fbpx

Gra o najwyższą stawkę

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1211

ISBN: 9788383423968

Premiera: 18-01-2024

Fragment książki

Annika Schuyler sięgnęła spojrzeniem na drugi koniec wypolerowanego stołu konferencyjnego.
– To niemożliwe – stwierdziła z przekonaniem.
– Pani ojciec wyraził swoją wolę bardzo precyzyjnie – odpowiedział szef kancelarii prawniczej, Stanley Jakiśtam, siedzący po przeciwnej stronie stołu w grupie kilku innych prawników. Wyróżniał się spośród nich miną, która wyrażała współczucie, jakby ten nagły zwrot wydarzeń dotknął go osobiście.
Sądząc po minach reszty zgromadzonych, on i Annika byli jedynymi osobami na sali, które doznały mniejszego lub większego szoku.
– Być może wyraził swoją wolę precyzyjnie, ale czy zgodnie z prawem? – zdołała zasugerować.
Annika próbowała zachować spokój, jednak panika pomieszana z desperacją zdążyła już chwycić ją za gardło. Pozostali przedstawiciele renomowanej kancelarii mającej swoją siedzibę pięćdziesiąt pięter nad ulicami Nowego Jorku wyglądali na bardzo opanowanych. Tak właśnie chciała zaprezentować się dzisiaj, ponieważ czuła, że odczytanie testamentu jej zmarłego ojca nie będzie łatwym przeżyciem. Nie miało znaczenia, że Bennett Schuyler IV pozostawał nieprzytomny na długo przed swoją śmiercią, która nastąpiła z początkiem miesiąca. Przedtem przez cały czas czuło się jego obecność, a teraz nagle go zabrakło.
Przeczuwała, że dzisiejsze spotkanie będzie bolesne. I rzeczywiście takie było, ale Annika nie mogła pozbyć się myśli, że wśród tych wszystkich dopiętych na ostatni guzik prawników ona jedna wygląda jak siedem nieszczęść. Widziała swoje odbicie w lustrzanym blacie stołu i nie mogła się z nim pogodzić.
Myślała, że spokojnie dotrze na umówioną godzinę, idąc spacerkiem z Upper East Side na środkowy Manhattan. Niestety nie doceniła tego, jak niewygodne potrafią być pantofle na wysokim obcasie.
Sytuacja błyskawicznie wymknęła się spod kontroli, w efekcie czego jej włosy były teraz potargane. Nie zdołała ich wygładzić, jadąc windą na górę. Do sali, zamiast długim, miarowym krokiem, weszła, kuśtykając. Na dodatek szczerze wątpiła, czy dezodorant sprostał trudom dzisiejszego dnia: wyjątkowemu jak na wrzesień upałowi, stresowi związanemu z ujawnieniem testamentu ojca i wreszcie – jemu we własnej osobie.
Ranieri Furlan stał odwrócony do wszystkich plecami, z dłońmi splecionymi z tyłu, i spoglądał na miasto u swoich stóp opromienione poświatą zachodzącego słońca. Wyglądał przy tym, rzecz jasna, jak wyjęty z żurnala mody.
Wysoki, z szerokimi barkami, typowy samiec alfa, wzbudzał zachwyt u kobiet i był idolem dla mniej przebojowych mężczyzn.
Zdaniem Anniki nie było nikogo bardziej irytującego od niego. Miała nadzieję, że dziś nareszcie się od niego odetnie, tymczasem…
O, Boże! Nie była w stanie nawet o tym myśleć.
– Pani ojciec nie żąda określonego zachowania – tłumaczył dalej Stanley albo może Stuart? – To byłoby rzeczywiście wątpliwe z prawnego punktu widzenia. Może pani stąd dzisiaj wyjść, nie przejmując się życzeniami ojca w odniesieniu do niewielkiego ułamka jego majątku, ponieważ cała reszta przechodzi na panią. Warunkami są obwarowane tylko dwa składników majątku. Są też przewidziane sankcje, które nastąpią, jeśli określone cele nie zostaną osiągnięte. Jeśli w ciągu trzech miesięcy od daty odczytania testamentu kancelaria stwierdzi, że nie wyszła pani za mąż, Schuyler House zostanie przekazany miastu. Jeśli w ciągu tych samych trzech miesięcy pan Furlan nie ożeni się, utraci stanowisko prezesa Schuyler Corporation. Jeśli nie będą państwo pozostawać ze sobą w związku małżeńskim, przewidziane są dalsze kary. Pani nie będzie mogła pracować w Schuyler House, a pan Furlan otrzyma oficjalną naganę.
Annika naprawdę miała nadzieję, że to tylko lekka histeria, ale kiedy wyobraziła sobie rozmiary czarnej dziury, w którą wepchnął ją ojciec, wiedziała, że nie przesadza. Zażądał, żeby wyszła za mąż, w przeciwnym razie odbierze jej Schuyler House – muzeum, założone w domu dziadków Anniki, pochodzącym z drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Było to urocze miejsce, pełne osobliwości, dzieł sztuki i antyków. Annika kochała je od czasów, gdy była dzieckiem. Ukończyła historię sztuki w Wellesley College po to, by poświęcić życie zawodowe rodzinnemu dziedzictwu zgromadzonemu w domu Schuylerów, który znajdował się w dzielnicy Upper East Side.
Była też ostatnią z rodu Schuylerów. Nie założyła własnej rodziny, dlatego muzeum z licznymi portretami przodków, rodzinnymi skarbami i przedmiotami należącymi do jej krewnych, sprawiało, że czuła się odrobinę mniej samotna.
Wracając myślami do teraźniejszości, odczuła całą grozę sytuacji, w jakiej się znalazła. Czekała ją kara pieniężna, jeśli nie zaręczy się w ciągu dwudziestu czterech godzin od momentu odczytania testamentu. Kolejna, jeśli nie zaręczy się z Ranierim. Jeszcze jedna, jeśli po tygodniu nie będzie mieszkać z Ranierim albo innym mężczyzną, z którym się zaręczy. Nie tylko musiała wyjść za mąż w ciągu miesiąca, ale nałożono na nią znaczące kary finansowe z pozostawionych jej przez ojca pieniędzy, jeśli nie będzie pozostawać w związku małżeńskim przez co najmniej rok. Jeśli zaś spełni jedno lub wszystkie postawione jej wymagania, ale będzie winna niepowodzenia któregokolwiek z nich – czy to poprzez zerwanie zaręczyn, wniesienie pozwu rozwodowego czy odmowę zawarcia ślubu – straci Schuyler House. Wobec tych wszystkich sankcji marnym pocieszeniem było to, że dla Ranieriego lub innego szaleńca, którego udałoby się zmusić do oświadczyn w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, co było o tyle nieprawdopodobne, że Annika nie spotykała się z nikim od wieków, był przewidziany odrębny pakiet kar pieniężnych potrącanych z jego wynagrodzenia. Kary te, gdyby Ranieri nie zgodził się poprosić ją o rękę, były nastawione na pozbawienie go przyszłych benefitów. A więc żadnych premii, żadnych udziałów i żadnych prezentów.
Wielkie dzięki, tato, pomyślała Annika ponuro.
– Czy to jest dla pani zrozumiałe? – zapytał Stephen czy jak mu tam było. Tym razem jego miły wyraz twarzy nie podziałał na nią krzepiąco.
– Zrozumiałam wszystko już za pierwszym razem – zapewniła, próbując się uśmiechnąć, co wypadło dość blado. – Po prostu do dziś myślałam, że ojciec mnie kochał.
Słowa te zabrzmiały, jakby była smutna, podczas gdy w rzeczywistości Annika z trudem trzymała w ryzach swój temperament.
Serio, tato, co chciałeś tym wszystkim osiągnąć?
Annika nie patrzyła nawet na Ranieriego, ale jakimś cudem wiedziała, że to był moment, w którym zdecydował się zaakcentować swoją obecność. Stanął tyłem do okna i omiótł spojrzeniem stół konferencyjny oraz uczestników spotkania. Annika z pewnością nie była jedyną osobą, która wzdrygnęła się w zetknięciu z dzikością, którą przywdziewał z taką samą łatwością jak swój garnitur, idealnie dopasowany do barczystej sylwetki.
Ranieri Furlan wywodził się ze starego rodu zamieszkującego północne Włochy. Miał charakterystyczne dla tego regionu ciemne włosy, bursztynowe oczy i słuszny wzrost. Tutaj odstawał od wszystkich pozostałych ludzi, tam zapewne zniknąłby niezauważony w tłumie. Odwiedziła Mediolan raz czy dwa razy i lubiła myśleć, że gdyby spacerowali razem wokół tamtejszej katedry, zgubiłaby go w ciżbie tubylców.
Niestety, wiedziała, że to po prostu nie była prawda. Zjeździła całe północne Włochy i ani razu nie spotkała mężczyzny, który emanowałby taką energią, męską siłą i urodą jak Ranieri. Jakimś cudem udawało mu się elektryzować otoczenie swoją obecnością, a przy tym udawać obojętność. Nie miała pojęcia, jak to robił.
Do Schuyler Corporation Ranieri trafił po zrobieniu licencjatu z ekonomii w Londynie i dyplomu na Harvardzie. Annika chodziła do szkoły średniej, kiedy Ranieri całkowicie oczarował jej ojca, który już wtedy szukał swojego następcy na stanowisku prezesa. Ranieri nie tylko był zmotywowany i skoncentrowany na karierze, jak wszyscy, którzy ubiegali się o prezesurę, chciał także utrzymać rodzinną atmosferę w firmie. Od samego początku wierzył, że rodzinna firma, która z czasem rozwinęła się w potężną korporację, to unikalna wartość, która zapewniała wyjątkowe pozycjonowanie na rynku wśród mnóstwa firm pozbawionych duszy oraz indywidualnego charakteru.
Posługiwał się tym samym językiem co Bennett i tak samo jak on myślał.
Nastoletnia Annika nie była zachwycona intruzem, który mieszał się do rodzinnych spraw, ale ojciec nie dał jej prawa głosu. Po jakimś czasie nawet ona musiała jednak przyznać, że pod rządami Ranieriego Schuyler Corporation przeżywała swoje najlepsze czasy. Zapewnił spółce coraz większe dochody każdego roku, odkąd rozpoczął pracę. Nie zwalniał ani na chwilę, a przy tym udawało mu się zachować wartości, w które tak mocno wierzył ojciec.
Zdawała sobie sprawę, że prasa ekonomiczna rozpływała się w zachwytach nad Ranierim. Ale gazety konkurowały tutaj z każdą wolną kobietą na Manhattanie, a może i w całym Nowym Jorku, której miękły kolana na samo wspomnienie jego imienia. Annika przez wiele lat pełniła funkcję gospodyni w domu ojca, po tym, jak zmarła jej matka. Wielokrotnie towarzyszyła też Ranieriemu podczas różnorakich przyjęć i wydarzeń, gdzie mogła obserwować z bliska jego oddziaływanie na przeciętną elegantkę z Manhattanu.
Materiału z tych obserwacji miała tyle, że mogłaby się z niego doktoryzować.
Bez wątpienia był przystojny, ale w Nowym Jorku było sporo przystojnych mężczyzn. Ranieri wyróżniał się jednak, mając w sobie to coś.
Prawie czarne włosy nosił bardzo krótko przycięte, jakby chciał zahipnotyzować spojrzeniem swoich bursztynowych oczu dowolną grupę ludzi, z jaką przyszło mu się zetknąć. Doskonale wiedział, jak mocno działał na ludzi i bezwzględnie to wykorzystywał. Wydatny, prosty nos i zmysłowe usta wystarczały, by zawrócić w głowie dowolnej kobiecie. Rzadko się uśmiechał, a jeszcze rzadziej śmiał. Chyba że był to krótki śmiech mający na celu onieśmielenie przeciwnika. Nigdy nie wdawał się w rozmowę, która mogłaby zostać uznana za pogaduszki. Był konkretny i po osiągnięciu celu przechodził do realizacji następnego.
A jednak potrafił być czarujący, kiedy miał na to ochotę. W charakterystyczny dla siebie wytworny sposób, koncentrując całą swoją uwagę na nieświadomej niczego ofierze i zmuszając ją do uległości.
W mieście roziskrzonym brokatem i przepychem Ranieri był niczym lśniące ostrze brzytwy, które mimo że wypolerowane na błysk, mogło wyrządzić krzywdę.
Nie wyglądał na całkowicie ucywilizowanego, i chyba o to właśnie chodziło.
Dziś rzucało się to w oczy bardziej niż zazwyczaj.
To było trudne pięć lat. Wypadek samochodowy ojca tamtej zimy zszokował wszystkich, ale najbardziej dotknięci nim byli właśnie Annika i Ranieri. Początkowo wszyscy myśleli, że Bennett Schuyler szybko wróci do zdrowia. Wydawał polecenia z łóżka szpitalnego i wszyscy dostosowali się do nowej rutyny. Nikt nie przypuszczał, że w tydzień po wypadku słynny prezes Schuyler Corporation zapadnie w śpiączkę, by przez następne lata być zawieszonym pomiędzy życiem i śmiercią.
Annika była pewna, że doraźna kuratela Ranieriego, przy której uparł się ojciec, ustanie po jego śmierci, a Ranieri nie będzie się więcej mieszał do jej życia. Przynajmniej zdążyła ukończyć college w czasie, gdy miał miejsce wypadek. Nie była więc aż tak nieporadna, by wymagać stałej opieki Ranieriego. Jego kuratela sprowadzała się w zasadzie do kontrolowania finansów. Wziął też na siebie rolę dyrektora muzeum, o co nikt go nie prosił.
Nie wiesz, czego życzyłby sobie ojciec, jeśli chodzi o muzeum, wykłócała się z nim przez lata.
Ty też nie, odpowiadał Ranieri ze zwykłym sobie uporem.
Annika była absolutnie pewna, że po ujawnieniu testamentu uwolni się wreszcie od tego człowieka. Rzeczywistość okazała się jednak inna.
Ranieri wodził teraz wzrokiem po sali, w której zapadła pełna oczekiwania cisza.
– Proszę nas zostawić samych. – Nie musiał nawet podnosić głosu. Dźwięczny baryton przesycony akcentem brytyjskim i naleciałościami włoskiego, należał do tych, które przyjmowano bez dyskusji.
Prawnicy pozbierali swoje papiery i wynieśli się, zanim do Anniki zdążył dotrzeć sens wydanego polecenia. Zostali sami.
Wyraz twarzy Ranieriego był jej znany. Często obrzucał ją chłodnym spojrzeniem, jakby nie do końca wierzył, że stworzenie, na które patrzył, jest rzeczywiście córką Bennetta Schuylera, znanego w świecie z drygu do interesów i elegancji. Cech, których jego córka najwyraźniej nie odziedziczyła.
Czuła, że zaraz znowu do tego nawiąże. Tylko tego brakowało.
– Wyglądasz fatalnie – powiedział ponurym tonem i oczywiście miał rację, tylko dlaczego musiał jej o tym powiedzieć? – Tak postanowiłaś uczcić pamięć ojca?
– Ojciec kochał mnie taką, jaka jestem – powiedziała buńczucznie. Często starała się brzmieć równie bezpardonowo jak on, ale nigdy jej to nie wychodziło. Miała zbyt śpiewny głos. Nieznośny świergot. Tak kiedyś określił jej styl mówienia. – Nigdy by ode mnie nie żądał spełniania nierealistycznych oczekiwań.
– Jak to nierealistycznych? – przerwał jej jak zwykle. Był gorszy od lodowatego wiatru hulającego zimą po ulicach Nowego Jorku. – Idąc tutaj, spotkałem mnóstwo kobiet i każda z nich najwyraźniej posiadła umiejętność uczesania rano włosów.
Annika zerknęła na swoje odbicie w lustrzanym blacie.
– Uczesałam włosy. Po prostu nie zdążyłam ich uczesać ponownie, tuż przed wejściem na salę. Miałam to zrobić, ale po drodze miałam drobny problem z butami i przyszłam prawie spóźniona. Pomyślałam, że mógłbyś dostać apopleksji, gdybym rzeczywiście się spóźniła, więc jeśli chcesz kogoś winić za stan moich włosów, wiń siebie!
– Przecież i tak się spóźniłaś.
Annika machnęła ręką.
– Pięć minut się nie liczy.
– Raczej dziesięć.
– Tyle czasu czeka się na windę w takich budynkach! – Wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno zresztą. Naprawdę nie sądzę, by moje włosy były w tej chwili największym problemem.
Istotnie, mogła wymienić znacznie poważniejsze problemy, a pierwszym z nich była głęboka i niczym nieuzasadniona niechęć, jaką Ranieri okazywał jej od samego początku.
Dawniej myślała, że może to jej wymysł. Poznała go, mając szesnaście lat. Wielokrotnie miała okazję go obserwować i zwykle był uprzejmy dla wszystkich, poza nią.
Owszem, można to było zrzucić na karb dziwaczności. Annice zawsze przychodziło z trudem to, nad czym jej rówieśnicy nawet się nie zastanawiali. W co się ubrać, jak się zachowywać, by sprawiać wrażenie o dziesięć lat starszych. Być może matka pomogłaby jej dojść do ładu z tymi wszystkim problemami, niestety zmarła, gdy Annika była mała. Czasami myślała, że pamięta nie tyle matkę, co jej wyobrażenie będące echem opowieści osób, które ją znały.
Być może z tego powodu Annika uważała za sukces, jeśli udało jej się założyć sukienkę na prawą stronę.
Świetnie zorganizowany Ranieri zawsze patrzył na nią, jakby była nastoletnią wersją trąby powietrznej i miała zdolność ścinania budynków aż do fundamentów, gdyby tylko ją spuścić z oka.
Z upływem lat niechęć Ranieriego tylko się pogłębiła. Wiele razy dawał jej do zrozumienia, że przynosi wstyd swojemu nazwisku. Podczas gdy on i ojciec starali się budować renomę nazwiska, Annika wszędzie i we wszystko wprowadzała chaos. Zawsze była nie dość dobra, nieodpowiednio ubrana, roztargniona, niezdarna i, ogólnie rzecz biorąc, specyficzna.
Zanim pojawił się Ranieri, Annika uważała, że taki po prostu był jej urok osobisty. Ojciec często powtarzał, że mama też była żywiołową i nieokiełznaną osobą. W jego ustach nie brzmiało to jak nagana.
Annika nie była też przyzwyczajona do otwarcie wyrażanej antypatii. Może nie wszyscy, których poznała, ją uwielbiali, ale przynajmniej nie mówili, że jej nie lubią. Nie należała do osób, które wzbudzały silne uczucia w innych. Pogodziła się z tym.
Jedynie Ranieri dał jej do zrozumienia nie tylko, że jej nie lubi, ale że wręcz uważa ją za odpychającą pod każdym względem. Dobra wiadomość była taka, że od dawna się tym nie przejmowała.
– Chcę dostać Schuyler House. Ty, jak rozumiem, nadal zamierzasz być prezesem? – powiedziała, posyłając w jego stronę uprzejmy uśmiech. Wszystko inne uznałby za słabość. Nie mogła sobie na to pozwolić. – To jak? Bierzemy ten ślub? – spytała.
Patrzył na nią, jakby zaproponowała coś zupełnie niestosownego.
– Ślub? – powtórzył.
Ponieważ pomysł już zaświtał w jej głowie, postanowiła pociągnąć go dalej.
– To idealne rozwiązanie – stwierdziła beztrosko.
Ranieri nadal stał u szczytu stołu, więc postanowiła rozsiąść się wygodniej, by nie wyglądać przy nim uczennica wezwana na dywanik do gabinetu dyrektora.
– Nie jestem pewna, dlaczego ojciec postanowił w ostatnich dniach życia zabawić się w swatkę, ale wiem, że możemy spełnić jego wolę, bez zbytniego komplikowania sobie życia. Weźmiemy ślub, a reszta załatwi się sama. Zamieszkanie pod wspólnym dachem nie będzie problemem. Wiem, że masz swój apartament. Jest też nasza kamienica rodzinna. Są wystarczająco duże, by każde z nas mogło prowadzić w nich własne życie. Po roku się rozstaniemy i każde z nas dostanie to, czego pragnie.
Spojrzała znów w dół i zobaczyła swój zwycięski uśmiech.
Ranieri nawet nie drgnął.

Annika Schuyler nie znosi aroganckiego Ranieriego Furlana, a on też patrzy na nią z niechęcią. Oboje czują się postawieni pod ścianą, gdy z testamentu ojca Anniki dowiadują się, że jeśli się nie pobiorą, to Annika straci prawo do rodzinnego majątku, a Ranieri – stanowisko prezesa w nowojorskiej firmie Schuylerów. Annika widzi dla siebie tylko jeden ratunek: musi zrobić coś, żeby Ranieri nie chciał się z nią ożenić. Osaczenie go będzie świetnym sposobem, by zapragnął uciec. Zaczyna więc wpadać do niego na ważne spotkania biznesowe, znosić do jego domu kiczowate bibeloty i atakować go swoją rzekomą namiętnością. Jej poczynania odnoszą jednak wręcz odwrotny skutek…

Jak zdobyć serce lorda Rivenhalla

Virginia Heath

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 629

ISBN: 9788383424507

Premiera: 11-01-2024

Fragment książki

– Co ty, do cholery, wyprawiasz?
Niechlujnie wyglądający chłopak zamrugał, podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na Maxa przez grube szkła okularów.
Max zauważył klęczącego na ziemi chłopaka już jakiś czas temu, ale postanowił przejechać obok, biorąc go za kłusownika, który potrzebuje kilku bażantów, by wykarmić biedną rodzinę. Nawet w czasach, kiedy Max cieszył się jedzeniem, nie przepadał za bażantami, więc nie robiło mu to różnicy.
Kiedy jednak pokonał już niewielkie wzniesienie w pobliżu wschodniej granicy swojej nowej posiadłości, zauważył dziury w ziemi, łopaty, narzędzia i taczkę. Zdał sobie sprawę, że intruz nie poluje na bażanty, tylko kopie.
– Zadałem ci pytanie! – warknął, zirytowany, że musi nie tylko rozmawiać z innym człowiekiem, ale jeszcze zajmować się cudzymi problemami.
Chłopak miał najdziwniejsze okulary, jakie Max kiedykolwiek widział. Nie miały zauszników, zamiast tego były przywiązane do głowy czerwoną tasiemką zawiązaną na kokardkę. Do tego bardzo powiększały oczy. Właściciel okularów wyglądał, jakby był w tragicznej sytuacji finansowej, więc wcześniejsze przypuszczenia Maxa zdawały się zasadne. W dłoniach chłopaka Max dostrzegł pędzel i kielnię, a za nim, w błotnistej ziemi – ciemny obiekt przypominający garnek. To wszystko było bardzo dziwne i niepożądane. Zwiastowało kłopoty.
– Co robisz na moich ziemiach bez pozwolenia?
– Na pańskich ziemiach?
Chłopiec wcale nie brzmiał jak chłopiec. Max poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku, kiedy zorientował się, że to kobieta. Łatwo było się pomylić, biorąc pod uwagę, że nieznajoma miała na sobie bryczesy i robocze buty. Dziwne buty – jeden czarny, a drugi niezaprzeczalnie brązowy.
– Och, dzień dobry! – przywitała się. – Musi pan być nowym lordem Rivenhallem, prawda?
O wiele łatwiej było traktować nieprzyjemnie mężczyzn niż kobiety. Gdyby Max wcześniej się zorientował, z kim będzie miał do czynienia, nie podjechałby w tę stronę. Z bliska widać było, że jej biodra były szersze niż u mężczyzny, a obszerna lniana koszula, byle jak wsunięta za pasek, zakrywała kształtny biust. Ta kobieta miała ciało godne grzechu, ale niewiele wskazywało na to, by miała chęć na jakieś swawole. W gruncie rzeczy to nawet lepiej. Jego pełne swawoli dni dobiegły końca.
Nosiła brązowy filcowy kapelusz, który ukrywał jej włosy i rysy twarzy. Twarzy, która w tej chwili była pokryta grubą warstwą mokrego piachu. To, czego nie zakrywały duże okrągłe soczewki, przykrywała gruba warstwa brudu. Uśmiechnęła się wesoło i poklepała konia Maxa po pysku, a drugą osłoniła oczy przed blaskiem wschodzącego słońca.
– Jesteśmy sąsiadami, milordzie. Od zeszłego tygodnia próbowałam wpaść do pana z wizytą, ale cały czas był pan niedysponowany. Jestem córką doktora Henry’ego Nithercotta z Hill House. Panna Euphemia Nithercott.
Wyciągnęła dłoń, by ją uścisnął, a on spojrzał na nią, jakby była jadowitą kobrą, zignorował jej przyjazny wyraz twarzy i przybrał maskę zgryźliwości.
– Żywię głęboką niechęć do lekarzy.
– Nie był lekarzem, tylko naukowcem. Wykładał na Cambridge przez trzydzieści pięć lat i specjalizował się w tłumaczeniu tekstów anglosaskich. – Mówiła tak, jakby była przekonana, że wypowiadane przez nią słowa mają znaczenie. Tylko że dla niego nic nie miało znaczenia, a jedyne, czego pragnął, to zostać sam. Wydawało mu się, że przyjazd do posiadłości, oddalonej o wiele mil od innych zamieszkałych terenów, zagwarantuje mu upragnioną samotność. Tymczasem już po dwóch tygodniach od przyjazdu spadło mu na głowę niechciane towarzystwo.
Max wykrzywił usta, dając pannie Euphemii do zrozumienia, że naukowców również niespecjalnie szanuje i patrzył z ulgą, jak kobieta niezręcznie wycofuje dłoń, chowa obie ręce za plecami i przestaje się uśmiechać.
– Był bardzo ceniony w swojej dziedzinie – powiedziała.
Odpowiedź, która nosiłaby choćby niewielkie znamiona zainteresowania, tylko by umożliwiła dalszą bezsensowną paplaninę.
– Panno Nithercott, to jest własność prywatna i nie ma pani prawa tu przebywać, więc proszę opuścić tę ziemię. Natychmiast.
– Właściwie to miałam już odchodzić. Muszę jednak zaznaczyć że mam pozwolenie, by tu przebywać. – Obdarzyła go znaczącym uśmiechem, jakby chciała go zapewnić, że to wszystko jest nieporozumieniem, i znów pogłaskała jego konia. – Rozumiem, że mój widok tak wcześnie rano pana zaniepokoił, milordzie, ale poprzedni właściciel tych ziem, pański stryjek Richard, już lata temu zgodził się, bym kopała przy tych ruinach. Nie wspomniał panu o mnie w listach?
– Nie.
Stryj i ojciec Maxa nie utrzymywali kontaktów przez całe jego życie. Nie było żadnych listów, nie licząc tego jednego, który Max przeczytał już po śmierci krewnego. Stryj wyrażał w nim współczucie dla straty, która dotknęła Maxa, i gorzki żal, że nigdy nie naprawił kontaktów z bratem. Max w tamtym czasie sam ledwo zdawał sobie sprawę, że kogoś stracił. Był zbyt zajęty walką o własne życie, a potem miał jeszcze wiele innych spraw do opłakiwania. Codziennie przeklinał los za to, że nie zabrał również jego.
– Och… Cóż… Lord Richard był zafascynowany wszystkimi moimi znaleziskami i bardzo interesował się historią Rivenhall. Jak pan widzi… – Powiodła szerokim gestem po rozległym terenie wykopalisk – … odkryłam tu wiele istotnych znalezisk archeologicznych. Ludzie żyli na terenach opactwa Rivenhall od co najmniej tysiąca lat, a ja przez ostatnią dekadę stopniowo odkrywałam tutejsze tajemnice. To niezwykle interesujące.
Max rzucił pobieżne spojrzenie na wystające z ziemi skały i kamienie oraz nikłe pozostałości muru. Nic tutaj go nie zainteresowało. Nie żeby się spodziewał czegokolwiek innego, dawno przestał się czymkolwiek interesować.
– Jeśli zechce pan zsiąść, milordzie, z przyjemnością pokażę panu wszystko, co do tej pory odkryłam.
Wolałby sobie wyłupić oczy, odciąć palce u stóp tępymi nożycami albo zwinąć się w kłębek i wrócić do użalania się nad sobą. Nienawidził się za to, ale nie potrafił wyjść z mroku pełnego rozpaczy, w którym tkwił. Kiedy się odezwał, jego głos był bezduszny i pozbawiony emocji:
– Pani zezwolenie na wykopaliska zostało anulowane, panno… Jak tam pani było. Niech pani to zabiera i wynosi się z mojej ziemi. – Poczuł, jak ogarnia go dobrze mu znana beznadzieja. – A jeśli jeszcze raz tu panią przyłapię, poszczuję panią psami!
Powiedziawszy to, pociągnął za wodze, by obrócić konia, a następnie odjechać, jak gdyby nie zasługiwała, by jej poświęcił więcej uwagi. Obiecał sobie, że przy najbliższej okazji kupi psy, na wypadek gdyby sprawdziła jego blef.
– Nie może pan tego zrobić! To miejsce ma ogromne znaczenie historyczne.
Słyszał, jak biegnie do niego, uderzając o ziemię ciężkimi butami. Kiedy go dogoniła, wyczuł bardzo delikatny zapach róż.
– Muszę kontynuować wykopaliska. Nie widzi pan, ile tu jest jeszcze do odkrycia?
Powinien był ją zignorować, ale nie umiał. Szarpnął za wodze, zatrzymał wierzchowca i odwrócił się, by na nią spojrzeć. Natychmiast tego pożałował, gdy zobaczył nadzieję w jej oczach.
– Niech pani wraca do domu, panno Nodcock.
Proszę wrócić do domu, na miłość boską, dodał w duchu.
– Nazywam się Nithercott. – Wzruszyła ramionami, bez urazy, co w pewnym sensie mu nawet zaimponowało, bo był dla niej naprawdę nieprzyjemny, a ona nadal z nim rozmawiała. – Wiem, wiem, trudno się to wymawia. Nithercottowie wywodzą się z Somerset, ale mój tata przeprowadził się do Cambridgeshire, zanim się urodziłam. Jak się okazuje, szczęśliwie dla mnie, bo inaczej nigdy bym się nie natknęła na opactwo Rivenhall. Proszę pozwolić, bym pokazała panu to miejsce. Zapewniam, że jego historia pana zainteresuje.
– Nie sądzę.
– Opactwo pochodzi z piętnastego wieku. – Kobieta wskazała ruiny w oddali. Max wiedział o nich tyle, że to temu miejscu Rivenhall zawdzięczało swoją nazwę. Przeczytał o tym w książce o tutejszej historii, którą znalazł w bibliotece w posiadłości. Zapoznał się z jednym rozdziałem, po czym odrzucił książkę ze złością na bok i wrócił do wpatrywania się w ściany i dalszego użalania się nad sobą. Jego siostra była przekonana, że dramatyzuje, i chociaż zgadzał się z nią, nie miał siły ani chęci, by przestać. Użalanie się nad sobą przynajmniej pozwalało zabić czas.
– Najwcześniejsze fragmenty murów są, oczywiście, normańskie, ale kiedy zaczęłam prowadzić wykopaliska nieco poza granicą budynku, odkryłam dowody świadczące, że ludzie żyli tu znacznie wcześniej.
Delikatny wiatr, który pojawił się znikąd, rozwiał mu włosy i odsłonił twarz. Na moment otworzyła szerzej oczy przesłonięte dużymi okularami, a jej uśmiech osłabł. Musiała dostrzec jego blizny. Mimo to zdobyła się na uśmiech, i choć był bardziej uprzejmy niż u większości ludzi, gdy dostrzegali jego szpetotę, był też zabarwiony litością, której Max nienawidził. Zrobiło mu się wstyd, że to zobaczyła.
Instynktownie odwrócił się, a następnie spojrzał na nią zirytowanym spojrzeniem.
Znowu się uśmiechała, jakby próbowała nawiązać kontakt z lepszą stroną jego osobowości. To go złościło, bo miała ładny uśmiech, który całkiem mu się spodobał. Była jedną z tych osób, które bezustannie gestykulują – wymachiwała rękami, wskazując na wszystko dookoła i kreśląc różne kształty w powietrzu. A przy tym cały czas atakowała jego uszy paplaniną i przyciągała wzrok swoją kobiecością. Poczuł, jak coś go kłuje w klatce piersiowej.
– Na przykład tamte mury są wyraźnie rzymskie, a rozmiar budynków sugeruje, że były to małe mieszkania biedniejszych obywateli. Zgromadziłam już obszerną kolekcję przedmiotów codziennego użytku z tego okresu. Dzięki nim można sobie wyobrazić, jak wyglądało wtedy życie. Przez ostatni rok kopałam na wschodniej granicy posiadłości w nadziei na znalezienie świątyni albo willi. Czegoś istotnego, co wyjaśniłoby, dlaczego w bliskim sąsiedztwie znajdowało się tak wiele małych domów. Ale niedawno badania skierowały mnie na inne ścieżki, niż się spodziewałam. Uważam, że wkrótce uda mi się znaleźć dowody na to, że osada pochodzi sprzed czasu rzymskiej ekspansji. Lord Richard byłby zachwycony, gdyby się o tym dowiedział. Nie mogę się doczekać, aż wszystko odkryję!
Dobry Boże, ta kobieta miała gadane. Max przebywał w jej towarzystwie przez kilka minut, a już dzwoniło mu w uszach. A przecież zamierzał unikać zarówno rozmów, jak towarzystwa ludzi. Jeśli miał kiedykolwiek zdobyć spokój i samotność, których pragnął, musiał natychmiast zdusić ten niechciany atak w zarodku. Było jasne, że ta córka naukowca będzie chciała dalej kopać w jego ziemi, co było absolutnie wykluczone. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, byli jacyś ludzie kręcący się na terenie posiadłości.
– Nie wiem, jak to pani wytłumaczyć. – Sarkazm stał się jego drugim językiem. Był jak tarcza, z której korzystał, by ukryć ból. – Lord Richard nie żyje. To oznacza, że wszelkie umowy, które pani z nim zawarła, są nieważne.
Zamrugała, a wtedy on zwrócił uwagę, że miała bardzo gęste, ciemne rzęsy. Zmarszczył brwi. Powinien przestać zwracać uwagę na takie szczegóły. Ta sfera jego życia dobiegła końca i im szybciej się z tym pogodzi, tym lepiej.
Tymczasem ona rozwiązała wstążkę przy okularach i ściągnęła je, odsłaniając piękną parę oczu o kolorze starzejącej się szkockiej whisky. Były urocze, inteligentne i wpatrywały się prosto w niego.
– Niech pani zabiera swoje rzeczy, panno Nithercott, i wynosi się z mojej ziemi. Nie chcę tu pani więcej widzieć.
Natychmiast się wzdrygnęła, a te nieprzyzwoicie piękne, złociste oczy zabłysły żywiołowo. Oparła dłonie na biodrach i odparła:
– Niech pan posłucha…
Max uniósł dłoń, by powstrzymać tyradę, którą zamierzała wygłosić. Ani nie miał już cierpliwości do konwenansów, ani nie widział w nich sensu. W chwili, gdy stracił swoją twarz i marzenia, stracił też ochotę, by zachowywać się jak dżentelmen.
– Koniec rozmowy, panno Nincompoop. Niech pani zabiera swoje łopaty, pozostałe śmieci i odejdzie. Ma pani zakaz wstępu na teren opactwa Rivenhall. Wszelkie ustalenia, które kiedyś zawarła pani z moim stryjem, którego nigdy nie poznałem, zostają unieważnione.
Nie zawracał sobie głowy czekaniem na jej reakcję. Zawrócił konia i odgalopował.

***

Dzień wykopalisk nr 756:
brak jakichkolwiek postępów z powodu wystąpienia całkowicie nieprzewidzianych okoliczności…

Effie była tak wściekła, że nawet dwumilowy spacer z Hill House do opactwa jej nie uspokoił.
Jak on śmiał być taki niegrzeczny i złośliwy?
Jak śmiał zabronić jej odkrywania przeszłości, która była dla niej wszystkim? Nie wiedziałaby, co z sobą począć, gdyby nie opactwo i jego tajemnice, które zgłębiała całymi dniami. To, co na początku miało tylko odwrócić uwagę od nieszczęść, które ją spotkały, szybko stało się pasją. Wykopaliska były jedynym miejscem, do którego naprawdę się przywiązała.
Okropny człowiek! Jakie to miało dla niego znaczenie, że kopała w ziemi? Wykopaliska znajdowały się na skraju posiadłości, z dala od jego domu, a gleba i tak nie nadawała się do uprawy. Miał wiele innych miejsc, po których mógł jeździć na swoim wielkim koniu. Był po prostu niemiły i nierozsądny. A Effie nie cierpiała niemiłych i nierozsądnych ludzi.
Niestety z punktu widzenia prawa lord Rivenhall miał rację. Nie musiał uznawać sąsiedzkiej umowy zawartej przez stryja wiele lat temu. Ziemia należała teraz do niego i mógł z nią robić, co mu się żywnie podobało. Nie było żadnych ustaleń na piśmie, więc dżentelmeńska umowa umarła wraz z dżentelmenem, z którym ją zawarła. Nowy lord Rivenhall miał prawo zabronić jej kopania.
Ta myśl rozgniewała ją jeszcze bardziej. Jak ten okropny człowiek mógł być tak nieczuły, tak lekceważyć jej ważną pracę? Naprawdę oczekiwał, że porzuci naukę tylko dlatego, że tak powiedział? Miała ochotę pójść do niego, zażądać spotkania i dać mu do zrozumienia, co o tym myśli. Oczywiście gdyby to zrobiła, mogłaby pożegnać się zarówno z jakąkolwiek szansą na dalsze badania, jak i swoim zdrowiem psychicznym.
Gdyby ojciec żył, pewnie zaleciłby powściągliwość i ostrożność.
– Effie – mówił jej, gdy z powodu frustracji zrażała do siebie ludzi. – Używaj logiki i rozsądku, a nie emocji. Staraj się znaleźć kompromis, bo to zawsze jest kluczowe. I pamiętaj, co powiedział Benjamin Franklin: cierpkie słowa nie zjednują przyjaciół, za to łyżka miodu złapie więcej much niż galon octu.
Ojciec lubił cytaty i nie znosił kłótni. Tymczasem Effie była więcej niż szczęśliwa, kłócąc się, o ile było to uzasadnione. Tym razem potrzebę kłótni uzasadniał wstrętny lord Rivenhall. Gdyby nie był właścicielem ziemi, którą musiała przekopać, wzięłaby łopatę i walnęła go w tę głupią głowę. Okropny człowiek! Przez niego zmarnowała cały poranek na gadanie, które i tak nie odniosło skutku. Wciąż nie odkopała wspaniałego garnka, który już częściowo wystawał z ziemi. Przez wszystkie lata wykopalisk w Rivenhall nie znalazła niczego, co wyglądałoby tak pięknie, jak odkryty wczoraj skarb. Zaniechanie dalszych poszukiwań byłoby tragicznym marnotrawstwem.
Effie zatrzymała się kilka jardów od drzwi wejściowych do dworku okropnego hrabiego i zmusiła się do wzięcia kilku powolnych, uspokajających oddechów, a następnie podeszła do drzwi.
Cierpkie słowa nie zjednują przyjaciół.
Nie żeby miała w tej chwili jakichkolwiek przyjaciół, ale o tym nowy lord Rivenhall jeszcze nie wiedział. No chyba że wieści dotarły do niego za pośrednictwem plotek lub służby. Mało prawdopodobne, skoro był odludkiem.
Effie powtarzała w myślach słowa ojca, mając nadzieję, że ją uspokoją. Odwiedzała poprzedniego lorda Rivenhalla, odkąd skończyła dziesięć lat. Zawsze cieszył się na jej widok i żywo interesował jej pasją. Mogła chodzić po jego domu, przeglądać książki w bibliotece i kopać wśród ruin. Zanim umarł dwanaście miesięcy temu, Effie pijała z nim herbatę co najmniej dwa razy w tygodniu. Niestety tym razem to nie miała to być herbatka ze starym przyjacielem ojca. Wszystko, co było jej drogie, spoczywało teraz w rękach jego skwaszonego bratanka.
Zapukała do imponujących drzwi frontowych, zamiast jak zwykle wejść przez kuchnię. W dowód przyjaznych zamiarów przyniosła kosz pełen świeżych wypieków. Miała nadzieję, że kilka słodkich przysmaków i butelka brandy ze starych zapasów jej ojca sprawią, że gburowaty hrabia zrobi się nieco milszy.
Smithson, kamerdyner, wydawał się rozbawiony zarówno faktem, że przyniosła ciasta, jak i tym, że pojawiła się w sukni.
– Lord Rivenhall znów jest niedysponowany, panno Euphemio. Może zechciałaby pani zostawić koszyk, a ja powiem mu, że pani tu była?
Effie spodziewała się tego. Po wiosce krążyły plotki o tym, jak nowy właściciel opactwa Rivenhall odmawia przyjmowania gości. Hrabia nie przyjął pastora i jego żony, lokalnego sędziego i doktora Samuelsa. Po wczorajszym starciu z lordem i jego uwadze, że nie cierpi lekarzy, nie była szczególnie zaskoczona.
Jednak ona dzisiaj zamierzała z nim porozmawiać. Z tej okazji włożyła nawet suknię. Zwykle nie ubierała się tak podczas długich i samotnych dni wypełnionych kopaniem, ale z gorzkiego doświadczenia wiedziała, że mężczyźni reagowali na nią bardziej przychylnie, jeśli wpasowywała się w ich wyobrażenie o córce dżentelmena.

Effie pasjonuje się historią i właśnie jest na tropie odkrycia, które może jej ułatwić wstęp do Towarzystwa Archeologicznego. Jednak nowy właściciel ziemi, na której prowadzi wykopaliska, lord Rivenhall, kategorycznie żąda, by natychmiast przerwała pracę. I choć ten opryskliwy arystokrata grozi jej poważnymi konsekwencjami, Effie nie zamierza się poddawać, postanawia zdobyć jego zaufanie i sympatię. Jest uparta, nie pozwala się zbyć, a im dłużej go zna, tym lepiej rozumie, dlaczego Rivenhall ukrywa się za maską cynizmu i stroni od ludzi. Zdobyła jego przyjaźń, ale to przestaje jej wystarczać. Czy odważy się zawalczyć o miłość?

Kochałem tylko ciebie, Poczujesz się jak w raju

Yvonne Lindsay, Joss Wood

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1288

ISBN: 9788383424385

Premiera: 04-01-2024

Fragment książki

Yvonne Lindsay – Kochałem tylko ciebie

Przysługa. To wszystko.
Drummond Keyes westchnął w duchu i zmusił się do rozluźnienia zaciśniętych zębów. Myślał, że Tanner żartował, gdy zadzwonił do niego i poprosił o znalezienie pracy dla swojej siostry, Hyacinth Sanderton.
Blondynka w kostiumie od projektanta i butach od Louboutina, która weszła do jego gabinetu, była prawdziwa. Tanner mówił poważnie.
Drum popatrzył na nią i stłumił iskrę pożądania. To młodsza siostra Tannera, na Boga! Nie powinien tak na nią reagować, i to nigdy.
Zawarli z Tannerem pakt. Owszem, mieli wtedy po piętnaście lat, ale honor zabraniał mu podrywać siostrę najlepszego przyjaciela.
Bardzo cenił przyjaźń z Tannerem. Wspierali się od dnia, gdy poznali się w szkole podstawowej. Drum był nowy, a Tanner podszedł do niego i spytał, czy chce się zaprzyjaźnić. Drum nie rozumiał jeszcze, że pochodzący z bardzo zamożnej rodziny Tanner trzymał się nieco na uboczu i pragnął przyjaźni tak samo, jak Drum chciał się odnaleźć w nowej szkole.
Obiecali sobie, że jeden drugiemu zawsze będzie pomagać. Mieli nawet zamiar razem wstąpić do wojska, gdzie Drum chciał być prawnikiem, ale jego ojciec dostał zawału i Drum musiał zostać w domu.
Kiedy Cin poprosiła go, by został jej pierwszym kochankiem, odrzucił tę propozycję z powodu paktu z jej bratem, choć nie było to łatwe. Nie chciał ryzykować przyjaźni ani wtedy, ani teraz.
Siostra Tannera ze ślicznej nastolatki wyrosła na piękną kobietę, ale to nie miało znaczenia.
On nie będzie jej podrywał.
– Naprawdę chcesz pracować w Keyes Tires? – zapytał, próbując ukryć zdziwienie.
– Tak. Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas, Drum.
Już sam jej głos był tak kuszący, że odczuł go w koniuszkach nerwów. Znowu zacisnął zęby. Mocno.
– Nie jestem pewny, czy to odpowiednie miejsce dla kogoś o twoich… talentach.
Jakaś iskra, być może gniewu, rozbłysła w jej pięknie umalowanych oczach, ale szybko zgasła.
Gdyby nie znał jej, odkąd była irytującym sześcioletnim berbeciem, pewnie by tego nie zauważył.
Nie pozwolił jej dojść do słowa.
– Wiem, że świetnie znasz się na marketingu i że jesteś przyzwyczajona do szybszego tempa niż tu u nas, w Blossom Springs. Na pewno tego chcesz?
– Drum – odparła niskim głosem, jakby nie chciała stracić nad sobą panowania – potrzebuję tej pracy. Proszę.
Wtedy ją zrozumiał. Nie powstrzymywała wybuchu złości; powstrzymywała łzy.
Przeszył go zimny dreszcz, gdy zrozumiał, że Cin błaga go o pracę, jakąkolwiek. Nagle pojął, dlaczego Tanner do niego zadzwonił.
Miała idealną fryzurę, doskonale zrobione paznokcie i ubranie warte więcej niż większość ludzi w Blossom Springs zarabiała przez miesiąc, ale chyba znalazła się na dnie i bardzo chciała wydostać się na powierzchnię.
– Dobrze – odparł i odetchnął głęboko. – Chodźmy na dół do warsztatu. Przedstawię cię chłopakom.
Jeśli będzie pracować na dole, będzie miał mniej okazji, by ją widywać i tracić rozum na widok wszystkiego, co jest z nią związane: jej zapach, krągłości pod ubraniem…
– Do warsztatu? – spytała, a jej błękitne oczy rozbłysły.
– Tak, potrzebujemy tam koordynatora. Ostatnia koordynatorka odeszła na urlop macierzyński miesiąc temu i od tego czasu panuje chaos. Tracimy czas na szkolenie pracowników tymczasowych, a oni oczywiście zaraz odchodzą i wszystko zaczyna się od nowa.
Nigdy przedtem nie miał problemów z pracownikami, ale od czasu kulminacji pandemii większość ludzi wolała pracować z domu. Faktycznie, wizja pracy w głośnym miejscu, które było gorące latem i mogło być bardzo chłodne zimą, nie była kusząca.
Nie mógł sobie wyobrazić, że Księżniczka z Bajki, jak ją zawsze kpiąco nazywał, się tu odnajdzie.
W milczeniu zeszli po schodach.
Drum z dumą rozejrzał się po swym królestwie. Przejął mały warsztat ojca i w ciągu ostatnich dwunastu lat stworzył z niego ogólnostanową sieć z oddziałami i franczyzami w stu pięćdziesięciu miastach. Odmienił w ten sposób całkowicie sytuację materialną rodziny.
Ciężko pracował, odkąd skończył szkołę, i czasem wciąż miał o to żal do losu. Ale jego rodzice żyli szczęśliwie w domu spokojnej starości, a siostra podążała ścieżką wymarzonej kariery. To rekompensowało mu ciężką pracę i poświęcenie. Co z tego, że nie mógł studiować prawa, choć od dziecka tego pragnął?
I tak coś osiągnął. Dawał wielu ludziom pracę i zapewniał bezpieczeństwo rodzinie.
Właśnie z powodu jego stosunku do rodziny Tanner mógł prosić go o pomoc dla Cin.
Blossom Springs zostało założone przez rodzinę Sandertonów. Zamożni i odnoszący sukcesy, stanowili miejscową arystokrację. Aż do czasu, gdy ojciec Cin popełnił serię błędów inwestycyjnych krótko po jej wyjeździe na studia.
Rodzinny majątek się skurczył, a ojciec szukał oszczędności w uprawie pomarańczy, z których pozyskiwano świeży sok na sprzedaż.
Drzewka pomarańczowe ucierpiały od zarazy, która dotknęła później również grusze i jabłonie, i rodzinna firma upadła. Tereny po gajach pomarańczowych sprzedano deweloperom, a wytwórnia soków stała opuszczona, dopóki nie zbudowano na jej miejscu kompleksu handlowego.
Kilka lat później Ralph Sanderton dostał udaru i zmarł, a niedługo później jego żona, Penelope, zmarła we śnie.
Tanner wstąpił do wojska zaraz po szkole i szybko awansował. A Cin? Udało jej się połączyć studia z pracą, ciężko harowała, ale potem zdobyła jednocześnie pracę swoich marzeń i serce szefa.
Tanner wiedział, że rozwód był dla niej bardzo bolesny, ale patrząc na nią, nie dało się tego zauważyć, chyba że w sposobie, w jaki tłumiła emocje w czasie ich rozmowy.
– Wszystkie oddziały Keyes Tires mają taki układ? – zapytała, kiedy szli do małego biura przy warsztacie.
– Mniej więcej. Przez lata wypracowaliśmy najlepsze rozwiązania.
Skinęła głową i się rozejrzała.
– A to jest poczekalnia?
Popatrzył na proste plastikowe krzesełka ustawione wokół stolika, na którym leżały przestarzałe magazyny o motoryzacji.
– Tak. Większość ludzi woli jednak tu nie czekać podczas zmiany lub naprawy opon.
– Hm, chyba to rozumiem – powiedziała cicho.
Drum przedstawił ją mężczyźnie w biurze.
Mgliście pamiętała go ze szkoły: był młodszy od niej o rok lub dwa.
– Gil, to jest Cin. Zaczyna dzisiaj u nas pracę. Pokaż jej, co i jak w biurze, dobrze?
– Chętnie – odparł Gil z uśmiechem. – Wolę pogrzebać przy tym pikapie, co tam stoi, niż udawać, że wiem, co robię tutaj.
– Gil jest skromny – wyjaśnił Drum. – To on wymyślił nowy system rezerwacji, kiedy stary system zawodził.
– Nie napisałem kodu ani nic innego. Wolę dobierać i wyważać opony, niż tkwić przy komputerze.
– Gil zna się na robocie w warsztacie, więc pracował z programistami. Stworzyli system od zera. Szybko się go nauczysz.
– Mam nadzieję – odpowiedziała. – Nie chciałabym zepsuć nic, co dobrze działa.
Drum patrzył, jak Gil ulega urokowi Cin. Nie musiała nic robić. Sama jej obecność wystarczała, by ludzie chcieli się dla niej starać. Czy on zachowywał się w ten sam sposób? Było prościej, kiedy jako irytująca siostrzyczka Tannera chodziła za nim cały czas.
Kobietę, którą teraz była, trudniej było zignorować. Musiał też być z sobą szczery: chciał usunąć smutek z jej oczu, a jeśli w tym tego celu miałby dać jej tę pracę, to tak właśnie zrobi.
– Dobrze, zostawiam cię w rękach Gila. Zobacz, jak się czujesz w tym miejscu. Jeśli uznasz, że dasz sobie radę, zajmiemy się formalnościami.
– Jeszcze raz ci dziękuję – odpowiedziała i przeniosła uwagę na Gila.
Patrzył na nią chwilę, zanim odszedł.
Co ściągnęło ją do domu, do miasta, w którym nie była już dziedziczką wielkiej fortuny? Mogła zostać w Los Angeles i pracować dla jakiejś innej agencji reklamowej albo się przekwalifikować.
Zamiast tego wróciła tutaj. Do miejsca, w którym, jak zapowiedziała po śmierci rodziców, nie miała zamiaru się pojawiać. Zastanawiał się, czy wróciła tu na dobre, czy tylko traktowała to jako kolejny krok w karierze.

Usiadła przy komputerze, czując na sobie spojrzenie Druma. Mimo upływu lat ciągle ją fascynował. Pamiętała, jak w wieku sześciu lat po jakimś spotkaniu zapowiedziała matce, że pewnego dnia za niego wyjdzie. Mama zaśmiała się i starała odwrócić jej uwagę od brata i jego nowego przyjaciela. Wtedy się jej to udało, ale Cin zawsze coś ciągnęło ją do Druma, ilekroć się spotykali. Coś, czego nie zdołało zdusić nawet małżeństwo z innym.
Poczuła ukłucie winy.
Ogarnij się, kochana. Przypomnij sobie, jak prosiłaś, błagałaś tego faceta, żeby poszedł z tobą na bal maturalny, a on nie chciał z tobą zatańczyć i nie zgodził się na nic, co mu zaproponowałaś.
Po latach jej policzki wciąż czerwieniły się na to wspomnienie. Nie chciał jej i jasno dał jej to do zrozumienia.
Z uporem, który przeciągnął ją przez college, gdy w domu wszystko się waliło, a potem pomógł jej zdobyć posadę w zarządzie jednej z największych firm reklamowych w Los Angeles, zabrała się do nauki wszystkiego, co musi wiedzieć, aby zostać najlepszą recepcjonistką w warsztacie wulkanizatorskim.
Gil cierpliwie jej pomagał, gdy odbierała telefony i umawiała naprawy.
Wiadomość, że pracuje w Keyes Tires, szybko się rozniosła. Ludzie nagle poczuli, że potrzebują sprawdzenia albo wyważenia opon. Przemysł plotkarski w Blossom Springs działał jeszcze lepiej niż niegdyś.
– Firma rozkwitnie dzięki tobie – uśmiechnął się krzywo Gil, kiedy po raz kolejny odłożyła słuchawkę.
– Przedtem też nie szło wam najgorzej – mruknęła, wskazując na rozbudowany system rezerwacji.
– Tak, ale bywają i słabe dni. Twoi wścibscy sąsiedzi ładnie wypełniają luki.
– Czuję się jak małpka w zoo – powiedziała cicho.
– E tam, nic z tych rzeczy. – Gil znów się uśmiechnął. – Byłaś w starszej klasie, ale już ze szkoły pamiętam, że przyciągałaś ludzi. To się nie zmieniło.
– Mam nadzieję, że szybko się przyzwyczają. – Kliknęła kilka razy, kończąc rezerwację. – System wyśle przypomnienie w przeddzień, tak? – zapytała, wracając do tematu.
– Tak. Od kiedy to wprowadziliśmy, osiemdziesiąt procent klientów więcej przyjeżdża na umówioną godzinę. Drum narzekał na koszty, kiedy księgowość zakwestionowała projekt, ale te koszty dawno się zwróciły.
Uśmiechnęła się na myśl o zrzędzącym Drumie. Wyobraziła go sobie jako farmera w słomkowym kapeluszu, gryzącego źdźbło trawy. Ta wizja była równie seksowna jak jego obraz w eleganckim garniturze.
Otrząsnęła się. Dał jej szansę i nie powinna z niego żartować. Nie musiał spełniać prośby Tannera, nie był jej nic winien. Miała nadzieję na pracę w biurze, ale praca to praca, a ona musi stać na nogi.
– Usiłujesz zamęczyć na śmierć naszą nową pracownicę, Gil?
Obejrzała się na dźwięk głosu Druma. Spojrzała na nadgarstek, by sprawdzić godzinę, ale przypomniała sobie, że Piaget z brylantami był jednym z przedmiotów, które jej zabrano, aby spłacić długi męża. Zegar w warsztacie wskazywał jednak, że nadeszła pora lunchu, a ona spędziła w pracy trzy godziny.
Popatrzyła na swego nowego szefa. Jego widok sprawił, że przeszył ją dreszcz. Rano była przygotowana na spotkanie, ale teraz, spotykając go znienacka, poczuła motylki w brzuchu.
Zawsze silnie reagowała na jego obecność, ale teraz była starsza i dojrzalsza… podobnie jak jej uczucia.
Uczucia, do których nie miała prawa.
– Jest bystra, szefie – oświadczył Gil. – Od razu załapała, co i jak.
– Dobrze wiedzieć. – Drum odwrócił się do niej. – Mogę cię porwać na przerwę?
– Mam wrażenie, że przed chwilą zaczęłam pracę.
– Wiem, ale napijmy się kawy i zjedzmy coś, a potem przedstawię cię Jennifer, która zajmie się papierkową robotą związaną z twoim zatrudnieniem. Oczywiście, jeśli chcesz tu pracować.
Cin podziękowała Gilowi i wyszła za Drumem na ulicę.
– Wszystkich nowych pracowników tak traktujesz?
– Jak? Czy zabieram ich na kawę i lunch?
– Tak, i osobiście przedstawiasz kadrom.
– Nie, ale ty nie jesteś byle kim. – Widać było, że zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, gdy tylko zamknął usta. – Przepraszam. Ale Tanner prosił, żebym się tobą zajął, więc to robię.
– Dziękuję. – Starała się, by w jej głosie nie było słychać urazy. – Ale nie musisz. Od dawna jestem dorosła. Nie potrzebuję troski starszego brata ani jego przyjaciela. A jeśli mam dla ciebie pracować, wolałabym, żebyś traktował mnie tak jak innych.
– Słusznie. Ale tym razem bądźmy po prostu przyjaciółmi, którzy spotykają się przy kawie.
Oni jednak nigdy nie byli przyjaciółmi. Cin była dziewczyną do nieprzytomności zakochaną w mężczyźnie, którego po prostu irytowała.
– Przyjaciółmi. A więc to nepotyzm? – spytała.
Wiedziała, że nie powinna go drażnić, ale pomagało jej to utrzymać w ryzach pożądanie, które nadal czuła w obecności Druma.
– Nie – odparł ostrzej, niż zamierzał. ̶ Słuchaj, chcesz się napić kawy czy nie?
– Skoro tak miło mnie zapraszasz, jak mogłabym się nie zgodzić? Prowadź do kawiarni, szefie – odrzekła głosem słodkim jak miód.
Drum przeciągnął dłonią po włosach i zmełł w ustach przekleństwo.
– Cin, przepraszam. Tak, traktuję cię inaczej, ale obiecuję, że potem będziesz już po prostu pracownicą, dobrze?
– Dziękuję – odparła ze spokojem, którego wcale nie czuła. Zaburczało jej w brzuchu. – Mówiłeś też o czymś do jedzenia?
Drum się zaśmiał.
– Oczywiście. U Sally można zjeść najlepszy lunch w mieście, chodź.
Zbliżając się do restauracji o różowym froncie, Cin walczyła, aby zdusić w sobie świadomość bliskości Druma. Był tak blisko, że mogła otrzeć dłoń o jego rękę. Tak blisko, że czuła zapach jego wody kolońskiej, leśny i trochę ostry, od którego kręciło jej się w głowie.
Aby o tym nie myśleć, rozejrzała się, notując, co się zmieniło od czasu jej wyjazdu.
Wszyscy z Drumem się witali, kilka osób rozpoznało także ją. Tak właśnie żyje się w małych miasteczkach: ludzie znają się wzajemnie, nie są sobie obcy.
To był jej dawny dom, jej szansa na odzyskanie tego, co straciła. Małżeństwa, firmy, kariery i, co najważniejsze, szacunku do siebie samej.
Powrót do punktu startu wydawał się jedynym sensownym rozwiązaniem, ale teraz zaczęła się zastanawiać, czy postąpiła słusznie. Na to jednak było już za późno. Nie może zmienić przeszłości, ale mogłaby ukształtować przyszłość, i to właśnie zrobi.
W ten czy w inny sposób.

Joss Wood – Poczujesz się jak w raju

PROLOG

Knightsbridge, Londyn

Sutton Marchant ubrany w wymiętą bluzę oraz stare dżinsy wstał od zawalonego papierami biurka i uścisnął dłoń starszego z dwóch eleganckich prawników.
Całą noc siedział nad redakcją. Zmęczony i niewyspany, marzył tylko o tym, by zwalić się do łóżka i przespać ze trzy dni, ale najwyraźniej to spotkanie było bardzo pilne i nie mogło czekać. Lekko poirytowany, wskazał prawnikom kanapę, po czym zdjął z krzesła pudło z egzemplarzami swojej najnowszej powieści i usiadł, ocierając ręką twarz.
Co mogło być aż tak ważne?
– Słucham panów.
Młodszy wyjął z teczki folder i położył go na stoliku. Starszy odchylił się, odpiął guzik marynarki, podciągnął nogawkę i założył nogę na nogę.
– Jak panu mówiłem, nazywam się Tom Gerard i jestem partnerem w Gerard and Winkler. A to mecenas Albert Cummings. Reprezentujemy Agencję Adopcyjną Tate-Handler.
Sutton wyprostował się, serce zaczęło mu szybciej bić. Ostatni raz rozmawiał z przedstawicielem agencji siedemnaście lat temu. Mężczyzna wręczył mu kopertę, mówiąc, że zawiera list od jego biologicznej matki. Sutton odparł, że nie interesuje go „ta osoba”. Skoro oddała go do adopcji, nie chce mieć z nią do czynienia.
– Nie zamierzam nawiązywać żadnych relacji z moją biologiczną matką.
– Czyli zna pan jej tożsamość? – spytał Gerard.
– Nie. – Brązowa koperta leżała nietknięta w sejfie za obrazem nad jego głową. – Nigdy nie chciałem poznać okoliczności swoich narodzin.
– To mamy problem. Bo jest pan beneficjentem funduszu powierniczego, który utworzył pański ojciec biologiczny. Ma pan udziały w dużej firmie; pełną kontrolę uzyska pan w dniu swoich trzydziestych piątych urodzin, czyli jutro lub pojutrze, tak?
Skinąwszy głową, Sutton znów potarł twarz.
– Mój biologiczny ojciec miał jakiś majątek? I mnie uczynił spadkobiercą?
Popatrzył na półkę nad biurkiem zastawioną książkami. Był pisarzem, autorem wielu bestsellerów oraz współwłaścicielem przynoszącej zyski firmy inwestycyjnej.
– Nie jestem zainteresowany. – Sutton skrzyżował ręce na piersi. – Proszę przekazać, żeby kogoś innego uczynił swoim spadkobiercą.
– Niestety, to niemożliwe – odrzekł Cummings. – Ojciec zmarł wkrótce po pana narodzinach. Zarządzamy tym funduszem od trzydziestu pięciu lat.
Sutton wzruszył ramionami. Swoich rodziców adopcyjnych opłakiwał latami, natomiast nie czuł żalu z powodu śmierci obcego człowieka, który nie żył od ponad trzech dekad.
– To wasz problem. Nie prosiłem o spadek. Dajcie go innym członkom rodziny.
– Pański ojciec zastrzegł, że fundusz nie może trafić w ręce jego krewnych.
– To niech trafi do żony, kochanki, przyjaciela.
Gerard potrząsnął głową.
– To też niemożliwe. Osoba, z którą był pański ojciec, zmarła kilka lat temu.
– Nie chcę tego spadku. – Sutton zacisnął palce na grzbiecie nosa.
– Przykro mi, ale tylko przyjmując spadek, może się pan go pozbyć. Mając kontrolę nad majątkiem, zrobi pan, co pan zechce. Może pan całość przekazać na cele charytatywne.
– Świetnie, tak zrobię. Niech panowie przygotują umowę.
– Pański ojciec…
– Mój ojciec oraz moja matka zginęli pięć lat temu w wypadku samochodowym.
– Pański ojciec biologiczny dopiero po fakcie dowiedział się o pana adopcji. Umowa, jaką pana matka zawarła z agencją adopcyjną, uniemożliwiała mu zdobycie jakichkolwiek informacji. Podejmował starania, żeby pana odszukać, ale bez powodzenia.
Sutton poruszył się niespokojnie na krześle.
– Kiedy przejmie pan kontrolę nad funduszem – kontynuował Gerard – zrobi pan z aktywami cokolwiek sobie zażyczy, ale…
Zawsze jest jakieś „ale”, pomyślał Sutton.
– …są dwa warunki: musi pan spędzić dwa kolejne miesiące w Portland w stanie Maine, mieszkając w pewnym konkretnym pensjonacie, oraz uczestniczyć w balu walentynkowym organizowanym przez Ryder International.
Serio?
– Jeżeli spełni pan te warunki, będzie pan mógł sprzedać udziały czy rozdać majątek wszystkim oprócz brata spadkodawcy. W przeciwnym razie nie będzie pan mógł nic zrobić z odziedziczonym majątkiem przez następnych piętnaście lat.
– Zaraz… Mam przez dwa miesiące mieszkać w Portland i pójść na bal? Potem mogę zrobić, co zechcę z pieniędzmi? To szaleństwo.
– Tak, zgadza się. Ale musi pan zamieszkać w Rossi.

Portland, Maine

Przyjechał…
Lowrie Lewis zaparkowała dziesięcioletniego sedana obok drogiego SUV-a. Nie wiedziała, czym sobie zasłużyła na to, by przez dwa miesiące obsługiwać tylko jednego gościa. Jedno śniadanie, jeden komplet pościeli, jedno małe pranie… W dodatku Anglik wydał bajońską sumę, żeby mieć cały pensjonat do własnej dyspozycji.
Sutton Marchant przyjechał wcześniej, niż się spodziewała. Szkoda. Chciała go powitać, oprowadzić po pensjonacie. Paddy przypuszczalnie tylko wręczył mu klucz i wskazał schody.
Jej stryjeczny dziadek Carlo, pierwotny właściciel Rossi, był znacznie lepszym gospodarzem. Na pewno postawiłby wazonik z różą na tacy, obok kawę z ciastkiem, i w ciągu pół godziny od przyjazdu gościa poznałby historię jego życia. Ona, Lowrie, nie była przesadnie rozmowna, ale wiedziała, co należy zrobić, by gość poczuł się jak w domu. Paddy niestety nie.
Uśmiechnęła się, patrząc na dwupiętrowy lawendowy budynek przycupnięty na skraju niedużego klifu. Fale w zatoce Casco rozbijały się o głazy, zalewając maleńką plażę. Cały parter domu otoczony był werandą, na piętrze trzy pokoje miały spore balkony. Czarne okiennice ładnie kontrastowały z lawendowymi ścianami, a latem ogród tonął w bogactwie barw.
W środku dom był równie zachwycający co z zewnątrz; znajdowały się w nim wygodne meble, wspaniałe dzieła sztuki, przedmioty kolekcjonerskie.
Lowrie westchnęła. Pensjonat był jej domem, ale również miejscem pracy. Zatrzaskując drzwi auta, zerknęła w górę. Mężczyzna w ciemnych dżinsach, bluzie z kapturem i puchowej kamizelce wyszedł na werandę. Przez chwilę obserwowała jego profil, starając się zignorować szybsze bicie serca.
Męski. Zdecydowanie męski. I seksowny. Wysoki, z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w ramionach. Lat trzydzieści kilka. Nos długi, włosy brązowe, potargane. Mocna szczęka pokryta kilkudniowym zarostem. Sylwetka sportowa, twarz inteligenta. Hm, sprawiał wrażenie nieco zagubionego i trochę smutnego. Czyżby…
Nie! Sutton Marchant był gościem, a ona nie szukała mężczyzny. Otworzyła tylne drzwi samochodu i wyjęła synka z fotelika. Ma syna, ma pracę, którą kocha, babkę i ciotkę, które mieszkały przy tej samej ulicy, oraz Paddy’ego. Minął rok, odkąd Rex ją zostawił, a sześć, odkąd porzuciła Nowy Jork, matkę oraz ówczesnego narzeczonego. Wciąż nie doszła do siebie po tamtych przeżyciach.

Powinien zabić Maribeth. Owszem, była śliczna i zabawna, ale czy potrzebna? Chyba nie. Najwyższy czas się jej pozbyć…
Słysząc powtarzające się pstryknięcia, Sutton zamrugał. Ujrzał przed sobą nie tylko palce, ale i twarz swojej siostry, która była jego asystentką. Przyszło mu do głowy, że Maribeth przypomina z wyglądu Theę. Obie były szczupłymi blondynkami o długich włosach i zielonych oczach. W przeciwieństwie do Thei, Maribeth była wolnym duchem. Może zatrzyma ją jeszcze przez dwa lub trzy rozdziały. Może…
Thea uszczypnęła go. Podskoczył.
– Nie znoszę, jak to robisz – mruknął.
– A ja nie znoszę, jak mnie nie słuchasz.
Odchylił się w fotelu i położył nogi na brzegu biurka. Thea siedziała naprzeciwko niego, przeglądając iPada.
Powiódł wzrokiem po swoim nowym gabinecie sąsiadującym z sypialnią. Na podłodze stały cztery nierozpakowane pudła zawierające książki, notesy, zapiski, słowniki. Wiele by dał, by rzeczy same wskoczyły na regał za biurkiem.
Albo żeby Thea została jeszcze kilka dni i zaprowadziła porządek. Ale ona musiała wracać do Londynu. Poprzednią noc spędzili w Nowym Jorku, zjedli kolację w ulubionej restauracji Thei, a dziś rano przylecieli do Portland. Wynajętym jaguarem dotarli do Rossi. Uroczy pensjonat znajdował się w malowniczym miejscu, tuż nad wodą, niedaleko centrum miasta.
Zgodnie z ustaleniami Sutton zarezerwował apartament na dwa miesiące. Thea jednak poprosiła właściciela Rossi, by w tym czasie nie przyjmował więcej gości; oczywiście zrekompensowała mu utracone przychody.
Tak więc Sutton miał cały pensjonat dla siebie.
– Śniadanie masz wliczone w cenę. Natomiast lunch czy kolację musisz zamówić. Ale z wyprzedzeniem, Sutt, a nie w ostatniej chwili, kiedy ci w brzuchu zaburczy. – Rozejrzała się. – Okej, wszystko gotowe, komputer, drukarka, łączność z internetem.
Świetnie. Natychmiast po wyjeździe siostry przystąpi do pracy. Choć niewykluczone, że przesunie biurko, bo widok z okna na plażę, skały i morze za bardzo rozpraszał. Za to jogging po nabrzeżu… nie mógł się tego doczekać.
– Jutro o trzeciej masz wideorozmowę z redaktorem – rzekła Thea, spoglądając w tablet.
Była fantastyczną asystentką; często miał ochotę ją udusić, ale wiedział, że bez niej sobie nie poradzi. Prowadziła jego stronę internetową, pilnowała poczty, zamieszczała wpisy w jego mediach społecznościowych, umawiała jego spotkania autorskie i wystąpienia na konferencjach, innymi słowy trzymała rękę na pulsie.
– Przypomnę ci esemesem. – Zmarszczyła czoło. – Sutt, jeszcze nie jest za późno; możesz wrócić do Londynu. Portland to nie Nowy Jork czy Los Angeles.
Myśli, że on tu zdechnie na prowincji? Kochał Theę, ale niekiedy za bardzo marudziła.
– Fundacja potrzebuje zastrzyku gotówki.
– A ja, Sutt, potrzebuję ciebie.
Widział błysk w oczach siostry i smutek na jej twarzy. I nagle zrozumiał, co ją niepokoi. Wstał i ją przytulił.
– Boisz się, że zaprzyjaźnię się z Ryder-White’ami?
– Nie, no skąd!
Nie brzmiała przekonująco.
– Słońce, ty jesteś moją rodziną. Ty, twoje dzieciaki i ten palant, którego nazywasz swoim mężem.
– A ty swoim najlepszym przyjacielem.
Zignorował jej słowa.
– Nigdy nie interesowałem się moją biologiczną rodziną. Mamę i ojca zawsze uważałem za swoich prawdziwych rodziców, a ciebie za prawdziwą siostrę. Nie obchodzą mnie Ryder-White’owie.
Ależ w młodości był kretynem. Gdyby mógł cofnąć czas, sam siebie sprałby na kwaśne jabłko. Odsuwając się od rodziny wiele lat przed śmiercią matki i ojca sprawił, że Thea zaczęła wątpić w jego miłość i lojalność.
Pociągając nosem, przytuliła się do jego piersi.
– Posłuchaj. Ten spadek przypadnie mi w udziale, czy tego chcę czy nie. Nie potrzebuję pieniędzy, ale fundacji się przydadzą. Żeby je otrzymać, muszę spełnić dwa warunki: mieszkać tu przez dwa miesiące i wybrać się na głupi bal.
– Moglibyśmy zbudować kolejny dom dziecka. Nawet dwa. – W głosie Thei pojawiła się nuta podniecenia. – Moglibyśmy też przyznać więcej stypendiów.
– I dlatego zostanę. Zrobię to dla fundacji, dla mamy i ojca. Tego by oczekiwali. – Oparł brodę na głowie siostry.
– Nonsens! Byliby z ciebie dumni i wspieraliby cię, ale niczego by nie oczekiwali. – Westchnęła. – Stale mówili, że masz prawo poznać rodziców biologicznych.
Byli zaskoczeni jego reakcją, gdy poinformował ich, że nie ma zamiaru szukać ludzi, którzy go poczęli. Zaczęli mu tłumaczyć, że zawsze będą go kochać i wspierać. Trwało to tak długo, że prawie uznał, iż chcą się go pozbyć.
Uczucie straty, żalu i odrzucenia przez biologicznych rodziców nadal w nim tkwiło. Czasem się zastanawiał, czy Marchantowie nie żałowali decyzji o adopcji, zwłaszcza że parę lat później urodziła im się Thea. Przeczesał ręką włosy. Starał się o tym nie myśleć, ale nie zawsze mu się udawało.
Z rodzicami adopcyjnymi pogodził się kilka lat przed ich śmiercią. I byłby szczęśliwy, do końca swoich dni żyjąc bez wiedzy o tym, kto go spłodził i dlaczego oddał do adopcji.
Tożsamość ojca biologicznego poznał wbrew swojej woli, nie zamierzał jednak nikomu mówić, że jest synem Benjamina Ryder-White’a i bratankiem Calluma Ryder-White’a. Nie chciał należeć do tej znanej bogatej rodziny. Chciał tylko forsę Bena. Dla osieroconych dzieciaków, których nikt nie adoptował.
Czyli musi spędzić dwa miesiące w Portland. Firmę MarchBent zostawił w kompetentnych rękach Sama; szkoda tylko, że ominą go urodziny bliźniaków.
– Wezwę taksówkę. – Thea uwolniła się z objęć brata.
– Odwiozę cię na lotnisko. – Kluczyki do jaguara leżały na biurku. Zgarnął je do kieszeni.
– Daj mi dziesięć minut. Muszę wykonać kilka telefonów.
Thea skierowała się do drzwi. Nacisnąwszy klamkę, odskoczyła z krzykiem. Sutton rzucił się jej na ratunek. I oniemiał na widok szczupłej kobiety, która stała z uniesioną ręką, jakby zamierzała zapukać.
Miała twarz w kształcie serca, gładką skórę, usta stworzone do pocałunków. Włosy ciemne, kasztanowe, zaczesane do tyłu, śliczne uszy, wyraźne kości policzkowe. A oczy… w kolorze Morza Karaibskiego w piękny słoneczny dzień. Turkusowe. Długie czarne rzęsy i idealnie ukształtowane brwi podkreślały ich niezwykłą barwę. Do tego długie nogi, wąska talia i cudowne…
– Przepraszam za krzyk. Przestraszyłam się – powiedziała Thea.
Kobieta uśmiechnęła się, ukazując rząd białych zębów.
– To moja wina… Przepraszam, sądziłam, że pan Marchant będzie sam, ale oczywiście…
– Nie, nie, ja wyjeżdżam. – Thea cofnęła się w głąb pokoju. – Jestem Thea. Thea Marchant-Bentley, a to mój brat Sutton Marchant.
Kobieta nie zareagowała na dźwięk jego nazwiska. Najwyraźniej nic jej nie mówiło.
– Miło mi. Lowrie Lewis; prowadzę ten pensjonat.
Sutton zmarszczył czoło.
– Myślałem, że to Paddy jest szefem?
– Jest właścicielem, ale to ja zarządzam biznesem. – Lowrie rozejrzała się po apartamencie. – Potrzebuje pan pomocy? – spytała, wskazując na kartony.
– Lepiej niczego nie dotykaj. Brat ma swój, jak to nazywa, „system”.
– Owszem, mam – mruknął Sutton.
– A ten system polega na tym – kontynuowała Thea – że najpierw sam wszystko rozkłada, potem prosi o pomoc, następnie krytykuje to, co zrobiłaś, i znów ustawia wszystko po swojemu.
Sutton skrzywił się. Opisała go tak, jakby zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Lowrie napotkała jego spojrzenie i uśmiechnęła się, a jemu dreszcz przebiegł po krzyżu. Psiakość, marzył o tym, by zaciągnąć ją do sypialni, a siostrę wyrzucić za drzwi.
Szlag! Tylko tego mu trzeba.
– Na którą przygotować śniadanie, panie Marchant? I o której przyjść, żeby posłać łóżko i posprzątać?
Milczał. Nie mógł się skupić. Na szczęście Thea zabrała głos.
– Po pierwsze, zwracaj się do niego po imieniu – rzekła. – A po drugie, mój brat jest pisarzem; pracuje i śpi w dziwnych godzinach, więc lepiej niczego nie planować. Ale błagam: jeśli przez kilka dni nie wyjdzie z pokoju, sprawdź, czy nadal żyje, okej?
– Bardzo śmieszne. – Sutton łypnął na siostrę. – To się zdarzyło tylko raz.
– I raz wystarczy. – Thea pogroziła mu palcem. – Nie siedź całymi dniami przy biurku. Rób przerwy, wychodź na spacer.
Uprawiał jogging, biegał dwadzieścia pięć kilometrów dziennie. Co kilka godzin wstawał i się rozciągał. Często wykonywał ćwiczenia jogi, których nauczyła go dawna kochanka. Nie był leniwcem, ale Thea lubiła zrzędzić i się o niego troszczyć.
– Miałaś gdzieś zadzwonić – przypomniał jej.
– Faktycznie. Miło było cię poznać, Lowrie.
Lowrie popatrzyła na bałagan i pokręciła głową.
– Za dzień czy dwa wszystko uporządkuję – zapewnił ją Sutton. Nagle zamilkł. Dlaczego się tłumaczy? Wynajął cały pensjonat, zapłacił niemało, może – jeśli najdzie go ochota – wszędzie porozkładać swoje notatki. Z drugiej strony bardzo nie chciał, by ta ślicznotka wzięła go za flejtucha.
– Kolacja?
Och, tak, chętnie przyjąłby jej zaproszenie, ale musiał odwieźć Theę na lotnisko.
– Może kiedy indziej? Bo muszę odwieźć siostrę.
– Ojej, przepraszam. Chodziło mi o to, czy przygotować panu dziś kolację. Bo z lunchem i kolacją muszę wcześniej wiedzieć…
Cholera! Sutton z wysiłkiem zachował neutralny wyraz twarzy.
– Źle się zrozumieliśmy, moja wina. Zjem coś w mieście. A ile czasu wcześniej powinienem informować…
– Jeśli będzie pan chciał trzydaniowy posiłek, to rano. Jeśli wystarczy panu kanapka z grillowanym serem, to pół godziny. – Spojrzała na zegarek. – Muszę iść. Proszę dać mi znać, gdyby pan czegokolwiek potrzebował.
– Oczywiście. A czy mogłabyś mi mówić po imieniu?
Lowrie skinęła głową.
– Jasne. – Ruszyła do wyjścia. – A, jeszcze jedno…
Czekał zaintrygowany.
– Mam roczne dziecko. Synka. Akurat ząbkuje, więc czasem płacze. – Wskazała na sufit. – Mieszkam nad tobą, na poddaszu. Gdyby przeszkadzał ci płacz albo tupanie, zadzwoń; zejdę wtedy z małym na dół. Mój numer jest w broszurze, która leży w szufladzie biurka.
Sen miał mocny, a kiedy pracował, żadne hałasy do niego nie docierały.
– W porządku.
Lowrie skręciła w stronę schodów. Korciło go, by pobiec za nią, ale się pohamował; już raz się dziś wygłupił. Poza tym miała dziecko. Słowem nie wspomniała o ojcu dziecka, ale nawet gdyby samotnie wychowywała syna, to on, Sutton, nie umawiał się na randki, nie sypiał i nie romansował z dzieciatymi laskami…

Yvonne Lindsay – Kochałem tylko ciebie
Drum bardzo długo dotrzymywał złożonej przyjacielowi obietnicy, że nie będzie romansował z jego siostrą Cin. Nie spotykał się więc z nią, mimo że bardzo tego pragnął. W końcu Cin wyjechała do Los Angeles i wyszła za mąż, on zaczął robić karierę w rodzinnym Blossom Springs. Gdy po rozwodzie Cin wróciła do ich miasteczka, na prośbę brata dał jej pracę w swojej firmie. Ale fascynowała go jak dawniej i wiedział, że nie będzie w stanie dłużej walczyć z pożądaniem...
Joss Wood – Poczujesz się jak w raju
Lowrie Lewis, niegdyś znana malarka, prowadzi pensjonat nad zatoką w Portland. Zgłasza się do niej nietypowy gość: Sutton Marchant, pisarz i ekspert finansowy z Londynu, który wynajmuje cały pensjonat na dwa miesiące. Lowrie nie może oderwać od niego oczu i nie ukrywa tego. Sutton unika związków, ale zafascynowany Lowrie obiecuje jej, że podczas nocy z nim poczuje się jak w raju...

Książęce zaręczyny

Annie West

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1212

ISBN: 9788383423913

Premiera: 11-01-2024

Fragment książki

– Królewna Eva z Tarentii. – Głos szambelana poniósł się nad głowami arystokratów zebranych w przedsionku sali balowej. Kilkaset głów obróciło się i wbiło wzrok w jej brązowe, wysoko upięte włosy, kolczyki z szafirami i granatową suknię balową. Eva jak zawsze odczuła ich spojrzenia jak setki maleńkich ukłuć szpilką, ale w wieku dwudziestu czterech lat potrafiła już całkiem nieźle znosić zainteresowanie publiki. Poza tym istniała tylko jedna osoba, której opinia ją obchodziła.
Był tam, rozmawiał z blondynką w srebrnej cekinowej sukni. Słysząc słowa szambelana, podniósł głowę i spojrzał na nią ponad tłumem.
Serce Evy zabiło szybciej. Nawet z daleka Paul działał na nią w ten sposób. Było tak od zawsze, odkąd w wieku piętnastu lat po raz pierwszy zobaczyła go podczas gry w polo, charyzmatycznego i przystojnego. Po meczu jej brat Leo przedstawił ich sobie i Eva oszalała na jego punkcie. Ponieważ książę Paul nie uważał rozmawiania z młodszą siostrą kolegi za coś poniżej swojej godności. Ponieważ zdawał się nie zauważać jej aparatu na zębach ani młodzieńczego trądziku. Był dla niej miły i przyjazny, mimo że ona ledwo dukała.
Kochała się w nim po dziś dzień.
Zeszła po schodach z wystudiowaną gracją, wysoko unosząc podbródek. Z uśmiechem przywitała się z premierem kraju, który zapytał, jak minęła jej podróż. Jako że lot z Tarentii w północnej Europie na śródziemnomorską wyspę St Ancillę trwał zaledwie dwie godziny, pytanie było czystą formalnością. Mimo to Eva poczuła, że nieco się odpręża. Po czterech latach regularnych wizyt na St Ancilli ona i premier stali się dobrymi znajomymi.
– A oto Jego Wysokość. – Premier odwrócił się i z szacunkiem skłonił głowę.
Mięśnie policzków Evy napięły się, gdy walczyła, by jej uprzejmy uśmiech nie zamienił się w głupkowate szczerzenie zębów. Z walącym sercem czekała, aż Paul do niej podejdzie. Zadarła głowę, by spojrzeć mu w oczy, i mimowolnie westchnęła z rezygnacją.
Czego ona się właściwie spodziewała? Że rozłąka zmiękczyła jego serce? Że zaczął coś do niej czuć?
Jej serce przepełniło gorzkie rozczarowanie.
Paul obdarzył ją tym samym uprzejmym uśmiechem, co chwilę wcześniej premiera. Tym samym, z którym słuchał blondynki odzianej w srebro.
Eva zdusiła w sobie zazdrość.
– Witaj, królewno Evo. Jak zwykle wyglądasz olśniewająco. – Paul ujął jej dłoń i podniósł ją do ust. Eva walczyła, żeby zachować neutralny wyraz twarzy.
Był dokładnie taki, jaki powinien być król. Pracowity, uczciwy i oddany swojemu krajowi. Eva kochała w nim to tak samo, jak kochała fizyczność: niesamowite ciemnoniebieskie oczy, wysokie kości policzkowe, ostro zarysowaną szczękę i potężne, muskularne ciało. Nawet sposób, w jaki jego czarne jak węgiel włosy opadały na czoło, zamieniał jej nogi w watę.
Niechętnie cofnęła dłoń, świadoma, że gdyby Paul przesunął rękę nieco wyżej, poczułby szaleńczy puls na jej nadgarstku. Zauważyła błysk w jego oczach. Irytacja? Zaskoczenie? Cokolwiek to było, zniknęło, zanim zdążyła to rozpoznać. Członków rodzin królewskich uczono chować, a nie okazywać emocje.
– Dziękuję, Paul – odparła i dygnęła z gracją. Miała ochotę powiedzieć, że on też wygląda świetnie. Czarno-granatowo-złoty galowy mundur podkreślał jego potężną sylwetkę. Palce aż ją mrowiły, żeby dotknąć jego twardej, szerokiej piersi.
– Czy lot minął ci przyjemnie, mimo opóźnienia? – W jego głosie było jakieś napięcie. Teraz, z bliska, Eva widziała, że jego uśmiech nie sięga oczu.
– Tak, lot był w porządku. Usterka mechaniczna zatrzymała nas na lotnisku, ale później obyło się bez przygód.
Paul skinął głową.
– Najważniejsze, że dotarłaś bezpiecznie.
Im dłużej Eva na niego patrzyła, tym bardziej upewniała się we wrażeniu, że coś jest nie tak. Oczywiście Paul nie zwierzyłby jej się ze swoich problemów, jakiekolwiek by one nie były. Nie łączyła ich tego rodzaju relacja.
– A zatem zapraszam. – Paul podał jej ramię i po chwili wahania Eva otoczyła je swoją małą dłonią. Ciepło natychmiast rozeszło się po jej ciele. Jedyną jej pociechą było to, że się nie rumieniła. Ludzie dookoła nich nie mieli pojęcia o gwałtownej reakcji jej ciała na jego dotyk.
Ruszyli w stronę sali balowej. Goście rozstępywali się przed nimi; mężczyźni kłaniali się, a kobiety dygały nisko. Eva zauważyła, że wiele z nich podąża za Paulem tęsknym wzrokiem. Para gigantycznych złotych drzwi otworzyła się przed nimi i światło z rzędu żyrandoli na moment oślepiło Evę. Ale weszła do pomieszczenia z wysoko uniesioną głową, tak jak ją nauczono.
Paul zaprowadził ją na sam środek sali, pod największy i najjaśniejszy żyrandol. W jaskrawym świetle Eva dotrzegła drobne zmarszczki wokół jego ust, których nie było tam sześć miesięcy wcześniej. Pod wpływem impulsu uścisnęła jego dłoń.
– Paul, czy wszystko…?
– Bal zostanie otwarty – zaczął donośnie szambelan – przez Jego Wysokość króla St Ancilli Paula i jego narzeczoną, królewnę Evę z Tarentii.
Eva wiedziała, że wszyscy patrzą na nią, ale po raz pierwszy w życiu jej to nie obchodziło. Pochyliła się do mężczyzny przed sobą, pewna, że coś jest nie tak.
– Co się stało? – szepnęła.
Paul szerzej otworzył oczy, jakby zaskoczony, że zauważyła.
– Nie teraz, Evo. Nie tutaj. Później.
A potem król Paul, mężczyzna, któremu została obiecana przed czterema laty, ujął jej dłoń i położył drugą na jej plecach. Ciepło rozeszło się wszędzie tam, gdzie jej dotknął, i Eva zesztywniała, walcząc, żeby nie zareagować.
Rozbrzmiały pierwsze takty muzyki i Paul porwał ją do walca z gracją naturalnego atlety i ciepłem robota.

Paul zatańczył ostatni taniec tego wieczoru z Karen Villiers, prezeską firmy IT, którą nakłonił do wybrania stolicy St Ancilli na swoją siedzibę. Skusił ją ulgami podatkowymi ustanowionymi specjalnie po to, by St Ancilla wydawała się dobrym wyborem dla dużych biznesów. Ale teraz wydawało się, że to nie ulgi podatkowe uznała za pociągające, ale jego.
Paul pilnował, żeby nie dotykać zmysłowego ciała Karen. Bez wątpienia była bardzo atrakcyjna; nie umknęło jego uwadze to, jak minimalistyczna srebrna suknia podkreśla jej niesamowite kształty. Ale on nie szukał romansu. Miał narzeczoną! Tu, na tym balu.
Sama myśl o Evie sprawiła, że tępy, pulsujący ból w jego czaszce przybrał na sile. To był długi dzień, który nie mógł się skończyć, póki nie porozmawia ze swoją narzeczoną. Nieważne, jak bardzo nie miał na to ochoty.
Kiedy zobaczył ją na tych schodach, w pierwszej chwili ucieszył się, że ją widzi. Ale to uczucie nie trwało długo. Jej obecność oznaczała nieprzyjemny obowiązek, nawet jeśli wiedział, że tak będzie najlepiej.
Musiał pamiętać o sposobie, w jaki na niego reagowała – czy też nie reagowała. Jako nastolatka była nieśmiała, ale entuzjastyczna, ale jako dorosła stała się chłodna i odległa. Tak bardzo, że zastanawiał się, dlaczego właściwie zgodziła się na ich zaręczyny. Ale oczywiście znał odpowiedź na to pytanie. Zostało zaaranżowane przez ich rodziców, a jej nie pozostawiono wiele wyboru. Nic dziwnego, że wolała się dystansować.
W odróżnieniu od kobiety w jego ramionach.
Przez moment Paul zastanawiał się, jak by to było, przyjąć jej oczywiste zaproszenie. Ale zaraz zdusił tę myśl. Honor nie pozwalał mu uprawiać seksu z inną kobietą, kiedy był zaręczony. Nawet jeśli najbardziej intymną rzeczą, jaką zrobił ze swoją narzeczoną, było pocałowanie jej ręki.
Czy to dziwne, że czuł się podminowany? Był wiecznie rozdarty między niemal niemożliwymi do rozwiązania problemami St Ancilli, a koniecznością utrzymania iluzji, że wszystko tu jest w porządku, jednocześnie dusząc swoje naturalne męskie potrzeby. Po czterech latach napięcia czuł, że nie wytrzyma tak dłużej.
Kiedy muzyka ucichła, poszukał wzrokiem Evy. Tam była, tańczyła ze słynnym reżyserem filmowym, który szukał tu plenerów do nakręcenia swojego następnego filmu. Właśnie śmiał się z czegoś, co Eva powiedziała, i na widok jej uśmiechu Paul poczuł ukłucie w piersi. Czym go rozbawiła? Dlaczego z nim tak nie żartowała?
– Zastanawiałam się, czy po balu nie przenieść się do tego modnego klubu w mieście – powiedziała Karen swoim aksamitnym głosem. – Jest szansa, że zobaczę tam Waszą Wysokość?
Paul widział zaproszenie w uśmiechu Karen. Nie tylko do klubu, ale do czegoś dużo bardziej intymnego.
– Obawiam się, że nie. Mam dzisiaj jeszcze kilka spraw, które wymagają mojej uwagi. – Spojrzał na swoją narzeczoną, nadal pochłoniętą rozmową ze swoim partnerem, choć muzyka już się skończyła.
– Ach, oczywiście. Zapomniałam, że królewna Eva tu jest.
Naprawdę sądziła, że pod nieobecność swojej królewny Paul był otwarty na romanse? Co z oczu, to z serca?
Nagle stracił wszelkie zainteresowanie panią Villiers.
Może i Eva za nim nie przepadała, ale rozumieli się nawzajem i mieli te same wartości, to samo poczucie obowiązku. Jego kręgosłup moralny mógł zaskakiwać, biorąc pod uwagę, jaki przykład dostał od ojca. Ale to właśnie za jego przyczyną Paul poszedł w przeciwną stronę, wybierając honor ponad osobiste korzyści.
Zdał sobie sprawę, że marszczy brwi, i uśmiechnął się uprzejmie.
– Dziękuję za zaproszenie. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. A teraz przepraszam, ale muszę już iść.
Znalazł Evę na tarasie, nieruchomą jak jeden z posągów. Przypomniał sobie jej dziwne zachowanie przed balem i zastanowił się, czy odgadła jego dyskomfort. To byłoby coś nowego. Nigdy nie zbliżyli się do siebie na tyle, by dzielić się swoimi osobistymi sprawami.
Wziął głęboki oddech.
– Co powiesz na drinka, Evo? To był długi wieczór, ale musimy porozmawiać.
Czy wyobraził sobie, że gwałtownie wciągnęła powietrze? Jej piersi na pewno uniosły się pod materiałem sukni.
– Dziękuję. Bardzo chętnie.
Odwróciła się i razem zeszli z tarasu. Po drodze Eva podziękowała szambelanowi i gospodyni za ich wysiłek tego wieczoru. To było coś, co zwykle robił Paul i co dowodziło, jak łatwo Eva wpasowała się w jego świat. W teorii była perfekcyjnym materiałem na żonę. Na pewno wspierałaby go pod każdym możliwym względem, dzieląc jego brzemię z wyrozumiałością i oddaniem.
Spojrzał na jej blade ramiona i smukłą szyję. Nagle odkrył, że patrzy na nią jak na kobietę, a nie na towarzyszkę niewoli w dynastycznym małżeństwie, o które żadne z nich nie prosiło. A potem zerknęła na niego. Zauważyła, że jej się przygląda, i jej łaskawy uśmiech zniknął.
Jedno było pewne: Eva go nie pożądała. Czasem zastanawiał się, czy w ogóle go szanuje. Czyżby sądziła, że został ulepiony z tej samej gliny, co jego ojciec?
Kiedy już znaleźli się w jego gabinecie, wskazał jej kanapę, a sam podszedł do barku.
– Czego się napijesz? – zapytał, otwierając karafkę.
– Whisky będzie w porządku, dziękuję. Z kropelką wody.
Paul ze zdziwieniem spojrzał na swoją narzeczoną.
– Whisky? – Nigdy nie widział, żeby piła coś mocniejszego niż kieliszek wina do obiadu.
Eva wzruszyła ramionami, ponownie zwracając jego uwagę na swoją perłową skórę. Zsunięta z ramion suknia nie odsłaniała tyle co ta, w której wystąpiła Karen Villiers, ale Paul i tak poczuł ostry dreszcz pożądania.
Dzisiaj jej aura niedostępności była podszyta czymś innym. Czymś głęboko kobiecym i pociągającym.
Cztery lata celibatu. To na pewno to.
Z trudem oderwał od niej wzrok i obrócił się, by nalać dwie duże szklanki whisky. Powiedział sobie, że zrobi to tak bezpośrednio, jak to możliwe. Ale musiał stąpać ostrożnie, by nie zamienić rozsądnego rozwiązania w dyplomatyczny koszmar.
Eva ostrożnie przyjęła od niego drinka, uważając, by nie dotknąć palcami jego palców. Paul mimowolnie zacisnął zęby. Jakby potrzebował przypomnienia, że sama nigdy by go nie wybrała! Może i nie powiedziała tego na głos, ale jej ciało mówiło samo za siebie.
Jak planowała przeżyć noc poślubną? Zamknąć oczy i myśleć o Tarentii?
Odwrócił się i podszedł do okna. Wzdłuż ogrodzenia pałacowych ogrodów umieszczono małe latarnie. Wyglądało to biednie w porównaniu z czasami jego ojca, gdy ogrody co noc były skąpane w blasku tysięcy świateł, marnujących cenną energię.
– Paul, o co chodzi? Powiedziałeś, że chcesz mi coś wyjaśnić… Czy wszystko w porządku?
Paul obrócił się na pięcie, zdziwiony nutą troski w głosie Evy. Może ją sobie wyobraził?
– Nic mi nie jest. – Napił się swojej whisky. – Ale mamy coś ważnego do przedyskutowania.
Teraz, kiedy już przyszło co do czego, to okazało się trudniejsze, niż sądził. Ale wciąż uważał, że postępuje słusznie.
Zdał sobie sprawę, jak bardzo jest tym zmęczony. Zmęczony zaspokajaniem oczekiwań innych ludzi: narodu, jego rodziny i wierzycieli jego ojca. Przez cztery lata dwoił się i troił, osiągając rzeczy, których nigdy nie uznałby za możliwe, wyrywając sukces ze szczęk porażki. Jego ojciec, który zmarł na zawał pół roku po abdykacji, nie dożył ujrzenia konsekwencji swoich poczynań. Jego matka również nie wróciła do St Ancilli, by wesprzeć syna. Zamiast tego żyła wygodnie na emeryturze w Paryżu.
– Zamieniam się w słuch – odparła Eva, patrząc na niego nieco podejrzliwie.
Paul wziął głęboki oddech i spojrzał jej w oczy.
– Chcę zerwać zaręczyny, Evo. To koniec.

– Koniec? – Eva wpatrywała się w Paula z niedowierzaniem. Nie mógł chyba mówić poważnie?
Ale jego napięta twarz i palce zaciśnięte na kryształowym kieliszku zadawały kłam jej desperackiej nadziei. Wyglądał jak człowiek, który wypełnia nieznośny obowiązek.
– Rzucasz mnie? – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. Odkryła, że nie potrafi oddychać.
– To bardzo emocjonalne słowo, Evo. Nie rzucam cię. Po prostu oddaję ci wolność.
Jej serce waliło tak mocno, że aż dziwne, że Paul go nie słyszał. Ale zdawał się zbyt zajęty swoimi myślami, by zwracać uwagę na jej emocje. Jego twarz była surowa, napięta. Dlaczego? Dlatego, że ośmieliła się zaprotestować?
Paul bardzo poważnie podchodził do swoich obowiązków. Czy ich narzeczeństwo nie było dla niego obowiązkiem? Z pewnością jej nie kochał. Małżeństwo zostało zaaranżowane z przyczyn dynastycznych, ale to chyba oznaczało, że jeszcze trudniej je odwołać?
Wpatrywała się w niego, rozdarta między rozpaczą a tym znajomym uczuciem rozpływania się. Bo nawet teraz był przystojny, ze swoimi ostrymi rysami i potężną sylwetką. Galowy mundur podkreślał jego bicepsy i długie, mocne nogi.
– Evo? Powiedz coś.
Zamrugała i poczuła, jak budzi się w niej nowa emocja. Coś innego niż szok i rozczarowanie. Coś jakby… gniew?
– Mam się tłumaczyć, kiedy nawet nie powiedziałeś mi, co się dzieje? – Śmiało spojrzała mu w twarz. – To ty pierwszy jesteś mi winien wyjaśnienie.
Paul znieruchomiał ze szklanką w połowie drogi do ust. Czyżby oczekiwał się, że posłusznie zaakceptuje jego decyzję? To nie był człowiek, którego znała.
Podniosła swoją szklankę i jednym haustem wypiła połowę. Nienawykła do mocnych alkoholi, z trudem powstrzymała kaszel, gdy czysty ogień spłynął jej po gardle.
– Proszę o wybaczenie. – Paul potarł szyję. – Chciałem z tobą porozmawiać przed balem, ale twój lot się opóźnił.
Eva wytrzeszczyła oczy.
– Jaki miałeś plan? Odesłać mnie do Tarentii jeszcze przed balem?
– Oczywiście, że nie. – Wyprostował się, wyraźnie wzburzony. – Po prostu myślałem, że im szybciej to rozwiążemy, tym lepiej, zwłaszcza dla ciebie. – Potrząsnął głową. – Myślałem, że się ucieszysz.
Ucieszysz?!
Ale oczywiście nie miał pojęcia, co do niego czuła.
Przez całą drogę do St Ancilli Eva zastanawiała się, jak go przekona do ustalenia daty ich długo odwlekanego ślubu. On zaś w tym czasie planował zerwanie zaręczyn.
Cóż za ironia.
Nagle nie potrafiła dłużej wytrzymać jego przeszywającego wzroku. Spuściła wzrok na swoją ciemnogranatową suknię, w tym samym odcieniu, co oczy Paula. Czy podświadomie dlatego ją wybrała?
Zrobiło jej się niedobrze. Czy naprawdę była aż tak żałosna?
Zgarbiła się, czując wszechogarniającą rezygnację.
– Dlaczego po prostu nie wyjaśnisz mi, co się dzieje?

Paul uważnie obserwował Evę. Po raz pierwszy od lat widział jej emocje, tuż pod powierzchnią opanowania. Wyraz jej twarzy, kiedy zażądała wyjaśnienia! Jej oczy przeszywały go na wskroś. Przysiągłby, że go przypaliły.
Ale teraz wydawało się, że uszło z niej powietrze. Zgarbiła się w sposób, który obudził jego opiekuńcze instynkty. Co było absurdalne, oczywiście.
– Wiem, że nie chcesz za mnie wychodzić, Evo. Od początku to wiedziałem.
Eva podniosła wzrok znad szklanki. Jak mógł kiedykolwiek uważać, że jej oczy są nudne? Błyszczały srebrzystym światłem, którego nigdy wcześniej nie zauważył.
– Mów dalej.
Paul podniósł szklankę, odkrył, że jest pusta, i wstał.
– Ja też chętnie napiję się jeszcze jednego. – Eva podała mu swoją szklankę.

Książę Paul od czterech lat jest zaręczony z księżniczką Evą. Ponieważ jednak sądzi, że została przymuszona do tego małżeństwa, zrywa zaręczyny. Ale Eva nie wydaje się uradowana faktem, że zwrócił jej wolność. Oczekuje od niego wyjaśnień, a ich rozmowy przeradzają się w wybuch namiętności, której Paul nigdy by nie podejrzewał. Nie wiedział, że Eva jest w nim od lat zakochana. Teraz żałuje swojej decyzji i chciałby ją cofnąć, ale będzie musiał jakoś przekonać zranioną Evę, że on też ją kocha i naprawdę chce się z nią ożenić…

Na chwilę czy na zawsze

Juliette Hyland

Seria: Medical

Numer w serii: 689

ISBN: 9788383423982

Premiera: 04-01-2024

Fragment książki

Ambitny neurochirurg Asher Parks ma przeprowadzić niezwykle trudną operację i kompletuje zespół złożony z wysokiej klasy specjalistów. Szczególnie zależy mu na doktor Rory Miller, sumiennej anestezjolożce, która jednak nie pali się do współpracy z wybitnym kolegą. Docenia ponadprzeciętne umiejętności Ashera, lecz drażni ją jego nieustanne błaznowanie. Ale gdy Rory szuka osoby towarzyszącej na ślub siostry, Asher składa jej propozycję: ona dołączy do zespołu, a on pójdzie z nią na ślub. Warunki umowy są proste: sześć tygodni, jeden ślub, absolutnie nie wolno się zakochać...

Najcenniejszy dar losu

Susan Wiggs

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 97

ISBN: 9788183424460

Premiera: 11-01-2024

Fragment książki

Helena zdecydowała się na suknię z długim rękawem, by ukryć sińce. Lipcowe słońce prażyło niczym ognie piekielne, a francuskimi batystowymi zasłonami nie poruszał najlżejszy wietrzyk, ale ona i tak zakrywała się od stóp do głów, zgodnie z aktualną modą.
Ostatecznie, tego ludzie oczekiwali od żony senatora. Albo jego byłej żony, pomyślała w przypływie szalonej nadziei. Ale jej nadzieje spełnią się, tylko jeśli odpowiednio rozegra to spotkanie.
Czekała w letnim saloniku, gdzie wysokie lustro nad kominkiem było zakryte czarną, żałobną tkaniną. Mieszkała w pięknym domu na Vandam Square od wielu lat, ale zdenerwowanie zmieszane z lekką paniką wyostrzyło jej zmysły. Patrzyła na wszystkie ozdoby i dzieła sztuki w pomieszczeniu, jakby widziała je po raz pierwszy: włoską gipsową boazerię, miśnieński porcelanowy wazon na stoliku w stylu Sheraton, zegar z pozłacanego brązu na kominku, niemiecka harfa w rogu, seria nudnych, drogich sielankowych pejzaży z jeziorami, lasami i polowaniami na lisy..
Na jednej, pustej prócz tego ścianie, wisiał dziwny nowy obraz, który wybrała przed rokiem. To była jedyna ozdoba w pokoju, która nie wydawała jej się nudna, jedyna, którą kupiła bez konsultacji z mężem. Obraz nosił tytuł Po Kąpieli, a namalował go mało znany francuski artysta o nazwisku Hilaire German Edgar Degas. W odróżnieniu od sielankowych scenek zdobiących korytarze wielkiej rezydencji, ten konkretny obraz przedstawiał zdecydowanie niepiękną kobietę, wycierającą ręcznikiem swoje obfite ciało. Większość gości była nim zszokowana, ale Helenę interesował i ekscytował. Dostrzegała coś wyjątkowego w odważnej grze świateł i kolorów. Ten intymny, zmysłowy portret ukazywał kobietę, która czuje się dobrze we własnej skórze. Patrząc na niego, czuła się jak inna osoba. Dlatego właśnie go kochała. Tak bardzo chciałaby być inną osobą – kimś, kimkolwiek innym.
Istniał też inny powód, dla którego kochała ten dziwny, zalany światłem obraz.
Jej mąż go nienawidził.
Zatrzymał go, bo powiedziała mu, że to prezent od Vanderbiltów. Skłamała, ale było to najbardziej niewinne z kłamstw, jakimi karmiła go w czasie trwania ich dziewięcioletniego małżeństwa.
Przez otwarte okno dobiegł ją brzęk końskiej uprzęży. Drgnęła, choć przecież spodziewała się wizyty. Na korytarzu zabrzmiały kroki lokaja, Archiego Soamesa. Helena podeszła do okna osłoniętego półprzezroczystymi firankami. Zwiewny materiał pachniał gorącem, jak świeżo wyprasowane ubranie. Przez firankę stojący przed oknem pojazd wyglądał jak z bajki. Na czarnym, emaliowanym boku odkrytego powozu widniały ozdobny litery obramowujące półkolem stylizowane wschodzące słońce – logo Instytutu Innowacji Zatoki Hudsona. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna, na widok którego Helena na moment zapomniała oddychać.
Instynktownie cofnęła się w głąb pokoju. Ale nie potrafiła oprzeć się obserwowaniu, jak mężczyzna wymienia kilka słów z woźnicą, a potem podchodzi do drzwi frontowych. Miał zielone celuloidowe okulary przeciwsłoneczne, modne wśród cyklistów i woźniców, a jego ubrania były pogniecione, jakby podniósł je rano ze sterty na podłodze.
Zupełnie nie spodziewała się, że po tylu latach jego widok zrobi na niej tak potężne wrażenie. To prawda, czuła gorycz i urazę. Nic zaskakującego, biorąc pod uwagę sposób, w jaki ją potraktował. Ale pod spodem kryło się coś innego, niczym prąd szalejący pod spokojną powierzchnią jeziora. Coś równie zakazanego i niezaprzeczalnego jak pożądanie, które wtedy do niego czuła.
Powstrzymała ochotę, żeby zdjąć całun i przejrzeć się w lustrze nad kominkiem. Wygładziła rękawy czarnej sukni żałobnej, schludnie ściągnięte na nadgarstkach rzędem obsydianowych guzików. Już jako mała dziewczynka wiedziała, że wygląd jest najważniejszy. Tej lekcji po raz pierwszy udzieliła jej surowa niania, ubierająca ją na pogrzeb jej matki.
Czy powinna siedzieć? Nie, tylko pogniecie sobie suknię. Wobec tego stanęła na środku perskiego jedwabnego dywanu, pozując jak posąg. Jako że stała w plamie padającego przez okno ostrego światła, natychmiast zrobiło jej się gorąco. Jej włosy były wysoko upięte, ale i tak kropla potu spłynęła jej po szyi. Przybrała uprzejmy, pogodny wyraz twarzy, nie z wyrachowania, ale z przyzwyczajenia. Nie wolno jej było sprawiać wrażenia nieszczęśliwej. Tego też szybko się nauczyła.
Poza tym jakaś jej część chciała, żeby Michael poczuł na jej widok tę samą nostalgiczną tęsknotę, którą czuła ona.
Archie zamaszyście otworzył drzwi salonu.
– Dżentelmen przyszedł do pani z wizytą. – Głos lokaja był lekko zachrypnięty od letniego przeziębienia, a w sposobie, w jaki wypowiedział słowo „dżentelmen”, pobrzmiewał sceptycyzm.
– Oczywiście. Dziękuję.
Lokaj ulotnił się i chwilę później jej gość wszedł do salonu. Bez słowa zdjął ciemne okulary. Jego oczy były nawet bardziej niebieskie, niż zapamiętała. Wyrażały wszystko to, czego Helena mogła się spodziewać: ciekawość, podziw, nieufność i może nieco żalu.
Przed długą chwilę wpatrywali się w siebie, nic nie mówiąc. Powietrze między nimi było ciężkie od wspomnień.
– Helena. – Wypowiedział jej imię niskim głosem, który rozszedł się po jej skórze niczym pieszczota.
– Dzień dobry, profesorze Rowan – odparła, z rozmysłem używając jego tytułu. – Dziękuję za przybycie. Czy życzy pan sobie coś? – Wskazała rzeźbiony mahoniowy kredens, na którym stał oszroniony dzban lemoniady i srebrna miska kruszonego lodu.
– Tak, poproszę.
Helena nasypała lodu do kryształowego pucharu i dopełniła lemoniadą. Ręce drżały jej z nerwów. Czy popełniła błąd, prosząc go o przybycie? Być może, ale nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić. Niczym królik złapany we wnyki, za wszelką cenę chciała się wydostać. Była gotowa zwrócić się o pomoc do mężczyzny, którego nie planowała nigdy więcej zobaczyć.
Strach trzymał ją w lodowatej garści, ściskał jej pierś, aż nie mogła oddychać. Od jego intensywności kręciło jej się w głowie. Wiedziała, że nie zachowuje się racjonalnie. Musiała naprawdę postradać zmysły, żeby posłać po Michaela Rowana.
Wiedziała, że najprawdopodobniej go nie przekona, ale cóż innego miała począć? Może zachowała się niedelikatnie, tak władczo go wzywając, ale niewiele ją to obchodziło. Lata temu Michael Rowan wykorzystał ją w najgorszy możliwy sposób, a potem odszedł. Nie powinna mieć wyrzutów sumienia, że teraz to ona zamierza go wykorzystać.
Odwróciła się i odkryła, że stoi ledwie kilka centymetrów od niej. Zawstydzona, wcisnęła mu puchar do ręki, rozchlapując lemoniadę.
– Och! Przepraszam…
– Nic się nie stało. – Odstawił puchar na srebrną tacę. Dobry Boże, jak tak niechlujny mężczyzna mógł być jednocześnie tak pociągający? Jego zbyt długie włosy sięgały kilkanaście centymetrów za kołnierz. Powinien się ogolić. Jego ubrania były czystą kompromitacją. A mimo to miał w sobie coś, co nieodmiennie ją fascynowało.
Kiedy walczyła z niechcianymi myślami, on podniósł palce do ust i metodycznie zlizał z nich lemoniadę, z tą swoją bezwstydną zmysłowością, której wolałaby nie pamiętać.
– Przepyszna – skomentował, kiedy Helena odwróciła wzrok. – Choć ośmielę się powiedzieć, że przydałaby się kapka tequili. Pewnie pamiętasz, jak poprawiła nam humor pewnego wieczora dawno temu?
Helena wcisnęła mu lnianą serwetkę. Jak on śmiał to pamiętać? Ale ziarno, które zasiał, już zdążyło zapuścić korzenie. Dawno temu zapoznał ją z ze zdradliwie mocnym trunkiem zwanym tequilą. Rozgrzana i oszołomiona, pozwoliła, żeby…
Helena pogardliwie uniosła podbródek.
– Czy to wciąż jest dla ciebie rozwiązanie problemów? Tequila?
– A czy istnieje lepsze rozwiązanie?
– Być może jestem zbytnią optymistką, ale zakładałam, że z wiekiem zmądrzejesz. – Skrywając się za chłodną wyższością, wyminęła go i podeszła do kominka.
Michael wypił lemoniadę jednym haustem. Helena zauważyła, że jego koszula jest źle zapięta, a na lewej dłoni ma plamy z atramentu. Kamizelka pod jego wytartym na łokciach surdutem była włożona na lewą stronę. Nic się nie zmienił.
A zarazem zmienił się. Wcześniej był onieśmielająco błyskotliwy, nieskruszenie zmysłowy i pociągający w niedbały sposób mężczyzn, którzy ani nie dbali o własną atrakcyjność, ani nawet nie zdawali sobie z niej sprawy. Profesor Michael Rowan wciąż posiadał wszystkie te cechy, ale upływ lat dodał coś jeszcze, coś głębszego i bardziej złożonego.
– No dobrze – powiedziała, zmuszając się, żeby przejść do rzeczy. – Pewnie zastanawiasz się, dlaczego cię zaprosiłam.
– Ach, czyli to było zaproszenie? – Michael wyjął z kieszeni zmiętą kartkę i rozłożył ją. – „Panna Helena Cabot Barnes chciałaby spotkać się z panem we wtorek o godzinie trzeciej po południu.” Twoja sekretarka ma piękne pismo, choć słowa są nieco formalne.
Helena nie chciała, żeby ktokolwiek poznał jej zamiary, a na pewno nie Edith Vickery, która, jak cała reszta służących, była lojalna wobec jej męża. Możliwe, że senator już wiedział o tej wizycie. Spanikowana, zupełnie nie wzięła tego pod uwagę.
– Ale przyszedłeś – przypomniała Michaelowi.
– Moja droga, niepolitycznie byłoby zignorować życzenie żony senatora Barnesa.
Helena nie zdołała powstrzymać sarkastycznego śmiechu.
– Och, daj spokój. Nie mów, że przejmujesz się politycznymi koneksjami.
– Cały mój Instytut funkcjonuje dzięki wsparciu twojego męża. Nie wiedziałaś?
Tym razem to ona była zaskoczona.
– Ach, czyli to tak Troy się ciebie pozbył. Jakie to sprytne z jego strony. – Przebiegłość tego posunięcia zaniepokoiła ją. Dotąd bez skrępowania wykorzystywała arogancję i miałkość charakteru swojego męża. Ale skoro znalazł sposób, by rozdzielić ją z mężczyzną, którego kochała, to musiał rozumieć więcej, niż jej się wydawało.
– Sądzę, że bycie senatorem Stanów Zjednoczonych wymaga pewnej dozy sprytu. Czyż nie zamierza ubiegać się o reelekcję?
– Tak, we wrześniu. – Rewelacje Michaela wciąż nie dawały Helenie spokoju. – Czyli mówisz, że działalność Instytutu jest opłacana przez mojego męża?
– Dokładnie.
– Myślałam, że masz więcej godności osobistej, Michaelu.
– Nie każdy może sobie pozwolić na godność osobistą – odparł, po czym przeniósł uwagę na galerię obrazów na ścianie, jakby stracił zainteresowanie rozmową.
Helena przygryzła wargę, pilnując, żeby niczym się nie zdradzić. To, czego właśnie się dowiedziała, mogło całkiem pokrzyżować jej plany. Założyła, że Michael weźmie jej stronę przeciwko Troyowi, ale jeśli zawdzięczał mu swoją karierę… Zastanowiła się, czy nie popełniła straszliwego błędu. Ale po tym, co dzielili, czyż mógłby jej odmówić?
Zastanowiła się, czy jego wspomnienia są takie same, jak jej, czy też lata rozłąki wyidealizowały przeszłość. Mieszkali wtedy w stolicy kraju. Michael był profesorem na uniwersytecie w Georgetown, a ona córką czcigodnego senatora Franklina Rusha Cabota. Nie widziała przeszkód, żeby zakochać się w biednym naukowcu. Wtedy wierzyła w marzenia i w siłę ludzkiego serca. Dlaczego taka miłość jak ich miałaby być czymś złym?
Dlatego, że była jednostronna. Teraz to wiedziała. Wyznała Michaelowi miłość, a on odtrącił ją i wyjechał, by objąć stanowisko dyrektora Instytutu Innowacji Doliny Hudsona.
Teraz widziała manipulację Troya, który złożył młodemu profesorowi propozycję nie do odrzucenia. To nowe odkrycie sprawiło, że zawahała się. Jej dłonie były mokre od potu, ale zmusiła się, by mówić dalej.
– A zatem – zaczęła tonem pogawędki – rzuciłeś mnie dla dobra nauki. Powiedz mi, czy to było tego warte? Czy wynalazłeś maszynę do latania? Znalazłeś lek na szkarlatynę? Zmieniłeś świat?
Choć Michael stał do niej plecami, widziała, jak jego ramiona sztywnieją, a szyja pokrywa się ciemnym rumieńcem. Powoli odwrócił się do niej.
– Jeśli rozstanie z tobą oszczędziło mi wysłuchiwania takich uwag, to dokonałem właściwego wyboru.
Bez zainteresowania spojrzał na rustykalne obrazy. Potem przeniósł wzrok na sąsiednią ścianę i znieruchomiał, wyraźnie zafascynowany tym, co zobaczył. Na kilka sekund obraz Degasa pochłonął go przez reszty. Spodziewała się, że wyrazi zdziwienie lub zniesmaczenie, ale on ją zaskoczył.
– Interesujący obraz. Nietypowy.
Zignorowała jego uwagę.
– A zatem przehandlowałeś moje serce za bardziej efektywną pompę odśrodkową – prychnęła, mając na myśli najsłynniejszy wynalazek Instytutu. – Ludzkość będzie ci wdzięczna po wieki wieków.
– Czego ty, do diabła, ode mnie chcesz? – warknął. – Czy wezwałaś mnie tu, oczekując, że pokajam się przed tobą i wyznam ci miłość? Że będę błagał o przebaczenie i opowiadał o torturach, które przeżywałem przez ostatnie dziewięć lat, osiem miesięcy, dwadzieścia cztery dni…. – zerknął na zegar na kominku – sześć godzin i osiemnaście minut?
Helena zaniemówiła. Na widok wyrazu jej twarzy Michael zaśmiał się gorzko i zrobił krok w jej stronę.
– Tak, pamiętam. Pamiętam co do sekundy chwilę, w której cię straciłem. Byliśmy na schodach. Pocałowałem cię. Pamiętasz, jak cię pocałowałem? – Bez ostrzeżenia wyciągnął rękę i położył na jej policzku. – Ach, Heleno. Ileż mogliśmy razem osiągnąć…
Niechciane wspomnienia napłynęły do umysłu Heleny. Te usta, te sprytne, pomysłowe ręce… Wspomnienia były ostre jak brzytwa i cięły głęboko. Kiedy się kochali po raz pierwszy, powiedział jej, jak się nazywają wszystkie części jej ciała. Wyjaśnił mechanizmy podniecenia, pokazał rzeczy, od których zatracała się w rozkoszy albo płakała ze wzruszenia. Ale nigdy nie zdradził jej tajemnic swojego serca. Zamiast tego zostawił ją w chwili, w której najbardziej go potrzebowała, i najwyraźniej zamierzał zrobić to ponownie.
– Dlaczego? – zapytała, odsuwając się od niego. – Dlaczego tak dokładnie pamiętasz tamten dzień?
– Wiesz, dlaczego. To był dzień, w którym zrozumiałem, że nigdy nie będę mężczyzną, który mógłby cię uszczęśliwić.
Żeby ukryć swoje prawdziwe uczucia, Helena wybuchła śmiechem.
– Co ty powiesz. Czy w Instytucie wynalazłeś maszynę do opowiadania bzdur?
– Nie ma takiej potrzeby, kiedy ty chodzisz po świecie – zripostował.
Przez jakiś czas piorunowali się spojrzeniami. Michael nalał sobie więcej lemoniady. Po chwili zapytał:
– Jak się ma twoja rodzina w Georgetown? Twój ojciec i siostra?
Helena zmarszczyła brwi. Czyżby próbował prowadzić uprzejmą pogawędkę?
– Abigail poślubiła Jamiego Calhouna osiem lat temu – odparła. – Jamie rozpocznie jesienną sesję legislacyjną jako przewodniczący Izby Reprezentantów. Mają dwójkę bardzo mądrych dzieci i podróżują po świecie. W tej chwili są w Egipcie, gdzie studiują astronomię. – Spuściła wzrok i przełknęła ślinę. – Albo może nie. Może już płyną do domu. Musiałam wysłać im telegram z pewną okropną informacją, ale nie mam pojęcia, czy go dostali.
Michael przeszedł przez pokój, dotknął jej podbródka i skłonił ją, żeby spojrzała mu w oczy. W tym momencie dokładnie przypomniała sobie, dlaczego niegdyś tak bardzo go pokochała. Potrafił skupić całą swoją uwagę na niej i tylko na niej. Oczywiście wiedziała, że to iluzja. Tę samą uwagę poświęcał równaniom matematycznym. Ale jego szczera uwaga zawsze kontrastowała z nieszczerą przymilnością innych zalotników. Ci mężczyźni skupiali się tylko na jej urodzie, ale Michael potrafił spojrzeć głębiej. Był jedynym, który kiedykolwiek to zrobił.
Cofnęła się, wytrącona z równowagi jego dotykiem.
– Twój ojciec? – zapytał, patrząc na jej czarną żałobną suknię.
Helena skinęła głową.
– Obawiałem się tego od chwili, kiedy zobaczyłem żałobny wieniec na drzwiach – przyznał. – Usiądź, Heleno. Opowiedz mi.
Helena usiadła na filigranowej sofie obitej marszczonym jedwabiem.
Michael usiadł na fotelu naprzeciwko niej. Helena odchrząknęła i zaczęła mówić.
– To stało się na pikniku z okazji Dnia Niepodległości, w ogrodach Białego Domu. Ojciec miał dostać medal za długą służbę. To miał być najwspanialszy dzień jego kariery. – Jej ojciec przez wiele lat służył obywatelom jako starszy senator stanu Wirginia. Na oczach złożonej z dygnitarzy publiczności przeszedł po czerwonym dywanie do mównicy przyozdobionej białymi, czerwonymi i niebieskimi goździkami i chorągiewkami. Opierał się ciężko na starej lasce z mosiężną rączką, którą dostał od prezydenta Granta. Szedł powoli i mozolnie; zdawało się, że minęły wieki, zanim dotarł do mównicy.
Helena zajmowała miejsce honorowe obok męża, nowojorskiego senatora Troya Barnesa. Pamiętała, jak przystojnie i godnie Troy wyglądał tamtego dnia. Jaki był dumny, że jest zięciem wielkiego męża stanu.
Przemowa jej ojca była krótka. Wyraził zadowolenie z tego, jak ułożyło się jego życie i jakie sukcesy polityczne odniósł. Z tego, że jego dwie piękne córki, Helena i Abigail, dobrze wyszły za mąż i są szczęśliwe.
Miał rację co do jednej córki.
Helena nie winiła go za swoje nieszczęście. Dokonała własnych wyborów. Jego umiejętności rodzicielskie były skromne, ale na swój sposób kochał córki.
Spróbowała uporządkować myśli. Michael Rowan patrzył na nią z uwagą. Kiedy ostatni raz ktoś naprawdę jej wysłuchał?

Życie Heleny to na pozór bajka. Piękna córka wpływowego senatora i żona ambitnego polityka opływa w luksusy. Nikt nie wie, co dzieje się za drzwiami okazałej rezydencji. Helena nienawidzi i boi się okrutnego męża, dlatego decyduje się na desperacki krok. Znajduje schronienie w domu znajomej, która zaprasza pod swój dach doświadczone przez los kobiety. Pomoc ofiaruje jej też Michael, jedyny mężczyzna, którego naprawdę kochała. Jednak Helena mu nie ufa, nigdy nie zapomniała, jak bardzo ją zranił. Michael musi jej udowodnić, że nigdy nie działał w złej wierze. Dobrze wie, że nie wolno im zaprzepaścić drugiej szansy na wspólną przyszłość, bo to rzadki i cenny dar losu.

Nie pozwolę ci odejść

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1210

ISBN: 9788383423975

Premiera: 04-01-2024

Fragment książki

Spokojne wody Morza Egejskiego stanowiły zupełne przeciwieństwo emocjonalnej burzy w sercu Kereny Burrid, tkwiącej za sterami dziesięciometrowego jachtu. Emocje narastały, odkąd na horyzoncie pojawiła się wyspa Agon.
Powinna sięgnąć po krem do opalania i posmarować twarz oraz tyle ciała, ile zdołałaby dosięgnąć. Oparzenie słoneczne na Bermudach było tak traumatycznym doświadczeniem, że zawsze miała na pokładzie miesięczny zapas kremu z wysokim filtrem. Kerena nie powtarzała dwa razy tych samych, bolesnych, błędów.
Jednak dziś będzie bolało.
Nadeszło nieuniknione.
Wiatr zatrzepotał żaglami i „Sophia” przyspieszyła. Serce Kereny zabiło mocniej.
Znajome punkty w oddali stawały się wyraźne – królewski pałac Agonu i ruiny majestatycznej świątyni sprzed trzech tysięcy lat. Kiedyś je zwiedzała, gdy jeszcze wierzyła, że ta wyspa będzie jej domem.
Wschodzące słońce sprawiło, że śnieżnobiała willa w zatoczce niemal lśniła. Gdyby Kerena mogła spędzić resztę życia, nigdy więcej jej nie oglądając, byłaby zadowolona, ale pewne wybory zawsze będą się na niej mścić.
Lewa strona zatoki, okolona urwistą ścianą skalną, miała niewielkie naturalne molo. Rozpoznała zacumowaną tam łódź. Była nieco większa niż jej „Sophia” i służyła wyłącznie do przewożenia właściciela na jego potężny jacht zacumowany w głównej przystani Agonu.
Kiedy zabezpieczyła „Sophię”, zarzuciła na ramię podręczną torbę, ostrożnie ścięła kilka różowych lilii, które hodowała w doniczkach na pokładzie, i boso zeszła na molo wtopione w nieskazitelną biel plaży. Drobny, ciepły piasek masował jej stopy, gdy szła w kierunku kamiennych schodów prowadzących do willi. Im bliżej schodów, tym większy ciężar miażdżył jej serce.
Na szczycie schodów, w murze, znajdowała się brama, która teraz automatycznie się otworzyła. Kerena wiedziała, że każdy jej ruch od wpłynięcia do zatoki był obserwowany przez system kamer bezpieczeństwa. Wpuszczono ją bez pytań i formalności. Yannis dotrzymał słowa.
Podążyła krętą dróżką wokół basenu i placu zabaw, z trudem tłumiąc wspomnienia.
W najbardziej oddalonej od willi części posiadłości, na jedynym obszarze nieobjętym monitoringiem rosło samotne brzoskwiniowe drzewko. Po dwóch latach było gotowe, by wydać pierwsze owoce. Pod drzewkiem widniał granitowy nagrobek w kształcie anioła. Słowa „Sophia Filipidis” zostały wyryte w dwóch językach, angielskim i greckim.
Kerena padła na kolana. Dodała lilie do świeżych kwiatów w wazonie, wyszeptała modlitwę za duszę córki, a potem zaczęła do niej mówić. Opowiedziała jej o miejscach, które odwiedziła, ludziach, których spotkała, potrawach, których spróbowała… Rozmowa z córką potoczyła się tak naturalnie, jakby obie stały po tej samej stronie kamiennej płyty.
Kiedy skończyła, spojrzała na drzewko, według Chińczyków symbolizujące nieśmiertelność. Razem je wybierali. Ich córce nie dane było przeżyć, ale w drzewie jej pamięć przetrwa.
– Wiedziałem, że dziś przyjedziesz.
Zranione serce zabiło mocniej. Zamknęła oczy.
Kerena nie widziała męża od osiemnastu miesięcy. Byli w separacji. Porozumiewali się jedynie za pośrednictwem prawników.
Gdyby kiedykolwiek wcześniej zakłócił jej wizytę u córki, przypomniałaby mu o jego obietnicy, że mogła opłakiwać dziecko w spokoju i samotności.
Wzięła głęboki oddech i odwróciła się w jego stronę.
– Witaj, Yannis.
Patrzyli sobie oczy, rozszalałe serce rozsadzało jej pierś. Yannis zrobił krok do przodu, stanął obok niej i ujął jej dłoń, jakby chciał zjednoczyć się z nią w smutku. To był ich pierwszy dotyk od dnia, kiedy po raz pierwszy stanęli w tym miejscu, by pożegnać dziecko. Gdyby Sophia przeżyła własne narodziny, dziś miałaby dwa lata.
Odwzajemniła uścisk Yannisa, ale zaraz powoli odsunęła się od niego.
– Co u ciebie? – spytała.
– Dobrze. A u ciebie?
– Też.
Kiedyś rozmowa przychodziła im łatwo. Dawno temu.
Cofnęła się o krok z myślą, że powinna wrócić do łodzi.
– Zostaniesz na drinka? – zapytał.
– Myślę, że to nie jest dobry pomysł.
– Jest coś, o czym chcę z tobą porozmawiać – nalegał.
– Od tego mamy prawników.
– Nie wszystko da się załatwić przy ich pomocy. – Wbił ręce w kieszenie. – Zostań na obiad. Porozmawiajmy. Potem podpiszę dokumenty.
Odwróciła się gwałtownie. Czekała na jego podpis od trzech miesięcy, by rozwód stał się faktem.
– Masz je tutaj? – zapytała zaskoczona.
– W sejfie.
Czy to naprawdę może być takie proste? Jedna rozmowa zakończyłaby rok przepychanek? W ciągu osiemnastu miesięcy, odkąd go opuściła, Yannis stopniowo zmieniał początkową wielkoduszną ofertę – najpierw o połowę, potem znowu o połowę. I jeszcze raz. Zamek w Prowansji, kamienica w Mediolanie, aston martin, maserati… Wszystko zabrał. Pozostał tylko mały procent wstępnej oferty ugody, ale nie dbała o to. Mógł zabrać również te resztki. Nie miała zamiaru z nim walczyć.
Byli małżeństwem zaledwie czternaście miesięcy. Nie chciała od Yannisa niczego poza prawem do odwiedzania grobu córki.
– Dobrze. Porozmawiajmy. – Spojrzała na kamiennego anioła. – Ale nie dzisiaj.
Nie mogła pozwolić na kłótnię w dniu żałoby.
Yannis albo czuł to samo, albo rozumiał, bo skłonił głowę.
– Przenocuj na jachcie, spotkamy się na śniadaniu przy basenie.
– Dobrze.
– Masz tam jedzenie? Dostarczyć ci obiad i kolację?
– Mam wszystko. Ale dziękuję.
Może rozmowa, którą chciał odbyć, była pokojową propozycją. Może chciał przeprosić… Dobry żart. Yannis nigdy w życiu za nic nie przepraszał.
– Do zobaczenia rano.
Ukłonił się i odszedł. Zaczekała chwilę i powoli ruszyła w kierunku przystani.

Kerena stała na rufie, spuszczając wodę z prowizorycznej pralki, gdy daleko na plaży zauważyła jakąś postać wchodzącą do wody. To nie mógł być on, pomyślała, skoro umówili się na spotkanie rano, choć, z drugiej strony, Yannis nigdy nie był przewidywalny. Odwróciła się, by udać, że ignoruje jego obecność. Podniosła mokre ubrania i umieściła je w plastikowym koszu. Czuła się odsłonięta na pustym pokładzie, w żółtym bikini i niebieskim sarongu przewiązanym w pasie.
– Co robisz?
Jego głos sprawił, że podskoczyła.
– Wieszam pranie.
– Masz pralkę?
W odpowiedzi oparła się o beczkę.
– To coś to twoja pralka? – spytał.
– Tak. Na dnie są kamienie. Wrzucasz ubrania, proszek do prania, wlewasz wodę… Ruchy jachtu na falach sprawiają, że beczka działa jak pralka, ubrania są czyste i świeże.
Nie miała zamiaru paplać. Nerwy po jego nieoczekiwanym pojawieniu się rozwiązały jej język. Było jak kiedyś – zwykle pojawiał się nagle, gdy zrobiła coś, czego on nigdy by nie zrobił.
– Zwykła pralka nie byłaby lepsza?
– Zajmuje za dużo miejsca i zużywa dużo prądu. Poza tym na morzu nie ma punktów naprawy pralek.
Nie wyglądał na przekonanego.
– Czy mogę wejść na pokład? – zapytał.
– Umówiliśmy się, że porozmawiamy jutro.
– Wiem, ale jestem ciekaw, jak tu żyjesz. Nie zostanę długo.
Pomyślała, że zawsze może go zepchnąć za burtę, jeśli przedłuży pobyt. Uśmiechając się, zrzuciła mu linową drabinkę. Wspiął się z łatwością i stanął na pokładzie, wciąż ociekając wodą po kąpieli. Wąskie strumyki spływały po klatce piersiowej i płaskim brzuchu pod pasek jego czarnych szortów.
Kerena odwróciła się i zaczęła wyżymać koszulkę. To, że miał fantastyczne ciało, nie było niczym nowym, znała je. W końcu dzieliła z nim łóżko każdej nocy od dnia, w którym się spotkali… Nie zdążyła wymazać tych wspomnień… Odruchowo chwyciła za poręcz, oddychając ciężko.
– W czymś ci pomóc?
Jego głęboki głos był zbyt blisko.
Odsunęła się.
– Nie. Dziękuję. Idź, pooglądaj statek, po to tu przyszedłeś. Chciałeś zobaczyć, jak tu żyję, prawda?
– Nie dasz mi ręcznika?
– To w końcu łódź. Tylko na niczym nie siadaj.
Zniknął pod pokładem. Wreszcie mogła się rozluźnić. Zaczęła wieszać wyżęte ubrania.
– Masz piekarnik – krzyknął.
– Owszem.
– I lodówkę – dodał, wystawiając głowę spod pokładu.
– Naprawdę? Dzięki za wiadomość.
Uśmiechnął się i znów zniknął na dole.
Wśród rzeczy, które wymagały rozwieszenia, były jej majtki i biustonosze. Myśl, że Yannis zobaczy je na sznurku, obezwładniała ją. Z drugiej strony, to tylko bielizna. Każdy ją nosił, nie było się czego wstydzić.
Nie zapomniała tych wszystkich chwil, gdy ściągał z niej bieliznę. Czasami robił to zębami.
A jeśli uzna jej obecną bieliznę za brzydką i nieseksowaną? Zganiła się za te myśli. Kogo obchodziła jego opinia? Nie ją. Nigdy więcej.
Kończyła wieszać ubrania, lecz Yannis wciąż pozostawał pod pokładem.
– Jesteś tam jeszcze? – zawołała.
Nie było mowy, by zeszła na dół i przebywała z nim na tak małej przestrzeni.
– Robię kawę – odkrzyknął.
Zacisnęła zęby i odetchnęła głęboko. Nie pozwoli sobie na złość. Przynajmniej dzisiaj.
– Obiecałeś, że nie zostaniesz długo.
Jeśli ją usłyszał, wykonał świetną robotę, ignorując ją.
– Cukier?
– Tak.
– Nie mogę znaleźć.
– Miałeś się rozejrzeć, a nie plądrować statek.
– Jak mam znaleźć cukier bez zaglądania do szafek?
Powiedział to tonem, który wzbudził w niej chęć rzucenia w niego gaśnicą.
– Jest w szafce obok lodówki, puszka z napisem „cukier”. Robiłeś już kiedyś kawę?
Yannis pochodził ze szlacheckiego rodu sięgającego korzeniami starożytności, obecnie zaliczanego do kręgu osobistych przyjaciół królewskiej rodziny Kalliakis. Uczęszczał do tej samej angielskiej szkoły co król i jego dwaj młodsi bracia, choć nieco później. Wychowany w niewyobrażalnym bogactwie osiągnął wiek trzydziestu czterech lat bez konieczności skalania się choćby jedną domową czynnością.
– Nie mów mi, że to trudne.
Gdyby Kerena znów zacisnęła zęby, obróciłaby je w pył, dlatego zajęła się rozkładaniem baldachimu, który dawał cień nad małym stolikiem. Szybko jednak usiadła na ławeczce przerażona, bo trzęsły jej się nogi. Zacisnęła ręce na udach, by uspokoić nerwy.
Ból po stracie córki i świadomość, że Yannis też odczuwa smutek, sprawiły, że zaakceptowała tę nieoczekiwaną wizytę, choć teraz nie umiała sobie z nią poradzić. Chciała dać sobie dzień na przygotowanie się, by znowu go zobaczyć, dlatego teraz miała ochotę zwinąć się w kulkę i zamknąć świat na zewnątrz. Nie powinna się tak czuć. Nie powinna nic do niego czuć.
To tylko efekt zaskoczenia, tłumaczyła sobie. Po osiemnastu miesiącach rozłąki ponowne zobaczenie go było po prostu szokiem dla jej organizmu.
Wszystko w niej zamarło, kiedy wreszcie się wyłonił, przeszedł pod sznurkiem z rozwieszonym praniem i dołączył do niej przy stole. Postawił przed nią kubek z kawą.
– Jak sobie radzisz w takiej ciasnocie?
– Mam aż za dużo miejsca na moje skromne potrzeby.
Odwróciła się, by nie patrzeć mu w oczy, zawiesiła wzrok na spokojnym, czystym morzu.
– Moja oferta jest bardziej okazała.
Miał na myśli jacht zacumowany obok „Sophii”.
Kerena pomyślała, że wystarczyłby jej kajak.
Skrzyżowała stopy, próbując opanować drżenie.
– Wolę jakość od ilości.
– Wyczuwam złośliwość?
– Będzie najlepiej, jeśli wypijesz kawę i odejdziesz, nie chcę się z tobą dzisiaj kłócić.
Przynajmniej umiała kontrolować głos, choć to małe pocieszenie.
– Ja też nie chcę się dzisiaj kłócić, glyko mou.
– W takim razie wyświadcz mi przysługę i pij w ciszy.
Yannis napił się łyk i odstawił filiżankę z wyraźnym obrzydzeniem.
– Boże, to okropne.
Według niej kawa była trochę mocniejsza, niż lubiła, ale znośna.
– Mnie smakuje.
– To profanacja, obraza dla prawdziwej kawy – narzekał dalej.
– W takim razie idź do domu i zleć swojej licznej służbie zrobienie ci odpowiedniej kawy.
– Zaraz tak właśnie zrobię.
– Cieszę się.
– Masz pustą lodówkę. Co będziesz jadła na obiad?
– Żywność ze schowka.
– Gdzie ten schowek?
– Nie wierzę… Nie odkryłeś wszystkich tajemnic mojej zbyt małej łodzi?
– Najwyraźniej…
– Pod schodami na dziobie, tam jest schowek. Teraz możesz już iść.
– Chcesz tego?
– Tak. A jeśli wrócisz przed świtem, wyjadę.
– I nie przyjdziesz na spotkanie?
– To ty chcesz rozmawiać, nie ja.
– Bez rozmowy nie podpiszę dokumentów.
– Sądzisz, że to dla mnie takie ważne?
– Myślałem, że nie mogłaś się doczekać sfinalizowania rozwodu – powiedział z wyczuwalną niepewnością w głosie.
– Wolałabym wcześniej, ale jeśli musi być później, niech będzie później.
– Mogę w ogóle odmówić podpisania tych papierów.
– Możesz – zgodziła się ze spokojem, który całkowicie przeczył emocjom w jej sercu. – Jednak… jeśli nie podpiszesz, to i tak dostanę rozwód, to prawo Agonu.
– Za dziesięć lat.
– Osiem i pół – skorygowała. – Od osiemnastu miesięcy jesteśmy w separacji.
Pobrali się na wyspie Agon, tu mieszkali jako małżeństwo, zatem rozwód następował zgodnie z miejscowym prawem, które stanowiło, że jeśli jeden małżonek odmówił zgody na rozwód, wtedy związek był anulowany po dziesięciu latach rozłąki.
Myśl o długim czekaniu na uwolnienie się od niego była nie do zniesienia.
– Jak spędziłaś te osiemnaście miesięcy?
– Zapytaj mnie o to jutro. – Wstała i oparła się o stół, by nie upaść. – Proszę, Yannisie, odejdź. Nie chcę się dzisiaj złościć. Wybacz, ale nie możemy, i nie umiemy, smucić się razem.
Nigdy nie byli w stanie.
Mierzył ją nieziemsko niebieskimi oczami, a potem niespodziewanie wstał i ukłonił się.
– Do zobaczenia rano – powiedział i zszedł z łodzi, na molo.
Dopiero kiedy zniknął z pola widzenia, wyczerpana opadła z powrotem na ławkę.

Poranny śpiew ptaków nie ukoił nerwów Kereny. Yannis nie wrócił. Nie musiał, bo spokój, który odnalazła na swojej małej łodzi, został zniszczony.
Po osiemnastu miesiącach przeganiania go z myśli i snów musiała się poddać.
Kiedy złożyli sobie ślubną przysięgę, nie miała wątpliwości, że będą razem na zawsze. Odchodząc, nienawidziła go z siłą, z którą kiedyś go kochała. On nienawidził jej równie mocno.
– Wynoś się, ty samolubna krowo, już.
Te słowa, które wypowiedział, wrzucając jej walizki do bagażnika taksówki, którą wezwał, by szybciej się jej pozbyć, prześladowały ją, zwłaszcza że wściekłość z powodu jej odejścia była nieoczekiwana. Pismo wisiało na ścianie od miesięcy, a Yannis mógł czytać płynnie w czterech językach.
Uderzał pięścią w ścianę, aż na kostkach pojawiła się krew. Przypuszczała, że wściekł się, ponieważ to ona zakończyła ich małżeństwo. Uprzedziła go. Yannis chciał zrobić to pierwszy, na pewno. Zaniepokojona jego bliskością z asystentką, piękną Marlą, zhakowała jego laptop i przejrzała historię. Wtedy dowiedziała się, że szukał stron na temat rozwodu. Trzy dni później Marla pojawiła się u jego boku na uroczystości w pałacu.
Prasa publikowała zdjęcie Yannisa i Marli. Kerena wierzyła jego zapewnieniom, że między nimi nic się nie wydarzyło, ale nie wybaczyła mu upokorzenia ani sposobu, w jaki obarczył ją winą, bo przecież odmówiła pójścia z nim na królewskie uroczystości. Może i nic między nim i Marlą nie zaszło, ale na pewno tego chciał, bo żony już dawno przestał pożądać.
W ciągu sześciu miesięcy po przyjściu na świat martwej Sophii, Yannis ani razu nie zbliżył się do Kereny, natomiast zintensyfikował kontrolowanie jej, nadzór nad nią. Zaczął umniejszać wartość jej pracy i wszystkiego, co było dla niej ważne.
Dlatego postanowiła uwolnić się od niego, a jego od siebie. Uciekła z pozłacanej klatki, w której się dusiła, i zwolniła go ze ślubów wierności. Mógł sobie wziąć Marlę i każdą inną, którą chciał. Z iloma kobietami był od czasu, gdy odeszła? Nie wiedziała. Nigdy go nie sprawdzała, nie śledziła w internecie.
Logowała się do sieci dwa razy w tygodniu, by zaktualizować swój blog i odpowiedzieć na pytania czytelników. W szczególności jedna para komentowała każdy post i zadawała ciekawe pytania dotyczące życia na morzu i miejsc, w których przebywała.
Poza tym wykorzystywała ten czas online, by wymienić mejle z rodzicami i siostrą. Wysyłała im listy pełne barwnych opisów, zawsze dołączała zdjęcia miejsc, które odwiedziła, mając nadzieję, że rozbudzi w rodzinie pragnienie przygody.
Wyjechała z Anglii zwiedzać świat zaledwie cztery miesiące po osiemnastych urodzinach. Od tamtej pory jej siostra trzykrotnie awansowała, wyszła za mąż i kupiła dom niedaleko domu rodziców.
Jej miłość do podróży zaskoczyła rodzinę, która kochała stabilizację. Wszyscy inni w rodzinie byli jak zeberki timorskie w klatce w salonie, zadowolone z ich małego świata i przerażone tym, co znajduje się na zewnątrz. Jako małe dziecko współczuła papużkom, przekonana, że nienawidzą klatki, choć była duża. Raz, kiedy miała osiem lat i nikt nie patrzył, otworzyła klatkę i okno salonu, by zachęcić je do latania. Jedna usiadła na parapecie i zaraz wróciła do klatki, druga w ogóle nie zadała sobie trudu, by rozwinąć skrzydła.
Kerena zawsze czuła się obco w gnieździe Burridów, którzy tkwili szczęśliwi w swoim zamknięciu. Była ptakiem, który pragnął poznawać świat, a w niewoli popadał w depresję.
Pod koniec małżeństwa z Yannisem właśnie tak się czuła, jak w niewoli. Zresztą oboje byli swoimi więźniami.
Na łodzi znajdowało się tylko jedno niewielkie lusterko, nad umywalką w maleńkiej łazience. Rzadko do niego zaglądała, ale tego ranka przyjrzała się swojej twarzy.

Półtora roku temu Kerena odeszła od męża, Yannisa Filipidisa. Śmierć nowo narodzonej córki sprawiła, że Yannis bardzo się oddalił od żony. Nie mogła tego znieść i uciekła. Zaczęła żeglować po świecie, ale w rocznicę śmierci Sophii przyjeżdża na wyspę Yannisa. Liczy, że przy okazji sfinalizują rozwód. Yannis ją jednak zaskakuje. Nie chce, żeby się rozwodzili. Wymusza na niej, żeby została z nim trzy dni. Ma nadzieję, że tyle mu wystarczy, by przekonać ją do powrotu…

Niebezpieczne zauroczenie

Ann Lethbridge

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 630

ISBN: 9788383424446

Premiera: 25-01-2024

Fragment książki

Redford Greystoke, hrabia Westram, zmusił się, by nie odwracać wzroku od trzech ubranych na czarno, zawoalowanych dam, które siedziały przed jego biurkiem. Ich widok łamał mu serce, bo pod woalkami kryły się trzy piękne, młode kobiety. Dwie z nich były jego siostrami, a trzecia szwagierką. Wszystkie owdowiały tego samego dnia, o tej samej godzinie, bo ich mężowie byli absolutnymi idiotami. A teraz on był nowym hrabią, ostatnim męskim członkiem rodziny z trzema kobietami na utrzymaniu. To był powód ich obecności tutaj i powód wrogości wypełniającej powietrze.
– Zostaniecie pod moim dachem – oznajmił stanowczo Red. – Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie.
– Redford. – Lady Marguerite, jego starsza o dwa lata siostra, mówiła dość cicho, ale z pasją. – Nie możesz nam mówić, gdzie mamy mieszkać.
Problem z wdowami polegał na tym, że uważały się za niezależne kobiety.
– Mogę, jeśli mam za to płacić. – Cholera. Teraz mówił jak rozwydrzony młokos. – Postawmy sprawę jasno, drogie panie. Nie mam funduszy, by umieścić was w waszych własnych domach. Zamieszkacie ze mną w Gloucestershire do czasu zakończenia żałoby. Potem z przyjemnością otworzę londyński dom i będziemy mogli spotykać się ze znajomymi.
Lady Petra, druga siostra, spojrzała na niego. Pomimo woalki skrywającej jej twarz wiedział dokładnie, jakie spojrzenie skierowała w jego stronę, bo Petra była mistrzynią spojrzeń.
– Jeśli myślisz, że mogłabym kiedykolwiek poślubić kogoś innego… – Westchnęła.
Przeklął w myślach.
– Nikt cię do niczego nie zmusza. Jeśli w przyszłym roku nie będziesz chciała w sezonie chodzić na bale, możesz zostać w domu. – Jednak znał kobiety wystarczająco, by wiedzieć, że po kilku miesiącach na wsi, będą błagały o wyjście na bal.
Jego szwagierka, Carrie, wdowa po jego bracie, złapała opadającą rękę Petry.
– Wszystko w porządku, moja droga – powiedziała łagodnie.
Lubił Carrie Greystoke. Bardzo. Była praktyczną i rozsądną kobietą, choć musiała stracić na chwilę rozsądek, gdy zgodziła się poślubić jego nieodpowiedzialnego brata. Na szczęście od śmierci męża była opoką zdrowego rozsądku. Czasami wydawało mu się, że jest zbyt spokojna, zupełnie jakby skrywała cichą desperację. Odepchnął od siebie tę myśl. Wszystkie trzy wzbraniały się przed jego propozycją i musiał zebrać siły, jeśli miał zwyciężyć.
– Pozbieraj się, Petra – powiedziała Marguerite. – Nie ma co płakać, że banda idiotów dała się zabić.
Marguerite płakała na jego ramieniu, gdy przekazano im smutną wiadomość. Fakt, że teraz kontrolowała emocje, napawał nadzieją.
Petra, która straciła nie tylko męża, ale także najlepszego przyjaciela, oparła głowę na ramieniu Carrie i zaszlochała.
Red też chętnie by się rozpłakał. Przez kilka tygodni wydawało mu się, że w końcu wyjdzie z długów pozostawionych przez ojca, a potem ziemia zapadła mu się pod stopami, popychając go na skraj przepaści. Wciąż nie wiedział, co skłoniło mężów tych kobiet do wstąpienia do armii Wellingtona. Jedynym wyjaśnieniem, jakie udało mu się uzyskać od ich przyjaciół, był jakiś zakład. Cóż, nie mógł nic zrobić z przeszłością. Teraz jego zmartwieniem była przyszłość.
Najbardziej zszokowała go skala długów Jonathana. Pochłonęły każdy grosz, a nawet więcej z posagu, który wniosła Carrie. Red wciąż nie mógł uwierzyć, że jego wpadł w taką spiralę długów. Nie potrafił sobie też wyobrazić, czym kierował się ich ojciec, pozwalając dwóm siostrom Reda poślubić mężczyzn bez perspektyw. Cóż, zawsze pobłażał córkom i dawał im wszystko, czego zapragnęły. Dlatego teraz było im tak ciężko.
– Myślę, że byłoby najlepiej, gdybyś pozwolił nam przynajmniej spróbować – powiedziała Carrie. – Nie będziemy dla ciebie ciężarem, Westram. Obiecuję.
Jeśli Carrie popierała szalony plan jego sióstr, to był zgubiony. Rozsądna, przyziemna i uparta jak mało kto. Nigdy się nie ugnie. Być może najlepiej byłoby, gdyby dowiedziały się, że są zagubione jak dzieci we mgle i niewiele wiedzą o świecie. Wtedy posłuchałyby głosu rozsądku. Jego głosu.
Machnął ręką.
– Jak sobie życzysz. Dam wam czas na ten eksperyment. – Rzucił Carrie przepraszające spojrzenie. – Bardzo mi przykro, ale wszystkie pieniądze, które wniosłaś w posagu, poszły na spłatę długów Jonathana. – Jonathan oczarował też jej ojca, a ten przekazał mu fundusze, które Carrie powinna dostać po śmierci męża. Gdyby jej ojciec porozmawiał wcześniej z Redem, ten przemówiłby mu do rozsądku i może Jonathan nadal by żył. – Zrekompensowałbym ci to, co sprzeniewierzył mój brat, ale nie mam jak. Może z czasem… – Urwał. Jego siostry były w niewiele lepszej sytuacji. Ich mężowie pozostawili po sobie mnóstwo niezałatwionych spraw. Westchnął. – Dam wam do dyspozycji Westram Cottage w Kent, pod warunkiem, że będziecie w stanie same się utrzymać. – Spojrzał na nie. – Będę sprawdzał, jak sobie radzicie.
W ciągu miesiąca wrócą jak niepyszne.
Marguerite wstała. Carrie zrobiła to samo, pomagając jego młodszej siostrze. Jak zawsze był zaskoczony jej wzrostem, bo w ich rodzinie kobiety były dość niskie.
– Dziękuję, Red – powiedziała Marguerite. – Nie pożałujesz tego.
Och, pożałuje. Nie miał co do tego wątpliwości.
Wyszły, a on nalał sobie brandy i wypił ją jednym haustem.

***
Kwiecień 1813 r.

Carrie Greystoke starannie odkurzyła każdą półkę, tak jak każdego ranka od otwarcia małego sklepu, co miało miejsce trzy dni wcześniej. Położyła na wystawie piękny kapelusz, ozdobiony ręcznie robionymi kwiatami i wiśniowymi wstążkami, i zajęła miejsce za ladą. Nadzieja zaczynała jednak gasnąć. W ciągu trzech dni od otwarcia do sklepiku nie wszedł ani jeden klient. Jeśli wkrótce czegoś nie sprzeda, prawdopodobnie będą musiały przyznać się do porażki. Myśl o tym była upokarzająca.
Pan Thrumby, przyjaciel jej zmarłego ojca, zaryzykował, wynajmując im sklep. Zrobił to tylko przez wzgląd na jej ojca. Może gdyby punkt znajdował się na Bond Street, a nie na mniej modnej Cork Street… Ale wtedy wynajem byłby o wiele za drogi. W obecnej sytuacji musiały zebrać wszystkie środki, aby zapłacić czynsz za pierwszy miesiąc. Na jednej ze ścian umieszczono półki, a na nich, na małych stojakach, wystawione były kapelusze. Lada ze szklanym blatem była ekstrawagancją, ale i koniecznością, aby wyeksponować malowane wachlarze, koronkowe rękawiczki i haftowane pantofle, również wykonane przez jej szwagierki.
Po godzinie Carrie opadła na stołek. Może powinna jeszcze raz przearanżować wystawę? Co, u licha, miała powiedzieć Petrze i Marguerite? Będą bardzo rozczarowane, jeśli za dwa dni wróci do domu bez żadnych sukcesów.
Na witrynę padł cień. Carrie wyprostowała się i uśmiechnęła, jednak cień przeszedł dalej, a jej serce zamarło.
– Zaraz wracam, psze pani.
Jeb, ich pomocnik o rumianej twarzy, pracujący w Westram Cottage, przywiózł ją do miasta dzień przed otwarciem sklepu. To on zbudował półki i wniósł ladę, pomógł jej również umeblować pokój na tyłach sklepu, którego używała jako mieszkania, ponieważ nie dałaby rady każdego wieczoru wracać do domu w Kent.
Marguerite nie była zadowolona z tego rozwiązania, ale ustąpiła, gdy Carrie zgodziła się wracać w każdą sobotę wieczorem, aby w niedzielę pójść z nimi do kościoła. Zaplanowały, że w poniedziałki będzie przywoziła do sklepu z nowy towar.
Nie żeby potrzebowały nowych towarów, skoro nic nie sprzedała.
– Czy dostarczyłeś ulotki pod adresy, które ci podałam, Jeb?
– Tak, psze pani.
Ulotki były kolejnym kosztownym pomysłem, na który nie było ich stać, ale musiała jakoś zareklamować sklep. Reklama w gazecie dotarłaby do większej liczby osób, jednak kosztowała krocie.
Niestety Carrie nie miała jak sprawdzić, czy ulotki trafiły w odpowiednie ręce. Być może powinna stanąć przy wejściu do Hyde Parku i rozdawać je przechodniom? Nie byle jakim przechodniom, ale damom z dobrym wyczuciem mody.
To może zadziałać, zatem pójdzie tam koło piątej. Na szczęście nadal była w dużej mierze nieznana w towarzystwie, ponieważ przed pospiesznym ślubem z Jonathanem nie przedstawiono jej zbyt wielu osobom. Co więcej, ich ślub był małym rodzinnym wydarzeniem. Dlaczego Jonathan w ogóle zwrócił na nią uwagę? Zdusiła tę myśl i towarzyszący jej ból.
Spójrz prawdzie w oczy, Carrie. Wybrał cię, ponieważ szukał wyjścia z kłopotów finansowych. W jakiś sposób ojciec musiał dowiedzieć się o tej sytuacji. Martwiąc się o jej przyszłość po jego śmierci, złożył Jonathanowi ofertę nie do odrzucenia. Carrie nic o tym nie wiedziała, gdy przyjechała do Londynu przed rozpoczęciem sezonu. Jonathan został jej wskazany przez ciotkę, gdy jechała powozem przez Londyn. Ukłonił się jej, a ona uznała, że jest naprawdę bardzo przystojnym dżentelmenem. Następnego dnia pojawił się u jej drzwi, a kilka dni później się oświadczył.
Wszyscy mówili, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Była kompletną idiotką, bo uwierzyła.
Z perspektywy czasu było to tak oczywiste – ożenił się z nią, by wyjść z długów. Gdyby o tym wiedziała, nigdy by się nie zgodziła. Nawet po to, by zadowolić umierającego ojca, który był zachwycony tą partią. Z pewnością nie spodziewała się, że pan młody rzuci ją rankiem po ceremonii. Bez wątpienia nie mógł znieść myśli o życiu z kobietą z klasy średniej. Co gorsza, nie był nawet uprzejmy przyjść do jej łóżka w noc poślubną.
To odrzucenie bolało, gdy słuchała, jak szwagierki rozmawiają o radościach małżeńskiego łoża podczas długich zimowych wieczorów w Westram Cottage, kiedy robiły kapelusze. Nigdy im nie wyznała, jak wyglądała jej noc poślubna.
– Połóż to, co zostało na ladzie, Jeb. Czas wracać do posiadłości. Jestem pewna, że panie mają dla ciebie mnóstwo zleceń.
Jeb podrapał się po nieogolonym podbródku. Biedak musiał spać w stajni w pewnej odległości od sklepu, ponieważ tu nie było dla niego miejsca.
– Jest pani pewna, psze pani? Nie lubię pani zostawiać samej. Londyn to leże nieprawości. Moja mama tak mówi.
– Nic mi nie będzie. Zamki w drzwiach i kraty w oknach zapewnią mi bezpieczeństwo. A człowiek pana Thrumby’ego nie ma sobie równych w walce z intruzami. – Człowiek pana Thrumby’ego pilnował w nocy tylnego wejścia.
– Jak sobie pani życzy, pani Greystoke. – Użycie jej nazwiska było jego sposobem na udzielenie upomnienia. Jednak tak naprawdę nigdy nie była panią Greystoke. Mało kto wiedział, że używanie tego nazwiska sprawiało jej ból.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Zobaczymy się w sobotę po południu.
Dotknął czoła i wyszedł. Teraz naprawdę była zdana na siebie.
Otworzyła górną szufladę lady, wyjęła trzy koronkowe, haftowane chusteczki i położyła je na wystawie. Chustki nie były tak drogie jak kapelusze. Może tańszy towar kogoś zwabi?
Jeden klient. Wtedy będzie pewna, że podąża właściwą drogą.

Lord Avery Gilmore, młodszy syn księcia Belmane’a, wyszedł na ulicę i zamrugał w świetle poranka. Portier kasyna, w którym spędził ostatnie godziny, zatrzasnął za nim drzwi. Avery uśmiechnął się. Noc należała do całkiem udanych, a kieszenie miał wystarczająco pełne, by zapewnić nie tylko strawę w domu jego siostry przez kilka kolejnych dni, ale też sporo węgla do kominka i butelkę naprawdę dobrej brandy.
Nigdy nie wracał do domu z pustymi rękami. Po tym, jak ojciec wyklął go za odmowę poślubienia kobiety, którą mu wybrał, miał za sobą lata życia na kilku kontynentach. Cały czas doskonalił umiejętności przy stołach hazardowych. Ostatnia noc i dzisiejszy poranek były bardziej udane niż zwykle. Być może szczęście się do niego wreszcie uśmiechnęło?
Byłoby dobrze. Przez lata życia za granicą nauczył się na siebie zarabiać, ale teraz czuł się odpowiedzialny również za siostrę. Przynajmniej do czasu, aż jej mąż zacznie zarabiać jako prawnik, co – miejmy nadzieję – wkrótce nastąpi. Na szczęście niedawno został powołany do palestry i przyjęty na staż w kancelarii. A po ostatniej nocy Avery mógł szczerze powiedzieć Laurze, żeby nie martwiła się o pieniądze, przynajmniej przez jakiś czas.
Ruszył do swojego mieszkania, ale zatrzymał się na widok bardzo ładnego kapelusza na wypolerowanej do lustrzanego połysku witrynie. Takiej czystości nie spotykało się często na Bond Street. Przeszedł przez ulicę, by przyjrzeć się bliżej, ominął końskie odchody i włóczęgę wylegującego się w drzwiach. Tacy jak on mogli w mgnieniu oka ukraść sakiewkę, jeśli nie byłoby się ostrożnym. Właściciel Ragged Staff, lokalu, który właśnie opuścił, oskarżył Avery’ego o oszustwo. Przez chwilę wyglądało na to, że będzie musiał walczyć o wyjście z kasyna, ale udało się dzięki ingerencji innych klientów, którzy byli szczęśliwi, widząc, że dla odmiany wygrywa któryś z gości. Może i wystawiali się na oskubanie jak kurczaki, ale byli też dżentelmenami.
Avery zachwiał się lekko na nogach, wpatrując się w kapelusz na wystawie. Potrząsnął głową. Za dużo taniej brandy, ale nie był pijany, raczej bardzo niewyspany. Nie miał wątpliwości, że później będzie go bolała głowa. Spojrzał na kapelusz. Fiołki i pierwiosnki nie były prawdziwe, jak początkowo myślał, ale jedwabne. Nie chciał kapelusza, tylko ten bukiecik. Mógłby ofiarować go pani Luttrell, która tak tęskniła za oznakami uwagi. Czy jedwabne kwiaty podniosłyby ją na duchu?
Kapelusz rozmył mu się przed oczami. Naprawdę powinien iść do domu spać, ale potrzebował też prezentu…
Jedwabne kwiaty są trwalsze.
Bez wątpienia kosztowałyby też znacznie więcej niż prawdziwe. Mimo to Mimi Luttrell spojrzałaby na niego życzliwiej.
Wszedł do niewielkiego sklepu.
Za ladą stała niezwykle wysoka młoda kobieta. Jej twarz nie była ładna, ale pociągająca. Kobieta miała piękne szare oczy i usta, które błagały o pocałunek, nawet gdy się krzywiła. Dlaczego się krzywiła?
Boziu, ona naprawdę była wysoka. Nie całkiem jego wzrostu, ale prawie.
– Dzień dobry panu – powiedziała przyjemnie głębokim głosem. – W czym mogę pomóc?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wyglądała jak ekspedientka w tej ciemnobrązowej sukni i prostym czepku, ale mówiła jak dama, mimo że w jej głosie słychać było ślady północnego akcentu. Pełne, miękkie usta zacisnęły się w wyrazie dezaprobaty.
– Czy coś nie tak?
Przeniósł wzrok z jej ust na twarz i obdarzył ją swoim najbardziej czarującym uśmiechem.
– Nie, nic. Po prostu nie spodziewałem się, że tak urocza dama rozjaśni mój poranek.
Zmarszczyła brwi.
– Jest już po południu, a to sklep z damską konfekcją. Może pomylił pan miejsce?
Zakołysał się na nogach, zaskoczony brakiem reakcji na jego uśmiech. Uśmiechnął się, był tego pewien.
– Z pewnością wiem, gdzie jestem. Ten sklep oferuje niezwykły wybór bardzo pięknych kapeluszy. – Ten komplement powinien ją udobruchać. – A pani, jak zauważyłem, ma niezwykle piękne oczy.
– Proszę pana…
Najwyraźniej nie był tego ranka w formie albo dama nie była skłonna do flirtów.
– Ile za fiołki?
Podłoga poruszyła się pod jego stopami, więc oparł się biodrem o ladę.
Ostrożnie się cofnęła i przybrała zdumiony wyraz twarzy.
– Fiołki?
– Tak, fiołki. Z witryny.
– Nie ma tam… Och, ma pan na myśli te na kapeluszu? Nie są na sprzedaż.
Wszystko było na sprzedaż za odpowiednią cenę.
– Dam sześć pensów.
Jej oczy rozszerzyły się i zobaczył czającą się w ich głębi desperację. Szara głębia. Szara głębia otoczona ciemniejszą linią wokół krawędzi.
Czekał na zaakceptowanie propozycji.
Potrząsnęła głową.
– Obawiam się, że zrujnowałoby to wygląd kapelusza.
Zamrugał. Czy naprawdę mu odmówiła? Cóż, to niespodzianka.
– Można zrobić nowe zdobienia. A tymczasem można umieść na wystawie jeden z tych. – Wskazał pozostałe kapelusze, a jego wzrok zatrzymał się na jednym z nich, ozdobionym pąkami róż. – Ten jest równie ładny.
Położyła dłoń na ladzie, jakby chciała uchronić ją przed jego ciężarem. Poczuł przypływ rozczarowania na widok obrączki na palcu kobiety. Naprawdę? Nie. Był po prostu rozczarowany, że nie sprzedała mu bukietu.
– W porządku. Dam ci szylinga.
Czy przemawiała przez niego desperacja? Dlaczego? Równie dobrze mógł kupić bukiecik od kwiaciarki. Stały przecież na każdym rogu. Coś jednak podpowiadało mu, że jedwabny prezent zostanie przyjęty z dużo większą radością, a on nigdy nie ignorował instynktu. Tak, polegał na swoich umiejętnościach, a nie na głupich grach losowych. Poza tym zawsze wyczuwał, kiedy postawić wysoko, a kiedy zrezygnować. W tej chwili coś kazało mu kupić te kwiaty.
Kolejny raz zmarszczyła brwi.
– Nie będę wykorzystywała człowieka, który najwyraźniej jest jeszcze pod wpływem brandy. O tej porze roku na ulicy jest mnóstwo świeżych fiołków na sprzedaż. – Wzruszyła ramionami.
Dlaczego, do diabła, była taka nieugięta?
– Świeże? – powiedział drwiąco. – Będę miał szczęście, jeśli wytrzymają do popołudnia. – Pochylił się, obdarzając ją przyjaznym uśmiechem. – Muszę zrobić dobre wrażenie. Te kwiaty są lepsze niż prawdziwe.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Jeśli chce pan zrobić dobre wrażenie, powinien pan najpierw wytrzeźwieć, jak sądzę.
– Jest pani dość bezpośrednia jak na ekspedientkę, nieprawdaż?
Zarumieniła się lekko.
– Jeśli to wszystko, co mogę dla pana zrobić…
– Nie wyjdę, dopóki nie sprzeda mi pani tych kwiatków.

Nieudane małżeństwo nauczyło Carrie, by nie ufać mężczyznom, zwłaszcza takim, którzy chętnie zaglądają do kasyna. Mąż zostawił jej w spadku jedynie długi, na szczęście jej sklep z galanterią powoli zyskuje popularność. Jeden z pierwszych klientów, lord Avery, teraz przyprowadza tu na zakupy zamożne znajome. Carrie jest mu wdzięczna, ale jednocześnie przerażona, bo ten hazardzista i znany uwodziciel coraz bardziej ją pociąga. Zapominając o wstydzie, składa mu szokującą propozycję. Zamiast się oburzyć, Avery proponuje jej inny układ. Jeśli Carrie się zgodzi, uratuje dumę, ale wolałaby odzyskać serce, które mu pochopnie oddała…

Pani jego serca, Długo i szczęśliwie

Maisey Yates, Kim Lawrence

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1214

ISBN: 9788383424101

Premiera: 04-01-2024

Fragment książki

Pani jego serca – Maisey Yates

– Jaki miecz mam ze sobą zabrać na spotkanie z twoim bratem, wasza wysokość? – Agnes spojrzała na ścianę pełną broni.
Była zaprzysiężoną protektorką Lazarusa, króla sekretnego królestwa ukrytego w samym sercu Czarnego Lasu, w kraju Liri. Sama stwierdziłaby, że to bujdy, jakieś opowieści prosto z bajki, zanim nie przybyła na miejsce i nie zobaczyła tego na własne oczy.
Kraj w środku kraju, złożony z wioski, która wyglądała jak z innej epoki, oraz pałacu zbudowanego w środku góry.
Były tu oczywiście wszelkie współczesne udogodnienia, nawet jeśli ukryte. Dostęp do internetu przy pomocy kabli światłowodowych, gorąca woda i świeże wypieki – to ostatnie było jej zdecydowanym faworytem.
Ludzie mieszkający w lesie byli bezpieczni dzięki legendom, które otaczały to miejsce.
A na zewnątrz było Liri.
Kraj rządzony przez króla Alexiusa, brata Lazarusa. Żyli oddzielnie, odkąd Lazarus, będąc małym chłopcem, wszedł do lasu i zabłądził, prawie pożarty przez wilki i uratowany przez Agamemnona, który w tamtym czasie władał lasem.
Dostrzegł w Lazarusie wielki potencjał. Szansę na wyzwolenie jego ludzi, pokonanych i stłamszonych przez Lirian. Teraz ludzi lasu została zaledwie garstka. Według świata ich królestwo nie istniało.
Jeszcze parę tygodni temu wszyscy myśleli, że Lazarus od dawna był martwy. Podróżował swobodnie, używając fałszywego nazwiska, i nikt nawet nie podejrzewał, że był księciem, od dawna uznanym za martwego.
Lazarus jednak od lat planował zemstę na rodzinie. Zamierzał nawet ukraść bratu narzeczoną. Dosłownie, zwabiając ją do lasu. Powstrzymał go jednak kontakt z bratem, do którego w końcu doszło.
Obiecał poprzedniemu władcy, Agamemnonowi, że pomści jego lud i odzyska to, co im się należało, łącznie z tronem Liri. Korona nie należała do Lazarusa, Alexa ani ich rodziny, ale do ludzi z lasu. Zostali wybici, osłabieni i wygnani, ale nie zniknęli. Rośli w siłę.
Agnes nie była jedną z nich, nie z urodzenia, ale to nie miało znaczenia. Nie dla nich. Przyjmowali do siebie wygnańców, tych pozostawionych na pastwę losu, którzy byli w potrzebie.
Jak ona.
– Nie zabierzesz żadnego miecza, Agnes.
Zazwyczaj nie kłóciła się z Lazarusem, gdy przemawiał do niej głębokim, jedwabistym głosem. Podobał jej się sposób, w jaki wymawiał jej imię. Ahnes. Brzmiało egzotycznie.
Nie podobało jej się jednak to, co teraz powiedział.
– Nie mogę podróżować bez miecza, wasza wysokość. Moim obowiązkiem jest cię chronić. Łączą nas śluby krwi. – Wysunęła brodę do przodu i spojrzała mu w oczy.
Lazarus miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i pięknie rzeźbioną twarz, jak u anioła zemsty. Przynajmniej częściowo. Połowę jego twarzy pokrywały blizny – głębokie, okrutne, nadające jego twarzy diaboliczny rys. Miał ciemne oczy, twarde niczym obsydian, i usta, które często wykrzywiały się w okrutnym grymasie. Nie wyglądał jak ktoś, kto potrzebował ochrony.
Jednak w jej świecie – w ich świecie – głęboko w lesie, gdy zostaniesz uratowany przed śmiercią, ślubujesz wierność swemu wybawcy. To właśnie uczyniła osiem lat temu, gdy miała szesnaście lat i została uratowana przez Lazarusa. Połączyło ich coś silniejszego od krwi. Ryzykował życie, żeby ją uratować. Jej krew i każdy oddech należał do niego.
Potrzebowała jednak miecza, jeśli miała się na coś przydać.
– Przybycie do pałacu z mieczem oznacza wypowiedzenie wojny, Agnes – odparł. Jakby tego nie wiedziała.
– To środek bezpieczeństwa. Nie znasz brata zbyt dobrze.
Nie mogła zaprzeczyć, że jej ulżyło – najwyraźniej nie zamierzał wypowiadać wojny.
Odkąd postanowił opuścić las i zemścić się na Alexiusie, jego plany uległy zmianie. Tamtego dnia ukryła się w lesie. Siedziała w ciemności, gotowa w każdej chwili dobyć miecza. Nie doszło jednak do żadnej walki. Po prostu rozmawiali. Od tamtej pory nie było jasności co do planów Lazarusa – jego powrotu do Liri i zamiarów względem Alexiusa.
– Cóż, myślę, że sztylet…
– Nie jedziemy tam z otwarcie wrogimi zamiarami – przerwał jej. – Zemsta musi być planowana po cichu.
Zamilkła, czując, że włosy jeżą jej się na karku.
– Myślałam, że porzuciłeś plan zemsty.
– Powiedziałem coś takiego?
– Nie, ale… rozmawiałeś z nim. Poradziłeś mu, żeby został z Tinley. Żeby ją kochał. Słyszałam waszą rozmowę.
– To prawda – odparł. – Powiedziałem tak i moje plany uległy zmianie, jednak Alexius wciąż będzie miał do podjęcia trudną decyzję. Zadośćuczynienie i uznanie mnie za króla albo…
– Króla?
– Króla Liri i Czarnego Lasu. Aby oddać naszym ludziom to, co im zrabowano.
– Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?
– Nie musisz znać moich planów, drogie dziecko.
– Wolałabym, żebyś tak do mnie nie mówił. Mogę powalić każdego mężczyznę, nieważne, czy spodziewa się ataku, czy nie. Może jestem drobna, ale niebezpieczna.
– Zgadza się. Twoje umiejętności posługiwania się bronią są niezaprzeczalne, ale nie tego teraz potrzebuję.
– A więc czego?
– Ślubowałaś mi wierność. Wypełnisz każdy mój rozkaz, czy tak?
– Zgadza się – potwierdziła. – Moje życie należy do ciebie. – Mówiła szczerze, z głębi serca.
– Dobrze. Nie pojedziesz ze mną jako wojowniczka.
Zamrugała, czując, że traci grunt pod nogami.
– A więc kim jestem? Jeśli nie twoją protektorką, to kim?
– Pojedziesz jako moja narzeczona.
Agnes zamarła. Była… Cóż, teoretycznie była kobietą, jednak szkolono ją na wojownika. Uczono szermierki, posługiwania się bronią i walki. Jej ciało było sprawne i atletyczne, a instynkty wyostrzone przez lata treningów. Szkolił ją sam Lazarus. Kobiecość była dla niej czymś obcym. Zazwyczaj czuła się nieswojo w grupie ubranych w kolorowe suknie kobiet, które mieszkały w ich królestwie.
W końcu była kimś z zewnątrz. Uratowana przez Lazarusa i sprowadzona do jego królestwa. Obezwładnił pięciu mężczyzn, którzy ją otoczyli. Była wdzięczna, ale została tu sama.
Z nim.
Był ubrany elegancko, miał na sobie czarne spodnie i białą koszulę, która pozostała w miarę czysta, pomimo tego, co przed chwilą zaszło. Choć jego ubranie wyglądało na zupełnie cywilizowane, w mężczyźnie było coś dzikiego i barbarzyńskiego. Czarne, idealnie przycięte włosy i szerokie ramiona. Rękawy koszuli podwinął wysoko, odsłaniając umięśnione ręce.
Był piękny i przerażający. Wybawiciel i potencjalne zagrożenie.
A jej ojciec był martwy. Choć bezpośrednie niebezpieczeństwo zniknęło, miała zaledwie szesnaście lat, a ojciec nauczył ją, że nie można się spodziewać niczego dobrego.
Gdy potężny wojownik odwrócił się, żeby odejść, ruszyła zanim.
– Dokąd idziesz? – spytała.
– Wracam do mojego królestwa. Przynajmniej zamierzam się tam dziś znaleźć.
– Mogę iść z tobą?
Zatrzymał się i spojrzał na nią z powagą. Wtedy uderzyło ją, że był to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego widziała. Piękny i przerażający.
– W moim kraju obowiązuje pewna tradycja. Jeśli ktoś uratuje ci życie, ślubujesz mu wierność i oddanie. Oddajesz mu swoje życie. Czy tego chcesz?
– Kto w ogóle mówi w ten sposób?
– Ja – jego akcent był ciężki, ale piękny.
– Jesteś jakimś królem, czy coś w tym stylu?
Uśmiechnął się.
– Coś w tym stylu.
Zrozumiała, że być może właśnie wpadła z deszczu pod rynnę. Jednak uratował jej życie, a przecież nie musiał. W takim razie raczej nie zamierzał jej zabić. A co do reszty… Cóż, mogła na to przystać.
Okazało się, że Lazarus nie żartował. Zwłaszcza co do oczekiwań względem niej. Był wierny tradycjom. Pomógł jej zostać wojowniczką, choć nie sądziła, że taka opcja w ogóle wchodziła w grę. Ślubowała więc wierność jemu i ich królestwu. Jej życie zupełnie się zmieniło, a to wszystko dla niego.
– Jako twoja narzeczona – powiedziała, czując, że w tym miejscu kończy się jej lojalność. To było… niemożliwe. Był królem, a ona nikim. Wychowała się na ulicy, przez całe życie się tułała. Najpierw była Ameryka, potem Włochy, Francja – wszędzie tam, gdzie jej ojciec mógł dokonać jakiegoś oszustwa. Dziewczyna mówiąca po trochu w wielu językach, żadnego nie opanowując w pełni.
A potem ślubowała mu wierność i oddanie, bo nie mogła być nikim więcej.
To było głupie.
Był kimś więcej niż mężczyzną. Był niczym bóg. Niedotykalny, zwłaszcza dla niej. Nie wiedziała nawet, ile miał lat, to nigdy zdawało się nie mieć znaczenia.
Był niedostępny, nieosiągalny, odległy.
– Przepraszam – powiedziała – chyba źle cię zrozumiałam.
– Oboje wiemy, że zrozumiałaś mnie doskonale. Jesteś bardzo bystra, również dzięki moim treningom.
– Tak, cała chwała dla ciebie – odparła, z trudem ukrywając sarkazm. Naprawdę w to wierzyła. Zazwyczaj.
– A więc, jak widzisz, tak się musi stać.
– Nie, obawiam się, że tego nie widzę.
– Jesteś moją prawą ręką, Agnes. Od wielu lat. To mój obowiązek względem tego kraju, by sięgnąć po tron.
To prawda, była jego prawą ręką. Narzędziem, bronią. Tarczą.
Ale nie kobietą. Nie dla niego.
A jeśli dla Agnes było to bolesne, był to tylko jej problem. Nikt nie mógł go dla niej rozwiązać. Przeżyła w życiu wiele rozczarowań. Więc jaką różnicę uczyni kolejne?
Kochała go całą sobą. Duszą, sercem, mieczem. Ciałem.
Rozpalił w niej ogień, obudził fantazje, o które nawet by się nie podejrzewała.
Nie widział w niej kobiety i pogodziła się z tym.
Była jego Agnes i kimkolwiek dla niego była, nie miała konkurencji.
Jeśli nigdy nie będzie do niej należał jak mężczyzna do kobiety – trudno. I tak była dla niego ważna. Nie była jedną z licznych krągłych piękności, które zwracały jego uwagę na jedną noc.
To, co mieli, było lepsze.
Założyła, najwyraźniej błędnie, że Lazarus postanowił iść drogą przebaczenia i nagle zrozumiała, że nie ma pojęcia, co planował jej król.
– To nie wojna, ale rozliczenie. Odzyskanie tego, co zostało zrabowane. Szkoda, że może polać się krew, która płynie też w moich żyłach.
Agnes pomyślała o narzeczonej króla Alexiusa. Urocza dziewczyna o pięknych rudych włosach. Przyszła królowa Tinley. Nawet nie chciała myśleć, że coś złego mogłoby ją spotkać.
Agnes widziała ją tylko raz, gdy czaiła się ukryta w lesie, ale to wystarczyło.
– Oszczędzisz Tinley.
– Oszczędzę jego, jeśli da mi to, o co proszę. Czego żądam. Król jednak rzadko chce oddać swoje królestwo.
– Ale nie uważasz, że ono należy do niego.
– Zostało ukradzione. Przez moją rodzinę. W naszych żyłach płynie ta sama krew, ale przysięgałem lojalność temu miejscu i tym ludziom, nie im. Obietnice muszą zostać spełnione. Jeśli Alex zgodzi się zadośćuczynić dawnym krzywdom, nie widzę powodu, żeby brać cokolwiek siłą. Jeśli jednak nie zechce…
– Rozumiem – powiedziała – ale z pewnością musi być…
– To nie jest żaden podstęp, Agnes. Nie ma miejsca na negocjacje.
– Nie to miałam na myśli.
Zarumieniła się gwałtownie. Jej ojciec był oszustem i z tego żył. Ona nie zamierzała iść w jego ślady.
– Wiem. Po prostu chcę zwrócić uwagę, że my jesteśmy ulepieni z innej gliny.
– Ja jestem taka, jaką mnie stworzyłeś – odparła, wysuwając brodę do przodu – i chcę, żebyś pozwolił mi wziąć ze sobą miecz.
– Mówiłem już, że nie zamierzamy wypowiadać im otwartej wojny.
– Ale to jest wojna.
Wyraz jego twarzy potwierdzał jej słowa, nawet jeśli nie zamierzał powiedzieć tego głośno.
– Dostaniesz odpowiednią garderobę, prosto z Paryża.
– Co mnie obchodzi Paryż? – spytała. – Byłam tam.
– Poznałaś paryskie ulice, to nie to samo.
Lazarus nie musiał jej przypominać, skąd pochodziła, ale to i tak nie miało znaczenia. Przysięgała mu wierność, jej los został przypieczętowany. Nieważne, czy się z nim zgadzała. Nie miała nazwiska, była Agnes z Czarnego Lasu. To wszystko.
Agnes, protektorka Lazarusa.
I tak pozostanie.
– Zrobię to, czego sobie życzysz – powiedziała.
– Więc pojedziesz ze mną. Do Paryża.

W Czarnym Lesie pieniądze nie miały znaczenia, ale Lazarus wiedział, w jaki sposób operować nimi na swoją korzyść – jak przeniknąć do najzamożniejszych kręgów, gdzie czasem musiał bywać.
Agamemnon nauczył go, że przywódca – nawet taki działający w ukryciu – nie może sobie pozwolić na ignorancję i brak wiedzy o świecie. Pomógł mu przygotować zaplecze, które zapewni mu odpowiednie dokumenty do podróżowania. I egzystencji. Przekazał mu wiedzę na temat pieniędzy i inwestowania, co Lazarus przyswoił bez trudu. Od tego czasu pomnożył majątek ich królestwa dziesięciokrotnie. Gdy trzeba było, zakładał garnitur i wyruszał w podróż.
Zwykle nie zabierał wtedy Agnes, choć właśnie w taki sposób ją znalazł. Nigdy więcej razem nie podróżowali.
Nie lubiła tracić go z oczu.
Była mu oddana, choć wiedziała, że nie potrzebował jej do obrony. Chodziło bardziej o nią, o to, by ją chronić, choć wiedział, że by się oburzyła.
Biedna Agnes.
Jednak teraz… Teraz naprawdę mogła się wykazać. Alexius pragnął, żeby utrzymywali relacje – jak bracia. Lazarus być może poczułby się źle, że sam nie ma takich zamiarów, ale lata życia w lesie, z dala od rodziny, zahartowały go.
Spotkali się zaledwie dwa razy, odkąd zdradził Alexiusowi swoją tożsamość. Brat zaprosił go na ślub z Tinley i Lazarus miał parę tygodni, żeby przemyśleć następny ruch.
Obecność narzeczonej u boku złagodzi jego wizerunek – w czym nie pomoże mu jego twarz.
Dawno temu pogodził się z bliznami. W lesie były symbolem przetrwania i siły.
W świecie zewnętrznym czasem napotykał na przerażone spojrzenia.
Wiele kobiet jednak uwielbiało jego blizny, uważały je za coś niebezpiecznego i atrakcyjnego, więc nauczył się je wykorzystywać.
A teraz zamierzał wykorzystać Agnes, żeby wydawać się bardziej ludzkim.
Agnes oczywiście nie była krucha i bezbronna. Była silna, gwałtowna i zadziorna. Choć bardzo drobna, to umięśniona i atletyczna, po latach treningów. Była zwinna i szybka – fizycznie i mentalnie.
Teraz siedziała na podłodze prywatnego odrzutowca, ubrana jak zwykle w luźne, lniane spodnie i równie obszerną koszulkę, a czarne włosy miała spięte w wysoki kucyk. W jej ciemnych oczach lśniło niezadowolenie. Często powtarzała, że pochodziła znikąd, dopóki nie trafiła do jego królestwa.
Była ładna – miała lekko skośne kocie oczy, pełne usta i skórę barwy cynamonu – choć Lazarus rzadko rozmyślał nad jej wyglądem.
Miało to znaczenie o tyle, że była bardziej wiarygodna jako jego narzeczona.
– Nic ci nie będzie, jeśli usiądziesz na chwilę na fotelu.
Podniosła wzrok.
– Nie mam ochoty.
– Nie jesteś dzikim zwierzęciem i żadnemu z nas nie wyjdzie na dobre, jeśli będziesz się tak zachowywać.
– Czy łagodność wyjdzie na dobre wojownikowi?
– W tym momencie twoje umiejętności nie są potrzebne.
– Wypraszam sobie.
– Czyżby? Potrzebuję kogoś, komu ufam. Bezgranicznie. Myślałem, że się nadajesz. Nikt inny nie zna moich planów, to nie jest bezpieczne. Więc czy mogę ci zaufać?
Wstała.
– Oczywiście.
– Tak myślałem. To po prostu kolejna misja, tylko trochę innego rodzaju.
Zmarszczyła nos, po czym niechętnie usiadła na końcu kanapy.
Zabawne stworzenie. Czyżby nowa rola tak bardzo jej ciążyła?
Cóż, pewnie nie nawykła do takich wygód. Życie w lesie było dużo prostsze i pozbawione zbędnych luksusów.
Wydawała się tam szczęśliwa, choć chyba nie miała przyjaciół. Zresztą podobnie jak on. Czuł, że pod wieloma względami są do siebie podobni. Skryci, lubiący dyscyplinę, bardzo poważnie traktujący swoje obowiązki.
Wiadomość o jego „zmartwychwstaniu” obiegła cały świat, a on nie przywykł do takiego zainteresowania.
Był znany w kręgach biznesowych, ale trzymał się z dala od blasku fleszy. Miał ku temu wyraźny powód.
To się jednak zmieniło, co oznaczało, że jego związek musiał być publiczny – inaczej nie będzie to wyglądać wiarygodnie. Stąd wyjazd do Paryża.
Wiedział, że będzie musiał się ożenić. Potrzebował dziedzica. W lesie jednak zaloty wyglądały zupełnie inaczej. Kochankowie wypowiadali przed sobą słowa przysięgi, bez świadków. Według Lazarusa nic więcej nie było potrzeba, jednak na zewnątrz obowiązywały inne zasady. Rozumiał je, choć niekoniecznie się z nimi zgadzał.
Gdy wylądowali w Paryżu, samochód już na nich czekał. Agnes wysiadła z samolotu i przeszła ze spuszczoną głową.
– Gdzie kupiłeś to wszystko? – spytała, gdy jechali autem. Zastanawiał się, czy udawała, że miasto nie robi na niej wrażenia, choć w końcu już tu kiedyś była.
– Przecież wiesz, że udało mi się pomnożyć majątek naszego królestwa.
– Tak – odparła – choć przyznaję, że nie zdawałam sobie sprawy, że… jesteś aż tak bogaty, tu na zewnątrz.
W lesie liczyło się to, jak potrafisz być użyteczny, i to było piękne, choć oczywiście zdobycze cywilizacji i wygody tego świata pomagały im w funkcjonowaniu. A więc pieniądze były niezbędne.
A on pomnożył majątek ich królestwa. To był jego pierwszy krok na drodze do lepszej i bezpieczniejszej przyszłości ukochanego ludu.
– Przede wszystkim jestem człowiekiem praktycznym, Agnes.

Długo i szczęśliwie – Kim Lawrence

Szerokie szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie.
Tilda Raven ruchem głowy strząsnęła kropelki deszczu z gęstych kasztanowych włosów, które kręconymi falami opadały jej niemal do bioder. Zwykle wiązała jej w lśniący koński ogon.
Nie wahała się ani chwili. Miała do spełnienia zadanie.
– Jest pani umówiona? Och, przepraszam, nie poznałem.
Barczysty ochroniarz wykazał się spóźnionym refleksem, ale szybko ustąpił jej miejsca. Tilda uśmiechnęła się do niego wymuszenie uprzejmym uśmiechem, który nie sięgnął jej wielkich zielonych oczu skrytych za niezbyt twarzowymi dużymi okularami w ciężkiej oprawce.
Spojrzała na wiszący na ścianie nad biurkiem recepcjonistki wielki zegar w stylu art déco. Jeśli dobrze pójdzie, wrócę do domu przed trzecią, pomyślała.
Przecież chyba nie zatrzyma jej siłą! Choć bez trudu mogła sobie wyobrazić, że jej szefa stać na taki numer. Ezio Angelos był niepoprawnym egoistą.
Była pewna, że nie odbierze dobrze jej decyzji. Potrafił też być bardzo przekonujący. Przez chwilę błysnęła jej w głowie myśl, by czmychnąć, ale Tilda wiedziała, że winna mu jest osobiste wyjaśnienie.
Podjęła decyzję, od której nie było odwrotu.
Ezio z pewnością nie pobłogosławi jej na drogę, ale Tilda była gotowa na jego wybuch złości. Miała w nosie jego reakcje. Raz jeden nie chodziło o jej genialnego szefa miliardera, lecz o brata Tildy, Sama. On był dla niej najważniejszy.
Poczuła ucisk w sercu i ciężar winy, gdy w pamięci błysnął jej obraz nastolatka leżącego z maską tlenową na twarzy. W myślach powtarzała sobie, że teraz chłopak czuje się już dobrze.
Co za ulga.
Patrząc na Sama przyklejonego wzrokiem do ekranu komputera, nikt by nie pomyślał, że jeszcze wczoraj odwoziła go do szpitala. Chłopak uwielbiał gry komputerowe. Teraz miała na niego oko sąsiadka, pani Lowther, która znała ich oboje od dzieciństwa.
Zwykle Tilda wchodziła do gabinetu Ezia podekscytowana. Lubiła swoją pracę. Dziś była jednak w zupełnie innym nastroju. Udało jej się zmieścić w krótkim wolnym czasie Ezia, co, znając jego pracoholizm, graniczyło z cudem.
Sama zawsze była bardzo punktualna. Jej szef nie znosił spóźnialstwa i nie tolerował żadnych wymówek.
Przyszła do biura w jednym celu – złożyć wymówienie. Nie dlatego, że dostała lepszą propozycję czy przestała lubić swoją pracę. Nic podobnego. Nawet mimo że Ezio miał mnóstwo cech, których nie znosiła w mężczyznach.
Wielu ludzi chętnie przymykało na nie oko, bo Ezio potrafił ukrywać je pod ujmującą powierzchownością. Gdyby Tilda była kobietą ulegającą takiemu czarowi zabójczo przystojnego mężczyzny z kilkoma miliardami dolarów na koncie, pewnie postąpiłaby tak samo. Bo Ezio Angelos był prawdziwym ciachem w każdym znaczeniu tego potocznego słowa. Ten smukły i wysoki, ale atletycznie zbudowany Grek obracał się w towarzystwie najpiękniejszych kobiet w Londynie.
Ale Tilda wyznawała wyższe standardy.
Miała niebotycznie długie rzęsy, wspaniale wyrzeźbione kości policzkowe i zmysłowe usta. A tak piękna kobieta nie musi znosić arogancji szefa. Choćby ta sięgała niebotycznych rozmiarów.
Ezio miał w sobie tyle empatii, co przydrożny kamień. Był mężczyzną twardym i bezwzględnym. Ale gdy chodzi o piękne kobiety… Tych miał więcej, niż mógłby spamiętać. Przyciągał je sam jego wygląd. Mocno wykrojona szczęka i zmysłowy męski zarost, który na jego twarzy pojawiał się już przed południem. Która mogłaby się oprzeć?
Jednak mimo tych wad był naprawdę dobrym szefem. Ogromną fortunę zbił w dziedzinie nowych technologii i sztucznej inteligencji. Był wymagający, ale uczciwy. Nikogo nie traktował z góry, a praca z nim nigdy nie była nudna. Ten uzależniony od intelektualnej adrenaliny i nowych wyzwań mężczyzna nie znał słowa „niemożliwe”. Wyczerpującym wysiłkiem było już samo dotrzymywanie mu kroku. Tilda zwykle nie nadążała, ale kochała harmider i napięcie, jakie wywoływały już same próby dotrzymania mu kroku.
Z Eziem nigdy się nie nudziła.
Ponadto jako jego osobista sekretarka cieszyła się autonomią, o jakiej nigdzie indziej nie mogłaby marzyć. Nigdy nie spotkała się z kąśliwymi uwagami, co było zmorą jej poprzednich prac. Ezio nigdy też nie wbijał jej spojrzeniem w ziemię. I nigdy nawet nie zasugerował, że jest zbyt młoda, by traktować ją poważnie. Może trochę z powodu okularów, którymi dodawała sobie powagi. Używała ich jak teatralnego rekwizytu, bo na wzrok nigdy nie mogła narzekać. Miała dwadzieścia sześć lat i wierzyła, że duże oprawki dodają jej kolejne pięć. Inspirują. Był to rodzaj gry, bo Tilda wiedziała, że w pracy zawsze jest poważną profesjonalistką. Choćby o dziecięcej twarzy.
I chciała, żeby świat traktował ją serio.
Przez chwilę w jej oczach pojawił się cień smutku. Wiedziała, że będzie jej żal pracy. I wyrazu zazdrości na twarzach przyjaciół, gdy mimochodem rzucała, że jest osobistą sekretarką Ezia… Tak, tego Ezia Angelosa.
Przed wejściem do gabinetu wyprostowała smukłe ramiona, by dodać sobie odwagi. Przez głowę przebiegła jej myśl, że może już ją zwolnił. Ezio słynął z braku cierpliwości, a Tilda była mocno spóźniona.
Szybko rzuciła okiem na telefon komórkowy, czy nie ma esemesów od Sama. Wyświetlacz był pusty. Brak wiadomości jest dobrą wiadomością. Ale wczoraj wieczorem też nie pisał, a Tilda sądziła, że jest na turnieju szachowym. Godzinę później okazało się, że Sam leży na oddziale ratunkowym miejskiego szpitala. Tilda dowiedziała się o tym tylko dzięki wspaniałomyślnemu gestowi miejscowego sklepikarza, który wezwał karetkę i towarzyszył Samowi w drodze na pogotowie.
Wszystko zaczęło się od sztubackiego wygłupu. Sam chciał wkupić się w łaski paczki starszych uczniów i próbował ukraść w sklepiku puszkę piwa. Nieudana próba zakończyła się dla niego tragicznie – najgorszym od lat atakiem astmy.
Gdyby nie szybka akcja sklepikarza, przyszłość Sama mogłaby dziś wyglądać zupełnie inaczej. Ten zacny człowiek pominął też dobrodusznym milczeniem kradzież puszki piwa. Tilda zawdzięczała mu wszystko.
Teraz aż zadrżała na samo wspomnienie zdarzenia.
Tuż za szklanym drzwiami znajdowało się jej własne wielkie biurko, a obok mniejsze biurko jej asystentki Roweny. Nawet teraz, po czterech latach pracy, Tilda wciąż nie mogła przywyknąć do jej obecności.
Asystentka sekretarki! Była to zupełna nowość w jej życiu.
Gabinet Ezia stanowił prawdziwe dzieło sztuki architektury wnętrz. Niedawno zresztą otrzymał zaszczytne wyróżnienie największego brytyjskiego pisma poświęconego designowi. Jedna ze ścian była całkowicie przeszklona. Stojąc przy niej, można było podziwiać panoramę Londynu. Ale całość dawała też poczucie prywatności. Tilda zawsze zachodziła w głowę, jak projektantowi udało się pogodzić te dwie na pozór sprzeczne cechy. Gabinet był zarazem otwarty i zamknięty.
Czasem myślała, że jest to bardziej ukryte legowisko zawsze nienagannie eleganckiego drapieżnika, jakim było Ezio.
Czy był? Z pewnością takim często się jej wydawał. Nie mogła uciec od tego wrażenia.
– Jest w podłym nastroju – rzuciła półszeptem Rowena, gdy Tilda wchodziła do gabinetu.
Tilda nie potrzebowała tej przestrogi. Sztywny język ciała Ezia mówił jej wszystko. Szef stał wyprostowany przed szklaną ścianą. Tilda niemal sama czuła elektryzujące napięcie emanujące z jego barczystych ramion. Trzymał w ręku telefon komórkowy włączony na tryb głośnomówiący i słuchał biegnącego gdzieś z oddali głosu.
Tilda dobrze znała ten głos. Należał do Saula Rutherforda.
Tego siwego mężczyznę nazywano „srebrnym lisem”. Był człowiekiem legendą. Choć dobrze po siedemdziesiątce wciąż zarządzał swoją firmą IT. Nie była to spółka znana z rewolucyjnych technologii, raczej niszowa, ale prowadzona żelazną ręką. Rutheford liczył się w branży i miał ogromne wpływy.
– Wolę zatopić firmę niż pozwolić, by Geroge Baros położył na niej swoje chciwe łapska.
Tilda słyszała rosnącą z każdym słowem złość w głosie Saula.
– Nie ma wątpliwości, że mu nie wyjdzie, prawda, Saul?
Ezio emanował spokojem, choć Tilda znała jego wybuchowe usposobienie. Na jego pociągłej twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Ani śladu frustracji. W swoim szytym na zamówienie garniturze wyglądał jak „mroczny anioł”. Kątem oka zauważył obecność Tildy i rzucił jej spojrzenie spod długich ciemnych rzęs. Szkoda ich dla mężczyzny, pomyślała. Ezio przez chwilę patrzył na nią swoimi czarnymi oczyma i ruchem smukłego palca wskazał jej leżący na biurku otwarty tabloid.
Zanim zobaczyła starą przerobioną cyfrowo fotkę, jej twarz wykrzywił grymas na widok wybitego na górze tytułu. Jakiś pismak ciągnął sprawę romansu Ezia. Brukowce od dawna nie dawały mu spokoju. Prześcigały się w plotkach sprzedawanych przez ludzi z otoczenia „wpływowej pary”.
Tilda zawsze myślała, że Ezio powinien zakończyć ten medialny cyrk i porozmawiać wprost ze znaną influencerką z wyższych sfer, córką Geroge’a Barosa, Atheną, bo ignorowanie jej nie dawało nic dobrego. Ale może robił to świadomie? Może była to zemsta, złość, uraza albo coś jeszcze innego?
Odrzuciła te myśli.
Musiała zmierzyć się z nową sytuacją. Nie była już całą sobą pochłonięta problemami czy kłopotami szefa. Nie do niej należało wskazywać mu opcje, za które zresztą często dostawał po głowie.
Był to niewątpliwy plus, ale Tilda nie poczuła się przez niego szczęśliwsza. Bo tym razem nie chodziło o jej samopoczucie, lecz o Sama. Dlatego przyszła na spotkanie z Eziem.
Ezio nie był już jej problemem, ale Athena Baros była jego utrapieniem. Tildę zdumiewało, że tego rodzaju sytuacje nie zdarzały mu się częściej. Rzucał swoje kobiety w sposób bezduszny, ale, o dziwo, nigdy nie miały do niego pretensji. Nie wisiały na telefonie z wiecznymi wyrzutami. A już na pewno żadna z nich nie wisiała na klamce redakcji brukowców, by wciskać im fałszywe historyjki, że ich miłość ze słynnym Grekiem wybuchła na nowo.
Ezio był zresztą dżentelmenem w każdym calu. Gdy rozstawał się z kochanką, jej konto tego samego dnia powiększało się o kilka zer, a wieczorem umyślny przynosił jej do domu jakieś cacko od najdroższego jubilera warte tyle, że zwykły człowiek mógłby spokojnie przeżyć za nie kilka lat.
Źródła zbliżone do Atheny wszystkiemu zaprzeczały. Ona sama zachowywała wzniosłe milczenie i zagadkowy uśmiech, co wystarczało, by wzbudzać kolejne fale plotek. Według jednego z plotkarskich serwisów wszyscy byli pewni, że oboje są już nie tylko zaręczeni, ale że Athena jest też w ciąży.
Tildę zżerała ciekawość, czy Ezio znał te rewelacje, ale nigdy go o to nie pytała. Pewnie miał w nosie, co i gdzie piszą o jego życiu miłosnym. Jego nazwisko latami pojawiało się wśród najbardziej pożądanych kawalerów Europy. Z Atheną było jednak inaczej. Tym razem nie chodziło o życie prywatne, lecz o biznes, a tego Ezio nigdy nie traktował nonszalancko. Tu zawsze był bezwzględny i skupiony na celu.
W biznes z Rutherfordem zainwestował mnóstwo czasu i wysiłku. Tilda wiedziała, że umowa była częścią wizji Ezia rozwoju jego imperium Angelos Industries. A jeśli jej szef w coś inwestował, to oczekiwał, że i ona poświęci się temu bez reszty. Zawsze oddawała pracy całe serce, ale co zostawało na rzeczy naprawdę ważne? Jej własne priorytety nagle się rozpłynęły.
Musiała odbudować je na nowo.
Wszystko miało się zmienić. Dziś i w tym gabinecie.
Tilda podjęła decyzję.
Nie miała dzieci, ale dla Sama była prawie matką.
Uniosła dumnie głowę i spojrzał na Ezia. Jego miliardowe umowy nie mieściły się już w jej priorytetach. Całą energię musiała skupić na bezpieczeństwie brata i nie pozwolić, by wpadł w złe towarzystwo. Bo zrujnowałby sobie życie. Kradzież w sklepiku zabrzmiała jak dzwonek alarmowy. Tilda nie zatykała nań uszu. Wciąż dźwięczał w jej głowie.
– Nawet jeśli nie połączymy sił w tym projekcie, to cieszysz się w branży szacunkiem, a twoich bilansów można tylko pozazdrościć. Oczywiście jeśli dołączysz do nas, wejdziesz do innej ligi… – rzucił do telefonu Ezio.
– Chcesz, bym przespał się z tobą, gdy sypiasz z córką Barosa, tą zakłamaną żmiją. Jej ojciec od lat próbuje położyć łapę na mojej firmie – usłyszała wzburzony głos Rutherforda.
Ezio zamilkł. Na końcu języka miał pewnie kąśliwą uwagę, ale siłą woli się powstrzymał.
– Mieliśmy z Atheną przygodny romans, Saul, ale to było lata temu.
Mówiąc te słowa, Ezio zaciskał zęby. Tilda znała go jak zły grosz i wiedziała, ile wysiłku kosztowało go to wyznanie.
Już wkrótce po rozpoczęciu pracy zrozumiała, że Ezio nigdy przed nikim się nie tłumaczy. Mogła sobie tylko wyobrażać, jak się czuje, zmuszony tłumaczyć się teraz przed Rutherfordem.
Jednak w swojej sytuacji nie mogła zdobyć się nawet na cień współczucia dla duszącego w sobie złość szefa. Ezio nawet nie wiedział, jakim był szczęściarzem. Nie z powodu ogromnego bogactwa i wpływów, ale dlatego, że nigdy w siebie nie wątpił. Nie musiał udawać, że wierzy w siebie.
Po prostu wierzył.
– Barosa w tym nie ma, Saul, i nigdy nie było.
Nic w jego twarzy pokerzysty nie wskazywało, że sam zaczynał wątpić w to, co powiedział. Nie mógł wykluczyć, że George Baros mógł po cichu pociągać za sznurki. Tych dwóch starszych biznesmenów darło ze sobą koty od pół wieku, a do dziś wzajemna nienawiść nie wygasła ani na jotę.
Czy córka mogła wykorzystywać stary i przelotny romans-nie-romans, by storpedować umowę, na której mógł zyskać największy wróg jej ojca? Athena miała nogi długie jak autostrada i pokręcone poczucie humoru, ale była zupełnie pozbawiona sumienia. Ostatnie obchodziło Ezia jeszcze mniej niż to, że jego następca wylądował w jej łóżku już po kilku tygodniach.
Ezio Angelos nie dramatyzował. Między nim a Atheną nie było żadnej miłości. Po prostu oboje poszli swoimi drogami.
– Posłuchaj mnie, Saul…
Ezio nie zdążył dokończyć, bo nagle usłyszał głośny trzask. Rutherford musiał ze złości rzucić telefonem.
Tilda wstrzymała oddech i przez chwilę walczyła z szaloną chęcią, by wybuchnąć śmiechem. Ktoś śmiał rzucić Eziowi słuchawkę!
Ezio najpierw milczał, a potem wyrzucił z siebie wiązkę soczystych greckich przekleństw.
– Co on chce przez to wywalczyć?
Gwałtownym nerwowym ruchem przeczesał ręką włosy. Stał przy oknie, wpatrując się w panoramę miasta.
Dla Tildy był to dobry moment, by zacząć rozmowę, ale nie chciała spotkać się z odmową. Nie dziś. Nie mógł odesłać jej z kwitkiem.
Czuła, jak oburzenie ściska jej klatkę piersiową. W ciągu czterech lat pracy nigdy się nie spóźniła. A teraz Ezio nawet nie spytał, czy Tilda ma jakiś problem. Ale tak było zawsze.
– Naprawdę nie wiesz, czemu ona to robi? – spytała.
Ezio obrócił się na pięcie i spojrzał na Tildę ostrym jak laser wzrokiem.
Nie uciekła przed jego spojrzeniem, lecz popatrzyła mu prosto w oczy. Nawet przez szkła nieco przybrudzonych okularów musiał widzieć jej przenikliwe spojrzenie.
– Myślałam, że chcesz usłyszeć moją odpowiedź – powiedziała sarkastycznym tonem.
Wątpiła jednak, by Ezio usłyszał ten sarkazm. Był mistrzem uszczypliwych uwag, ale nie przyjmował ich pod swoim adresem.
– Z Atheną zaczęliśmy dwa lata temu. Jakoś się nawzajem uwiedliśmy… – powiedział wymijająco.
– Ty ją uwiodłeś, a to nie to samo – odparła Tilda.
Szczerze nie znosiła jego podejścia do kobiet. Jednak jej kobieca solidarność z Atheną była raczej wymuszona. Kilka razy spotkała tę wysoką blondynkę. Athena traktowała ją jak powietrze. Była słodka i do rany przyłóż tylko dla tych, których mogła wykorzystać do swoich celów.
Tilda wzruszyła ramionami. Już miała na końcu języka przeprosiny, ale nagle przypomniała sobie, że za chwilę będzie już tylko byłą sekretarką. Nie musi więc łechtać ego szefa czy mówić to, co należy.
– Może daje ci znak, że wciąż żyje. Tak tylko sobie pomyślałam – dodała z lekkim półuśmiechem na twarzy.
Ezio ściągnął gęste czarne brwi. Wolno przebiegł wzrokiem drobną i smukłą sylwetkę Tildy. Od twarzy do stóp i z powrotem. Jakby widział ją pierwszy raz.
– Athena nie miesza seksu z uczuciem…
Ezio przerwał, bo uświadomił sobie, że za chwilę zacznie się tłumaczyć swojej sekretarce, która… właśnie pierwszy raz spóźniała się do pracy.
Gdyby miał opisać Tildę Raven jednym słowem wybrałby – słowo „schludna”. Zawsze elegancka i starannie zadbana. Ale tym razem wyglądała inaczej. Zauważył ciężki niesforny kosmyk opadający na jej policzek. Resztę włosów musiała wcisnąć pod kołnierz watowanej kurtki krzywo zapiętej na guziki. Jakby wcisnęła ją na siebie w największym pośpiechu.
– Spóźniłaś się. I co ty, u diabła, masz na sobie?
Ezio ugryzł się w język, nie czekając na jej odpowiedź. Nie powinno go obchodzić, co nosi jego sekretarka.

Pani jego serca - Maisey Yates
Wychowany z dala od kraju książę Lazarus chce wrócić i upomnieć się o należne mu prawo do tronu. Nie zamierza jednak od razu ujawniać swoich zamiarów. By stworzyć pozory rodzinnej wizyty u brata, zabiera ze sobą najbliższą przyjaciółkę Agnes, którą przedstawia jako swoją narzeczoną. Piękna Agnes tak dobrze wciela się w rolę, że wkrótce Lazarus nie może już myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, by spędzać z nią całe dnie i noce…
Długo i szczęśliwie - Kim Lawrence
Tilda Raven jest świetną asystentką, oddaną swojej pracy. Ale jest też jedyną opiekunką młodszego brata, geniusza informatycznego i szachowego, który w wieku dorastania potrzebuje jej większej uwagi. Tilda składa więc wymówienie. Jest zdumiona, gdy jej szef – Ezio Angelos – który do tej pory traktował ją jak dobrze funkcjonujący trybik w maszynie, nagle zaczyna się interesować jej prywatnym życiem. Po raz pierwszy ten przystojny i władczy zdobywca kobiecych serc spogląda na Tildę jak na kobietę i znajduje inne, korzystne dla wszystkich rozwiązanie…

Podróż do Makau

Pippa Roscoe

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1213

ISBN: 9788383423920

Premiera: 25-01-2024

Fragment książki

Henna zgubiła drogę. Przygryzła wargę, żeby powstrzymać szloch. Wokoło widziała jedynie masy drobnych listków. Skręciła za róg tylko po to, by dotrzeć do końca kolejnej ślepej alejki.
Gorzko żałowała, że macocha zabrała ją na to przyjęcie. Utknęła w labiryncie w ogrodach przy królewskim pałacu w Svardii. Nie wierzyła, że zdoła wyjść stąd przed nocą.
Co będzie, jeśli nikt jej nie znajdzie? Niepotrzebnie uwierzyła Vivece, że na nią zaczeka. Zaledwie dwa lata starsza od niej przyrodnia siostra była złośliwa, choć Henna nigdy nie przyznała tego głośno.
Włosy wymknęły jej się spod opaski i opadły na twarz. Miała żal do Marcelli, że kazała je obciąć swojej fryzjerce. Wolała długie. Przypominały jej szczęśliwe czasy, gdy tata co rano zaplatał je w warkocze i rozczesywał na noc.
Nadal straszliwie jej go brakowało, choć Marcella ciągle powtarzała, że dwanaście lat to zbyt poważny wiek na płacz, a trzy lata to za dużo na żałobę.
Zawróciła na ścieżkę, którą przyszła albo przynajmniej tak myślała. Usłyszała śmiech. Dostała skurczów żołądka na myśl o tym, że Vivecę bawi jej bezradność.
Łzy popłynęły szerokim strumieniem.
W końcu potknęła się o wystający korzeń i upadła. Nie miała siły wstać. Żwir odgniatał skórę na łokciach i kolanach. Nawet stłumiony głos z oddali, niższy niż u jej przyrodniej siostry, nie skłonił jej do wstania.
Kolejna łza wsiąkła w suchą ziemię, gdy ktoś kazał komuś wrócić na przyjęcie. Chwilę później odgłos kroków skłonił ją do podniesienia głowy.
Zaraz tego pożałowała. Wolałaby już, żeby to Viveca ją znalazła. Tymczasem stał nad nią nie tylko najatrakcyjniejszy chłopak w szkole, prymus w nauce i mistrz wszystkich zawodów sportowych, ale też następca tronu Svardii. Musiał rozmawiać ze swoją dziewczyną, Kristine. Choć wielu uczniów szeptało, że to niedobrana para, Henna uważała ją za ładną i miłą.
Książę Aleksander przykucnął przy niej. Henna z powrotem opuściła głowę, jakby zobaczyła niebezpieczną bestię. Tymczasem Aleksander wyciągnął do niej ręce.
– Przyszedłem sprawdzić, jak sobie radzisz – zagadnął. – Kiedyś moja siostra tu zginęła. Nieprędko ją znaleźliśmy.
Te słowa nieco złagodziły wstyd, że się zgubiła, ale nie, że zaufała Vivece.
Z rumieńcem na policzkach wstała i wytarła zakurzone dłonie o balową suknię z jasnego jedwabiu. Marcella nie daruje jej, że ją zabrudziła.
Zerknęła ukradkiem na księcia. Starszy od niej o trzy lata, miał gęste, ciemne włosy, ciepłe spojrzenie i serdeczny uśmiech dla wszystkich. Z powodu miłego usposobienia w szkole przezywano go czarującym księciem.
– Wszystko w porządku? – zapytał ponownie.
Usłyszała w jego głosie nutę wesołości, ale nie złośliwą. Posmutniała na myśl, że nigdy z nią nie pożartuje. Kiwnęła głową, ale najwyraźniej go nie przekonała. Nadal patrzył na nią z niedowierzaniem.
– Jesteś przyrodnią siostrą Viveki? – zapytał.
Gdy znów skinęła głową, wykrzywił twarz w grymasie odrazy, który wreszcie ją rozbawił.
– Chodźmy! Najwyższa pora wracać na przyjęcie – jego głos wyrwał ją z zadumy.
Przez sekundę patrzyła w milczeniu na wyciągniętą do niej rękę, zanim podała mu swoją.
– Czy poznałaś już moją siostrę? – zapytał z ciepłym uśmiechem.
Henna nie przypuszczała, że to niewinne pytanie odmieni jej życie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Freya patrzyła na Hennę błyszczącymi, bursztynowymi oczami, splatając palce przed sobą. Gdy wyszeptała bezgłośnie słowo „proszę”, Henna zrobiłaby wszystko, czego jej nieco starsza przyjaciółka by sobie zażyczyła.
– Lepiej by było dla ciebie, żebym odmówiła – przypomniała, przewracając oczami, gdy Freya skoczyła na równe nogi i pociągnęła jej do serii podskoków grożących wywróceniem sterty starannie ułożonych papierów na biurku Henny.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję! – wykrzykiwała radośnie księżniczka. – Jesteś najwspanialszą damą dworu.
– Jedyną, jaką masz – sprostowała Henna, niezdolna powstrzymać uśmiechu.
– Nie sprawię ci zbyt wiele kłopotu?
– Skądże – skłamała Henna, choć czekały ją nie tylko kłopoty, ale też co najmniej trzy dodatkowe godziny pracy wieczorem. – Idź już. Twój przystojny narzeczony tylko czeka, żeby porwać cię prywatnym odrzutowcem w jakieś odosobnione, egzotyczne miejsce. I pozdrów ode mnie Kejlla – dodała, gdy Freya znikała w drzwiach.
Gdy została sama, z westchnieniem zerknęła na stos papierów na biurku, zaparzyła sobie kawę i zasiadła przed komputerem.
Przewidywała, że trudno jej będzie usprawiedliwić romantyczny gest Kjella przed francuskim ambasadorem, który spodziewał się spotkać z Jej Książęcą Wysokością przed końcem tego tygodnia.
Zakochani pozwolili sobie na ostatnią spontaniczną wyprawę przed zaręczynami. Później Kjell będzie musiał przestrzegać pałacowego harmonogramu przed wejściem do królewskiej rodziny. Pewnie dlatego nowo mianowany książę zdecydował wyruszyć z Freyą na dwutygodniowe wakacje przed zaręczynowym przyjęciem.
Henna spróbowała sobie wyobrazić, co by czuła, gdyby ktoś równie atrakcyjny zabrał ją w odludne miejsce, żeby żywić, rozpieszczać i dostarczać wszelkich przyjemności. Zaraz jednak roześmiała się z własnych romantycznych rojeń. Czekała ją masa roboty.
Na początek zadzwoniła do francuskiej ambasady. Czekając na połączenie z ambasadorem, przeczytała mejla na ekranie.
– Panno Olin?
Kręcąc głową ze zdumienia, odwróciła wzrok od ekranu, by skupić uwagę na rozmowie.
– Proszę wybaczyć, panie ambasadorze, ale będę potrzebowała pańskiej pomocy – poprosiła grzecznie.
Opracowanie szczegółowej procedury odwołania dyplomatycznego spotkania w zagranicznej ambasadzie, tak żeby nikogo nie urazić, zajęło cały kwadrans. Mimo niezręcznej sytuacji Henna wybrnęła z kłopotu.
Po zakończeniu rozmowy potarła rozognione czoło, po czym powróciła do czytania wiadomości, która przyspieszyła jej puls:

Panno Olin!
…poleciła nam Panią wiarygodna osoba z dworu królewskiego… Wierzymy, że będzie Pani idealną kandydatką… oferujemy konkurencyjne wynagrodzenie…

Zacisnęła powieki, nie wierząc własnym oczom. Propozycja brzmiała nieodparcie kusząco, zważywszy, że już zajmowała wysoką pozycję damy dworu. Nie wymieniono wprawdzie nazwiska jej przyszłego bezpośredniego szefa, ale naczelna dyrektorka, energiczna, znana i szanowana na całym świecie, zyskała renomę, realizując wyłącznie projekty o światowym znaczeniu.
Henna pokręciła głową. Za nic w świecie nie opuściłaby Frei ani jej młodszej siostry, Marit. Ledwie jednak sformułowała tę myśl, przypomniała sobie, że księżniczki już dorosły. Marit zaręczyła się z tajemnicy z greckim miliarderem Lykosem Livasem, a Freya wydawała zaręczynowy bal za dwa tygodnie. Mając godnych zaufania partnerów, już nie będą jej tak bardzo potrzebowały. Wprawdzie nie zabraknie jej papierkowej roboty, ale gdyby chciała czegoś więcej?
Pokręciła głową i wyszeptała „nie” do pustego pokoju.
Kochała Svardię. Mieszkała tu od urodzenia. Wprawdzie towarzyszyła Frei w licznych podróżach po świecie, ale zawsze chętnie wracała do kraju. Uwielbiała obserwować zmiany pór roku w barwach liści olbrzymich drzew w pałacowych ogrodach. Lubiła słony powiew morskiej bryzy i dramatycznie poszarpaną linię brzegową o prehistorycznym wyglądzie. Ceniła technologiczną ekspansję Svardii, przyjazną dla środowiska. Nie chciała stąd odchodzić.
Dzwonek telefonu wyrwał ją z zadumy. Widząc imię Frei na ekranie, odebrała połączenie.
– Spotykasz się z siostrą? – spytała Freya.
– Przyrodnią – sprostowała z niechęcią. – Nie. A dlaczego pytasz?
– Widziałam, jak wjeżdża na górę. Ciekawe, co tu robi.
Henna wiedziała. Jechała do Aleksandra.

Aleksander zwątpił, czy rzeczywiście wpadł na wspaniały pomysł. Na papierze wyglądał doskonale. Kandydatka dziedziczyła po matce tytuł markizy. Była bogata, wykształcona, piękna i obyta w świecie. Ich rodziny znały się od ich dzieciństwa. Bywała w tych samych kręgach co on. Musiał jednak coś przeoczyć. Uświadomił to sobie, gdy otworzyła pomalowane karmazynową pomadką usta.
– Powiedziałam mu, że niemożliwe, żeby pomylił mnie z lady Annabelle. Zawsze wygląda, jakby całe życie buszowała w krzakach. A wystarczy spojrzeć na mnie!
Złośliwemu komentarzowi towarzyszyło dramatyczne przeciągnięcie dłonią wzdłuż linii ciała.
Viveca Lassgård siedziała na brzegu krzesła w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Wysoko skrzyżowane uda odsłaniały więcej, niż Aleksander chciałby widzieć. Skóra szkarłatnych butów pasowała do koloru pomadki. Miodowa sukienka przylegała raczej do kantów niż krągłości sylwetki.
Aleksander, król Svardii, uczciwie przyznał przed sobą, że popełnił kardynalny błąd. Nie rozumiał, jak to możliwe, że Henna dorastała z tą osobą pod jednym dachem, nie popełniając morderstwa.
Doszedł do wniosku, że pochopnie założył, że znalezienie żony przyjdzie mu łatwo. A potrzebował łatwego rozwiązania.
Zgodnie z tradycją przed czterema miesiącami jego ojciec abdykował na rzecz syna w dniu swych sześćdziesiątych piątych urodzin. Aleksander zasiadł na tronie królestwa Svardii. Dzień po koronacji jego rodzice wyjechali na roczne wakacje, żeby nowy monarcha stanął na własnych nogach.
Aleksander śmiałby się z tego obyczaju, gdyby miał poczucie humoru. Mógłby rządzić krajem od dwudziestego roku życia, gdyby zaszła taka potrzeba. Tylko przypadek zrządził, że musiał czekać dziewięć lat. Miał sześć lat, gdy zmarł ówczesny król, jego wuj. Przedwczesna śmierć monarchy zmusiła ojca Aleksandra do włożenia korony, której nie chciał. Mimo to skupił całą energię na sprawowaniu rządów. Nic nie mogło go odwieść od spełnienia obowiązku. Zadbał też o to, by jego dzieci postępowały tak samo. Aleksander z niechęcią myślał, że zgotuje taki sam los swoim następcom.
Ta myśl przywróciła go do teraźniejszości, do pałacowego salonu.
Viveca właśnie odbierała filiżankę herbaty z przyniesionej przez służącą tacy. Wątpił, czy doceni jej smak. Oglądała barokowe włoskie meble i dekoracje rozmieszczone po całym pałacu tylko dlatego, że jakiś dawno zapomniany przodek gustował w tym stylu. Aleksander go nie znosił. Nie wyobrażał sobie negocjacji w sprawie rozbrojenia nuklearnego w jasnobłękitnych komnatach z filigranowymi złoceniami.
– Przepiękne – pochwaliła z entuzjazmem.
Aleksander tylko mruknął w odpowiedzi.
Viveca nawet nie uniosła starannie umalowanych brwi.
Widywał takie kobiety, wiszące na ramionach starszych, bogatych mężczyzn. Nie osądzał ich. Jeżeli chciała sprzedać ciało za finansową stabilizację i zyski, jej sprawa, byle nie jemu. To, że mu nie odpowiadała, nie zmieniało faktu, że nadal potrzebował królowej.
Czas uciekał. Smutna wiadomość, że Freya nie będzie w stanie donosić ciąży, nadal pozostawała tajemnicą, ale długo nią nie będzie. Zbyt dobrze znał prasę. Musiał działać delikatnie. Inaczej dziennikarze rozszarpią Freyę na strzępy, a następnie zaczną kwestionować płodność Marit. Podważą zaufanie do królewskiej rodziny. Jeżeli musi się ożenić, żeby pomóc siostrom i krajowi przetrwać kryzys, znajdzie sobie żonę.
Zrobiłby wszystko, żeby Svardia została jednym z najwspanialszych państw świata. Jego ojciec przeprowadził kraj przez trudny okres po szokującej, nagłej śmierci poprzedniego króla. Zadanie Aleksandra polegało na doprowadzeniu go do rozkwitu. Jeżeli naród potrzebuje królowej, da mu ją, choćby wbrew sobie.
Zerknął na Vivecę z zamiarem zakończenia tej farsy, gdy wyczuł czyjąś niewidoczną obecność. Instynktownie zwrócił wzrok ku drzwiom. W progu właśnie stanęła Henna. Aleksander dostrzegł pod delikatną maską, że rozsadza ją złość.

Dziwne, że Henna w ogóle usłyszała nieprzyjazne powitanie Viveki. Niemal zagłuszył je szum w jej uszach.
– Siostrzyczko, wyglądasz… dobrze.
Przerwa w zdaniu świadczyła o tym, że Viveca wcale tak nie myśli. Patrzyła na Hennę spod zmarszczonych brwi, jakby oburzało ją, że śmie oddychać tym samym powietrzem. Widok jej smukłej sylwetki sprawił, że Henna poczuła się niewidzialna w stroju, który z taką dumą włożyła rano.
– Dziękuję – wykrztusiła z zażenowaniem.
Viveca zawsze potrafiła zbić ją z tropu. Najgorsze, że udało jej się to również teraz, na oczach Aleksandra.
– Przyszłam, żeby… – zaczęła Henna, ale przerwała, kiedy uświadomiła sobie, że właściwie nie wie, po co.
– Świetnie. W takim razie poproszę o jeszcze jedną herbatkę – zarządziła Viveca. – Pamiętasz, jak ją lubię, Aleksandrze? – zwróciła się do niego, jakby miała prawo oferować królowi poczęstunek w jego własnym pałacu. I jakby do obowiązków Henny należała obsługa gości, choć doskonale wiedziała, że pełni ważniejszą funkcję.
Traktowała ją jak służącą od dnia, w którym ojciec Henny poślubił jej matkę sześć miesięcy przed swoją śmiercią. Henna nigdy nie zdołała jej zadowolić.
W pierwszej chwili zamarła ze zgrozy. Kiedy ochłonęła, przypomniała sobie, że nie musi ulegać Vivece od chwili przeprowadzki do służbowych pomieszczeń pałacu. Szybko znalazła sposób, żeby utrzeć nosa arogantce.
Wyprostowała się.
– Jeżeli służba nie zadbała należycie o gościa Waszej Wysokości, to proszę pozwolić mi zameldować niedopatrzenie w sekretariacie królewskiego domu.
Nikt z dyskretnie rozmieszczonych w komnacie pracowników nawet nie drgnął. Wiedzieli, że to pusta groźba. Wszyscy natomiast wstrzymali oddech, czekając na wynik wojny nerwów pomiędzy Aleksandrem a Henną. Czy poświęci własnych ludzi, czy potępi egoizm rozpieszczonego gościa?
– Czy doprowadziłaś do porozumienia z francuskim ambasadorem? – zapytał.
Henna poczerwieniała ze złości, nie dlatego, że traktował Vivecę jak potencjalną narzeczoną, tylko dlatego, że zastosował unik. Przynajmniej tak sobie wmawiała.
– Oczywiście, Wasza Wysokość – odpowiedziała.
Zbyt późno uświadomiła sobie, że nie zdołała ukryć irytacji.
Aleksander wstał, ruszył ku drzwiom i wskazał jej gestem, żeby podążyła za nim. Henna otworzyła usta, żeby przeprosić, ale uniósł palec, nakazując jej milczenie, jakby próbował uporządkować myśli.
Henna dostała gęsiej skórki. Nigdy nie złamała zasad dworskiej etykiety ani nie zasłużyła na upomnienie. Tylko macocha i jej córka widziały w niej same wady.
Nazywały ją leniwą, samolubną i nieuprzejmą. Ich oskarżenia bolały. Uważała je za niesprawiedliwe, bo nie znajdowała w sobie tych wad. Skrupulatnie analizowała własne zachowanie i coraz bardziej wątpiła w siebie. Pracowała coraz ciężej, była coraz milsza i rezygnowała z zaspokajania własnych potrzeb, ale nic nie zyskała.
Tym razem zachowała się nieuprzejmie wobec królewskiego gościa w obecności dworzan.
Jeszcze raz otworzyła usta, żeby przeprosić, ale Aleksander uniósł brew, jakby przypominał, że nie wolno jej zabierać głosu bez pozwolenia. Przygryzła wargę, żałując, że arogancja tak świetnie do niego pasuje. Uniesiona brew dodała autorytetu już imponującemu obliczu.
Miał gęste włosy i oczy o barwie melasy, ale bynajmniej nie słodkie.
Henna podejrzewała, że celowo tworzy wokół siebie aurę tajemniczości, z której zasłynął w świecie. Mimo to odkryła, że potrafi go rozszyfrować, kiedy trzeba, może dlatego, że znała go od okresu dorastania, zanim się zmienił. Umiał kontrolować emocje i zachować kamienną twarz, ale oczy go zdradzały.
Nadal pamiętała go jako czarującego, roześmianego nastolatka, którego poznała przed czternastu laty. Przedstawił ją wtedy swojej siostrze. Dał jej przyjaciółkę, a w końcu również posadę i dom. Ale teraz oczy króla rzucały ostrzeżenie, przywracając ją do teraźniejszości.
– Wasza Wysokość nie może jej poślubić. Pod żadnym pozorem – oświadczyła, ignorując ostrzegawcze spojrzenie.
To, że Aleksander myślał to samo, nie miało żadnego znaczenia. Nikt nie śmiał mu mówić, co ma robić, ale Henna zawsze stanowiła wyjątek.
– Dlaczego sądzisz, że rozważam…
– Nie jestem głupia – wpadła mu w słowo i natychmiast poczerwieniała ze wstydu.
Gdyby tak dobrze nie kontrolował emocji, zareagowałby na jej opryskliwy ton. Nie skomentował jednak jej wybuchu. Mimo to odstąpiła krok do tyłu i spuściła głowę, jakby wyczuła, że go zaszokowała.
– Henno… – ponaglił.
– Ja jedna wiedziałam o zaręczynach obu księżniczek i diagnozie Frei. Poza tym Wasza Wysokość pytał mnie o Vivecę trzy tygodnie temu – wyjaśniła. – Choć Wasza Wysokość robi wszystko, żeby Freyę uważano za najukochańszą osobę z królewskiej rodziny. Wszystkie wysiłki pójdą na marne, gdy prasa wykryje jej diagnozę. Zaręczyny Marit trochę pomogą, ale dopiero ślub Waszej Wysokości zapewni społeczeństwu poczucie stabilizacji po ujawnieniu bezpłodności Frei. Logiczne, że dobrze by było, żeby narzeczona towarzyszyła Waszej Wysokości na zaręczynowych przyjęciach obydwu sióstr. Dzięki temu można by przetestować nastawienie ludności do przyszłej królowej.
Aleksander zacisnął zęby. Zbyt łatwo go przejrzała. Pomyślał, że marnuje swoje zdolności przy Frei. Zaraz jednak uświadomił sobie, że nie wybrałby dla siostry innej towarzyszki. Henna zawsze wspierała ją i Marit, gdy czuła się zapomniana przez rodziców. Była przy nich, kiedy on nie mógł. Zawsze mógł na niej polegać.
– Dlaczego sądzisz, że nie powinienem poślubić twojej siostry? – zapytał, przemilczając, dlaczego sam tego nie chce.
Henna umknęła wzrokiem w bok, jakby coś ukrywała.
– Bo… nie można jej ufać – wykrztusiła w końcu przez ściśnięte gardło, co go zdziwiło.
Hennie nigdy nie brakowało słów.
– Dlaczego tak uważasz?
– Z osobistych powodów.
Aleksander podejrzewał, że hiszpańska inkwizycja nie wyciągnęłaby z niej nic więcej.
Cenił jej dyskrecję. Dlatego właśnie wtajemniczył ją w swoje plany wobec Frei i Marit. Choć doświadczenie nauczyło go, że nie warto nikomu ufać, przełamał długoletnie zahamowania.
– To mi nie pomoże w rozwiązaniu problemu – stwierdził. – Skoryguj swoje plany tak, żeby znaleźć czas na poszukiwanie kandydatki na moją małżonkę.
– To wykracza poza zakres moich obowiązków.
– Nie szkodzi. Freya wyjechała na dwa tygodnie. Jako monarcha ja jestem teraz twoim szefem. – Nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi do salonu i rozkazał: – Viveco, możesz odejść.
Po tych słowach ruszył przed siebie korytarzem, zostawiając obie siostry z otwartymi ze zdziwienia ustami.

Henna Olin otrzymuje polecenie oceny kandydatek na żonę dla króla Aleksandra. Henna sama jest zakochana w Aleksandrze i nie może znieść myśli o innej kobiecie u jego boku. Postanawia więc wyjechać. Przyjmuje propozycję nowej pracy w Londynie. Aleksander jednak bardzo ceni sobie pomoc zaradnej Henny. Przekonuje ją, by przed odejściem podjęła się jeszcze jednego zadania dla niego. W tym celu będzie musiała pojechać z Aleksandrem w podróż do Makau…

Rzuciłaś na mnie urok

Katherine Garbera

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1287

ISBN: 9788383424316

Premiera: 11-01-2024

Fragment książki

Wchodząc do kościoła, Delaney Alexander ignorowała ukradkowe spojrzenia oraz szepty i rozglądała się w poszukiwaniu jakiejś przyjaznej twarzy. Wiele z obecnych tam osób, w tym jej rodzina, nawet by na nią nie zerknęło. Wiedziała, że teraz jest pariasem. Przeczytała o tym na stronach plotkarskich Wend-Z City.
Gdyby nie to, że ukrywanie się w domu nie leżało w jej naturze, posłuchałaby rady ojca, by nie pojawiać się na ślubie. Wiedziała, że jej styl życia niektórym może wydawać się szalony. Nie przejmowała się tym. Żyła według własnych reguł. Dopóki w jej życiu nie pojawił się Malcolm Quell.
Powiedział, że ją kocha – skłamał. Twierdził, że dzięki temu związkowi oboje będą silniejsi – kolejne kłamstwo. Obiecał, że pomoże jej znaleźć inwestorów, co akurat okazało się prawdą. Najgorsze było to, że oznajmił wszem i wobec, że nie jest dla niego wystarczająco dobra. A może miał rację?
Wpadła w furię. Była wściekła, że zerwał z nią publicznie, wyrzucając jej rzeczy na schody przed domem. Że tak szybko nawiązał romans z kobietą pięć lat od niej młodszą i pewnie atrakcyjniejszą. Nie mogła także znieść, że jej ukochany pies Stanley wciąż kocha tego drania.
Wszystko się zmieniło, gdy przypadkiem dowiedziała się o szemranych interesach Malcolma. Komuś coś mimowolnie się wyrwało. Potem ona po kryjomu sprawdziła zawartość jego sejfu. Oczywiście aresztowano ją za wtargnięcie do jego domu i wszyscy myśleli, że czuje urazę do Malcolma i nie potrafi się z niego wyleczyć. Mimo wszystko warto było zaryzykować, ponieważ zdobyła obciążające go dowody.
Tylko krok dzielił ją od powstrzymania nielegalnych interesów Malcolma. Dla niej byłby to rodzaj zamknięcia. Zawsze słyszała, że doskonała zemsta to pokazanie tej drugiej osobie, że można bez niej żyć szczęśliwie. Uważała to za bzdurę. Doskonała zemsta powinna przede wszystkim mocno zaboleć osobę, która kogoś zraniła.
Tak właśnie zamierzała postąpić z Malcolmem. Musi tylko przetrwać ten dzień. Przykleić do twarzy uśmiech i pokazać światu, że jest ponad to.
Poczuła na dłoni dotyk małej rączki, spuściła wzrok i spojrzała w duże brązowe oczy.
– Cześć – powiedziała cicho, kucając. – Szukasz kogoś?
Dziewczynka zmarszczyła czoło.
– Jesteś Pamela? Tata powiedział, że Pamela zaraz przyjdzie, a ja mam z nią zostać.
– Wybacz, jestem Daleney. A ty? – spytała z łagodnym uśmiechem. W dzieciństwie uczestniczyła z ojcem w wielu dorosłych imprezach i więcej niż raz czuła się zagubiona.
– Daisey. Tata kazał mi poszukać najładniejszej blondynki i zobaczyłam ciebie.
Poczuła szczerą sympatię do tego dziecka, nie tylko dlatego, że nazwało ją ładną.
– Nie martw się. Pomogę ci znaleźć Pamelę. Jest tu dzisiaj dużo ładnych pań. Ty też do nich należysz.
Dziewczynka wykonała obrót.
– Moja sukienka się kręci. Bardzo lubię takie sukienki.
– Ja też. Pamela jest blondynką?
Daisey pokiwała głową.
– Znasz pannę młodą albo pana młodego? – spytała Delaney, prowadząc dziewczynkę naprzód.
– Pana młodego. Pracuje dla mojego taty.
Delaney nie poznała pana młodego. Panna młoda była jej kuzynką, choć nie były z sobą blisko. W istocie pojawiła się tu, by poznać jednego z gości, Nolana Coopera, biznesmena starającego się przejąć rządowe kontrakty, o które zabiegał Malcolm i jego firma Quell Aerospace. Liczyła na to, że tu niego wpadnie i podzieli się z nim informacjami, które zdobyła, zakradając się do sejfu Malcolma, dzięki czemu pomoże Cooper Aeronautical. O ile wiedziała, Cooper nie miał szansy pokonać Malcolma w uczciwy sposób.
Gdy dotarła z Daisey do alejki w nawie głównej, zatrzymali je drużbowie, pytając, czy są gośćmi pana młodego czy panny młodej.
– Obojga – odparła Delaney. – Pomagam tej młodej damie znaleźć jej rodzinę. Ona jest gościem pana młodego.
– Rodzina pana młodego siedzi po prawej stronie, proszę się tam rozejrzeć – powiedział mężczyzna.
Delaney podziękowała, patrząc na duży kościół, który był do połowy zapełniony. Nigdy nie widziała takiej ilości różowych kwiatów, kuzynka przesadziła z dekoracjami.
– Zaprowadzić was? – spytał mężczyzna.
Delaney spojrzała na Daisey, która pokręciła głową i mocniej ścisnęła jej dłoń.
– Damy sobie radę – odparła Delaney i ruszyła naprzód. Daisey ją zatrzymała, ciągnąc ją za rękę.
– Znasz pannę młodą? – spytała.
Delaney kiwnęła głową, lustrując rzędy ławek w poszukiwaniu ładnej blondynki. Wypatrzyła ich kilka, ale nie miała pojęcia, która z nich jest Pamelą. Za to jej ojciec je dojrzał, a gdy spotkali się wzrokiem, ściągnął brwi. Odwróciła się do dziewczynki i znów przykucnęła.
– Widzę trzy kobiety o jasnych włosach. Nie wiem, która z nich to Pamela. Może powinnaś przejść do przodu i tam zaczekać na tatę.
Dziewczynka położyła rękę na ramieniu Delaney i szepnęła:
– Wszyscy na nas patrzą.
Delaney rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że nie tylko jej ojciec zwrócił na nie uwagę.
– To dlatego, że jesteś śliczna i wszyscy się zastanawiają, kim jesteś.
– Tatuś mówi tak samo. – Daisey zachichotała.
– Musi być mądrym człowiekiem – uznała Delaney. – Najlepiej udawajmy, że nie widzimy tych ludzi i zaczekajmy na twojego tatę. – Trzymając Daisey za rękę, wstała i odwróciła się, zderzając się z wysokim mężczyzną pachnącym oryginalną wodą kolońską.
Patrzył na nią gniewnie, rzęsy miał gęste jak Daisey.
– Jest pan jej ojcem? – spytała, przekrzywiając głowę.
– Tak, a kim pani jest?
– Według Daisey ładną blondynką – odparła cierpko.
– Tatuś! – zawołała Daisey, obejmując nogi ojca. – Delaney pomagała mi znaleźć Pamelę, ale tu jest dużo pań o jasnych włosach.
– To moja wina, Bączku – rzekł, biorąc ją na ręce. – Dziękuję za pomoc, Delaney.
– Nie ma za co.
Choć wiedziała, że patrzą na nich chyba wszyscy goście, nie mogła oderwać od niego wzroku. Zauroczyły ją jego oczy. Jakby ją zahipnotyzowały. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Chciała tylko patrzeć na jego twarz.
– Jestem pani dłużnikiem – odparł.
– To nic takiego. Miło było poznać Daisey. – Uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Nolan! Tutaj! – zawołał kobiecy głos.
Nolan? Nolan Cooper? Ilu Nolanów może być na tym ślubie? Delaney zdała sobie sprawę, że wciąż się na niego gapi, a on uniósł brwi, jakby mówił, że to zauważył.
Spojrzała ponad jego ramieniem i zobaczyła Pamelę Donahue, właścicielkę galerii Donahue i graficzkę. Na ścianie w salonie Delaney wisiała odbitka jej litografii „Wzburzone wody”.
– Chyba znalazła się twoja jasnowłosa pani. Do widzenia, Daisey. Nolan, miło było poznać.
– Nolan Cooper – przedstawił się, wyciągając rękę.
– Delaney Alexander.
– Wiem. – Puścił do niej oko. – Jeszcze raz dziękuję.
Ruszył w stronę swojego miejsca, a ona odprowadzała go wzrokiem. Weź się w garść, Delaney. Wróciła do tylnej części nawy. Nie zamierzała siedzieć obok ojca, więc zajęła miejsce w pierwszej wolnej ławce. Mimo wszystko była zadowolona, że zdecydowała się tu przyjść – nie tylko dlatego, że zirytowała ojca. Chciała poznać Nolana i to jej się udało. Po raz pierwszy, odkąd aresztowano ją za wtargnięcie do domu Malcolma, wiedziała, że znalazła się na dobrej drodze.
Nie tak go sobie wyobrażała. Po pierwsze był wysoki i atletyczny. Miał wydatną szczękę i ciemne gęste włosy. Miał też w sobie coś, co… budziło w niej niepokój. Jakiś zwierzęcy magnetyzm, i to silny.
Gdy na nią patrzył, odnosiła wrażenie, że przenika ją wzrokiem. Ludzie zwykle patrzą pobieżnie, zatrzymując się na powierzchni rzeczy. Jeżeli Nolan potrafił ją przejrzeć już podczas pierwszego spotkania, jak zdoła nakłonić go do czegokolwiek? Nie miała zamiaru zmieniać planu, więc wyglądało na to, że musi go lepiej poznać.
Dotąd nie spotkała mężczyzny, którego nie przekonałaby do swojej racji. Udało jej się to nawet z autokratycznym ojcem. Nie dopuści do tego, by Nolan Cooper był pierwszym, który odwiedzie ją od jej zamiarów.

Pamela nie została na przyjęciu po ceremonii. Szczerze mówiąc, Nolan był z tego zadowolony. Poznał ją przez wspólnego znajomego. Nie mógł odmówić Pameli urody, inteligencji ani poczucia humoru, jednak nie zaczekała przy wejściu na Daisey, jak obiecała, i straciła w jego oczach.
Córka miała sześć lat i była jego oczkiem w głowie. Ciężko pracował, nie stronił od rozrywek, lecz najważniejsza była dla niego rola ojca. Jego żona Merri zmarła na skutek komplikacji okołoporodowych, od zawsze byli z Daisey tylko we dwoje.
Zwykle nie włączał kobiet do ich życia. Przy okazji tego ślubu złamał swoją zasadę. Więcej tego nie zrobi.
Przyjęcie odbywało się w dużej sali bankietowej, udekorowanej na biało i różowo. Daisey już dwa razy mu oznajmiła, że kiedy będzie wychodziła za mąż, chce mieć taki wianek jak panna młoda. Oczywiście się zgodził.
Teraz krążyła wśród stolików. Państwo młodzi wyznaczyli miejsca tylko dla najbliższej rodziny. Nolan dopiero po chwili sobie uświadomił, że córka kogoś szuka. Założyłby się, że Delaney. Nie przestawała o niej mówić, odkąd wsiedli do samochodu, by pojechać na przyjęcie.
– Bączku, musimy wybrać stolik – powiedział.
– Wiem, tatusiu. Miałam nadzieję…
– Na co miałaś nadzieję? – spytała Delaney.
Oboje się odwrócili. Daisey z radosnym piskiem objęła Delaney za nogi. Delaney oddała jej uścisk. Miała na sobie turkusową sukienkę z obcisłą górą i szeroką tiulową spódnicą. Rozpuszczone włosy otaczały twarz w kształcie serca. Na głowie miała cienką opaskę wysadzaną maleńkimi brylancikami, na szyi wisiorek do kompletu.
– Pozwolicie, że z wami usiądę?
– Tak!
– Jasne – potwierdził Nolan. – Może być ten stolik?
Delaney przytaknęła z entuzjazmem. Nolan wysunął krzesło dla Daisey i pomógł jej usiąść. Delaney zaczęła się bawić prezentami dla gości, które leżały na stoliku.
Nolan słyszał o Delaney. Kto o niej nie słyszał? Biedna bogata dziewczynka. Dziedziczka imperium mydlarskiego i skandalistka. Więc w sumie nic o niej nie wiedział, znał tylko plotki i pogłoski. Była miła dla jego córki i okazała jej pomoc. Wiele kobiet by tego nie zrobiło. Zważywszy na jej fortunę, spokojnie mógł wykluczyć, że chce coś na tym zyskać.
– Gdzie jest Pamela? – spytała Delaney.
– Miała inne zajęcia – wyjaśnił krótko.
– Och, szkoda. Liczyłam na to, że zamienię z nią kilka zdań. Bardzo lubię jej sztukę – powiedziała. – Ale cieszę się, że wpadłam na was. Nie mam dziś ochoty na towarzyskie rozmowy.
Nie był pewien, co miała na myśli.
– Nie chce pani ze mną rozmawiać?
– Co? Och, przepraszam. Myślałam o obcych ludziach. Pan i ja jesteśmy już starymi przyjaciółmi. – Puściła do niego oko.
Była śliczna. Widział to na zdjęciach, ale jej charakter… Był zaskoczony, że kobieta, która rzekomo ma obsesję ma punkcie byłego narzeczonego, okaże się tak pełna życia i zabawna.
– Tak?
– Dla mnie tak. W tej sali nie ma wielu przyjaznych twarzy.
– Panna młoda to pani kuzynka. Jest tu połowa pani rodziny. Kilka minut temu rozmawiałem z pani ojcem.
– No właśnie.
Zaśmiał się, ale potem zdał sobie sprawę, że za jej żartami kryje się nerwowa energia.
– Więc co pani tu robi?
– Nigdy nie pozwolę temu dra… – Urwała, patrząc na Daisey. – Cóż, nie pozwolę się zdołować.
Nolan miał identyczne nastawienie do życia.
– Ja też na to nie pozwalam. Ale dla mnie jest to zwykle związane z biznesem, nie z weselami.
– Dwa różne światy. Czym pan się zajmuje?
– Tatuś wyśle nas na Marsa – oznajmiła Daisey. – Prawda?
– Taki jest plan – odrzekł. – Mogę pani przynieść drinka?
– Szampana – odparła.
– Dla ciebie shirley temple? – zwrócił się do córki.
– Tak, proszę. Przypilnujemy ci z Delaney miejsca.
– Dziękuję. – Zmierzwił jej włosy i ruszył w stronę baru.
Znał wielu przebywających w tej sali ludzi. Jay Park, pan młody, był jednym z głównym inżynierów w Cooper Aeronautical. Pozostali inżynierowie także tu przybyli. Musi zamienić z nimi kilka słów. Panna młoda Hana Mallory była spokrewniona z rodziną Alexander.
Stojąc w kolejce do baru, zastanawiał się, czemu Delaney nie czuje się mile widziana przez rodzinę. Może chodzi o aresztowanie? Słyszał, że w lipcu została zatrzymana za wtargnięcie na posesję Quella. Ponieważ jednak Malcolm Quell nie wniósł przeciw niej oskarżenia, sprawa w jakimś sensie poszła w zapomnienie.
Kiedy wracał do stolika, Daisey wciąż paplała jak najęta, zaś Delaney słuchała jej w skupieniu. Zatrzymał się na sekundę, niepewny czy mu się podoba bliskość rodząca się między córką a obcą kobietą. Owszem, Delaney jest zachwycająca, ale nie wolno mu o tym myśleć.
Była zmysłowa, piękna, a jednak jej nie znali i pewnie więcej nie zobaczą. Nie miał pojęcia, jak Daisey na to zareaguje. Ostatnio stała się zadziwiająco przylepna. Może dlatego, że właśnie zaczyna naukę w pierwszej klasie. A jeśli to co innego?
Jego matka zmarła trzy lata przed narodzinami Daisey. Miał do pomocy nianię i gosposię, ale w zasadzie byli z Daisey sami. Jemu to odpowiadało. Nie chciał, by córka zaczęła polegać na kimś innym.
– Skąd ta poważna mina, brachu? Jesteśmy na imprezie.
Nolan uśmiechnął się do jednego ze swoich pracowników i skinął głową.
– Próbuję sobie przypomnieć, czy barman dobrze wymieszał drinki. Ładna ceremonia, co?
Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym mężczyznę zawołała narzeczona. Nolan zdał sobie sprawę, że musi uważać. Dużo czasu spędzał w pracy, wymyślając nowe technologie, dzięki którym życie na Marsie nie będzie tylko testem na przetrwanie, które sprawią, że życie tam będzie nie tylko możliwe, ale też przyjemne.
Potrząsnął głową. Daisey nie powinna się zbliżyć z bohaterką skandalu. Musi chronić córkę za wszelką cenę.
– Przesiądź się, Bączku, ja usiądę obok Delaney.
Córka zmarszczyła czoło. W końcu z westchnieniem przeniosła się na drugie krzesło.
– Dziękuję. – Wycisnął całusa na jej głowie i postawił przed nią napój. Potem podał kieliszek Delaney i w końcu usiadł między nimi.
– Hej, Nolan, możemy się przysiąść? – To była jego asystentka Perri z mężem i sześcioletnim Thomem.
– Jasne. – Thom usiadł obok Daisey, która niemal natychmiast wdała się z nim w rozmowę.
Nolan przedstawił Perri Delaney.
– Jest pani na mojej liście osób, do których mam zadzwonić w poniedziałek – oznajmiła Perri.
– Tak? Czemu? – chciał wiedzieć Nolan.
– Pani jest współwłaścicielką IDG, firmy zajmującej się zarządzaniem marką. Zarząd zagłosował, żeby ich zatrudnić przy wypuszczaniu na rynek naszego nowego produktu.
– To prawda? – Nolan zwrócił się do Delaney.
– Tak. Chyba pan nie myślał, że jestem zepsutą dziedziczką? – zażartowała.
– Nie, ale słyszałem inne rzeczy.
– Na przykład? O łagodnym nękaniu?
Zdziwiło go, że potrafi z tego żartować, a jednocześnie wzbudziła tym jego podziw.
– Tak. W sumie znam jedynie plotki, tylko dlatego że Perri ma głośno włączony komputer. Więc… co mogłaby pani zrobić dla mojej firmy? – Zmienił temat.
– Z przyjemnością prześlę panu informacje. Przede wszystkim przedstawię was jako najlepszą na świecie firmę organizującą podróże kosmiczne od czasu, gdy Armstrong i Aldrin wylądowali na księżycu.
– Potrafi pani to zrobić? – Chętnie da jej szansę.
– Tym się zajmuję. – Zabawnie poruszyła brwiami.
Zanim zadał jej więcej pytań, mistrz ceremonii poprosił wszystkich o powitanie nowożeńców. Nolan bawił się na weselu o wiele lepiej, niż się spodziewał, a im dłużej rozmawiał z Delaney, tym bardziej był zaintrygowany jej osobowością…

Delaney, bohaterka licznych skandali, jest specjalistką od tworzenia wizerunku. Po burzliwym rozstaniu z Malcolmem, szefem firmy zajmującej się przemysłem kosmicznym, postanawia się na nim odegrać. Jego rywalowi w branży, Nolanowi Cooperowi, przekazuje obciążające Malcolma informacje. Nolan nie do końca jej ufa, za to od pierwszego spotkania jej pożąda. Ale nie chce ryzykować romansu z bohaterką stron plotkarskich; jest samotnym ojcem i musi dbać o córkę. Pewnego wieczoru daje się jednak ponieść zmysłom. Pełna wspaniałego seksu noc tylko rozpala w nim namiętność i pragnienie czegoś więcej…

Tylko ty, Burza w sercach

Carol Marinelli, Marcella Bell

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1215

ISBN: 9788383424118

Premiera: 18-01-2024

Fragment książki

Tylko ty – Carol Marinelli

Dziesięć lat wcześniej…

Beatrice zapowiedziała swoją wizytę w klasztorze. Wielokrotnie pisała z prośbą o umożliwienie spotkania z matką przełożoną, ale zawsze odpowiadano jej, że nie ma potrzeby, by przyjeżdżała tu osobiście.
Szła pod górę z nadzieją, że nawet jeśli nie dowie się niczego o matce, to przynajmniej o swojej ukochanej przyjaciółce.
Choć tak bardzo się od siebie różniły, obie zostały porzucone niedługo po urodzeniu.
Alicia była ciemna i pełna życia. Beatrice cicha, nieśmiała i jasna. Z niewiadomych przyczyn Alicia pokochała ją miłością niemal siostrzaną. Czasami mówiła nawet, że są bliźniaczkami!
Kiedy miały po jedenaście lat, Beatrice dostała stypendium i wyjechała do szkoły w Mediolanie. Obiecały sobie, że bez względu na wszystko będą utrzymywać ze sobą kontakt. Alicia powiedziała jej, żeby skończyła szkołę i znalazła dobrą pracę, żeby mogły kiedyś razem zamieszkać.
Zawsze bały się tego, co może je spotkać, gdy opuszczą bezpieczne mury klasztoru, ale myśl, że mają siebie nawzajem, dodawała im otuchy.
Alicia nie potrafiła pisać, ale to nie przeszkadzało Beatrice. Ona sama pisywała do niej regularnie. A potem, kiedy skończyła szkołę w Mediolanie, wysłano ją do niewielkiego opactwa w Szwajcarii, żeby doskonaliła język. Pozwolono jej wprawdzie kilkakrotnie zadzwonić do klasztoru w Trebordi, ale nigdy nie poproszono Alicii do telefonu. Zawsze znajdowano jakąś wymówkę, żeby wytłumaczyć jej nieobecność.
Beatrice domyślała się, że siostry nie chciały pozwolić na tę rozmowę ze względu na to, że mogłaby ona bardzo zasmucić Alicię, która zawsze miała skłonności do dramatyzowania. Zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle dostawała jej listy.
Kolejne dwa lata spędziła w szkole w Anglii, gdzie zyskała sobie opinię osoby odosobnionej i nieprzystępnej. Zimnej.
Podobnie było na uniwersytecie.
Choć nie miała żadnych problemów z językiem, zawsze trzymała się na uboczu. Brakowało jej poczucia humoru i nie chwytała w porę dowcipów, które opowiadali sobie jej koledzy.
Nigdy nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, skąd jest i co robią jej rodzice. Zawsze miała przed oczami okno życia, przez które włożyła ją matka jakieś dziewiętnaście lat temu. Zawsze myślała o tym, jak bardzo samotna i przerażona musiała się czuć, skoro zdecydowała się na taki krok. Ona, dorastając, czuła się dokładnie tak samo.
Przerażona.
Samotna.
Na szczęście miała Alicię.
Nacisnęła dzwonek do bramy i uśmiechnęła się, kiedy się okazało, że sama matka przełożona otworzyła jej drzwi.
– Tak się cieszę, że tu wróciłam… – Idąc znajomą ścieżką, czuła, jak płoną jej policzki.
– O której masz powrotny pociąg? – spytała przełożona.
– Mam zamiar zostać w klasztorze tydzień albo dwa – oznajmiła w nadziei, że matka przełożona zaprosi ją, by została dłużej.
– Nie możemy traktować klasztoru jak hostelu dla osób, które się tu wychowały – odparła jednak kobieta. – Robimy dla nich wszystko, co możemy, ale potem nadchodzi czas, żeby stanęły na własnych nogach. Czasami trzeba zmusić je do tego siłą.
– Ja jestem niezależna.
– Masz stypendium na uniwersytecie, prawda?
– Tak. – Beatrice poczuła się urażona, choć starała się tego po sobie nie pokazać. Była wdzięczna za stypendium, ale sama też ciężko pracowała. – Wieczorami i w weekendy pracuję jako tłumacz w szpitalu.
Usiadła w biurze matki przełożonej i sięgnęła po notatnik.
– Dziecko, możesz to schować. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
– A może… Wiem, że Alicia miała przypięte do śpiochów kolczyki. Segni di ricooscimento. Znak rozpoznawczy. Na wypadek, gdyby matka chciała wrócić i odebrać swoje dziecko.
– Beatrice, już ci mówiłam. Przy tobie niczego nie znaleziono.
– Musiało coś być. Strona z Biblii?
Powiedziano jej, że jej matka była turystką. Co roku przyjeżdżała na festiwal do Trebordi. – Może jakiś drobiazg z festiwalu?
– Beatrice, gdyby było coś takiego, na pewno bym ci powiedziała.
– Pieluszka? – spytała, czując, jak łzy napływają jej pod powieki. Przecież nie mogła być naga. – Cokolwiek?
– To donikąd nie prowadzi. Beatrice, masz wykształcenie, o którym większość ludzi może tylko marzyć. Daj temu spokój.
– Nie, nie przestanę. Chcę, żeby moja matka wiedziała, że nawet jeśli przydarzyło jej się coś okropnego, to ja to zrozumiem. Była młoda i przerażona, a ja dokładnie wiem, co to znaczy. Kocham ją i wybaczam to, co zrobiła.
– Beatrice, to nie jest rozsądne. Widziałam wiele dzieci, które tak bardzo chciały poznać przeszłość, że rujnowały swoją przyszłość.
– Ja chcę poznać moją historię. Będę tu przyjeżdżać każdego roku i w dzień urodzin Alicii też.
Dostrzegła, że policzki matki przełożonej zarumieniły się. To tu, w jej biurze nauczyła się, jak być bezpośrednią i zdecydowaną.
– Czy Alicia otrzymywała moje listy?
– Naturalnie.
Matka przełożona nie powinna kłamać. Jednak z jakiegoś powodu Beatrice jej nie wierzyła. Zebrała się w sobie.
– Nie wierzę.
– Odrobinę szacunku, moja droga. Tu cię wychowano.
– Matko przełożona, z całym szacunkiem pytam, gdzie jest moja przyjaciółka?
Odpowiedziała jej cisza.
– Zawsze mogę spytać w wiosce. Mogę odwiedzić signorę Schinina – wymieniła nazwisko kobiety prowadzącej lokalny burdel. – Ona zna wszystkie plotki, a jej syn przyjaźnił się z Alicią…
– Mówiłam ci, że ona nie żyje.
– Cóż i tak popytam ludzi, co o niej wiedzą.
– Dziecko. Non destare il cane che dorme. Nie wywołuj wilka z lasu.
O czym ta kobieta mówi?
– Nie wyjadę stąd, dopóki nie znajdę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. – Zamknęła notes i schowała go do plecaka. Siedziała wyprostowana, a serce mocno waliło jej w piersi. – Będę pukać do wszystkich drzwi, zajrzę do każdego sklepu…
Matka przełożona wstała.
– Poczekaj chwilę.
Beatrice zdawało się, że czekała na nią całą wieczność. Po godzinie czekania wstała i podeszła do okna. Patrzyła na niewielkie podwórko szkoły, do której chodziła. Bawiła się na nim razem z Alicią. Miały wtedy po dziesięć lat. Beatrice unikała zabaw, w których brało udział więcej dzieci. Była wycofana i poważna. Nie potrafiła włączyć się do ogólnej zabawy i zazwyczaj siedziała gdzieś na uboczu.
Alicia natomiast była jej przeciwieństwem. Pewna siebie, odważna, była duszą towarzystwa. Uwielbiała pływać w rzece i przepadała za towarzystwem chłopaków z wioski. Zwłaszcza jednego.
Otworzyły się drzwi i do biura weszła siostra Catherina. Usiadła za biurkiem i wskazała gestem, by zajęła miejsce naprzeciw niej.
– Powiedziano mi, że masz jakieś pytania.
– Całe mnóstwo pytań. Czy była tu siostra, kiedy mnie przyniesiono?
Siostra Catherina była osobą nierzucającą się w oczy i taką ją zapamiętała. Miewała swoje humory, ale nie była jakoś specjalnie niemiła. Uczyła łaciny, a Beatrice uwielbiała ten przedmiot. Tyle tylko, że siostra Catherina nie zachęcała jej specjalnie do pogłębiania znajomości tego języka. Była taka… bezpłciowa.
I właśnie wtedy Beatrice dowiedziała się, że ona właśnie jest jej matką.
– Byłam taka jak ty: zwykła i raczej ponura.
Beatrice bez słowa wpatrywała się w jej twarz, która była, teraz to widziała, ciemnym odbiciem jej własnej. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie dostrzegła?
– Miałam jednak jedną ciekawą cechę…
A więc nie przydarzyło jej się nic nadzwyczajnego. Po prostu przed wstąpieniem do klasztoru chciała zaspokoić ciekawość.
– Pomagałam matce w sprzątaniu pokoi wynajmowanych przez turystów. Był wdowcem, Niemcem. Byli małżeństwem przez trzydzieści lat i bardzo tęsknił za żoną. Przyjechał na ciche wakacje.
– Więc nie przyjechał na festiwal?
– Nie! Był historykiem i było widać, że lubi żyć przeszłością. Powiedział, że przypominałam mu żonę, gdy była młoda.
– Wykorzystał cię?
– Nie. Miałam dwadzieścia pięć lat, a on był bardzo przystojny.
Mówiła to wszystko beznamiętnym tonem, jakby referowała lekcję historii. Dwa tygodnie życia w grzechu, a potem konsekwencje.
– Byłam w nowicjacie, kiedy okazało się, że jestem w ciąży.
– Bałaś się?
– Beatrice, ja dokładnie wiedziałam, co chcę robić w życiu, i wiedziałam też, że tobą się tu zaopiekują.
– Czy matka przełożona wiedziała?
– Nie, oczywiście, że nie – powiedziała cierpkim głosem. – Kiedy skończyłaś dziesięć lat, matka przełożona zaprosiła mnie na rozmowę. Powiedziała, że podobieństwo między nami jest uderzające i nie może być dłużej ignorowane. Ja wprawdzie go nie widziałam. Owszem, obie jesteśmy drobne, ale ty masz taką jasną karnację i włosy…
Beatrice sama dziwiła się temu, że wcześniej tego nie dostrzegła. Patrząc na matkę, miała wrażenie, że spogląda w lustro. Gdyby przefarbowała włosy i założyła ciemne soczewki, wyglądałaby dokładnie jak siostra Catherina.
Spróbowała sobie przypomnieć jakieś chwile z przeszłości, które byłyby tylko ich, ale przychodziło jej do głowy tylko jedno wspomnienie.
Któregoś dnia, kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę, Beatrice spytała, czy może zostać w klasie i poczytać.
Siostra Cateherine nawet nie podniosła na nią wzroku. „Idź i pobaw się za zewnątrz” – powiedziała.
– Zdarzało mi się wychodzić podczas festiwalu przez okno, żeby cię szukać – powiedziała zachrypniętym z emocji głosem. – Robiłam to co noc.
– Festiwalu już nie ma. Podobnie jak nie ma twojej przyjaciółki.
– A gdzie ona jest?
– Nie mam pojęcia. – Siostra Catherina wzruszyła ramionami. – Powiedziałam ci wszystko, co wiem. Byłam z tobą szczera… – Rozłożyła bezradnie ręce. – Twój pobyt tu jest dla mnie bardzo kłopotliwy. Beatrice, miałaś tu dach nad głową, jedzenie i dostałaś wykształcenie, na które nigdy nie byłoby cię stać.
To prawda. Dostała wszystko, oprócz miłości.
Nie była kochana ani przez sekundę.
Zamiast tego była ukrywana, a kiedy stało się to kłopotliwe, wysłano ją za granicę.
– W nic mnie nie owinęłaś… Byłam naga…
– Wiedziałam, że tu wszystko dostaniesz.
– Cóż za troskliwość! Doprawdy iście matczyna! – Nie mogła oszczędzić sobie sarkazmu.
Bez dalszych słów wyszła z klasztoru, wzięła taksówkę i pojechała na stację kolejową. Obiecała sobie, jej noga nigdy więcej nie postanie w tym miejscu. Była tak zniechęcona, że porzuciła nawet zamiar odnalezienia Alicii. Wsiadła do pociągu i wycięła podobiznę matki z jedynej fotografii, jaką zachowała z dzieciństwa. Podjęła też decyzję, że zmieni nazwisko z Festa na Taylor.
Chciała całkowicie odciąć się od przeszłości.
Teraz już wiedziała, po kim odziedziczyła serce z kamienia. I zamierzała wykorzystać je dla własnych celów!

– Signora, proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa.
Kapitan przeprosił za złe warunki atmosferyczne, które towarzyszyły im podczas lotu nad Sycylią. Samolot zaczął podchodzić do lądowania. Jak na jej gust, Bellanisia była nieco zbyt blisko Trebordi. Beatrice nie była nawet przekonana, czy chce tej pracy.
Specjalista od PR-u Jego Wysokości Księcia Juliusa z Bellanisii. Nowo stworzona posada po to, aby podreperować mocno nadszarpnięty wizerunek księcia przed wyborem kandydatki na żonę.
To była jej specjalność. Robiła to już dla przeróżnych ludzi: celebrytów, znanych sportowców, polityków czy innych sławnych ludzi, którzy potrzebowali pomocy w naprawieniu swojego wizerunku. Romanse, nadużycia, kłamstwa, narkotyki – ze wszystkim potrafiła sobie poradzić, nie angażując się w nic osobiście. Widząc tę drobną kobietę przed kamerami, nikt by się nie domyślił, że nigdy nikt jej nie pocałował ani że nie miała żadnych przyjaciół.
Była w tym tak dobra, że nie musiała szukać pracy – ta sama przychodziła do niej.
Tajemnica jej sukcesów tkwiła w tym, że na niczym jej nie zależało. Na wstępie zaznaczała, że nie jest ani agentem, ani matką, żoną czy psychoterapeutą.
Choć początkowo królewski ślub wydał jej się interesującym wyzwaniem, teraz miała jednak wątpliwości. Czy na pewno jest odpowiednią osobą do tego celu?
Szacunek nie był cechą, która stała na czele jej przymiotów, a sądząc po liście wymagań, jakie otrzymała, był warunkiem wstępnym jakichkolwiek rozmów z aroganckim księciem.
To było jego życie i jego bałagan, nie jej. Zamierzała mu to uzmysłowić zaraz na początku rozmowy.
Spojrzała z okien samolotu na przepiękny archipelag wysp na Morzu Jońskim. Wyspy były rozrzucone między Grecją, a Sycylią i z góry przypominały drobne kamyki.
Przygotowując się do tej rozmowy, zrobiła mały research.
Książę Julius był niesfornym dzieckiem, zadziwiająco szczęśliwym w porównaniu ze starszym rodzeństwem.
A jako dorosły?
Studiował archeologię, potem wstąpił do wojska i teraz miał już zapewne magistra z brunetek. Owdowiałych, krągłych, pięknych i bogatych. Był przystojny, pełen uroku i znajdował się na drugim miejscu w kolejce do tronu.
Dużo podróżował i to podczas rozlicznych wojaży poznawał swoje towarzyszki.
Beatrice rozsiadła się ze szklanką ciepłej wody w swoim tymczasowym mieszkaniu w Londynie i przeczytała wszystko, co było dostępne na temat niezależnego politycznie księcia.
Potrafił zniknąć na długie miesiące na jakiejś archeologicznej wyprawie, po czym niepodziewanie objawiał się na jakimś przyjęciu. Jednak jego życie diametralnie się zmieniło, kiedy jego starszy brat, książę Claude, niespodziewanie zmarł na skutek powikłań po grypie.
Książę Julius został zmuszony do powrotu do pałacu, a jego archeologiczna pasja musiała zostać odłożona na bok. Nie bardzo też miał teraz sposobność do zawierania nowych znajomości, tak więc pozostało mu jedynie spotykanie się ze swoimi byłymi.
Ciężko pracował, przejmując nie tylko obowiązki zmarłego brata, ale także te, które przekazała mu królowa, która postanowiła przejść na emeryturę.
Z trzech przeprowadzonych z nim wywiadów dowiedziała się jedynie, że planowano jego ślub, co wymagało podreperowania jego wizerunku.
Beatrice miała kilka własnych pytań.
– Czy jest przeciwnikiem przejęcia tronu przez kobietę? – spytała podczas trzeciego wywiadu.
– To nie powinno pani interesować – oznajmił Phillipe, który był szefem pałacowego protokołu.
– Obawiam się, że muszę to wiedzieć, jeśli mam pomóc mu w naprawieniu opinii na jego temat.
– Myślę, że podejście do tej kwestii zmieni się w następnym pokoleniu. Tutaj rzeczy dzieją się wolno.
Rzeczywiście tak było. Kiedy zameldowała się w hotelu, recepcjonistka poinformowała ją, że jej ubrania, które wymagają prasowania, będą gotowe dopiero wieczorem.
– Mam spotkanie w pałacu o drugiej – oznajmiła płynnym włoskim. – Bardzo proszę się tym zająć, żebym nie musiała czekać. Dziękuję.
Wzięła szybki prysznic, spięła włosy klamrą i zrobiła delikatny makijaż.
Założyła szarą prostą sukienkę i ciemniejszy o ton żakiet, żeby wyglądać neutralnie.
Przyjechał po nią samochód, a kiedy dotarła do pałacu, zawartość jej torby została prześwietlona. Zatrzymano jej telefon. Poinformowano ją też, że na następne spotkania ma przyjechać autobusem, który regularnie jeździł z centrum do pałacu.
Została zaprowadzona do umeblowanego pluszowymi kanapami biura, gdzie poinformowano, że jej własne biuro będzie dwa piętra niżej.
Oczywiście.
Słyszała, że książę Julius jest przystojnym mężczyzną, ale spodziewała się kogoś rozkapryszonego i raczej niezadowolonego z tego, że jego dotychczasowe beztroskie życie zostało tak brutalnie przerwane.
Spóźnił się równo pół godziny.
– Naprawdę? – usłyszała jego głęboki głos, jeszcze zanim go zobaczyła. – Nie potrzebuję specjalistki od PR-u.
– Liason aid, sir – usłyszała głos jego towarzysza.
Beatrice wstała, tak jak jej polecono. Wszelkie wyobrażenia, jakie miała na temat księcia Juliusa, okazały się błędne.
Książę Julius był mężczyzna pełnym wigoru i energii. Kiedy wszedł do pokoju miała wrażenie, że poczuła bijącą z niego siłę.
Zupełnie nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu grozi upadek z wysokiego stołka.
Był zachwycający.
Oszałamiający.
– Miło mi pana poznać, sir – odezwała się po angielsku, choć w pałacu mówiło się po włosku.
– Z wzajemnością – powiedział, choć jego oczy mówiły co innego.
Z miejsca ją odrzucił. Nawet nie zarejestrował w umyśle rysów jej twarzy.
Boże, ale jest wysoki, pomyślała, z ulgą przyjmując zaproszenie, żeby usiąść.
Jednak nie chodziło jedynie o jego wzrost. Był najbardziej nieskazitelnym mężczyzną, jakiego spotkała. Miał czarne, perfekcyjnie obcięte włosy i srebrny krawat, zawiązany równie perfekcyjnie. Wyglądał, jakby zszedł prosto z okładki jakiegoś prestiżowego magazynu.
Beatrice przełknęła. Zazwyczaj przy bliższym poznaniu okazywało się, że tak zwane samce alfa w rzeczywistości były zupełnie zwykłymi mężczyznami.
Ten przewyższał wszelkie oczekiwania.
Był aż nazbyt przystojny.
W końcu należał do rodziny królewskiej, może to o to chodziło?
Książę spojrzał na jej resume i zmarszczył brwi.
– Sicilian?
– Si, tuttvia – odparła po włosku, ale powstrzymał ją gestem ręki.
– Pozostańmy przy angielskim. Powinienem trochę poćwiczyć ten język.
Spojrzał ponownie na jej resume, zapewne na imponującą listę jej klientów, a potem przeniósł wzrok na swoją asystentkę, Jordan, którą Beatrice poznała podczas jednej ze wstępnych rozmów.
– Nie – powiedział. – Naprawdę nie chcę, żeby moje nazwisko znalazło się na tej liście.
– Sir… – Jordan ze zrozumieniem pokiwała głową. – Panna Tylor jest tu po to, żeby kontrolować to, co prasa będzie wypisywać, kiedy Wasza Wysokość zdecyduje się wybrać żonę.
– Zgodziłem się na mały reset, a nie na inwigilację.
– Z całą pewnością nie zamierzam nikogo inwigilować, sir – wtrąciła Beatrice.
Wszyscy zebrani zesztywnieli, słysząc, że nieproszona zabrała głos. Wszyscy oprócz księcia.

Burza w sercach – Marcella Bell

Miriam Howard westchnęła z wrażenia na widok ogromnej posiadłości poniżej. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy samolot zaczął schodzić do lądowania. Na tle spowitego lekkim welonem śniegu krajobrazu, budynki odcinały się od sąsiadującego z nimi lasu i oceanu. Nigdy wcześniej nie widziała tak wielkiej posiadłości prywatnej, a pochodziła z Los Angeles! Nigdy w życiu nie widziała też tyle śniegu. Zamiast się zachwycić, poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Gdy poprzedniego dnia dowiedziała się, że następnego ranka ma polecieć do Aspen, założyła, że wyląduje na małym prywatnym lotnisku, jak to, z którego wyleciała w Los Angeles. Jednak jeszcze zanim pilot posadził maszynę na pasie, zorientowała się, że najprawdopodobniej znalazła się na terenie prywatnej posiadłości Benjamina Silvera. Miri zadrżała, mimo że w kabinie odrzutowca pana Silvera panowało przyjemne ciepło.
Lądując na terenie słynnego sanktuarium swojego szefa, zastanawiała się, czy można mieć za dużo pieniędzy. Miała wrażenie, że w ciągu ostatnich dwudziestu czerech godzin Silver próbował udowodnić, że owszem, można. Jeszcze przed szesnastą czterdzieści pięć poprzedniego dnia Miriam nie planowała żadnej podróży, a teraz znajdowała się w Aspen, w Kolorado, choć po raz pierwszy, odkąd dostała pracę jako dyrektor działu PR w Fundacji Społeczności Żydowskiej dwa tygodnie temu, miała plany prywatne na wieczór. Ale jej szefa na pewno to nie obchodziło – nie zarobił swoich miliardów, przejmując się życiem prywatnym swoich podwładnych. Zwłaszcza takich, którzy, jak Miriam, nie raportowali bezpośrednio do niego. Mimo to, jako przewodniczący zarządu Fundacji, mógł ją w każdej chwili zwolnić. Zwłaszcza że powierzono jej zorganizowanie jego oczka w głowie, czyli dorocznej gali sponsorów. W związku z tym, musiała być na każde jego zawołanie, a jednocześnie walczyć o każdą minutę jego czasu, by dopiąć wszystkie szczegóły planowanej dorocznej gali. Sądząc po wczorajszej krótkiej rozmowie telefonicznej, czasu jej szef miał bardzo niewiele, zwłaszcza dla niej. Niestety, to on miał zatwierdzać wszystkie jej pomysły dotyczące gali. Musiała się dostosować do jego planów, bo to on był szefem. Proste. Stąd nagła wyprawa do górskiej fortecy, która była nią nie tylko z nazwy. Posiadłość była… monstrualnych rozmiarów, wręcz… gargantuiczna. Jak to możliwe, że coś takiego było czyimś domem?
Miriam nie potrafiła sobie wyobrazić, że mieszka tu jakakolwiek rodzina, nawet wielka i bogata. Jej duża i kochająca się rodzina mieszkała w czterech pokojach i nikt nie narzekał. Nawet gdy Miriam się wyprowadziła, nie zrobiło się luźniej, bo jej rodzeństwo nie przestawało zaludniać świata rozkosznymi bobasami. Teraz cały jej dobytek mieścił się w mikroskopijnym mieszkanku z malutką kuchenką i sypialnią, w której było jedynie łóżko, a mimo to odnosiła wrażenie, że pławi się w luksusie, mając całą przestrzeń tylko dla siebie.
A może pan Silver mieszkał tu sam? Miriam rozejrzała się po bezkresnej, samotnej bieli – bez rodziny człowiek mógł się tutaj poczuć jak zagubiona dusza. Bliscy zapewniali wsparcie i siłę, by stawić czoło światu, ogromnemu i pełnemu pułapek. Pan Silver radził sobie chyba nieźle, skoro zarobił tyle pieniędzy, pomyślała. Na pewno miał kogoś, kto go wspierał.
Dlatego cieszyła się, że wzięła więcej pączków. Musiała wstać wcześniej i odstać swoje w kolejce w cukierni w Highland Park, którą wszyscy się ostatnio zachwycali. Jej szef nie wydawał się osobą, którą można było oczarować słodyczami, ale Miri miała nadzieję, że pączki zapewnią jej życzliwe przyjęcie ze strony jego rodziny, zwłaszcza że przybywała w pierwszy dzień święta Chanuki.
Pracowała dla Fundacji dopiero od dwóch tygodni i musiała zrobić wszystko, co w jej mocy, by nie stracić tej pracy i zarobić na czynsz. Podczas rekrutacji wcale nie była najbardziej doświadczoną kandydatką, ale miała stertę dyplomów i z desperacji, obiecała, że dokona czegoś, co inni kandydaci uznali za niewykonalne, czyli zorganizuje galę od zera w dwa miesiące.
Wszystkie wcześniejsze przygotowania przepadły w otchłani ostatniego skandalu. Fundacja miała odwołać galę, ale składając obietnicę, Miriam udawała pewną swego tak przekonująco, że zarządzający Fundacją postanowili dać jej szansę i zatrudnić ją warunkowo. Warunkiem było zorganizowanie takiej gali, która sprawi, że społeczność wspierająca Fundację zapomni o wieloletnim romansie byłego już dyrektora generalnego. Reputacja Fundacji bardzo ucierpiała i tylko coś spektakularnego mogło przywrócić ludziom wiarę w całą organizację i prowadzących ją menedżerów.
Dlatego Miri potrzebowała pełnego wsparcia swojego szefa. Musiała go sobie owinąć wokół palca na tyle, by nie kwestionował jej pomysłów. W przeciwnym razie – straci pracę. Niestety, początki ich współpracy nie były obiecujące. Po serii mejli, które pozostawił bez odpowiedzi, w końcu zgodził się na krótką rozmowę telefoniczną, podczas której poinformował ją głosem, który, nie miała co do tego wątpliwości, sprawiał, że kobietom miękły kolana:
– Nie wierzą w skuteczność spotkań on-line.
Miri westchnęła w duchu, sfrustrowana.
– Mogę na to poświęcić dwie godziny. Nie mam czasu na wymiany mejli i niejasności wynikające z pracy na odległość. – Aksamitnym, głębokim głosem wytknął jej ilość wysłanych do niego mejli. – Dlatego przylecisz tutaj jutro rano, popracujemy przez dwie godziny, a potem wrócisz do domu. Rzadko komu poświęcam dwie godziny wyłącznej uwagi, więc mam nadzieję, że wszystko ustalimy i nie będziemy musieli się więcej kontaktować aż do gali.
Według Miriam zachowywał się zupełnie nieracjonalnie. Kazał jej lecieć gdzieś na odludzie w pierwszy dzień świąt, co oznaczało, że Miriam po raz pierwszy złamie tradycję spotykania się w ten świąteczny dzień z przyjaciółmi. Mimo to uśmiechnęła się przez zaciśnięte zęby i odpowiedziała:
– Oczywiście, panie Silver, już kupuję bilet i wynajmuję samochód.
Ciepły, głęboki dźwięk jego śmiechu w słuchawce zbił ją z pantałyku.
– To słodkie, ale nie ma potrzeby. To byłaby niepotrzebna strata czasu. Polecisz moim prywatnym samolotem. Podaję adres lotniska.
– Oczywiście, panie Silver – odparła raźno – ale ja naprawdę sobie poradzę i pojawię się na czas. Nie ma potrzeby kłopotać pana pilota.
Miriam nienawidziła, gdy ktoś organizował jej życie i stawiał ją w sytuacji, nad którą nie miała żadnej kontroli. Nawet jeśli był to lot luksusowym odrzutowcem. Nie chciała przysług. Ludzie zazwyczaj oczekiwali w zamian wdzięczności i uważali, że mają prawo czegoś wymagać. Irytacja w głosie Silvera wcale nie sprawiła, że brzmiał mniej zniewalająco.
– Szkoda czasu.
– Prywatne samoloty częściej się rozbijają. Moja śmierć na pewno znacznie opóźniłaby organizację gali – burknęła, zanim zdołała zatkać sobie usta dłonią. Nie mogła sobie pozwolić, by wyjść na trudną, bądź, co gorsza, bezczelną. Obie te cechy dyskwalifikowały kobietę o afrykańskich korzeniach w świecie prestiżowych organizacji non-profit. Ale Silver zaskoczył ją i roześmiał się – szczerze, radośnie, z serca, jakby przypomniał sobie, że jest człowiekiem, a nie maszyną do zarabiania pieniędzy.
– W takim razie, może wolisz helikopter? – zażartował.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała szybko. Musiała jednak szybko zakończyć te rozmowę, zanim popełni kolejną, potencjalnie jeszcze gorszą gafę.
– Stawię się rano na lotnisku – poddała się.
– Świetnie. Do zobaczenia jutro. I nie martw się, wrócisz do domu sporo przed zmrokiem. Nie przegapisz Chanuki z rodziną. Dwie godziny maksimum – obiecał i rozłączył się bez pożegnania.
Nie zdążyła mu powiedzieć, że rodzina nie spodziewała się z nią niczego świętować. Na szczęście Silver na pewno nie miał najmniejszego powodu, by interesować się jej życiem osobistym. Interesowało go jedynie załatwienie wszystkiego, co mieli do załatwienia, w dwie godziny, co oznaczało dla niej wieczór spędzony na intensywnej pracy. Z drugiej strony, nie zostawiało jej to czasu na stresowanie się spotkaniem z numerem sześć na liście najbogatszych ludzi świata. Poranek nadszedł szybciej, niżby sobie tego życzyła, i lądując w Aspen, Miri wcale nie czuła się pewnie. Sam widok posiadłości wprawił ją w dygot, a jeszcze nawet nie spotkała gospodarza.
– Kardigan? – zapytał z niedowierzaniem i dodał: – Uznałaś, że to najodpowiedniejszy strój na delegację do tej części świata w listopadzie?
Rozdrażnienie było tylko jednym z wielu uczuć, które wzbudził w Benjaminie Silverze widok Miriam Howard. Innych wolał nawet w tej chwili nie nazywać… Nie lubił skomplikowanych emocji, był za to gorącym zwolennikiem bezpośredniej komunikacji. Dlatego skomentował ubiór swojego gościa. Mimo że śnieg, wyjątkowo wczesny w tym roku, na razie pokrywał krajobraz zaledwie cienką warstwą, zapowiadał zimę i mróz.
Benjamin przymknął oczy i wziął głęboki oddech, by nie pożreć młodej kobiety wzrokiem. Zrobiła na nim piorunujące wrażenie, ale gdy skupił się na kardiganie, a nie na jej ciele i twarzy zmysłowej bogini, był w stanie nad sobą zapanować.
Była wysoka, a jej skóra promieniała jedwabistym blaskiem. I założyła tylko kardigan, w listopadzie, lecąc w góry, przypomniał sobie.
Była też jego podwładną, upominał się dalej w myślach. Zatrudniono ją w trybie nagłym, nie mieli nawet okazji się wcześniej spotkać. Dlatego zaskoczyła go. Nie spodziewał się kogoś takiego… W kardiganie, powtórzył jak mantrę.
Wydawała się bardzo młodziutka, a jej brązowa skóra lśniła blaskiem świeżości, której nie zaszkodziła ani wczesnoporanna podróż ani mroźne powietrze górskie. Była zdecydowanie za młoda i za atrakcyjna jak na Fundację oraz odpowiedzialne stanowisko dyrektorskie w tej skostniałej organizacji. Nigdy wcześniej nie spotkał równie seksownej kobiety. Mimo taniego ubrania. Musiał się otrząsnąć i nie zapominać o kardiganie! Kiedy się odezwała, wcale nie brzmiała jak onieśmielona nowicjuszka.
– Zakładałam, że nasze spotkanie odbędzie się wewnątrz – syknęła z irytacją przez zaciśnięte zęby.
Może nie ma doświadczenia, ale na pewno ma charakter – pomyślał z uznaniem. A on potrafił docenić wagę charakteru w świecie biznesu. Nic nie liczyło się bardziej niż osobowość. Dzięki niej zbudował imperium. Może więc uda się tej młodej piękności dotrzymać słowa danego podczas rekrutacji, przemknęło mu przez myśl. Z drugiej strony cienki kardigan zdradzał brak umiejętności planowania, a od tego zależało w dużej mierze powodzenie jej misji.
– W Aspen, w listopadzie – powiedział z naciskiem, by nie zdradzić się z wrażeniem, jakie na nim zrobiła.
W odpowiedzi, jej piękne oczy w kolorze topazu zalśniły niebezpiecznie. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo o takich oczach. Błyszczały przejrzyście jak szlachetne kamienie.
– Wybacz, że nie spakowałam nart – burknęła.
Jej czekoladowe policzki pociemniały rumieńcem, a Benjamin poczuł, że krew w jego żyłach gęstnieje. Dlaczego czerpał taką przyjemność z droczenia się z nią? Niestety, po tym, co się stało z jej poprzedniczką, romantyczne relacje nie wchodziły w grę. Najważniejsze było zorganizowanie gali. Nawet jeśli stojąca przed nim wysoka piękność na chwilę przesłoniła mu cel swymi apetycznymi krągłościami. Benjamin musiał ponownie skupić się nie na jej ciele, ale na ubraniu – bezpiecznie nijakim. Zapiętą pod szyję bluzkę wpuściła w ołówkową czarną spódnicę. Założyła też czarne czółenka na obcasach i idiotycznie cienki beżowy kardigan, a w rękach ściskała kolorowe kartonowe pudełko.
– Mam wiele par nart, coś się znajdzie – odpowiedział z uśmieszkiem błąkającym się po ustach. – Niestety nie mam ciepłej damskiej kurtki.
– Jestem pewna, że przeżyję – ucięła cierpko.
Benjamin zdusił chichot. Podobał mu się jej niepokorny charakter i cierpkie poczucie humoru. Miał nadzieję, że posiadała też umiejętność skłonienia bogaczy, takich jak on, do sięgnięcia głęboko do kieszeni podczas gali dobroczynnej. Żeby jej się udało, musieli natychmiast wziąć się do roboty. Kiedy jednak zobaczył, jak drży, gdy znaleźli się w samochodzie, podkręcił ogrzewanie i zamiast od razu przejść do rzeczy, dał jej czas, by się zagrzała. Rzadko dostosowywał się do innych, a przy pannie Howard wydawało się to konieczne na każdym kroku… Nie tak ją sobie wyobrażał, gdy rozmawiali dzień wcześniej przez telefon. Jej południowo-kalifornijski akcent zmylił go, przypominał mu akcent koleżanek ze szkoły na przedmieściu Los Angeles.
Zerknął na nią kątem oka, tylko po to, by się upewnić, że nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety. Miała wszystko: niezwykłe oczy, imponujący jak na kobietę wzrost i zadziorny charakter. Kiedy podjechali przed wejście do miejsca, które traktował jak dom, jego pasażerka jęknęła cicho z wrażenia. Benjamin uśmiechnął się do siebie. Był dumny ze swojej pustelni wśród drzew, choć nikt jej nigdy nie odwiedzał. Stworzył miejsce, które stanowiło zwieńczenie lat wyrzeczeń i ciężkiej pracy i stanowiło symbol jego sukcesu. Wysiadł z samochodu, otworzył drzwi od strony pasażera i podał pannie Howard dłoń. Przyjęła jego pomoc przy wysiadaniu – miała chłodną, delikatną dłoń, której wcale nie miał ochoty wypuścić z uścisku.
Ona na szczęście pochłonięta była widokiem domu zbudowanego z grubych bali wyglądających jak z innej epoki, na podbudówce z ogromnych głazów rzecznych. Kupił go bez zastanowienia, bo gdy tylko się tutaj pojawił, poczuł się swobodnie. Wszystko było tutaj naturalne, choć jednocześnie majestatyczne i autentyczne. Dla człowieka dorastającego w mieście zbudowanym na ludzkich złudzeniach to miejsce stanowiło ożywczą odmianę. Cieszył się, że panna Howard potrafiła je docenić. Poprowadził ją przez drzwi do obszernego foyer z wielkimi oknami balkonowymi, z których rozpościerał się widok na bezkresny las. Żeby zrównoważyć ponury charakter domu z grubych bali, Benjamin kazał architektowi dodać gładkie białe ściany z suszonych na słońcu cegieł, dwadzieścia kilka dodatkowych okien i świetlików, by rozjaśnić kręte korytarze i rozliczne pokoje, przez które przeprowadzał teraz swojego gościa. Nie zamierzał jej jednak oprowadzać po domu, choć bardzo schlebiały mu ciche westchnienia zachwytu wymykające się z ust Miri. Mieli pracować, dlatego bez słowa poprowadził ją do swojego gabinetu w głębi posiadłości, połączonego z jego sypialnią dwuskrzydłowymi, przeszklonymi drzwiami. Wszystko tu dopasowano do jego osobistych preferencji, począwszy od wysokości biurka stojącego w wykuszu z widokiem na las, poprzez półki na książki i kącik z kanapą przy kominku. Panowała tu przytulniejsza atmosfera niż w pozostałych częściach domu, co bardzo mu odpowiadało – niewielka przestrzeń przypominała mu o jego skromnych początkach, co motywowało go do wytężonej pracy. Jego rodzice marzyli, by rozsławił swoje nazwisko na cały świat, a on dokładał wszelkich starań, by spełnić ich marzenie. Niezależnie od tego, jak wiele zarobił pieniędzy i jak wiele zdobył władzy, nigdy nie zapomniał, kim jest i nie próbował udawać kogoś innego. Choć panna Howard wydawała się mniej zachwycona gabinetem niż resztą domu. Zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy, że to miejsce mówiło o nim najwięcej. Dla niej był to tylko gabinet z biurkiem i komputerem.
– Tu będziemy pracować – powiedział, nie spuszczając z niej oka. – Usiądź, proszę. – Wskazał jej krzesło po swojej lewej stronie.
Skinęła głową i usiadła, kładąc swoją wysłużoną torbę na blacie biurka. Jej poprzedniczka co tydzień pojawiała się z nową torebką ozdobioną znanym logo, a torba, jak również ubrania panny Howard, wyglądały na zużyte do granic wytrzymałości.
– Co tam masz w tym pudełku? – zapytał, siadając.
– Och! – Spojrzała na pakunek, jakby zupełnie o nim zapomniała. – Pączki z Tłustej Małpki, to nowe modne miejsce w LA.
Uniósł brew, ale nie skomentował tej rewelacji. Nie mogła wiedzieć, że przynosząc pączki, trafiła w czuły punkt. Po prostu chciała zrobić dobre wrażenie.
– Zawsze zjadasz pudło pączków, pracując?
Zmarszczyła czoło i zaprzeczyła z mocą.
– Czyli przyniosłaś je dla mnie? – upewnił się.
– Nie! – Pokręciła ponownie głową.
– To na kim chciałaś zrobić wrażenie modnymi słodkościami?
Ze skonsternowaną miną panna Howard rozejrzała się wokół.
– Kupiłam je dla twojej rodziny. Myślałam, że skoro dziś zaczynają się święta, to…
Benjamin zamarł. Panna Howard spodziewała się, że jego najbliżsi pojawią się na święta w domu. To miło z jej strony. Ale on nie miał już nikogo bliskiego. Los obdarzył go dwiema parami kochających rodziców, ale już mu ich odebrał. Podwójnie osierocony, stracił zapał, by próbować założyć własną rodzinę. Brak rodziny oznaczał również, że mógł bez wyrzutów sumienia całkowicie oddać się pracy. Nikogo nie rozczaruje, nikt go nie będzie szukał, jeśli pewnego dnia zniknie w lesie i nie wróci.
Jednak panna Howard nie mogła mieć o tym wszystkim pojęcia. I tak powinno pozostać. Tajemnica miała większą moc niż litość. Nie potrzebował litości. Dostał więcej miłości, szczęścia i sukcesów w życiu niż większość ludzi. Cóż, że zostały mu już z tego jedynie sukcesy? Zamaskował swoje myśli uprzejmym uśmiechem i nie odpowiedział na niezadane pytanie.
– To bardzo miły gest z twojej strony. Niezbyt oryginalny, ale miły – powiedział.
Panna Howard spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, wyraźnie urażona.

Tylko ty - Carol Marinelli
Specjalistka od PR Beatrice Taylor ma naprawić wizerunek księcia Juliusa, który szuka żony. Żeby opracować strategię, musi uzyskać o nim jak najwięcej informacji. Napotyka jednak na opór księcia, który nie lubi opowiadać o swoim prywatnym życiu. W końcu – zaintrygowany piękną, lecz bardzo zdystansowaną Beatrice – Julius idzie na kompromis: opowie jej o sobie, jeśli ona również wyjawi mu coś ze swojego życia. Wkrótce zbliżają się do siebie tak bardzo, że Beatrice coraz trudniej jest myśleć, że książę ożeni się z inną…
Burza w sercach - Marcella Bell
Miriam Howard nie jest zadowolona, gdy jej nowy szef, Benjamin Silver, chce z nią omówić przygotowanie corocznej gali dla sponsorów. Miriam musi w tym celu polecieć do niego do Aspen, a miała spędzić ten wieczór z przyjaciółmi. Benjamin obiecuje, że wieczorem będzie w domu, ale śnieżyca uniemożliwia powrotny lot. Miriam musi zostać u Benjamina. Burza śnieżna, która przedłuża ich spotkanie, nie jest jedyną zawieruchą tych dni. Druga – silniejsza – rozpętuje się w sercach Miriam i Benjamina…