fbpx

Będę o ciebie walczyć, Nieoczekiwany ślub

Millie Adams, Lorraine Hall

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1244

ISBN: 9788383425283

Premiera: 28-05-2024

Fragment książki

Będę o ciebie walczyć – Millie Adams

Atena nie pamiętała życia sprzed przyjazdu do posiadłości swojego ojca.
Położona nad Morzem Czarnym w Rosji, otoczona wysokim murem i ścisłą ochroną, to była bardziej forteca niż posiadłość. Umieszczono ją tutaj, kiedy miała osiem lat. Pamiętała, jak stanęła przed piękną, smutną kobietą ze łzami na policzkach, która uśmiechnęła się na jej widok.
– Moja córeczka – szepnęła.
I tym stała się tamtego dnia. Ich córeczką.
Lalką dla swojej matki, na którą ta mogła przelewać lęki i rozczarowania.
Atena wiedziała, że jej życie nie jest normalne. Nie wolno jej było opuszczać posiadłości, a jej jedyną przyjaciółką była pokojówka o imieniu Rose. Atena często się zastanawiała, dlaczego Rose jest pokojówką, a ona dostała do zagrania rolę córki. Nie potrafiła tego zrozumieć. A potem Rose odeszła, a ona została całkiem sama.
Był też jej ojciec, a raczej mężczyzna, który grał rolę jej ojca. Kiedy skończyła dwadzieścia osiem lat, powiedział, że ona też odejdzie. Że najwyższy czas, żeby wyszła za mąż.
Atena była zaskoczona tą decyzją. Sądziła, że matka nigdy nie pozwoli jej odejść. Wiedziała, że została adoptowana, żeby zastąpić Nayę – jej pierwszą, idealną, pod każdym względem lepszą od niej córkę. Już dawno pogodziła się z tym, że spędzi całe życie w posiadłości. A teraz… małżeństwo. Jak to będzie? Nie znała człowieka, któremu oddawał ją ojciec, ale tak po prawdzie, to nie znała nikogo poza swoimi rodzicami i ludźmi, którzy pracowali dla jej ojca. Może to będzie przygoda? Szansa na nowe życie?
A potem go poznała, dwadzieścia lat starszego mężczyznę, od którego biła mroczna energia. Jej matka płakała i błagała, żeby mu jej nie oddawać, ale ojciec był niewzruszony.
– Za bardzo jej pobłażasz – oświadczył, jakby Ateny nie było w pomieszczeniu. – Była twoją lalką, ale teraz musi się na coś przydać. Wyjdzie za Mattiasa, a ja spłacę moje długi.
– Ale czyż nie zostały spłacone, kiedy Ares kupił Rose?
– Nie pójdę znowu do Aresa. I nie, to nie wystarczyło.
Lalka.
To słowo zabolało Atenę, ale wiedziała, że to prawda. Rozumiała, jakie miejsce Naya zajmowała w sercu jej matki. To, że nigdy nie będzie tak kochana, jak ona. Bo kto skazałby ukochaną córkę na taki los?
Mattias przerażał ją. Wyglądał, jakby miał co do niej plany. Widziała ich cienie w jego oczach. Był człowiekiem, który lubi krzywdzić innych.
Nawet Atena, która wiedziała o świecie tyle co nic, potrafiła to zrozumieć.
Ale nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia, więc wkrótce znalazła się w samolocie, a potem samochodzie, który miał ją zawieźć do rezydencji Mattiasa na północy Szkocji. Siedziała z tyłu błyszczącego czarnego SUV-a, w konwoju dwóch innych, takich samych SUV-ów. Dla bezpieczeństwa, jak stwierdził jej ojciec.
Góry były poszarpane i imponujące, a niebo zasnute stalowoszarymi, ciężkimi od deszczu chmurami. To bardzo różniło się od idyllicznego widoku na Morze Czarne, do którego była przyzwyczajona.
Spędziła całe życie w złotej klatce. Posiadłość była stylizowana na luksusową willę, ale ścisła ochrona i równie ścisła izolacja od świata zewnętrznego zdradzały jej prawdziwą istotę. Atena wiedziała, że zawsze jest obserwowana. Nigdy nie zostawała sama, ale zawsze była samotna. Samotność była częścią jej życia, odkąd pamiętała, ale dopiero kiedy dorosła, zaczęła zdawać sobie z niej sprawę.
Pewnego dnia zapytała swoją matkę, kiedy będzie mogła odejść i zacząć własne życie. „Naya zginęła, kiedy opuściła te mury – odparła kobieta. – Nie pozwolę, żeby spotkało cię to samo, Ateno”.
Wtedy Atena zrozumiała, że nie jest ich córką, ale więźniarką. A teraz okazało się, że jest czymś jeszcze mniej: towarem handlowym, przedmiotem na sprzedaż.
Ale nie podda się tak łatwo.
Nie miała wyboru. Musiała to zrobić. W innym wypadku do końca życia będzie lalką, której los zależy od kaprysu właściciela.
Udawała, że jest podekscytowana perspektywą ślubu. Zasypywała ojca pytaniami, a ponieważ on nigdy nie dostrzegł drzemiącego w niej buntu, odpowiedział na nie wszystkie. Powiedział, jak będzie wyglądała podróż, gdzie, kiedy. Podał jej każdy szczegół, którego potrzebowała.
Odszukała trasę na mapie w internecie, wiedziała więc, że przez trzy kilometry droga będzie wiodła przez las. To była jej jedyna szansa i musiała ją wykorzystać. Prawdopodobnie zostanie złapana przez jednego z ludzi ojca. Byli bardziej wysportowani niż ona. Mieli broń.
Ale musiała.
Musiała spróbować.
Nie zamierzała dłużej godzić się z losem. Jeśli uda jej się uciec, to następnym krokiem będzie odkrycie prawdy o tym, kim była przez pierwsze osiem lat swojego życia. Może prawda nie okaże się dobra, ale jakie to miało znaczenie? Jej aktualna prawda też nie była dobra.
Dlatego kiedy SUV wjechał w las, błyskawicznie odpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła z jadącego samochodu.
Wylądowała na trawie, zerwała się na nogi i pobiegła przed siebie, nie oglądając się, żeby sprawdzić, czy ktoś ją goni. Biegła, raz po raz potykając się i przewracając, jakby gonił ją sam diabeł. Las był gęsty i ciemny, tak jak się spodziewała, a ona wybierała drogę przez najgęstsze zarośla i pokrzywy, ponieważ wiedziała, że tam nie będą jej szukać. Wszyscy uważali, że jest rozpieszczoną księżniczką. Nikt nie wiedział o ogniu, który w niej drzemał. O determinacji, którą nosiła w sercu.
Nie doceniali jej i dlatego właśnie ją stracą. Biegła, a kiedy nie mogła dłużej biec, szła. Rozpadało się i wkrótce wszystko, stało się mokre i zimne. Jej wełniany płaszcz nasiąknął wodą. Zdawało jej się, że słyszy za sobą trzaskanie gałązek. Zaczęła się zastanawiać, co zabije ją pierwsze: dzikie zwierzęta czy hipotermia?
A potem, w zapadającym zmierzchu, zobaczyła rozpadającą się kamienną chatę ze słomianym dachem. Była kompletnie zrujnowana, ale istniała szansa, że w środku będzie sucho.
Otworzyła drewniane drzwi.
Wnętrze chaty okazało się ciche i zaskakująco ciepłe. Kamienne mury dobrze chroniły przed deszczem i wiatrem. Gdyby tropiący ją ludzie zobaczyli to miejsce, z pewnością by tu zajrzeli. Ale jakie inne możliwości miała? Zwinięcie się pod paprocią nic jej nie da, a zbliżała się do kresu sił.
Zwinęła się na kamiennej podłodze, starając się nie trząść z zimna. Po jakimś czasie zapadła w niespokojny sen. Śniło jej się, że unosi się z ziemi, że jest jej ciepło, że czyjeś ręce przytulają ją pocieszająco. Uczepiła się tego, tego uczucia ukojenia, bezpieczeństwa.
Ale potem wszystko pogrążyło się w ciemności.

Obudziła się ze wstrząsem.
Siedziała w miękkim fotelu, ze stopami na podnóżku. Po prawej stronie miała stół, a na nim kubek z parującym płynem i kanapki.
Umierała z głodu i wciąż było jej zimno.
Rozejrzała się w oszołomieniu. Znajdowała się w czymś w rodzaju komnaty, o ścianach z szarego kamienia i z gotyckimi zdobieniami. Zdecydowanie nie przypominało to chaty, w której zasnęła wcześniej.
Przypomniała sobie, jak jej się przyśniło, że się unosi. Że ktoś ją trzyma.
To nie był sen. Ktoś ją znalazł i przyniósł… tutaj.
Nagle w kominku na ścianie obok niej zapłonął ogień. Skuliła się, przestraszona.
– Kto tam? – zapytała drżącym głosem. Nie wierzyła w magię. Ktoś musiał ją znaleźć śpiącą w tamtej chacie i przynieść tutaj.
Wyciągnęła zziębniętą rękę i podniosła kubek. Wiedziała, że nie powinna ufać znajdującej się w nim substancji, ale była spragniona i zmarznięta.
Kiedy się już ogrzała i nasyciła, z powrotem zapadła w sen.

– Co my tu mamy?
Wyrwana ze snu, Atena zacisnęła ręce na podłokietnikach. Głos był niski i głęboki, z mocnym szkockim akcentem.
Rozejrzała się, usiłując odnaleźć jego źródło, ale bezskutecznie.
– Mów, dziewczyno.
– Nazywam się… nazywam się Atena.
– Atena. Bogini wojny. Czy przybyłaś toczyć ze mną wojnę?
– Nie. Uciekłam. Od moich… porywaczy. I ktoś przyniósł mnie… tutaj.
– Porywaczy?
– Tak. No… Mojego ojca. Mojego przybranego ojca. Chciał mnie zmusić do małżeństwa.
– Rozumiem. Czyli uciekłaś przed aranżowanym małżeństwem?
– Tak. Ty byś tego nie zrobił?
Tajemniczy głos zaśmiał się ochryple.
– Nie. Ja nie muszę przed nikim uciekać.
Ten głos był tak niski, że przypominał niemal warczenie. Atena zastanowiła się, jak musiałby wyglądać człowiek obdarzony takim głosem, ale wyobraźnia ją zawiodła.
– Kim jesteś?
– Nie muszę odpowiadać na to pytanie. To ty jesteś intruzem w moim domu. Mów dalej.
Nie miała nic do powiedzenia, prócz… prócz…
– Ochronisz mnie? – zapytała. – Czy jeśli ludzie mojego ojca po mnie przyjdą, to ochronisz mnie przed nimi?
– To zależy, mała Ateno. W co będą uzbrojeni?
– Mają pistolety…
– Pistolety. Barbarzyństwo, nie sądzisz? W dawnych czasach mężczyźni walczyli wręcz. Przynajmniej można było patrzeć w oczy człowiekowi, którego się zabija.
– Czyli nie staniesz w mojej obronie?
– Myślę, że Atena sama staje w swojej obronie.
– To właśnie robię. Ale potrzebuję pomocy.
– Niestety nie walczę za darmo.
– W takim razie czego chcesz? – Serce Ateny podeszło do gardła. Ale choć nie widziała mężczyzny, który do niej mówił, i nic o nim nie wiedziała, nie słyszała okrucieństwa w jego głosie. Może to szaleństwo, ale ufała swojemu instynktowi. Jej ojciec robił interesy z różnymi ludźmi. Wiele z nich było niebezpiecznych. Złych. Potrafiła to wyczuwać.
– To, czego chcę, nie jest dla ciebie istotne. Jesteś teraz częścią mojej kolekcji.
Kolekcji?
Zerwała się z krzesła.
– Nie! Nie jestem… potrzebuję twojej pomocy. Potrzebuję mojej wolności.
– Och, dziewczyno. Nikt na tym świecie nie jest wolny.
Atena podbiegła do drzwi i nacisnęła klamkę. Nic się nie stało.
– Nie otworzą się – wyjaśnił uprzejmie głos.
– Ale…
– Teraz jesteś moja.
– Wypuść mnie. Zmieniłam zdanie. Nie musisz nic dla mnie robić.
– Ależ już zrobiłem. Mój ogień. Moje drewno. Okradłaś mnie. Muszę otrzymać rekompensatę.
A potem, niespodziewanie, drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł mężczyzna. Wysoki i barczysty, w pelerynie z kapturem, która zasłaniała jego twarz. Podszedł prosto do niej i porwał ją na ręce. Było za ciemno, żeby dostrzegła jego twarz.
Walczyła, ale był zbyt silny. Wyniósł ją na korytarz i kopnięciem otworzył trzecie drzwi po lewej.
– Tutaj. Zostaniesz tutaj, dopóki nie zdecyduję, co chcę z tobą zrobić.
Był ciepły i pachniał drewnem sandałowym. Powoli, delikatnie postawił ją na ziemi. Pozbawiona jego ciepła i siły przy sobie, Athena poczuła nagły chłód. Uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie znalazła się tak blisko mężczyzny.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, które okazało się czymś zupełnie innym, niż sobie wyobrażała.
– Sypialnia?
– Wolałabyś loch?
– Nie.
– W takim razie nie narzekaj, dziewczyno.
To powiedziawszy, mężczyzna wyszedł z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Doskoczyła do nich, ale już zdążył zamknąć je od zewnątrz.
Wyglądało na to, że uciekła z jednego więzienia, by znaleźć się w drugim.

– Nie mamy czasu do stracenia, Cameron. Premiera produktu jest zaplanowana na przyszły miesiąc i jeśli nie zdołasz dobrze go zareklamować, to stracimy klientów. Planuję coś naprawdę dużego, z jedzeniem i tańcem. To nie będzie nudna konferencja, ale największa premiera produktu w historii firmy.
Cameron spojrzał niechętnie na ekran komputera.
– Dlaczego ty nie możesz go zareklamować?
Jego wspólnik, Apollo Agassi, westchnął ze zniecierpliwieniem.
– Ponieważ to ciebie ludzie chcą słuchać, kiedy chodzi o technologię, Cameron. Ja mogę pozyskiwać inwestorów, ale to ty musisz scementować dobrą wolę tych, którzy liczą, że system inteligentnego domu będzie tak innowacyjny, jak twierdziłeś.
Cameron poczuł się urażony wątpliwościami swojego przyjaciela. Może i jego twarz była zdeformowana, ale umysł pozostał równie sprawny, co przed wypadkiem.
– Będzie. Mam średniowieczny zamek tak naszpikowany technologią, że mogę z nim zrobić, co chcę. Ogrzewanie, oświetlenie, nagłośnienie, monitoring, AGD… wszystko zarządzane albo przez polecenia głosowe, albo przez aplikację. To są lata świetlne przed innymi systemami inteligentnego domu.
– Tak mówisz, ale większość ludzi – w tym ja – nie wie, co to właściwie znaczy. W porównaniu z tobą jesteśmy dziećmi, jeśli chodzi o zrozumienie tematu. Musisz nam to wytłumaczyć.
– Pochlebstwa mnie nie ruszają.
Apollo milczał przez chwilę.
– To jest twój triumf, Cam. Wyjdź tam i po prostu to zrób. Wiem, że potrafisz.
– Potrafiłem – poprawił z goryczą Cameron.
Apollo westchnął ciężko.
– Cameron, którego znałem, nie przesiedziałby tych wszystkich lat w domu. Cameron, którego znałem, walczył o swoje. Wbrew wszystkiemu, wbrew każdemu nieszczęściu, jakie mogło się przytrafić. Nie poddawał się, nieważne, ile ciosów dostał od życia.
Cameron zaśmiał się. Nie miał innego wyboru. Apollo nie miał pojęcia, co ten wypadek dla niego znaczył.
– Cameron, którego znałeś, potrafił oczarować świat swoim wyglądem i intelektem. Tego człowieka już nie ma.
– Nie wierzę w to – oświadczył Apollo. – Myślę, że sam sobie to wmawiasz.
– To nie ma znaczenia. Jeśli nie chcesz własnymi rękami wyciągać mnie z tego zamku…
Spojrzenie Apolla stwardniało.
– Nie myśl sobie, że bym tego nie zrobił, Cameron. Włożyłem w to wszystkie pieniądze.
– A ja dziesięć lat życia. Nie wydaje ci się, że zależy mi jeszcze bardziej?
– Ty niczego nie potrzebujesz. Siedzisz w tej swojej ruinie i nie potrzebujesz pieniędzy. Równie dobrze możesz redystrybuować swój majątek.
– Ostrożnie – wtrącił sucho Cameron. – Zaczynasz brzmieć jak radykał.
Apollo zaśmiał się.
– Kiedyś oboje byliśmy radykałami.
– Nie – warknął Cameron. – Kiedyś oboje byliśmy samolubnymi gnojkami. Zostawiliśmy za sobą takie pokłosie zniszczenia, że musiało się to na nas zemścić. No, może nie na tobie. Twoja szczęka jest równie perfekcyjna, jak zawsze, twój uśmiech równie ujmujący. Dlatego to ty powinieneś stanąć na czele tego przedsięwzięcia, nie ja.
– Nie mam już do ciebie cierpliwości, Cameron.
– Masz dość patrzenia na moją twarz?
– Nigdy mi jej nawet nie pokazałeś. Siedzisz tam, chowasz się w ciemności…
Tak było. Cameron przyzwyczaił się do życia w półmroku. W całym zamku nie było ani jednego lustra. Nie potrzebował przypomnienia.
A teraz… pojawiła się ona.
Była taka piękna. Patrzenie na nią prawie bolało.
Atena, bogini wojny.
Niegdyś bez namysłu uwiódłby taką kobietę, jak ona. W ciągu kilku minut miałby ją pod sobą, jęczącą z rozkoszy. I co zrobił? Uwięził ją.
Odkąd zamieszkał na zamku, zaczął kolekcjonować piękne rzeczy. Co do niego przychodziło, zostawało. Ona do niego przyszła i była piękna, więc dołączył ją do swojej kolekcji.
Jakaś część jego umysłu przyznawała, że to szaleństwo. Inna część nie była pewna, czy przypadkiem nie jest szalony.
Tak czy inaczej, była tu z nim. Sprowadził ją los, a on wiedział, że nierozsądnie jest walczyć z losem. Dlatego ją sobie zostawił.
– Apollo, nie wiesz wszystkiego o moim życiu – powiedział. – To moja sprawa, czym postanowię się z tobą podzielić, a czym nie.
– Niegdyś uważałeś mnie za przyjaciela, Cameron.
– Nadal uważam.
– Nie widziałem cię na żywo od prawie dziesięciu lat.
– W dzisiejszych czasach nie trzeba spotykać się na żywo.
– Na nieszczęście dla ciebie nasi inwestorzy tak nie uważają. – Apollo westchnął z rezygnacją. – Daję ci ultimatum. Albo to zrobisz, albo będę musiał dokonać wrogiego przejęcia firmy.
– Ty zdrajco – warknął Cameron. – Twierdziłeś, że beze mnie firma jest bezwartościowa.
– W takim razie muszę cię zmobilizować. Nie myśl, że nie obetnę sobie nosa, żebyśmy byli kwita, Cameronie McKenzie.
Cameron warknął. Znał Apolla dość długo, by wiedzieć, że ten nie blefuje.
– Nie zmusisz mnie.
– Czas na lizanie ran dobiegł końca. Teraz są bliznami. Musisz z nimi żyć.
– Mówisz to teraz, ale kiedy stanę przed inwestorami, wyglądając w ten sposób, zmienisz zdanie. Światło!
Po raz pierwszy od dekady Cameron pokazał przyjacielowi swoją twarz.
Reakcja Apolla usatysfakcjonowała go.
Usatysfakcjonowała go na tyle, że pozwolił sobie na uśmiech. Wiedział, że wygląda jeszcze bardziej przerażająco.
– Nie mów, że nie jest tak źle. Oboje wiemy, że to kłamstwo.
– Cameron…
– Co?
Apollo wyglądał na zamyślonego.
– Myślę, że to może być dla nas dobre. Pokazanie twojej twarzy.
– Dlaczego? – Uśmiech Camerona zamienił się w drwiący grymas. – Myślisz, że uda nam się zyskać litość inwestorów?
– Nie. Myślę, że docenią twoją siłę.
– Moją siłę? – prychnął Cameron. – Co jest silnego w tym, że spowodowałem wypadek, który zabił niewinną kobietę?
– Fakty to fakty. Nie możemy ich zmienić, ale możemy je interpretować. Stwórz historię, w którą ludzie uwierzą, albo przejmę firmę.
Z tymi słowami Apollo się rozłączył. Cameron od razu zgasił światło. Sprawiało, że czuł się odsłonięty.
Znów pomyślał o Atenie.

Nieoczekiwany ślub – Lorraine Hall

Ilaria Russo nie dotarła na „zwykłą kolację”, jakiej się spodziewała.
Plan wyglądał prosto. Miała udawać swoją kuzynkę Sophię podczas długiej, nudnej kolacji z jakimś lordem albo diukiem, a potem odrzucić nieuchronne oświadczyny. W tym czasie Sophia ucieknie ze swoim ukochanym marynarzem, którego jej ojciec nie aprobował.
Ilaria uważała wuja Giovanniego Avidę, męża siostry jej zmarłej matki, za jednego ze swoich nielicznych śmiertelnych wrogów. Jego chciwość i obsesja gromadzenia bogactw stworzyły fatalne warunki pracy w kopalni, w której pracował i w końcu zginął jej ojciec. Wypadek odebrał życie jeszcze dwudziestu innym górnikom.
Zamiast ponieść karę, Giovanni otrzymał stanowisko królewskiego ministra. Nie tylko nie pomógł osieroconej siostrzenicy, ale wręcz odmówił Ilarii wstępu do swojego domu w bogatym Roletto. Jedyne, co dobrego zrobił, to pozwolił żonie czasami zabierać córkę, Sophię, do Accogliente, żeby odwiedzała cioteczną siostrę. Ilaria podejrzewała, że ciotka to jedno na nim wymusiła.
Podczas gdy kuzynki nawiązały przyjaźń, Giovanni przez dziesięć lat gromadził kolejne bogactwa i desperacko próbował wydać Sophię za jakiegoś utytułowanego mężczyznę, żeby samemu zyskać tytuł.
Kiedy więc pojawiła się okazja, żeby utrzeć mu nosa i pomóc uroczej Sophii umknąć spod rządów jego żelaznej ręki, Ilaria chętnie z niej skorzystała.
W ten sposób trafiła do stolicy Vantonelli, Roletto, żeby zająć miejsce kuzynki, wykorzystując rodzinne podobieństwo.
Mimo przekonania o słuszności swojej decyzji, kiedy wyszła z dworca na ruchliwe ulice, ogarnęło ją zdenerwowanie. Przytłaczał ją ogrom budynków i zgiełk wielkiego miasta położonego pomiędzy Alpami a lśniącą tonią jeziora Lago di Cornio.
Spędziła całe dwadzieścia cztery lata życia w chacie, zbudowanej przed wiekami przez przodków w górskim rejonie Pecora w Vantonelli. Hodowała owce, prowadziła farmę i pomagała dziadkowi aż do jego śmierci w ubiegłym roku.
Na dworcu na chwilę wpadła w popłoch. Rozważała odwrót, ale Sophia i jej marynarz wypatrzyli ją w tłumie.
Choć Sophia nieco dziwnie się zachowywała, wymieniły ubrania, tożsamości i uściski. Ilaria życzyła ciotecznej siostrze szczęścia. Spotkanie z Sophią dodało jej odwagi, póki nie trafiła pod wskazany adres.
Zamiast restauracji ujrzała zabytkową katedrę. Żołnierz w pełnym umundurowaniu wskazał jej gestem wejście. Na końcu nawy, w cieniu, dostrzegła wysokiego mężczyznę.
Widok bogato ozdobionego ołtarza zaniepokoił ją jeszcze bardziej niż żołnierz, który wyciągnął ku niej rękę i polecił:
– Proszę oddać torebkę.
Ilaria niepewnie spojrzała na torebkę Sophii, ale jej wahanie nie zrobiło na nim wrażenia. W końcu doszła do wniosku, że nie może się zachowywać jak wylękniona wieśniaczka. Na ten wieczór została dobrze wychowaną, obytą w świecie Sophią Avidą. Odrzuci oświadczyny, da kuzynce czas na ucieczkę, żeby despotyczny, przebiegły ojciec nigdy jej nie odnalazł. Następnego dnia, kiedy zyska pewność, że Sophia bezpiecznie wzięła ślub z ukochanym, wróci na farmę.
Zostawiła gospodarstwo w dobrych rękach. Po katastrofie w kopalni przed dziesięciu laty jej dziadek zaczął zatrudniać sieroty i wdowy, żeby nadal mieszkały w rodzinnej wiosce, zamiast zostać wysłane do sierocińców i ośrodków pracy w mieście, zgodnie z planem króla i jej wuja.
Zrobili z dziadkiem, co w ich mocy, żeby zminimalizować skutki tragedii. Teraz te dzieci wchodziły w dorosłość z umiejętnościami i skromnymi oszczędnościami, żeby móc odbudować swoje życie. Wdowy zyskały poczucie, że o nie zadbały mimo niewielkich finansowych możliwości poza rodzinnymi farmami i przy zamkniętej kopalni.
Chociaż w tym przypadku Ilaria działała na mniejszą skalę, myślała, że dziadek zaaprobowałby jej pomoc dla Sophii. Z pewnością postąpiłby podobnie, żeby dać komuś szansę na wolność i szczęście.
Nie mogła ochronić ojca przed wypadkiem ani zapobiec stopniowej utracie zdrowia dziadka, zakończonej jego śmiercią przed rokiem, ale mogła uchronić kuzynkę przed żałosnym, zmanipulowanym życiem w utytułowanych kręgach Roletto.
– Podejdź, proszę, Sophio – wezwał ją stojący w cieniu mężczyzna.
Ilaria posłuchała rozkazującego tonu. Musiała opanować zdenerwowanie i paraliżujący lęk, wyprostować plecy i ruszyć ku niemu przez długą, onieśmielającą nawę. Zerknęła przez ramię, ale żołnierz stał teraz na środku, blokując drogę ucieczki. Wszystko wyglądało fatalnie. Mimo to ruszyła ku nieznajomemu. Dla Sophii i poniekąd też dla wuja Giovanniego.
Każdy krok odbijał się echem od wysokich, marmurowych ścian. Przyćmione światło przeświecało przez kolorowe witraże. Wszędzie lśniło złoto i srebro.
Po dotarciu przed ołtarz ujrzała za pulpitem drugiego, niższego mężczyznę z otwartą Biblią.
Poza tym zobaczyła, że nie wezwał jej tu diuk ani lord tylko książę Frediano Montellero, następca tronu Vantonelli.
Przeżyła szok. Szczęka jej opadła. Nawet w małej górskiej wiosce widywała zdjęcia syna nieokiełznanej, nieodpowiedzialnej pary, która zginęła podczas wspinaczki bez zabezpieczenia w przerażających górach Monte Morte.
Książę Frediano uchodził za równie porządnego i honorowego jak jego dziadek, wielki król Carlo. Ilaria nie rozumiała, jak można nazwać honorowym monarchę, który mianuje intrygantów i morderców ministrami. Byli tak oderwani od życia, że planowali przenieść ludzi, którzy utracili wszystko, do zatłoczonych kwater i sierocińców w mieście.
Ta opinia nie uodporniła jej na piękno wspaniale rzeźbionych rysów i zaskakująco szerokich ramion. Nosił ciemny garnitur, z pewnością wart więcej, niż zarobiła przez całe życie. Lśniące, krótko przystrzyżone czarne włosy i wypielęgnowane bokobrody nadawały mu wygląd wojownika.
Jego postawa wyraźnie mówiła: „nie dotykać”. Co w nią wstąpiło, że palce ją świerzbiły, żeby zbadać tę wspaniale rzeźbioną żuchwę albo wypróbować miękkość włosów? Kusiło ją, żeby sprawdzić, czy ten książę ma w sobie cokolwiek ludzkiego, bo wyglądał nieziemsko, wręcz nierealnie. Choć powinna splunąć mu na buty, nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Świat stanął na głowie!
Książę Frediano skinął na duchownego.
– Proszę zaczynać.
Jego głos zagrzmiał w jej uszach ogłuszająco jak huk gromu. U siebie na wsi to ona wydawała komendy, aczkolwiek okazywała szacunek starszym. Nie rozumiała swojej bierności.
Ksiądz zaczął powoli mówić o nierozerwalności małżeństwa i świętości przysięgi. Potem zapytał:
– Czy bierzesz sobie tę kobietę za żonę?
Ilaria otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie zdołała dobyć z nich nic prócz nieartykułowanego jęku.
– Tak – odpowiedział książę z tak niezachwianą pewnością, jakby był gotów poślubić pierwszą lepszą spotkaną w kościele kobietę.
Gdy ksiądz zwrócił się do niej, nadal nie odzyskała mowy. Zdołała się tylko roześmiać z tej absurdalnej sytuacji. Zamiast na kolację trafiła na ślub! Najgorsze, że własny.
– Proszę wybaczyć, ale zaszła pomyłka – zdołała wreszcie wykrztusić.
Książę po raz pierwszy zwrócił na nią spojrzenie ciemnych, niemal czarnych oczu. Patrzył na nią z tak zimną pogardą, że zadrżała. Sama nie rozumiała, dlaczego.
– Niemożliwe – zaprotestował stanowczo. – Nie toleruję pomyłek.
Choć ją przerażał, musiała wyprowadzić go z błędu. Nie mogła przecież wyjść za wnuka władcy, który awansował jej wuja, zamiast wtrącić go do więzienia.
– Nie jestem… – zaczęła.
– A jednak tu przyszłaś, prawda?
– Tak, ale…
– Powiedziała „tak”. Proszę kończyć, ojcze.
– Nie! Nie wyraziłam zgody na małżeństwo! – krzyknęła, ale ksiądz nie słuchał.
Zresztą po co? Dostał rozkaz od księcia. To on miał tu władzę, nie ona.
– To chyba jakiś sen… – wymamrotała w oszołomieniu.
Nie dodała, że koszmarny, choć tak myślała.
– Z pewnością miałaś na myśli spełnienie marzeń. Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł książę, uprzejmie skłaniając głowę mimo wyraźnego zniecierpliwienia. – Skoro formalności zostały dopełnione, chodźmy do pałacu. Trzeba przygotować jutrzejszą publiczną prezentację. – Po tych słowach ruszył w kierunku wyjścia, pewny, że podąży w jego ślady.
Faktycznie pospieszyła za nim, z trudem łapiąc równowagę w pożyczonych od Sophii butach. Musiała przecież wyjaśnić nieporozumienie.
Kiedy obcy ludzie przyszli do jej dziadka, żeby poinformować o śmierci ojca, uratowała go przed załamaniem nerwowym. Zasugerowała, żeby zatrudnili do pomocy na farmie sieroty po górnikach. Odprawiła natrętów, usiłujących odkupić gospodarstwo za psie pieniądze. Umiała sobie radzić w obliczu tragedii. Ten dramat też przeżyje. Dla Sophii.
– Proszę zaczekać! – zawołała za nim.
Nie posłuchał. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Dopiero po dotarciu do bocznych drzwi świątyni zwrócił ku niej głowę, żeby zmierzyć ją surowym spojrzeniem. Sama nie wiedziała, jak je wytrzymała. W końcu wydobyła głos ze ściśniętego gardła:
– To nieporozumienie – wyjaśniła. – Nie mam na imię Sophia tylko Ilaria. Jestem jej kuzynką. Nie wiedziałam, że idę na ślub. Sophia zapewniła mnie, że tylko zjem kolację w jej zastępstwie z jakimś lordem albo diukiem i odrzucę oświadczyny w jej imieniu. Poślubił Wasza Wysokość niewłaściwą osobę.

Frediano nie od razu odpowiedział. Nauczył się tłumić emocje, zostawiając sobie czas na ich opanowanie. Przez większą część życia nabywał praktyki u stóp dziadka, który od czterdziestu lat honorowo i sprawiedliwie rządził Vantonellą. Dał mu poczucie bezpieczeństwa, życiowy cel i uratował go od zaniedbania przez impulsywnych, nieodpowiedzialnych rodziców.
Teraz to wielkoduszne serce szwankowało. Lekarze jeden po drugim przekonywali króla Carla, żeby abdykował i poddał się niezbędnej operacji. Ostrzegali, że jeżeli nie zacznie unikać stresu i nie odpocznie, nie dożyje następnych urodzin. Frediano zamierzał zadbać o to, żeby świętował ich jeszcze co najmniej dwadzieścia. Dlatego postanowił znaleźć sobie żonę.
Doskonale wiedział, że mimo zaufania do swego jedynego następcy król nie zaryzykuje abdykacji, póki nie poślubi odpowiedniej, rozsądnej kobiety. Dlatego szukał idealnej partnerki, niepodobnej do jego samolubnej, lekkomyślnej matki, wiecznie zabiegającej o uwagę mediów skandalistki.
Frediano zamarł w bezruchu po usłyszeniu nieprawdopodobnej rewelacji.
Nie poślubił Sophii Avidy, córki nieutytułowanego, lecz bogatego przedsiębiorcy i ministra energii. Zamiast nieciekawej i potencjalnie posłusznej żony dostał… jej kuzynkę.
Tylko raz przelotnie widział Sophię. Nie przyglądał jej się zbyt bacznie. Nie szukał uczuć czy więzi. Chciał tylko przekonać dziadka, że nadszedł czas, żeby ustąpił mu miejsca na tronie.
Dlatego zaplanował ceremonię bez gości i anonsu w prasie, żeby nie nasuwać skojarzenia z szukającymi rozgłosu rodzicami. Wybrał zgodną, nijaką kandydatkę, która nie przyniesie wstydu monarchii.
– Mam uwierzyć, że choć wyglądasz tak jak Sophia, jesteś kimś innym?
Kobieta splotła ręce tak mocno, że aż kostki jej zbielały, ale wytrzymała jego spojrzenie.
– Nie powiedziałabym, że jesteśmy identyczne.
Nie, ale na tyle podobne, że nie zauważył różnicy w mrocznym wnętrzu katedry. Zabronił zbyt jasno ją oświetlić, żeby umknąć uwadze dziennikarzy do czasu opublikowania obwieszczenia o zawarciu małżeństwa dzień po ceremonii ślubnej.
Obejrzał uważnie nadal stojącą w drzwiach kobietę. Miała takie same ciemne włosy i zielone oczy z niebieskimi plamkami jak Sophia, ale z bliska dostrzegł piegi na nosie. Wątpił, czy wyrafinowana Sophia spędzała wiele czasu na słońcu. Włożyła skromną, ale drogą sukienkę, trochę niedopasowaną na ramionach. Pożyczoną, niewątpliwie, od podstępnej kuzynki, która doskonale wiedziała, że ma poślubić księcia. I zamiast siebie wysłała podobną krewną.
– Mieszkasz w Accogliente? – zapytał.
– Tak.
W małej górskiej wiosce daleko na północy. Sophia dorastała w Roletto. Choć nie pochodziła z arystokracji, odebrała staranne wykształcenie, zarówno akademickie, jak i w zakresie etykiety. Jej ojciec marzył o tytule. Frediano uważał jego marzenie za atut. Pozwoliłoby mu trzymać go w szachu wraz z całą rodziną.
Ta wieśniaczka nie będzie umiała się zachować w stolicy. Przyniesie mu wstyd, wzbudzi sensację albo, co gorsza, jedno i drugie.
Popełnił błąd, na który nie mógł sobie pozwolić. Cicha, łagodna, ładna, ale nieciekawa Sophia była idealną kandydatką. Przeciwnie niż jego matka, zrobiłaby wszystko, co by jej kazano, nie narobiłaby wokół siebie szumu i nie opuściłaby…
Ale uciekła.
Mógłby zażądać milczenia od księdza, żołnierza, a nawet służby, oczekującej w pałacu, wytropić Sophię i zażądać, żeby za niego wyszła. To jednak wymagałoby czasu i stanowiło zagrożenie wyciekiem informacji i innymi komplikacjami. A im dłużej musiałby czekać, tym bardziej ucierpiałoby zdrowie dziadka.
Frediano obiecał królowi idealną żonę i obwieszczenie o zawarciu małżeństwa dzień później.
Nie zamierzał łamać obietnicy.
Nie mógł wrócić do pałacu z pustymi rękami. Nieważne, kogo poślubił, o ile osiągnął pożądany rezultat.
Frediano desperacko walczył o odzyskanie utraconej równowagi. Ktoś storpedował jego plany, stawiając własne potrzeby na pierwszym miejscu. Ta sytuacja przypominała mu dzieciństwo, gdy rodzice zostawiali go własnemu losowi, żeby zadziwiać prasę swymi kaskaderskimi wyczynami. Ich koncentracja na sobie tworzyła z nich idealną parę. Ich „miłość” niszczyła wszystkich po drodze.
Ale nie był już dzieckiem, zziębniętym i samotnym u stóp góry, z której spadli jego rodzice. Dorósł i został następcą tronu.
Znów zerknął na swoją nieznajomą żonę. Doszedł do wniosku, że będzie posłuszna i nudna jak jej kuzynka. Gdyby chowała w szafie szkielety, z pewnością podczas sprawdzania Sophii zostałyby wyciągnięte na światło dzienne.
Mogła się nauczyć dobrych manier. Może dokonał całkiem korzystnej zamiany. Wziął sobie kawał świeżej, nieuformowanej gliny. Jeżeli dobrze ją urobi, obróci porażkę w sukces, co mu zawsze świetnie wychodziło.
Ponownie wskazał drzwi.
– Chodźmy.
Kobieta zrobiła wielkie oczy. Ręce jej opadły.
– Dokąd?
– Jesteśmy małżeństwem. Zostałaś księżną. Jak masz na imię?
Zamrugała powiekami, gdy ujął ją pod łokieć.
– I… Ilaria Russo – wykrztusiła z trudem, gdy prowadził ją w kierunku sedana, którym jeździł, gdy chciał podróżować niezauważony.
– Obecnie księżna Ilaria Montellero – sprostował. – Pojedziemy do pałacu, żeby przygotować jutrzejsze obwieszczenie o ślubie. Musisz się do tego czasu wiele nauczyć.
Kierowca otworzył tylne drzwi, ale Ilaria gwałtownym ruchem oswobodziła ramię i odmówiła wejścia do auta.
– Ksiądz zwracał się do Sophii, nie do Ilarii – przypomniała, zaciskając pięści, jakby zamierzała z nim walczyć.
Gdyby nie powaga sytuacji, Frediano pewnie by się roześmiał.
– Wasza Wysokość zmanipulował mnie, żebym powiedziała „tak”. W ogóle się nie znamy. Mam dom i ludzi, którzy ode mnie zależą, i absolutnie żadnego pragnienia zostania księżną.
Frediano nie skomentował ostatniej części zdania.
– Ksiądz skoryguje imię, które błędnie zapisał. Wiedza nie jest potrzebna do zawarcia małżeństwa. A jeżeli chciałabyś coś wziąć z domu, natychmiast wyślę po to kogoś ze swoich ludzi.
– Mam farmę. Odpowiadam za nią.
– Możesz ją sprzedać.
– Los wielu osób od niej zależy. Nie może Wasza Wysokość zabrać mi wszystkiego tylko dlatego, że jest księciem.
– Przekonasz się, że mogę.
– To szaleństwo!
Ilaria poczerwieniała. W jej oczach migotały gniewne błyski. Frediano stwierdził, że mimo podobieństwa do Sophii jest od niej ładniejsza, zwłaszcza w gniewie. Ale nie mógł ryzykować kłótni ani zachwytów nad czyjąś urodą. Musiał zapanować nad sytuacją.
– Chroniłam kuzynkę przed niechcianymi oświadczynami, bo bała się, że nie będzie potrafiła ich odrzucić. Proszę o wybaczenie, że Wasza Wysokość źle mnie zrozumiał…
– To ty nic nie rozumiesz, Ilario. Sophia nie oczekiwała dziś oświadczyn. Wiedziała, że ma wyjść za mąż. Oszukała zarówno mnie, jak i ciebie.
Ilarii szczęka opadła. Wyraźnie widział niedowierzanie w jej oczach.
Nie musiał jej przekonywać, ale podsunęła mu narzędzie do nagięcia jej do swojej woli. Jeżeli zależało jej na Sophii i uważała się za jej opiekunkę, mógł wykorzystać jej miękkie serce dla swoich celów.
– Bądź pewna, że zostanie ukarana za oszustwo, ale nie można zmienić faktów dokonanych. Zostałaś moją żoną, moją księżną. To nieodwołalne.
– A jeżeli odmówię?
Frediano zesztywniał.
– Zawsze mogę wyśledzić twoją kuzynkę, jeśli wolisz. Sprowadzę ją do pałacu za jej zgodą czy bez i poślubię. Zapewniam cię, tesoro, że nie wrócę do pałacu bez żony.

Ilaria zamarła ze zgrozy. Nie chciała wierzyć, że Sophia tak bezwzględnie ją wykorzystała. Pamiętała jednak jej dziwne zachowanie na stacji. Wtedy składała je na karb oporu wobec ojca i ekscytacji perspektywą potajemnego ślubu z ukochanym. Teraz zastanawiała się, czy nie dręczyły jej wyrzuty sumienia.
Właściwie nie miało to znaczenia wobec faktu, że pomagając Sophii, namieszała we własnym życiu. Nie mogła zostać żoną wnuka króla, którym gardziła. Ksiądz zwracał się nie do niej, tylko do Sophii, a Ilaria nie wyraziła zgody, więc nie zawarli prawdziwego małżeństwa.
Z niewytłumaczalnych powodów książę najwyraźniej sobie tego życzył, co oznaczało, że ani jej wola, ani przepisy prawa się nie liczą.
– Co wybierasz? – zapytał książę łagodnie.
Powinien ją doprowadzić do pasji, ale aksamitny ton jego głosu wbrew logice rozgrzał ją od środka i przyspieszył rytm serca.

Będę o ciebie walczyć - Millie Adams
Atena ucieka z domu, nie chcąc dalej żyć pod czujnym okiem rodziców. Przypadkowo poznany na odludziu Cameron McKenzie udziela jej schronienia. Cameron wstydzi się swojej oszpeconej po wypadku twarzy, ale Atena jest zafascynowana geniuszem w dziedzinie nowych technologii i nie przeszkadza jej jego wygląd. Chce mu pomóc wyjść do ludzi. Nie będą okazywać mu współczucia, jeśli pokaże się z piękną kobietą u boku…
Nieoczekiwany ślub - Lorraine Hall
Ilaria Russo idzie zamiast swojej kuzynki Sophii na spotkanie z Fredianem, wybranym dla niej na męża arystokratą. Ma odrzucić jego oświadczyny, by dać czas Sophie na ucieczkę z jej ukochanym. Okazuje się jednak, że Fredian zamiast zwykłej randki zaplanował ślub. Spanikowana Ilaria wyjaśnia mu pomyłkę, ale on uznaje, że to spotkanie jest zrządzeniem losu, i nalega, by ceremonia jednak się odbyła…

Daj się ponieść

Jessica Lemmon

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1297

ISBN: 9788383428482

Premiera: 06-06-2024

Fragment książki

Już od trzech lat Rylee Meadows organizowała śluby dla znanych i bogatych, dla celebrytów i zwykłych zamożnych ludzi. Przywykła do życzeń specjalnych i zmian w ostatniej chwili. Ale jeszcze nigdy nie miała do czynienia z intruzem.
Za kilka dni miał się odbyć ślub Xaviera Noble’a i Ariany Ramos. Planowanie go było nadludzkim wysiłkiem zarówno dla niej, jak i dla kontrahentów, od których wymagano absolutnej perfekcji mimo piętrzących się trudności, w tym wyłączenia prądu, które dotknęło pół miasta Royal w Teksasie.
Rylee była profesjonalistką i praca w trudnych warunkach nie była dla niej nowością. Z wyłączeniem prądu dałaby sobie radę, gdyby nie inny problem, który wymagał od wszystkich pełnego zaangażowania.
Nazywał się Patrick „Trick” MacArthur.
Trick – jakże trafne przezwisko! – był gwiazdą mediów społecznościowych znaną z pojawiania się na imprezach, na które nie był zaproszony. Tym razem uparł się wejść na ślub Xaviera i Ariany. Biorąc pod uwagę wszystko, z czym już musieli się zmierzyć Rylee i kontrahenci, obecność nieproszonego gościa była im zupełnie niepotrzebna.
Xavier i Ariana chcieli oczywiście, żeby ich ślub był doskonały, i to jej zlecili jego zorganizowanie. Rylee nie chciała ich zawieść, ale stało się jasne, że Trick zamieszkał gdzieś w pobliżu i uparł się im przeszkodzić. Człowiek ten zarabiał na życie, pojawiając się bez zaproszenia na różnych imprezach, a tego Rylee nie mogła znieść.
W przeszłości oskarżano ją o nadmierny perfekcjonizm. Wiedziała dlaczego. Była przyzwyczajona, że panuje nad otoczeniem. Obecność Tricka na ślubie i weselu mogła całkowicie popsuć młodym oraz ich gościom ten dzień. Nie zamierzała na to pozwolić.
Sprawdziła Patricka w internecie. Rozumiała, czemu fascynował ludzi, ale jego błazeństw nie umiała zaakceptować. Na filmikach w sieci widać było uroczego mężczyznę, który zapewne był duszą towarzystwa. Był szalenie przystojny: jego gęste czarne włosy aż prosiły się, by przeciągnąć po nich dłonią, intrygujące ciemne oczy lśniły szelmowsko, a z twarzy pokrytej seksownym zarostem nie schodził uśmieszek.
Rylee zahamowała i prychnęła z niezadowoleniem. Nigdy nie interesowała się niegrzecznymi chłopcami i nie zamierzała zainteresować się nimi teraz. Szukała Tricka; w końcu namierzyła go u krawcowej. Teraz chciała się z nim spotkać i złożyć mu propozycję. Skoro nie chce dobrowolnie wyjechać z Royal, będzie musiał trzymać się wyznaczonych przez nią granic. Kiedy już go do tego zmusi, wytłumaczy państwu młodym, że to jedyny sposób, by uniknąć kłopotów.
Wysiadła z samochodu i skrzywiła się. Te cholerne buty. Przesunęła pasek na stopie i poczuła tworzący się pęcherz. Przysiadła na pobliskiej ławce, by wyjąć z torebki ślubny zestaw ratunkowy.
Dawno temu nauczyła się, by nie pojawiać się na ślubie ani w ogóle nigdzie bez plastrów i spinek do włosów. Podczas planowania kolejnych ślubów stykała się z innymi sytuacjami i zestaw ratunkowy się rozrastał. Teraz miała w nim tabletki na zgagę, aspirynę, maleńki zestaw do szycia i inne drobiazgi, których mogła potrzebować spanikowana panna młoda. Albo zabiegana organizatorka ślubu.
Nakleiła plaster, wyprostowała ramiona i wsunęła niepokorne pasmo włosów do koka. To był długi dzień. Nie jadła kolacji, bo pojawił się problem z rozsadzeniem gości, który musiała rozwiązać. Na szczęście to był ostatni punkt jej dzisiejszego planu, a najlepsze, że Trick się jej wcale nie spodziewał. Teraz pojawi się nieproszona na jego spotkaniu i zobaczymy, czy mu się to spodoba.
Z uśmiechem weszła do sklepu z garniturami, krawatami, koszulami i butami. Spinki do mankietów, zegarki i biżuteria w szklanych witrynach były jej dobrze znane. Wielokrotnie bywała tu, by pomóc panu młodemu wybrać strój i dodatki.
Pomachała Haroldowi, który polerował witrynę.
̶ Rylee! – Uśmiechnął się serdecznie. – Długo dziś pracujesz.
̶ Mam się tu spotkać z jednym z twoich klientów. Shayla chyba się nim zajmuje?
Shayla była krawcową, i to dobrą. Miała oko do szczegółów. Nie była to kariera często wybierana przez piękne trzydziestodwulatki, ale Royal było szczególnym miejscem i mieszkali tu szczególni ludzie.
̶ Na zapleczu– odparł Harold. – Nie krępuj się.
̶ Dzięki. – Rylee poprawiła torebkę na ramieniu i weszła do przymierzalni, gdzie zastała Shaylę i Patricka. Shayla, jak zwykle w bladoniebieskiej bluzce i spodniach, miała przypiętą do nadgarstka poduszeczkę do szpilek i pracowała nad garniturem. Patrick, który zobaczył Rylee w lustrze, był znacznie skromniej ubrany.
Uśmiechnął się powoli. Wpatrywał się w Rylee tak intensywnie, że poczuła gęsią skórkę. Poczuła też, że się czerwieni i była to wina tego, czego brakowało w jego ubiorze. Spodni.
̶ Patrzcie państwo, prawdziwa Rylee Meadows – powiedział, wciąż wpatrując się w nią w lustrze.
Shayla podniosła na chwilę głowę.
̶ Cześć, Rye. Prawie skończyliśmy. Zaraz się tobą zajmę.
Rylee oderwała wzrok od nóg Patricka, od jego umięśnionych łydek i czarnych włosków na udach niknących pod marynarką, którą upinała Shayla. Może poczuła zawód, że tyłek Patricka był zasłonięty. Zamknęła oczy, by zresetować tę część mózgu.
̶ Właściwie przyszłam porozmawiać z Trickiem. Patrickiem. Panem MacArthurem.
Uniósł jedną brew i popatrzył na nią przez ramię.
̶ Nie nazywaj mnie panem MacArthurem. Czuję się wtedy staro.
Shayla się zaśmiała.
̶ To chyba wszystko. Zdejmiesz marynarkę? – Uśmiechnęła się łobuzersko do Rylee. – I może włóż spodnie, żeby nie wytrącać pani Meadows z równowagi?
̶ Jestem niemal pewny, że jej nie da się wytrącić z równowagi.
̶ Jestem niemal pewna, że masz rację. – Wzięła z krzesła spodnie od garnituru i poczekała, aż zdejmie marynarkę. Wychodząc, poklepała Rylee po ramieniu. ̶ Nie spiesz się.
Patrick wciągnął spodnie. Rylee zauważyła, że nosił obcisłe bokserki i miał całkiem przyzwoicie wyglądający tyłek, a potem odwróciła się, by zapewnić mu nieco prywatności, o którą zresztą wcale nie prosił.
̶ Przyszłaś się gapić czy masz do mnie jakąś sprawę?
̶ Mam dla pana… Mam dla ciebie propozycję, Patrick.
̶ Trick wystarczy, Rye.
̶ Dla ciebie Rylee.
Odwróciła się i zobaczyła, że zapina pasek. Miał na sobie białą koszulę, rozpięty kołnierzyk ukazywał ładną szyję. Był wysoki i pewny siebie mimo braku butów. Wydawał się godny zaufania. Dziwne, biorąc pod uwagę jej dzisiejsze zadanie. Niesławny Trick MacArthur miał reputację obłudnego oportunisty.
̶ Dobrze więc, Rylee. – Usiadł na stołku i założył mokasyny z włoskiej skóry. – Co mogę z tobą zrobić? – spytał, wstając. – To chyba teksańskie powiedzonko.
̶ Chyba nie.
̶ Nie?
̶ Nie. Ale za to z Teksasu pochodzi „To nie jest moje pierwsze rodeo”. Więc wróćmy do powodu mojej wizyty.
̶ Zapraszasz mnie na rodeo?
̶ Chcę zawrzeć z tobą układ, zanim zrobisz zamieszanie na ślubie Xaviera i Ariany.
̶ Zamieszanie? – Podszedł bliżej, a ona poczuła znane zapachy. Bergamotka, mandarynka, owoce, pieprz.
̶ Dior Sauvage? – palnęła i zreflektowała się. – Twoja woda kolońska. Mam wybitny talent do rozpoznawania męskich perfum. Rozwinęłam go, dobierając je panom młodym. – Czuła, że plecie. – Z reguły nie mają o tym pojęcia i na wielki dzień chcą czegoś specjalnego, ale nie przytłaczającego. Nieważne.
̶ Jestem pod wrażeniem. Tak, na ogół wybieram Diora.
Pasował do niego. Złożony zapach dla chłopców niegrzecznych, ale wyrafinowanych. Zapach był subtelny. Przez chwilę wyobraziła sobie, jak wychodzi spod prysznica, a woda spływa po jego piersi i pośladkach. Jej wyobraźnia oszalała.
̶ Układ? – przypomniał.
A tak. Układ.
̶ Mam wrażenie, że chcesz uczestniczyć w ślubie Xaviera i Ariany.
̶ A co, zapraszasz mnie?
̶ Coś w tym stylu. To teraz najpopularniejsza para w Ameryce.
̶ Właśnie dlatego przybyłem do wspaniałego stanu Teksas. – Rozłożył ręce i uśmiechnął się. Przypominał rekina, ale nie ujmowało mu to atrakcyjności. Jak to jest, kiedy przejmujesz się tylko sobą samym? Rylee przez większość czasu przejmowała się innymi. Ale ona pracowała w sektorze usług, a Trick… Trick nie.
̶ Będziesz mógł obserwować ostatnie przygotowania i filmować, co tylko chcesz, do samego ślubu. – Miała nadzieję, że jego ściągnięte usta i zmrużone oczy oznaczają, że zastanawia się nad propozycją.
̶ Gdzie jest haczyk?
̶ Nie możesz filmować ślubu i wesela, ale możesz w nich uczestniczyć jako zaproszony gość.
̶ A także? – spytał, wyczuwając, że jest coś jeszcze.
̶ A także przekażesz dochód z filmów na organizację dobroczynną wybraną przez Arianę i Xaviera.
̶ Zgoda.
̶ Wysłuchaj mnie, zanim… Proszę?
̶ Zgadzam się. – Wyciągnął do niej rękę, a ona popatrzyła na nią sceptycznie.
̶ Oj, Rylee. Przecież dlatego tu jesteś. – Obrócił rękę dłonią do góry. – Przybij.
̶ Teraz ja szukam haczyka.
̶ Myślisz, że jest haczyk? – Jego uśmiech na to właśnie wskazywał.
Do ślubu zostało tylko pięć dni, a on był znacznie milszy, niż sądziła. Oczekiwała walki, była na nią gotowa. Od miesięcy planował, że zrobi na tym ślubie zamieszanie, a teraz zgadzał się na jej warunki bez mrugnięcia okiem.
Nie była pewna, czy może mu zaufać, ale czy ma wybór? Podała mu rękę, a on mocno ją uchwycił.
̶ Ale…
̶ Żartujesz chyba.
̶ Ale zjesz ze mną dziś kolację. Umieram z głodu.
Chciała mu odmówić, ale zanim zdążyła, brzuch głośno przypomniał jej o sobie. Trick zachichotał. Poczuła, jak jego ciepło rozlewa się na jej rękę. Pochylił się. Był tak blisko, że widziała pojedyncze włoski zarostu i złote błyski w orzechowych oczach. Rozchylił usta i popatrzył jej w oczy.
̶ To brzmi jak zgoda, Rylee Meadows – szepnął. Klasnął w dłonie i je zatarł. ̶ Gdzie w tym mieście jest najlepsza burgerownia?

Najlepsze burgery można było zjeść w Royal Diner, ale Rylee nie podobała się myśl o Tricku w takim miejscu. Nie chciała, by przekomarzał się z kelnerkami, rozsiadał w boksie. Dzisiaj potrzebowała drinka. Na parkingu oddała kluczyki do pożyczonego mercedesa i odebrała kwit.
̶ Dzięki za podwózkę – rzekł stojący za nią Patrick i zmierzył wzrokiem ceglany budynek restauracji oraz neon.
̶ Nie ma problemu.
̶ Pójdziemy? – Zaproponował jej ramię i było to zachowanie znacznie bardziej dżentelmeńskie, niż się po nim spodziewała. Nie opierała się, biorąc pod uwagę, że kolacja była częścią ich umowy. Położyła dłoń na jego przedramieniu i pozwoliła się prowadzić.
Mimo późnej pory restauracja była pełna; nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak ruchliwe było miasto. Rylee była pewna, że wielu ludzi przyjechało na ślub Ariany i Xaviera, tak jak Trick.
̶ Restauracja jest własnością Rafe’a Corteza-Williamsa – wyjaśniła Trickowi, kiedy hostessa prowadziła ich do stolika. – Wołowina pochodzi z rodzinnego rancza.
̶ Nieźle.
Usiedli i dostali oprawione w skórę menu. Trick się rozejrzał, a ona podążyła za jego wzrokiem. Stoły i krzesła zrobione były z drogiego ciemnego drewna, w oknach wisiały grube zasłony. Wystrój był tradycyjny, ale odbierała go jako kojący, a nie nudny. Pochodziła z zamożnej rodziny i była przyzwyczajona do takich miejsc.
̶ Przytulnie tu. Myślałem, że wybierzesz jasną jadłodajnię, ale upchnęłaś mnie do zmysłowego, słabo oświetlonego kąta – zauważył z uśmiechem.
̶ Chciałeś zjeść najlepszego burgera. To tu. Nawet w Royal Diner nie ma lepszych.
̶ To chyba niepopularna opinia?
̶ Niepopularna. Ale jestem nadętą bogaczką, więc to miejsce dla mnie. – Nie uważała się za nadętą, ale wiedziała, że wielu ludzi myśli tak o jej rodzinie. Ją samą oskarżano o nadmierną drobiazgowość, a były narzeczony twierdził, że jest zbyt ambitna.
Gdy podeszła kelnerka, Trick zamówił burgera ze smażoną cebulą, piklami i amerykańskim serem. Poprosiła o to samo, ale dołożyła do zamówienia bekon.
̶ Odważna jesteś – stwierdził, gdy kelnerka zniknęła.
̶ Nie jesteś przyzwyczajony, że kobieta zamawia cheeseburgera?
̶ Nie, jeśli jest ubrana w kremową jedwabną sukienkę. Przy okazji, pięknie ci w tym kolorze.
Komplement ją zaskoczył.
̶ Teraz już więdnę – powiedziała i wsunęła kosmyk włosów za ucho. – Fryzura mi się rozpada, a sukienka jest pognieciona. Buty też nie pomagają.
Zajrzał pod stół.
̶ Te paseczki muszą być niewygodne.
̶ Są.
̶ Czemu je nosisz?
̶ Bo trampki nie pasują do tej sukienki?
Pokiwał głową i zamyślił. Nie wiedziała o nim dużo; znała go tylko z plotek, które pojawiły się, gdy przyjechał. Teraz jednak, kiedy siedział w tym, jak to ujął, słabo oświetlonym kącie, rzeczywiście można było mówić o intymności. Nie mogli jednak siedzieć w ciszy.
̶ Czemu śluby?
̶ Czemu… śluby? – powtórzył.
̶ Tak. Czemu pojawiasz się nieproszony na ślubach?
̶ Nie tylko na ślubach. Byłem na prywatnych koncertach, przyjęciach urodzinowych w Beverly Hills i przynajmniej na jednym rozdaniu nagród.
̶ Widziałam. Wyprowadziła cię ochrona, a potem uciekałeś przed policją. Masz klasę.
̶ To było dawno. – Odwrócił wzrok, jakby nie był z tego dumny.
̶ Tak, ale teraz planujesz jakieś wygłupy na ślubie Xaviera i Ariany? Jesteś niereformowalny.
̶ Wygłupy? Ładnie podsumowujesz moją karierę.
̶ Karierę polegającą na tym, że przychodzisz, gdzie cię nie proszą?
Puścił zniewagę mimo uszu i usiadł wygodniej. W zamyśleniu stukał widelcem w stół.
̶ Kiedy byłem młodszy, ja i moi kumple z college’u wycinaliśmy głupie numery niewinnym ludziom. Nic złego.
̶ Widziałam kilka. Na przykład ten, kiedy podłączyliście się do głośnika w restauracji i kiedy ktoś podjeżdżał, zaczynaliście śpiewać i zapraszaliście go, żeby dołączył. – Ludzie w samochodach rzeczywiście zaczynali śpiewać. Miło się to oglądało i faktycznie poprawiło jej humor.
̶ Odrobiłaś lekcje.
̶ Nie miałam wyboru. Trzeba poznać przeciwnika.
̶ Uważasz mnie za przeciwnika? Myślałem, że zostaliśmy partnerami.
Kelnerka przyniosła ich burgery i zapytała, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Trick poczekał na jej odpowiedź i podobnie jak ona stwierdził, że nie potrzebują niczego. Czarujący i uprzejmy. Całkowite zaskoczenie.
Podnieśli burgery i ich oczy na chwilę się spotkały, nim zaczęli jeść. Soczyste smakowite mięso i maślana brioszka idealnie komponowały się z sałatą, cebulą, bekonem i piklami. Burger był niebiański. Jęknęła z zachwytu.
Trick wytarł usta serwetką i pokiwał głową.
̶ Cholera – powiedział, kiedy przełknął. – Cholera.
̶ Prawda? – Rylee trzymała burgera jedną ręką i również przetarła usta serwetką.

Jedna „cholera” była wywołana smakiem burgera, a druga przeznaczona dla Rylee. Jej zaczesane do tyłu włosy ukazywały kremową szyję. Jedno ramiączko sukienki było trochę przekrzywione, a teraz znów schowała twarz za burgerem i go ugryzła. Była niesamowita.
Widywał ją w czasem w mieście. Odkąd zobaczył, jak przejmuje nad wszystkim kontrolę i nie daje się wytrącić z równowagi, przepadł z kretesem. Jej profesjonalizm i cięty język podobały mu się na równi z jej wyglądem. Podobał mu się jej wzrost, podobały mu się jej krągłości pod eleganckimi sukienkami. Podobały mu się jej niebieskie oczy, które patrzyły na niego intensywnie, jakby chciały go rozgryźć. To ostatnie podobało mu się szczególnie.
Kiedy przyłapała go dziś bez spodni, od razu się ucieszył. Koledzy, z którymi kiedyś zajmował się filmowaniem, postawili na inne kariery. On zbudował sobie markę niejako bezwolnie, i zajęło mu to tylko trzy lata. Gdy jego kanały w mediach społecznościowych zaczęły oglądać setki tysięcy ludzi, pojawili się sponsorzy. Teraz oglądały go już miliony. Nie była to tradycyjna ścieżka kariery. Skończył szkołę filmową i był pewny, że w tym wieku zostanie stażystą na jakimś planie i będzie błagał reżysera o kilka sekund uwagi i wysłuchanie jego pomysłów.
̶ Więc mówisz, że jesteśmy partnerami? – zapytała znienacka. Spodziewał się, że będzie unikać tego tematu.
̶ Jestem ci potrzebny, żeby sfilmować przygotowania.
̶ Nie jesteś mi potrzebny, żeby cokolwiek filmować. Chcę cię mieć pod kontrolą.
̶ Wiele kobiet już próbowało – rzekł z uśmiechem.
̶ Jak wiele? – Uniosła brwi wyzywająco.
̶ Nie aż tak wiele. – Nie chciał, by uważała go za kobieciarza. Nie starał się jej zaimponować, ale też nie chciał jej zniechęcić. Zbyt dobrze się bawił…

Rylee Meadows organizuje śluby od początku do końca, planując każdy szczegół. Gdy dobiegają ją słuchy, że na zbliżające się wesele ma wpaść nieproszony gość, Trick MacArthur, filmujący dla mediów imprezy, robi wszystko, by udaremnić jego plany. Trick jednak znajduje sposób, by zdobyć jej zaufanie, obiecując, że sfilmuje tylko spontaniczne wydarzenia. Jego urok osobisty i podejście do życia tak bardzo oczarowują Rylee, że Trick coraz bardziej ją fascynuje. Nie spodziewa się, że niedługo będzie go pragnąć do szaleństwa...

Dziwny debiut lady Esther

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 639

ISBN: 9788383428666

Premiera: 06-06-2024

Fragment książki

Panna Esther Barrington-Hall weszła do zatłoczonej, tętniącej życiem, rzęsiście oświetlonej sali balowej. Pierwszy bal w jej debiutanckim sezonie zapowiadał się tak wspaniale, jak obiecywała jej ciotka.
Nigdy nie widziała tylu ludzi zebranych w jednym miejscu. Kwartet utalentowanych muzyków wykonywał znane melodie, które ciotka uwielbiała i w ciągu ostatnich miesięcy często grywała na fortepianie w Redworth Manor.
Esther miała na sobie suknię z białego jedwabiu, wyszywaną ciemniejszą nicią we wzory przedstawiające liście i kwiaty. Była to jej ulubiona suknia, zwiewna, fantazyjna, przywodząca na myśl leśne boginki z opowiadań, które lubiła czytać w dzieciństwie. Wybrała ją spośród wielu zakupionych dla niej przez ciotkę.
Wiele osób zwróciło na nią uwagę, jednak ciotka nakazała jej patrzeć tylko przed siebie.
– Podejdą do ciebie w odpowiednim czasie, moja droga. Teraz pozwólmy im trochę pomyśleć. Nie uśmiechaj się za wiele i nie rozmawiaj z nikim, dopóki nie zostaniesz należycie przedstawiona. Nie idź zbyt szybko. Lepiej robić wszystko bez pośpiechu, żebyśmy mogły poznać tych, na których nam zależy.
Nie rób tego, nie rób tamtego.
Ileż to razy słyszała te napomnienia w ciągu ostatnich lat, przygotowując się do dzisiejszego wieczoru? Wszystko służyło temu, by wywarła jak najlepsze wrażenie.
Targi matrymonialne.
Już sama nazwa wystarczała, by wzbudzić przerażenie. W tej grze nie można było ponieść porażki, inaczej szło się w odstawkę na półkę położoną wysoko i odległą od życia. Lub, co gorsza, skończyć u boku męża, którego trudno choćby polubić.
Ciotka Mary wyglądała jak zwykle wspaniale, jednak Esther wyczuwała jej niepokój. Ciotka nie była więc tak pewna siebie, jak udawała. Esther cieszyła się, że ma obok siebie pięcioro kuzynów i kuzynek, na których pomoc i wsparcie mogła liczyć.
Aiden miał zaprosić ją do tańca, gdyby nie uczynił tego nikt inny. Podobnie Jeremy, który jednak nie wykazywał entuzjazmu, jako że nie przepadał za tym rodzajem rozrywki. Sarah i Charlotte miały trzymać się w pobliżu. W tej właśnie chwili napotkała spojrzenie Charlotte. Kuzynka uśmiechnęła się do niej, w jej brązowych oczach kryła się zachęta.
Rodzina.
Tak długo nie miała żadnej, a teraz otaczało ją mnóstwo bliskich. Benjamin, najstarszy kuzyn, również był obecny na sali, z pewnością zachowując się nienagannie, zgodnie z precyzyjnymi wskazówkami swej matki.
– Tworzymy zwarty front – zwróciła się do nich ciotka Mary przed wyjściem z londyńskiego domu w St James’s. – Żadnego migania się, Ben. Rozumiesz? Musicie trwać na swoich posterunkach, żeby tego wieczoru Esther odniosła sukces, o jaki marzę. Nie możemy sobie pozwolić na błędy ani narazić się na plotki.
Zawsze mogło zdarzyć się coś, co obróciłoby wniwecz ich plany. Musieli więc zachować najwyższą czujność i ostrożność.
Wszyscy członkowie rodziny Barrington-Hallów rozumieli, że trzeba zapewnić Esther bezpieczeństwo.
Dołączył do nich stryj Thomas. Był wysokim, pewnym siebie mężczyzną. Jego tytuł, majątek i koneksje sprawiały, że czuł się swobodnie wśród elit, co zjednywało mu powszechną sympatię.
– Na pewno świetnie sobie poradzisz, Esther, i to bez niczyjej pomocy. Po prostu bądź sobą. Nie brak ci rozsądku i rozumu.
Uśmiechnęła się, słysząc te słowa, gdyż zanim znalazł ją w sierocińcu w Londynie i przywiózł do Kent, nie miała pojęcia, kim jest. Wiedziała tylko, że jej matka drastycznie naruszyła normy przyzwoitości i wylądowała w mrocznym zaułku niebezpiecznego miasta.
Ciotka nie musiała jej mówić, jak łatwo kobieta może zrujnować swoją reputację, nie stosując się do reguł obowiązujących w towarzystwie. Były wypisane krwią na jej duszy i już jako dziewczynka nie tolerowała złego zachowania i łamania zasad.
Ciotka przystanęła przed niezbyt młodą piękną kobietą i towarzyszącym jej młodym mężczyzną o podobnie szlachetnych rysach twarzy.
– Lady Beaumont.
– Lady Duggan.
Przez chwilę taksowały wzrokiem swe stroje, fryzury, odgadywały zamiary. W końcu dama powiedziała:
– Miło cię widzieć. Myślałam, że wciąż jesteś na wsi w Redworth.
– Nie. Przyjechaliśmy do Londynu na sezon naszej najmłodszej bratanicy. Lady Beaumont, proszę pozwolić, że przedstawię pannę Esther Barrington-Hall.
Esther dygnęła i uśmiechnęła się. Nie był to uśmiech zbyt promienny ani zbyt pewny siebie. Był miły, lecz nie przymilny. Taki, jakiego nauczyła ją ciotka Mary.
Dama rozpromieniła się.
– Miło mi cię poznać, moja droga. To jest mój syn, lord Alberton. Właśnie wrócił z podróży do Ameryki. Cieszymy się, że jest teraz z nami w domu.
– Panno Barrington-Hall. – Lord Alberton ujął jej rękę i przytrzymał. – Bardzo miło mi panią poznać.
Zabrzmiało to bardzo naturalnie, uśmiech towarzyszący jego słowom był szczery i uprzejmy.
– Zastanawiam się, czy mogę panią prosić o następny taniec, zanim będzie miała pani pełny karnecik.
Cofnął się nieznacznie, dając jej odrobinę przestrzeni. Starannie dobierał słowa, jego zachowanie było nienaganne, co bardzo jej się spodobało. Ten młody mężczyzna znał zasady i stosował się do nich. Nie zamierzał przekraczać granic przyzwoitości.
– Tak, milordzie. – Sięgnęła po karnecik i pióro i wpisała jego nazwisko w pierwszej linijce. Walc. Miała nadzieję, że ciotka pozwoli jej na ten taniec. Teraz z zachwytem przysłuchiwała się ich rozmowie.
Esther zatańczy swój pierwszy taniec w towarzystwie, mając za partnera przystojnego i wysokiego młodego lorda. Wieczór nie mógł się zacząć lepiej.
– Benjamin, twój kuzyn, jest moim przyjacielem i poprosił mnie, żebym na panią uważał tego wieczoru, panno Barrington-Hall. Przyznaję, że po tym, jak panią poznałem, bardzo chętnie spełnię jego prośbę. Zadanie wydaje się nader przyjemne.
– Dziękuję. Czuję się onieśmielona w tak licznym towarzystwie. Oczywiście organizowaliśmy przyjęcia w Kent, jednak były one bardzo niewielkie w porównaniu z tym tutaj.
– Proszę je potraktować jako praktykę – powiedział. – Moja siostra była przerażona podczas swego debiutu, a teraz jest szczęśliwą żoną earla Thorntona.
Esther kiwnęła głową.
– Jak poznał pan mojego kuzyna Bena?
– Byliśmy razem w Eton, a potem poszliśmy na ten sam uniwersytet.
– Cambridge?
– Tak. Lubię się uczyć.
Ona również lubiła, chociaż nie była pewna, czy w obecnych okolicznościach powinna o tym mówić. Kobiety nie powinny zbytnio interesować się edukacją.
Zamierzała zadać mu kolejne pytanie, jednak jej uwagę zwrócił narastający szmer głosów w sali. Odwróciła głowę. Wysoki mężczyzna w czarnym stroju zstępował ze schodów, a wszystkie spojrzenia skierowane były ku niemu. Ze swego miejsca nie widziała dokładnie rysów jego twarzy, jednak było w nim coś elektryzującego, dlatego nie dziwiła jej reakcja zgromadzonych.
– To Oliver Moreland – powiedział jej towarzysz. – Szuka okazji do wieczornej zabawy – dodał z przekąsem. – Pani kuzyn z pewnością życzyłby sobie, by panią ostrzec. Ten człowiek zuchwale łamie wszystkie zasady etykiety i jakimś cudem uchodzi mu to płazem. Jego bogactwo i pochodzenie, fakt, że jest drugim synem lorda, z pewnością mu w tym pomagają, jednak… – Urwał.
– Jednak co? – ponagliła Esther.
– Pochodzi z rodziny, którą wielu uważa za dziwną. Podobno jego matka utopiła się, by uwolnić się od nich wszystkich. Jego ojciec zmarł kilka lat później z powodu pijaństwa.
Na jej twarzy musiał odmalować się szok, bo lord Alberton szybko spróbował zatrzeć niemiłe wrażenie.
– Powiedziałem zbyt wiele i szczerze tego żałuję. Prawdę mówiąc, Moreland jest jedną wielką tajemnicą i lepiej go unikać. – Gdy rozległy się pierwsze dźwięki muzyki, uprzejmie się skłonił. – To jest mój taniec, panno Barrington-Hall.
Przyjęła podane jej ramię, ciesząc się jego towarzystwem, gdy prowadził ją na parkiet.
Walc. Taniec, który pozwalał partnerom na więcej niż inne. Do tej pory tańczyła go jedynie z nieletnimi kuzynami w niebieskim salonie w Kent.
Zauważyła, że mężczyzna, o którym mówił lord Alberton, kieruje się w róg sali. Był na tyle wysoki, że mogła śledzić jego ruchy. Zastanawiała się, dlaczego ten człowiek ją interesuje, zważywszy jego fatalną reputację. Było w nim jednak coś znajomego, czego nie potrafiła dokładnie nazwać. Ta zagadka ją intrygowała.

– Kim jest ta dziewczyna w bieli? – Oliver Moreland zadał to pytanie swojemu przyjacielowi Frederickowi Bronsonowi stojącemu na skraju parkietu.
– To panna Esther Barrington-Hall. Jest bratanicą lorda i lady Dugganów, niedawno przybyła do Londynu.
Dziewczyna była piękna, to nie ulegało wątpliwości. Miała blond włosy o barwie miodu i smukłą sylwetkę, a poza tym emanowała zmysłowością. Tańczyła doskonale, jednak sposób, w jaki przekrzywiała głowę…
Czyżby skądś ją znał?
– Powiedziano mi, że to jej pierwszy bal w Londynie. – Głos Fredericka dobiegł jakby z oddali. – Jest wzorem cnót i ma znaleźć tu męża. Słyszałem, że panna Barrington-Hall przestrzega zasad co do joty, a najbardziej cieszy ją towarzystwo licznych kuzynek i kuzynów.
Oliver roześmiał się.
– W takim razie powinienem raczej poszukać Hetty Palmer i sprawdzić, po jakim czasie zaproponuje mi coś gorszącego.
– Czyli wskoczenie do twojego łóżka.
– A najpierw do mojego powozu, który stoi przed domem. Jej mężowi to nie przeszkadza.
– Bo ma spaczone poczucie moralności.
– Mówisz to tak, jakbyś uważał, że to karygodne.
– Chciałem tylko, byś zachował ostrożność, Oliverze. Któregoś dnia zostaniesz przyłapany przez zazdrosnego męża i wyzwany na pojedynek o świcie.
– Nie martw się – odparł Oliver. – Jestem niezwykle ostrożny. Poza tym doskonale strzelam.
Frederick zachichotał.
– W takim razie powinienem ci życzyć, żebyś zakochał się po uszy i by jakaś dama złamała ci serce tak, jak ty złamałeś wielu damom.
Oliver spochmurniał. Frederick był jego dobrym przyjacielem, więc taka uwaga go zabolała.
– Nigdy nikogo nie skrzywdziłem, Freddie, i zawsze jestem bardzo hojny przy rozstaniu. Poza tym moje damy są dobrze zaznajomione ze sztuką miłości. Nigdy nie zawracałbym sobie głowy dziewicą.
– W takim razie dlaczego tak uważnie przyglądasz się pannie Barrington-Hall?
Oliver oderwał od niej wzrok.
– Chyba dlatego, że niewinność ma swój urok. Patrzeć, ale nie dotykać. Widzę, że jest otoczona kuzynami, a lord Duggan doskonale wywiązują się ze swych obowiązków wobec niej.
– To prawda. Duggan cieszy się doskonałą reputacją i słynie z dbałości o rodzinę. Gdybyś ośmielił się zbałamucić jego ukochaną niewinną bratanicę, zawisłbyś na najbliższej szubienicy.
Oliver pokiwał głową i sięgnął po kieliszek z tacy niesionej przez służącego w liberii koloru zielonożółtego jak dojrzała limonka. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł wiele innych tkanin o niezwykłych barwach zdobiących wnętrze.
– Czy nasi gospodarze mają upodobanie do tkanin, których nikt inny by nie kupił?
Frederick spoważniał.
– Zapomniałem, że nie byłeś tu w zeszłym roku… – Urwał.
Rok temu Oliver rzadko bywał w towarzystwie, ponieważ jego brat Philip widząc, że ciągłe napomnienia i reprymendy nie pomagają, chwycił za broń i do niego strzelił. Trafił go w bok, chociaż Oliver był pewien, że mierzył w serce.
Nikomu nie powiedział o tym, co się stało, jednak Frederick miał przeczucie, że przyjacielowi grozi niebezpieczeństwo, dlatego niespodziewanie przyjechał do ich rodzinnego domu, Elmsworth Manor w Hampshire. Tam zawołał lekarza, a potem zabrał Olivera do miasta, z dala od znienawidzonej rezydencji. Freddie uważał, że należy powiedzieć o wszystkim władzom, jednak Oliver nie chciał niszczyć resztek respektu, jaki budziło nazwisko Moreland. Od tamtej pory nie widział brata.
Podeszła do nich Josephine Campbell. Ujęła go za ramię, delikatnym uściskiem przekazując sekretną wiadomość.
Sypiał z nią kilka miesięcy wcześniej, ale nie chciał odnawiać znajomości. Dzieci Josephine były co najmniej dziwne, a poza tym jej wzrok wyrażał desperację.
Postanowił jedynie zaprosić ją do tańca. Jeden taniec wystarczy. Nie powinna spodziewać się po nim niczego więcej. Kiedyś podobała mu się drobna sylwetka Josephine, teraz jednak konieczność pochylania się, by słyszeć jej słowa, nie wydawała mu się ekscytująca. Wciąż czuł ból w boku, kiedy padał deszcz, a tego dnia była paskudna pogoda. Torując sobie drogę przez tłum, zastanawiał się, dlaczego przyszedł na bal, na którym roi się od debiutantek. Josephine trzymała się go kurczowo, jakby nie zamierzała go nigdy puścić.
– Mam nadzieję, że twoje dzieci czują się dobrze – zagaił banalnie. Jej dzieci były, łagodnie rzecz ujmując, trudne, a on nie interesował się ani ich zdrowiem, ani poczynaniami. Napotkawszy jednak wymowne spojrzenie Josephine, uznał, że wypada zacząć rozmowę.
– Tak, panie Moreland. Nie uwierzysz, ale w zeszłym tygodniu Barbara skończyła osiemnaście lat. Nie mogę w to uwierzyć. Wydaje mi się, że urodziłam ją zaledwie wczoraj, a teraz wyrosła na taką piękność, że ludzie…
Oliver nie dosłyszał jej następnych słów. Dziewczyna w bieli znajdowała się teraz blisko. Widział haftowane ozdoby na jej sukni i złocistą wstążkę we włosach. Chciał, by odwróciła się w jego stronę, by mógł przyjrzeć się jej twarzy, jednak Alberton poprowadził ją w przeciwnym kierunku i zniknęła wśród tańczących.
Zauważył lady Susan Drummond i panią Cecelię Furness, które próbowały przyciągnąć jego uwagę. Niegdyś sypiał z tymi kobietami. Obie znalazły sobie nowych mężów, za co był wdzięczny losowi. Miał ochotę wyjść i oddać się ciekawszym rozrywkom. Obiecał jednak ciotce, że będzie obecny na tym balu, a zazwyczaj starał się dotrzymywać słowa. Ciotka zasadniczo różniła się temperamentem od swej siostry, a jego matki. Promienna i uprzejma, nie miała skłonności do popadania w melancholię. Siostry były jak ogień i woda. Julia nie miała dzieci i była mocno związana z nim i z Philipem.
Josephine wciąż mówiła o swojej córce i uśmiechała się co chwila. Oliver poczuł zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Czyżby ten długi monolog miał wzbudzić jego zainteresowanie tą dziewczyną? Zapewne tak. Kiedy umilkła muzyka, odprowadził partnerkę tam, gdzie go zaczepiła, i szybko się oddalił pod byle pretekstem.
Musiał wyjść z tego pomieszczenia. Panujące tu gorąco i ciężar oczekiwań Josephine i innych dam sprawiły, że poczuł się znużony. Nie patrząc na mijane osoby, ruszył w kierunku dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do zimowego ogrodu.
W oranżerii było chłodniej niż w sali balowej, liczne rośliny w donicach tworzyły przytulną atmosferę. Głęboko wciągnął powietrze i zamknął oczy.
– Pan również nie mógł tego znieść?
Odwrócił się gwałtownie. Pod wysokim drzewkiem stała dziewczyna w bieli. Trzymając drinka, patrzyła w okno na wietrzną i deszczową noc.
Teraz wydawała się spokojna i opanowana. Debiutantka z sali balowej zmieniła się w pewną siebie osóbkę.
– Rzadko dłużej zostaję na tego typu przyjęciach – odparł, starając się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie.
– Bo woli pan inne rozrywki?
Upiła łyk, a wówczas w jej policzkach pojawiły się dołeczki.
– A więc wie pani, że mam fatalną reputację, panno Barrington-Hall? – Nie było sensu owijać w bawełnę. Dziewczyna sprawiała wrażenie osoby ceniącej szczerość i bezpośredniość.
– Wiem bardzo niewiele. Niedawno przyjechałam do Londynu, ale odnoszę wrażenie, że niezbyt dobrze się pan czuje w towarzystwie londyńskiej elity.
– Myślę, że z takim wyczuciem doskonale sobie pani tutaj poradzi – powiedział, lekko rozbawiony.
Spoważniała.
– To „doskonale” ma oznaczać, że znajdę sobie męża z tytułem, który zapewni mi życie na odpowiednio wysokim poziomie, do jakiego przywykłam?
Usłyszawszy ton irytacji w jej głosie, pospieszył z wyjaśnieniem:
– Mówiąc „doskonale”, miałem na myśli to, że jest pani wyjątkowa i sama dokona właściwego wyboru.
– Uważa pan, że kobiety cieszą się taką wolnością? W Londynie płeć piękna nie ma zbyt wielu przywilejów.
– A pani jest ze wsi?
– Tak, wolę życie z dala od miasta.
Ponownie się uśmiechnął. Rzadko rozmawiał z kobietami jej pokroju, które z nim nie flirtowały. Jej powściągliwość intrygowała go, a zarazem stanowiła wyzwanie.
– Barrington-Hallowie są bardzo szanowaną rodziną. – Uznał, że temat dotyczący jej najbliższych sprawi, że stanie się bardziej rozmowna.
– To prawda.
– Przywiązują wielką wagę do zasad i etykiety.
– I to bardzo mi odpowiada, sir.
– Słyszałem, że pani też przestrzega zasad?
– A ja słyszałam, że pan ich nie przestrzega.
– W takim razie znaleźliśmy się w impasie. Może udałoby mi się panią przekonać do zmiany zapatrywań?
– A dlaczego niby miałabym tego chcieć, panie Moreland? Odpowiednia pozycja w towarzystwie zależy między innymi od ścisłego przestrzegania reguł.
Uniosła ku niemu kieliszek, po czym wyszła sąsiednimi drzwiami, których wcześniej nie zauważył. Jej zniknięcie miało w sobie coś z popisu iluzjonisty na wiejskich jarmarkach.
Intrygująca i podniecająca. Czy celowo próbowała wywrzeć na nim wrażenie?
Nie zamierzał iść za nią, jako że dość wyraźnie go odprawiła. Znał się na kobietach jak rzadko kto.
Zaskoczyła go ta tajemnicza dziewczyna o niezwykłych zielonych oczach i w zwiewnej sukience. On także musi stać się intrygujący i tajemniczy. W jego głowie dojrzewał już pewien plan.

Ich spojrzenia spotkały się zaledwie na kilka sekund, ale od razu się rozpoznali. Esther na zawsze zachowała w pamięci arystokratę, który przed laty udzielił jej bezinteresownej pomocy. Oliver nigdy nie zapomniał wątłej dziewczynki przytulonej do boku zdesperowanej matki. Teraz Esther debiutuje w towarzystwie, a Oliver bacznie śledzi jej poczynania. Oszołomiła go jej uroda, ale wie, że musi trzymać się na dystans. Towarzystwo owianego złą sławą hulaki nadszarpnęłoby jej reputację. Jednak gdy Esther zostaje bohaterką skandalu, to on jako jedyny wyciąga do niej pomocną dłoń i po raz drugi ratuje ją przed hańbą…

Idealny mężczyzna

Melanie Milburne

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1241

ISBN: 9788383425337

Premiera: 13-06-2024

Fragment książki

To Aerin zobaczyła go pierwsza. Drake Cawthorn stał naprzeciwko niej na rogu ruchliwego skrzyżowania i sprawdzał coś w telefonie, czekając na sygnał przejścia. Aerin poświęciła ładną chwilę, by mu się przyjrzeć. Lekki dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Drake górował nad wszystkimi w tłumie o głowę, włosy miał gładkie i czarne jak skrzydła kruka, a wyraźnie zarysowany nos wyglądał, jakby kiedyś był złamany. Ubrany był w ciemnoniebieski garnitur połączony z elegancką białą koszulą typu business elegance, która podkreślała oliwkowy odcień jego skóry. Poluzowany nieco pod szyją krawat sugerował, że szarpnął za niego niecierpliwie w pewnym momencie w ciągu dnia i nie zadał sobie trudu, by poprawić. Gdyby nie jego krzywy nos i blizna przecinająca lewą brew, spełniałby wszystkie warunki „wysokiego bruneta o ciemnej karnacji” z listy cech idealnego partnera Aerin. Rozległ się sygnał dźwiękowy i Drake podniósł oczy znad telefonu, napotykając wzrok Aerin. Mimo że znajdowała się kilka metrów od niego, jego głębokie, ciemnobrązowe spojrzenie skrzyżowało się z jej, uderzając niczym piorun.
Drake był dobrze znanym prawnikiem, który specjalizował się w surowych intercyzach, a Aerin i jej współpracownice polecały czasem jego usługi swoim klientom. Tym razem jednak Aerin nie stała przed jego drzwiami z nadzieją na spotkanie w sprawach biznesowych – w tych wolała wysłać mejl lub esemes, by poinformować go o życzeniu klienta. Ta wizyta miała charakter żenująco osobisty. Nie widzieli się twarzą w twarz od miesięcy. Normalnie tak wolała. Uważała jego męską arogancję za zbyt niepokojącą, jego cynizm nazbyt drażnił jej romantyczną duszę, a sardoniczny uśmiech i ciemne czekoladowe oczy miały w sobie coś szyderczego.
Drake pokonał skrzyżowanie długimi, spokojnymi krokami, torując sobie drogę przez tłum ludzi, aż znalazł się po jej stronie ulicy. Stopy Aerin nagle jakby przykleiły się do chodnika, serce łomotało w klatce piersiowej, a policzki były na tyle gorące, że mogłyby roztopić asfalt na ulicy.
– Cześć, Złotowłosa. Szłaś do mnie? – Ton jego głosu był równie irytujący, jak jego uśmiech.
Stojąc przed jego biurowcem, Aerin nie mogła zaprzeczyć, że to właśnie jego przyszła zobaczyć, chociaż bardzo by chciała. Była tam już kilka razy, by się przekonać, czy uda jej się zebrać na odwagę i go zobaczyć. Teraz wahała się, czy powinna iść dalej i rozpłynąć się w tłumie, zanim zrobi z siebie kompletną idiotkę. Miała jednak tylko pięć dni na odbycie zastępczej randki przed zjazdem byłych uczniów z liceum. Jeśli nie znajdzie sobie żadnego mężczyzny, który by jej towarzyszył, będzie musiała cierpieć z powodu bycia ostatnią dziewczyną z klasy, która nie ma partnera.
Z każdym mijającym rokiem jej sytuacja się pogarszała. Przecież była jedyną singielką w towarzystwie. I jedyną dziewicą. Litościwe spojrzenia jej koleżanek były coraz trudniejsze do zniesienia. Potajemne szepty, spekulacje na temat jej statusu singielki, uszczypliwe pytania i spojrzenia na jej lewą rękę, gdy każda z jej przyjaciółek miała na serdecznym palcu wspaniałą błyskotkę migoczącą tak mocno, że praktycznie można było zobaczyć ją z kosmosu. Zaczęła się zastanawiać, czy jej marzenie o znalezieniu swojego księcia nie było przypadkiem nieco oderwane od rzeczywistości. W dzisiejszych czasach trudno jest poznać nowych ludzi, a ona nie zamierzała pobierać
aplikacji randkowych. No, chyba że sprawy przybrałyby rozpaczliwy obrót.
W sumie bardziej zdesperowana nie była jeszcze nigdy. Miała prawie trzydzieści lat i nikt nigdy nawet jej nie pocałował.
Wierzyła w prawdziwą miłość.
To był jej cel, jej życiowa nadzieja.
Jej bratnia dusza musiała gdzieś być. Wystarczyło tylko ją znaleźć.
Aerin rzuciła Drake’owi kpiące spojrzenie.
– Wolałabym, żebyś przestał mnie tak nazywać.
Jego szeroki uśmiech sprawił, że oczy mu błyszczały, a za kącikami ust pojawiały się drobne zmarszczki.
– Nazywam cię tak, od kiedy miałaś aparat na zębach i pryszcze na brodzie. Ale z wiekiem wyładniałaś.
Drake, przyjaciel ze studiów jej starszego brata, kiedyś regularnie przesiadywał w jej rodzinnym domu. Przez lata był po prostu przyjacielem Toma, Drakiem Cawthornem, ledwie godnym jej uwagi. Ale kiedy w późnym okresie dojrzewania zaczęła zwracać uwagę na chłopców, coraz częściej patrzyła na niego jak na przystojnego i czarującego mężczyznę. Na szczęście nigdy się z tym nie zdradziła. Zapadłaby się chyba pod ziemię, gdyby tak się stało.
– Proszę, nie przypominaj mi, że w styczniu kończę trzydzieści lat.
– Poważnie? No co ty! – Drake rozszerzył oczy z zaskoczenia. – Masz coś w planach? Jakąś wielką urodzinową imprezę?
Aerin poczuła, jak jej policzki robią się czerwone. Co było do świętowania w kończeniu trzydziestu lat, jeśli było się starą panną, która nigdy się nie całowała? Jej marzenie o znalezieniu Pana Idealnego przed ukończeniem trzydziestki stawało się koszmarem, a zegar biologiczny tykał tak głośno, że mógłby obudzić cały cmentarz.
– Jeszcze nie wiem, może. – Wzruszyła ramionami.
Drake skinął głową w stronę biurowca.
– Chciałaś się ze mną zobaczyć w sprawie klienta? Mam niecałą godzinę do stawienia się w sądzie.
Aerin przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę i poprawiła pasek torby na ramieniu.
– Nie chcę ci przeszkadzać, jeśli jesteś zajęty…
– Zawsze mam dla ciebie czas. Poza tym zlecacie mi wiele spraw. – Oczy
Drake’a znowu zabłyszczały, kiedy dodał: – Słyszałem, że twoja druga partnerka biznesowa, Harper, zaręczyła się z Jackiem Livingstonem. Czy oni przyjdą się ze mną spotkać w sprawie intercyzy?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Szkoda. Przy takim majątku jak Jacka, bez intercyzy rozwód mógłby być nieciekawy.
Aerin uśmiechnęła się sztywno, by ukryć irytację jego cynizmem.
– Nie sądzę, by kiedykolwiek się rozwiedli. Są zbyt w sobie zakochani, a poza tym mają jeszcze dziecko, Marli.
Drake wzruszył ramionami.
– Wszyscy się kochają, dopóki nie przestaną.
– Czy ty byłeś kiedykolwiek zakochany? – Pytanie wyskoczyło z jej ust, zanim zdążyła zatrzasnąć hamulce bezpieczeństwa na swoim języku.
– Nie. A ty?
Jej policzki znów się rozpaliły i nie była w stanie wytrzymać jego spojrzenia. Taki cynik jak Drake wyśmiałby jej poszukiwania miłości życia. Z drugiej strony nie było tajemnicą, że czekała nie tylko na tego jedynego, ale na prawdziwy ideał.
– Nie, ale chciałabym pewnego dnia.
Zapadła krótka, ale wyważona cisza. Nawet dźwięki pędzących gdzieś pieszych i ruchu ulicznego zdawały się zanikać w tle.
– W jakiej sprawie chciałaś się ze mną spotkać? – zapytał Drake.
Aerin przygryzła dolną wargę.
– To nie ma znaczenia – zaczęła się oddalać, ale on wyciągnął rękę i położył swoją szeroką i opaloną dłoń na jej przedramieniu. Kaszmirowy płaszcz nie był wystarczającą barierą, by zablokować elektryzujące ciepło jego dotyku. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy w ogóle wcześniej jej dotknął – no, może poza czochraniem jej włosów, gdy była dzieckiem.
Ich spojrzenia znowu się skrzyżowały i kolejny impuls świadomości przeszył ją na wskroś.
Ręka opadła z jej ramienia, jakby i on poczuł ten sam prąd, a zmarszczka nad jego ciemnobrązowymi oczami się pogłębiła.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał niskim, szorstkim głosem, którego głębia wysłała kolejny dreszcz po plecach Aerin.
– Czy możemy porozmawiać w jakimś spokojniejszym miejscu?
– Jasne – odpowiedział i poprowadził ją w kierunku swojego biura. Aerin podążyła za nim, zastanawiając się, na ile głupie jest w ogóle rozważanie Drake’a jako jej „plus jeden” na spotkaniu klasowym. Tylko kogo innego mogłaby poprosić? Nie chciała brać kogoś, kogo nie zna lub kogo zna z aplikacji randkowej. Potrzebowała kogoś, kto wyglądałby przekonująco jako jej wybranek serca, a Drake był najbardziej doświadczonym mężczyzną, jakiego znała i, co więcej, znał ją od lat. Był idealny… Choć nie na tyle, by według jej listy spełniać warunki ideału. Nie mogła jednak narazić się na żenadę bycia jedyną samotną osobą na ostatnim zjeździe przed tym, jak jedna z jej przyjaciółek wyemigruje z mężem do Australii. Gdyby Aerin się nie pojawiła, wszyscy założyliby, że wciąż jest sama. Musiała się stawić i to z mężczyzną. Taki był plan.
– Moje biuro jest na samej górze – powiedział Drake, przechodząc obok czterech wind.
Aerin spojrzała na niego z przerażeniem.
– Chyba nie oczekujesz, że wejdę pięćdziesiąt pięter po schodach?
– Mam tu swoją prywatną windę – odparł z zawadiackim uśmiechem.
Otworzył drzwi i przytrzymał je, wskazując drogę. Aerin przeszła obok niego w drzwiach, łapiąc zmysłami kuszący podmuch jego cytrynowo-limonkowej wody po goleniu i wysoką, szczupłą, atletyczną sylwetkę Drake’a, który poprowadził ją do prywatnej windy. Przyłożył do czujnika kartę magnetyczną i przytrzymał ręką otwarte drzwi, mówiąc:
– Panie przodem.
Gdy znaleźli się w windzie sam na sam, tętno Aerin przyspieszyło. Widząc swoje rumieńce w trzech lustrzanych ścianach windy, skrzywiła się i karciła samą siebie w myślach za to, że przy Drake’u zawsze czuje się niezręcznie. Nie była przecież nastoletnim podlotkiem, tylko odnoszącą sukcesy bizneswoman. Cóż… samotna i walcząca o sukces bizneswoman. Kochała sukces, ale nie bycie singielką.
– Tędy – powiedział Drake, kiedy winda dotarła na ostatnie piętro. Poszli szerokim korytarzem, mijając recepcję, gdzie kobieta w średnim wieku pisała na komputerze. Aerin była całkiem pewna, że to właśnie z nią rozmawiała, kiedy dzwoniła, by zarezerwować spotkanie dla klientów.
– Nie łącz mnie teraz z nikim, proszę, Cathleen – powiedział Drake.
Poprowadził Aerin do drzwi oznaczonych swoim nazwiskiem, otworzył je i uśmiechem dał znać Aerin, by weszła do środka. Wystrój gabinetu był schludny i stonowany, a na ścianie za biurkiem wisiały oprawione dyplomy i certyfikaty potwierdzające kwalifikacje Drake’a. Aerin podejrzewała, że powiesił je tam nie z dumy, ale po to, by pokazać klientom, że mają do czynienia z najlepszym specjalistą.
– Usiądź. Czy Cathleen może przynieść kawę lub herbatę? – zapytał Drake, zrzucając z ramion płaszcz, który potem powiesił w szafce obok biurka.
– Nie, dzięki. Niedawno piłam. – W zasadzie wypiła trzy kawy i to pewnie było przyczyną jej przyspieszonego pulsu. To albo myśl o poproszeniu Drake’a Cawthorna o przysługę.
Aerin usiadła, wiedząc, że Drake jest zbyt uprzejmy, by zrobić to pierwszy.
Kiedy usiadł przy biurku z rękami splecionymi na blacie, wzrok Aerin powędrował na jego długie, opalone palce. Zaczęła się zastanawiać, jakie to by było uczucie, gdyby te palce przesuwały się po jej skórze. Nieudolnie próbowała ukryć, że przeszedł ją lekki dreszcz. Dlaczego nagle myślała o dotyku jego dłoni? Nie był typem mężczyzny, z którym mogłaby zbudować przyszłość. Był zbyt światowy, zbyt cyniczny.
– Zimno ci? Mogę włączyć ogrzewanie.
– Nie, nic mi nie jest. – Aerin zwilżyła usta i wymusiła uśmiech, choć była świadoma swoich rozżarzonych policzków. – Chciałabym prosić cię o przysługę.
Drake uniósł przerwaną blizną linię brwi i skupił na niej swoje inteligentne spojrzenie.
– Mów.
– W ten weekend mam spotkanie dziewczyn z mojego liceum. Drink i kolacja, niedaleko naszej szkoły z internatem, godzinę drogi od Edynburga. A ja… Ja nie mam nikogo, z kim mogłabym tam pójść.
– Dlaczego nie możesz pojechać sama?
Aerin poczuła, jak kolejna fala gorąca zalewa jej policzki.
– Jeździłam tam co roku przez ostatnie dwanaście lat, zawsze przed Bożym Narodzeniem. I zawsze przychodziłam sama. Przez pierwszych kilka lat nie było tak źle – część dziewczyn była samotna, inne po zerwaniu. Teraz jestem jedyną osobą w grupie bez partnera. Nie mogę jechać tam kolejny raz jako ostatnia singielka. To takie upokarzające. Dokuczały mi tak, że myślałam, że umrę ze wstydu.
– Więc po co chcesz tam iść, skoro wiesz, że zamierzają ci dokuczać?
– Mamy doskonałą frekwencję na spotkaniach. Przez dwanaście lat żadnej z nas nie brakowało i nie chcę być tą, która przerwie tę tradycję. Jeśli się nie pojawię, wszyscy założą, że to dlatego, że wstydzę się braku partnera, więc muszę się z kimś pokazać. I tak z nimi nie wygram. Rozmawiałem z Harper i ona zasugerowała ciebie, bo znasz mnie od dawna. Albo się zgodzisz, albo będę musiała wynająć pana do towarzystwa.
Drake poderwał się z krzesła i zmarszczył brwi.
– Nie zrobisz tego – powiedział surowym tonem, który zirytowałaby ją przy każdej innej okazji, ale z jakiegoś dziwnego powodu tym razem tak się nie stało.
– Czy to oznacza, że będziesz moją randką na ten wieczór?
Drake przejechał dłonią po twarzy, a następnie jeszcze bardziej poluzował krawat.
– Myślałem, że powiedziałaś, że to weekend?
– Tak, ale chciałabym, żebyś był tam tylko w piątek na spotkaniu. Potem powiem im, że musisz wracać do pracy.
– A jaką historię opowiesz im o naszym… związku?
– Powiem im, że szaleńczo się w sobie zakochaliśmy i…
Drake skrzywił się z niesmakiem i uniósł prawą rękę, sygnalizując „stop”.
– Moment, Złotowłosa. Bez urazy, ale nie jestem typem faceta, który zakochuje się do szaleństwa. Dlaczego nie możemy po prostu powiedzieć, że mamy romans?
– Ponieważ nie jestem typem dziewczyny, z którą można mieć niezobowiązującą relację.
– Ale musiałaś mieć już sporo romansów, masz prawie trzydzieści lat.
Zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Aerin powoli podniosła wzrok na Drake’a i dostrzegła, że jest zszokowany i zaskoczony.
– Chcesz mi powiedzieć, że jesteś dziewicą?
To pytanie zdawało się odbijać echem wśród ścian gabinetu.
– Wiem, że to trochę nietypowe, ale właśnie dlatego potrzebuję partnera w ten weekend. Moje wieczne singielstwo od lat było powodem uszczypliwości.
– Czy jest jakiś powód, dla którego nie…?
– Tak – westchnęła Aerin. – Czekam, aż pojawi się moja bratnia dusza. Nie chcę tracić czasu na kogoś, kto nie rozumie, jakie to dla mnie ważne. Chcę, by mój pierwszy raz był idealny.
– Słuchaj, schlebia mi, że mnie poprosiłaś, ale…
– Proszę, nie odmawiaj, Drake. Jestem zdesperowana. Nie mogę jechać sama, nie w tym roku. Ostatni raz będziemy wszystkie razem, ponieważ jedna z dziewczyn przeprowadza się do Australii z mężem. – Aerin wiedziała, że teraz już błaga, ale to nie było dla niej ważne. – Nie musimy nikomu o tym wspominać. Nawet Tom nie musi wiedzieć ani moi rodzice. Prawdę mówiąc, lepiej, żeby o tym nie słyszeli.
– Czy będzie tam prasa?
– Nie, to prywatne wydarzenie.
– Ale ty i twoje koleżanki z pewnością opublikujecie zdjęcia w mediach społecznościowych.
– Powiem im, żeby nie publikowały żadnych naszych zdjęć, bo jeszcze trzymamy nasz związek w tajemnicy przed moją rodziną. Na pewno się zgodzą. Wiedzą, jaki potrafi być mój tata.
– Nie jestem pewien, czy nadaję się do tej roboty. – Drake westchnął i potrząsnął głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, o co został właśnie poproszony. – To nie jest najlepszy pomysł.
Aerin zacisnęła usta, rozczarowana tym, co właśnie usłyszała.
– Chodzi tylko o jeden wieczór. Nie musisz nic robić, tylko pojawić się tam jako mój partner. Nie proszę cię o zostanie nim naprawdę, tylko udawanie przez kilka godzin.
– Nie zamierzam być niczyim partnerem.
– Na wszelki wypadek boisz się zakochać, żeby nikt cię nie skrzywdził? – zaryzykowała.
– Ludzie mogą cię skrzywdzić niezależnie od tego, czy ich kochasz, czy nie – odparł z sardonicznym uśmiechem. – Chyba… Dobrze, zrobię to. Ale tylko dlatego, że nie chcę, żebyś się zadurzyła w kimś, kto może zrobić przez ciebie coś złego.
Aerin odetchnęła z ulgą.
– Bardzo ci dziękuję. Myśl o zatrudnieniu kogoś obcego i dzieleniu z nim pokoju doprowadzała mnie do rozpaczy.
Zapadła długa chwila ciszy.
– Czy będzie ci wygodnie dzielić ze mną pokój? – zapytał lekko kpiącym tonem, a jego oczy rozbłysły jeszcze bardziej.
– Jestem pewna, że będziesz się zachowywać jak idealny dżentelmen.
– Ja? Idealny? – Uniósł cynicznie brew i zaśmiał się. – Nie sądzę.
Jego elektryzujące spojrzenie wróciło do Aerin, która w końcu wypuściła wstrzymywany oddech.
– Lepiej już pójdę… – powiedziała i podniosła z ziemi torebkę, którą zdążyła upuścić. – Zarezerwuję loty i wrócę do ciebie ze szczegółami. Strój na spotkanie ma być formalny. Wiem, że to wydaje się trochę na wyrost, ale zawsze tak robiłyśmy.
Aerin odwróciła się w stronę drzwi, bardziej speszona jego kuszącą obecnością, niż chciałaby to przyznać.
– Aerin – głęboki głos Drake’a zatrzymał ją w miejscu. Od lat nazywał ją Złotowłosą. Nie była sobie w stanie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszała swoje imię z jego ust.
– Tak?
– Ze mną będziesz bezpieczna. Masz moje słowo.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się szybko i odwróciła w stronę drzwi.
– Jeszcze jedno. Zarezerwuję loty i nie oczekuję, że za to zapłacisz. To żaden problem.
Aerin wiedziała, że nie ma sensu się z nim kłócić.

Aerin zbliża się do trzydziestki i nadal jest singielką. Jak dotąd nie spotkała mężczyzny, który miałby wszystkie cechy z listy zalet uważanych przez nią za niezbędne, ale jest zdeterminowana szukać ideału. Żeby nie iść sama na spotkanie z koleżankami ze szkoły, prosi przyjaciela, Drake’a Cawthorna, by jej towarzyszył. Po wspólnym weekendzie jest nim zauroczona, ale przecież nie może się z Drakiem związać, bo nie ma on żadnej zalety z jej listy…

Jak wywołać skandal

Madeline Martin

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 640

ISBN: 9788383428642

Premiera: 20-06-2024

Fragment książki

Lady Violet Lavell została wezwana do gabinetu hrabiego Hollingstona, co nigdy nie wróżyło dobrze. Siedziała teraz niepewnie na skraju krzesła, które jej najstarsza siostra ochrzciła kiedyś „piskokrzesłem.”
Jej ojciec był onieśmielającą personą z dużą, kwadratową twarzą i oczami, które wwiercały się człowiekowi prosto w duszę. Zdarzały mu się chwile ojcowskiej czułości, ale to nie była jedna z nich.
– Masz cztery siostry, które wyszły za mąż i urodziły dzieci, i brata, który nie tylko założył rodzinę, ale też każdego dnia ciężko pracuje, by być godnym dziedzicem tytułu. – Podniósł brązowe oczy znad arkusza papieru, a właściwie kilku stosów arkuszy papieru. – Wszystkie moje dzieci ułożyły sobie życie. Prócz jednego.
Przeszył Violet spojrzeniem, jakby była jednym z nieszczęsnych motyli przyszpilonych do ramki na ścianie.
– Ciebie.
Violet poruszyła się na krześle, zanim zdążyła się powstrzymać.
Krzesło zapiszczało przeraźliwie.
Do diaska!
– Masz dwadzieścia trzy lata – kontynuował jej ojciec. – Jesteś już prawie starą panną, ale wydajesz pieniądze jak panna na wydaniu. – Postukał palcami w stos dokumentów.
Jej rachunków, bez wątpienia.
– Nie spodziewasz się nieoczekiwanego przypływu gotówki, prawda? – Uniósł brwi.
Właściwie to spodziewała się, ale nie chciała dzielić się tym z ojcem. Nie, póki jej rubryka pod tytułem „Lady Oko” w „Dzienniku Towarzyskim” nie zdobędzie popularności.
Siedziała cicho jak myszka na owianym złą sławą piskokrześle. Jej ojciec musiał wziąć milczenie za zgodę, bo zaczął mówić dalej.
– Violet, dostatecznie długo folgowałem twojej chęci pozostania niezamężną. Najwyższy czas, żebyś wzięła ślub.
– Proszę, nie zmuszaj mnie, ojcze!
Lord Hollingston ze znużeniem potarł grzbiet nosa.
– Przewidywałem, że odpowiesz w ten sposób. Jeśli odmawiasz, obawiam się, że będę musiał nalegać, żebyś wyjechała na wieś.
Violet powoli pokiwała głową. Wyjazd na wieś. To nie było idealne, ale lepsze niż zamążpójście.
– Tak się składa, że twoja siostra poszukuje guwernantki i przydałaby się jej pomoc, póki jej nie znajdzie.
Krzesło zapiszczało.
– Która siostra? – zapytała szybko Violet, by zagłuszyć jęk sprężyn.
Proszę, niech to nie będzie Sophie. Proszę, niech to nie będzie Sophie.
– Sophie – odparł jej ojciec.
Sophie miała czworo dzieci. Były rozpuszczonymi, nieokiełznanymi bachorami, które wrzeszczały, gryzły i miały mnóstwo innych złych nawyków.
Wzdrygnęła się.
– Ale już cztery guwernantki zrezygnowały z pracy dla Sophie.
Spojrzenie lorda Hollingstona było niewzruszone.
– Zapewne dlatego potrzebują kolejnej.
– Wolałabym nie, proszę.
– Obawiam się, że możesz albo wziąć ślub przed końcem sezonu, albo wyjechać na wieś i pomagać Sophie.
– Tato, do końca sezonu zostały co najwyżej trzy tygodnie! Może miesiąc, w najlepszym wypadku.
– Zgadza się.
– Może podczas następnego sezonu…
– Miałaś już sześć, żeby znaleźć sobie męża – odparł sucho jej ojciec. Jego palce zastukały w stos rachunków. Nie musiała na nie patrzeć, by wiedzieć, że są od modystki i krawcowej.
Potrzebowała nowych ubrań. Żeby zbierać plotki do swojej rubryki, musiała poruszać się swobodnie w towarzystwie. Jak miałaby to zrobić w starych łachmanach?
– Koniec dyskusji. – Lord Hollingston wstał i wskazał jej drzwi. Obszedł biurko i wyszedł za nią z gabinetu. – Nie robię tego z okrucieństwa. – Jego ton nieco złagodniał. – Po prostu nie możesz tak dłużej żyć, Violet. Potrzebujesz celu.
Violet zacisnęła usta. Miała cel. „Lady Oko” pochłaniała cały jej wolny czas, ale nie mogła mu tego powiedzieć. Nikt nie wiedział, że jest autorką rubryki, a ona nie chciała, żeby się dowiedzieli. Dlatego po prostu skinęła głową i ruszyła w stronę schodów.
Dotarłszy do podestu, zawahała się i zastanowiła się nad dostępnymi możliwościami.
Wejście po schodach zaprowadzi ją do jej sypialni. Ale jeśli pójdzie przed siebie korytarzem, dotrze do kuchni, gdzie kucharka upiekła wcześniej wyborne ciasta.
Wiedziała, że nie powinna jeść słodyczy, ale już czuła słodko-kwaśny dżem truskawkowy na języku. Jej zęby tylko czekały na to, żeby wbić się we francuskie ciasto i napotkać delikatną chrupkość kryształków cukru, które błyszczały na wierzchu jak szron.
Tak. Pójdzie do kuchni. Obróciła się.
– Nawet nie próbuj. – Lord Hollingston podniósł wzrok znad dokumentu, który czytał po drodze. – Twoja matka przewidziała, że możesz zareagować emocjonalnie, i poprosiła kucharkę, by schowała wszystkie ciasta do szafki i zamknęła ją na klucz.
Emocjonalnie? Wszystkie?
Violet próbowała zdusić rozczarowanie, ale i tak z jej ust wydarł się jęk.
– Dobranoc, Violet. – Ojciec znacząco spojrzał w stronę jej sypialni.
Gardło Violet było zbyt ściśnięte, więc po prostu kiwnęła głową i ruszyła w górę schodów, powłócząc nogami.
Po drodze układała w głowie nowy odcinek „Lady Oko”.
„Felietonistka ze znanej gazety towarzyskiej niespodziewanie znika ze społeczeństwa. Plotka głosi, że została obarczona przyziemną rolą darmowej guwernantki dla czworga dzieci swojej siostry. Prawdziwy skandal!”
Nie żeby ktokolwiek zauważył, gdyby zniknęła. Czymże była jedna mniej panna podpierająca ściany? Węzeł w jej gardle zacisnął się mocniej i prawie wybuchnęła płaczem.
Nie mogła, po prostu nie mogła zostać guwernantką dla dzieci Sophie.
Za to małżeństwo…
No, tego też nie mogła zrobić. Otworzyła drzwi, weszła do sypialni i spojrzała na srebrną suknię na manekinie krawieckim ustawionym pod ścianą. Większość uznałaby ją za modną dekorację, ale dla Violet to było bolesne memento. Tego, co straciła. Tego, jak bardzo zawiodła. Tego, że powinna starać się bardziej.
Poczuła przypływ gniewu.
Przeszła obok sukni i wyjęła z szuflady niepozorne pudełko, w którym chowała zapas toffi na czarną godzinę. Wyjęła jedną czekoladkę, rozwinęła szeleszczący papierek, włożyła ją do ust i jęknęła, gdy bogactwo słodkich smaków rozpłynęło się jej na języku.
Z jej pełnych słodyczy ust wydarł się szloch. Ukryła twarz w dłoniach i poddała się uczuciu rozpaczy pusto rozbrzmiewającej w jej piersi.
Co ona miała zrobić?

Seth Sinclair, hrabia Dalton, wszedł do domu na Grovesnor Street po raz pierwszy od prawie sześciu lat. Pod jego nieobecność stary ceglany front został pokryty sztukaterią, która ukryła spękania i linie zaprawy.
Opuścił ten dom jako drugi syn, bez żadnego celu prócz kupionego wojskowego stanowiska. Teraz niechętnie wracał, ledwie tydzień po dużej bitwie, jako zupełnie nieprzygotowany do swojej roli hrabia, który wolałby być żołnierzem. Zwłaszcza że zostało mu tylko kilka miesięcy do awansu na majora, rangi, na którą tak ciężko pracował.
Gibbons wciąż był taki sam, stary lokaj, wyglądający na dziewięćdziesiąt lat. Wzruszenie zaróżowiło policzki staruszka, gdy witał się z Sethem, z trudem zachowując rezerwę.
W przeciwieństwie do zmian na fasadzie domu, wnętrze pozostało niezmienione, z błyszczącą marmurową podłogą w szachownicę i bladozieloną jedwabną tapetą na ścianach. Portrety wielu pokoleń Sinclairów patrzyły bez wyrazu na Setha. Bez wątpienia byli nim rozczarowani. Większość jego rodziny była.
Choć wszystko wyglądało jak dawniej, Seth nie czuł się, jakby wracał do domu. Ale przecież Dalton Place nigdy nie było domem, przynajmniej nie dla niego.
Jego kroki odbijały się echem na posadzce, kiedy szedł do salonu, gdzie wedle słów Gibbonsa jego matka właśnie piła herbatę. Seth zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami, zdziwiony i zirytowany tremą, unoszącą włoski na jego karku. Wysłał matce list, żeby poinformować ją o swoim przybyciu. Bez wątpienia spodziewała się go.
– Seth? – Głos lady Dalton dobiegł zza drzwi. Pobrzmiewało w nim coś, co niemal przypominało nadzieję.
Seth odetchnął, otworzył drzwi i wszedł do środka. Jego matka zdążyła już podnieść się ze swojej ulubionej granatowej aksamitnej sofy i stała teraz w eleganckiej pozie. Choć od śmierci Williama minął ponad rok, wciąż miała na sobie czarną żałobną suknię.
Oczywiście. Gdyby to Seth umarł, zapewne byłaby odziana w pastelowy muślin.
– Zostałeś ranny? – wyszeptała.
Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy w jej głosie szczerą troskę. Znienawidzony ból przeszył jego pierś. Po tylu latach powinien był dawno porzucić nadzieję.
– Nie, nie zostałem ranny – odparł, myśląc o tym, że wielu jego towarzyszy broni nie miało tyle szczęścia. Ci, którym udało się ujść z życiem, wrócili do domu trwale okaleczeni.
Ale nie mógł myśleć o Waterloo. Nie teraz. Nie kiedy od bitwy minęły mniej niż dwa tygodnie i wciąż czuł w nozdrzach zapach prochu i krwi.
Ponuro zacisnął usta.
Jego matka wyprostowała się, a jej twarz błyskawicznie przybrała swój zwykły, obojętnie pogodny wyraz.
– W takim razie wróciłeś do domu? Na dobre?
– Sprzedałem mój patent oficerski – odparł. Musiał to zrobić, żeby nie kusił go powrót do żołnierskiego życia.
– Tak. Wróciłem.
Skinęła głową i przyglądała mu się przez długą chwilę. Bez wątpienia porównywała go z Williamem. Seth okaże się gorszy w tym zestawieniu. Zawsze tak było.
Zmarszczyła brwi i Seth pomyślał, że może zechce wyrazić niepokój o jego losy przez sześć lat wojny, najpierw na Półwyspie Iberyjskim, a teraz pod Waterloo. Wielu jego towarzyszy broni zginęło przez te lata, choć to Waterloo dokonało największych spustoszeń.
Zacisnął pięści. Przestań o tym myśleć, nakazał sobie
– Minął ponad rok – powiedziała jego matka głosem zduszonym od nadmiaru emocji. Seth nie pamiętał, żeby kiedykolwiek widział ją w takim stanie. Przełknęła łzy. – Minął ponad rok, odkąd William… Nie zjawiłeś się na jego pogrzebie.
– Eskortowałem Napoleona na Elbę, kiedy to się wydarzyło, a potem uczestniczyłem w Kongresie Wiedeńskim. – Seth pilnował, żeby jego odpowiedź była pozbawiona emocji. – Kiedy dotarła do mnie wieść o śmierci Williama, było już po pogrzebie.
– Ale i tak nie wróciłeś do domu – odparła oskarżycielsko. Jej łzy płynęły już szerokim strumieniem.
– Walczyłem o Anglię.
– Walczyłeś o chwałę! – prychnęła gniewnie. Wyminęła go i wyszła na korytarz, nie zadając sobie trudu, żeby zamknąć za sobą drzwi.
Seth westchnął w pustkę. To poszło dokładnie tak źle, jak przewidywał.
– Seth? – Za jego plecami zabrzmiał łagodny dziewczęcy głos.
Odwrócił się i zobaczył swoją młodszą siostrę Caroline stojącą w otwartych drzwiach. Nie była już małą dziewczynką, ale dziewiętnastolatką dwa lata po debiucie. To też go ominęło, choć czytał o tym w gazetach kilka miesięcy później, kiedy wreszcie je dostarczono.
– Caroline, tak bardzo mi przykro, że mnie przy tobie nie było – powiedział.
Przebiegła po grubym, tureckim dywanie i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Nie masz za co przepraszać. – Uścisnęła go mocno. – Jesteś w domu. Tylko to się liczy.
Dom. Słowo, które tak lekko spłynęło z jej języka. Ale to miejsce nie było jego domem, a hrabiowski tytuł nie był jego tytułem. Nie miał nawet własnego lokaja. Wszystko od zawsze należało do Williama. Seth był tylko drugoplanową postacią, majaczącą w tle niczym duch.
Uśmiechnął się do niej bez przekonania.
– Możliwe, że jesteś jedyną osobą, którą ucieszył mój powrót.
Caroline wypuściła go z ramion i cofnęła się. Wyrosła na piękną kobietę. Miała takie same ciemne oczy i włosy jak Seth.
– Matka bardzo źle to wszystko zniosła. – Caroline zerknęła za siebie i zniżyła głos. – Prawnik, który zajmował się naszymi sprawami, okazał się oszustem. Ukradł jej wszystkie klejnoty. Matka robiła wszystko, żeby to nie wyszło na jaw, ale… – Caroline zacisnęła usta – …sprawa wypłynęła. Mieliśmy tu spory skandal.
Seth skrzywił się.
– A mnie tu nie było, żeby się o was zatroszczyć. – Po raz pierwszy naprawdę pożałował swojej nieobecności w Londynie.
– Walczyłeś o nasz kraj. – Caroline nieznacznie wzruszyła ramionami. – A teraz jesteś tutaj. Tylko to się liczy. Tak się cieszę, że wróciłeś do domu, braciszku.
– Zamierzam wziąć na siebie obowiązki hrabiego i doglądać wszystkich naszych spraw. Żadna z was nie będzie musiała się więcej martwić – obiecał. I, na Boga, mówił szczerze. Zrobi wszystko, by być równie dobrym hrabią, jak William.

***
Choć przed wyjazdem na wojnę Seth bywał na balach u lady Richmond, powrót do przepychu po latach nurzania się w błocie odebrał mu dech. Sala balowa błyszczała niewyobrażalnym splendorem. Świece migotały złocistym blaskiem, a ogromne lustra zwielokrotniały ich płomień. Skomplikowane aranżacje z egzotycznych kwiatów dodawały wnętrzu koloru, a ponad szmerem rozmów rozbrzmiewały słodkie takty muzyki.
To wszystko było pięknym marnotrawstwem. Żołnierze walczący za ojczyznę musieli miesiącami obywać się bez żołdu, a tymczasem towarzystwo marnowało pieniądze bez opamiętania.
Ale jeszcze bardziej niż niepotrzebna ekstrawagancja, Setha zszokowała czystość. Tak samo było w jego domu. Błyszczące drewniane meble, podłogi i tapety bez krzty kurzu.
Jego żołnierskie życie polegało na nieustannej walce o przetrwanie. Cierpiał głód, zimą trząsł się z zimna, a latem zlewał potem w upale, opędzając się od gryzących insektów i brnąc w lepkim błocie.
Przez te lata ani razu nie zaznał luksusu.
Choć w czarnym fraku i jedwabnych bryczesach nie wyróżniał się z otoczenia, czuł się, jakby pochodził z innego świata. Spojrzał na swoje dłonie w białych rękawiczkach. Jego paznokcie i skórki wciąż były poczerniałe od brudu wojny, mimo wysiłków jego odziedziczonego po bracie lokaja. Godziny, które Benet poświęcił, by doprowadzić go do porządku, sprawiły, że poczuł się jak ten dom: wyszczerbiona, popękana cegła przykryta atrakcyjną fasadą.
– Dalton. – Czyjaś ręka poklepała go po ramieniu. Seth okręcił się i zobaczył szeroko uśmiechniętego markiza Kentwortha.
– Wieki cię nie widziałem, stary druhu. Nadal wyglądasz jak żołnierz. – Wskazał czerwoną kamizelkę Setha.
Seth z rozmysłem wybrał ten kolor. Nie wolno mu już było nosić munduru, zrezygnował z tego przywileju, decydując się sprzedać patent oficerski. Ale, na Boga, wciąż mógł nosić wojskowe barwy.
– Rawley, zobacz, kto do nas wrócił. – Kentworth trącił ramię mężczyzny obok siebie.
Wicehrabia Rawley odwrócił się, a jego melancholijną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Lord Dalton! Cieszę się, że wróciłeś bezpiecznie do domu.
Seth skłonił głowę.
– Teraz wreszcie będę miał z kim się napić! – Kentworth mrugnął do Setha. – Po tym, jak dopełnimy swoich obowiązków na balu, może poszukamy dżinu i jakiejś spódniczki?
Kiedyś taka oferta byłaby bardziej niż kusząca, ale teraz Seth potrząsnął głową.
– Obawiam się, że nie mogę. Jutro wczesnym rankiem mam spotkanie z moim nowym prawnikiem.
Kentworth szerzej otworzył oczy.
– Słyszałem o tym perfidnym łajdaku, który okradł twoją rodzinę, kiedy ty dzielnie walczyłeś za Anglię. – Prychnął z dezaprobatą. – Godne pogardy, naprawdę.
– Znaleźli go już? – zapytał Rawley.
– Znaleźli? – Seth zmrużył oczy. – Dalej jest na wolności?
Rawley przejechał ręką po włosach, jakby obawiał się, że zepsuł sobie fryzurę. To było przyzwyczajenie jeszcze z czasów młodości.
– Z tego, co wiem, pierzchnął z prawie całą biżuterią lady Dalton i nigdy więcej o nim nie słyszano. – Przepraszająco wzruszył ramionami. – Mogę się mylić.
– Nie mylisz się – potwierdził Kenworth. – Ten łajdak ukrył się Bóg wie gdzie. – Pomachał do kogoś po drugiej stronie pomieszczenia.
Sethowi kręciło się w głowie. Nie tylko nie udało mu się uchronić matki i Caroline przed podłością tego oszusta, ale tego łajdaka nawet nie spotkała kara.
Ale przecież niewiele dbał o swoją rodzinę, kiedy był w wojsku, czyż nie? Nie zadał sobie trudu, żeby skontaktować się z przyjaciółmi i poprosić, by mieli baczenie na jego matkę i siostrę.
Nie, przeczytał wiadomość o śmierci Williama jak gazetę, którą może odłożyć i nie zaprzątać sobie nią więcej głowy. I podczas gdy pozwalał, żeby sprawy majątku leżały odłogiem, jego rodzina cierpiała.

Zrobi wszystko, by naprawić swoje błędy. Poczynając od znalezienia tego drania, który miał czelność okraść Sinclairów.
– Przepraszam, ale muszę lecieć. – Kentworth znów klepnął Setha w ramię. – Potem możemy spotkać się u White’a na drinka, a później pojedziemy na Kings Place. Nie pożałujesz. – Markiz znacząco poruszył brwiami, wymieniając nazwę miejsca, gdzie mieścił się jego ulubiony burdel.
Sala balowa pękała w szwach od ludzi. Ktoś wpadł na Setha i wymamrotał przeprosiny.
Nagle Seth poczuł, że kręci mu się w głowie. Tłum był zbyt gęsty, zbyt bliski, światła były za jasne. Potrząsnął głową.
– Już mówiłem, że nie mogę wam dzisiaj towarzyszyć.
– Proszę – wyszeptał Rawley.
Kentworth zaśmiał się z przyjaciela.
– A co cię to obchodzi, Rawley? Napijesz się szkockiej, zerkniesz na zegarek i wyjdziesz, zanim moja babcia położy się do łóżka.
Rawley westchnął boleśnie.
– To nie znaczy, że nie będziesz mnie dręczył, żebym do ciebie dołączył.
– Dręczył? – parsknął Kentworth. – Pewnego dnia może pozwolisz sobie dobrze się zabawić.
Odeszli, żeby zagadnąć kolejnego kumpla ze studiów, którego imienia Seth nawet nie pamiętał. Tłum stał się jeszcze gęstszy.

To już siódmy sezon towarzyski lady Violet, a ona nadal jest panną. Jeżeli i tym razem nie znajdzie męża, zostanie odesłana do siostry, by pomóc jej w wychowaniu czwórki dzieci. Na jednym z przyjęć spotyka Setha, wieloletniego znajomego. Kiedyś zranił jej uczucia, lecz teraz szybko odnajdują wspólny język. Violet wspiera go radą, bo Seth, który niespodziewanie odziedziczył tytuł, nie odnajduje się w nowej roli. W obawie przed plotkami nie afiszują się z przyjaźnią. Pomimo ostrożności wywołują tak głośny skandal, że jedynym rozwiązaniem jest szybki ślub. Violet nie chce małżeństwa z rozsądku, ale Seth, któremu dawno zawróciła w głowie, obmyśla plan, jak zdobyć jej serce.

Już cię nie opuszczę

Alison Roberts

Seria: Medical

Numer w serii: 694

ISBN: 9788383428154

Premiera: 28-05-2024

Fragment książki

To był najzwyklejszy adres: ulica jakich wiele na północnych przedmieściach Bristolu. I niczym nie wyróżniający się dom. Ostatni w rzędzie szeregowców, trzypokojowy. Brianna Henderson mieszkała w podobnym.
Pchnęła furtkę i stanęła na betonowej ścieżce. Po obu jej stronach rosły szpalery wypielęgnowanych róż. Wokół cisza i spokój. Absolutnie nic nie zdradzało, że w środku mogą dziać się dziwne rzeczy.
Żadnego znaku, który ostrzegłby, że w ułamku sekundy wszystko się zmieni…
A więc tak spełniają się marzenia. Właśnie przyjechała do wezwania podczas pierwszego dyżuru jako świeżo upieczona ratowniczka medyczna. Dopiero skończyła kurs i osiągnęła cel, który jeszcze niedawno wydawał się poza jej zasięgiem. A jednak się udało. Dopięła swego i oto tu jest, kroczy pośród kwitnących róż do drzwi, za którymi niecierpliwie czeka ktoś potrzebujący pomocy.
Okej, może niepotrzebnie tak się nakręciła. Alarm mógł być fałszywy. Seniorzy, niepełnosprawni, ciężko chorzy mają w domach urządzenie, dzięki któremu mogą aktywować alarm medyczny. Teoretycznie powinni robić to wyłącznie w sytuacji zagrożenia życia lub wypadku, jednak często wzywali pomoc z błahego powodu. Ratownicy znali mnóstwo takich przypadków, kiedy więc dyspozytor dawał im to zlecenie, jej starszy stażem kolega, Simon, wymownie wzniósł oczy do nieba.
– Tylko się nie napalaj! – studził jej emocje, gdy szli do karetki zaparkowanej na tyłach największej w Bristolu stacji pogotowia. – Pewnie jakaś babcia znów niechcący nacisnęła guzik. Albo przysnęła i spadła z krzesła, nie może wstać, więc wzywa pomoc.
– Chyba najpierw dzwoniłaby do rodziny albo do sąsiadów? – rzuciła przez ramię.
– Nie wiesz, jak to jest z babciami i dziadkami? A to gdzieś zapodzieją telefon, a to zapomną włożyć aparat słuchowy. Najpierw odpalają alarm, a potem nie słyszą, co do nich mówi dyspozytor przez zestaw głośnomówiący. A my musimy jechać często na próżno.
– Może i tak, ale dyspozytor mówił, że w tle było słychać jakieś hałasy i krzyki.
– Z ryczącego telewizora, który babcia nastawiła na cały regulator, bo przecież bez aparatu jest głucha jak pień – dowcipkował Simon, ale chyba się domyślał, że Brie traktuje wezwanie poważnie. – Ty prowadzisz – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz mogła sobie poświecić i powyć.
I jako pierwsza ocenić sytuację. No dobrze. Wzięła głęboki oddech i zapukała do uchylonych drzwi.
– Pogotowie! – zawołała. – Halo?!
Simon szedł tuż za nią. Ręce miał zajęte, bo bez względu na to, czy alarm był fałszywy czy prawdziwy, musieli zabrać z sobą cały sprzęt. W jednej ręce niósł więc defibrylator, a w drugiej małą butlę z tlenem.
Brie przystanęła w progu i w napięciu wsłuchiwała się w ciszę, która była jedyną odpowiedzią na jej wołanie. I znakiem, że coś jest nie tak. Wzywająca pomocy samotna osoba na pewno by się odezwała, o ile byłaby w stanie. Gdyby pogotowie wezwał ktoś inny, czekałby na nich w drzwiach albo przy furtce, by pokazać drogę. Może faktycznie jest tak, jak mówi Simon?
Przed sobą mieli niewielki korytarz zakończony schodami na górę. Brie zakładała, że podobnie jak u niej drzwi po prawej prowadzą do salonu i kuchni połączonej z jadalnią. O tej porze mieszkańcy powinni być właśnie tam. Zerknęła na Simona. Skinął głową, więc powtórzyła:
– Pogotowie ratunkowe! Czy ktoś tu jest?
Wystarczył ułamek sekundy, by mózg zarejestrował obraz, który ukazał się jej oczom. Jednak chwilę trwało, zanim pojęła, co się dzieje. Na sofie ustawionej naprzeciw wykuszu siedziała starsza kobieta. Brie widziała przez okno karetkę przed domem. Zanim podjechali, wyłączyła syrenę, ale zostawiła migające światła.
Kobieta wyglądała na śmiertelnie wystraszoną. Sine palce zacisnęła na piersi, jak przy ataku serca. Musiała słyszeć Brie, ale nawet nie drgnęła. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w dużo młodszą kobietę, którą dusił mężczyzna. Ofiara napaści była purpurowa na twarzy, oczy wychodziły jej z orbit, lecz desperacko walczyła o życie. Napastnik jako jedyny zainteresował się Brie. Obejrzał się i struchlała. Jeszcze nigdy nie widziała w oczach człowieka takiej furii.
Podczas szkolenia mówiono, co robić w takich sytuacjach. Uciekać! Nie narażać się, bo bezpieczeństwo własne i kolegów z zespołu jest najważniejsze. Ranny ratownik staje się bezużyteczny. Postąpiłaby zgodnie z procedurą, ale za jej plecami stał Simon. Uczestnicy tej irracjonalnej sceny zastygli, jakby ktoś włączył stopklatkę.
I nagle ruszyła lawina. Napastnik puścił kobietę, obrzucił ją stekiem wyzwisk i pchnął z taką siłą, że runęła na podłogę. Starsza pani zaczęła przeraźliwie krzyczeć, ale agresor ją ignorował. Zamiast na nią, ruszył na Brie, która zeszła mu z drogi. Tak jak nauczono ją na kursie, zdjęła plecak i trzymała go przed sobą, gotowa w każdej chwili użyć go jak tarczy albo rzucić nim w mężczyznę.
On jednak był bardziej skłonny do ucieczki niż ataku. Dopadł drzwi i brutalnie odepchnął Simona, który stanął mu na drodze. Staranowany Simon stracił równowagę i upadł, uderzając głową o stopień schodów. Brie zdrętwiała, gdy tuż za jej plecami rozległ się głuchy odgłos. Skulona na podłodze kobieta uniosła się i spróbowała usiąść, a starsza pani zaczęła szlochać. Widząc, co się dzieje, Brie przeprowadziła w myślach błyskawiczny triaż. Simon. To jemu musi pomóc w pierwszej kolejności. Siedział na podłodze i jęcząc z bólu, trzymał się za głowę.
– Wezwij posiłki – wymamrotał. – I uciekaj stąd!
– Chyba żartujesz?! Przecież cię tu nie zostawię!
– A jak on… tu wróci?
Właśnie. Co wtedy? Z trudem przełknęła ślinę, próbując opanować rozbiegane myśli. Nigdy by nie pomyślała, że podczas pierwszego dyżuru przydarzy jej się taka historia. Przecież ten desperat mógł ją zabić. I co by wtedy zrobiła jej matka? Jak przeżyłaby tragedię? Wolała o tym nie myśleć. A tak na marginesie, co za diabeł ją podkusił, by pójść za głosem serca i zostać ratowniczką? Gdy pracowała jako dyspozytorka w stacji pogotowia, czuła się sfrustrowana, że nie może aktywnie włączyć się do udzielania pomocy. Mogła jedynie gadać do słuchawki i instruować przerażonych ludzi, co mają robić.
Jak na ironię nieraz zdarzyło jej się radzić rozmówcom, którzy znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu, by przede wszystkim zadbali o własne bezpieczeństwo. A sama co? Jeśli coś jej się tutaj stanie, nigdy sobie nie wybaczy, że goniąc za marzeniami, naraziła na cierpienie najbliższych. Mamę. I syna…
Z drugiej strony, gdyby teraz uciekła i zostawiła na pastwę losu tych ludzi, nie mogłaby spojrzeć w lustro. Co by nie mówić, sytuacja była beznadziejna. Ale zawsze mogła stać się jeszcze gorsza. Brie pobiegła więc do drzwi wejściowych, zatrzasnęła je i przekręciła zamek. Musiała jeszcze zabezpieczyć tylne drzwi, ale najpierw trzeba wezwać wsparcie. Sięgnęła po radiotelefon przypięty do kurtki i nacisnęła guzik:
– Zespół Cztery Zero Trzy do centrali. Kod czarny. Powtarzam…. Kod czarny.
Nie sądziła, że kiedykolwiek go użyje. Oznaczał bezpośrednie zagrożenie życia i stawiał na nogi wszystkie służby ratunkowe w pobliżu.
– Przyjąłem, Cztery Zero Trzy.
– Doszło do brutalnej napaści – wyjaśniła, kucnąwszy obok Simona. – Mam tu dwoje poszkodowanych, może troje. Ratownik jest ranny. Napastnik uciekł, ale może wrócić.
– Przyjąłem, Cztery Zero Trzy. Nie rozłączaj się. Zaraz dostaniecie wsparcie.
Simon próbował wstać, ale nie dał rady i sycząc z bólu, osunął się na podłogę.
– Kręci mi się w głowie…
– Nie ruszaj się, zaraz wrócę. Zobaczę, co z tymi kobietami i sprawdzę, czy tylne drzwi są zamknięte.
Nie myślała o własnym bezpieczeństwie. Potężny zastrzyk adrenaliny zadziałał jak tarcza ochronna. Wróciła do salonu. Starsza pani nie ruszyła się z sofy. Musiało minąć kilka sekund, zanim wyszeptała:
– Już go tu nie ma? Poszedł? I nie wróci?
– Zamknęłam drzwi na zamek – uspokoiła ją Brie. – Za moment będą tu służby. Zaraz sprawdzę tylne drzwi. Kim jest ten człowiek?
– Moim mężem – wykrztusiła młodsza z kobiet.
Brie zaniepokoił jej świszczący oddech i to, że ledwie mówiła. Uszkodził jej tchawicę? Jest ryzyko, że za chwilę spuchnie tak, że nie będzie mogła oddychać?
Nie miała chwili do stracenia. Pobiegła do kuchennych drzwi, które były uchylone. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch za oknem. Zrobiło jej się gorąco, na czole poczuła krople potu. Ręce jej drżały, ale zdążyła zatrzasnąć drzwi i przekręcić gałkę. Ukryty w niej zamek zaskoczył dosłownie w ostatniej chwili.
– Otwieraj! I tak cię dorwę! – wrzeszczał mężczyzna, szarpiąc za klamkę. – Czekaj, zaraz ci pokażę! – Jedna z małych szybek pękła. Brie odruchowo zakryła usta. Była pewna, że za sekundę furiat wedrze się do środka. On jednak przestał się dobijać, za to wyrzucił z siebie stek wyzwisk. – Skaleczyłem się! Przez ciebie!
Brie wstrzymała oddech. W ciszy, która nagle zapadła, usłyszała wycie syren. Oby to była policja. Powinni zjawić się pierwsi, by unieszkodliwić napastnika i zapewnić bezpieczeństwo ratownikom. Sytuacja stawała się krytyczna. Simon nie był w stanie nic zrobić, starsza pani albo już miała zawał, albo zaraz go dostanie, więc należy jak najszybciej ją zbadać. Jednak zgodnie z procedurą reanimacyjną zwaną ABC od A jak airway, czyli drogi oddechowe, B jak breathing czyli oddech i C jak circulation, czyli krążenie, najpierw trzeba zająć się jej córką. Brie nie mogła stać bezczynnie i wpatrywać się w rozjuszonego dusiciela jak królik w węża, czekając, aż ten się na nią rzuci. Musi działać.
– Mam na imię Brie. – Uklękła obok kobiety i z niepokojem popatrzyła na charakterystyczny sposób, w jaki ta pochylała się do przodu. Tak robią ludzie, którzy nie mogą złapać tchu. – Założę pani maskę tlenową.
Sięgnęła po butlę, którą upuścił Simon, i przy okazji zerknęła na niego. Nie wyglądał dobrze.
– Jest okej – rzekł niepytany, trzymając się za głowę. – Tylko nie mogę się ruszyć, bo zaraz chce mi się rzygać.
– Słyszałam syreny. Zaraz ktoś tu będzie.
Starsza pani przypatrywała jej się uważnie.
– Ona ma na imię Carla – odezwała się wątłym głosem. – To moja córka. Uciekła do mnie przed mężem. Dlatego nacisnęłam guzik, jak on nie widział…
– Dobrze pani zrobiła – pochwaliła ją Brie, przygotowując maskę tlenową. Właśnie miała ją założyć Carli, gdy ta zakołysała się i nieprzytomna opadła na podłogę. W tej samej chwili z kuchni dobiegł dźwięk tłuczonego szkła i otwieranych drzwi. – No nie! Tylko jego tu brakowało! – jęknęła, wstrzymując oddech.
Serce jej stanęło, ale nie mogła panikować. Podniosła wzrok, by ocenić sytuację. Wystarczył rzut oka na uniform mężczyzny. To nie był mąż Carli. Cudownym zrządzeniem losu jako pierwszy przybył z odsieczą członek elitarnego zespołu wysoko wyspecjalizowanych ratowników. Ludzie ci pracowali w pogotowiu lotniczym lub w centralnej stacji pogotowia jak ta, do której przyjęto Brie. Jeździli nowoczesnymi ambulansami wyposażonymi w zaawansowany sprzęt, dzięki któremu mogli zapewnić opiekę przedszpitalną na najwyższym poziomie.
Nie mogła wymarzyć sobie lepszego wsparcia. Z nieopisaną ulgą jeszcze raz spojrzała na ratownika i nagle dotarło do niej, kogo widzi. Poczuła dreszcz. Drugi raz w ciągu zaledwie paru minut jej serce zgubiło rytm.
To… on? Jonno? Mężczyzna, który w zaledwie jedną noc całkowicie odmienił jej życie?
I którego miała już nigdy nie zobaczyć?
– Co się dzieje? – rzucił kategorycznym tonem i zajął się nieprzytomną Carlą. – Czy pani mnie słyszy? – Delikatnie potrząsnął ją za ramię. – Niech pani otworzy oczy!
Nie reagowała. Odchylił jej głowę, by ułatwić oddychanie. Przy okazji dostrzegł czerwone ślady na jej szyi i zbadał je uważnie.
– Co tu się wydarzyło? – Zerknął na Brie kątem oka.
– Próba uduszenia.
Rozpoznał jej głos? Dlatego tak gwałtownie uniósł głowę? Walczyła z sobą, by zachować spokój. Wiedziała aż za dobrze, że niespodziewane spotkanie może być brzemienne w skutki i wpłynąć na jej życie w sposób, którego sobie nie życzyła. Jeszcze nie teraz.
– Ofiara była przytomna i w kontakcie, ale stan zaczął się pogarszać. Pojawił się świszczący oddech. Przed chwilą straciła przytomność.
– Podasz mi maskę tlenową? – poprosił. – Na nos i na usta. Dam jej tlen na ful, piętnaście litrów.
Gdy podawała mu sprzęt, zerknął na starszą panią.
– Czuje pani ból w klatce piersiowej? – zapytał.
Kobieta kiwnęła głową.
– A wcześniej miewała pani takie dolegliwości? Choruje pani na dławicę piersiową? – Kiwnięcie głową. – A teraz boli panią tak jak zawsze?
– Tak. Wziąć lek? Mam taki w spreju.
– Niech pani weźmie. – Jonno uśmiechnął się do kobiety, a Brie pozbyła się złudzeń, że ten, który przybył z odsieczą, nie jest mężczyzną, o którym nie potrafiła zapomnieć.
Rozmawiała z Jonathonem Morganem setki razy. Przez radio, gdy pracowała jako dyspozytorka. Przez lata tyle się nasłuchała o jego wyczynach i charyzmie, że nieświadomie uległa cichej fascynacji człowiekiem, którego nie widziała na oczy. Aż w końcu go zobaczyła na firmowej imprezie. Uśmiechnął się do niej jak teraz do matki Carli, i było po niej. Wpadła po uszy. Zadurzyła się. Bez pamięci. Ulotna chwila zapomnienia przerosła jej fantazje. To była jedna jedyna odlotowa noc, po której nigdy więcej nie zobaczyła Jonna. A to już prawie siedem lat…
– Zaraz się panią zajmiemy – obiecał. Spojrzał przy tym na Brie, a przebłysk w jego oczach zdradził, że ją rozpoznał. Zachował to jednak dla siebie, bo nie była to pora ani miejsca na załatwianie prywatnych spraw. Był przed wszystkim profesjonalistą. – Jesteś tu sama?
– Nie, z kolegą. Siedzi w przedpokoju, ale ma zawroty głowy. Staranował go ten bandytę i upadł tak pechowo, że uderzył głową o schody. – Jakby na potwierdzenie jej słów zza uchylonych drzwi dobiegł jęk Simona, a po chwili odgłosy wymiotów. – Ten bandyta może się tu kręcić. Dlatego uruchomiłam czarny kod. Zanim przyjechałeś, próbował dostać się do środka przez tylne drzwi.
Uniósł nieznacznie brwi. Domyśliła się, że analizuje informacje i ustala plan działania. Wydawało jej się, że dostrzegła w jego oczach uznanie. Dlatego że nie uciekła, choć facet był groźny? A może zdał sobie sprawę, jak bardzo ją wystraszył, wchodząc przez tylne drzwi?
– Policja zaraz będzie – uspokoił ją. – Nie myśl o tym, co się będzie działo na zewnątrz. Przez jakiś czas będziemy zdani tylko na siebie. Dasz radę?
Kiwnęła głową i z rozbrajającą szczerością przyznała:
– Cieszę się, że jesteś tu ze mną.
– Ja też. Simon! – zawołał. – Słyszysz mnie?
– Słyszę…
– Trzymaj się, chłopie! Zaraz się tobą zajmiemy! – odkrzyknął. – Nie ma dramatu – rzekł do Brie, zniżając głos. – Kontaktuje, mówi. Najpierw ogarniemy sytuację tutaj. – Ścisnął przytwierdzony do maski pojemnik i podał Carli kolejną porcję tlenu. – Kiepsko wyglądają te ślady na jej szyi. Boję się, że zaraz nam spuchnie i przestanie oddychać. – Zerknął na torbę, którą upuścił Simon. – Podasz mi pulsoksymetr i elektrody EKG? Trzeba zmierzyć ciśnienie. Założę jej wenflon, ale coś mi się zdaje, że nie obejdzie się bez intubacji.
Zajęła się tym, o co prosił. Czuła się pewnie, wykonując te czynności, gdy jednak zerknęła na zawartość torby medycznej Jonna, mina jej zrzedła. Zobaczyła tam narzędzia i leki, które były poza jej zasięgiem. Miną lata, nim zdobędzie uprawnienia do ich stosowania. Ogarnęły ją wątpliwości, czy będzie potrafiła asystować przy tak inwazyjnej procedurze jak intubacja.
Jonno chyba wyczuł jej stres. Spojrzał na nią ciepło, jakby chciał dodać jej otuchy.
– Zamieńmy się – zaproponował. – Podawaj tlen, a ja założę wenflon, dobrze, Brie?
Podtekst był oczywisty. Damy radę. Wiem, że się boisz, ale będzie dobrze. Będę ci mówił, co masz robić.
I… pamiętał jej imię. Nie zamierzała udawać, że jej to mile nie połechtało. I że nie czuła przyjemnego dreszczyku wędrującego przez ciało. Od ich spotkania minęły wieki, a on pamięta jej imię. Ciekawe, co jeszcze zapamiętał? Wspomnienia opadły ją niczym natrętne muchy. Odgoniła je, bo puszczone samopas, mogły zagnieździć się w jej głowie na dobre…

Po siedmioletniej włóczędze w poszukiwaniu adrenaliny i ekstremalnych wyzwań ratownik medyczny Jonno Morgan wraca do Bristolu, by pozamykać sprawy i zniknąć z kraju już na dobre. Los ma wobec niego inne plany – stawia na jego drodze Brie, z którą przeżył kiedyś niezapomnianą noc. Brie prędzej spodziewałaby się ujrzeć ducha, dla niej Jonno to zamknięty rozdział. Przynajmniej tak myślała…

Już nie jestem twoim szefem, Niegasnące uczucie

Heidi Rice, Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1245

ISBN: 9788383425252

Premiera: 13-06-2024

Fragment książki

Już nie jestem twoim szefem – Heidi Rice

Elias Greyson perfekcyjnie opanował sztukę unikania, a nawet wręcz ignorowania niewygodnych i nieprzyjemnych emocji, nie tylko własnych, lecz także cudzych.
Jednak dziś Elias przeżywał rzadki, niedoskonały dzień. Był mocno rozdrażniony i rozdrażnienie to narastało na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Nie mieściło mu się w głowie, jak to możliwe, że właśnie dziś jego ultra-sprawna asystentka sprawiła mu zawód.
Za kilka godzin wylatywał z Londynu do Stanów i zależało mu, żeby wszystkie sprawy zostały uporządkowane i zorganizowane przed podróżą. Najnowszy cel jego działań, firma kapitałowa z bazą w San Francisco, okazała się trudniejsza do zdobycia, niż zakładał. Firma ta miała umożliwić Eliasowi skuteczniejsze wejście na rynek Ameryki Północnej, lecz jej szef, Vince Williams, z jakiego powodu wysoko cenił tak zwane wartości.
Idealny Vince trwał w małżeństwie, które przed pięćdziesięciu laty połączyło go z Corą, ukochaną z okresu wczesnej młodości, i słynął z dezaprobaty, jaką darzył imprezowy styl życia. Elias nie był już wprawdzie aż tak zagorzałym playboyem jak kilka lat wcześniej, lecz jego cywilny status wystarczył, by wzbudzić zaniepokojenie Vince’a.
Było to po prostu śmieszne i Elias zamierzał poinformować o tym Vince’a podczas spotkania, które mieli odbyć następnego dnia. Nie zamierzał też ukrywać, że niezależnie od wątpliwości Vince’a i tak przejmie jego firmę, wolał jednak, by nie było to wrogie przejęcie i właśnie dlatego chciał, żeby oferta została przygotowana tak szczegółowo i korzystnie, by jej odrzucenie było po prostu niemożliwe, niezależnie od „wartości”, jakim hołdował jej dotychczasowy właściciel i szef.
I to z tego powodu z najwyższym trudem panował nad wściekłością wywołaną nieobecnością asystentki. Darcie Milne nigdy dotąd się nie spóźniła, nigdy, a przecież pracowała dla Eliasa już prawie trzy lata. Zazwyczaj zastawał ją za biurkiem przed drzwiami jego gabinetu, a przyjeżdżał do pracy naprawdę wcześnie, jednak dziś jej tam nie było.
Chwycił telefon, zobaczył, że wiadomości, które wcześniej do niej wysłał, pozostały bez odpowiedzi, i wybrał jej numer, ale już po pierwszym sygnale włączyła się poczta głosowa.
– Czekam na ciebie w biurze – warknął, kończąc połączenie.
W tym samym momencie drzwi się otworzyły i do biura wkroczyła Darcie Milne. Elias zamarł i tylko o mały włos nie otworzył ust ze zdumienia, ponieważ Darcie nie miała na sobie dobrowolnie wybranego uniformu w postaci luźnej białej bluzki koszulowej, jeszcze luźniejszych szarych spodni oraz nudnych jak flaki z olejem brązowych półbutów na niskim obcasie, lecz kremową spódniczkę do kolan i żakiet w tym samym kolorze.
Obie te części stroju były na nią odrobinę za duże, ale krótka spódnica odsłaniała jej łydki i kostki oraz jasną skórę. Elias głośno przełknął ślinę i podniósł wzrok, jednak Darcie nie patrzyła na niego, a na znajdujące się między nimi duże drewniane biurko. Nagle uświadomił sobie, że w ostatnich dwóch tygodniach starannie unikała jego wzroku i to jeszcze bardziej go zirytowało.
Był dumny z tego, że prawie nie zauważał jej obecności, to znaczy nie zauważał jej do tamtego dnia dwa tygodnie temu, bo właśnie wtedy Darcie…
– Co to ma znaczyć, do diabła? – rzucił ostro, za wszelką cenę starając się nie myśleć o tamtej nocy.
– Nie pamiętasz o niczym, co nie dotyczy sprawy, którą w danej chwili się zajmujesz, co?
Zaskoczony jej tonem, ze sporym wysiłkiem pohamował złość. Darcie nigdy nie była humorzasta.
– Co się dzieje? – zapytał.
Położyła przed nim teczkę, z której wystawały powklejane tu i ówdzie karteczki we fluorescencyjnych kolorach.
– Zrobiłam segregację i zostawiłam pięć podań – oświadczyła. – Pięć rozmów kwalifikacyjnych. Nie powinno cię to za bardzo zmęczyć.
– Rozmów kwalifikacyjnych?
– Z kandydatkami na asystentkę.
– Ty jesteś moją asystentką…
Zesztywniała i zmierzyła go trudnym do odszyfrowania spojrzeniem.
– Naprawdę zapomniałeś o rezygnacji, którą wysłałam ci mejlem dwa tygodnie temu? Wydrukowaną kopię zostawiłam na biurku, ale wiem, że mejl przeczytałeś, bo mam potwierdzenie.
Nie, nie zapomniał, nic z tych rzeczy, po prostu doskonale znał swoje prawa. Popatrzył na nią ponuro.
– W twojej umowie o pracę znajduje się klauzula z wymogiem trzytygodniowego wypowiedzenia, a ponieważ rezygnację złożyłaś dwa tygodnie temu, został jeszcze tydzień.
– Mam jednak sporo zaległego urlopu i na ostatni tydzień biorę urlop. – Darcie wzruszyła ramionami. – Za resztę mi zapłacisz i od razu uprzedzam, że będzie to całkiem spora kwota.
Milczał chwilę, porażony jej wyzywającą odpowiedzią. Nigdy dotąd nie przekroczyła tej cienkiej linii, oczywiście jeśli nie liczyć tamtej nocy w Edynburgu.
– Więc wyjeżdżasz na wakacje? – zagadnął.
Dokąd właściwie wybierała się w tym źle leżącym kostiumie?
– Tak jest.
W przeszłości Elias stracił wielu pracowników i początkowo nie zamierzał przejmować się nieoczekiwaną rezygnacją Darcie, nawet w najmniejszym stopniu, później postanowił jednak skłonić ją, by została, lecz jakoś nie zdążył z nią porozmawiać. Jeśli miał być szczery, trudno mu było przyzwyczaić się do myśli o jej odejściu, zwłaszcza po tamtej nieszczęsnej sprawie.
Teraz nie chciał błagać, w żadnym razie, postanowił jednak przetestować jej lojalność.
– Masz świadomość, że to fatalny moment.
– Każdy moment byłby fatalny – powiedziała szorstko. – Zawsze pracujemy nad jakąś ważną sprawą, więc nie ma znaczenia, kiedy złożyłabym wypowiedzenie, bo zawsze wiązałoby się to z jakimiś niedogodnościami.
– Tym razem to znacznie więcej niż niedogodność – mruknął.
– Dramatyzujesz. Poradzisz sobie, jak zwykle.
Elias miał wrażenie, że opadła mu szczęka, najdosłowniej. Dramatyzował?!
– Nie poradzę sobie. – Pokręcił głową. – Wiesz, że ta umowa jest…
– Szczególnie ważna? – weszła mu w słowo. – Kluczowa? Tak istotna, że zależy od niej przyszłość firmy?
Przechyliła głowę i lekceważąco przewróciła oczami. Tak, naprawdę to zrobiła, chociaż Eliasowi trudno było w to uwierzyć.
– Wszystkie umowy, które zawierasz, są niezwykle ważne – ciągnęła. – Ta również, jasne, ale wszystko dopięte jest na ostatni guzik, prawda? Jutrzejsze spotkanie to czysta formalność i wcale nie będę ci potrzebna. Poza tym dam głowę, że już myślisz o następnej sprawie, niewątpliwie jeszcze ważniejszej niż ta, mam rację?
Obserwował ją z zapartym tchem. Kim była ta kobieta? Gdzie podziała się spokojna, odpowiedzialna Darcie?
Kąciki jej ust leciutko zadrgały.
– No, właśnie – prychnęła. – Żadna sprawa nie jest tą ostatnią, prawda? Zanim sfinalizujesz tę, nad którą akurat pracujesz, już rozglądasz się za następnym projektem.
Nie zamierzał przepraszać za swój apetyt w biznesie i nie tylko. Przynajmniej był uczciwy, czego z pewnością nie można było powiedzieć o niej. Bo Darcie także była pełna pasji i ambicji – Elias wiedział o tym od pierwszego dnia ich znajomości i tylko udawał, że tego nie zauważa.
– Podwoję twoją pensję.
Ta propozycja jakoś prawie przypadkiem wymknęła mu się z ust, nie przyniosła jednak pożądanego efektu.
– Przez blisko trzy lata każdy mój dzień należał do ciebie. Nigdy nie odmawiałam ci mojego czasu ani wysiłku, ale to już koniec.
Zamrugał, zaskoczony nieoczekiwaną goryczą, jaką emanowało każde jej słowo. Zawsze zachowywała się bardzo profesjonalnie, no, aż do tamtej bardzo dziwnej i bardzo trudnej do wyrzucenia z pamięci nocy… Bo tamtej nocy z całą pewnością nie zachowała się profesjonalnie…
– To w twoim stylu, jak najbardziej – syknęła. – Wiesz, że dzisiaj w ogóle nie miałam obowiązku przyjść do pracy? Jestem tu wyłącznie z powodu całkowicie zbędnej lojalności.
Wzięła głęboki oddech i wbiła nóż jeszcze głębiej.
– Lojalności wobec moich kolegów – uzupełniła.
– Z powodu całkowicie zbędnej lojalności? – powtórzył powoli, czując narastającą i pochłaniającą go bez reszty furię. – Lojalności wobec kolegów? Nie wobec mnie?
– Nie. – Darcie dumnie podniosła głowę, lecz nadal nie patrzyła mu prosto w oczy. – Nie wobec ciebie. Tak czy inaczej, nie mam czasu na przekomarzanie się, naprawdę.
Dlaczego nie miała czasu? Nie był w stanie zadać jej tego pytania, nie mógł się na to zdobyć. Nie był też w stanie myśleć. Potrafił jedynie patrzeć na nią bez słowa, widząc malujące się na jej twarzy emocje – niechęć, gniew i ból.
– Nie zależy ci, żeby się dowiedzieć, dlaczego? – spytała cicho. – Dzisiaj wychodzę za mąż, a jednak przybiegłam tutaj, żeby cię nie zawieść, ale to już naprawdę koniec. Mam dosyć.
Ślub? Milczał, całkowicie niezdolny wydusić z siebie choćby jedno słowo, oszołomiony, obezwładniony zdumieniem. Darcie wychodzi za mąż? Zanim odzyskał głos, wypadła z gabinetu, z rozmachem zatrzaskując za sobą drzwi i pozostawiając go samego w nagle dziwnie ogromnym i pustym pokoju.
Za kogo wychodzi za mąż, do diabła? Nie miała przecież czasu, żeby się z kimkolwiek spotykać, bo ciągle pracowała! I jak śmiała wyciąć mu taki numer? Zerwał się na równe nogi, podszedł do drzwi, otworzył je i wściekłym wzrokiem potoczył po biurze.
Darcie już nie było, rzecz jasna. Musiała wybiec, i to sprintem. Czy aż tak bardzo pragnęła przed nim uciec, czy raczej spieszyło jej się do narzeczonego? Elias zacisnął wargi. Wszyscy jego ludzie siedzieli nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w monitorach komputerów, bez wyjątku.
– Powiedziała, dokąd idzie? – rzucił, zbyt rozjuszony, by udawać, że nikt nie słyszał ich kłótni. – Naprawdę wychodzi za mąż?
Jedna z asystentek zdobyła się na drżący uśmiech.
– To takie romantyczne, nie sądzisz?
Nie, wcale tak nie sądził. I wcale nie było to romantyczne.
– Wiesz coś na ten temat? – zapytał.
– Niewiele. – Kobieta przełknęła ślinę. – Dowiedzieliśmy się o ślubie dopiero na pożegnalnej imprezie wczoraj wieczorem.
Na imprezie, o której nie wiedział i na którą w oczywisty sposób nie został zaproszony. Postawiła go w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji i na dodatek obraziła, tak? Przed oczami miał czerwoną mgłę. Nieważne, że nigdy nie uczestniczył w firmowych imprezach, ważne, że go nie zaprosiła, na pewno tylko jego jednego.
Czy piła na tym pożegnalnym przyjęciu szampana, tak jak tamtej nocy dwa tygodnie temu? Chociaż nigdy, ale to nigdy nie brała alkoholu do ust? Czy był tam ten jej narzeczony?
– Gdzie ślub? – wyrzucił z siebie ochryple.
– W ratuszu.
Zamierzała wziąć ślub w ratuszu, w powszedni dzień? Coś tu było nie tak. Coś było nie tak z Darcie, od chwili pojawienia się w jego gabinecie zachowywała się jakoś dziwnie, jak nie ona. Niemożliwe, żeby to się działo naprawdę. Niemożliwe.
Elias kiwnął głową i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Cóż, jednego był pewny – Darcie Milne nie wyjdzie dziś za mąż, ani w ratuszu, ani gdziekolwiek indziej. Za nikogo.

Darcie nerwowo przechadzała się po korytarzu, nie odrywając wzroku od głównego wejścia.
Do wyznaczonej godziny, o której miała podpisać akt ślubu, zostało już tylko dziesięć minut, jednak Darcie wciąż widziała przed sobą twarz Eliasa w momencie, gdy wybiegła z jego gabinetu. Pobladł i prawie zazgrzytał zębami, ponieważ ona śmiało stawiła mu czoło i odmówiła spełnienia jego żądań – tak, to był jedyny powód jego zachowania, nic innego. Nie kierowały nim żadne głębsze uczucia, o nie.
Przyzwyczaił się, że wszystko zawsze dzieje się zgodnie z jego wolą, i tyle, natomiast ona musiała teraz zapomnieć o zauroczeniu, przez które dwa tygodnie temu zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Wzięła głęboki oddech i odepchnęła od siebie tamto wspomnienie. Nigdy więcej nie zobaczy Eliasa Greysona, koniec i kropka. Za parę minut miała zawrzeć związek małżeński z innym mężczyzną i teraz właśnie na tym wydarzeniu powinna skupić wszystkie swoje myśli.
Oby tylko jej przyszły małżonek w końcu się pojawił… Całe ciało bolało ją tak, jakby miała grypę. Zerknęła na zegarek i nerwowo zacisnęła dłonie. Dlaczego Shaun się spóźniał? Darcie wiedziała, że nie palił się do ślubu, wydawało jej się jednak, że zdołała go przekonać.
Była gotowa zrobić wszystko dla swojej najlepszej przyjaciółki i była przekonana, że Shaun także kochał Zarę. A Lily była przecież jedyną cząstką Zary, która nadal żyła, i bardzo ich obojga potrzebowała. Darcie nie zamierzała pozwolić, by Lily pozostała pod opieką rodziny zastępczej ani chwili dłużej, niż było to absolutnie konieczne.
Shaun zgodził się na ślub, kiedy Darcie zapewniła go, że jej oszczędności wystarczą na sfinansowanie rozwoju jego firmy. Dla dobra Lily zgodziłaby się na absolutnie wszystko i na szczęście odłożyła dosyć pieniędzy, by przez pewien czas nie pracować. Za kilka miesięcy Lily miała pójść do szkoły, a wtedy Darcie będzie mogła wrócić do pracy i jednocześnie pomagać Shaunowi.
Teraz, gdy mogła umieścić w CV doświadczenie, jakie zdobyła w firmie Eliasa Greysona, nie musiała się martwić, czy i kiedy uda jej się znaleźć nową pracę. No, chyba że Elias nie dałby jej dobrych referencji, z czym, w obliczu ostatnich wydarzeń, być może powinna się liczyć.
Nikt nigdy nie podnosił głosu w obecności Eliasa i on także tego nie robił, byłoby jednak bardzo niesprawiedliwe, gdyby miał za złe Darcie jej dzisiejsze zachowanie. Przez prawie trzy lata była do jego dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę i, to prawda, pobierała za to bardzo przyzwoite wynagrodzenie, ale aż do dzisiejszego ranka trzymała język za zębami, chociaż czasami kusiło ją, by wybuchnąć. Nigdy nie odezwała się do Eliasa w nieodpowiedni sposób, ponieważ potrzebowała pracy, a on był jej szefem.
Prawda, że jeden jedyny raz powiedziała coś, czego w żadnym razie nie powinna była mówić, lecz Elias zgodził się o tym zapomnieć. Niestety, jego wyrozumiałość była najwyraźniej mocno ograniczona, ponieważ dzisiaj naprawdę spodziewał się jej obecności w pracy. Poprzedniego wieczoru nawet nie zauważył, że Darcie oraz większość jej koleżanek i kolegów wybrała się na pożegnalną kolację w pizzerii. Naturalnie Darcie nie wysłała do niego mejla z zaproszeniem, więcej niż pewna, że i tak by nie przyszedł, całkowicie zaskoczyło ją jednak, że w ogóle nie wiedział o imprezie, chociaż normalnie nic, co działo się w firmie, nie umykało jego uwadze.
Wyglądał na szczerze zdumionego, naprawdę, i Darcie roześmiałaby się, gdyby nie to, że serce pękało jej z bólu. Jej głupie serce należało do niego od chwili, kiedy pierwszy raz go zobaczyła, i od początku musiała bardzo się starać, by nie patrzeć na niego zbyt często i zbyt długo.
Nie ulegało wątpliwości, że Elias ledwo zauważył jej wypowiedzenie umowy o pracę, i obchodziło go jedynie to, że dzisiaj rano nie przyszła. Darcie z trudem przełknęła ślinę i przywołała się do porządku.
– Darcie, przepraszam za spóźnienie!
Podniosła wzrok i odetchnęła z ulgą. Shaun zmierzał w jej kierunku szybkim krokiem, ubrany w sprane dżinsy i t-shirt. Zmusiła się do uśmiechu, bo przecież sama także się nie postarała, jeśli chodzi o strój, i nie miała nawet choćby najbardziej symbolicznego bukieciku.
– Nie szkodzi – powiedziała. – Dzięki, że przyszedłeś. Zaraz wchodzimy.
Shaun wsunął dłonie do kieszeni.
– Nie zrobiłaś jeszcze przelewu? – zapytał.
– Nie miałam czasu, musiałam wstąpić do pracy.
– Jeżeli nie wpłacę depozytu, nie dostanę tego zlecenia. Wiesz, że te pieniądze są mi bardzo potrzebne.
Darcie zmierzyła Shauna uważnym spojrzeniem. Na górnej wardze miał kropelki potu i nerwowo przestępował z nogi na nogę, zupełnie jakby nie był w stanie spokojnie ustać w miejscu.
– Oboje potrzebujemy tego zabezpieczenia – dodał, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Zrób przelew teraz, a ja przekażę pieniądze dalej.
W głowie Darcie rozdzwonił się wewnętrzny alarm. Wyznawała zasadę, że nikomu nie można ufać. Shauna znała od lat i doskonale znała jego słabości.
– Nie możemy z tym poczekać? – zagadnęła. – Niedługo, tylko godzinę.
– Wczoraj obiecałem zleceniodawcy, że dostanie pieniądze do północy, mówiłem ci przecież. – W głosie Shauna wyraźnie słychać było rozdrażnienie.
Darcie w żadnym razie nie chciała, by Shaun się rozmyślił. Ich małżeństwo miało zabezpieczyć przyszłość Lily i Darcie nie mogła pozwolić, by Shaun wystawił ją do wiatru. Z własnego doświadczenia doskonale znał system opieki społecznej i zdawał sobie sprawę, jak ważne jest zapewnienie Lily normalnego życia. Szkoda, że Shaun i Darcie traktowali swój przyszły związek jako konieczność, ale nic nie można było na to poradzić.
– Dobrze. – Skinęła głową. – Zrobię to teraz.
Przez głowę przemknęła jej myśl, że przynajmniej na chwilę przestanie myśleć o swoim byłym szefie. Oparła się o ścianę i otworzyła bankową aplikację, powtarzając sobie, że wszystko będzie w porządku. Tak, Shaun miał za sobą trudne sytuacje i sporo błędów, ale starał się wyrwać z zaklętego kręgu niepowodzeń, a poza tym za jakieś pół godziny mieli wyjść stąd jako mąż i żona, tworząc wspólnotę, także majątkową.

 

Niegasnące uczucie – Natalie Anderson

 

– Nie panikuj. Nie ma opcji, by Brandon Cade wciąż o tobie pamiętał – Lacey Carstairs powtarzała sobie jak mantrę. Niestety nie uspokoiło to jej kołaczącego serca ani nie uśmierzyło bólu pulsującego w skroniach na samą myśl o nadchodzącym rychło wywiadzie z mężczyzną, który zdeptał jej serce i zalążki kariery swoim szytym na miarę butem z włoskiej skóry.
– Czy wiadomo, kiedy pojawi się pan Cade? – spytała recepcjonistkę w stylowym biurze na ostatnim piętrze Cade Tower w londyńskiej dzielnicy South Bank.
– Ten wywiad nie jest dziś jego priorytetem – odpowiedziała kobieta wyniośle. – Jednak niedługo powinien się pojawić. Za około dwie godziny czeka go spotkanie w Paryżu.
– Dwie godziny? Ale… – Lacey ucichła. Może napięty grafik Cade’a był jej ratunkiem – niewątpliwie będzie chciał to przełożyć, prawda?
– Na dachu znajduje się lądowisko. Pan Cade musi wyruszyć o drugiej – wyjaśniła recepcjonistka, rozgniatając jak robaka resztki nadziei Lacey.
Genialnie.
– Rozumiem.
Dobra wiadomość była taka, że do odlotu została mu zaledwie godzina, co oznaczało, że wywiad będzie krótki.
Myśl o konieczności ponownego stanięcia oko w oko z Brandonem Cade’em nie pozwoliła jej zasnąć przez całą noc. Paraliżującemu strachowi wtórowało wycieńczenie; cały ten koktajl zafundowała jej poprzedniego wieczora jej edytorka, Melody, informując ją przez telefon o „niesamowitych wieściach” – z powodu choroby innej dziennikarki Lacey przejęła zaszczyt napisania artykułu o Brandonie Cade.
O ile Lacey nie zamierzała po raz drugi uśmiercić swojej kariery ani szukać sensownego wyjaśnienia faktu, że jest jedyną dziennikarką we wszechświecie wolącą strzelić sobie w łeb niż spędzić godzinę w towarzystwie przystojnego i dynamicznego miliardera-singla, odmowa nie wchodziła w grę.
Ten wywiad był wyjątkowo ważny dla magazynu „Splendour”: walczyli o niego od miesięcy i zdobyli dzięki intensywnym negocjacjom pomiędzy redaktorem naczelnym magazynu a całym działem PR firmy Cade Inc. Brandon niewątpliwie odmówiłby, gdyby nie medialna furora, którą zrobiła książka jego byłej kochanki zdradzająca szczegóły ich romansu, a która aktualnie niszczyła mu plany rozszerzenia działalności na Stany Zjednoczone.
Misty Goodnight namalowała wyrazisty portret szalenie przystojnego, seksualnie dominującego, a jednocześnie zupełnie niedostępnego emocjonalnie trzydziestojednoletniego autokraty, który traktował swoje kobiety z tym samym chłodnym dystansem, z jakim prowadził odziedziczone po ojcu imperium, gdy był zaledwie siedemnastolatkiem. Tabloidy również podłapały tę historię i na podstawie opisu Misty przedstawiały Cade’a jako współczesnego Wielkiego Gatsby’ego o niepohamowanym libido.
Tak się też składało, że Lacey wiedziała, że Misty – a raczej jej sztab autorów-widmo – nie kłamała.
Zetknęła się z nim raz, pięć lat temu, na zaledwie trzydzieści minut, ale wspomnienia tego incydentu wzbudzały w niej wiele skomplikowanych uczuć.
I tak o niej nie pamiętał – gdyby sobie tego religijnie nie powtarzała, wpadłaby w histerię.
Nigdy nie poznałby w mądrej, obytej i dobrze ubranej dziennikarce tamtej za wszelką cenę chcącej się przypodobać stażystki, którą uwiódł. Nosiła inne nazwisko, zmieniła fryzurę z długich kasztanowych fal na kręconego boba, a do tego zrzuciła dobre pięć kilogramów – to zasługa Ruby i jej buntu dwulatka – i podreperowała skromną garderobą dobrymi ubraniami, na które od czasu do czasu mogła sobie pozwolić.
Ale, co najważniejsze, przez ostatnie lata zwyczajnie zmądrzała. Brandon zniszczył ją, bo mógł. Uwiódł ją na imprezie inauguracyjnej Carrell i zbombardował jej karierę. Wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego puścił ją z torbami. Nie postawiła przecież żadnych wymagań, niczego nie oczekiwała – może do listy jego wad powinna zatem dopisać paranoję i mściwość?
Poczuła znajome ukłucie poczucia winy – nie mogła pozwolić, by dowiedział się o Ruby.
Może któregoś dnia, kiedy jej córka zechce się dowiedzieć, kim jest jej biologiczny ojciec, opowie jej o tym. Ale do tego czasu Lacey nie zamierzała zdawać siebie i swojej córki na łaskę Brandona Cade’a. Zważając na to, jak beznamiętnie już ją potraktował, nie miała wielkich nadziei, że jego reakcja na wieści o nieślubnym dziecku będzie pozytywna, a nie chciała skazywać swojej córki na tak beznadziejnego ojca, jakiego sama miała.
Przygryzła wargę.
Nie była już dziewiętnastolatką z głową w chmurach. Była chłodna, wyniosła i obojętna. Tak samo jak on.
Brandon Cade wspominał wcześniej w wywiadach, że nie chce dzieci, więc po co miałaby informować go o istnieniu Ruby?
Na całe szczęście zespół PR Cade’a nalegał, by nie poruszać kwestii jego życia prywatnego. Melody z kolei przekonywała, by zignorować te zasady, ale Lacey nie planowała dziś tego robić.
Dźwięk telefonu recepcjonistki wyrwał ją z zamyślenia. Chwilę potem recepcjonistka kierowała ją w stronę windy.
Wcisnęła przycisk z numerem ostatniego piętra, a im dalej w dole zostawała połyskująca panorama miasta, tym mocniej zaciskał się jej żołądek.
Nie było się czym martwić. Przecież Brandon Cade nie pamiętałby kogoś takiego jak ona.

ROZDZIAŁ DRUGI

Brandon Cade wpatrywał się w mętną nitkę Tamizy płynącej osiemdziesiąt pięć pięter niżej. Wziął krótki wdech i odliczył kilka sekund podczas wydechu. Nauczył się tej techniki oddychania, gdy miał zaledwie pięć lat, w internacie, żeby zapanować nad łzami, aż w końcu nauczył się tłumić tym sposobem wszystkie inne emocje. Technika przydawała się również do zapanowania nad nerwami za każdym razem, gdy musiał spotkać się z ojcem. Teraz, czekając na dziennikarkę, po raz pierwszy od lat musiał się postarać, by zachować chłodny wizerunek, z którego był znany.
Nigdy nie rozmawiał z prasą – to dość ironiczne, biorąc pod uwagę, że firma Cade Inc posiadała całą sieć gazet, flotę telewizji kablowej i wydawnictw cyfrowych w Wielkiej Brytanii i Europie, a do tego właśnie przymierzała się do zakupu całego konglomeratu medialnego w Ameryce Północnej. Ale Cade Inc skupiało się na rzetelnych wiadomościach. Nie miał w portfolio żadnych plotkarskich gazetek i nie interesowały go media społecznościowe. Powód był prosty: gardził przypudrowanym dziennikarstwem błyszczących magazynów dla mas pokroju „Splendour”.
A teraz, dzięki romansowi z kobietą, która znudziła go w łóżku po niecałych dziesięciu minutach, znalazł się w okowach, na które sam się skazał.
Naturalnie, pozwał Misty i znając umiejętności prawników i potęgę własnego imperium medialnego, wiedział, że jej wspominki seksu, o którym sam już nie pamiętał, nigdy nie trafią na sklepowe półki. Jednak do sieci wyciekło już wystarczająco wiele fragmentów, by zaniepokoić osoby odpowiedzialne za negocjacje z wybitnie konserwatywnym Dixon Media Grup z Atlanty. To dlatego musiał się teraz gimnastykować, by naprawić wyrządzone szkody.
– Panie Cade, przyszła pani Carstairs z magazynu „Splendour”. Czy mam ją wpuścić? – spytał jego asystent, Daryl.
Brandon odetchnął głęboko po raz ostatni.
– Jasne.
Gdy tylko zobaczył wchodzącą do biura nieśmiałą kobietę o szczupłej sylwetce podkreślonej skromnym, szykownym garniturem, wydarzyło się coś dziwnego: po jego kręgosłupie przebiegł przyjemny dreszcz, a przygaszone od czasów gorącego spotkania z zupełnie inną kobietą zmysły odżyły na nowo.
Daryl przedstawił ich sobie wzajemnie, wprowadzając niechcianego gościa do biura.
– Do wylotu pana Cade’a zostało dokładnie dwadzieścia minut. Czy życzą sobie państwo czegoś do picia?
– Nie, dziękuję. – Stłumiony pomruk kobiety pobudził wspomnienia Brandona. Delikatne drżenie jej głosu, spuszczona głowa i mocno zaciśnięte palce na torebce sugerowały, że jest zestresowana.
I bardzo dobrze. Nie chciał jej tutaj.
Zacisnął mocniej zęby, czując uderzenie gorąca w okolicy krocza, gdy przechodząc, roztoczyła zapach cytrusów z nutą ostrości. Zapach tak uzależniający jak cała ona.
Świetnie. Czyli teraz się podniecił? Jakby tego było mało, w oczy rzucił mu się kuszący dekolt w kształcie litery V i zgrabne nogi podkreślone ołówkową spódnicą. Potrząsnął głową, by pozbyć się z głowy wizji tego, jak jego opalona ręka obejmuje blade wzniesienie jej piersi i…
– Proszę usiąść, pani Carstairs – powiedział szybko, gdy Daryl opuścił pomieszczenie. – Jak ma pani na imię? – Sam siebie tym zaskoczył, ale był szczerze ciekawy. Chciał zobaczyć jej twarz, ocenić, jak na niego reaguje, i odebrać władzę, którą właśnie nad nim dzierżyła.
Szorstki ton zadziałał. W końcu spojrzała prosto na niego. Trwało to zaledwie sekundę, ale tyle wystarczyło, żeby dostrzegł kilka ważnych rzeczy.
Jej orzechowe oczy swoim kocim kształtem o kimś mu przypomniały. Pięć lat temu, zarówno w klubie, jak i w biurze, w którym uprawiali brudny seks, panowała ciemność – nie mógł wówczas dojrzeć, jaki kolor oczu miała tamta dziewczyna, ale pamiętał wciąż zarys jej twarzy w świetle księżyca i jej słodki jęk, gdy dochodziła.
Zmusił się, by przestać o niej myśleć, i skupił na siedzącej przed nim kobiecie.
Była czujna i ostrożna, ale nie obojętna na jego urok i wydawało się, że nie była tym faktem zachwycona. To ciekawe. Kiedy ostatnio kobieta celowo mu się opierała?
– Lacey. – Znów usłyszał w jej głosie nerwowe drżenie. – Lacey Carstairs.
Usiadła na miejscu, które jej wskazał, poprawiając przy tym spódniczkę opinającą zgrabne pośladki.
Czy robiła to celowo?
Wyciągnęła telefon z torebki i zacisnęła na nim palce, aż zbielały jej knykcie. Nie była po prostu zdenerwowana – wydawała się przestraszona, jakby mimo tej wzajemnej iskierki pożądania wolała być gdziekolwiek, byle nie tutaj z nim.
Musiała wiedzieć, że udzielał tego wywiadu pod przymusem, a jeśli dobrze go sprawdziła, wiedziała też, że nie warto było mieć w nim wroga. Z osobami, które sprawiały mu problemy, radził sobie sprawnie i bezlitośnie. Wystarczyło zapytać tę niewinną dziewczynę, która skusiła go i oddała mu dziewictwo, licząc, że ich wyjątkowa seksualna kompatybilność przerodzi się w coś więcej.
Musiał przestać o niej myśleć; minęło już wiele lat.
– Czy będzie miał pan coś przeciwko temu, żebym nagrywała? – spytała dziennikarka, drżącymi palcami włączając aplikację na telefonie.
– Śmiało, Lacey – odparł, nie kryjąc satysfakcji, gdy przeszedł ją dreszcz.
Zazwyczaj wcale nie pozwalał się nagrywać, ale jego dział PR postawił jasne warunki – to on decydował o tym, co ostatecznie znajdzie się w artykule, zanim trafi do druku, a po publikacji wszelkie pozostałe notatki i nagrania miały zostać zniszczone.
– Poza tym nazywaj mnie Brandon.
Tak jak się spodziewał, poderwała głowę, zaskoczona propozycją. Tym razem ich spojrzenia spotkały się na dłużej, a energia między nimi znów zaiskrzyła. Był na to jednak już na tyle gotowy, by czerpać przyjemność z tego, jak płatki złota rozpierzchnięte po ciemnych tęczówkach rozbłysły, a rumieniec umalował jej blade policzki.
Ona również to czuła.
Czemu miałby się z nią nie zabawić? Zobaczyć, jak daleko jest gotowa się posunąć? Niczego nie ryzykował. Był jeszcze bardziej cyniczny i bezwzględny niż pięć lat temu, nie było więc szans, że zajdzie mu za skórę i rozpęta ciasne więzy, którymi trzymał w ryzach swoje emocje, tak jak udało się to tamtej panience.
Czemu właściwie miałaby tego chcieć? Była dziennikarką. Jasne, dobrze grała zestresowaną, ale doskonale wiedziała, jak użyć seksapilu na swoją korzyść. Drżenie głosu, ostrożne skupienie w jej oczach i zaciśnięte do bieli kłykcie były tylko starannie wyreżyserowanym przedstawieniem. Było to też dość wyjątkowe podejście, które na swój sposób go urzekało – już od dawna nie miał okazji starać się o swoją zdobycz.
– Dawaj, Lacey. – Jego głos ochrypł z podniecenia i wpatrywał się w nią uparcie, ciekaw, czy podejmie wyzwanie.
Zamrugała z widoczną paniką, ale po chwili głęboko odetchnęła.
Pożądanie rozpalało jego krocze. Przysiadł na biurku. Jej spojrzenie badające zarys jego bicepsa pod opiętą koszulą smakowało jak nagroda.
Bingo.
Uniosła nieco zmieszane spojrzenie, w którym dostrzegł coś jeszcze – nie zamierzała dać się stłamsić. Widząc to, na jego twarz wypłynął leniwy uśmiech.
Pozostało mu tylko życzyć jej powodzenia.

– Panie Cade, przepraszam, że przeszkadzam, ale helikopter jest już gotowy do wylotu.
Dzięki Bogu.
Lacey rozluźniła się, gdy zastępca Brandona Cade’a przerwał im, dając tym samym znać, że najdłuższe dwadzieścia minut jej życia właśnie minęło.
Jak w ogóle mogła pomyśleć, że potrafi znów stanąć oko w oko z tym mężczyzną? Jego uroda i skupione spojrzenie budziły w niej ciarki, a to, jak erotycznie wypowiedział jej imię, też musiało być celowym zabiegiem mającym na celu rozbroić każdą kobietę w zasięgu dziesięciu kilometrów. Siedząc zaledwie metr od niego, była całkowicie bezbronna.
Jego obecność była tak samo ekscytująca i przytłaczająca jak pięć lat temu. Ale wtedy była głupiutką nastolatką – teraz z kolei stała się matką, kobietą sukcesu, porządną dziennikarką… choć sądząc po cieniu, który krył się w jego spojrzeniu, on zapewne oceniał ją inaczej.
Jak to możliwe, że tak łatwo ją rozbrajał? Może to ta iskra między nimi, a może fakt, jak strasznie podobna do niego była jej córeczka.
Ich córeczka.
Długo wmawiała sobie, że zważywszy na przelotny charakter ich znajomości, która poskutkowała pojawieniem się Ruby, materiał genetyczny Cade’a nie grał w tym procesie aż tak wielkiej roli, jednak zobaczywszy go w biały dzień… Po tych dwudziestu minutach nie była już wcale tego pewna.
Ruby odziedziczyła po ojcu oczy koloru mchu o metalicznym połysku, jednak jej wzrok był słodki, urzekający i pełen niewinności. Oczy Brandona przepełniał chłód i zapierająca dech w piersiach przenikliwość, jakby mógł dostrzec jej najgłębiej skrywane sekrety.
Jej córeczka miała również urokliwy dołeczek w lewym policzku pojawiający się, gdy chichotała. Taki sam dołeczek u Brandona wyrażał cyniczne rozbawienie, a jego uśmiech zamiast uroku ociekał przebiegłością.
Jej serce nie mogło jednak pozostać obojętne na wszystkie te podobieństwa; Brandon nadal budził w niej tę naiwną dziewczynę, która do głupoty upiła się radością zamkniętą w kropli jego uwagi.
Niczego nie żałowała – gdyby nie ta głupota, nie miałaby teraz Ruby.
– W takim razie uciekam. Dziękuję za poświęcony czas, panie Cade. – Starała się zachować neutralny wyraz twarzy, gdy wrzucała telefon do torby. – Prześlę mejlem kopię artykułu do zatwierdzenia – paplała, czując, jak unosi ją ulga. – Do tego czasu nie będę zawracała panu głowy.
Prawdę mówiąc, nie udało jej się zdobyć absolutnie żadnego przydatnego materiału do napisania tego artykułu. Cade umiejętnie ominął wszystkie dociekliwe pytania, które zdołała zadać. Trudno. Nie mogła zrobić nic więcej.
Gdyby miała być szczera, wysmarowałaby cały artykuł o tym, jak imponująca była jego bliskość, jak onieśmielał swoją urodą i jaki wpływ miało na kobietę dwadzieścia minut spędzone w jego towarzystwie. Graficy mogliby opatrzyć artykuł oszałamiającym zdjęciem Cade’a w garniturze i tyle by wystarczyło.
Melody wściekłaby się, że Lacey nie zdołała wyciągnąć z niego niczego osobistego, ale czy naprawdę spodziewała się czegoś innego? Szczerze mówiąc, celem takiego artykułu było wzbudzenie zazdrości czytelnika tym, że dziennikarka taka jak ona miała szansę spotkać tego mężczyznę i że „Splendour” miał tak szerokie zasięgi. A to akurat udało jej się osiągnąć.
Gdyby tylko ludzie wiedzieli, jak bardzo udało jej się zbliżyć do tego faceta.
Wstała, ignorując słabość w kolanach, jednak gdy tylko była gotowa uciec z biura, zatrzymał ją głęboki głos:
– Nie tak szybko, Lacey.
Gdy się obróciła wpatrywał się w nią z miną świadczącą o tym, że jej dyskomfort sprawia mu niejaką przyjemność.
– Nie miałabyś ochoty mi potowarzyszyć? – zapytał ze swobodą, której przeczyło napięcie w jego oczach. – Nie miałaś jeszcze nawet okazji zadać mi żadnych ciekawych pytań, prawda?
– Potowarzyszyć gdzie? – zająknęła się, zbita z tropu, czując narastającą falę obaw i niepohamowanego podniecenia. Jego spojrzenie paliło, gdy zmierzył ją spojrzeniem.
Jego usta znów ułożyły się w tym niby-uśmiechu – tym razem poza cynizmem doprawił go jednak wyzywającą, niejednoznaczną prowokacją.
– Do Paryża, rzecz jasna.
Urokliwy dołeczek pojawił się na jego policzku, magicznie tym samym sprawiając, że przypominał nagle jej córkę, jednocześnie będąc jej całkowitym przeciwieństwem.
– Nie mówisz poważnie?
Dlaczego się nią tak zabawiał? I czemu tak na nią patrzył?
– Mówię śmiertelnie poważnie – odpowiedział, mrużąc drapieżnie oczy. – Tak się składa, że potrzebuję pary na bal Durand dziś wieczorem.
– Ale przecież jestem dziennikarką – wypaliła.
Czuła niechęć, którą darzył jej zawód, od kiedy postawiła nogę w jego biurze. Mimo to wolała tę wrogość od dziwnego napięcia, które powstało między nimi podczas wywiadu.
Te energia irytowała ją, ale czuła już pulsującą chęć zgodzenia się na tę propozycję, choć wiedziała, że nie powinna.
Uniósł wysoko ciemną brew.
– Czy to nie jest doskonała okazja, żebyś mogła mi się przyjrzeć w naturalnym środowisku?
To było bardzo dobre pytanie – i nie miała pojęcia, jak na nie odpowiedzieć, by nie ujawnić za dużo.

Już nie jestem twoim szefem - Heidi Rice
Elias Greyson jest zaskoczony, gdy jego asystentka Darcie Milne oświadcza, że wychodzi za mąż i rezygnuje z pracy. Kiedy spóźniony wpada na uroczystość, widzi, że coś jest nie tak. Pan młody właśnie odwołał ślub, a Darcie jest załamana, chociaż Elias jest przekonany, że to nie byłoby małżeństwo z miłości. Dowiaduje się, że ślub był potrzebny, by Darcie mogła adoptować dziecko. Elias, któremu zawsze się podobała, proponuje, by podobny układ zawarła z nim…
Niegasnące uczucie - Natalie Anderson
Dziennikarka Lacey Carstairs ma przeprowadzić wywiad z Brandonem Cade’em. Pięć lat temu spędziła z nim noc i mają córkę, ale nigdy mu o niej nie powiedziała. Na spotkaniu Brandon nie poznaje Lacey, pojawia się jednak między nimi taka sama namiętność jak przed laty. Brandon nie cierpi dziennikarzy, lecz tym razem wbrew swoim zasadom chce przedłużyć rozmowę i zaprasza Lacey, by poleciała z nim do Paryża…

Miłość gorąca jak ogień

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 171

ISBN: 9788383428628

Premiera: 06-06-2024

Fragment książki

– Dwa tygodnie! Do diabła Blake, nie zostanę tak długo w Czerwonym Urwisku! – Siodło zaskrzypiało, gdy Matthew Waggoner odwrócił się do Blake’a Hollistera, swego szefa i jednego z właścicieli rancza Three Rivers.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Blake. – Boisz się, że bez ciebie nasze ranczo popadnie w ruinę?
Matthew patrzył na stado bydła skubiące kępy trawy ukryte między kaktusami i zaroślami. Krajobraz Arizony był surowy i chropowaty, szczególnie na obszarze należącym do rancza Hollisterów zajmującego siedemdziesiąt tysięcy akrów powierzchni. A im bliżej końca października, tym trawy było mniej.
– W Three Rivers nie będą za mną tęsknić – mruknął Matthew.
– Mylisz się – odparł Blake. – Po czternastu latach twojej pracy u nas nie wyobrażamy sobie, żeby mogło cię zabraknąć. – Zaklął pod nosem. – Nie udawaj, Matthew, dobrze wiesz, dlaczego cię tam posyłam. Nikomu innemu nie mógłbym powierzyć tego zadania.
Ranczo Red Bluff, też należące do Hollisterów, znajdowało się w południowej części stanu, w pobliżu miasteczka Dragoon. Choć liczyło trzydzieści pięć tysięcy akrów, zaledwie połowę powierzchni Three Rivers, obfitowało w zaciszne zielone doliny, gdzie krowy z cielętami mogły paść się nawet w okresie zimowym. Zawsze w październiku z Three Rivers przewożono duże stado bydła do Red Bluff, więc nie było to dla Waggonera niczym nowym. Tyle że normalnie zajmowało mu to dwa dni, a nie dwa tygodnie.
– Pojadą ze mną ci sami ludzie co w zeszłym roku? – zapytał Blake’a, unosząc nieco kapelusz i przeciągając palcami po włosach.
– Tak, tyle że dołączy jeszcze Scott – odparł Blake.
– Domyślam się, że musimy wziąć składane łóżko – powiedział Matthew. – Co prawda w baraku z trudem mieści się pięć, ale jakoś sobie poradzimy.
– Nie trzeba brać składanego łóżka. Powiedziałem już Camille, że ty zatrzymasz się w jej domu.
– Co takiego? – Matthew aż uniósł się w siodle.
– Słyszałeś. Będziesz mieszkać w domu na ranczu. Jest tam aż nadto pokoi, a moja siostra nie będzie cię niepokoić.
Niepokoić! Camille Hollister niepokoiła go, od kiedy przed dziesięcioma laty z dziewczynki stała się kobietą. Ale Blake nie musiał znać jego tajemnicy.
– Zawsze mieszkałem w baraku z innymi. Nie chcę się od nich separować.
– Jesteś zarządcą i ich szefem – zwrócił mu uwagę Blake. – I tak cię traktują. Poza tym tylko do ciebie mam wystarczająco dużo zaufania, żeby pozwolić ci mieszkać pod jednym dachem z Camille.
– Nie spodziewam się, żeby twoja siostra była tym zachwycona.
– Camille nie jest właścicielką ani administratorką rancza. Przebywa tam tylko, dopóki nie… – Blake urwał, krzywiąc się cierpko. – Dopóki nie odzyska równowagi.
Camille przeniosła się na ranczo Red Bluff przed ponad dwu laty i od tamtego czasu ani razu nie zjawiła się w Three Rivers. Cała rodzina była przekonana, że wciąż nie może odżałować tego drania, który zerwał ich zaręczyny. Matthew wstrzymywał się z wyrażeniem swojej opinii co do przyczyny, dla której najmłodsza latorośl Hollisterów postanowiła pozostać z dala od rodzinnego domu i bliskich. Wiedział tylko, że dla niego przebywanie z nią w jednym domu będzie bardziej niż krępujące.
– Jest tam już tak długo – zauważył – że chyba zdążyła dojść do siebie.
– To dlaczego, do cholery, nie wróci do domu? Nic dziwnego, że mama jest taka przygnębiona. A Camille mogłaby poprawić jej samopoczucie, no ale ona jest zaprzątnięta wyłącznie myśleniem o sobie.
Nieczęsto się zdarzało, żeby Blake wygłaszał tak ostre opinie o rodzeństwie. Zwykle był wyrozumiały i pobłażliwy. Ta gniewna uwaga pod adresem siostry nie była w jego stylu. Z drugiej strony trudno się dziwić, że niekiedy bywał rozdrażniony. Ciężar, jaki spoczywał na jego barkach, był znacznie większy, niż zdołałby unieść Matthew.
– Tak uważasz?
– Sam nie wiem. Jestem zmęczony zastanawianiem się nad jej zachowaniem – westchnął Blake. – Jedźmy. Zaraz zrobi się ciemno.
Po dwudziestu minutach byli przed stajnią. Tak jak przewidywał Blake, zapadł zmierzch i robotnicy zakończywszy pracę, udali się do swego baraku. W stajni zastali tylko T.J., głównego stajennego.
– Kiedy zechcesz, żebyśmy zabrali krowy? – spytał Matthew, gdy rozsiodłali konie. – Myślę, że to zajmie z trzy dni, może więcej.
– Lepiej zacznijcie jutro – odrzekł Blake. – Wkrótce tu będzie nowe stado.
– Kupiłeś więcej bydła? – Matthew nie miał o tym pojęcia.
– Tak – mruknął Blake. – Chciałem to z tobą przedyskutować, ale byłem cholernie zajęty. Wybacz, Matthew.
– W porządku.
– Nie, to nie jest w porządku. Ty trzymasz rękę na pulsie i odpowiadasz za bydło, więc powinieneś być o wszystkim w porę informowany.
– A więc o ilu krowach mówimy? – zapytał Matthew.
– Pięciuset. I chcę, żeby wszystkie przeprowadzić z pozostałymi do Red Bluff. Gdy się tam znajdą, będzie trzeba je zakolczykować, a więc to wszystko może ci zająć nawet więcej niż dwa tygodnie.
Matthew był cholernie pewien, że upora się ze wszystkim w dwa tygodnie. Chciał jak najprędzej znaleźć się we własnym domu i własnym łóżku, a co najważniejsze z dala od Camille Hollister.

Tego samego wieczoru Camille obeszła budynek wzniesiony w stylu hacjendy i weszła tylnymi drzwiami do kuchni. Zapaliła światło nad stołem wykonanym ręcznie z sosnowego drewna, powiesiła kurtkę przy drzwiach, po czym wyjęła z szafki dzbanek z kawą.
Śmieszne, pomyślała, pracować każdego dnia w restauracji w Dragoon, gdzie kelnerki podają gościom jedną kawę za drugą, a samej bardzo rzadko mieć okazję wypić choćby filiżankę. Była za bardzo zajęta przygotowywaniem szybkich dań i wypiekaniem ciast. Nie narzekała jednak. Lubiła swoją pracę, nawet jeśli nie takiej kariery spodziewali się po niej rodzice.
Teraz czekając, aż kawa się zaparzy, wyjęła spinki z węzła upiętego na czubku głowy, pozwalając, by długie jasnobrązowe włosy opadły na ramiona. Sięgnęła po komórkę i szybko przejrzała wiadomości. Znalazła jedną od Blake’a.

Matthew z pracownikami powinien być u ciebie w piątek. Byłbym wdzięczny, gdyby poczuł się mile widziany.
Camille wzniosła niebieskie oczy ku sufitowi. Czego jej brat się obawia? Że zignoruje jego zarządcę? Potraktuje go ozięble? Fakt, że od ponad dwóch lat nie była w Three Rivers, nie znaczy jeszcze, że zmieniła się w jędzę czy odludka, który zapomniał o podstawowych zasadach gościnności.
Naprawdę? Nie zmieniłaś się, Camille? Od czasu, jak Graham zażądał zwrotu pierścionka zaręczynowego, nie chciałaś mieć z ludźmi żadnych kontaktów. Zakopałaś się w Czerwonym Urwisku i rzadko je opuszczałaś. Trudno uznać cię teraz za Pannę Towarzyską.
Uśmiechnąwszy się ironicznie, nalała sobie duży kubek kawy. W stosunku do Matthew Waggonera nie musi być towarzyska. Przez dziesięć minionych lat wypowiedział do niej może z dwadzieścia słów. A sposób, w jaki na nią patrzył… Nigdy nie wiedziała, czy ją lubi, czy może irytuje go jej obecność.
Z drugiej strony ona w ciągu minionych dwóch lat nie myślała o nim wiele. Ale rodzina powiedziałaby, że nikomu nie poświęcała żadnej myśli, z wyjątkiem siebie samej.
Może i mieli rację, zastanawiała się, siadając przy stole i kładąc nogi na krześle. Kiedy Graham ją porzucił, nie była sobą. Ale już go przebolała. Teraz ma inne życie i daje sobie radę bez mężczyzny. I bez rodziny obserwującej każdy jej krok. Czuje się dobrze i nie zamierza niczego zmieniać.
Wzięła telefon i wystukała wiadomość do Blake’a:
Nie martw się. Rozwinę przed nim czerwony dywan.

Kiedy w piątek wieczorem wróciła z pracy, na ranczu panowało duże ożywienie. W pobliżu obór stały zaparkowane ciężarówki, przyczepy do przewożenia bydła, przenośne zagrody dla dodatkowego stada. W powietrzu unosił się kurz, a mężczyźni przekrzykiwali się, starając się porozumieć mimo ogłuszającego hałasu.
Przez chwilę Camille stała, obserwując to, co się dzieje, aż nagle zdarzyło się coś dziwnego. W jej gardle urosła twarda gula, a do oczu napłynęły łzy. Zaklęła pod nosem, otarła oczy i weszła do domu. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz płakała. I była pewna, że nie stało się to z powodu tęsknoty za domem rodzinnym. Na ranczu Three Rivers spędziła dwadzieścia sześć lat i uznała, że to wystarczy. Kochała Czerwone Urwisko. Ale widok kowbojów na koniach, stad bydła i uwijających się psów przypomniał jej zmarłego ojca Joela. Obok żony i dzieci ranczo było jego największą radością i gdyby jeszcze żył, byłby tu teraz ze swoimi ludźmi.
Minęło dziewięć lat od jego śmierci, a Camille wciąż przeżywała ciężkie chwile, tęskniąc za jego uśmiechniętą twarzą i oplatającymi ją opiekuńczymi ramionami. Była córeczką tatusia i po jego śmierci nic już nie było takie samo.
Po chwili otrząsnęła się z posępnych myśli i skierowała prosto do sypialni, gdzie od razu ściągnęła spodnie i bluzkę przesiąknięte zapachem rozgrzanego oleju. Był piątek, w restauracji panował już weekendowy ruch. Straciła rachubę burgerów i kurczaków, które przez cały dzień wydawała. A teraz zamiast się zrelaksować z filiżanką kawy i książką, musiała wziąć prysznic i przygotować się na przyjęcie Matthew Waggonera.
Och, to tylko dwa tygodnie, przypomniała sobie. Na pewno zdoła jakoś wytrzymać jego obecność.

Dom na ranczu był kwadratowym budynkiem ze ścianami z piaskowca i żelazną bramą służącą jako wejście na tyłach dziedzińca. Wzdłuż całego domu biegł zadaszony ganek, a na piętrze był balkon. Grube ściany pomalowane na ciemny beż były ozdobione stiukami, płaski dach z gontów miał kolor szary. Drewniane framugi drzwi i okien, niegdyś czarne, z biegiem lat wyblakły, przyjmując ciemnoszarą barwę.
Budynek był typowym przykładem tradycyjnego stylu hacjendy, a uroku dodawało mu duże patio, na którym wśród sukulentów wznosił się wysoki kaktus. Przed laty Hollisterowie często zjeżdżali tu na parę dni w zimie, żeby nacieszyć się cieplejszym klimatem. Ale od tego czasu wiele się zmieniło. Joel odszedł, a wszystkie jego dzieci, z wyjątkiem Camille, pozakładały własne rodziny. Ona też byłaby już mężatką, gdyby Graham Danby się nie rozmyślił i jej nie zostawił.
Ta myśl przemknęła przez głowę Waggonerowi, kiedy wszedłszy na dziedziniec, skierował się do tylnego wejścia. Mimo że miał klucze, nie zamierzał ich używać. Dom nie był co prawda wyłączną własnością Camille, ale obecnie tutaj mieszkała, więc nie chciał zachowywać się tak, jakby miał do niego jakiekolwiek prawo.
Zapukał do drzwi i obejrzał się przez ramię. Miał w zasięgu wzroku barak, z którego unosił się dym i choć było już po dziesiątej wieczór, okna były rozświetlone. Zaledwie przed pięćdziesięcioma minutami mężczyźni, z którymi przyjechał, udali się na spoczynek. Wyobrażał sobie, że teraz nie dawali spokoju Curly’emu, który podjął się roli kucharza. Co do niego, nie dbał o jedzenie. Po wyczerpującym dniu marzył tylko o tym, żeby paść na materac.
Na dźwięk skrzypnięcia drzwi zwrócił się z powrotem stronę wejścia i nagle znalazł się twarzą w twarz z Camille.
– Witaj, Matthew – powiedziała.
– Witaj, Camille.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, w czasie której słychać było tylko skowyt kojotów w oddali i porykiwanie bydła. Czerwone Urwisko było położone w surowej okolicy, z dala od miasta i wszelkiej cywilizacji, a jednak Camille mieszkała tutaj sama. Jaka dwudziestoośmioletnia kobieta podjęłaby taką decyzję? Taka, która wciąż leczy złamane serce? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, Camille otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła go do środka.
– Wejdź – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo. Zdrzemnęłam się chwilę i mogłam nie słyszeć pukania.
– Przyszedłem minutę temu – odrzekł Matthew, wchodząc do kuchni.
W zasadzie nic się tutaj nie zmieniło od czasu, gdy był tu ostatni raz jakieś pięć czy sześć lat temu. Przez ostatnie dwa lata, w czasie których mieszkała tu Camille, trzymał się razem z pozostałymi mężczyznami z dala od domu.
– Przepraszam za późną porę – powiedział. – Mam nadzieję, że nie czekałaś specjalnie na mnie, mam klucz.
Camille zamknęła drzwi wejściowe i podeszła bliżej. Matthew rozpaczliwie próbował ignorować emanujący od niej kwiatowy zapach. Popatrzył na delikatne rysy jej twarzy. Zawsze była śliczna, ale tego wieczoru wydawała mu się jeszcze piękniejsza. A może odniósł takie wrażenie, bo nie widział jej od dwóch lat?
– Nie wiedziałam, czy masz klucz, czy nie – odrzekła. – Ale nie ma problemu. I tak nigdy nie kładę się przed jedenastą. A może masz ochotę coś zjeść albo się czegoś napić? – zapytała.
– Nie kłopocz się mną – powiedział. – Dam sobie radę.
– Nie pytałam, czy dasz sobie radę, tylko czy jesteś głodny.
– A więc tak, jestem głodny – oświadczył. – Ale jest późno i jestem zmęczony. Rano coś przegryzę.
Ku jego zdziwieniu Camille wzięła go pod ramię.
– Chodź ze mną – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wyprowadziła go z kuchni i skierowała w lewo. Ściany były tu ozdobione dużymi zdjęciami Hollisterów i robotników przy pracy na ranczu. Nagle Camille się zatrzymała.
– Na wypadek, gdybyś się zastanawiał, czy i ty gdzieś tu jesteś, to zdjęcie twoje i tatusia. Pamiętasz tamten dzień?
Uniósłszy brzeg kapelusza, Matthew zbliżył się do zdjęcia i przyjrzał mu się uważnie.
– Nigdy go nie widziałem – powiedział zduszonym głosem, najwyraźniej pod wrażeniem. – Ten koń to Dough Boy. Kiedy się go pierwszy raz dosiadało, zawsze wierzgał, więc trzeba było uważać. Tamtego dnia twój ojciec na nim jechał. Zaganialiśmy bydło do kanionu Lizard. Dough Boy był tego dnia prawdziwym dżentelmenem i Joel żartował, że jest jedynym kowbojem na ranczu, który go może dosiadać.
– Tak – powiedziała Camille w zamyśleniu. – Czyż to nie ironia losu, że w dniu swojej śmierci ojciec jechał na Bobie, a nie na Boyu?
Ironia? Nie. W sprawie śmierci Joela Matthew podzielał zdanie rodziny. Niezależnie od tego, na którym koniu jechałby Joel, i tak by zginął, bo ktoś zamierzał go zabić.
– Pamiętam lepiej inne dni – powiedział. – Tego nie.
Camille westchnęła i pchnęła go lekko ku drzwiom po prawej stronie.
– To będzie twój tymczasowy pokój – oznajmiła. – Mogłabym dać ci inny, z widokiem na dziedziniec, ale pomyślałam, że wolisz dobry materac niż dobry widok.
Matthew wszedł do środka i poczuł się jak w meksykańskiej willi. Pomieszczenie wypełniały ciężkie meble z ciemnego drewna, cztery kolumny staroświeckiego łóżka z baldachimem sięgały niemal sufitu. Wysoki zagłówek zdobiły misternie wyrzeźbione wizerunki słońca, walczących byków i powoju. Grube zasłony w oknach, w kolorze burgunda, były rozsunięte, ukazując oświetlone blaskiem księżyca dalekie pustynne wzgórza.
– Masz tylko jedną torbę? – spytała Camille.
– Nie. Druga jest w ciężarówce, ale nie muszę jej dzisiaj wypakowywać.
– Możesz położyć rzeczy, gdzie chcesz, a obok masz prywatną łazienkę. Czuj się jak w domu.
Z każdym krokiem Matthew uprzytomniał sobie, że w tym domu, z tą kobietą nie jest na swoim miejscu. To nie jego poziom. Ale Blake tak postanowił, a Matthew zrobiłby wszystko, żeby go zadowolić. I to nie dlatego, że Blake był jego szefem, ale jakby bratem.
– Dziękuję, bardzo tu miło – Położył torbę na krześle. – Ja… hm… chcę ci powiedzieć, że to nie był mój pomysł, żeby zamieszkać u ciebie – tłumaczył się.
– Nawet do głowy by mi to nie przyszło – odparła.
– Blake przysłał tym razem jednego pracownika więcej. W baraku nie ma miejsca na dodatkowe łóżko.
– Nie ma sprawy. – Camille wzruszyła ramionami. – Nie będziesz mi przeszkadzać. Prawie cały czas jestem poza domem, więc też nie będę ci przeszkadzać.
Może i nie, ale jej obecność już teraz nie dawała mu spokoju. Dziwne, że zapamiętał ją inną. Teraz miała dłuższe włosy. Zanim opuściła Three Rivers, była bardzo szczupła. Teraz nabrała ciała, co, dobrze jej zrobiło.
– Nie martw się. Mamy tu tyle roboty, że wątpię, żebyśmy się w ogóle na siebie natykali – powiedział.
– Odśwież się i przyjdź do kuchni. – Camille lekko się uśmiechnęła. – Przygotuję coś do jedzenia.
Matthew chciał zaprotestować, ale wiedział, że to zbędny trud. A kłopot? Spodziewał się, że następnego dnia Camille pozostawi go samemu sobie.

Matthew od lat wzdycha do Camille, ale skrzętnie to ukrywa. Nie wierzy, że dziewczyna z bogatej i wpływowej rodziny zainteresuje się zwykłym zarządcą rancza. W dodatku Camille, porzucona niedawno przez narzeczonego, na pewno wciąż leczy złamane serce i nie jest jeszcze gotowa na nowy związek. Jego założenia okazują się fałszywe i Matthew przeżywa najpiękniejszy romans w życiu. A wkrótce potem… najburzliwszą kłótnię, która kończy się rozstaniem. Jeśli chce odzyskać Camille, musi zapomnieć o urażonej dumie.

Na wspólnej drodze

Tara Pammi

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1240

ISBN: 9788383425245

Premiera: 28-05-2024

Fragment książki

Anushka Reddy rozglądała się, podekscytowana. Wnętrze prywatnego odrzutowca tonęło w luksusie, ale to nie samolot ją interesował, lecz wizja wakacji z dziadkami i przyrodnimi siostrami. Całe lato!
Po chwili radości przyszło poczucie winy. To nie tak, że nie kochała mamy i pełnego przygód życia z nią. Jako światowej sławy działaczka ekologiczna i artystka, mama podróżowała po całym świecie, by zaprezentować swoje dzieła lub w poszukiwaniu inspiracji. To oznaczało, że Nush, bo tak zwykle zwracano się do Anushki, w ciągu czternastu lat mieszkała w najciekawszych miejscach na świecie. Z drugiej strony, mama była roztargniona i kapryśna, często popadała w depresję i wówczas zapominała o przyziemnych sprawach, jak pusta lodówka czy nieprane ubrania. Z tego samego powodu Nush głównie siedziała sama w domu, tęskniąc za dziećmi z placu zabaw.
Nush, owoc krótkiego romansu, zawsze pragnęła pełnego domu i pełnej rodziny. Jej przyrodnie siostry mieszkały z ojcem i dziadkami w Kalifornii. Ich ojciec – były artysta i nałogowy alkoholik – nieustannie zmieniał kochanki, dlatego jego trzy córki, Anushka, Yana i najstarsza Mira, miały trzy różne matki.
Matka Anushki nigdy nie odmówiła córce prawa do kontaktów z ojcem i jego rodziną. Od sześciu lat dziewczynka spędzała wakacje w ogromnej kalifornijskiej posiadłości ojca, a resztę roku tęskniła za tym, co musiała tam zostawić.
Kolejne lato wreszcie nadeszło i oto znów leciała do Kalifornii, z głową pełną wskazówek matki, by właściwie się zachowywać wobec Caia Oliveiro, człowieka, który reprezentował jej dziadków.
Nush wyprostowała grube okulary i dyskretnie przyglądała się Caiowi, który był niezmiernie ważną osobą w życiu jej rodziny. Były brazylijski piłkarz, obecnie geniusz programowania, kodowania i innych trudnych rzeczy, był prawą ręką dziadka. Dotychczas zwykle przyglądała mu się schowana za Mirą, ponieważ uznała, że na słońce można patrzeć tylko z dużej odległości! Teraz, siedząc naprzeciwko Caia, zmieniła zdanie na jego temat.
Wcale nie był słońcem.
Był wysokim, fantastycznie zbudowanym bogiem o ciemnozłotej skórze. Jasnobrązowe oczy ze złotymi plamkami emanowały inteligencją. Nad grubymi ciemnymi brwiami lśniły kruczoczarne włosy. Linią szczęki przypominał gwiazdorów mody z pierwszych stron gazet. Był zbyt męski, jak mawiała Yana. Typowy samiec alfa.
Anushka, chuda czternastolatka w okularach i z trądzikiem, nie wiedziała, jak się przy nim zachować, co zrobić z nogami i rękami, a tym bardziej z rozbudzonymi hormonami. Na dodatek nie rozumiała tego nagłego przypływu odczuć, nad którymi nie miała kontroli.
Zwykle logiczny mózg był jej najlepszym przyjacielem, pomagał przetrwać, gdy mama znikała. A teraz… Nie mogła przecież tak po prostu gapić się na niego przez resztę lotu.
– Dlaczego Thaata po mnie nie przyleciał? – spytała, gdy namolna stewardesa zostawiła ich w spokoju.
Anushka nie władała biegle językiem rodziny ojca, ale tego lata była zdecydowana zainwestować trochę sił w naukę.
Caio uśmiechnął się i na jego policzku pojawił się słodki dołeczek.
– A więc umiesz mówić?
Wstyd uderzył ją tak mocno, że zaczerwieniła się, cała, dosłownie, nawet nos zaczął jej płonąć.
– Oczywiście, że mówię, panie Oliveiro. Ale tylko wtedy, gdy mam coś ważnego do powiedzenia.
Boże! Dlaczego chociaż raz nie mogła brzmieć normalnie?
– To godna podziwu cecha, rzadko spotykana, zwłaszcza wśród dorosłych. I nie nazywaj mnie panem Oliveiro. To sprawia, że czuję się staro.
– Jest pan stary – wypaliła.
Wybuchnął śmiechem. Anushka poczuła się tak, jak wtedy, gdy wypłynęła na głębokie morze i zanurkowała, z trudem łapiąc oddech, niezdolna do zrozumienia piękna, które ją otaczało. Uśmiech zmienił go z przystojnego w oszałamiająco przystojnego.
– To znaczy… sporo starszy… ode mnie…
Paplała, marząc, by ukryć się pod stolikiem, który ich dzielił.
– Dwadzieścia siedem lat to wcale nie tak dużo, moja droga. Ale w sumie… Jestem zblazowany i cyniczny, więc… – Westchnął ciężko. – Poza tym tytuł „pan Oliveiro” należał do mojego ojca. Czułbym się jak tania podróbka, używając go.
Złote oczy wypełniły się bólem na wzmiankę o ojcu.
– W takim razie jak mam poprawnie wymówić twoje imię?
– Ka-jo – powiedział powoli.
Nush powtórzyła jego imię kilka razy, właściwie zbyt wiele razy. Uwielbiała jego brzmienie.
– Idealnie, księżniczko.
– Nazwałeś mnie księżniczką?
– Tak robi twój dziadek. Dlaczego właściwie?
– Obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiał.
– Nie odważyłbym się.
– Zawsze bardzo lubiłam bajki.
– Dlaczego miałbym się z tego śmiać?
– Mama często mi mówiła, że życie jest zbyt ważne, by chować się przed nim w przestarzałych opowieściach.
Chciał coś powiedzieć, pewnie z sarkazmem, ale się powstrzymał. Polubiła go jeszcze bardziej. Już nie tylko za wygląd.
– Co ci się w nich podoba? – zapytał.
– Szczęśliwe zakończenie. Każda księżniczka zawsze znajduje kogoś odpowiedniego dla siebie. I ta cicha, i nieśmiała, i zdziwaczała…
– To piękne, ale w prawdziwym życiu to tak nie działa, księżniczko. Czasami jest tylko rozczarowanie… Miłość nie zawsze wystarczy.
– To twoja opinia – powiedziała.
Wzruszył ramionami.
– Nie odpowiedziałem na twoje pytanie, prawda? Dziadek chciał po ciebie przyjechać, podobnie jak Mira i Yana. Ale babcia miała silne ataki astmy, więc zaproponowałem, że cię odbiorę.
– Nanamma czuje się lepiej?
– Tak.
– Nadal spotykasz się z Yaną?
Anushka chciała się zapaść pod ziemię, gdy usłyszała swoje pytanie.
Caio był jej pierwszą potajemną miłością i wszystko, co go od niej oddalało, było dotkliwie bolesne. Nie zamierzała się do tego przyznawać, zwłaszcza teraz, kiedy będzie go regularnie widywała.
Nie była w stanie przestać bić się z myślami, odkąd się zorientowała, że coś łączy Caia z Yaną. Uwielbiała swoje siostry.
Yana była oszałamiająco piękna, w wieku dziewiętnastu lat znalazła się na celowniku sławnych agencji modelek. Ale Yana i Caio razem? To brzmiało dziwnie. Rzuciła potajemne spojrzenie spod rzęs i odetchnęła z ulgą – nie wyglądał na podirytowanego.
– Przepraszam, to nie moja sprawa – szepnęła.
– W porządku, księżniczko. Szczera ciekawość mnie nie wkurza. Yana i ja już się nie spotykamy. Zdaliśmy sobie sprawę, że zrobilibyśmy przykrość dziadkowi, twojej siostrze i tobie, gdybyśmy się pozabijali. Co było bardzo prawdopodobne!
Nush wybuchła śmiechem. Było jasne, nawet dla niej, że do siebie nie pasowali, romantycznie…
– Ale pozostaliście przyjaciółmi, prawda?
– Czemu to takie ważne, Anushko?
– Po prostu nie chcę być zmuszona do tego, by stawać po czyjejś stronie, to wszystko.
Spojrzał na nią wyraźnie oszołomiony.
– Skąd ten pomysł, księżniczko?
– Wiem, jak bardzo Thaata cię ceni. A Yana jest wymagająca, jeśli chodzi o utrzymanie…
Zdumienie w jego oczach znacząco się pogłębiło, ale zaraz zastąpił je uśmiechem.
– Rozumiem, dlaczego twój dziadek tak za tobą tęskni.
Gorące rumieńce zakwitły na jej policzkach. Cholera, po co w ogóle otwierała usta?
– Tylko sobie nie pomyśl, że się cieszę, bo cię lubię… bo mi się podobasz… – Czerwieniła się coraz bardziej. – Boże, nie! Naprawdę jesteś za stary – dodała z przesadną mimiką znaną z filmów dla nastolatków.
Jego śmiech ją oczarował. Caio był naprawdę piękny i sama jego obecność działała cuda – szczególnie w dole brzucha i niżej, gdzie nigdy wcześniej niczego nie czuła. Rozumiała, co to jest, ale ta gorączkowa fascynacja jednocześnie ją przerażała.
– Doceniam twoją rozwagę, księżniczko. – Caio wyraźnie złagodniał. – Pewnie nie możesz się doczekać wakacji?
Uśmiechnęła się.
– Zawsze chciałam być częścią dużej rodziny. Życie z mamą to przygoda, ale też samotność. – Przełknęła nagły ból, który chwycił ją za gardło. – Dziś była bardzo zdenerwowana. Czasami się nie kontroluje. Proszę, nie złość się na nią.
Dotknął jej ciasno splecionych palców i pokręcił głową.
– Nie obawiaj się, Anushko. Była zdenerwowana, to prawda, ale mam na tyle rozsądku, żeby rozpoznać smutek. Cierpiała, bo musiała cię odesłać. Twoja matka jest bardzo silną kobietę, która musi dokonywać trudnych wyborów dla twojego dobra. Zapewniam cię, matka bardzo cię kocha. Nie każda zrobiłaby to, co ona.
Anushka przełknęła łzy.
– Bardzo się cieszę, że pobędę z Mirą i Yaną. Czy to źle?
– Zdecydowanie nie. Nigdy tak nie myśl. Jesteś smutna i podekscytowana jednocześnie. Jedno nie wyklucza drugiego. A rodzina to skomplikowana sprawa.
Coś w jego spojrzeniu wymusiło pytanie.
– A ty, Caio? Masz dużą rodzinę?
– Nie za bardzo. A właściwie, już nie.
Wyczuła, że nie chciał rozmawiać, a ona nie chciała go skrzywdzić rozdrapywaniem ran. Przesunęła dłonią po obiciu fotela.
– A więc… Ten odrzutowiec… jest twój, prawda?
– Skąd wiesz, że nie twojego dziadka? – spytał z fascynacją w głosie.
– Moi dziadkowie to imigranci. Przybyli do Stanów bez niczego. Nie marnowaliby pieniędzy na niepotrzebne luksusy.
– No proszę… Udało mi się uniknąć krytyki ze strony twojej ekologicznej mamy, ale dostało mi się od jej mądrej córki.
– Mama zamęczyłaby cię godzinnym kazaniem – zaśmiała się. – Zrobiłeś sobie prezent za sukces na giełdzie? Jesteś teraz milionerem, prawda?
– Znasz się na biznesie? Nic dziwnego, że dziadek jest tak podekscytowany twoją wizytą.
Nush zarumieniła się.
– Śledzę losy firmy. Zainwestowałam to, co dał mi Thaata, w twoje akcje.
Roześmiał się, zaskoczony.
– Jesteś rozkoszna, Anushko.
– Przyjaciele mówią do mnie Nush.
Skłamała, bo tak naprawdę nie miała żadnego prawdziwego przyjaciela. Gdyby nie internetowe dzieciaki, przed którymi udawała, że jest perfekcyjna…
– Poza tym interesuje mnie oprogramowanie, które tworzysz. Też jestem programistką.
– Naprawdę?
Wyzwanie w jego spojrzeniu zachęciło Nush do sięgnięcia po ulubiony plecak, prezent od Miry i Yany. Wyjęła laptop, odwróciła ekran w jego stronę, wsparła podbródek na splecionych dłoniach i czekała na jego ocenę. Gdy przesuwał wzrokiem po ekranie, skorzystała z okazji, by przyjrzeć mu się z bliska, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły.
Po kilku minutach Caio gwizdnął z uznaniem.
– Sama napisałaś ten program?
Skinęła głową, podekscytowana.
– Jak dużo czasu ci to zajęło?
– Kilka dni, może tydzień.
Caio patrzył na nią oceniającym wzrokiem. Zaniemówiła, gdy wyciągnął w jej kierunku rękę.
– O co chodzi?
– Spółka, Princeso? Ty i ja. Razem będziemy rządzić światem.
Nush podała mu rękę i obiecała sobie, że gdy dorośnie, znajdzie chłopaka dokładnie takiego jak Caio, i zakocha się w nim. Nie będzie musiał być tak przystojny, piękny i charyzmatyczny, wystarczy, że będzie… prawie taki sam.

Dziewięć lat później

Wyjdź ze swoich baśni, księżniczko.
Życie należy przeżyć, a nie o nim czytać.

Nush złożyła list, który dostarczono jej dziś rano, dwa dni po tym, jak Thaata wydał ostatnie tchnienie. Przeczytała tysiąc razy odręcznie napisaną wiadomość, znak, że czas coś w życiu zmienić.
Czy Thaata wiedział, jak sfrustrowana i nieszczęśliwa była ostatnio?
Dziadek zmienił się, odkąd nagle stracili babcię miesiąc wcześniej. Nush nie była pewna, czy ona i jej siostry kiedykolwiek otrząsną się z szoku.
Świeża fala smutku sprawiła, że zapłakała. Thaata wyczuł, że trzy młode kobiety potrzebują od niego czegoś więcej niż miłość i akceptacja, które zawsze im dawał.
Stojąc pod ścianą wielkiego kolonialnego domu dziadków, obserwowała tłum składający ostatni hołd człowiekowi, który poruszył tak wiele istnień ludzkich za pośrednictwem założonego dwie dekady temu technologicznego giganta OneTech, który stał się wielomiliardową firmą zarządzaną przez Caia.
Wśród gości była matka Yany, jej ojczym i przyrodni bracia, Mira i jej mąż Aristos, choć ci dwoje pozostawali w separacji.
Brakowało tylko jej mamy.
Nush próbowała powiedzieć matce podczas ostatniej wizyty w domu opieki, że Thaata czuje się coraz gorzej, ale mama tylko wpatrywała się w nią szklistymi oczami.
Mira natychmiast przyleciała z Grecji opiekować się babcią po jej silnym zawale osiem miesięcy temu i już została.
Niecały rok temu zwykle rozsądna Mira zaszokowała wszystkich, gdy w Las Vegas poślubiła greckiego potentata Aristosa. Wówczas wydawała się szczęśliwa. Jednak kiedy Yana i Nush spytały, kiedy wraca do męża, rozpłakała się.
Nikogo nie zdziwiło, że to Mira i Caio odgrywali rolę gospodarzy. Caio był spadkobiercą dziedzictwa dziadka i jego wizji, a Mira pozostawała pod opieką dziadków, odkąd była małym dzieckiem – jej matka odeszła, a ojciec hurtowo zdobywał kolejne kobiety.
Nush zmarszczyła brwi, widząc, jak dobrze razem wyglądali. Wzrok jej szwagra Aristosa odzwierciedlał to samo bolesne przekonanie.
Co zabawne, żadna z jej sióstr nie była świadoma, że nieszkodliwe zauroczenie Anushki przerodziło się w coś więcej, mimo że Caio miał więcej kobiet niż Yana torebek.
Niczym przywołany myślami, Caio rozejrzał się po pokoju. Ubrany w czerń, był jak mroczne słońce wśród zbyt jaskrawo ubranych gwiazd krążących po jego orbicie.
Ale to jej szukał.
Wiedziała to, czuła, bo jej serce trzepotało, jak ptak na uwięzi.
Nie rozmawiali od czasu czuwania przy łóżku Thaaty dwie noce temu. Teraz pieściła wzrokiem jego twarz podobnie jak światło słoneczne wpadające przez wysokie okna.
Wysokie czoło, głęboko osadzone jasnobrązowe oczy ze złotymi plamkami, szlachetny nos i wąskie usta znała równie dobrze jak własne odbicie w lustrze.
Był nieziemsko przystojny w wieku dwudziestu siedmiu lat, dziewięć lat później emanował pewnością siebie i dojrzałą męskością, czarem, który chłonęła jak pustynia wodę.
To bez znaczenia, że od swoich osiemnastych urodzin pracowała z nim i dla niego. Byli partnerami biznesowymi. Za namową dziadka nawiązała z nim współpracę w celu zbudowania własnej podrzędnej firmy. Jego znajomość rynku i jej odwaga sprawiły, że pierwsze miliony zarobiła przed dwudziestym pierwszym rokiem życia.
To bez znaczenia, że trądzik zniknął, że jej kształty zachwycały, że spotykała się z różnymi mężczyznami – od modeli, przez dyrektorów generalnych, po kongresmena – by pozbyć się tej niewytłumaczalnej fascynacji.
To bez znaczenia, kim się stała. Jeśli chodzi o Caia, pozostała zadurzoną czternastolatką, która nie mogła przestać się na niego gapić, a on nadal był wysokim Brazylijczykiem, który sprawiał, że się rumieniła, a serce jej trzepotało.
W jakiś sposób odcisnął piętno na jej seksualności, dlatego musiała coś z tym zrobić, jeśli nie chciała do sześćdziesiątki ślinić się na jego widok. Na szczęście, przy nim nigdy się nie zdradziła, nie okazała, jak bardzo go pragnie.
Przyjaciele, partnerzy biznesowi i akcjonariusze podchodzili do Caia, by złożyć mu kondolencje. Kilka eleganckich kobiet kładło wypielęgnowane dłonie na jego ramieniu, zapewne oferując ukojenie jego smutku, pomyślała złośliwie. Odetchnęła, bo Caio nawet nie spojrzał w ich stronę. Z drugiej strony te kobiety miały odwagę okazać mu zainteresowanie. Nie to, co ona! Jak tchórz, ograniczyła się do skrywanego fantazjowania, przez lata.
Wędrujące spojrzenie Caia zatrzymało się, gdy odnalazł ją stojącą w cieniu filarów. Wyraźnie się rozluźnił. Ciepło pogłębiło złote plamki w jego oczach. Całym sobą bezgłośnie krzyczał „Jestem tutaj”, co zawsze sprawiało, że czuła szczególną więź między nimi.
Tylko ona znała delikatną wersję Caia, bo światu pokazywał się jako genialny, bezwzględny przedsiębiorca. Dziś po raz pierwszy od dziewięciu lat nie chciała tego. Zamknęła się w klatce bez wyjścia, w więzieniu, z którego nie mogła się wyrwać.

– Jeśli masz zamiar coś zrobić, zrób to teraz.
Nush oderwała wzrok od Caia, by zorientować się, że była obserwowana przez Yanę.
Podczas gdy sama wyglądała jak wrona, w czarnej koszulce bez rękawów i czarnych legginsach, Yana szokowała neonowo różowymi spodniami i jasną kurtką z białymi cekinami.
Żadna z nich nie chciała tu być, by wystawiać swój żal na widok publiczny, ale Mira, zawsze odpowiedzialna, przypomniała im, że dziadkowie by tego chcieli. Oczekiwaliby, żeby ludziom, którzy ich kochali, okazać szacunek.
– Co masz na myśli? – Nush nerwowo poprawiła okulary.
– To byłby cud, gdyby tej pory nie zauważył, jak na niego patrzysz, Nushie… Caio nie jest głupi, jeśli chodzi o kobiety. – Yana zmarszczyła brwi, ściszając głos. – Przypuszczam, że spędzacie godziny związani ze sobą jak syjamskie bliźniaki i Caio wie, że taka introwertyczka jak ty nie ma żadnych przyjaciół. Może uważa za normalne, że jesteś nim zafascynowana.
Nush spojrzała gniewnie na siostrę.
– Nie wszyscy są tacy pewni siebie, jeśli chodzi o seks i romansowanie, jak ty.
– Nigdy bym się z ciebie nie naśmiewała. – Yana ścisnęła rękę Nush. – Wiesz, wszyscy myślą, że jestem po prostu piękna, bez mózgu i że doprowadzałam Thaatę i Nanammę do szaleństwa swoimi wybrykami. Wierz mi, nie do końca tak jest.
– Mira i ja nigdy tak o tobie nie myślałyśmy!
Wypełniała ją złość na świat, w którym zawsze umniejszało się wartość kobiety.
Yana była piękna, niewyobrażalnie piękna, z pulchnymi ustami i naturalnie zmysłową figurą, którą kochali projektanci i fotografowie. W mediach jednak nazywano ją płytką.

Caio Oliveiro był najbliższym współpracownikiem dziadka Anushki. Anushka jest zdziwiona, że dziadek w testamencie przekazał firmę jej, młodej i niedoświadczonej dziewczynie, a nie jemu, wytrawnemu biznesmenowi. Anushka od zawsze kochała Caia. Wpada na pomysł, by zarządzali firmą jako małżeństwo. Składa Caiowi taką propozycję, skrycie licząc, że on kiedyś odwzajemni jej miłość…

Romans w chmurach

Amanda Cinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1242

ISBN: 9788383425368

Premiera: 06-06-2024

Fragment książki

Włoski arystokrata Nysio Bacchetti jest genialnym biznesmenem i graczem giełdowym. Nie znosi podróży, ale gdy się dowiaduje, że ma dwóch przyrodnich braci, leci do Nowego Jorku, by ich poznać. Trafia na ślub jednego z nich, na którym zostaje rozpoznany i zaatakowany przez paparazzi. Z pomocą przychodzi mu druhna panny młodej, piękna Aria Dane. Nysio pragnie się jej odwdzięczyć i proponuje jej wspólny powrót swoim samolotem do Londynu. Żadne z nich nie spodziewa się, że będzie to początek historii pełnej namiętności…

Twoja bliskość jest jak magnes, Pod wpływem impulsu

Katherine Garbera, Charlene Sands

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1298

ISBN: 9788383428178

Premiera: 28-05-2024

Fragment książki

Twoja bliskość jest jak magnes – Katherine Garbera

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dash Gilbert mógł sobie wyobrazić, co mówili na jego temat pracownicy domu opieki w Gilbert Corners. Niektórzy uważali go za szczęściarza, inni plotkowali o klątwie, jaka spadła na wszystkich członków rodu, który kiedyś założył miasto.
W każdą niedzielę Dash odwiedzał swoją siostrę Rory. Przed dziesięcioma laty doznała urazu mózgu w wypadku samochodowym i od tego czasu leżała w śpiączce. Bał się tych wizyt, ale żadnej nie opuścił.
Z Rory nie było kontaktu, leżała w łóżku podłączona do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. Lekarz, który się nią opiekował, przeszedł niedawno na emeryturę, a szpital, którego częścią był dom opieki dla nieuleczalnie chorych, zatrudnił nowego neurologa, specjalistę od traumy. Dash nie miał jeszcze okazji poznać doktora Monroe.
Otworzył drzwi do pokoju siostry i pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to odsłonięte żaluzje. Zamiast muzyki klasycznej, która podobno stymuluje aktywność mózgu, rozbrzmiewała piosenka zespołu rockowego Weezer, „Islands in the Sun”. Nad Rory pochylał się nieznajomy wysoki brunet.
Nowy lekarz? Długo miejsca nie zagrzeje, skoro nie wykonuje instrukcji pozostawionych przez Dasha.
‒ Doktor Monroe?
Mężczyzna odwrócił się; uśmiech zniknął z jego twarzy na widok miny nowo przybyłego.
‒ Nie.
‒ Co pan tu robi? Jakim prawem wszedł pan do tego pokoju? – Taki ton Dasha przyprawiał jego podwładnych o rozstrój nerwowy. Nieznajomy też lekko się przestraszył.
‒ Jestem szkolnym przyjacielem Rory.
‒ Znam jej kolegów, pana sobie nie przypominam.
‒ Czas to nadrobić. – Mężczyzna wyciągnął rękę.
‒ Proszę wyjść – syknął Dash.
Dalszy spór przerwał im niespodziewanie szelest pościeli.
‒ Dash?
‒ Jestem przy tobie, biedroneczko.
Głos siostry był słaby i zachrypnięty, ale Dash nie wierzył, że jeszcze kiedyś go usłyszy. Stał się cud! Starał się zachować spokój, przysiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. Emocje ściskały mu gardło.
‒ Gdzie jestem?
‒ W szpitalu. – Odwrócił się do zaniepokojonej pielęgniarki. – Proszę wyłączyć muzykę i sprowadzić lekarza. – Niezgrabnie objął Rory, pamiętając o kroplówce i zgłębniku do żywienia. Siostra słabo odwzajemniła uścisk.
‒ Nic nie pamiętam. Co się stało?
‒ Mieliśmy wypadek.
‒ Co? – Zaczęła dygotać, aparatura kontrolna wydała niepokojące odgłosy. Dash zawsze kontrolował sytuację, tym razem nie miał pojęcia, jak się zachować.
‒ Proszę się odsunąć. Pacjentka jest w szoku – ostrzegła go lekarka, która wpadła do pokoju.
Cofnął się pod ścianę. Mógł tylko kurczowo czepiać się nadziei, że nie straci Rory ponownie. Wyjął telefon i wysłał Conradowi esemesa: chora się wybudziła.
Lekarka i pielęgniarki otoczyły łóżko. Pracowały bez słów, jak zgrany zespół. Dash rozejrzał się w poszukiwaniu nieznajomego, ale mężczyzna się ulotnił.
Dash wyszedł na korytarz i oparł się o ścianę. Nie mógł się opędzić od wspomnień. Ostatnim razem czekał tu bezradnie, gdy Rory zapadła w śpiączkę, a Conrad omal nie umarł. Ogarnęły go paniczny lęk i przygnębienie. Usłyszał ciężkie kroki. Podniósł głowę i zobaczył kuzyna.
‒ Jakim cudem udało ci się dojechać tak szybko?
‒ Zapomniałeś, że mieszkam teraz w mieście – odparł Conrad i objął go mocno. – Co się stało?
‒ Przyszedłem do Rory, w pokoju zastałem obcego człowieka. Próbowałem ustalić, kim jest, kiedy Rory wymówiła moje imię. Podszedłem do niej, ale wtedy aparatura oszalała.
‒ Odezwała się? To chyba dobry znak?
‒ Nie wiem. Jest z nią nowa lekarka. Nie mam pojęcia, jakie ma kwalifikacje.
‒ Nowa lekarka jest ekspertką w swojej specjalności i porozmawia z panem za chwilę w swoim gabinecie.
Zaskoczony Dash odwrócił się na dźwięk kobiecego głosu i uświadomił sobie, że ją zna. Elle Monroe. Była jego partnerką na pamiętnym zimowym balu dziesięć lat temu. Ciekawe, czy go pamięta, bo on umiał przywołać każdy szczegół. Zanim usłyszał rozpaczliwy krzyk siostry tuż przed wypadkiem, całowali się z Elle jak szaleni.
Tamtej nocy życie się zmieniło. Jakie to dziwne, że kiedy Rory wybudziła się ze śpiączki, Elle znów pojawiła się w jego otoczeniu.

‒ Ciacho na horyzoncie.
Doktor Monroe podniosła wzrok znad filiżanki i spojrzała na wysokiego ciemnowłosego mężczyznę idącego szpitalnym korytarzem. Słońce świeciło za jego plecami, więc trudno było dostrzec rysy twarzy, ale włosy miał obcięte przez stylistę, a garnitur od dobrego krawca. Pielęgniarki popatrywały na niego z zainteresowaniem.
Elle robiła to samo, ale z bliska trudno było udawać, że nie poznaje intensywnie niebieskich oczu i zmysłowych warg. Dash Gilbert. Schowała się pospiesznie w gabinecie lekarskim w korytarzu za dyżurką pielęgniarek.
Trudno zapomnieć, że coś ich łączyło, ale nie zamierzała popełnić drugi raz tego samego błędu. Powrót do Gilbert Corners po wielu latach miał przynieść jej nowy początek.
Jaka szkoda, że facet nie stracił połowy włosów albo nie przybrał na wadze. Czemu wciąż wygląda jak amant filmowy? Ze wszystkich jej byłych chłopaków – okej, nie było ich tak wielu, trzech zaledwie – tylko do niego wracała myślami. Dash. Książę z bajki, niezapomniany. Ten, który na balu porzucił ją na parkiecie o północy.
Było, minęło.
Odstawiła kubek z kawą na biurko i wzięła głęboki oddech. Przyjechała tu do pracy, a nie dla wspomnień. Sięgnęła po akta pacjentów. Wszystkie informacje miała w laptopie, ale wolała sprawdzać oryginały zdjęć rentgenowskich i wyniki badań laboratoryjnych. Specjalizowała się w leczeniu traumy i długoterminowych skutków urazów głowy i kręgosłupa.
Zaproponowano jej tę pracę, gdy poprzedni lekarz przeszedł na emeryturę. Przyjęła ją, bo za sześć miesięcy skończy trzydzieści lat. Czas zamknąć pewien etap życia, a Gilbert Corners stanowiło źródło większości jej problemów.
W tym momencie włączył się alarm i wpadła do niej pielęgniarka.
– Rory Gilbert się wybudziła.
Elle pobiegła korytarzem. Nie miała czasu studiować kart choroby, skupiła się na pacjentce i ustabilizowaniu jej stanu. Kobieta miała niebezpiecznie przyspieszony puls, z pewnością na skutek stresu.
– Dzień dobry, Rory. Jestem doktor Monroe. – Podała jej picie. Pacjentkę żywiono przez zgłębnik do żołądka, ale sprawdzano też, jak reaguje na wodę.
– Elle? Chodzisz z moim bratem, prawda? – wyszeptała Rory.
Elle wiedziała z doświadczeń z pacjentami po urazach mózgu, że często mieli luki w pamięci. Czas się dla nich zatrzymał w przeszłości.
– Chodziłam. Co jeszcze pamiętasz?
– Niewiele. Oczywiście, pamiętam brata i ciebie. Jak długo byłam nieprzytomna?
– Prawie dziesięć lat.
– Co? Jak to możliwe?
Elle wyjaśniła jej, jakie mogą być przyczyny tak długiej komy, ale przemilczała podejrzenia poprzedniego lekarza, że traumatyczne wydarzenia poprzedzające wypadek odegrały ważną rolę w przedłużonej śpiączce. Umysł dziewczyny wyłączył się, aby ją chronić przed bólem i strachem, które zostawiła za sobą.
– Mózg chroni ciało i czasem się wyłącza, aby mu dać czas na naprawę.
– I mój mózg uznał, że potrzebuję dziesięciu lat, aby wyzdrowieć?
– Twoje ciało też potrzebowało czasu. Dash będzie ci mógł powiedzieć więcej.
– Gdzie on jest?
– Kazałam mu wyjść na korytarz, ale wpuszczę go, jeśli jesteś gotowa na odwiedziny.
Elle dała znać pielęgniarce i na chwilę zatrzymała się w drzwiach, aby się przygotować na konfrontację. Przecież jest lekarką, a nie tamtą nastoletnią dziewczyną, która po randkach z chłopakiem przez cały semestr jesienny była przekonana, że zaprasza ją do siebie do domu, aby jej się uroczyście oświadczyć. Dopiero teraz miała niezbędną w relacjach pewność siebie i asertywność.
Dash Gilbert i jemu podobni nie stanowią dla niej zagrożenia.
Otworzyła drzwi, usłyszała przyciszone męskie głosy, poczuła zapach wody kolońskiej. Przypomniała sobie, że Dash sprzeciwiał się jej zatrudnieniu. Jego faworytem był jakiś lekarz z innego kraju europejskiego. Czy wcześniej nie dostrzegała, jaki jest przemądrzały?
Może dlatego, że coś ich do siebie przyciągało. Na pierwszym roku całowali się przy każdej okazji. To utwierdziło ją w przekonaniu, że powinna mu zakomunikować dobrą nowinę i ograniczyć kontakt na przyszłość. Gdy odchrząknęła, odwrócił się w jej stronę.
– Elle Monroe. Witaj.
– Dash Gilbert. Ludzie wciąż przeceniają twój urok osobisty.
– Och, miewam lepsze chwile. Teraz niepokoję się o siostrę.
– Jej stan jest stabilny. Można ją odwiedzić. Zdradziłam, że minęło dziesięć lat. Jestem pewna, że ma wiele pytań.
– Dziękuję, Elle.
– Nie ma za co. W szpitalu jestem doktor Monroe. – Odwróciła się na pięcie i odeszła. Zatrzymała się dopiero w gabinecie. Pomyśleć, że przyjechała z Gilbert Corners, aby pozamykać stare sprawy, a przeszłość odezwała się już pierwszego dnia.
Gdyby tylko mogła przestać myśleć o tym, że Dash niewiele się zmienił przez tych dziesięć lat. Wygląda jeszcze lepiej i stał się nieznośnie arogancki.

Śmiech siostry, która zareagowała tak na jego widok, wzruszył go do łez. Nigdy się nie rozklejał, ale niewiele brakowało, aby tych dwoje bliskich mu osób znalazło się na tamtym świecie. Ma prawo do wzruszenia.
Conrad spojrzał na niego pytająco. Kiwnął głową, że wszystko w porządku. Tamtej nocy to Dash prowadził. Nie spodziewał się, że zostanie staranowany przez drugiego kierowcę, gdy znaleźli się na oblodzonym moście. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli.
– Naprawdę jesteś znanym szefem kuchni? – spytała Rory, gdy Conrad opowiadał jej o swoim programie w telewizji.
– I mam dziewczynę.
– Pewnie niejedną. Zawsze cię lubiły.
– Ta jest wyjątkowa. Musisz ją poznać.
– Tak wiele się zmieniło. To przytłaczające.
– Wiem – powiedział Dash – ale nie ma pośpiechu. Jaką ostatnią rzecz zapamiętałaś?
– Letni dzień. Byliśmy w domu.
– Spędzaliśmy wieczory na jachcie – przypomniał jej.
– Elle nauczyła mnie robić salto do wody z dziobu.
O tym zapomniał. Przez dziesięć lat unikał myśli o Elle. Był zajęty prowadzeniem firmy, siostra leżała w śpiączce. Tamtego lata Elle była urocza, dlatego zaprosił ją na zimowy bal, choć nie miała wystarczających koneksji, aby myśleć o poważnym związku. Dziadek bardzo serio swatał go z córką prezesa spółki, którą chciał włączyć do firmy.
– Naprawdę? Tego nie zauważyłem – przyznał Conrad.
– Inne rzeczy były ci w głowie – skomentował Dash.
– Kiedy Rory będzie mogła opuścić szpital?
– Nie wiem. Muszę porozmawiać z doktor Monroe.
– Idź, ja dotrzymam Rory towarzystwa.
Wyszedł z pokoju, a jedna z pielęgniarek wezwała lekarkę. Musiał przyznać, że Elle nie przypomina tej uśmiechniętej długowłosej dziewczyny sprzed lat. Była w niej pewna twardość i zmęczenie, jakie i on odczuwał.
– W czym mogę pomóc, panie Gilbert?
– Po pierwsze, mów mi po imieniu. Kiedy będę mógł zabrać siostrę do domu? Rozumiem, że musi najpierw odzyskać sprawność ruchową, jak choćby możliwość utrzymania uniesionej ręki. Nadal jest słaba.
– Przedstawię ci całą listę ćwiczeń z fizjoterapeutą, zanim będziemy mogli ją wypisać.
– Dziękuję. – Potrząsnął głową. Wciąż był oszołomiony. Od lat chodził na terapię. Ciążyło mu poczucie winy, że wyszedł z wypadku cało. – Trudno mi uwierzyć w to, co się dziś wydarzyło.
– To zrozumiałe. Urazowe uszkodzenia mózgu są nieprzewidywalne. Potrzeba czasu, aby się upewnić, że jej stan jest coraz lepszy, ale i tak czeka was wiele problemów.
Traktuje go jak obcego, pomyślał. A przecież kiedyś byli kochankami, znał smak jej ust, trzymał ją w ramionach. Zmienił temat, aby nie naruszać narzuconego mu dystansu.
– W pokoju Rory zastałem obcego mężczyznę. Nie znam go, nie pozwoliłem mu tam być.
– Sprawdzę, kto to był – obiecała. – To wszystko?
– Jestem ci winien przeprosiny. Nie powinienem podawać w wątpliwość twoich kompetencji. Przykro mi. Bywam nadopiekuńczy, kiedy w grę wchodzi Rory.
– Rozumiem. Zarząd szpitala dokładnie prześwietlił moje rekomendacje. Nie dostałabym tej posady, gdybym nie była najlepszą kandydatką.
– Wiem. Jestem przyzwyczajony do podejmowania decyzji i czasem nadmiernie wszystko kontroluję.
– I dotarło do ciebie, że nie wszystkim możesz zarządzać?
– Niestety tak.
– Chodźmy do Rory. Powiem jej, co ją czeka, zanim zostanie wypisana ze szpitala. Pacjenci w jej stanie potrzebują zadań, które mocno zakotwiczą ich w teraźniejszości, inaczej zacznie rozpamiętywać utracony czas. To stresujące i może wywołać nawrót.
– Co przez to rozumiesz? – zaniepokoił się. Czy Rory znów zapadnie w śpiączkę?
Położyła mu rękę na piersi. Zalała go fala ciepła. Ich spojrzenia spotkały się i nagle zapomniał o wszystkim poza radością z przebudzenia Rory i ponownego spotkania dziewczyny, która widziała w nim mężczyznę, a nie dziedzica rodowego nazwiska.
Pachniała latem i słońcem jak kiedyś, kiedy brał ją w ramiona. Pochylił się i musnął ustami jej wargi.

Całować się z Dashem, co za pomysł! Jego bliskość podziałała na nią jednak jak magnes. Wydawał się bezbronny po nagłym przebudzeniu siostry, a ona nie zapomniała o dawnej namiętności. Może gdzieś w głębi duszy chciała się przekonać, czy wspomnienia tamtego lata były podkolorowane przez nostalgię. Czy faktycznie żadne inne ramiona nie mogły się równać z jego objęciami?
Ale gdy ich ciała się zetknęły, a usta połączyły w pocałunku, nie mogła dłużej siebie oszukiwać. Wspaniale smakował i tak właśnie powinno być. Żaden inny pocałunek nie wywołał w niej nigdy tak intensywnych doznań. Chwilę później Dash podniósł głowę i spojrzał na nią. Z jego twarzy nie dało się wyczytać żadnych emocji.
Idiotka ze mnie, pomyślała.
– Przepraszam.
– Nie ma za co przepraszać, Elle – odparł.
Weszła pierwsza, starając się uniknąć badawczego spojrzenia kuzyna Dasha, Conrada. Był on teraz znanym kucharzem. Miał nawet swój własny program kulinarny w telewizji.
Nie mogła uwierzyć, że znowu jest z tą rodziną w Gilbert Corners. Podeszła do pacjentki.
– Elle, tak się cieszę, że jesteście dalej razem. Pewnie baliście się, że doznam szoku, gdy się dowiem? – Rory uśmiechnęła się do niej.
– Dziesięć lat to dużo czasu. Masz sporo do nadrobienia – odparła wymijająco.
– Poprosiłem doktor Monroe, żeby wyjaśniła nam, kiedy będziesz mogła wrócić do domu – powiedział Dash i położył rękę na jej ramieniu.
Przez ciało Elle przeszedł lekki dreszcz. Odsuń się od niego, pomyślała. Ten dotyk jest czysto platoniczny.
Tak, ale pocałunek nie był.
Postanowiła to zbagatelizować.
– Przyślę fizjoterapeutę. Musimy najpierw zbadać stan twoich mięśni – zwróciła się do pacjentki i przedstawiła jej plan na najbliższe dni. Wypis ze szpitala okazał się wymagać jeszcze wielu badań i testów.
– Rozumiem, że nie możecie mnie puścić samej, ale gdybyśmy wrócili razem, ja, ty i Dash, to chyba nie byłoby problemu?
Ona i Dash Gilbert?
– Hm, nie. Obawiam się jednak, że potrzebujesz całodobowej opieki.
– Zatrudnię kogokolwiek trzeba – zapewnił Dash.
Rozumiała, że chce jak najszybciej zabrać Rory do domu. Nikt nie lubi siedzieć w szpitalu dłużej, niż musi. Stan Rory nie był jeszcze stabilny.
– Porozmawiamy o tym za kilka tygodni – powiedziała.
– Nie chcę tu siedzieć tak długo – jęknęła Rory. – Elle, proszę, jesteś moją szwagierką i moją lekarką. Możemy przecież wrócić razem. Z wami będę bezpieczna.
Elle nachyliła się nad Rory, sprawdziła jej puls i źrenice.
– Dlaczego nazywasz mnie szwagierką? – zapytała.
– Widziałam, jak się całowaliście. Pamiętam, że nie mogłaś się doczekać oświadczyn Dasha…

 

Pod wpływem impulsu – Charlene Sands

Dlaczego ona?
Sebastien Renaud, Bastien dla garstki tych, którzy na jego widok nie przebiegali na drugą stronę ulicy, wiedział, że to pytanie retoryczne, niemniej zadał je sobie w myśli.
Ściskając w wilgotnej dłoni butelkę napoju bezalkoholowego, po raz pierwszy od dziesięciu lat zapragnął wprawić się w stan całkowitego otępienia przynoszącego ulgę od rzeczywistości.
Kobieta siedząca dwa stołki dalej wpatrywała się w ekran telefonu i udawała pochłoniętą czytanym tekstem, a w istocie czekała, by ją zauważył.
W ciągu dnia zauważył ją kilkakrotnie. Pierwszy raz w wypożyczonym samochodzie na parkingu przed kawiarenką, jedynym miejscem w Bar Harbor w stanie Maine, gdzie podawano przyzwoitą americano. Drugi raz w składzie drewna, własnym piętrowym sklepie przy Main Srett, specjalizującym się w rzemieślniczych wyrobach z drewna – drewnianych misach, dzwonkach wietrznych i podobnych przynętach dla turystów – które dostarczał podczas comiesięcznej wyprawy do miasta.
A teraz tu, w jego barze.
Co prawda bar nie był jego własnością, ale o drugiej po południu we wtorek, w środku mroźnej zimy, zazwyczaj miał go wyłącznie dla siebie. I takim go lubił.
– Powtórka? – Sergei, przysadzisty czarnobrody mężczyzna, wytarł owłosione dłonie ręcznikiem i oparł się o drewniany bar, który Bastien pomógł mu odnowić wiosną przed najazdem „letników”.
Bastien zdążył zauważyć, że strasznie nadskakuje tej kobiecie. Przez cały okres przebywania w miejscowości ściągającej rzesze turystów nigdy nie widział nikogo, kto tak bardzo by się starał wyglądać jak turysta.
Różowa wełniana czapka z napisem Arcadia National Park. Błyszczące nowością buty trekkingowe z bieżnikowaniem głównie dla ozdoby. Śnieżnobiały kaszmirowy golf i kamizelka z polaru w odcieniu ciepłej szarości. Legginsy podkreślające zgrabne uda i pośladki, ale zupełnie niezabezpieczające przed ekstremalną temperaturą na zewnątrz butików, w których są sprzedawane.
Rzekoma turystka odchrząknęła i zapytała:
– A macie przypadkiem czterech złodziei?
Nazwa whisky z destylarni brata wypowiedziana głosem znanym mu z wiadomości w poczcie głosowej wprawiła Bastiena w lekką konsternację.
– Oczywiście. Jak podać?
– Bez wody. Podobno jest najlepsza w temperaturze pokojowej. – To było obliczone na jego użytek.
Przecież doskonale wiedziała, że Bastien jest jednym z rzeczonych czterech złodziei. Cały świat o tym wiedział od czasu emisji serialu „Bimbrowe chłopaki”, który bił rekordy oglądalności na platformie VidFlix.
Chociaż wystąpił tylko w kilku odcinkach, a i wtedy pod naciskiem braci, w jego spokojne życie wtargnęły zastępy producentów, reżyserów, reporterów pracujących dla tabloidów i wszelkiego rodzaju pijawek medialnych.
Oraz ona. Shelby Llewellyn.
Współwłaścicielka galerii sztuki w dzielnicy Mission w San Francisco i córka multimiliardera Geralda Llewellyna, magnata z Doliny Krzemowej. Rodzinną kolekcję starych samochodów, prywatnych odrzutowców i jachtów lamborghini uzupełniały dzieła sztuki oraz ich twórcy.
Sądził, że właśnie z tego powodu Shelby Llewellyn wydzwaniała do niego przez cały ostatni rok, w każdy czwartek o jedenastej. Wiadomość, jaką nagrywała, brzmiała identycznie, chociaż tonacja się zmieniała, od radosnej do opryskliwej.
„Ojciec widział jedną z pana rzeźb w serialu. Jest ogromnym fanem pańskiej twórczości. Czy byłby pan zainteresowany wystawą autorską w naszej galerii? Proszę o telefon w każdej dogodnej dla pana chwili”.
Nie oddzwonił.
Czując na sobie świdrujący wzrok Shelby, podniósł butelkę i dopił resztkę ciepłego piwa. Szykował się na nieuchronny atak.
– Przepraszam – zaczęła i schyliła głowę. – Wiem, że to bardzo dziwne, ale czy przypadkiem nie jest pan…
– Owszem, jestem zmęczony słuchaniem pytań, na które pytający znają odpowiedź, panno Llewellyn.
Wyprostowała się i obróciła twarzą w jego stronę.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, ucieszył się, że oprócz odnowienia blatu baru pomógł Sergeiowi przymocować stołki do podłogi.
Shelby Llewellyn była aniołem. Ale nie efemeryczną niebiańską istotą z obrazów przedstawiających sceny Narodzenia Jezusa. Tylko bardzo ziemskim aniołem.
Różane usta, duże jasnobrązowe oczy, aureola złotych loków wokół głowy. Tak niepodobna do surowego zdjęcia na stronie internetowej galerii, jak tylko to możliwe.
– Sami to załatwimy? – zapytał. – Czy mam wezwać szeryfa Dawkinsa, żeby panią aresztował za stalking?
– Szeryf Dawkins palcem nie kiwnie, żeby ci pomóc – wtrącił Sergei i postawił przed Shelby hojną porcję bursztynowego płynu. – Nie wierzę, że taka ślicznotka chciałaby się za tobą uganiać.
Bastien mocniej zacisnął palce wokół butelki.
– Nie przypominam sobie, żebym zapraszał cię do udziału w rozmowie.
Barman w obronnym geście uniósł ręce i się wycofał.
– Chyba rzeczywiście nie ma sensu udawać, że to szczęśliwy zbieg okoliczności – stwierdziła Shelby.
Podniosła kieliszek do ust, wypiła łyk i zaniosła się kaszlem. Policzki jej poczerwieniały, poklepała się po mostku i sięgnęła po szklankę z wodą.
– Ani udawać, że lubi pani whisky.
– Lubię – odparowała chropawym głosem. – Chociaż nie pijam czystej whisky, ale nie chciałam popełnić błędu neofitki i przekreślić swoich szans.
Wyciągnęła rękę ze szklanką w jego stronę.
Pokręcił odmownie głową.
– Nie tykam tego.
– Co na to pańscy bracia? – Uniosła brwi.
Nawet teraz mimowolnie pomyślał o braciach w kategoriach ról, jakie mieli przypisane w „misjach”, które uczyniły z nich tak skutecznych złodziei. Z imionami bardziej pasującymi do francuskich delfinów przeczesywali złomowiska i szroty, zbierając elementy, z których ich ojciec, Charles „Zap” Renaud, budował bimbrownie albo które sprzedawał za gotówkę.
Laurent – Law – najmłodszy i najwyższy, był oczami. Zawsze wypatrującymi okazji albo zagrożenia.
Rainier – Remy – dwa lata starszy od Lawa, był rękami. Nie było zamka, którego by nie otworzył, ani silnika, którego by nie uruchomił.
Augustin – zaledwie dziesięć miesięcy młodszy od Bastiena – był ustami. Potrafił gładką przemową wszędzie się wkręcić albo wykręcić z każdych tarapatów, zależnie od sytuacji.
I Bastien. Mózg i mięśnie w jednym niesamowitym opakowaniu.
– Podejrzewam, że bracia mają ważniejsze sprawy na głowie – odparł i poczuł niespodziewany przypływ dumy.
Bliźniaki Lawa właśnie zaczynały chodzić pod czujnym okiem ich matki, Marlowe Kane, i zakochanych w nich pracownikach destylarni. Natomiast Remy wydawał teraz pieniądze ze sprzedaży udziałów w destylarni bratu Marlowe i z dziesięcioletnią córką oraz narzeczoną pływał prywatnym jachtem po Morzu Śródziemnym.
O Augustinie lepiej nie myśleć.
– Właśnie zobaczyłem, że będą kręcić kolejny sezon – oznajmił Sergei i dodał kostki lodu i porcję syropu barmańskiego do szklanki Shelby. Teraz whisky gładko przechodziła jej przez gardło. – Interes zyska.
Bastien odwrócił wzrok, kiedy Shelby wkładała do ust wiśnię nasączoną likierem maraschino.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedział.
Odstawiła szklankę i przesiadła się stołek bliżej. Poczuł powiew wanilii zmieszanej z zapachem lawendy.
– Chcę urządzić wystawę autorską pańskich prac w naszej galerii w San Francisco.
– Przejechała pani taki szmat drogi po to, żeby powiedzieć mi osobiście to samo, co nagrywała pani na pocztę głosową?
Podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek.
– To znaczy, że odsłuchiwał pan moje wiadomości?
– Czasami. – Większość z nich wielokrotnie.
– Ale postanowił pan je ignorować, tak?
– Nieodpowiadanie to nie to samo co ignorowanie.
Shelby przesiadła się na stołek obok niego.
– Czy teraz otrzymam odpowiedź?
Umysł Bastiena tykał niczym bomba. Bliskość Shelby odbierała mu zdolność inteligentnego myślenia.
– Nie.
– Nie, bo nie dostanę odpowiedzi, czy nie, bo nie zgadza się pan na wystawę? – Jej głos przybrał niskie zmysłowe brzmienie, a kolano dla wzmocnienia efektu otarło się o jego udo.
Poczuł zawrót głowy, znak, że krew odpłynęła w rejony poniżej pasa. Muszę się stąd ewakuować, pomyślał.
– Jak pani woli. – Wstał i rzucił dwie dwudziestki na blat. – Za mnie i za tę panią.
Krowi dzwonek przy drzwiach zaakcentował jego wyjście. Lodowaty wiatr uderzył go w twarz. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, a gdy je wydychał, poczuł się oczyszczony.
– Panie Renaud!
Jego nazwisko zabrzmiało jak krzyk mewy. Obejrzał się przez ramię i zobaczył biegnącą Shelby z parką przewieszoną przez ramię. Nagle trafiła stopą na grudę ubitego śniegu zamienionego w lód, pośliznęła się jak na lodowisku i zamachała rękami dla odzyskania równowagi.
Nie zastanawiając się ani chwili, rzucił się jej na ratunek, złapał za rękę, przyciągnął do siebie i w ostatniej chwili uchronił przed upadkiem.
Ich oddechy zmieszały się, jej knykcie wbiły mu się w pierś, gdy kurczowo uchwyciła się klap jego kurtki. Potem jej piersi przywarły do jego żeber, a ciepłe uda znalazły się niebezpiecznie blisko tej części ciała, która tężała w miarę zbliżania się jego ust do jej warg.
Zapragnął, by się spotkały. Zapragnął poczuć, jak płatki śniegu topnieją na jej wargach i poznać jedwabistą słodycz jej języka. Zapragnął nasycić wyjący głód wywołany samotnością wynikłą z dobrowolnej izolacji.
Izolacji koniecznej, by chronić tych, których kochał.
Sama myśl o tym wystarczyła, by zakończyć tę chwilę zauroczenia w jedyny możliwy sposób. Ona wróci do hotelu, on zostanie sam.
– Co pani strzeliło do głowy, żeby w takich butach biegać po oblodzonym chodniku? – Cofnął się i podniósł parkę Shelby. – Proszę to włożyć.
Rozpostarł kurtkę zadowolony, że dłonie ma zajęte i nie może ulec pokusie dotknięcia jedwabistego pasma włosów, które wymknęło się z koka Shelby i na białej szyi wyglądało bardzo ponętnie.
Wsunęła ramiona w rękawy. On zasunął zamek błyskawiczny.
– Nawet nie rozważy pan takiej możliwości?
Śnieg padał teraz intensywniej, płatki zatrzymywały się na jej rzęsach.
– Dlaczego sądzi pani, że jeszcze tego nie zrobiłem?
– Jeśli pan to zrobił, to znaczy, że przynajmniej jakaś cześć pana jest zainteresowana moją propozycją.
Och tak, zgadza się, pomyślał. A im dłużej patrzył na pojedynczy pieg tuż obok ust Shelby, tym bardziej ta szczególna część niego była zainteresowana.
– Gdzie, do diabła, podział się pani szalik?
– Nie wzięłam szalika – odparła. – Nie planowałam przebywania dłuższy czas na dworze.
Wyszarpnął szalik spod kołnierza, owinął go koło jej szyi, potem końce schował pod kurtkę.
Dotknęła szalika z granatowej i szarej wełny. Jej spojrzenie złagodniało.
– Nie może mi pan oddawać tego szalika. Wygląda na ręcznie dziergany.
– Bo jest. Może mi go pani odesłać – rzucił na odchodnym.
– Czy nie potrzebuję pańskiego adresu domowego? – zawołała za nim.
Uśmiechnął się mimo irytacji. Musiał przyznać, że jest przedsiębiorcza.
– Wystarczy tutaj. – Wskazał wystawę składu drewna. – Laney mi go przekaże.

Śnieżyca się wzmagała. Jazda do domu trwająca zazwyczaj pół godziny zajęła mu prawie godzinę. Ucieszył się, gdy dotarł do skrętu w boczną drogę prowadzącą do jego posiadłości, jednak nie pozbył się towarzyszącego mu cały czas napięcia i niepokoju.
I nawet drobne rytuały domowe – pozbycie się butów w sieni, odwieszenie kluczy na haczyk obok drzwi, napalenie w starym piecu żeliwnym i uzupełnienie zapasu stosu drewna – nie pomagały.
Nie pomogło również włączenie muzyki ani zaparzenie espresso. Na koniec spróbował usiąść w fotelu z książką, ale wytrzymał zaledwie pięć minut.
Zaczął krążyć po pokoju. Nie robił tego od czasu przed zwolnieniem z więzienia. Wtedy i teraz uczucie było takie samo. Jakby jego skóra była o dwa numery za mała.
Chwycił telefon ze stolika obok fotela i chwilę wpatrywał się ekran. Żadnych nowych wiadomości.
Gdybym chociaż mógł potwierdzić, że bezpiecznie dotarła do hotelu, pomyślał.
Na szczęście wiedział, od czego zacząć.
– Właściwy dzień uzupełnić zapasy drewna. Tu Laney.
Ten wstęp wystarczył, by oczami wyobraźni zobaczył kierowniczkę sklepu. Niewysokiego wzrostu, filuterna, możliwe, że nie istota ludzka, ale jakiegoś rodzaju leśny duszek, zjawiła się pewnego dnia i nie chciała odejść.
Zadawała mu pytanie za pytaniem, aż ostatecznie zaproponował jej pracę tylko po to, by dała mu odpocząć. Układ ten działał nawet lepiej, niż się spodziewał, a gdy stopniowo tracił chęć do przebywania między ludźmi, przejęła od niego sporo codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem sprzedaży.
– Co ci mówiłem o odbieraniu telefonów w taki sposób?
Po drugiej stronie linii rozległo się udręczone westchnienie.
– Na ekranie wyświetliło się twoje imię, Batman.
Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął nasadę nosa.
– Po raz tysięczny proszę, czy mogłabyś mnie tak nie nazywać?
– Nie mogłabym – zaświergotała.
– A tak poza tym, co ty tam jeszcze robisz? Mówiłem, żebyś zamknęła wcześniej i poszła do domu, zanim rozpęta się burza śnieżna.
– Biorąc pod uwagę, że dom znajduje się jedno piętro wyżej, liczę, że mam spore szanse dotrzeć tam na czas. – W tle dał się słyszeć podwójny brzęczyk i mechaniczny komunikat o ładowaniu się systemu alarmowego. – Z czym dzwonisz?
– Czy po moim wyjściu ktoś zaglądał do sklepu? – Starał się przybrać lekki ton.
– Jeśli mówisz o blondynce wyglądającej jak z katalogu J. Crew, to owszem, wstąpiła tutaj.
– Rozmawiałyście?
– Rozmawiam z każdym, kto odwiedza sklep. Mam wyjątkowe podejście do klientów, o czym mógłbyś się przekonać, gdybyś spędzał tu więcej niż dziesięć minut w miesiącu.
Postanowił zignorować ten przytyk.
– Czy przypadkiem wspomniała, gdzie się zatrzymała w mieście? – zapytał.
– W Skylark Inn.
Odetchnął z ulgą. Ciepły, przytulny pensjonat, prowadzony przez samozwańczą ciocię całego miasta, znajdował się w zasięgu spaceru od jego sklepu. Nawet w taką pogodę.
– Coś jeszcze?
– Kupiła tę monstrualną misę do sałaty, której zawsze chciałam się pozbyć, i prosiła o wskazówki, jak dojechać do twojego domu.
– Aha – mruknął i sięgnął po filiżankę z zimnym espresso.
– Nie ściemniam.
Z przerażeniem stwierdził, że Laney mówi poważnie.
– Zakładam, że odmówiłaś.
– Chciałam, ale tłumaczyła, że można z niej zrobić pojemnik do roślin, jeśli tylko wywierci się otwory w dnie…
– Mówię o wskazówkach.
– Odrobinę zaufania, Batman.
– Rozumiem. – Jego emocje trochę opadły.
– Jeśli zastosuje się do wskazówek, które jej dałam, dotrze do plantacji borówek Krebów, włączy GPS-a i zawróci do miasta.
– Psiakrew! – Brązowy płyn chlapnął na półkę z książkami, gdy z impetem odstawił filiżankę. Zaraz potem popędził do drzwi.
– O co chodzi? – dopytywała się Laney.
– Plantacja Krebów jest na całkowitym odludziu bez zasięgu. Jak tam dojedzie, nie będzie mogła włączyć GPS-a.
– Od kiedy to zaczęło cię obchodzić, na jakie manowce kieruję reporterów?
– Ona nie jest reporterką! A nawet gdyby była, nie wysyła się nikogo na takie odludzie w śnieżycę. Na litość boską, ruszaj głową, Laney. – Słysząc, jak gwałtownie wciąga powietrze w płuca, zorientował się, że zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. – Doceniam twoją inwencję – ciągnął, zamykając drzwi – ale na drugi raz stosuj swoje zwyczajne triki.
Jej śmiech rozładował napięcie.
– Obiecuję, Bruce.
Zatrząsnął drzwi samochodu i włączył silnik.
– Bruce?
– Batman bez płaszcza – wyjaśniła i zakończyła rozmowę.
Ruszył odrobinę za szybko, niż należało w takich warunkach. Na skrzyżowaniu z drogą publiczną spojrzał w lewo i kątem oka dostrzegł coś, co go zaintrygowało, więc zwolnił. W pierwszej chwili był to tylko jakiś zamazany kształt pojawiający się i znikający w podmuchach śnieżycy. I dopiero gdy opuścił szybę w oknie od strony pasażera i przechyliwszy się nad fotelem, wytknął przez nie głowę, zobaczył, jak był bliski przejechania Shelby Llewellyn…

Twoja bliskość jest jak magnes - Katherine Garbera
Na początku studiów mieli krótki, lecz gorący romans. Później ich drogi się rozeszły. Elle skończyła medycynę, Dash został biznesmenem. Po latach spotykają się w szpitalu, w którym Elle leczy siostrę Dasha, Rory. Fascynacja ze studenckich czasów nie minęła. Dash proponuje, że sfinansuje część szpitala, na której Elle bardzo zależy, a ona zamieszka w jego domu, by pomóc Rory w rekonwalescencji. Elle się waha. Ona też nie zapomniała o dawnej namiętności i pożąda Dasha jak przed laty...
Pod wpływem impulsu - Charlene Sands
„W ciągu ostatniego tygodnia kochali się tyle razy, że stracił rachubę. Popołudnia spędzane na urządzaniu wnętrz były fascynujące, nocami zaś wciąż na nowo odkrywali siebie. Carter stracił dla Macy głowę, uzależnił się od niej. Była dla niego jak lek, który bał się odstawić. Nie przestawał o niej myśleć. Zastanawiał się, kiedy to się zmieni, kiedy ogień namiętności przestanie palić się płomieniem, a zacznie tylko tlić...”.

Zwykła niezwykła dziewczyna

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1243

ISBN: 9788383425351

Premiera: 20-06-2024

Fragment książki

Pielęgniarka Sophie Court opiekuje się starszym mężczyzną, Leonardem. Gdy stan zdrowia Leonarda się pogarsza, zatroskana jedzie do jego syna, Alessia Rossiego-White’a z zamiarem nakłonienia go, by częściej odwiedzał ojca. Alessio – znany w świecie biznesmen – nie jest przyzwyczajony, by ktoś mu mówił, co powinien robić. Jednak bezpośredniość Sophie robi na nim wrażenie. Poza tym żadna też z jego dotychczasowych partnerek, modelek i celebrytek, nie działała na niego tak silnie, jak ta niepozorna dziewczyna o wielkim sercu…