym leniwym wyjątkiem – aby Galen i jego zespół mogli w pełni zająć się technologiami.
Zmarszczył brwi, słysząc szybkie pukanie do drzwi, nie oderwał się jednak od pracy, dopóki nie usłyszał swojego imienia.
– Galen.
– O co chodzi? – westchnął, widząc Costę. – Mówiłem już, że nie uda mi się dotrzeć… – Choć, prawdę mówiąc, był już trochę głodny. – Może szybka kolacja?
– Już prawie północ, Galen.
– Och! – Już dawno stracił poczucie czasu.
V’s generalnie nie sprzedawało jedzenia na wynos, jednak zawsze istniały jakieś wyjątki i Costa podał mu pudełko.
– Proszę.
– Dzięki.
Szef kuchni prawdopodobnie rozpłakałby się, widząc, jak starannie przyrządzona jagnięcina skropiona jego popisowym sosem razem z młodymi ziemniakami i chrupką sałatą została zawinięta w pitę.
– Jak sprawy? – spytał Costa.
– Chcesz długą czy krótką odpowiedź? – spytał Galen, świadomy, że ludzie zwykle tracili zainteresowanie, gdy zaczynał mówić o pracy.
– Nie zrozumiem ani jednej, ani drugiej – przyznał Costa. – Tendencje…
– Wstępne ICO poszło bardzo dobrze.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – uśmiechnął się Costa.
– Pozyskiwanie środków. Choć wciąż jest…
Zauważył, że Costa się odwrócił, więc wziął spory kęs pity, ale wtedy zauważył, że przyjaciel wyciągnął z torby butelkę szampana i dwa kieliszki.
– Co to? – spytał Galen, przełykając pospiesznie, podczas gdy Costa otworzył butelkę. – Zamierzasz wyznać mi miłość? – zażartował. – W takim wypadku to będzie musiało poczekać, bo muszę się teraz skupić na pracy…
– Mam wieści, Galen – odparł Costa, podając mu kieliszek.
– W porządku…
– Dobre wieści – dodał, najwyraźniej sugerując mu, jak ma zareagować. – Mary i ja pobieramy się.
– Mary? – Galen zmarszczył brwi. Prawdę mówiąc, nie nadążał za jego życiem uczuciowym, ale Mary najwyraźniej była jego ostatnią dziewczyną. – To coś poważnego? – upewnił się. – Przecież dopiero co się poznaliście…
Był nieco zmieszany. Nie miało to nic wspólnego z jego poglądami na temat związków i małżeństwa, a raczej z faktem, że Costa nie był typem monogamisty. Jednak choć Galen nie mógł się doczekać, żeby wrócić do pracy, to rzeczywiście były dobre wieści, zapanował więc nad zniecierpliwieniem i podniósł kieliszek.
– Yamas…
– Yamas – odparł Costa, dołączając do toastu, po czym odstawił kieliszek. – Chciałbym, żebyś był moim koumbaros, Galenie.
– Ja? – Costa prosił, żeby został jego świadkiem. – Czy to nie oznacza, że będę musiał wygłosić przemowę i…
– Zgadza się. – Skinął głową. – Przemowy, tańce, spędzanie czasu wśród ludzi i wszystko, czego nienawidzisz… – uśmiechnął się. – Posłuchaj, znamy się od zawsze… To musisz być ty.
– Cóż… – Galen zamrugał. – Dziękuję. – Był jednocześnie oszołomiony i wzruszony, choć nie był pewien, czy nie został w coś wrobiony. W końcu chodziło o Costę! – No więc – zaczął, przypominając sobie wszystko, co wiedział na temat przyszłej panny młodej – Mary jest Brytyjką?
– Zgadza się.
– I tam zamierzacie się pobrać?
– To jeszcze nie zostało postanowione… – Costa bawił się korkiem od szampana. – Mam nadzieję, że ślub odbędzie się w moim hotelu w Londynie. – Costa był bardzo skryty wobec większości ludzi, jednak do Galena miał pełne zaufanie. – Ojciec Mary siedzi tam w więzieniu. Staram się załatwić mu przepustkę, żeby zrobić jej niespodziankę.
– Mam bardzo dobrego prawnika w Wielkiej Brytanii… – zaproponował Galen.
– Już się do niego zwróciłem – przyznał Costa. – W każdym razie zamierzamy się tam pobrać i spędzić trochę czasu z jej ojcem, a potem wrócić do Anapliro i tu urządzić wesele.
Galen poczuł ucisk w żołądku na samo wspomnienie wyspy. Opuścił ją jako nastolatek i oczywiście wracał tam czasem, żeby odwiedzić babcię, która teraz mieszkała w domu opieki niedaleko stąd, więc tak naprawdę nie był tam już od dawna. Nie czuł ani potrzeby, ani chęci powrotu na Anapliro. Tak naprawdę nienawidził tego miejsca.
Musiał jednak w końcu zająć się rodzinnym domem, który z pewnością popadał w ruinę. Było to jedno z zadań, które wciąż odkładał, ale to wesele mogło być dobrą okazją, żeby w końcu się za to zabrać.
– Wielkie wesele w Anapliro – powiedział Galen, starając się skupić na rozmowie, planach ślubnych i wszystkim tym, co go w ogóle nie interesowało. Jednak gdy chodziło o przyjaciół, potrafił słuchać.
– Nie – poprawił go Costa. – Bez ojca Mary to nie byłoby w porządku, ograniczyłem więc przyjęcie do dwunastu osób, wliczając w to nas… – Wskazał na Galena.
– I pannę młodą – dodał Galen.
– W rzeczy samej. Będzie też Leo i Deacon, oczywiście Yolanda… – matka Costy – oraz twoja osoba towarzysząca.
– Nie zamierzam nikogo zapraszać – odparł Galen, choć Costa go nie słuchał.
Nie mógł uwierzyć, że siedzą tu razem, dyskutując o ślubie Costy. Obaj mężczyźni byli zdeklarowanymi kawalerami, choć na zupełnie innych zasadach. Costa ciągle się z kimś umawiał i prosił asystentkę Galena o dokonywanie rezerwacji i wysyłanie kwiatów, gdy sprawy zaczynały się układać nie po jego myśli. A jeśli chodzi o Galena… Cóż, kwiaty nie były konieczne, gdy sprawy ograniczały się jedynie do seksu i choć mogło się to wydawać wyrachowane, ani Galen, ani jego partnerki nie dbały o zdanie innych.
Telefon Galena zaczął dzwonić.
– Myślałem, że wszystkie połączenia przekierowałeś do Kristiny. – Costa zmarszczył czoło. – Cały wieczór próbowałem się do ciebie dodzwonić…
Galen nie odpowiedział, odczytując wiadomość od jednej z partnerek.
„Spotkanie?”
Odpowiedział szybko:
„Teraz nie mogę.”
Dodał na końcu smutnego emotikona i po chwili w odpowiedzi otrzymał takiego samego.
Jego życie seksualne było cudownie nieskomplikowane.
Teraz jednak skupił się z powrotem na Coście, który najwyraźniej miał już wszystko zaplanowane.
– Z pewnością obrażę wiele osób, organizując tak małe wesele – przyznał – jednak potem urządzimy dla wszystkich wielką imprezę na wyspie…
– Pias to avgo kai kourefto. – Galen wzruszył ramionami. Oznaczało to mniej więcej tyle, co sytuację bez wyjścia, w której znalazł się Costa. – To nie twoje zadanie, żeby wszystkich zadowolić. Zresztą na Anapliro to będzie niemożliwe.
– Cóż, to prawda, będę musiał jakoś udobruchać miejscowych, skoro w przeciwieństwie do ciebie nie zerwałem wszystkich kontaktów. – Costa zaprojektował i sfinansował tam luksusowy kompleks wypoczynkowy. Niegdyś biedna i podupadająca wyspa stała się teraz miejscem, w którym odpoczywali najbogatsi. – Nie widziałeś jeszcze mojego hotelu.
– Wiem – odparł Galen. Costa od dawna naciskał, żeby się tam wybrał, ale zawsze udawało mu się od tego wykręcić. To prawda, od dawna odkładał wyprawę na Anapliro i oczywiście nie zamierzał przegapić ślubu Costy tylko dlatego, że nienawidził tego miejsca.
– Kiedy planujesz zorganizować wesele? – spytał. – Dopilnuję, żeby przesunąć wszystko, co mam w tym terminie zaplanowane.
– Galen – zaczął Costa, stukając lekko korkiem o blat biurka – wesele jest w sobotę.
– Słucham? – Galen już dawno się nauczył, żeby nie mówić tego, co mu od razu przychodzi na myśl, i tylko pokręcił głową. – To niemożliwe!
– Wręcz przeciwnie – odparł Costa. – Jutro lecimy do Londynu, ślub jest następnego ranka, a wieczorem lecimy na Anapliro. – Costa zaczerpnął powietrza. – Wiem, że to na ostatnią chwilę…
Ostatnią chwilę?
Nie było możliwości, żeby Galen mógł tam być. W sobotę miał bardzo ważne spotkanie, musiał też dopilnować najnowszych aktualizacji systemu. Każdą godzinę miał starannie zaplanowaną.
Nawet seks musiał poczekać!
Choć Galen nie mógł się spodziewać nagłych planów Costy, ten był jak najbardziej świadomy, jak ważne były dla Galena najbliższe dni.
– Galen – odezwał się Costa – wiem, że to dla ciebie nie najlepszy czas, ale musisz mi uwierzyć, że mam powody, by żenić się właśnie teraz i tak szybko, i nie jest to, o czym myślisz. Mary nie jest w ciąży.
– Dlaczego miałbym o tym myśleć?
Costa się roześmiał, sięgnął po kieliszek i westchnął.
– Sporo się dzieje…
Galen zmarszczył brwi, słysząc nagłą powagę w głosie przyjaciela.
– To poważne sprawy, ale naprawdę nie mogę o tym mówić.
– W porządku. – Galen nigdy nie był wścibski. Dramaty i plotki działały mu na nerwy i nigdy się w nie nie angażował.
– Naprawdę zależy mi na twojej obecności.
Galen z wielu powodów nie mógł wziąć udziału, a jednak… Znali się z Costą od tak dawna. I z Leo Aratim.
Choć wszyscy teraz odnosili sukcesy, nie zawsze tak było. Łączyła ich przeszłość, którą tylko ci pochodzący z Anapliro mogli zrozumieć.
Poddaj się lub cierp – tak brzmiało niepisane motto tej wyspy.
Wszyscy trzej, każdy na swój sposób, sprzeciwili się temu pierwszemu i przetrwali to drugie. Jeśli nie byłeś jednym z popularnych dzieciaków lub prześladowców, jeśli w jakikolwiek sposób byłeś inny… twoje życie przypominało piekło.
Ojciec Costy odszedł, gdy Yolanda zachorowała. Jego rodzice byli pierwszymi rozwodnikami na wyspie.
Leo naprawdę wiele przeszedł – z powodu tego, że był drobny, ale przede wszystkim ze względu na jego delikatny charakter i sposób bycia.
A Galen, cóż…
– Wiesz, że będę… – powiedział Galen. – Zaraz napiszę do Kristiny… wszystko ustalę… – przerwał. Zwykle nie wahał się i zasypywał asystentkę wiadomościami o dowolnej porze dnia i nocy, jednak wbrew pozorom miał na względzie fakt, że zbliżał się termin jej porodu.
– Wszystko załatwione. – Costa machnął ręką. – Loty i tak dalej. Noclegi w Londynie zarezerwowane, a na Anapliro masz najlepszy apartament. Jest naprawdę wspaniały, najlepszy w całym kompleksie hotelowym.
– Czy nie powinien więc być przeznaczony dla pary młodej?
– Moja willa jest lepsza. – Costa uśmiechnął się i dolał Galenowi szampana.
– Ależ oczywiście.
– Leo i Deacon zatrzymają się w apartamencie dla nowożeńców.
– Jestem pewien, że to docenią.
– A może zostaniesz na parę dni?
– Nie zamierzam uczestniczyć w waszym miesiącu miodowym, Costa.
– A ja cię nie zapraszam, ale minęły lata, odkąd wyjechałeś i…
– Nie mam powodów, żeby tam wracać – przerwał mu Galen. – Twój ślub to wyjątek.
Niestety wyjątkowo niedogodny.
Zaraz po wyjściu Costy Galen zaczął rozsyłać pospieszne wiadomości do Joe i zespołu deweloperów, nakazując im, by natychmiast się tu zjawili. Pomimo późnej pory wysłał też krótką wiadomość do Kristiny, prosząc, by się spakowała i wysłała informacje do hotelu w Londynie i kurortu na wyspie, żeby byli przygotowani na jego przyjazd.
Poza tym w odniesieniu do Anapliro…
„Upewnij się, żeby był dobry dostęp do internetu!”
Costa twierdził, że kurort był wspaniały i niezwykle luksusowy, ale w końcu Galen tam dorastał. Było to wtedy bardzo ubogie miejsce.
Merda! Zaplanowane na sobotę ogłoszenie było nie tylko ważne, ale przygotowane z myślą o wywarciu jak największego wrażenia.
Wszystko wzięto pod uwagę…
Z wyjątkiem tego cholernego ślubu!

Roula Drakos była raczej pewna, że ma najlepsze biuro na świecie.
Cóż, może to nie było do końca jej biuro, ale często podczas pracy patrzyła na bezkresny nieboskłon stapiający się w oddali z Morzem Egejskim. Pracowała w kurorcie od pięciu lat i piękno tutejszej przyrody wciąż ją zachwycało.
Dziś jednak nie miała czasu na choćby chwilę przerwy.
Ruszyła w stronę recepcji i do prawdziwego miejsca pracy. Siadając za biurkiem po raz pierwszy od przybycia do pracy, Roula Drakos, menedżerka obsługi gości, sprawdziła listę rzeczy do zrobienia. Odgarnęła z twarzy rudy lok, sięgnęła po kostkę ulubionej czarnej czekolady i zaczęła przeglądać listę wymagań poszczególnych gości, by się upewnić, że wszystko zostało załatwione. Nagle uśmiechnęła się, widząc imię dawnego przyjaciela.
Galen Pallas wraz z osobą towarzyszącą.
Wśród gościu na wyspie Anapliro rzadko można było spotkać znajomą twarz. Choć miejscowi często wracali na wyspę, mało kto mógł sobie pozwolić na pobyt w tym hotelu.
Leo Arati był znanym projektantem mody i bywał tu regularnie, ale Galen…
Nie.
Wiedziała, że przyjaźnił się z właścicielem, Costą, ale Roula nie widziała go od… Zamyśliła się… Od dziewiętnastu lat.
Cóż, tak naprawdę nie byli przyjaciółmi. Galen był parę lat starszy, ale zawsze był dla niej bardzo miły.
Wtedy nazywała się jeszcze Roula Kyrios.

Zagadki przeszłości – Kali Anthony
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz, Moretti.
Męski głos w słuchawce brzmiał groźnie, ale nieszczerze. Stefano wychwytywał każdy niuans: wyższy niż normalnie ton, subtelne drżenie. Jego rozmówca, jeszcze jeden bezwartościowy członek arystokracji Lasserno, rzeczywiście miał powód do zmartwienia. Był kolejnym złodziejem okradającym własny kraj, którego Stefano miał zamiar wyrwać z korzeniami, jak chwast. Stefano rozparł się w antycznym skórzanym fotelu, który skrzypiał pod jego ciężarem. Wszyscy najpierw się wypierali. I jak do tej pory, wszyscy w końcu wyznawali prawdę. Kłamcy. Co do jednego. Wszystkich ich doprowadzi do upadku, jeśli nie dadzą mu tego, czego żądał. O upadaniu na samo dno wiedział wszystko. Stefano Moretti, hrabia Varno, były prywatny sekretarz księcia Lasserno, Alessia Arcuriego, poległ na końcu drogi wybrukowanej dobrymi intencji miesiąc temu. Z jego popiołów powstał mężczyzna o sercu z kamienia twardszego niż diamenty.
– Przywykłem, by zwracano się do mnie Wasza Ekscelencjo, ale nie będę się obrażał.
Stefano zdawał sobie sprawę, że wiadomość o jego upadku przestała już być tajemnicą poliszynela. Ci, których ścigał, nabrali odwagi. Wziął głęboki, uspokajający oddech. Nie miał czasu na rozmyślania, musiał wykonać swoje zadanie. Sam je sobie wyznaczył, co nie umniejszało jego wagi. Choć nie liczył na przebaczenie, i sam sobie nie zamierzał nigdy wybaczyć tego, co zrobił, pragnął chociaż zapewnić bezpieczeństwo swojemu rodzeństwu. Donoszenie prasie o prywatnych poczynaniach monarchy zawsze kończyło się źle, zwłaszcza dla osobistego sekretarza danego monarchy, jego zaufanego powiernika i najlepszego przyjaciela. Nieważne, że Stefanem kierowały szlachetne pobudki. Gdy Alessio zasiadł na tronie po abdykacji swego niesławnego, znanego z wybryków ojca, w Lasserno zapanował strach i niepewność. Stefano zasugerował jedynie, by wykorzystali prasę do zdystansowania syna od ojca i przedstawienia go jako normalnego, godnego zaufania człowieka. Gdy Alessio odmówił, Stefano wziął sprawy w swoje ręce. Do prasy dostały się kontrolowane przecieki dotyczące sekretnych wizyt Alessia w szpitalu dla dzieci, tajnym sponsorowaniu jadłodajni dla ubogich i innych szlachetnych przedsięwzięć. Niestety Stefano nie wziął pod uwagę, że bestia może wymknąć się spod kontroli. Prasa nie zadowoliła się rzucanymi jej okruchami informacji. Rozpętali nagonkę na księcia i śledzili go dzień i noc. W rezultacie Alessio prawie stracił Hannah, niegdyś autorkę jego portretu, dziś ukochaną księżniczkę. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, para pobrała się i oczekiwała następcy tronu. I choć wydawało się, że działania Stefana nie wyrządziły trwałej szkody, musiał ponieść karę.
– Pozwól, że przypomnę ci, o co mi chodzi. – Stefano porzucił pojednawczy ton i pozwolił, by do jego słów wkradł się cień pogardy.
– Diament. Dziesięciokaratowy. Z kompletu Arcuri. Brzmi znajomo? Nie wątpię, że pamiętasz, skoro pan Giannotti donosi, że ktoś wyglądający dokładnie tak jak ty próbował mu go sprzedać tydzień temu. Choć to człowiek o wątpliwej reputacji, niewątpliwie zna się na szlachetnych kamieniach. A gdy zdał sobie sprawę, że pokazano mu klejnot królewski, natychmiast do mnie zadzwonił.
Cisza. Zawsze milkli, gdy przekonywali się, jak daleko nadal sięgały jego wpływy. Nie mógł sobie pozwolić na porażkę, od tego zależała przyszłość jego brata i siostry. Rodzina Morettich była nierozerwalnie związana z tronem, od pokoleń. A on sprzeniewierzył się kilkusetletniej służbie przez swe nieodpowiedzialne działania. Nie chciał, by jego rodzeństwo na zawsze utknęło w złotej klatce Lasserno, wzgardzone i zhańbione. Obiecał, że umożliwi im wyzwolenie się z obowiązków wobec tronu, by mogli rozpocząć nowe życie. Zamierzał dotrzymać słowa, zanim dosięgnie ich jego infamia. Plotki zataczały coraz szersze kręgi, niektórzy już zaczynali się odwracać od rodziny Morettich.
– Wydaje ci się, że jesteś cwany – zachrypiał głos w słuchawce – ale nikt nie wierzy, że wziąłeś urlop, by wyremontować rodzinny zamek.
Tak brzmiała oficjalna wersja wydarzeń, usprawiedliwiająca nagłe zniknięcie Stefana. Dawny najlepszy przyjaciel i pracodawca zdobył się na ten szlachetny gest i zgodził się nie wyjawić prawdy. Stefano uważał, że nie zasługuje na ten akt łaski.
– Nie obchodzi mnie, co myślą ludzie – warknął, z trudem powściągając trawiącą go wściekłość. Cierpliwości, zganił się w myślach. Po pierwsze, musiał odzyskać klejnoty, których ojciec Alessia pozbył się tuż przed abdykacją, jakby były nic niewartymi świecidełkami. Po drugie… Druga część jego planu okazała się o wiele trudniejsza do przeprowadzenia, niektórzy mogliby nawet stwierdzić, że była niewykonalna…
– Rzemieślnicy, którzy zjeżdżają się zewsząd, by zaproponować mi swoje usługi przy remoncie zamku, zadają kłam plotkom.
Praca dla Alessia nie pozwalała Stefanowi na opuszczenie stolicy, a jego młodsze rodzeństwo, zajęte realizacją własnych marzeń, nie zauważało pękających ścian i psujących się instalacji. Od śmierci ojca cztery lata wcześniej ciężar utrzymania zamku spoczął na barkach Stefana. Może i okrył nazwisko Morettich hańbą, ale mógł jeszcze uratować rodzinny zamek, który wieńczył wzgórza północnej prowincji Lasserno od pięciuset lat. Stefano nadal był hrabią, nawet jeśli nie zasługiwał już na swój tytuł.
– Doszły mnie słuchy, że masz jeszcze inne problemy – rzucił podły typ, by odzyskać przewagę, która raptownie wymknęła mu się z rąk.
Trafił celnie. Stefano przymknął oczy. Celine. Czymże była jeszcze jedna strzała w jego krwawiącym sercu? Zapewne to ona rozpuściła plotki, bo Alessio nigdy by go nie wydał, co do tego Stefano nie miał żadnych wątpliwości. Gdy postanowił zachować się honorowo i zrezygnował ze swej pozycji, miał nadzieję, że Celine okaże mu zrozumienie. Od pięciu lat stanowili parę, od trzech lat byli zaręczeni i planowali wspólną przyszłość. Celine, arystokratka z Lasserno, wyznała mu miłość już na samym początku ich związku, i wydawała się zachwycona, gdy jej się oświadczył. Mieli się pobrać zaraz po koronacji Alessia. Jednak rzuciła go zaraz po tym, jak odszedł z dworu Alessia i powrócił do Varno. Słowa, którymi go pożegnała, nadal rozbrzmiewały mu w uszach.
– Jesteś nikim, Stefano, jeśli nie pracujesz dla następcy tronu.
Przez tyle lat zapewniała go, że zasługiwał na coś więcej niż rola sekretarza, podburzała, by poprosił o awans, jakby tytuł hrabiego Varno nic w jej oczach nie znaczył. Nie przejmował się jej sugestiami, zajęty wspieraniem przyjaciela po abdykacji króla, który pogrążył królestwo w finansowym chaosie. Celine miała niestety rację. Utrata pozycji na dworze oznaczała natychmiastowy ostracyzm i pogardliwe odrzucenie. Zdrada smakowała gorzko. Ale Stefano nie był naiwny, wiedział, że informacja była najcenniejszą walutą, a wieść o jego upadku nakręciła spiralę okrutnych plotek. Celine postanowiła się bronić przed pójściem na dno razem ze Stefanem i zdystansowała się od narzeczonego. Sam zdradził swego najlepszego przyjaciela, więc nie miał prawa oceniać Celine. Słusznie zrobiła, zostawiając go. Nie zasługiwał na przebaczenie. Na co komu zhańbiony zdrajca? Odchodząc, zabiła w nim resztki nadziei na jakąkolwiek przyszłość. Stefano zacisnął palce tak mocno, że prawie zgniótł telefon.
– Skoro masz taki dobry słuch, to zapewne słyszysz już, jak się zbliżam? Nie uciekniesz mi, nie łudź się. – Stefano musiał dopiąć swego, by móc nadal chodzić z wysoko uniesioną głową, nie był gotów zrezygnować z tych resztek godności, jakie mu pozostały.
– Nie masz żadnych dowodów oprócz słów przestępcy. – Tamten jeszcze się bronił.
– Mam nagrania z kamer przemysłowych i pisemne oświadczenie signora Giannottiego. To powinno wystarczyć.
W słuchawce zapadła pełna napięcia cisza.
– Jego Wysokość sam mi go dał.
W końcu, pomyślał z pogardą Stefano. Najpierw kłamstwa, potem targowanie się. Wszyscy zachowywali się tak samo. Trzecia faza to złość. Stefano nie mógł się doczekać ostatecznej konfrontacji.
– Być może, ale obecny władca oczekuje, że oddasz klejnot. To skarb narodowy, nie prywatna własność. – Stefano starał się nie uciekać myślami do swej niepewnej przyszłości. Nieotwarte listy na biurku i nieodebrane połączenia telefoniczne nie zwiastowały niczego dobrego. Tym bardziej musiał się skupić na swoim zadaniu. Dość miał żałosnych jęków złoczyńców, którzy nie potrafili przyznać się do winy, wyrazić skruchy i z godnością przyjąć konsekwencji swych podłości.
– Oddasz diament księciu i o wszystkim zapomnimy. – Stefano nie miał prawa składać takich obietnic, ale nie dbał o to. Musiał odzyskać diament, tylko to się liczyło.
– A jeśli nie, dopadnę cię, spadnę na ciebie jak lawina i zgniotę jak robaka. Zostanie tylko mokra plama.
– To… może potrwać.
Nareszcie. Drań skapitulował. Był słaby, jak oni wszyscy. Bez kręgosłupa. Dzięki roli obrońcy korony, jaką od stuleci piastowała jego rodzina, i która często mu ciążyła, Stefano potrafił odróżnić dobro od zła. Powinien był bronić swoich przekonań do końca, skonfrontować się z Alessiem, zamiast popełnić ten brzemienny w skutkach błąd, jakim okazało się wejście w układ z prasą za plecami księcia.
– Znaj moją hojność, dam ci dwa dni. Ale pamiętaj: widzę i słyszę wszystko. Nie ma jubilera, pasera ani złodzieja w Europie, który by nie wiedział, że skradziono diament królewski. Wszyscy oni, na moją prośbę, szukają go. Masz dwa dni.
Zakończył rozmowę i rzucił telefon na blat biurka. Po każdej rozmowie z jednym z tych głupców czuł się zbrukany. Może sam nie był kryształowy, ale nigdy nie zniżył się do kradzieży dziedzictwa narodowego. Stefano wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz zalegał śnieg, zima nie chciała odpuścić, choć dawno już powinna nadejść wiosna. Na szczęście odesłał pracowników do domu kilka dni wcześniej, bo prognozy pogody zapowiadały kolejną śnieżycę. Ogrzewanie w zamku szwankowało ostatnio, więc w większości zamkowych komnat panował okrutny chłód. Pracownicy nie powinni cierpieć przez niego. Martwili się o niego, ale zapewnił ich, że sobie poradzi. I tak korzystał zaledwie z kilku pomieszczeń. Fakt, że niespodziewanie długa zima odcięła go od reszty Lasserno, nie miał większego znaczenia. Zgodził się na wygnanie, gdy przyznał się do zdrady, złożył wymówienie i powrócił po trzech latach nieobecności do Varno. Musiał uratować przed ostracyzmem siostrę i brata, a wyglądanie przez okno nie popychało spraw naprzód.
Alessio wrócił za biurko i zerknął znad komputera na półpełną butelkę grappy – swego jedynego kompana podczas długich, zimowych dni w zamku. Nalał sobie porządną porcję rozgrzewającego alkoholu do szklanki i wziął porządny łyk. Poczuł pieczenie w żołądku, ciepło dodało mu sił na kilka godzin wytężonej pracy nad drugą częścią jego planu.
„Jeśli uda ci się odnaleźć Serce Lasserno, dam ci wszystko, o co poprosisz” – obiecał mu książę. Wtedy, z pychą, która zwiastowała późniejszy upadek, Stefano zażartował, że wystarczy stanowisko premiera. Obaj byli wtedy młodzi i naiwni, marzyli o wielkich sukcesach, takich jak odnalezienie Serca Lasserno, pierścienia koronnego, zaginionego po tym, jak pod koniec drugiej wojny światowej powierzono go na przechowanie zagranicznemu żołnierzowi. Jeśli Stefano odzyska klejnoty królewskie i odnajdzie pierścień koronny, umocni swą pozycję i będzie mógł wrócić do pałacu z wysoko uniesioną głową. Niestety od zaginięcia pierścienia upłynęło sporo czasu, co działało na jego niekorzyść.
Stefano otworzył dokument przesłany mu mejlem przez prywatnego detektywa. Ile by nie utopił pieniędzy w poszukiwanie australijskiego żołnierza, jedyne co miał, to brzmiące niewiarygodnie imię i nazwisko: Art Cacciatore. Prawdopodobnie ktoś taki nigdy nie istniał, stwierdził ze zniechęceniem Stefano. Zerknął na szklankę z trunkiem, która kusiła zapomnieniem, ale na razie musiał skupić się na swoim zadaniu. Gdy je wykona, obiecał sobie, będzie świętować tak długo, aż opróżni wszystkie butelki zgromadzone w zamkowej piwniczce. Zniecierpliwiony zamknął laptop i przeniósł się na fotel przed marmurowym kominkiem, na którym trzaskał ogień. Czekało go nużące przeszukiwanie rodzinnych dokumentów zapakowanych do zakurzonych pudeł. Wiedział, że jeśli teraz podda się zmęczeniu, frustracji i wyrzutom sumienia, polegnie. Nie zwykł się nad sobą użalać, więc teraz także otrząsnął się z czarnych myśli i usiadł w fotelu. W tej samej chwili rozległ się stłumiony dźwięk pukania kołatką do drzwi. Może złota rączka Bruno w końcu zdecydował się, mimo niesprzyjającej pogody, dotrzymać słowa i ocenić stan sypiącego się centralnego ogrzewania zamku? Stefano wstał i ruszył przez pusty, zimny zamek. Stukanie stawało się coraz głośniejsze, niecierpliwe.
– Idę, idę! – krzyknął po włosku.
Uporał się ze skrzypiącymi zasuwami i otworzył drzwi, wpuszczając do środka podmuch lodowatego powietrza. Na schodach ujrzał kobietę w wielkiej puchowej kurtce przypominającej blado błękitną bezę. Spod ogromnego wełnianego szala i wielkiej czapy z pomponami wystawały złote kosmyki jedwabistych loków, zarumienione policzki i uroczy czerwony nosek. W rękach ściskała wysłużoną torbę i walizkę na kółkach. Rozciągnęła pulchne wargi w szerokim uśmiechu, który rozjaśnił powietrze wokół niej. Pokusa, ocenił. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była złotowłosa pokusa o miodowych oczach i wiśniowych ustach. Turystka, ocenił.
– Nie wpuszczamy turystów – oznajmił po włosku, niezbyt przyjaźnie.
Miodowe oczy otworzyły się szeroko, kobieta cofnęła się o krok i otworzyła usta, jakby miała pisnąć ze strachu. Ale jej oczy błyszczały groźnie…
– Hrabia Moretti? Jego Ekscelencja? Nie mówię po włosku – poinformowała go, zamiast przeprosić za najście.
– Nie wpuszczamy turystów – powtórzył po angielsku, chrapliwie, ale grzeczniej.
– Nie jestem turystką. Nazywam się Lucille Jamieson. – Mówiła z akcentem, który nie brzmiał ani jak brytyjski, ani jak amerykański. Najwyraźniej jednak spodziewała się, że jej nazwisko coś mu wyjaśni.
Rzucił jej pytające spojrzenie.
– Jestem z Australii…
– Czyli turystka – przerwał jej.
– Teraz pracuję w Salzburgu, niecałe czternaście godzin drogi stąd…
– Nie jesteś z Lasserno, więc jesteś turystką. – Skrzyżował ręce na piersi.
Zauważył, że spojrzała na jego napięte bicepsy i zrobiło mu się przyjemnie ciepło. Najwyraźniej grappa zaczynała działać, stwierdził, bo nagle nabrał ochoty, by zdjąć wełniany sweter, który jeszcze chwilę wcześniej wydawał mu się niewystarczającą ochroną przed zamkowym chłodem. Lucille przygryzła pulchną dolną wargę. Iskra przyjemnego ciepła wybuchła w ciele Stefana żywym ogniem.
– Wysłałam list. Nie znalazłam pana adresu mejlowego, zdziwiłam się, bo znam tylko jedyną osobę, która nie ma poczty mejlowej – to mój dziadek. No, ale w końcu pan mieszka w zamku…
W głowie mu się zakręciło od jej miękkiego akcentu. Jedno zrozumiał na pewno – porównała go do swojego dziadka! Zdziwił się, że ta uwaga tak go ubodła, nie sądził, że ma jeszcze ego. Kobieta wyglądała młodo, ale on miał dopiero trzydzieści jeden lat, na pewno nie mógłby być jej dziadkiem! I dlaczego tak się tym przejmował?
– Nie dostałem żadnego listu, panno Jamieson – burknął i natychmiast przypomniał sobie stosik nieotwartej korespondencji na swoim biurku.
– W miasteczku znajdzie pani pensjonat, w którym może się pani zatrzymać – dodał polubownie, bo zaczął padać śnieg i wkrótce wąskie drogi staną się śmiertelnym zagrożeniem dla niedoświadczonych kierowców. Jako dziecko uwielbiał śnieg aż do tej feralnej nocy, gdy Emilia wybiegła za matką udającą się na kolejny bal. Na szczęście znalazł ją w porę. Wtedy zdecydował, że skoro żadne z rodziców nie wykazuje zainteresowania zajęciem się dziećmi, on musi zaopiekować się młodszym rodzeństwem.
– Zarezerwowałam tam pokój, ale nastąpiło jakieś nieporozumienie i jeszcze sprzątają. Właściciel poradził, bym rozejrzała się po okolicy i odwiedziła zamek, skoro i tak po to przyjechałam.
Usta jej drżały, ale spojrzenie pozostało rezolutne. Ani śladu łez. Zauważyłby, bo Celine często stawiała na swoim przy użyciu emocjonalnego szantażu.
– Proszę, mój samochód się zepsuł, musiałam przejść spory kawałek na piechotę. W dodatku zaczął padać śnieg – mówiła, coraz bardziej szczękając zębami.
Stefano doskonale wiedział, czym groziła hipotermia. Zazgrzytał zębami, ale odsunął się, by wpuścić ją do środka. Nie miał wyjścia, nie mógł zatrzasnąć jej drzwi przed nosem.
– Od tego powinnaś była zacząć – bąknął. – Wchodź do środka.
Powoli, jakby nagle opadła z sił, Lucille przeszła przez próg, ciągnąc za sobą bagaże. Zrobiła zaledwie dwa kroki, gdy od walizki odpadło kółko. Potoczyło się z terkotem po marmurowej posadzce. Kobieta zgarbiła się i jęknęła. Coś w złamanym, skamieniałym sercu Stefano drgnęło. Okruch współczucia. Westchnął ciężko i wyciągnął rękę.
– Daj mi to.
Chciał jak najszybciej posadzić ją przy kominku, bo jej urocze usta nabrały niepokojąco sinego koloru. Oczywiście nie zamierzał się gapić na jej usta, po prostu się martwił… Podała mu rączkę walizki, ale torbę przycisnęła do piersi, jakby znajdowały się w niej klejnoty królewskie. Machnął ręką i chwycił walizkę. Tego się nie spodziewał.
– Co ty tam masz? Kamienie? – Uważał się za silnego, regularnie trenował, ale nawet dla niego bagaż złotookiej blondynki stanowił wyzwanie.
– Takie tam, wiesz, krucyfiks, czosnek, drewniane kołki…
Z wrażenia aż upuścił walizkę, która upadła z hukiem na podłogę.

Zostań ze mną - Carol Marinelli Geniusz informatyczny Galen Pallas jedzie w rodzinne strony na ślub przyjaciela. Nie wspomina dobrze dzieciństwa. Jego rodzice zginęli w wypadku, wychowywała go babcia, która nie potrafiła go zrozumieć. Nie akceptowali go też rówieśnicy. Gdy zatrzymuje się w hotelu, dowiaduje się, że menedżerem jest Roula Drakos – jego jedyna przyjaciółka, której nie widział dziewiętnaście lat. W jej obecności Galen po raz pierwszy od dawna znowu zaczyna coś czuć... Zagadki przeszłości - Kali Anthony Hrabia Stefano Moretti próbuje odnaleźć zaginione klejnoty. Szczęśliwym trafem do jego zamku przybywa australijska skrzypaczka Lucille Jamieson. Jej dziadek znalazł kiedyś schronienie u rodziny Moretti. Stefano domyśla się, że to właśnie jemu swego czasu powierzono klejnoty na przechowanie. Zamierza wydobyć od pięknej Lucille jak najwięcej informacji. Zachęca ją, by została w zamku na noc…