fbpx

Cztery razy miłość

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 161

ISBN: 9788327691125

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

Tansy Deverell znowu zapadła się pod ziemię. Minął już tydzień, a ona nadal nie dawała znaku życia. Christopher Deverell martwił się za każdym razem, kiedy nie mógł znaleźć swojej siedemdziesięcioletniej matki, ale ty razem nawet agencja detektywistyczna z Houston nie była w stanie jej odnaleźć. Chris właśnie wrócił z wycieczki do Hiszpanii i znalazł swoją rodzinę spanikowaną. Tansy była znana ze swojego awanturniczego trybu życia.
Starszy brat Chrisa, Logan, mieszkał w Houston z żoną Kit i synkiem o imieniu Bryce. Od czasu ślubu Logana Tansy stała się jeszcze bardziej dzika niż wcześniej. Niedawno zdiagnozowano u niej cukrzycę i Chris martwił się, że podczas swoich wojaży zapomni o przestrzeganiu diety.
Pod wpływem impulsu Chris postanowił pojechać do Jacobsville w Teksasie, żeby zobaczyć się ze swoim kuzynem, Emmettem Deverellem. Dawniej nikt nie odwiedzał Emmetta, ale ślub z Melody zmienił go nie do poznania. Tansy mogła zboczyć z trasy, żeby ich odwiedzić. Ale Chrisa spotkało rozczarowanie: Emmett nie widział się z Tansy od miesięcy.
Po wyjściu od Emetta pojechał do miasta i zjadł lunch. Nie podzielał optymizmu Emetta, który zdawał się wcale nie przejmować zniknięciem Tansy. to Logan wiecznie się zamartwiał. Za to Chris poszedł w ślady matki i przez długi czas miał w głowie tylko przygody i romanse. Dopiero wypadek samochodowy zmienił jego spojrzenie na świat. Jego niegdyś przystojną twarz przecinały teraz dwie głębokie szramy, a w jednym oku bezpowrotnie stracił wzrok.
Nie był odrażający. W gładkiej oliwkowej twarzy błyszczały czarne oczy o gęstych brwiach i rzęsach, a po wąskich ustach błąkał się ironiczny uśmiech. Miał szczupłą twarz i muskularne ciało. Odziedziczył po ojcu tyle pieniędzy, że mógł robić, co mu się żywnie podobało. Zainwestował spadek w akcje. Żył komfortowo z odsetek. Jedynym jego zajęciem było projektowanie jachtów z tym samym przyjacielem, z którym żeglował w Hiszpanii.
Obserwował swoje inwestycje jak jastrząb, ale pomnażanie fortuny nie satysfakcjonowało go tak, jak kiedyś. Beztroskie życie kawalera teraz wydawało mu się odstręczające. Czuł się wypalony, a jego życie nagle stało się puste.
W zamyśleniu zabębnił palcami o kubek, ściągając uwagę kelnerki.
– Czy mogę coś jeszcze podać? – zapytała przymilnie.
– Dziękuję, nie trzeba.
Nie zachęcił jej, żeby z nim porozmawiała. Była młoda i ładna, ale przecież mógłby mieć dziesiątki równie ładnych kobiet. Zazdrościł Loganowi jego życia rodzinnego. Może małżeństwo nie było aż takim złym pomysłem? Nigdy jeszcze nie był w poważnej relacji z kobietą. Wszystkie jego związki były przyjemne, lekkie i krótkotrwałe, a teraz czuł, że coś go ominęło. Podróżował sam, jadał sam, sypiał sam. Czuł się staro, zwłaszcza od czasu wypadku.
– Przepraszam, czy nie jesteś przypadkiem Christopherem Deverellem?
Głos był cichy, melodyjny i lekko zachrypnięty. Chris obrócił się, ciekawy twarzy, do której należał. Nie było źle. Jasnoszare oczy, ładna cera, pełne usta.
– Skąd wiesz, kim jestem? – zapytał.
– To moja praca. – Wyjęła długopis i notes. – Pracuję dla „Weatherby News Service”. Próbujemy znaleźć twoją matkę.
– Witaj w klubie.
– Wszystko wskazuje na to, że się ukrywa. Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, nie mogę jej winić, ale…
– Najpierw usiądź – rozkazał Chris. – Stoisz po mojej ślepej stronie.
– To znaczy?
Chris obrócił do niej głowę, żeby mogła zobaczyć , co wypadek zrobił z jego niegdyś przystojną twarzą.
– Przepraszam! Nie zauważyłam…
– Większość ludzi nie zauważa, póki mi się nie przyjrzą – odparł z drwiącym uśmiechem.
– A co do twojej matki…
– Po kolei. Kim jesteś?
– Nazywam się Della Larson.
– Masz jakiś pomysł, gdzie może być moja matka?
– Oczywiście. Ostatni raz widziano ją w małym miasteczku pod Londynem, zwanym Back Wallop. – Zerknęła na Chrisa. – To właściwie wioska.
– I co miałaby tam robić?
– No, on tam mieszka – odparła, wyraźnie zaskoczona.
– On, czyli kto?
– Posłuchaj, ona jest twoją matką. Nie wiesz, że miała romans z członkiem parlamentu? Z lordem Cecilem Harveyem. Jest członkiem Izby Lordów i jest spokrewniony z Windsorami. Nie wierzę, że o tym nie wiesz!
– Byłem na wakacjach w Hiszpanii.
– Pisali o tym we wszystkich tabloidach.
– Nie czytam brukowców – oświadczył sztywno.
– Tak podejrzewałam, biorąc pod uwagę, jak często w nich występujesz – zgodziła się uprzejmie. – Byłeś na wszystkich okładkach, kiedy…
– Mówiliśmy o mojej matce – przerwał jej szorstko.
– Przepraszam. Komuś udało się zrobić zdjęcie, jak pani Deverell wychodzi z hotelu w Londynie z lordem Harveyem. Podobno planował rozstać się z żoną i ożenić się z nią.
– Z moją matką?
– Tak, z twoją matką. – Della przyjrzała mu się. – W ogóle nie jesteś do niej podobny. Ona ma niebieskie oczy i bardzo jasną cerę.
– Ja i mój brat wdaliśmy się w naszego ojca. Był Hiszpanem.
– Hiszpanem? Ja mam inne informacje. Powiedziano mi, że twój ojciec był francuskim arystokratą.
– Nasz ojczym był Francuzem – wyjaśnił niechętnie. – Nasz ojciec zmarł, kiedy byłem jeszcze mały. Tansy ponownie wyszła za mąż. Kilka razy.
– Och, rozumiem. Dlaczego nie mówi się o twoim ojcu?
– Był tylko drobnym przedsiębiorcą. Pewnego dnia kupił kilka tanich akcji i umieścił je w depozycie. Długo po jego śmierci odkryto depozyt, a ja i Logan odziedziczyliśmy małą fortunę.
– Jakiej firmy to były akcje?
– Standard Oil.
– Świetne posunięcie!
– Miał szczęście. Nic nie wiedział o inwestowaniu.
– Mówią, że twój brat wie. I ty też.
– Trochę się w to bawię. Dlaczego próbujesz odszukać Tansy?
– Dlaczego mówisz o niej Tansy, a nie „mama”?
– Nie jest na tyle stabilna emocjonalnie, żeby być czyjąkolwiek matką – odparł. – Ja i Logan spędziliśmy większość dzieciństwa na pilnowaniu, żeby nie wpadła w kłopoty, z niewielką pomocą jej pięciu mężów.
– Pięciu? – Della zerknęła na notatki. – Znalazłam tylko czterech.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Zmarnowałam okazję, żeby zdobyć naprawdę mocny materiał. Zostanę zwolniona, jeśli nie uda mi się tego naprawić. Mam… zobowiązania. Chcę znaleźć twoją matkę, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Chcę, żeby udzieliła mi wywiadu wyłączność.
– To ją poproś.
– Nie mogę jej znaleźć. Opuściła Back Wallop i nikt nie wie, gdzie jest.
– Na mnie nie patrz. Ja też nie mogę jej znaleźć.
– Pewnie nie chce, żeby ją odnaleziono.
– Dziękuję, że to zauważyłaś. Kobieta oskarżana o rozbicie małżeństwa raczej nie pchałaby się z tym do mediów.
– Nie sądzę, żeby to był powód, dla którego się ukrywa. Znam prawdę. Nie udawaj, że nie wiesz, co się dzieje.
– Nie udaję.
– Niech ci będzie. – Włożyła notes do torebki i wstała.
– Tak szybko się poddajesz? – zapytał drwiąco.
– Musze dostać się do Anglii, zanim ktoś mnie uprzedzi. Jeśli uda mi się do niej dotrzeć przed innymi, zrobię wielką karierę.
– Ależ oczywiście, zniszcz komuś życie. Ty i twoi koledzy bardzo sobie cenicie swoje kariery, co?
Della zaczerwieniła się.
– W twoich ustach to brzmi, jakbyśmy byli jakimiś wykolejeńcami.
– Jesteście nimi. Wszyscy.
– My nie tworzymy historii.
– Nie, tylko je rozpowszechniacie, przeinaczacie tak, jak wam każą szefowie. – Chris wstał i spojrzał na nią z góry. Ledwo sięgała mu podbródka. Ona też musiała to zauważyć, bo cofnęła się o krok.
– Przestraszona? – parsknął. – Ostatnimi czasy trudno mnie uznać za zagrożenie.
– Byłbyś zagrożeniem, nawet gdybyś nie miał obu nóg – wymamrotała pod nosem. – Nie jestem odpowiedzialna za to, co robi kilku zdegenerowanych dziennikarzy.
– Niektórzy z twoich kolegów nie mają sumienia ani skrupułów.
– Ja taka nie jestem.
– Owszem, jesteś. Bo niby po co tropisz moją matkę? Tylko dlatego, że trochę zaszalała?
– Dziwne określenie na to, co się stało.
– A co się stało? Romans?
– Christopherze, ciało lorda Harveya zostało znalezione dzisiaj w Tamizie. Twoja matka jest podejrzaną numer jeden. Ojej, naprawdę nie wiedziałeś, prawda?
Chris chwycił ją za ramię, rzucił na blat kilka banknotów i pociągnął ją do drzwi.
– Twoje zamówienie tyle nie kosztowało… – wyjąkała.
– Wiem, jak mało zarabiają kelnerki.
– Możesz mnie puścić?
– Nie ma takiej opcji. Nie pozwolę, żebyś oczerniła moją matkę. Nie wypuszczę cię, póki nie dowiem się, co się dzieje.
– To porwanie. To niezgodne z prawem!
– Wielkie mi rzeczy – mruknął Chris. – Chodź.
Wsadził ją do swojego lincolna i usiadł obok niej, szybko naciskając blokadę drzwi.
– Zapnij pas – polecił spokojnie.
– Jeździsz jak wariat! – krzyknęła.
– Tak, już mi to mówiono. Wypuszczę, jak tylko dojedziemy na lotnisko.
– Lotnisko?
– Lecimy do Londynu. Pomożesz mi znaleźć Tansy.
– Och, czyżby? A co ja z tego będę miała?
– Artykuł na pierwszą stronę.
– Oszalałeś! Nie mogę wyjechać z kraju. Nie w ten sposób. Już mówiłam, że mam zobowiązania.
– Ja też mam zobowiązania. Poczekają, aż wrócisz.
Chris podniósł słuchawkę telefonu i podał jej.
– Zadzwoń i wszystko ustal.
Della wahała się, ale tylko przez chwilę. Kiedy już będzie miała swój artykuł, opublikuje go, a ten człowiek nie zdoła jej powstrzymać. Gdyby z nim nie pojechała, mógłby znaleźć jakiś sposób, żeby uniemożliwić jej odnalezienie jego matki.
Wstukała numer i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo?
Della uśmiechnęła się do słuchawki.
– Cześć – powiedziała. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie będzie mnie przez dzień czy dwa. Wynagrodzę ci to, kiedy wrócę do domu.
– Gonisz tę szaloną staruszkę, co? – W słuchawce rozległ się śmiech. – Jesteś tak samo narwana, jak ja w twoim wieku.
– Nie aż tak – odparła. – Ty chodziłeś na piwo z chłopakami z Dywizjonu Lafayette’a i SAS.
– Lizuska!
– Gdybyś mnie potrzebował…
Ze strzępków rozmowy Chris już zdążył domyślić się, z kim rozmawiała.
– Daj dziadkowi ten numer – powiedział, nie odrywając wzroku od drogi. – To numer do hotelu w Londynie.
Della przekazała informację.
– Twój przyjaciel brzmi młodo – powiedział ze śmiechem starszy mężczyzna. – Jest młody?
– Tak – odparła ostrożnie. – Pilnuj, żeby się nie wychłodzić. Nie przejmuj się rachunkami za ogrzewanie. Dobrze?
– Dobrze. A teraz przestań się mną przejmować i załatw tę sprawę.
– Zobaczymy się, jak wrócę, dziadku.
– Ty też dbaj o siebie. Tylko ty mi zostałaś.
– I nawzajem. – Della zakończyła połączenie. Zerknęła na siedzącego obok mężczyznę. – Dziękuję.
– Będziesz lepiej skupiać się na pracy, mając jeden powód do zmartwień mniej. Swoją drogą, twój dziadek to chyba też niezłe ziółko?
– Był reporterem w czasach prohibicji, a potem został korespondentem wojennym. Ma mnóstwo historyjek. Poszłam w jego ślady, ale nie idzie mi za dobrze. Nie jestem pewna, czy zostałam stworzona do dziennikarstwa śledczego.
– Co robiłaś wcześniej?
– Artykuły o polityce, felietony. W tym byłam dobra, ale dziadek powiedział, że się marnuję.
– Nie masz innej rodziny?
– Moi rodzice zginęli. Byli na wycieczce po Bliskim Wschodzie, kiedy ich samolot został przypadkowo zestrzelony. Dziadek wziął mnie do siebie, kiedy miałam dziesięć lat.
– Ciężki los. Nie masz sióstr, braci, wujków ani ciotek?
– Mam ciotkę. Mieszka w Kalifornii i nigdy do nas nie pisuje. Ty przynajmniej masz brata.
– Brata i matkę – uściślił.
– Jaka on jest?
– Jest postrzelona, ale na pewno nie zabija ludzi.
– Mam nadzieję, że masz rację.
– Wiem, że mam rację. – W głosie Chrisa zabrzmiał cień wątpliwości.

Cztery opowiadania o mężczyznach, którzy nie szukali miłości i długo nie chcieli przyznać, że właśnie ją znaleźli. Chris uważa, że skoro poświęcił życie osobiste dla pracy, to sam skazał się na samotność. Luke najbardziej ceni święty spokój, dlatego nie marzy o stałym związku, bo kobiety są zbyt… absorbujące. Guy nadal rozpamiętuje tragiczną przeszłość. Dręczą go wyrzuty sumienia, uważa, że nie zasługuje na szczęście. Hank jest zmęczony sławą, unika kobiet, bo w każdej widzi szaloną fankę lub wścibską dziennikarkę. W życie tych zdeklarowanych samotników wkraczają z rozmachem bardzo wyraziste i uparte kobiety…

Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1122

ISBN: 9788327684141

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

– O mój Boże! – Bea bezradnie patrzyła, jak na koszuli mężczyzny pojawia się wielka plama z kawy. – Tak mi przykro. Nie zauważyłam pana.
– Najwidoczniej – mruknął. Jego piękna, choć surowa i poważna twarz wyrażała zdumienie.
– Proszę mi pozwolić… – Rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu papierowego ręcznika, czegokolwiek, czym mogłaby zminimalizować skutki katastrofy. – Kawa była gorąca. Dopiero ją zrobiłam. Musiałam pana oparzyć. Bardzo boli?
– Będę żył.
Skrzywiła się, raz jeszcze rozglądając się po biurze, w nadziei, że ktoś mógłby jej pomóc, ale była już szósta wieczorem i prawie wszyscy zdążyli wyjść. Zauważyła pudełko chusteczek na jednym z biurek. Pospiesznie chwyciła całą garścią bibułkowe serwetki i zaczęła przykładać je do torsu mężczyzny, próbując osuszyć materiał. Ze zgrozą spostrzegła, że jej działania nic nie dają. Cienkie chusteczki higieniczne tylko przyklejały się do mokrej koszuli.
– Co pani wyprawia? – krzyknął gniewnie.
Poczuła, że zaciska dłonie na jej nadgarstkach, próbując powstrzymać niezbyt udaną akcję ratunkową. Czerwona ze wstydu wreszcie odważyła się spojrzeć mu w twarz. Musiała mocno zadrzeć głowę, bo mężczyzna był bardzo wysoki i potężnie zbudowany, jak starożytny heros, który tylko przypadkiem zamiast zbroi nosił markowy garnitur. Było w nim coś znajomego, choć mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej się nie spotkali. Z pewnością zapamiętałaby te wyraziste rysy twarzy, wysokie kości policzkowe, kwadratową szczękę pokrytą ciemnym zarostem, gęste brwi nad szarymi oczami.
– Naprawdę mi przykro – powtórzyła. – Oczywiście firma London Connection pokryje koszty pralni i…
Nieznajomy mężczyzna podniósł rękę, próbując ją uciszyć. Przełknęła ślinę, zaczerwieniła się, ale zamiast dać mu dojść do głosu, mówiła dalej. To był jej nawyk z dzieciństwa. W stresujących sytuacjach paplała jak nakręcona. Myślała, że wyleczyła się już z tej przypadłości, ale najwyraźniej się myliła.
– Nie zauważyłam pana. Odwróciłam się i…
– Gdzie jest Clare?
– Clare? – powtórzyła z mało inteligentnym wyrazem twarzy, jakby słyszała to imię po raz pierwszy w życiu. A przecież Clare była nie tylko jej przyjaciółką, ale także założycielką London Connection. Czyżby spotykała się z tym mężczyzną? Niemożliwe. Powiedziałaby jej, a jak dotąd ciągle powtarzała, że nie ma czasu i ochoty na jakiekolwiek romanse. A jednak przyjaciółka od jakiegoś czasu zachowywała się inaczej.
– Clare Roberts – niecierpliwił się mężczyzna. – Wysoka, ciemnobrązowe włosy. Jeśli tu pracujesz, powinnaś ją znać. – Nie spodobał jej się ten protekcjonalny ton. Już miała powiedzieć, że nie tylko ją zna, ale również się z nią przyjaźni. Razem z Amy Miller stanowiły grupę najlepszych przyjaciółek, trzech muszkieterek, które wspierały się w najtrudniejszych chwilach. – Byłem z nią umówiony. Nie lubię, jak marnuje się mój cenny czas.
– Przykro mi, ale nie ma jej tu.
– To proszę ją znaleźć. – Wziął głęboki wdech. – Naprawdę się spieszę.
– Mam ją znaleźć? – powtórzyła jak papuga.
– To chyba nie jest aż tak skomplikowane zadanie? Proszę sprawdzić biuro, gdzieś musi być – mówił powoli, jakby Bea miała trudności ze zrozumieniem. Jego angielski był bez zarzutu, jedynie delikatny akcent zdradzał, że nie urodził się w Wielkiej Brytanii.
– Clare nie ma w biurze – wyjaśniła z ukłuciem niepokoju. Nie wiedziała, z jakiego powodu przyjaciółka wyjechała nagle przed kilkoma godzinami. – Musiała pilnie wyjść w jakiejś ważnej sprawie. – Czy jest coś, w czym mogłabym panu pomóc, panie…?
Pytanie zawisło w powietrzu, dając mu czas na odpowiedź, ale nie skorzystał z szansy, by się przedstawić. Zmarszczył groźnie brwi, nie ukrywając zniecierpliwienia.
– To niemożliwe. Spotkanie zostało zaplanowane wiele tygodni temu. Przyjechałem tu specjalnie z tego powodu.
Bea otworzyła szeroko oczy. Coś musiało się stać. Clare nie zlekceważyłaby swoich obowiązków. A może to w sekretariacie czegoś nie dopilnowali?
– A niech to… – wyrwało jej się.
– No właśnie – rzucił cierpko, krzyżując ramiona na piersi i wbijając w nią ostre spojrzenie. Powietrze między nimi zdawało się gęstnieć od napięcia. Bea miała wrażenie, że zaczyna jej brakować tlenu. Starała się zachować spokój, ale twarz zdradzała panikę.
– Jak już mówiłam, Clare wypadło coś bardzo pilnego, w przeciwnym razie uprzedziłaby pana. – Wskazała dłonią na biurko przyjaciółki. – Jeśli da mi pan chwilę, spróbuję się z nią skontaktować albo zaloguję się do jej komputera i sprawdzę, czy…
Skrzywił się. Jego oczy pałały wściekłością.
– To jest całkowicie nie do przyjęcia. – W złości jego akcent stał się mocniejszy. – Nie mam czasu na wygłupy i nie obchodzą mnie pokrętne wymówki sekretarki, sprzątaczki czy kim tam pani, do diabła, jest. Współpracowałem z Clare wystarczająco długo i nie narzekałem, ale to…
Bea zastygła w przerażeniu. Pracowała w London Connection od kilku miesięcy, ale wiedziała, ile ta firma znaczy dla jej przyjaciółki. Nie mówiąc już o tym, ile znaczyła dla niej! Przedsiębiorstwo zajmujące się PR-em było ważne dla wszystkich i kimkolwiek był ten mężczyzna, mógł im poważnie zaszkodzić. Niezadowolony klient mógł pogrążyć interes w jednej chwili. Zdołali już zyskać niemałą renomę, ale wpadka oznaczała katastrofę.
– Rozumiem, że czuje się pan zawiedziony – rzekła, próbując uspokoić mężczyznę. To nie był czas, by mu tłumaczyć, że nie jest sekretarką ani sprzątaczką, tylko kierowniczką działu prawnego. Opanowując strach, zmobilizowała wszystkie siły, by zachować się profesjonalnie. Starała się emanować spokojem i autorytetem, nawet jeśli czuła się jak mała dziewczynka.
– Czyżby? Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle pani rozumie, co mówię. Może sprowadziłaby tu pani kogoś bardziej kompetentnego?
– Naprawdę mi przykro, ale obrażając mnie, chyba niczego pan nie osiągnie, prawda?
Poruszył szczęką, jakby zazgrzytał zębami.
– Nie chciałem pani obrazić.
– Chciał pan – przerwała mu. – Ale nic nie szkodzi. Wiem, że jest pan zdenerwowany. Bardzo mi przykro, że fatygował się pan na próżno. Wspominał pan, że współpracował z Clare od dłuższego czasu i nic podobnego się nie przydarzyło, dlatego bardzo proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że wybaczy nam pan ten błąd.
– Nie mam w zwyczaju wybaczać żadnych błędów. Ani tych błahych, ani poważnych.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Nie wątpiła, że mówił poważnie. W tym mężczyźnie było coś nieprzejednanego i groźnego. Z początku myślała, że akcent w głosie mężczyzny wskazuje na włoskie pochodzenie, ale teraz była prawie pewna, że jest z Grecji, miejsca, które uwielbiała. W czasie studiów spędziła tam wakacje i zakochała się w jasnym słońcu, ciepłym morzu, bogatej historii, a przede wszystkim w beztrosce, jaką dawała jej anonimowość. Za granicą nikt nie wiedział, że jest Beatrice Jones, córką legendy rocka Ronniego Jonesa i supermodelki Alice Jones.
– Mam nadzieję, że tym razem zrobi pan wyjątek. Proszę usiąść. – Wskazała krzesło. Spojrzał na nią bez słowa. Z każdą chwilą rosła w niej niechęć do tego aroganckiego mężczyzny. Wiedziała, że musi potraktować go z szacunkiem, ale sposób, w jaki się do niej odnosił, był nie do zaakceptowania. Clare nie stawiła się na spotkanie i co z tego? To niedogodność, ale przecież nie koniec świata.
– Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, a ja w tym czasie sprawdzę, czy Clare nie zostawiła tu jakiejś notatki – mruknęła Bea, podchodząc do biurka przyjaciółki.
– Czy wolno pani grzebać w dokumentach szefowej? – spytał podejrzliwie, patrząc, jak odpala komputer i przegląda pliki. – Nie sądzę, by Clare była z tego zadowolona. Tam mogą być wrażliwe dane. A tak w ogóle, to jaka jest pani rola w firmie?
Już miała odpowiedzieć, ale w tym momencie kliknęła dwukrotnie w kalendarz Clare. Wstrzymała oddech, gdy zobaczyła na ekranie nazwisko mężczyzny, z którym przyjaciółka umówiła się na spotkanie. Ares Lykaios. Słyszała o nim. Milioner i potentat, który miał udziały w każdym liczącym się interesie, od linii lotniczych, przez kasyna, hotele aż do telekomunikacji. Nazywano go królem Midasem, bo wszystko, czego się tknął, zmieniało się w złoto. Pamiętała, jak Clare i Amy ostrzegały ją przed nim.
– To niebezpieczny facet. Inteligentny, bezwzględny i wymagający. Może nawet i nie jest złym człowiekiem, ale nie uznaje pomyłek i słabości u ludzi.
– To może nie wchodźmy z nim w interesy – zasugerowała wtedy nieśmiało.
– Zwariowałaś? Wiesz, ile dzięki niemu możemy zarobić? Po prostu pamiętaj, że gdyby się kiedykolwiek pojawił w biurze, traktuj go jak króla.
Bea zbladła, spoglądając na mężczyznę, który siedział na krześle z wściekłą miną i w poplamionej koszuli.
– Panie Lykaios… – zaczęła zduszonym głosem. Nerwy pozbawiły ją resztek pewności siebie. Dyskretnie wytarła spocone dłonie w ołówkową spódnicę. – Nie zdążyłam się przedstawić. Nazywam się Beatrice Jones, szefowa działu prawnego w London Connection. Jeszcze raz proszę przyjąć przeprosiny…
– Proszę sobie darować te przeprosiny. – Jego szare oczy były twarde jak stal. – Nie jestem w nastroju.
– Może więc mogłabym zaproponować drinka albo coś do zjedzenia? Ja w tym czasie zorientuję się w sytuacji i spróbuję panu pomóc. Nie mam co prawda takiego doświadczenia jak Clare albo Amy, ale jestem pewna, że mogę…
– Proszę posłuchać. Nie mam ochoty rozmawiać o poważnych sprawach z jakąś niedoświadczoną siksą, która nawet nie potrafi kawy donieść do biurka, żeby jej nie rozlać.
– Panie Lykaios. – Zadrżała z oburzenia. W tej chwili żałowała, że nie chlupnęła mu kawą w tę arogancką twarz. Wzięła głęboki wdech, bo wiedziała, że bez względu na wszystko nie może zaogniać sytuacji. – Nasza znajomość zaczęła się niefortunnie, ale zapewniam, że potrafię godnie zastąpić Clare. Jest pan w dobrych rękach.
– Naprawdę? Jakoś nie mam takiej pewności – odparł, przeczesując gęste włosy palcami. Koszula opięła się mocno na jego torsie, podkreślając wyraźnie zarysowane mięśnie. Bea zmusiła się, by odwrócić wzrok. Nie powinna w tym monstrum widzieć mężczyzny. Miała ochotę rzucić mu się do gardła, a przecież słynęła z niewyczerpanych pokładów cierpliwości. Clare nieraz zwracała jej uwagę, że musi być bardziej asertywna, jeśli nie chce, by ludzie żerowali na jej życzliwości i dobrym sercu.
– Proszę mi powiedzieć, czego pan sobie życzy.
– Życzę sobie, żeby stawiła się tu moja menedżerka od PR-u. Chcę omówić transakcję wartą siedem miliardów dolarów, która dotyczy Meksyku i Brazylii. Czuje się pani na siłach, by o tym pomówić, panno…
– Jones – pospieszyła z odpowiedzią, zadowolona, że nigdy o niej nie słyszał. Najwyraźniej nie połączył jej osoby ze znanymi rodzicami.
– Cóż, panno Jones…
– Proszę mówić mi, Bea – zasugerowała, świadoma, że musi jakoś przełamać ten chłód i dystans. Mogła wygrać tylko w jeden sposób: profesjonalizmem, spokojem i życzliwością.

Bea… Zastanawiał się, dlaczego użyła tego pseudonimu zamiast prawdziwego imienia. Czyżby sławni rodzice byli dla niej obciążeniem? Może sama chciała zapracować na swoją renomę? Jak na razie robiła, co mogła, żeby złagodzić jego gniew. Do tej pory współpraca z London Connection układała się bez zarzutu. Nawiązał kontakt z Clare zaledwie trzy miesiące po tym, jak założyła firmę. Zdecydował się postawić na raczkujący interes i nie zawiódł się. Był świadkiem, jak przedsiębiorstwo rosło w siłę, i nawet czerpał dumę z faktu, że instynkt go nie zawiódł.
Nagle usłyszał dzwonek telefonu w kieszeni marynarki.
– Proszę dać mi chwilę, a sprawdzę, czy Clare…
Podniósł rękę, dając znak, by zamilkła, i sięgnął po komórkę. Zobaczył, jak Bea zagryza wargi. Zapewne ten arogancki gest nakazujący ciszę nie przypadł jej do gustu.
– Lykaios – warknął do słuchawki.
– Mówi Cassandra.
Zamknął oczy, z trudem panując nad emocjami. Niania jego bratanicy już po raz kolejny w ciągu dnia zawracała mu głowę. Na Boga, Danica miała tylko pięć miesięcy. Opieka nad tak małym dzieckiem przecież nie jest wybitnie trudnym zadaniem.
– Co się znowu stało?
– Nie mam już sił. Znowu opluła mnie jedzeniem. Robię, co mogę, ale ona jest niemożliwa.
– Jesteś nianią! Powinnaś umieć poradzić sobie z dzieckiem.
– Nianią, ale nie cudotwórcą.
– W CV zachwalałaś swoje umiejętności – przypomniał jej sucho. – Referencje też masz bardzo dobre.
– Zgadza się. Jak do tej pory z żadnym dzieckiem nie miałam problemu, ale Danica… Ona jest specyficzna. Potrzebuje…
– W tym momencie ja potrzebuję, żebyś się nią zajęła. – Zacisnął usta, czując, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. – Zapłacę ci podwójnie, Cassandro. Po prostu zajmij się robotą, do jasnej cholery, i nie kompromituj się, mówiąc, że nie potrafisz sobie poradzić z pięciomiesięcznym dzieckiem! – Rozłączył się, zanim zdołała odpowiedzieć. Nie miał wątpliwości, że kwota, którą zaproponował, jest wystarczająco kusząca. Spojrzał na Beę rozłoszczony, chociaż akurat tym razem, nie była niczemu winna.
– Prawda jest taka, że Clare zlekceważyła obowiązki, które ma wobec mnie, gdzieś zniknęła, a do pomocy zostawiła tylko ciebie – rzekł z lekceważeniem. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się okropnie, ale był zupełnie wyprowadzony z równowagi. Przez chwilę pożałował ostrych słów. Zbliżył się, dostrzegając w oczach dziewczyny jakiś zniewalający blask.
– Mówiłam już, że przykro mi z powodu zaistniałej sytuacji. – Jej spokój i delikatny głos rozdrażniły go jeszcze bardziej.
– Czyżby? – wycedził z szyderczym uśmiechem, wykrzywiając wargi. Nie było mu jednak do śmiechu. Ostatnio ciągle chodził zirytowany. Od kiedy jego młodszy brat, dzięki Bogu, wreszcie zdecydował się na odwyk, to na niego spadła opieka nad malutką Danicą. Nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci. Potrafił być odpowiedzialny w sprawach służbowych, ale zajmowanie się dzieckiem było ponad jego siły. Przez całe życie troszczył się o innych, ale zawsze kończyło się to porażką. Jego matka… Brat… A teraz bratanica.
– Panie Lykaios, naprawdę wyobrażam sobie, co musi pan czuć. Skoro przyleciał pan do Londynu na spotkanie, to pewnie zostanie pan kilka dni. Czy mogłabym umówić pana na jutro?
– Nie planowałem tego.
– Rozumiem, ale gdyby zechciał pan zmienić plany, to dziś jeszcze zapoznam się z planem kampanii i jutro rano moglibyśmy przedyskutować pańskie oczekiwania.
– A czy może mi pani obiecać, że zaoferuje mi pani usługi na takim samym poziomie jak Clare?
– No cóż, jestem prawnikiem i zazwyczaj przedzieram się przez setki umów i kruczków prawnych. Public relations to nie moja działka, ale myślę, że poradzę sobie z tym na tyle dobrze, by pana nie zawieść.
– Już to widzę – zakpił.
– Czy chociaż przez chwilę mógłby pan zacząć ze mną współpracować, zamiast zachowywać się jak ostatni… – w porę ugryzła się w język.
Popatrzyli na siebie oboje zaskoczeni. On tym, że doprowadził tę spokojną i opanowaną dziewczynę do wybuchu, ona zaś, że zareagowała tak impulsywnie.
Bea przycisnęła dłonie do ust.
– Przepraszam, to nie było grzeczne.
– Tak, rzeczywiście – przyznał, odnajdując w fakcie, że doprowadził ją do ostateczności, jakąś perwersyjną przyjemność. – Mówiłem ci już, że nie interesują mnie przeprosiny. A co do pani oferty, wezmę to pod uwagę.
Zmarszczyła brwi.
– To znaczy?
– To znaczy, że zobaczę jutro rano, czy będę miał ochotę się z panią spotkać. Proszę solidnie odrobić pracę domową. Jeśli tu wrócę, oczekuję, że będzie pani przygotowana, panno Johns.
Miała ochotę warknąć, że nie nazywa się Johns, tylko Jones, i że nie jest zbyt bystry, skoro nie potrafi zapamiętać nazwiska. Zamiast tego milczała. Zawsze tak było. Kiwała grzecznie głową, dygała i robiła to, czego oczekiwali od niej inni. Próbowała z tym walczyć, przy wsparciu przyjaciółek, ale wciąż była przed nią długa droga.
Gdy mężczyzna wyszedł z biura, opadła na krzesło zupełnie wyczerpana. Nie była specjalistką od public relations, ale była gotowa bronić dobrego imienia firmy za każdą cenę. Noc była długa. Ma czas, żeby się przygotować. Zrobi wszystko, co trzeba, nawet jeśli oznaczało to kolejne spotkanie z tym aroganckim bucem.

Beatrice Jones zastępuje w biurze szefową, która musiała nagle wyjechać. Jest przerażona, gdy okazuje się, że szefowa zapomniała o umówionym spotkaniu z greckim milionerem Aresem Lykaiosem. W obawie, że stracą najlepszego klienta, jest gotowa zrobić wszystko, by ratować sytuację. Planuje na następny dzień perfekcyjnie przygotować się do spotkania. Jednak nazajutrz Ares zgadza się kontynuować współpracę tylko pod warunkiem, że Beatrice będzie mu tego wieczoru towarzyszyła podczas przyjęcia w Wenecji…

Flirt po godzinach

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1257

ISBN: 9788327688668

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

Włamanie się do prywatnej piwnicy właściciela w winiarni St. Isadore było proste. Tuż za rzadko używanymi i trochę wypaczonymi tylnymi drzwiami znajdowały się dawne schody dla służby prowadzące parę kondygnacji w dół. Trudniej było się stamtąd wydostać…
Marguerite Delacroix spróbowała dźwignąć dwie skrzynki wina, poddała się i roztarła obolałe ramiona. Plan, który wydawał się doskonały o jedenastej wieczorem nad butelką Carménère wypitą wspólnie z przyjaciółką, Aracely Contreras, o pierwszej w nocy miał kilka wad. Przede wszystkim butelki były ciężkie. Mogłaby je wnieść po schodach tylko po kilka naraz, co trwałoby do rana.
Włączyła latarkę w telefonie i oświetliła ciemną chłodną piwnicę z dziesiątkami stojaków na wino, potwierdzając to, co wiedziała wcześniej: jedyną opcją była winda, ale to znacznie zwiększało ryzyko.
Westchnęła. W St. Isadore nic nigdy nie było proste.
Marguerite od dziecka karmiona była opowieściami o legendarnych wyczynach przodków z Delacroix, słynących z umiejętności winiarskich. Pochodziła z gałęzi rodziny, która podczas gorączki złota wyemigrowała do Kalifornii, by produkować wino dla szybko rosnącej ludności stanu. Jedna winnica zmieniła się w pięć, a wkrótce potem powstała St. Isadore, zbudowana na wzór zamku w Dolinie Loary. Teraz była to jedna z niewielu pozostałych oryginalnych winiarni w Napa Valley.
St. Isadore przetrwała wirusa filoksery, który zniszczył większość winorośli w Napie na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a także prohibicję dzięki odrobinie przemytu, jednak podupadła po drugiej wojnie Światowej, gdy posiadłość odziedziczyli dwaj bracia zaciekle walczący o prowadzenie firmy. W końcu jeden z nich przejął kontrolę nad winiarnią, a drugi nad winnicami.
Dwie gałęzie rodziny pozostawały skłócone aż do czasów ojca Marguerite, który odziedziczył winnice i dziesięć lat temu sprzedał je nieżyjącemu już Linusowi Chappellowi, właścicielowi winiarni.
Marguerite błagała rodziców, aby zatrzymali ziemię, dopóki ona nie dorośnie na tyle, by przejąć zarządzanie, ale żadne z rodziców nie było zanadto zainteresowane uprawą winorośli; kusiła ich wcześniejsza emerytura w Arizonie.
Gdy wróciła do domu po pierwszym roku studiów na uniwersytecie w Davis, winnice po raz pierwszy w swojej historii należały do kogoś, kto nie nosił nazwiska Delacroix.
Ale odzyskanie winnic nie przywróciło winiarni do dawnej Świetności. Winiarskie obszary północnej Kalifornii rozwijały się dzięki zwiększonej turystyce i popytowi na tutejsze wina, a St. Isadore pozostawało w tyle.
Od czasu do czasu do winiarni trafiał nowy sprzęt, ale winda w piwnicy pochodziła z połowy lat trzydziestych dwudziestego wieku – była w stylu art deco, piękna w detalach, jednak rozklekotana i hałaśliwa. Maszynownia znajdowała się pod mieszkaniem właściciela, hałas było słychać przez kilka pięter i ścian. Dzięki temu rodzina miała kontrolę nad dostępem do prywatnych zapasów rzadkich i eksperymentalnych win.
Winda w każdym razie była niezawodna; Marguerite wiedziała o tym z doświadczenia, a poza tym kto mógłby ją usłyszeć? Linus zmarł sześć miesięcy temu i nie zostawił testamentu. Cały jego majątek trafił do najbliższych krewnych, dwóch stryjecznych bratanków, którzy natychmiast wystawili winiarnię i ziemię na sprzedaż.
Transakcja została zawarta w zeszłym tygodniu. Kupującym był dyrektor generalny działu technologii firmy z Doliny Krzemowej, ale podobno jeszcze się tu nie pojawił. Gdyby się pojawił, miejscowi plotkarze na pewno by o tym wiedzieli, bo podobno był bardzo przystojny i samotny.
Ale najważniejszy dla Marguerite szczegół był taki, że wraz z zamknięciem rachunku depozytowego zniknęli stąd ochroniarze poprzedniego właściciela i tym samym pojawiła się szansa dla niej.
Otworzyła zewnętrzne drewniane drzwi windy znalezionym w piwnicy łomem, rozsunęła ozdobną metalową kratownicę i zaczęła ładować butelki do kabiny. Zapewne po raz ostatni jej stopa stanęła w tej piwnicy. Jeśli plotki były prawdziwe, winiarnia miała zostać zlikwidowana i zburzona, a na jej miejscu miało stanąć luksusowe osiedle. To była bolesna myśl.
Ale mogła uratować wino. Jej wino, które miało na nowo wprowadzić nazwisko Delacroix w świat winiarstwa. Większość była zamknięta w winiarni i niedostępna, ale Linus przechowywał próbki każdej partii w prywatnej piwnicy. Te butelki były wszystkim, co pozostało Marguerite po ośmiu latach pracy w tym miejscu.
Przez osiem lat wkładała całe serce w to, co robiła dla Linusa, ponieważ zawarli umowę przypieczętowaną uściskiem dłoni: płacił jej tylko piętnaście procent wynegocjowanej pensji, a pozostałe osiemdziesiąt pięć procent szło na poczet odkupienia oryginalnych winnic, od których wszystko się zaczęło. Chciała je odzyskać i wyrabiać własne wino, które miało być sprzedawane pod etykietą winiarni St. Isadore.
Była już tak blisko celu!
W dniu ostatnich urodzin skończyła spłatę i Linus obiecał jej przenieść akt własności, ale wtedy udar nagle odebrał mu życie. Po jego pogrzebie nie można było znaleźć oprawnej w skórę księgi, w której notował jej spłaty. Gdy próbowała negocjować w tej sprawie ze stryjecznymi bratankami Linusa, roześmiali się jej w twarz i zadzwonili do szeryfa, by usunął ją z posiadłości.
Wino, które zrobiła, było wszystkim, co jej zostało i nie miała zamiaru pozwolić, by pleśniało w piwnicy właściciela lub, co gorsza, zostało zniszczone. Zabrała ostatnią butelkę. Choć w piwnicy było zimno, czoło miała spocone. Otarła zakurzone ręce o dżinsy i przycisnęła guzik parteru. Stamtąd blisko już było do głównego wejścia. Aracely była gdzieś w pobliżu i czekała na telefon. Razem załadują wino do SUV–a przyjaciółki i odjadą.
Ale dokąd? Całe życie Marguerite było tu, w St. Isadore. Nie pragnęła niczego innego jak tylko zostać tutaj. Wcześniej myślała, że umowa z Linusem właśnie to jej umożliwi.
Zamrugała, by powstrzymać łzy. St. Isadore to był jej dom, a nowy właściciel zamierzał go zniszczyć.

Evan Fletcher przymknął oczy i przetarł powieki, ale to nie pomogło. Kiedy znów je otworzył, liczby na ekranie laptopa wyglądały równie ponuro jak wcześniej.
Gdy upoważnił agentkę do zakupu St. Isadore z całym wyposażeniem i zapasami wina, ucieszyła go wiadomość, że znajduje się tam również umeblowana rezydencja właściciela. Przyjechał tu wreszcie kilka godzin temu, by w końcu obejrzeć swój zakup na własne oczy, i przekonał się, że zdjęcia skąpane w złocistym blasku słońca nie ukazywały wielu niedoskonałości i uszkodzeń.
Winiarnia jednak była sprawna technicznie i wciąż działała, a zatem doskonale nadawała się do jego celów. Reszta była zwykłą kosmetyką.
– Mam ochotę powiedzieć „a nie mówiłam”, ale jest późno, a poza tym nie chciałabym stracić takiego klienta jak ty – powiedziała agentka przez głośnik telefonu, po czym Evan usłyszał wyraźne ziewnięcie.
– W porządku, Pia. Możesz się nade mną znęcać. Zasłużyłem na to, dzwoniąc do ciebie o tej porze. Chciałem tylko zostawić wiadomość głosową.
– Przekonałam się już, że jeśli nie odbiorę telefonu od ciebie od razu, to zanim oddzwonię, ty pogrążysz się jeszcze głębiej. Tak jak wtedy, kiedy bez porozumienia ze mną złożyłeś ofertę kupna tej winnicy.
– Następnym razem zadzwonię w godzinach pracy. To była pierwsza chwila spokoju, jaką dzisiaj miałem. W pracy wybuchł nowy kryzys.
Evan był dyrektorem generalnym i założycielem Medevco, szybko rozwijającego się start-upu zajmującego się urządzeniami medycznymi opartymi na sztucznej inteligencji. Rok temu jego firma osiągnęła wartość miliarda dolarów. W Dolinie Krzemowej takie firmy nazywano jednorożcami, bo były rzadkie i ekscytujące. Ale przy tak szybkim rozwoju pojawiały się liczne bóle wzrostowe.
Potrząsnął głową, by odpędzić od siebie te myśli. W tej chwili winiarnia miała pierwszeństwo.
– Dziękuję, że zechciałaś przejrzeć ze mną księgi St. Isadore. Powiedz, jak mam przeprosić Luisę za to, że zabrałem ci cały wieczór.
Pia się roześmiała.
– Odkąd pojawiło się dziecko, pora doby nie ma żadnego znaczenia. Nie musisz przepraszać. Luisa ci podziękuje, bo będę mogła ją nakarmić o drugiej w nocy, a ona może spać. Ale jeśli naprawdę chcesz jej to wynagrodzić, przyślij nam skrzynkę chardonnay… ale może z innej winnicy.
– Ha ha – mruknął Evan. – Przekonasz się, że za rok będziesz mnie błagać o skrzynkę najlepszego wina z St. Isadore.
– To nie jest firma technologiczna. To zupełnie inna branża, a ty kupiłeś małą winiarnię, która nawet przed odejściem doświadczonych pracowników nie wykorzystywała pełnych mocy przerobowych. Nie spodziewaj się szybkiego sukcesu.
– To brzmi jak wyzwanie.
– To zależy, jakie masz oczekiwania. A znając ciebie, są wysokie jak Himalaje.
Evan podrapał się głowę, ale to przemilczał. Świeżo upieczone matki nie potrzebują dodatkowego stresu.
– Słyszałam – powiedziała Pia.
– Co słyszałaś?
– Odgłos, który świadczy o tym, że coś przede mną ukrywasz.
– Tego lata w Napie ma się odbyć Światowy Szczyt Liderów Biznesu.
Usłyszał głośny oddech Pii.
– Proszę, nie mów tego, co zamierzasz powiedzieć.
– Organizatorzy dowiedzieli się, że kupuję winiarnię i zapytali, czy byłbym zainteresowany organizacją imprezy integracyjnej. Oczywiście się zgodziłem.
Pia jęknęła.
– Evan, to ma być zjazd liderów biznesu…
– Będzie dobrze.
– To nie ma nic wspólnego z tym, że Angus Horne nie odbiera twoich telefonów, prawda? Zawsze bierze udział w tym szczycie. I jest koneserem win.
Evan się roześmiał.
– Myślisz, że kupiłbym całą winnicę razem z winiarnią tylko po to, żeby zdobyć inwestora dla Medevco?
– Kupiłbyś nawet księżyc, gdybyś miał nadzieję, że da ci to okazję oczarować Horne’a. Zapominasz, że to ja czuwam nad twoimi rachunkami. Konkluzja jest taka: większość twojego kapitału jest zamrożona w Medevco i zakup winnicy nadwerężył twoje płynne aktywa.
– Winiarnia przynosi dochody.
Usłyszał, jak jej palce stukają w klawiaturę.
– Przychody, ale niekoniecznie zysk. I będziesz musiał dokonać kilku inwestycji. Jeśli nie chcesz, żebym osiwiała, możesz ponosić straty najwyżej przez rok.
– Zrobię, co się da.
Powierzył Pii prowadzenie swoich interesów ze względu na jej ostrożne podejście, ale gdyby nie miał pełnego zaufania do swoich umiejętności, to nie sprzedałby trzech firm jeszcze przed trzydziestką, a potem nie założyłby Medevco. Pia może sobie kpić z jego oczekiwań, on jednak wolał to nazywać kreatywnym podejmowaniem ryzyka w połączeniu z bezwzględną umiejętnością ograniczania strat.
– Jeszcze raz dziękuję. Spróbuj się zdrzemnąć, zanim dzieciak się obudzi.
Rozłączył się i odchylił na krześle. W każdym razie mieszkanie było czyste, z prysznica leciała gorąca woda, a nowe łóżka zostały dostarczone tego wieczoru i zasłane świeżą pościelą. Wstał i przeciągnął się, zamierzając sprawdzić, czy materac jest tak wygodny, na jaki wygląda, gdy naraz podrapany parkiet pod jego stopami zatrząsł się od niskiego dudnienia.
– Co do…?
Szybko obrzucił spojrzeniem pokój. Lata życia w Kalifornii, gdzie w każdej chwili mogło się zdarzyć trzęsienie ziemi, nauczyły go, jak znaleźć najbezpieczniejsze miejsce, by przeczekać wstrząsy. Ale dudnienie nie nasilało się ani nie ustawało i po chwili zorientował się, że jest to odgłos jakiejś maszyny.
Oczywiście! Winda prowadząca do prywatnych piwnic. Serce na moment przestało mu bić, a potem przyspieszyło. Tylko on w domu nie spał; drugi lokator położył się spać już kilka godzin temu.
Nie wierzył w duchy, chociaż meble w rezydencji przypominały odrzuty z Nawiedzonej Posiadłości w Disneylandzie. Winda jednak pochodziła z ubiegłego wieku. Pewnie źle działała, ale lepiej to sprawdzić. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był pożar spowodowany przez wadliwą instalację.
Mijając kuchnię, zauważył ciężką żeliwną patelnię stojącą na starym piecu i zabrał ją z sobą na wypadek, gdyby to jednak nie były duchy.

Winda zatrzymała się. Marguerite nacisnęła guzik i odsunęła stalową kratownicę. Przyciskając do piersi trzy butelki, pchnęła plecami drewniane drzwi. Misja zakończona i nikt się nigdy nie dowie, że tam była.
Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z na wpół ubranym mężczyzną. Żeliwna patelnia, którą trzymał w rękach, wycelowana była w jej głowę.
Krzyknęła. Dwie butelki wysunęły się z jej ramion i wylądowały z łoskotem na wytartym linoleum w kabinie windy. Złapała trzecią butelkę za szyjkę, uniosła ją nad prawym ramieniem jak krótki kij bejsbolowy i wzięła zamach.
Mężczyzna podniósł patelnię, aby zakryć twarz, i butelka rozprysła się o żeliwo. Chłodne wino spłynęło po dłoni Marguerite i jej umysł znów zaczął pracować.
Co ona najlepszego robiła? Cała ciężka praca zmieniała się teraz w kałużę na podłodze. W holu było ciemno, ale wyglądało na to, że straciła jedną trzecią wina. Resztę może da się uratować.
Mężczyzna opuścił patelnię. Przez chwilę patrzyli na siebie, ciężko oddychając. A zatem to jest ten przystojny nowy właściciel. Rozpoznała zarys brody pokryty cieniem zarostu i ciemne brwi; widziała je wcześniej w internecie. Ale ani zdjęcia, ani plotki nie oddawały emanującej z niego siły, zwłaszcza że miał na sobie tylko opuszczone nisko na biodrach dresowe spodnie.
– Masz zamiar tego użyć? – wychrypiała, wskazując na patelnię.
Potrząsnął głową i jego usta drgnęły.
– Co się, do cholery…? Kim…?
– Mogę to wyjaśnić, ale najpierw potrzebuję nowej butelki. Albo pojemnika. Czegokolwiek.
Próbowała się przecisnąć obok niego, przyciskając do siebie butelkę, ale złapał ją za ramię i wino ochlapało jej koszulę.
– Wyjaśnij teraz.
– Po prostu pozwól mi odejść.
– Nigdzie nie pójdziesz. Próbowałaś mnie uderzyć!
– Bo mi groziłeś! – Brodą wskazała patelnię w jego prawej ręce. – Masz rację, przykro mi, ale mnie wystraszyłeś.
– Włamałaś się do mojego domu!
– Zaraz z niego wyjdę i bardzo się z tego cieszę. Ale proszę, daj mi coś na to wino. – Po raz pierwszy napotkała jego spojrzenie. – Proszę.
Zmarszczył brwi, ale rozluźnił uścisk na tyle, że ominęła go i znalazła oklejone tapetą, wtapiające się w ścianę drzwi, które prowadziły do służbowego korytarzyka i do kuchni. Na pewno znajdzie tam coś odpowiedniego.

Evan zamrugał. Zdawało się, że złodziejka po prostu zniknęła w ścianie. Co, do cholery…
Spojrzał na stojące w windzie butelki. Nie było na nich etykiet, tylko jakieś słowa nabazgrane pisakiem na szkle.
To nie ma sensu. W piwnicy właściciela znajdowały się wina rzadkie i bardzo wartościowe. Złodziej wiedziony chęcią zysku zabrałby te butelki, które mogły osiągnąć najwyższą cenę na rynku. O co chodzi tej kobiecie?
Przyjrzał się ścianie, w której zniknęła, i odkrył drzwi, odrobinę uchylone. Agent, który sprzedawał mu posiadłość, z entuzjazmem opowiadał coś o tajnych przejściach. Evan uznał wtedy, że to zwykła próba podbicia ceny za sprawą tylnych schodów lub poddasza. Ale nie, wyglądało na to, że w tym domu rzeczywiście są ukryte wejścia oraz korytarze i jego nocny gość je zna.
Przez chwilę nasłuchiwał, a potem cicho otworzył drzwi i zobaczył przed sobą kolejne. Za nimi znajdowała się przepastna kuchnia z wyposażeniem, które mogłoby się znaleźć w sitcomie z lat pięćdziesiątych. Butelka z winem stała do góry dnem na półce obok zlewu. Dwie szafki były otwarte, a złodziejka grzebała w trzeciej. Obejrzała się przez ramię.
– Gdzie są karafki? Linus trzymał je tutaj. Przeniosłeś je gdzie indziej?
Poklepał się po kieszeniach dresu w poszukiwaniu telefonu, zamierzając zadzwonić po policję, ale kieszenie były puste. Widocznie zostawił telefon w pokoju.
– Kim jesteś i co tu robisz? Mów!
Odwróciła się twarzą do niego i po raz pierwszy zobaczył ją wyraźnie. Ciemne włosy, niemal zupełnie czarne, były skręcone w węzeł na czubku głowy, ale kilka loków wymknęło się i falujące kosmyki sterczały na wszystkie strony. Jej cera przy czarnej koszulce wydawała się blada, niemal przezroczysta. Obcisłe ciemne dżinsy podkreślały długie smukłe nogi, ale luźna koszulka skrywała zapewne ponętne krągłości. Wrócił wzrokiem do jej twarzy i napotkał mroźne spojrzenie.
– Karafki? – powtórzyła.
– Chyba nie rozumiesz, kim jestem ani w jakich kłopotach się znalazłaś. To ja tu zadaję pytania.
Jej usta wykrzywiły się w grymasie.
– Ależ rozumiem. Jesteś nowym właścicielem St. Isadore. Cała dolina się zastanawiała, kiedy się tu pojawisz, chociaż ja oczywiście myślałam, że jeszcze cię nie ma. Prawdę mówiąc, gotowa byłam się założyć, że w ogóle się tu nie pokażesz. Karafki. Czy są w spiżarni?
Potrząsnął głową zdezorientowany.
– Niczego nigdzie nie przekładałem. Pierwszy raz jestem w tej kuchni.
Spojrzała na patelnię, którą wciąż trzymał, i uniosła brwi. Uznał, że obrona nie będzie konieczna, i odstawił patelnię na poczerniały palnik starego pieca.
– Ale mam wrażenie, że ty bardzo dobrze znasz to miejsce. Kim jesteś?
– Może gdybyś rozejrzał się po kuchni, zamiast gapić się na mnie, to wiedziałbyś, gdzie co jest – powiedziała lekkim tonem, nadal grzebiąc w szafce.
– Po prostu mam zamiar podać policji dokładny opis kobiety, która włamała się do mojego domu…

Marguerite przez wiele lat pracowała w winnicy St. Isadore, która kiedyś należała do jej rodziny. Marzyła o odkupieniu tego miejsca i przywróceniu rodzinnych tradycji winiarskich. Gdy już była bliska osiągnięcia celu, właściciel winnicy nagle zmarł, a dokumenty potwierdzające ich umowę zaginęły. Evan Fletcher, przystojny nowy właściciel St. Isadore, nie ma pojęcia o świecie win, zgadza się więc zatrudnić Marguerite, która wie o winie wszystko. Od początku między nimi iskrzy, ale czują, że nie należy mieszać bliskich związków z pracą. Lecz po godzinach są już tylko mężczyzną i kobietą...

Każdy czuły szept, Zakochany bez pamięci

Cat Schield, Andrea Laurence

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1258

ISBN: 9788327688651

Premiera: 29-09-2022

Fragment książki

Jadąc trójpasmówką na obrzeżach Charlestonu wraz ze swoją adopcyjną siostrą Teagan, Sienna Burns poczuła znajomy dreszczyk emocji. Pracując jako niezależna rzeczoznawczyni dzieł sztuki, dużo podróżowała i uwielbiała poznawać nowe miejsca. A to miasto dosłownie zapierało dech w piersi.
– Jak tu ładnie – powiedziała, gdy mijały pastelowe podmiejskie wille z oknami ozdobionymi skrzynkami na kwiaty. Starannie ogrodzone posesje zatopione były w bujnej zieleni, wśród której wyróżniały się palmy i obficie kwitnące hortensje. Do ganków z kolumienkami wiodły ceglane, obsadzone żywopłotami ścieżki.
Siostra nie zareagowała na jej zachwyty. Sienna spojrzała więc na nią i to, co ujrzała, wcale jej nie zaskoczyło. Teagan robiła sobie selfie. Nie zaproponowała nawet wspólnego zdjęcia, i słusznie.
Ciągle walcząca z nadwagą Sienna nie lubiła się fotografować i przy swojej pięknej, szpanersko ubranej siostrze czuła się jak mało atrakcyjna klucha.
– Sfotografuj się na tle jednego z tych uroczych dworków – zasugerowała. – Twoi followersi będą zachwyceni.
Teagan mruknęła coś pod nosem, najwyraźniej słabo zainteresowana radą siostry. Zrobiła sobie drugie selfie, tym razem z dzióbkiem.
– Na co ja ci w ogóle jestem potrzebna? – nie wytrzymała Sienna, wykończona po kilkuetapowym locie z Londynu. – Przez całą podróż ani razu nie odkleiłaś się od telefonu.
Mocno różniące się pod względem urody i temperamentu siostry łączyła jedna cecha: obie były piekielnie pracowite. Teagan wykorzystywała swoją pozycję w mediach społecznościowych do wypromowania własnej linii biżuterii i dodatków modowych. Świadczyła też ekskluzywne usługi w zakresie makijażu.
– W takiej chwili chcę mieć siostrę przy sobie – odparła Teagan, nie unosząc wprawdzie wzroku znad wyświetlacza, ale mocno ściskając Siennę za rękę. – Wiesz, jak bardzo boję się spotkania z rodziną mojej biologicznej matki.
Kilka miesięcy temu Siennę zaskoczyła wiadomość, że siostra oddała do badania próbkę swojego DNA. Dzięki temu odkryła, że jest spokrewniona z dość prominentną rodziną z Charlestonie w Karolinie Południowej.
To, w jaki sposób mogła zostać adoptowana przez bogatą parę z Upper East Side w Nowym Jorku, nie zostało wyjaśnione. Dowiedziała się tylko, że jej matka, Ava Watts, wyjechała do Nowego Jorku, gdzie chciała zrobić karierę modelki. Zaszła w ciążę i zginęła tragicznie, pozostawiając niemowlę. Więzy z rodziną zerwała na tyle skutecznie, że krewni z Charlestonu jeszcze przez długie lata nie wiedzieli ani o jej śmierci, ani o tym, że miała córkę.
W akcie adopcji zawarto klauzulę chroniącą dziecko przed odnalezieniem przez biologiczną rodzinę.
– Nie ma się czego bać – pocieszała Sienna siostrę, oddając jej uścisk. – Oni cię szukali, odkąd dowiedzieli się o twoim istnieniu. Na pewno będą szczęśliwi, że w końcu się odnalazłaś.
– A jeśli mnie nie polubią?
– Nie tylko polubią, ale i pokochają – odparła Sienna, która nigdy nie mogła się nadziwić brakowi pewności siebie u tak pięknej i uzdolnionej osoby.
– Jesteś najlepszą siostrą na świecie. Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie – powiedziała Teagan, opierając czoło o ramię Sienny.
– I na szczęście nigdy się nie dowiesz.
Podniesiona na duchu Teagan zajęła się znów swoim telefonem, a Sienna dalej napawała się pięknymi widokami, dzięki czemu doładowywała swoje własne baterie.
– To zdumiewające, jak bardzo jestem do nich podobna – stwierdziła Teagan, przyglądając się instagramowej stronie swojej kuzynki, Dallas Shaw.
Na zdjęciu widać było Dallas, jej siostrę bliźniaczkę oraz ich matkę, starszą siostrę Avy Watts, Lenorę Shaw. Sienna wyobraziła sobie zdjęcie, które pewnie wkrótce powstanie: trójka blond piękności o intrygująco zielonych oczach. Dowód na ich wspólną przynależność do klanu Wattsów-Shawów. I poczuła ukłucie zazdrości.
– Nawet bez testów DNA widać, że jesteście spokrewnione – powiedziała.
– Mam nadzieję, że oni też tak myślą – odparła Teagan.
– Na pewno.
– Chciałabym, żebyś mogła pobyć tu dłużej niż parę dni – powiedziała Teagan, nie odrywając wzroku od zdjęć Dallas i jej bliźniaczej siostry Poppy.
– Nie chcę nadużywać ich gościnności. Powinnaś spędzić więcej czasu sam na sam z cudownie odnalezioną rodziną.
– Nie bądź głupia, oni bardzo się cieszą na spotkanie także z tobą. Zresztą powiedziałam im, że zostaniesz na jakieś… dwa tygodnie.
– Co takiego? Nawet gdybym mogła zrobić sobie tyle wolnego, to i tak nie powinnaś ich obciążać moją osobą. Nie znasz ich dobrze, nie wiesz, jak to przyjmą.
– Chyba żartujesz. Robisz sobie wakacje po raz pierwszy od chyba trzech lat, zasłużyłaś na nie. A w ich posiadłości jest mnóstwo miejsca. Dallas i Poppy mieszkają już zresztą osobno, w dawnym domku stróża, a ciotka Lenora mówi, że mają jeszcze całkowicie pustą powozownię, a i w głównym budynku jest od groma pustych pokoi.
– No dobra, poprzestawiam sobie kilka spraw i spróbuję zostać na tydzień.
– Dziesięć dni – targowała się Teagan.
– Rzeczy wzięłam na cztery dni.
– Tu też mają sklepy.
Fakt. Poza tym Sienna była tak wyczerpana pracą, że pomysł zrobienie sobie krótkich wakacji w tym cudownym miejscu wydał jej się nagle bardzo kuszący. W końcu stać ją na tydzień błogiego leniuchowania.
– A ty przecież i tak nie nosisz nic innego poza nudnymi garniturami i praktycznymi czółenkami na płaskim obcasie – droczyła się z nią siostra.
– Mam jeszcze kilka sukienek – zaprotestowała Sienna.
– I każda jest czarna, szara albo granatowa, tak?
– Cóż, mam klientów i muszę spełniać ich oczekiwania. Nie pomyślałaś o tym? Dlatego też nie mogę za bardzo przedłużyć sobie urlopu.
– Bo co? Bo świat się zawali, jeśli nie znajdziesz jakiegoś kolejnego starego rupiecia, którego możesz im wcisnąć, żeby mieli w czym ulokować gotówkę?
– Wiem, że uważasz moją pracę za nudną, ale tak jak ciebie kręcą wyłącznie nowe i modne rzeczy, tak ja staram się odnajdywać piękno w starociach. I wzbogacać kolekcje moich klientów. Trudno, nie umiem być trendy.
– Nie o to mi chodzi! Odkąd zaczęłaś pracować na własny rachunek, dla mnie zupełnie nie masz czasu.
Sienna omal się nie roześmiała.
Teagan była wprost rozrywana, miała w Nowym Jorku mnóstwo przyjaciół, prowadziła bogate życie towarzyskie. A Sienna ciągle w rozjazdach, kiedy więc udało jej się na trochę przyjechać do domu, wolała święty spokój i odpoczynek.
– Daj spokój, chyba nie narzekasz na brak towarzystwa?
– Towarzystwo i rodzina to dwie różne sprawy.
– No to teraz już masz rodzinę. – Sienna wskazała palcem ekran telefonu z kanałem Dallas Shaw. – Założę się, że nawet nie zauważysz mojego wyjazdu.
– A co, jeśli mi się nie spodobają?
I wtedy Sienna nagle zauważyła na zdjęciu element niepasujący do reszty. W gronie uroczych niebieskookich blondasów stał w głębi wysoki facet o rozczochranej fryzurze w kolorze mahoniu. Na jego ustach błąkał się niefrasobliwy seksowny uśmieszek.
Sienna się wzdrygnęła.
– No to wrócisz do Nowego Jorku i dalej będziesz żyła jak dotychczas – odparła siostrze.
– No właśnie, jeszcze ci o czymś nie powiedziałam – odezwała się Teagan.
– O czym mianowicie?
– Nie jestem pewna, czy wrócę do Nowego Jorku.
– Co takiego? Niby dlaczego? – Niepokój, jaki ogarniał Siennę, odkąd siostra rozpoczęła poszukiwania biologicznej rodziny, osiągnął apogeum.
– Podjęłam decyzję. Chcę pokierować Watts Shipping.
Sienna zamilkła. W uszach dźwięczały jej słowa siostry. Rodzina Wattsów posiadała wartą miliardy dolarów korporację z liczącą pięćdziesiąt jednostek flotą statków rozwożących różnego rodzaju dobra po całym świecie.
Założona w latach dwudziestych XX wieku firma należała do czołówki przedsiębiorstw amerykańskich i zatrudniała półtora tysiąca pracowników w różnych krajach.
A Teagan ma dyplom Uniwersytetu Harvarda i – jak widać – wielkie ambicje. Brakuje jej jedynie doświadczenia.
– Myślałam, że firmą kieruje wuj – powiedziała Sienna – i że jeden z jego synów ma przejąć po nim stanowisko.
Wyobraziła sobie, jak ten ciemnowłosy wyrzutek ze zdjęcia przyjmie fakt, że przyjdzie mu rywalizować z kimś nowym w rodzinie.
– Zgadza się, to Ethan – odparła Teagan, przesuwając palcem po ekranie. – Problem w tym, że on jest adoptowany i…
Sienna pomyślała, co teraz musi się dziać w głowie siostry i starała się zachować kamienną twarz. Teagan była oczkiem w głowie jej mamy, ukochaną córeczką tatusia, ale to nie zmieniała faktu, że była adoptowana. Czyżby czuła się mniej uprawniona do przynależności do klanu Burnsów niż Sienna i ich brat Aiden?
Jeżeli już, to ona, Sienna, powinna się czuć niedowartościowana. Najstarszy z rodzeństwa, Aiden, jako chłopiec w sposób naturalny szykowany był na dziedzica rodzinnej firmy. A najmłodsza Teagan została adoptowana, bo chyba Anna, matka, nie uważała Sienny za wystarczająco ładną, by ją stroić i chwalić się nią przed przyjaciółmi.
– A więc uważasz, że więzy krwi dają większe prawo do przejęcia kierowania firmą tobie niż jemu? – domyśliła się Sienna, pamiętając, że jej rodzice przekazali jednak firmę Aidenowi. – Czy to w porządku wobec tego Ethana?
– Ja tego od nich nie wymagam ot tak sobie – odparła Teagan. – Mam kwalifikacje i zamierzam dać z siebie wszystko. To dla mnie szansa
– No cóż, widocznie tak jest… okej – powiedziała Sienna, w duchu współczując Ethanowi. – Ale to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego miałabym dłużej zostać w Charlestonie. Przecież ty będziesz miała pełne ręce roboty. Musisz poznać swoją nową rodzinę i… ich firmę.
Ostanie słowa wymówiła z uśmieszkiem, który w zamyśle miał złagodzić jej krytyczne w gruncie rzeczy nastawienie.
– Myślałam, że popracujemy nad tym razem.
Sienna jakby dostała obuchem w głowę. Sposób myślenia Teagan czasami ją przerażał.
Bezwzględność i bezczelność to cechy, które ta mała podpatrzyła prawdopodobnie u ich matki, a potem jeszcze konsekwentnie je rozwijała. Już w prywatnej podstawówce uchodziła za niekwestionowaną przywódczynię stada.
– Niby nad czym? – zapytała Sienna.
– No bo ty masz takie podejście do ludzi… Pomyślałam, że pomożesz mi rozgryźć całe to towarzystwo i powiesz mi, jak mam się najlepiej do każdego z nich odnosić.
– Ja mam klientów – broniła sie Sienna, przestraszona wizją utkwienia w schemacie, w który chciała ją wepchnąć siostra.
– Przestań się nimi zasłaniać – ucięła Teagan. – Wybacz mi, że jestem suką, ale po prostu nie chcę zostać z tym sama. Potrzebuję cię. Bądź przy mnie, proszę. Boję się, że nie będę pasować do tej rodziny.
– Okej – powiedziała Sienna, bo po prostu łatwiej jej było ustąpić. – Rzeczywiście nie mam teraz niczego bardzo pilnego na głowie.
– To cudownie. – Teagan promieniała jak zawsze, kiedy udało jej się postawić na swoim. – Zresztą i tu możesz znaleźć klientów. W dodatku są tutaj setki muzeów, a ty je uwielbiasz zwiedzać.
– To prawda – odparła zrezygnowanym tonem Sienna i nagle Charleston wydało jej się o wiele mniej urocze, niż kiedy do niego wjeżdżała.

Ethan Watts siedział w salonie eleganckiej rezydencji swojego dziadka przy końcu Montague Street, nieopodal rzeki Ashley. Na wyświetlaczu jego smartfona widniała krótka, rzeczowa i jednocześnie niepokojąca wiadomość, którą anonimowy nadawca przysłał mu wczoraj wieczorem, najwyraźniej, by go wzburzyć. Tym razem Ethan nie skasował esemesa.

Teagan Burns szykuje się do przejęcia szefostwa Watts Shipping. To zimna suka, która nie cofa się przed niczym. Uważaj na siebie. Życzliwy

Czytał tę wiadomość po raz enty i nadal nie wiedział, co o niej sądzić. Na pewno nie pochodziła od żadnego z przyjaciół. Nadawca musiał mieć w tym wszystkim swój własny interes, na pewno nie powodowała nim troska o Ethana.
– To chyba ona – usłyszał głos ciotki, która od dobrych dwudziestu minut wypatrywała przez okno zapowiedzianego przybycia utraconej dawno temu siostrzenicy.
Ethan stanął obok Leonory i oboje przyglądali się, jak szofer w uniformie otwiera drzwi pasażerkom luksusowej miejskiej limuzyny. Ciotka w napięciu czekała, aż ujrzy zaginioną córkę Avy Watts.
Niemal trzydzieści lat temu uparta i zepsuta osiemnastolatka, najmłodsza córka Grady’ego i Delilah Wattsów, wbrew woli ojca uciekła do Nowego Jorku. Przez pięć lat nie było z nią kontaktu. W końcu Grady wynajął prywatnego detektywa.
Niestety było już za późno, okazało się, że Ava od jakiegoś czasu nie żyje i że jej córeczka została przez kogoś adoptowana. Rodzina bezskutecznie szukała jej przez następne dwadzieścia pięć lat. Dopiero niedawno obie strony nawiązały kontakt za pośrednictwem firmy prowadzącej genotypową bazę danych.
Z samochodu wysiadła niska brunetka.
– To nie może być ona – powiedziała Leonora, wpijając palce w ramię Ethana.
– To pewnie Sienna, jej starsza siostra – odparł Ethan, którego starszy brat Paul przejrzał wszelkie dostępne informacje dotyczące zaginionej dziedziczki rodu Wattsów.
Kobieta, o której mówił Ethan, ubrana była w stylu biznesowym: biała bluzka i prosty czarny żakiet ze spodniami najpewniej miały maskować figurę przypominającą kształtem klepsydrę. Ani matowe długie ciemne włosy, ani niewidoczny prawie makijaż nie przyciągały uwagi. Również jej znikoma aktywność w mediach społecznościowych świadczyła, że Sienna Burns stara się unikać rozgłosu.
– A oto i ona – szepnęła Leonora.
Ethan przeniósł wzrok na wyłaniającą się z eleganckiego auta parę długich zgrabnych nóg obutych w modne białe kozaki. Sekundę po tym na podjeździe pojawiła się znana nowojorska celebrytka. Szykowna blondynka znana wszystkim użytkownikom mediów społecznościowych i wielbicielom plotkarskich portali. Fashionistka z Manhattanu w krótkim białym kombinezonie w granatowe prążki, ze złocistymi włosami sięgającymi aż do pasa.
– Boże, jaka podobna do Avy – wykrztusiła Leonora. – Oby tylko lepiej pokierowała swoim życiem.
Ethan dziwił się emocjonalnej reakcji ciotki, która – jak wszyscy twierdzili – nie przepadała za młodszą lekkomyślną siostrą. Ale cała rodzina od lat czekała na to spotkanie, nikt nie mógł się w takiej chwili zachować obojętnie. Jemu też mróz przeszedł po kręgosłupie.
– Może pójdziemy się przywitać? – zaproponował, bo Leonora jakoś się do tego nie kwapiła.
– Oczywiście – powiedziała ze sztucznym uśmiechem na ustach.
Gosposia Shawów, Jillian Post, otwierała właśnie przybyłym drzwi frontowe. Ku zdziwieniu wszystkich Teagan samotnie przekroczyła próg domostwa.
– Ona ma jeszcze coś do załatwienia – usprawiedliwiła siostrę nieco poirytowanym tonem.
Zdjęła z nosa niepotrzebne już wielkie słoneczne okulary, szybko omiotła wzrokiem otoczenie, po czym skupiła się na dwójce ludzi, którzy przybyli ją powitać.
– Witaj w Charlestonie – odezwała się kobieta. – Ja jestem Leonora Shaw, twoja ciotka, a to twój kuzyn Ethan.
– Cudownie być tu z wami – powiedziała Teagan, układając usta w perfekcyjny, choć dość chłodny uśmiech, co kazała Ethanowi wrócić myślą do tajemniczego esemesa. – Dzięki, że mnie zaprosiliście, to miłe z waszej strony.
– To przecież także twój dom – oświadczył Ethan czarującym tonem, jakby chciał przykryć wrażenie dość oficjalnego powitania wygłoszonego przez Leonorę. – Jesteśmy zachwyceni, że nareszcie tu jesteś.
– Tak, zachwyceni – powtórzyła pośpiesznie Leonora. – Wejdź, proszę. Twój dziadek Grady zaraz zejdzie.
– Tak długo cię szukał… – zaznaczył Ethan.
– Ja też się cieszę, że go poznam – odparła Teagan, po czym wszyscy przeszli do eleganckiego salonu.
Uprzedzony otrzymaną anonimową wiadomością Ethan badawczo patrzył na twarz Teagan. Dostrzegł na niej radość zmieszaną z niepokojem. Mniej więcej podobne odczucia budził jej przyjazd we wszystkich członkach rodziny.
Bo co będzie, jeśli córka Avy nie spodoba się im, a oni jej? Może po krótkim pobycie zechce wrócić do swojego nowojorskiego życia i żadna trwalsza więź nie zostanie nawiązana? Albo co gorsza, zdecyduje się zostać w Charlestonie na stałe?
– Byłaś już kiedyś w naszym mieście? – spytała gościa Eleonora.
– Rzadko wyjeżdżam z Nowego Jorku. A jeżeli już, to najczęściej do Los Angeles albo na Karaiby – odparła Teagan, rozglądając się wokół siebie.
Czyżby w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów?
– A gdzie jest właściwie twoja siostra? – zapytał Ethan.
– Ma jakiś ważny telefon. Przyjdzie, jak skończy gadać. – Teagan rzuciła kuzynowi niechętne spojrzenie.
– Może po nią pójdę?
Ethan zostawił kobiety, by mogły swobodnie porozmawiać, i wyszedł poszukać Sienny Burns.
Siedziała na schodach plecami do budynku z laptopem na kolanach. Uwagi Ethana nie uszedł rządek ustawianych właśnie przez szofera eleganckich skórzanych walizek w kolorze szampana. Niewątpliwie stanowiły komplet.
– Cześć – odezwał się do siostry Teagan.
– O, cześć – odparła zaskoczona, pośpiesznie zatrzaskując laptop. Słońce oślepiało ją, więc patrząc na Ethana, musiała zmrużyć oczy.
Wstała i schowała komputer do torby. Ethan patrzył na nią, z przyjemnością wdychając zapach rozgrzanej słońcem wanilii. Zauważył też delikatne piegi na jej skórze i resztki szminki na ustach. Ale najbardziej uderzyło go bystre, świadczące o niepospolitej inteligencji spojrzenie szaroniebieskich oczu.
– Jestem Ethan Watts, kuzyn Teagan.
Ku swojemu zmartwieniu poczuł, że obdarzył ją przy tym szczerym i serdecznym, a nie wystudiowanym uśmiechem.
– Sienna Burns, dla Teagan jestem… siostrą.
– Miło cię poznać, Sienna – odparł, wyciągając rękę na powitanie tak gwałtownie, jakby od dawna tęsknił za dotykiem tej dziewczyny…

 

Willow Bates cieszyła się rześkim porannym powietrzem, gdy siedziała na ganku na tyłach domu z dużym kubkiem kawy w ręce. Temperatura na wyspach San Juan, które nazywała domem, zaczęła spadać. Jej ukochanym azylem była najmniejsza z wysp o nazwie Shaw gdzieś między Wiktorią w Kolumbii Brytyjskiej a Seattle. Zbliżała się jesień. Oznaczało to również niestety nadejście sezonu burz i sztormów.
Sądząc z czarnych chmur na horyzoncie, przez kilka dni nie będzie się cieszyła świeżym powietrzem. Pogodynka zapowiadała płynące w ich kierunku gwałtowne burze z piorunami i silnym wiatrem. Na dzień czy dwa zostanie prawdopodobnie odcięta od głównego lądu, ale specjalnie jej to nie martwiło. Rzadko opuszczała wyspę. W Seattle nie czekało jej nic prócz bolesnych wspomnień i korków.
Jej kudłaty szaro-biały mieszaniec podobny do psa husky przyszedł za nią i położył łeb na jej kolanach. Spojrzał na nią dużymi jasnoniebieskimi oczami. Podrapała go za sterczącymi uszami i westchnęła.
– Musimy chyba wcześniej iść na spacer, Shadow. Przez parę dni będzie padać. Ja też pewnie powinnam wyjść z domu i oderwać się od komputera.
Shadow podniósł łeb i odpowiedział śpiewnym głosem charakterystycznym dla tej rasy.
Potrzebowała chwili wytchnienia. To był długi tydzień, pełen skrajnych emocji, frustracji i przełomów. Była pisarką, więc takie chwile nie były dla niej czymś nowym. Tak wygląda proces twórczy. Ale patrząc godzinami na ekran komputera można się nabawić bólu głowy, kiedy człowiek zatraci się w innym świecie, nad którym ma absolutną kontrolę, a który z drugiej strony nie chce z nim współpracować.
Gdyby była tu jej starsza siostra Rain, w jakimś momencie by ją szturchnęła i podstawiła jej talerz z jedzeniem. Robiła tak stale, kiedy Willow była w college’u i lekceważyła podstawowe potrzeby.
– Kawa to nie jest jedzenie – mawiała Rain.
Willow wspominała te słowa za każdym razem, kiedy nalewała kolejny kubek kawy, zamiast zrobić sobie coś porządnego do jedzenia. To nie znaczy, że nic nie jadła. Żywiła się wyłącznie łatwymi do przyrządzenia gotowymi daniami, które kupowała w dużych ilościach w hurtowni dla posiadaczy kart członkowskich, kiedy już popłynęła promem do Wiktorii lub Seattle. Miała w domu zapas batonów proteinowych i dość puszek z zupą oraz paczek krakersów, by przetrwać groźną zimę. A do tego duże słoiki masła orzechowego i dżemów, a także rozmaitość płatków śniadaniowych.
Tak, siostra przypomniałaby jej, że dorastały jako weganki i w jej diecie brak świeżych warzyw i owoców. Rain może teraz zachować swoje wykłady dla dwuletniego synka Joeya i oszczędzić ich siostrze. Skoro nie zabił jej rak, batony proteinowe i kawa na pewno tego nie dokonają.
Wypiła ostatni łyk i odstawiła kubek.
– Gotowy do wyjścia? – spytała.
Pies zatańczył podekscytowany i zawył. Zawsze był gotowy na spacer.
– Okej, okej, wezmę tylko kurtkę.
Otworzyła tylne drzwi i włożyła kurtkę, która wisiała na kuchennym krześle. Wrzuciła do kieszeni klucze, telefon i sprej na niedźwiedzie, po czym wyszła na zewnątrz, gdzie czekał już Shadow.
– Idziemy dzisiaj na plażę? – spytała, kiedy schodzili po schodkach z ganku i wchodzili do lasu za domem.
Puszysty ogon psa zniknął między drzewami. Lubił biegać luzem, ale nigdy zbytnio się nie oddalał. Był zbyt opiekuńczy w stosunku do Willow, by ją opuszczać na zbyt długo. Willow wzięła go, kiedy był szczeniakiem, niedługo po przeprowadzce na wyspę. Rok temu skończyła w Seattle kurację związaną z chorobą nowotworową i chciała tylko znaleźć się jak najdalej od tego wszystkiego. Rain martwiła się, że będzie tu sama, więc Willow uspokoiła siostrę, adoptując puszystą błękitnooką kulkę.
W nowym domu i z nowym szczeniakiem rozpoczęła nowe życie. Od tamtej pory Shadow jej nie opuszczał. Potrafił wyczuć jej nastrój, zmuszał ją do przerw w pracy, kiedy ich potrzebowała. Nie był wyszkolonym psem terapeutą, ale dla niej stał kimś dużo więcej niż psem.
Tego ranka las rozbrzmiewał życiem. Ptaki głośno śpiewały, pewnie przeczuwały zmianę pogody. Willow szła po rozmokłym gąbczastym poszyciu, przestępowała leżące na ziemi konary, idąc ścieżką, którą wydeptali z Shadowem, wybierając się na plażę.
Gdy dotarła do linii drzew, Shadow powitał ją głośnym wyciem. Był przejęty czymś, co znalazł na plaży. To mogło być wszystko: ryba wyrzucona przez fale, patyk idealny do rzucania albo coś martwego czy gnijącego, co z jakiegoś powodu nieskończenie go fascynowało.
– Co tam masz, kudłaczu? – spytała.
Shadow podskakiwał, potem puścił się pędem w stronę swojej nagrody. Willow zmrużyła oczy, wytężając wzrok. Coś tam leżało, większe niż ryba, i nie ruszało się. Może foka. Nie było ich tu wiele, ale od czasu do czasu się pokazywały. Willow szła brzegiem, aż wreszcie zdała sobie sprawę, na co patrzy. To był człowiek.
Ruszyła biegiem, aż znalazła się dość blisko, by zobaczyć, że to mężczyzna oparty o wyrzucone przez morze drewno. Miał ze trzydzieści kilka lat, jasne włosy i mocną szczękę – cechy, które podkreślały jego atrakcyjność, choć zdecydowanie miał za sobą kiepską noc. Jego ubranie było brudne i porwane, był poobijany, z przeciętego czoła krew kapała na policzek.
Willow czuła się, jakby zobaczyła anioła, który spadł z nieba. Złote loki i idealna cera przywołały w jej pamięci cherubiny z renesansowych malowideł.
Ale ten mężczyzna był prawdziwy. I wciąż żył. Policzki miał lekko zaróżowione, jego klatka piersiowa lekko się unosiła i opadała. Przyklękła obok niego i dotknęła jego szyi. Gdy poczuła puls, odetchnęła z ulgą.
– Proszę pana? – odezwała się, ale ani drgnął.
Dotknęła jego policzka i opuszkami palców poczuła lekki zarost. Nie miała ochoty dotykać nieznajomych, zwłaszcza takich, którzy wyglądali, jakby zostali pobici i porzuceni na plaży przez jakichś zbirów, a jednak nie mogła się powstrzymać.
Kiedy ostatnio dotykała mężczyzny? Przytulanie dwuletniego siostrzeńca czy szwagra Steve’a się nie liczyło. Nie liczył się kontakt z lekarzami i pielęgniarzami w szpitalu. Szczerze mówiąc, nie pamiętała, pewnie minęło zbyt wiele czasu.
Shadow z entuzjazmem obwąchiwał ubranie mężczyzny, w końcu polizał go w twarz i zawył z ekscytacji. To podziałało. Mężczyzna się wzdrygnął, a potem skrzywił. Willow szybko zabrała rękę, kiedy głośno jęknął i dotknął krwawiącej głowy.
– Cholera – mruknął, podnosząc powieki.
Willow przysiadła na piętach, a gdy mężczyzna się odwrócił i spojrzał na nią, wciągnęła powietrze. Pomimo stanu, w jakim się znajdował, był piękny. Zwłaszcza teraz, gdy oprzytomniał. Duże brązowe oczy i gęste rzęsy, za jakie kobiety dałyby się zabić. Przez chwilę wodził po niej spojrzeniem, po czym jego pełne wargi się uśmiechnęły, a w policzku pojawił się dołeczek.
– Witaj, moja piękna – rzekł zaspanym albo skacowanym głosem. Poruszył się i znów jęknął z bólu.
– Niech pan się nie rusza – powiedziała, ignorując jego pochlebstwo, i lekko go popchęła, by znów się położył.
Jeśli uważał, że jest piękna, musiał być w fatalnym stanie. Nie miała cienia makijażu, nieuczesane włosy wcisnęła pod czapkę.
– Jest pan ranny.
– Coś o tym wiem – odparł, śmiejąc się cierpko mimo widocznego bólu. Przeniósł wzrok z Willow na plażę i rozejrzał się, marszcząc czoło.
Nagle znalazł się w cztery oczy z zainteresowanym, ale czekającym cierpliwie psem. Shadow siedział obok niego i dyszał. Różowy język zwisał mu z boku głupio uśmiechniętego pyska.
– Jestem na plaży – stwierdził rzeczowo.
– Tak, zgadza się.
– Z wilkiem – dodał, przyglądając się psu i jego odsłoniętym dużym zębom.
– Formalnie to wilczur, ale głównie husky. Nic panu nie zrobi, jeśli pan nie spróbuje mi nic zrobić.
– Zapamiętam – odparł i znów na nią spojrzał. – Ja też bym pewnie ugryzł każdego faceta, który by próbował coś pani zrobić.
Willow skrzywiła się i wyciągnęła rękę, by zbadać ranę na jego głowie. Musiało być gorzej, niż wyglądało, skoro plótł takie rzeczy.
– Może mi pan powiedzieć, jak pan się tu dostał?
Lekko pokręcił głową.
– Sam chciałbym wiedzieć. Nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Co to za plaża?
– Jest pan na Shaw Island – wyjaśniła. – U wybrzeża stanu Waszyngton.
– Że jak? – Objął się za żebra i podciągnął do pozycji siedzącej. – Nigdy nie byłem taki obolały. Mam wrażenie, jakby ktoś walił mnie w żebra kijem besjbolowym.
– Tak właśnie było? – zapytała.
Na wyspie nie notowano poważnej przestępczości. Ostatnim godnym uwagi incydentem był zbuntowany nastolatek, który urządził sobie przejażdżkę kradzionym samochodem zastępcy szeryfa. Nie słyszała o żadnych przypadkach przemocy.
– Nie mam pojęcia.
Ściągnęła brwi. Ona nie rozumiała, jak mężczyzna znalazł się w takim stanie, ale żeby sam nic nie pamiętał? Musiał mocno uderzyć się w głowę.
– Jak pan się nazywa? Może zadzwonię do kogoś?
Otworzył usta, by odpowiedzieć, i nagle zrobił dziwną minę.
– Tego też nie wiem – przyznał.
Może doznał wstrząśnienia mózgu. Co ona ma z nim począć? Zadawać mu pytania?
– Wie pan, jaki jest dzień?
– Nie mam pojęcia.
– Ile to jest dwa razy dwa?
– Cztery – odparł bez wahania, po czym pokręcił głową. – Nie rozumiem. Znam alfabet i wiem, kto jest prezydentem. Potrafię zawiązać buty… tak sądzę. O sobie ani o tym, co się ze mną stało, nie wiem kompletnie nic.
Willow kiwnęła głową.
– Chyba trzeba pana zawieźć do lekarza.
Niebo nad wodą przecięła potężna błyskawica. Zaraz potem rozległ się grzmot. Muszą się pospieszyć, zanim złapie ich burza. Do plaży nie było dostępu z drogi, więc najlepiej będzie, jeżeli udadzą się do jej domu.
– Może pan wstać? – spytała. – Mój dom jest niedaleko. Jak tam dotrzemy, zadzwonię po kogoś, żeby pana zbadał. Zawiozłabym pana do szpitala, ale go tu nie mamy.
– Nie jestem pewien, ale możemy spróbować.
Willow położyła sobie jedną rękę mężczyzny na ramionach i powoli pomogła mu się podnieść. Opierał się na niej całym ciężarem, gdy ruszyli naprzód plażą. Shadow truchtał za nimi radośnie z kawałkiem wyrzuconego przez morze drewna w pysku.
Szli powoli, ale dotarli na jej ganek w chwili, gdy pierwsze krople spadły im na głowy. Willow otworzyła drzwi i wprowadziła nieznajomego do środka, każąc psu zostawić zdobycz pod drzwiami.
Pomogła mężczyźnie dojść do pokoju, gdzie stał rozkładany fotel z podnóżkiem. Ratował jej życie w długie noce, kiedy bóle po chemii albo operacji nie pozwalały jej zasnąć.
– Proszę tu usiąść – powiedziała.
Mężczyzna ostrożnie opadł na stary fotel i westchnął zadowolony.
– To najwygodniejszy fotel na świecie.
– Skąd pan wie? Nie zna pan nawet swojego imienia.
– Wiem. Poznaję dobry fotel, jak już w nim siedzę.
Willow pokręciła głową i wyjęła z kieszeni telefon.
– Zadzwonię do miejscowego lekarza i spytam, czy mógłby wpaść.
– Okej – odparł. – Nigdzie się nie wybieram…

– Nie mam ochoty zostawiać cię samej z obcym – powiedział lekarz.
– Co on mi może zrobić? Ledwie podniesie rękę, krzyczy z bólu. Dam sobie radę. Mam Shadowa i broń. Jeśli nie stracił rozumu, będzie grzecznie leżał w łóżku. – Willow spojrzała na niego. – Sprawi mi pan jakieś kłopoty?
Zaczął kręcić głową i natychmiast się skrzywił. Przy każdym ruchu jego ciało przeszywał ból.
– Nie, proszę pani, będę niczym święty. Bardzo nieruchomy i bardzo ostrożny święty.
– Widzi pan? – Odwróciła się do Doktora. – Będzie dobrze. Stawiałam czoło o wiele groźniejszym sytuacjom.
– Dobrze, ale na wszelki wypadek będę wpadał. – Doktor oderwał receptę z bloczka i podał ją Willow. – Tu są leki przeciwbólowe, rozluźniające mięśnie i antybiotyk, żeby w rany nie wdała się infekcja. Wypisałem ją na ciebie, skoro on nie ma nazwiska.
Podniosła wzrok znad recepty i spojrzała na mężczyznę bacznie.
– A co z jego głową? Twierdzi, że nic nie pamięta.
Doktor podszedł do niego i przyjrzał się guzowi.
– Mocno się uderzył. Poza amnezją jest dość logiczny. Nie jestem fachowcem od takich spraw, ale założyłbym się, że jak zejdzie mu opuchlizna, przypomni sobie, kim jest i skąd się wziął na wyspie. W międzyczasie przykładaj mu lód i lepiej go nie zostawiaj samego na wypadek, gdyby stracił przytomność i upadł.
Wiatr huczał coraz głośniej, zapowiadając burzę.
– Ruszam do domu – dodał Doktor. – Muszę zabić deskami okna od frontu. Pewnie starczy ci czasu, żeby pojechać po leki, zanim nadejdzie najgorsze. Masz najwyżej godzinę.
Willow kiwnęła głową i odprowadziła Doktora. Gdy wróciła, popatrzyła na mężczyznę i oznajmiła:
– Pojadę do sklepu. Zaraz wracam. Zostawiam pana z Shadowem.
Spojrzał na psa. Był puszysty jak pluszowa zabawka, miał duże niebieskie oczy i jeszcze większe kły. Odkąd weszli do domu, leżał na podłodze i obserwował go. Nie warczał ani nic podobnego. Tylko patrzył.
– Mogę jechać z panią?
Zmrużyła oczy.
– To zły pomysł. Droga u mnie nie jest wyasfaltowana, będzie panem podrzucało.
– Nie szkodzi. – Zamknął oczy i wziął głęboki oddech, a potem się podniósł. – Chcę jechać.
Willow wzruszyła ramionami.
– Okej. Zrobimy jakieś zapasy i kupimy panu coś do ubrania, jak Eddie zajmie się receptą. – Schowała receptę do torby listonoszki i wzięła kluczyki.
Wyszli razem na dwór. Przed domem stał duży czerwony pickup. Miał stopień i uchwyt, dzięki któremu można było się podciągnąć. Willow jechała powoli i ostrożnie, ale on czuł każdą najmniejszą dziurę w drodze. Pewnie powinien zostać w fotelu razem z wilkiem, jednak nie chciał być sam. Z jakiegoś powodu myśl, że straci z oczu Willow, budziła w nim niepokój. Uratowała go, zamierzał trzymać się jej tak długo, aż już nie będzie potrzebował ratunku.
Żeby odwrócić uwagę od bólu, skupił się na Willow. Przyglądał się jej twarzy, muszelce ucha z małym diamentem. Wszystko było lepsze od myślenia o bólu.
W końcu wyjechali na jakąś asfaltową drogę. Do tej pory zdawało się, że są na odludziu. Nie podrzucany na wertepach zastanowił się, co ta kobieta robi tutaj sama. Młoda, atrakcyjna, samowystarczalna, rozsądna… i sama. On był tajemnicą, ale ona również.
– Musi pan mieć jakieś imię – powiedziała.
– Co? – spytał, bo jej słowa wyrwały go z zamyślenia.
– Potrzebuje pan imienia. Nie wygląda pan na Johna. Muszę się jakoś do pana zwracać, dopóki będzie pan u mnie mieszkał.
Miała rację. A John rzeczywiście jakoś do niego nie pasowało.
– Chyba tak. Dopóki nie odzyskam pamięci, musimy wybrać jakieś imię. Ale jakie? Większość ludzi nie musi sobie wybierać imienia.
Willow zrobiła zamyśloną minę.
– Może Mark? Allen? Henry? Kiedy chodziłam do liceum, mieszkałam obok chłopaka o imieniu Jeremy. Był bardzo fajny.
Żadne z tych imion mu nie odpowiadało. Wiedział to instynktownie. Szansa na to, że trafią na właściwe, była jednak niewielka. Mogli przejrzeć książkę z imionami dla dzieci, mógłby usłyszeć swoje prawdziwe imię, i tak by go nie rozpoznał.
– To chyba bez znaczenia, niech pani zdecyduje. Jak chce pani do mnie mówić, kochanie?
Na moment spojrzała mu w oczy, po czym przeniosła znów wzrok na drogę. Policzki jej się zaróżowiły. Najwyraźniej mężczyźni rzadko zwracali się do niej per „kochanie”. Jemu przyszło to łatwo, podobnie jak południowy akcent, na który dopiero teraz zwrócił uwagę.
– Cóż, skoro żadne z wymienionych przeze mnie imion nie wzbudziło pana entuzjazmu, to może zamiast Johna Jack? Wygląda pan na Jacka.
Jack było proste i łatwe do zapamiętania.
– Mogę z tym żyć. Muszę tylko zapamiętać, żeby na nie reagować.
– A zatem Jack – powiedziała i skręciła na parking. – A teraz się pospieszmy, żebyśmy jak najszybciej wrócili do domu. Musi pan połknąć tabletkę, no i trzeba pana przebrać w inne ciuchy.
Jack uniósł brwi.
– Gdybym nie był w takim kiepskim stanie, trzymałbym panią za słowo.
– Najwyraźniej Jack jest flirciarzem – stwierdziła, wysiadając.
Kiwnął głową i odpiął pas. Niewiele o sobie wiedział, ale to wydawało się prawdą. W tym momencie flirtowanie przychodziło mu łatwiej niż oddychanie. Chciałby, żeby wszystko inne było takie proste.

Cat Schield - Każdy czuły szept Sienna Burns, rzeczoznawczyni rynku sztuki, towarzyszy swej adopcyjnej siostrze w wyjeździe do Charlestonu, aby poznać jej biologiczną rodzinę Wattsów. Szef rodzinnej firmy, Ethan Watts, jest atrakcyjny i charyzmatyczny. Sienna postanawia dobrze wykorzystać swoje krótkie wakacje i przeżyć z nim niezobowiązujący flirt. Nie przewidziała, że Ethan rozpali jej zmysły i że trudno jej będzie się z nim rozstać... Andrea Laurence - Zakochany bez pamięci „Utknął z Willow na tej wyspie, czy mu się to podoba czy nie, do czasu, aż sztorm się uspokoi i znów ruszy prom. Nie ma powodu, by bardziej komplikować tę sytuację. A jednak coś mu mówiło, że nigdy nie całował takiej kobiety jak Willow. Podobał mu się ten pocałunek. I to bardzo...”.

Odnaleźć radość życia

Marion Lennox

Seria: Medical

Numer w serii: 674

ISBN: 9788327685896

Premiera: 29-09-2022

Fragment książki

Kompletnie zapomniała o wombatach.
Gina Marshall dopiero co wylądowała na Sandpiper Island, a przypomniała sobie o nich, dopiero gdy w coś uderzyła. Świecąc sobie latarką w komórce, stała teraz na wyboistej drodze przez busz, spoglądając na wombata tuż przed maską samochodu Babs, ciotecznej babki.
Mocno go uderzyła? Chyba nie, nie jechała szybko.
Przypłynęła ostatnim wieczornym promem, więc Babs zostawiła jej na przystani swoje auto: stare wysłużone mini, na dodatek ciasne. A zwierzak nie był mały. Całe szczęście, że samochód się nie przewrócił.
Potężne niczym kloce wombaty zawsze stanowiły problem na Sandpiper Island. Miejscowi mieli przed nimi respekt, ale ona o nich zapomniała. Na widok jakiejś „kłody” nacisnęła hamulec, ale kilka sekund za późno.
Zwierzak leżał na plecach, z krótkimi łapami do góry. Na jednej zauważyła plamkę krwi. Znajdowali się w samym sercu parku narodowego, gdzie praktycznie nikt nie mieszkał. Było ciemno choć oko wykol. Zadrżała. Weź się w garść. Jesteś pielęgniarką z dyplomem ratownika. Triaż. Działanie. Poradzisz sobie.
– Przepraszam, że cię potrąciłam – powiedziała. – Ale co dalej?
Trochę pomogło, ale czy należy o to pytać pacjenta?
Wombat nie odpowiadał, wpatrując się w nią szklanym wzrokiem. Leżał nieruchomo, mimo że nie stracił dużo krwi. Uraz głowy? Kręgosłupa? Leży tak, bo doznał wstrząsu, czy stało mu się coś gorszego?
Trudno to stwierdzić w przypadku torbacza.
Gdyby szło o człowieka, sprawdziłaby, czy oddycha, skontrolowała tętno. Jednak wiedząc co nieco o tych zwierzętach, była świadoma, że jeżeli ten osobnik nie umiera, to może ją podrapać albo ugryźć.
Powinna usunąć się z drogi, a miała do czynienia z całkiem sporym osobnikiem. Nie była pewna, czy udałoby się jej go podnieść, gdyby odważyła się zaryzykować.
Nie znała numerów alarmowych, a miasteczko, z którego niedawno wyjechała, na pewno już było pogrążone w ciemnościach.
Noc czarna jak smoła. Wszechogarniający mrok nieoczekiwanie przywołał wspomnienia sprzed lat: zbocze góry, nieprzenikniona ciemność, swąd spalonych wraków i pustka, totalna pustka.
Przestań! Masz światła samochodu, masz latarkę w komórce. Ale poza ich zasięgiem…
Jedyne co, ci pozostało, to zadzwonić do cioci. Ale Babs jest chora na serce i dlatego po nią nie przyjechała. Jednak na pewno na nią czeka i poda jej numery alarmowe.
– Gina? – W głosie starszej pani zabrzmiała nuta poirytowania. – Jesteś już na wyspie? Znalazłaś samochód? Joe ma ci przekazać kluczyki. Spodziewałam się ciebie wcześniej.
– Tak, znalazłam auto. Ale potrąciłam wombata.
– Co takiego?! No nie mów…
Wyspa oddalona o godzinę lotu z Sydney była ostoją dzikiej zwierzyny.
– Nie potrąciłam go bardzo mocno – broniła się Gina – ale chyba ma złamana nogę i się nie rusza.
– Przytomny?
– Patrzy na mnie.
– Nie wątpię – mruknęła Babs. – Jest przerażony. Ale nie podchodź do niego za blisko.
– Wiem. Wombata nie wolno przestraszyć. Ale poza tym… potrzebuję pomocy. Co mam zrobić?
– Potrzebny ci Hugh – odparła Babs po namyśle.
– Jaki Hugh?
– Hugh Duncan. Lekarz.
– Myślisz, że przyda mi się weterynarz?
– Oczywiście – prychnęła starsza pani.
Gina doskonale pamiętała ten władczy ton. Od samego początku znajomości krewna miała ją za nic.
– Ale na wyspie nie ma ani weterynarza, ani lekarza. Nie pamiętasz, że w razie choroby trzeba dostać się promem do Gannet? Hugh brał udział w jakiejś misji lekarzy, którzy działają tam, gdzie jest wojna. Został ranny i kuleje. Bardzo nie lubi, jak mu się zawraca głowę, ale w sytuacji krytycznej pomoże. Jeżeli do rana uda mu się utrzymać wombata przy życiu, jutro zawieziesz go do Gannet. Tam jest klinika dla dzikich zwierząt. W aucie masz koc. Nakryj go, żeby cię nie podrapał, i zawieź go do Hugh.
Po ciemku. Spojrzawszy na zwierzaka, uznała, że mimo najlepszych chęci go nie uniesie.
– Nie dam rady go podnieść. On jest ogromny.
– Nie przesadzaj… – zniecierpliwiła się Babs. – Wobec tego dzwoń do Hugh. Nie będzie zadowolony, ale przyjedzie.
– Nie ma tu jakiegoś policjanta?
– Możesz zadzwonić do Joan Wilmot. Na pewno ją pamiętasz. Jest naszym starostą i policjantem. Ale ona i tak skontaktuje się z Hugh, a wtedy będziesz miała do czynienia z dwiema złymi na ciebie osobami. A licząc mnie, to nawet trzema.
– Masz mnie dosyć? – Tak szybko?
– Trzeba było bardziej uważać.
Przeleciałam pół świata, pomyślała Gina, bo powiedziałaś, że mnie potrzebujesz, a pouczasz mnie, jeszcze zanim się zobaczyłyśmy?
Nagle sobie przypomniała, jak mając piętnaście lat, po śmierci rodziców wylądowała na Sandpiper Island. Wtedy Babs przytuliła ją tak mocno, jakby już nigdy nie miała wypuścić jej z objęć. Ale pół godziny później nakrzyczała na nią, bo nakrywając do stołu, położyła sztućce po niewłaściwej stronie. Jednak mimo niezadowolenia Babs, spoglądając wtedy na stół, poczuła ogromną ulgę, a po kilku koszmarnych tygodniach malkontenctwo ciotki sprawiło, że doszła do siebie. Przynajmniej na jakiś czas.
Teraz znalazła się tu, bo Babs jest schorowana. Babs taka sama jak zawsze. Wiecznie niezadowolona.
– Czyli mam zadzwonić do tego… Hugh.
– Sama do niego zadzwonię – odparła wspaniałomyślnie Babs, po czym wszystko popsuła, dodając: – Bo ty pomylisz kierunki. Jesteś pewnie na drodze do Windswept Bay.
– Skąd wiesz?
– Bo tam zawsze są wombaty. Nie ruszaj się z miejsca. Już do niego dzwonię.
– Babs?
– Co takiego?
– Zadzwoń do mnie, żeby mnie zawiadomić, czy przyjedzie. – Bardzo się starała, by nie zabrzmiało to jak prośba przestraszonego dziecka.
– Zadzwonię – prychnęła Babs. – Zawsze bałaś się ciemności. Powinnaś już z tego wyrosnąć, ale nic się nie bój. Jedyne straszydło, którego możesz się obawiać, to Hugh Duncan.

Nie miał ochoty odbierać tego telefonu.
Kurczę, należało wybrać inną wyspę, taką, na której mieszka lekarz. Osiadł się na Sandpiper, bo wydawało mu się, że już dalej uciec nie można. Prawie cała wyspa była rezerwatem przyrody, a tylko dziesięć procent jej powierzchni stanowiły farmy. Większość znajdowała się na drugim końcu wyspy, w pobliżu miasteczka.
Kupił to miejsce od faceta, który żył niczym pustelnik, a właśnie tego mu brakowało.
Wraz z Hoppym, foksterierem uratowanym z tego piekła, gdzie obaj zostali ranni, teraz podziwiali piękno przyrody, myśląc: To jest to! Dochodziło wprawdzie do zatargów między dzikimi zwierzakami i Hoppym, ale leciwy pies na trzech nogach nie stanowił wielkiego zagrożenia. Gdy Hoppy, ugryziony przez jaszczurkę, nauczył się, że z wężami lepiej nie zadzierać, sytuacja się unormowała.
Niestety miejscowi się zorientowali, że jest lekarzem.
Nigdy nie miał zamiaru zostawać lekarzem na od ciętej od świata wyspie. Przed zainstalowaniem się tutaj należało lepiej się rozeznać w sytuacji. Mógł odmawiać pomocy, gdy sprawą można było zająć się na Gannet Island. I odmawiał. Jednak w ciągu tych trzech lat na Sandpiper otrzymywał wezwania, których nie potrafił zignorować.
– Doktorze, on umiera… Doktorze, wypadek…
Teraz, o dwudziestej drugiej, zadzwonił telefon.
Spojrzał na numer. Problemy.
Babs Marshall ma osiemdziesiąt cztery lata i jako jedyna mieszka na tym końcu wyspy, ale podobnie jak on nie jest towarzyska. Widywał ją na plaży, gdy spacerował z Hoppym. Zbierała kawałki drewna, czasami woziła taczką wodorosty na nawóz do ogrodu. Jednak ani razu go nie zaczepiła.
Ale kilka miesięcy temu miała poważny atak serca. Przeżyła, bo zauważył, że w jej domu nie pali się światło, więc poszedł sprawdzić…
Znalazł ją nieprzytomną. Gdy wróciła ze szpitala, przykazał jej dzwonić do siebie, ilekroć czegoś będzie potrzebowała, więc tym razem musiał się odezwać.
– Cześć, Babs. – W przypadku tej starszej pani uprzejmości były stratą czasu. – Jakiś problem?
– Chodzi o Ginę – powiedziała zirytowana. – Moją krewną.
Trochę się zrelaksował, bo widząc jej numer poczuł, że serce mu się ścisnęło. W jej przypadku ani on, ani inny lekarz niewiele mogliby zdziałać. Ale… krewna?
To chyba ta krewna, o której wspomniała, gdy martwił się, że mieszka sama.
– Powiedziałam, że jej potrzebuję – poinformowała go kilka miesięcy wstecz. Nic więcej o niej nie usłyszał.
– Jest na wyspie? Zachorowała?
– Właśnie przypłynęła. Mówi, że na drodze potrąciła wombata. Chyba mu złamała nogę, bo się nie rusza.
Cisza. W tej części rezerwatu obowiązywało ograniczenie prędkości, a zwierzęta były świętością.
– Na pewno nie jechała szybko, bo ma moje auto.
Na wzmiankę o tym pojeździe niemal się uśmiechnął. Mini miało chyba tyle samo lat co Babs. To cud, że jeszcze jeździ. Wydawałoby się, że w takim starciu wygra raczej wombat. Ale w nocy, na tych drogach…
– Okej – odparł zmęczonym głosem. – Niech go tu przywiezie.
– Tego jej nie zrobię. Jest tam sama, a jak mówi, zwierzak jest taki duży, że go nie udźwignie. Poza tym ona boi się ciemności. Pomogłabym jej, ale ma moje auto. Joe odprowadził je na przystań, żeby sama tu dojechała.
– Mieszka w Australii?
– Pracowała na wycieczkowcach, ale z powodu pandemii rejsy zawieszono, więc dotarła tu dopiero teraz.
Fantastycznie. Obraz kuzynki z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zniechęcający.
– Przepraszam, że zawracam ci głowę. Pomożesz jej? Zrozum, nie chodzi mi o nią, ale o wombata.
Wombat. Zacisnął zęby.
Ale Hoppy spogląda na niego z niepokojem w oczach. Od tylu lat jest jego opoką. Potrzebujesz empatii? Hoppy jest pierwszy. Teraz wpatruje się w niego z przechylonym łebkiem. Hugh przeniósł wzrok od kominka, przez książkę, świetny kryminał, do szklanki z whisky i dalej, na Hoppy’ego, który aż drżał z niepokoju. Kolejne stworzenie z problemami.
Nie antropomorfizuj. Hoppy nawet nie słyszał tej rozmowy.
– Okej – zdecydował.
– Dziękuję.
Rozłączył się bez słowa.
– Dokładaj do kominka i ani się waż dotknąć mojej whisky – zwrócił się do psa, który pomachał ogonem. – Jasne, wiem, że chodzi o wombata i muszę pomóc. Ale i o tę idiotkę, która spędza życie na wycieczkowcach.

Denerwowała się, tym bardziej że nie pojawiało się żadne światło, a na dodatek bała się ciemności. Bryza od oceanu, za dnia mile chłodząca, teraz przyprawiała ją o dreszcz. I ten złowieszczy poszum drzew…
Wombat leżał na grzbiecie ze wzrokiem wbitym w nią. Gdyby nie to, że wodził za nią wzrokiem, mogłaby pomyśleć, że zdechł.
– Byłoby łatwiej – mruknęła, ale zaraz się poprawiła. – Przepraszam, bardzo się cieszę, że żyjesz.
Jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Szacował ją spojrzeniem.
– Babs powiedziała, że ktoś już do nas jedzie – poinformowała go. Chwilę później dostrzegła światła zbliżające się od drugiego końca zatoki, z przeciwnego kierunku niż dom Babs. – Od strony pana Jeffersona. – Jakby dla wombata miało to znaczenie.
Natykała się na Jeffersona w trakcie dwóch lat, które po śmierci rodziców spędziła u Babs. Mieszkał w chałupie z drewna i żył z tego, co uzbierał. Ogłosił, że południowa część zatoki Windswept Bay należy do niego i jeżeli ktoś choćby na metr wtargnie na to terytorium, poszczuje go psami. Od Babs dowiedziała się, że parę lat temu władze parku nakazały mu usunąć złomowisko. Czyżby ten facet, ten Hugh, przejął jego chatę?
Lekarz. Drugi odludek?
Czekała, od czasu do czasu wstrząsana dreszczem. Na litość boską, jest dorosłą kobietą, a nie piętnastolatką, która boi się Henry’ego Jeffersona.
Gdy auto zatrzymało się tuż przed nią, dumnie się wyprostowała.
Auto okazało się wypasionym SUV-em przystosowanym do poruszania się w trudnym terenie. Oślepiona reflektorami widziała jedynie barczystą sylwetkę kierowcy.
Aż jęknęła. Bez sensu. Przecież przez lata pracowała jako medyk zespołów badawczych w najodleglejszych zakątkach świata. Jest pielęgniarką, do tego niezłą, a ukończenie specjalnego szkolenia skierowało ją na tory medycyny ratunkowej, więc jej kwalifikacje stawiają ją na równi z nim… no prawie.
– Dobry wieczór. Doktor Duncan?
– Niestety tak. A pani to Gina? Kto go potrącił?
Jego ostry ton sprawił, że aż się skurczyła.
– Ja. Był na środku drogi – tłumaczyła się potulnie. Kurczę, weź się w garść. – Nie potrąciłam go mocno.
– Jesteś w samym sercu parku narodowego.
– Wiem, przepraszam. – Dlaczego go przeprasza?! Przeprosiła wombata. – Coś mu się stało w nogę.
– Przez ciebie. – Lekko utykając, Hugh podszedł bliżej.
Postawny, szerokie bary, długie nogi. Miał na sobie rozciągnięty podkoszulek, spłowiałe dżinsy i wojskowe buty; na twarzy głęboka blizna od kącika ust aż do lewego ucha, krótko ostrzyżone włosy.
Idąc, wkładał skórzane rękawice. Nie zwracając na nią uwagi, z latarką w ręku pochylił się nad zwierzakiem, który rzucił mu błagalne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Ona mnie staranowała. Uwolnij mnie od niej”.
– Chyba złamałam mu nogę.
– Zaraz to sprawdzimy – powiedział znacznie łagodniejszym tonem. – Stary, spokojnie, przewieziemy cię w bezpieczne miejsce, ale najpierw zobaczmy, co ci jest.
Czując się niepotrzebna, wycofała się. Bezradna i z poczuciem winy. Jak nikomu niepotrzebna idiotka. Gdyby wsiadła do mini i odjechała, nawet by nie zauważył.
W końcu przyniósł z samochodu gruby koc.
– Moim zdaniem nie doszło do złamania – oznajmił. – Ma lekkie otarcia i stracił trochę sierści, ale chyba doznał wstrząśnienia mózgu. Miejmy nadzieję, wystarczy trochę spokoju, żeby doszedł do siebie.
– Ale… nie stracił przytomności.
– Można mieć wstrząśnienie mózgu i nie stracić przytomności – wyjaśnił jak jakiemuś głąbowi.
Przecież o tym wie. Dlaczego mówi jak idiotka?
– Ja… Co z nim zrobisz?
– Zabiorę do siebie, opatrzę rany i przez dobę albo dwie potrzymam w cieple. Mamy szczęście, że to samiec, bo z samicą z młodymi w torbie nie byłoby tak łatwo. Myślę, że jak się wygoi, przywiozę go w to miejsce i poradzę, żeby wystrzegał się durnych kierowców, którzy w rezerwacie przyrody nie zwracają uwagi na wombaty.
– Jechałam bardzo wolno.
– Gdyby nie to, że prowadziłaś auto Babs, mogłaś go zabić.
– Czyli wyszło na dobre – warknęła, nagle ogarnięta złością. – Nie chciałam go potrącić! Ale reflektory Babs są do kitu, a on… wszedł mi prosto pod koła.
– Tutaj jest rezerwat przyrody i to jest jego miejsce, nie twoje. – Hugh pochylił się, by owinąć wombata kocem, po czym go podniósł, jakby nic nie ważył.
Lata temu, mieszkając na tej wyspie, Gina podczas sztormu znalazła małego osieroconego wombata. Dopiero gdy sztorm ustał, mogła zawieźć go do rezerwatu na wyspie Gannet. Był maleńki, ale ciężki.
Ten okaz na pewno był cztery razy cięższy, a dla Hugh ważył tyle co piórko.
– Twoim autem da się dalej jechać?
Przyjrzała się wehikułowi Babs. Zderzak trochę wgnieciony, ale nie dotyka opony. Da się wyklepać.
– Tak.
– Jedź wolno. Głupotą jest znaleźć się tu po zmroku.
Jakby o tym nie wiedziała.
– Musiałam jechać tędy, bo inaczej do Babs nie można się dostać, a jestem jej potrzebna.
– Potrzebuje cię już od czterech miesięcy.
Ups, ktoś tu kogoś ocenia.
Nie bardzo wiedziała, jak się bronić. Hugh ułożył wombata w SUV-ie, zamknął klapę i zwrócił się do niej.
– Jedź już. Będę tu czuwał, aż zobaczę twoje światła u Babs.
– Na wypadek gdybym potrąciła drugiego wombata?
– Na wypadek, gdyby się okazało, że jednak twoje auto ma jakąś usterkę, której nie zauważyłaś.
– Dzięki.
– Tobie nic nie dolega? – zapytał znienacka. – Szyja cię nie boli? Miałaś zapięte pasy?
Tymi pytaniami zbił ją z tropu. Zmienił się tak samo jak wtedy, gdy przemawiał do wombata. Niespodziewanie stała się pacjentem, a on był zobowiązany się o nią… zatroszczyć?
Przecież on jest lekarzem. Robi, co do niego należy.
– Nic mi nie jest. – Poczuła, że zaraz się rozpłacze.
– Na pewno? – Poświecił jej latarką w oczy.
Zobaczył w nich zmęczenie? Łzy? Zamrugała.
– Na pewno – wykrztusiła. – To tylko zmęczenie. I trochę mi przykro z powodu wombata.
– Twoja ciotka mówi, że boisz się ciemności. – Jego głos złagodniał.
Udało jej się kiwnąć głową i odwrócić od blasku latarki.
– Wcale się nie boję – skłamała. – Ciocia ciągle traktuje mnie jak dziecko. Dziękuję, doktorze. Czy mogę zapłacić… za wizytę domową?
– Nie biorę pieniędzy od wombatów. – Chyba się uśmiechnął. – Jedź już. Będę obserwował twoje światła.
– Hm… dziękuję – wykrztusiła.
– Jedź już.
Więc odjechała.

 

Doktor Hugh Duncan, weteran konfliktów zbrojnych, postanowił odciąć się od zła tego świata. Na wysepce Oceanii zajmuje się uprawą warzyw, pracuje on-line ze stworzonym przez siebie Funduszem mającym ulepszyć świat, ludziom z wyspy zaś pomaga tylko w wyjątkowych sytuacjach. Na wyspie pojawia się pielęgniarka Gina, która przyjechała zaopiekować się chorą krewną. Gdy poznaje Hugh, chce mu pomóc odnaleźć nadzieję na szczęśliwsze życie. Ale dla niego pojęcia takie jak dobro, radość czy miłość to puste słowa. Gdy wreszcie dostrzega w nich sens, Giny nie ma już na wyspie. Postanawia ją odnaleźć...

Plan doskonały

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1120

ISBN: 9788327684127

Premiera: 29-09-2022

Fragment książki

Constantin Skalas długo, długo czekał na ten dzień. Pochopną młodzieńczą obietnicę przekuł w spisek, a następnie w plan, który tego dnia wreszcie przyniósł owoce. Zamierzał je w pełni smakować.
Jako że większą część dorosłego życia rozmyślnie spędził na rozpuście, umiał korzystać z życiowych przyjemności i wiedział, jak najlepiej wykorzystać tę okazję.
Jako jeden z dwóch właścicieli prężnej międzynarodowej spółki Skalas & Sons mógł dowolnie wybrać miejsce realizacji swych zamiarów. Jego ojciec był niegdyś najbogatszym człowiekiem na ziemi. Constantin wraz z bratem, Balthazarem, podwoili jego majątek w rok po objęciu spadku. Constantin posiadał niezliczone hotele, domy i posiadłości do wynajęcia dosłownie wszędzie. Mógł wyznaczyć w dowolnym z nich miejsce dzisiejszego, długo wyczekiwanego spotkania.
Oczywiście wybrał najlepsze, żeby głęboko wbić nóż i jeszcze przekręcić dla lepszego efektu: posiadłość w spokojnej części Skiathos, wyspy u wybrzeży Tesalii w północnej Grecji. Do miasta Skiathos przybywało wiele młodych osób, skuszonych bogatą ofertą nocnego życia. Constantin nie korzystał z tutejszych atrakcji zbyt długo. To właśnie tu został zmuszony do życia pod jednym dachem z niemożliwą do zaakceptowania drugą żoną ojca i jej niezręczną córką, za którą, najdelikatniej mówiąc, także nie przepadał.
Gardził macochą. Trochę mniej przybraną siostrą, która nie ponosiła winy za to, że jej matka wyszła za mąż dla korzyści, ale też nie protestowała przeciwko temu małżeństwu.
Jego niechęć z upływem czasu nie osłabła, mimo że ojciec przemyślał swą pochopną decyzję i w typowy dla siebie, brutalny sposób porzucił drugą żonę. Mimo że obie panie dość szybko zeszły Constantinowi z oczu, podejrzewał, że będzie żywił do nich urazę do końca życia.
Z satysfakcją zasiadł wygodnie za biurkiem zmarłego ojca, którego bynajmniej nie żałował. To z tego miejsca w rodzinnym domu Demetrius Skalas prowadził niegdyś interesy. Po kilku latach szaleństwa pozbył się odrażającej brytyjskiej pomocy domowej i jej beznadziejnej córki, które z niewiadomych powodów przyjął pod dach. Zdaniem Constantina poślubił Isabel, żeby ostatecznie wyrzucić z pamięci pierwszą żonę, elegancką i kruchą matkę Constantina, którą zniszczył, porzucił i wykpił, gdy coraz głębiej popadała w obłęd z rozpaczy.
Constantin wolał nie wspominać matki, żeby nie stracić zimnej krwi. Jego ofiara nie zasługiwała na nic prócz zemsty.
Obejrzał monstrualne biurko, którego Demetrius używał, żeby podbudować swoje nadmiernie rozbudowane ego. Constantin często stał przed nim, patrząc mu w twarz z udawanym szacunkiem, podczas gdy ojciec skrupulatnie wyliczał, na co dwudziestodwulatek wydał środki, przeznaczone na jego miesięczne utrzymanie. Próżny wysiłek. Na końcu zawsze czekała go reprymenda i nieunikniona kara.
Oszklona ściana wychodziła na taras, z którego nikomu nie wolno było korzystać bez pozwolenia Demetriusa, którego nikt nigdy nie uzyskał.
Klif poniżej porastały sosny, nietypowe dla greckich wysp, jako że turyści lubili rozległe widoki. Tu jednak, gdzie niepodzielnie panował satrapa Demetrius, drzewa górowały nad prywatną zatoczką Morza Egejskiego.
W tym miejscu Constantin cierpiał niegdyś męki, udając skruchę i pokorę. Teraz sam zaplanował tortury dla drogiej przybranej siostrzyczki, Molly. Portier poinformował go, że właśnie przybyła.
Ze złośliwą satysfakcją oczekiwał spotkania z nią po latach spiskowania i ukrywania swoich prawdziwych intencji.
Wygodnie rozparty w skórzanym fotelu, potężny, barczysty, równie bezwzględny, choć nie tak okrutny jak ojciec, stanowił uosobienie męskiej siły i pewności siebie.
Demetrius Skalas zmarł kilka lat wcześniej. W przeciwieństwie do starszego brata Balthazara, pozbawiony niepotrzebnego poczucia odpowiedzialności Constantin wcale go nie żałował. Wręcz przeciwnie. Uważał, że świat jest lepszym miejscem bez starego satrapy, zwłaszcza dla jego synów, a szczególnie dla niego. Wreszcie zyskał możliwość zrealizowania swojego planu, skrywanego dotąd w zakamarkach mrocznego serca.
Nie potrafił przewidzieć, którą wersję swojej przybranej siostry zobaczy. Dopiero stukot wysokich obcasów podpowiedział mu, co go czeka.
Chwilę później stanęła w progu. Kiedy napotkał jej spojrzenie, powietrze między nimi niemal zaiskrzyło.
Molly Payne, córka pomocy domowej, bynajmniej nie przypominała tamtej niezręcznej, zahukanej dziewczyny, którą znał. Stanęła przed nim w obramowaniu framugi jak przed wejściem na wybieg i śmiało patrzyła w oczy.
Widział już różne jej fryzury. Teraz ułożyła włosy w lśniące loki, napuszone niczym sierść kotki usiłującej zrobić większe wrażenie na drapieżniku.
Nic z tego, kiciu – pomyślał. – Twoje sztuczki ani pazurki mnie nie odstraszą.
Dyskretny, przypuszczalnie szalenie pracochłonny makijaż podkreślał niesamowity, lodowaty błękit oczu. Wydęte usteczka nadawały jej nadąsany wygląd. Zdjęcia fantastycznej figury zdobiły okładki wszelkich światowych magazynów mody.
Mała, nieśmiała Molly Payne nie miała na tyle taktu, żeby po zakończeniu małżeństwa jej matki z ojcem Constantina popaść w biedę i zapomnienie. Wyobrażał sobie, że zamieszka w jednym z tych ponurych brytyjskich miasteczek, smutnych jak ona sama, i będzie wieść nieciekawe życie.
Zamiast tego zdobyła światową sławę.
– Czyż to nie słynna Magda? – zapytał, rozmyślnie używając jej groteskowego zawodowego pseudonimu.
– Cześć, Constantinie – odpowiedziała.
Jak wszystkie świadome swych walorów piękności, wykorzystywała każdy atut jako broń, łącznie z głosem. Działał na Constantina odurzająco jak ulubiony trunek, aksamitna, rozgrzewająca Metaxa. Przewidział, że obudzi w nim pożądanie tak jak kiedyś, ale na żywo rozpalała zmysły znacznie mocniej niż na zdjęciach.
– Pomyślałem, że podróż w przeszłość sprawi ci przyjemność – powiedział, rozsiadając się wygodniej w ojcowskim fotelu.
Demetrius Skalas był sztywny, rygorystyczny i brutalny. Natomiast Constantin, podobnie jak Molly, stworzył sobie alter ego. W przeciwieństwie do brata szybko pojął, że nigdy nie dogodzi szaleńcowi. Ledwie spełnili jedno wymaganie, podnosił poprzeczkę znacznie wyżej. Constantin przestał próbować go zadowolić. Zarówno wtedy, jak i teraz czerpał przyjemność z szargania jego nazwiska hulaszczym trybem życia.
Gazety używały mocniejszych określeń. Czytał je z satysfakcją.
– Naprawdę myślałeś, że będę miała ochotę na wspomnienia? – spytała Molly, której nie chciał nazywać Magdą. – Dziwne. Akurat tę drogę do piekła zawsze uważałam za wyjątkowo wyboistą.
– Zabawne. Z wiekiem stałaś się okropnie drażliwa.
Molly nawet nie drgnęła. Nadal stała w drzwiach gabinetu pana domu.
Constantin skorzystał z okazji, żeby dokładnie obejrzeć współczesną supermodelkę w czasach, kiedy powszechnie uważano, że tego typu kariera bezpowrotnie odeszła w przeszłość. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że obcisła złota sukienka lśni w promieniach słońca jak szata anioła. Świadomie przybrała pozę podkreślającą doskonałe kształty, przykuwające uwagę najsłynniejszych kreatorów mody.
Wyglądała wspaniale. I robiła wrażenie niedostępnej. Tym gorzej dla niej, zważywszy na plan, który opracował.
– Każdy dorasta, Constantinie – odrzekła. – No, prawie każdy – dodała po chwili namysłu.
– Czy to aluzja? W ten sposób nie zaskarbisz sobie mojej przychylności, Molly.
– Wolałabym, żebyś nazywał mnie Magdą.
– Z pewnością, ale pozostanę przy Molly, żebyśmy pamiętali, kim i czym jesteśmy – odparł z szerokim uśmiechem.
Zafascynowany, obserwował, jak zimne błękitne oczy rzucają gromy. Szybko jednak opanowała emocje. Zaczekał w milczeniu, aż opuści swoje stanowisko w drzwiach i podejdzie krok bliżej.
– Nie wątpię, że wiesz, co mnie sprowadza – oświadczyła.
– Odśwież mi pamięć – zachęcił.
– Czy to konieczne?
Pamiętał szesnastolatkę, która naiwnie zawierzyła mu swoje troski. Stojąca przed nim osoba w niczym jej nie przypominała. Tym lepiej. Nie uznawał wyrzutów sumienia, więc nie używał tego określenia dla opisania swego stanu duszy. Tym niemniej, ilekroć wracał pamięcią w przeszłość, odczuwał dyskomfort.
– Sam cię poinformuję, co jest konieczne, a co nie. Na razie opowiedz mi swoją łzawą historyjkę.
– Nie chciałabym cię zanudzić.
Zimne oczy rozbłysły niczym kryształy lodu. Constantin dałby głowę, że przez jej głowę mkną bynajmniej nie nudne, a raczej mordercze scenariusze.
– Wiem, że pamiętasz moją mamę.
– Poznałem w życiu niejedną chciwą wywłokę, a mimo to właśnie ona zdołała głęboko zapaść mi w pamięć – odparł, celowo przeciągając słowa, żeby jak najbardziej zabolały.
Molly poczerwieniała. Błękitne oczy rzucały gromy. Constantin ledwie odparł pokusę, żeby wstać z krzesła, porwać ją w objęcia i całować do utraty tchu.
– Nie przyszłam tu po to, żeby dyskutować o wadach i błędach mojej mamy – odparła lodowatym tonem.
– Sam wybiorę temat dyskusji, za twoim pozwoleniem czy bez – uciął krótko.
Molly wzięła głęboki oddech, ale nie zaprotestowała. Nie była głupia i wiedziała równie dobrze jak on, dlaczego się tu znalazła.
Weszła dalej w głąb gabinetu, którego nie widziała od dzieciństwa. Wnętrze pozostało niezmienione. Obserwował, jak ogląda starannie dobrane działa sztuki na ścianie, a potem ostatnią z kolekcji kryształowych karafek, które jego ojciec w napadach szału porozbijał o ścianę.
– Mama zawsze marzyła o założeniu własnej firmy – zaczęła ostrożnie. – Ilekroć zdobyła jakieś pieniądze…
– Na przykład trzy miliony euro za zniknięcie z życia mojego ojca, choć powinna odejść z własnej woli za darmo, gdyby miała choć odrobinę wstydu – wtrącił sztucznie łagodnym tonem.
Molly zignorowała kolejną zniewagę. Constantin miał nadzieję, że zabolała.
– Zainwestowała tu i tam. W końcu postanowiła podbić branżę hotelarską.
– Czyste szaleństwo. Tego rodzaju urojenia wymagają pomocy lekarskiej – skomentował ze śmiechem. – Mam wiele własnych hoteli, nienależących do spółki Skalas & Sons. Posiadanie kilku rozsianych po całym świecie kameralnych hotelików nie czyni z nikogo potentata.
– Dziwne, że o nich wspomniałeś, akurat teraz, kiedy przeinwestowała. W końcu ktoś je sprzątnął sprzed jej nosa i stanęła u progu finansowej ruiny – stwierdziła, nie odrywając wzroku od jego twarzy.
– Cóż za smutna historia – westchnął. – Dobrze, że słynna córka może ją wesprzeć w kłopotach, które sama na siebie ściągnęła.
– Niepotrzebnie tracę czas na mówienie ci tego, co sam wiesz – odburknęła.
Wzięła do ręki fotografię z jednego z podręcznych stolików. Z pozoru przedstawiała szczęśliwą rodzinę, jednak uważny obserwator mógł dostrzec strapioną minę młodego Balthazara, zbuntowaną Constantina i zagniewaną ich ojca, zapowiadającą karę. Jeżeli dobrze pamiętał, tego dnia Demetrius stłukł obu synów. Radości rodzinnego życia – pomyślał z przekąsem.
– Niewiele wiem – odpowiedział. – Spytaj kogokolwiek.
Molly posłała mu znaczące spojrzenie, zbyt bystre na jego gust. Inteligencja u kobiety nie wróżyła niczego dobrego. Na swoje nieszczęście Constantin lubił inteligentne kobiety. Mimo to wybierał na kochanki niezbyt mądre, za to piękne, chociaż śmiertelnie go nudziły. Im bardziej powierzchowne, tym lepiej pomagały mu podtrzymywać wizerunek beztroskiego playboya, niezależnie od tego, jak sprawnie pomnażał majątek. Potrzebował kamuflażu, żeby nie prowokować potencjalnych przeciwników.
– Od chwili, kiedy wyjechała z Anglii, żeby poślubić twojego ojca, mama zawsze snuła jakieś plany. Przed hotelami stworzyła własną kolekcję strojów. Wcześniej wpadła w trzy różne finansowe pułapki.
Constantin posłał jej fałszywie współczujące spojrzenie.
– No cóż, oszustów na świecie nie brakuje.
– Dotychczas myślałam, że prześladował ją pech. Dopiero ostatnie wydarzenia uświadomiły mi, że ma jednego, bardzo potężnego wroga. Od zawsze.
– Brzmi strasznie. Co twoim zdaniem musiała zrobić, że zasłużyła sobie na taką wrogość?
– Uwierzyła okropnemu człowiekowi, kiedy wyznał jej miłość. Za późno odkryła, że wcale jej nie kocha, dopiero po zawarciu katastrofalnego małżeństwa. Przyniosło jej ono dwóch niemiłych pasierbów, którzy przemienili jej życie w piekło.
– Z pewnością wybrała sobie męża ze względu na zasobność portfela. Takie układy zwykle bywają brudne. Wytłumacz mi, jaka kobieta wini pasierbów za własne błędne decyzje finansowe?
Molly obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
– Źle mnie zrozumiałeś. Mama nikogo nie obwinia, bo nie patrzy w przeszłość, w przeciwieństwie do mnie.
Constantin najchętniej uświadomiłby jej, że jego zdaniem koszmarna Isabel nie powinna w ogóle zostać wpuszczona do rezydencji Skalasów ani tym bardziej przyjęta pod dach. Jego zdaniem w zupełności wystarczyłoby, żeby zabawiła Demetriusa przez jedną noc, najwyżej dwie. Komu przyszłoby do głowy, żeby poślubić gosposię po dwudniowym pobycie na angielskiej prowincji u dawnego partnera w interesach? Kto paradowałby pod ramię ze zwykłą służącą? Tylko Demetrius.
– Ja też winię niektórych za nieszczęścia, jakie spadły na mnie i moich najbliższych. Tyle że ja z nimi walczę, a w każdej walce ktoś wygrywa, a ktoś inny przegrywa. Musisz wiedzieć, że to ja zawsze zwyciężam.
– Zmęczyła mnie ta gra – oświadczyła Molly lodowatym tonem. – Moja matka jest zrujnowana, a ja stoję na skraju bankructwa. Dobrze o tym wiesz, bo to ty doprowadziłeś nas do ruiny.
– Nie utrzymywałem z tobą kontaktów od czasów, kiedy znałem cię jako załamaną nastolatkę – przypomniał łagodnym tonem. – Nawet jeżeli od czasu do czasu uczestniczyliśmy w tych samych towarzyskich wydarzeniach, udawało nam się uniknąć bezpośredniego kontaktu. Jak możesz mnie obciążać odpowiedzialnością za swój brak umiejętności gospodarowania pieniędzmi?
– Jest moją matką, Constantinie – przypomniała łamiącym się głosem. – Co mam zrobić? Wyrzucić ją na ulicę?
– Może to nie najgorszy pomysł, zważywszy najej… tak zwanego pecha?
Molly chyba zadrżała, ale tak szybko odzyskała kontrolę nad sobą, że nie potrafił powiedzieć, czy nie za dużo sobie wyobrażał.
– Przypuszczam, że właśnie do tego dążyłeś – stwierdziła, jakby odgadła jego myśli. – Zostawiłeś wystarczająco wiele wskazówek. Kiedy złożyłam w całość wszystkie elementy układanki, doszłam do wniosku, że tylko grałeś beztroskiego playboya. Włożyłeś mnóstwo czasu i energii, żeby przekonać wszystkich, że nie interesuje cię nic oprócz sportowych aut i ciągle zmienianych kochanek. W rzeczywistości jesteś takim samym rekinem jak twój brat, tylko starannie to ukrywasz z sobie tylko znanych powodów. Podejrzewam, że popełniłam błąd, zakładając, że wystarczy ci, że przemieniłeś moje młodzieńcze lata w piekło i że zostawisz mnie w spokoju.
– Myślę, że okres dorastania dla każdego jest trudny, nawet dla mnie. Bardziej interesuje mnie, kogo jeszcze winicie z matką za swoje niepowodzenia. Przypuszczalnie wszystkich oprócz siebie.
Porcelanowe policzki Molly znów zabarwił rumieniec, ale nic więcej nie zdradzało, jakie emocje odczuwa. Obserwował ją baczniej, niż nakazywał rozsądek, co bynajmniej nie umniejszało jego fascynacji.
Molly widziała w nim wcielonego diabła, co go cieszyło.
– Zastawiłeś pułapkę, a moja mama ciągle w nią wpadała. Gratuluję skuteczności. A teraz powiedz, czego naprawdę chcesz.
Constantin zdawał sobie sprawę, że niewiele rzeczy w życiu spełnia pokładane w nich oczekiwania. Tak zwane czarujące towarzystwo, uczestniczące w rejsach jachtem po Morzu Śródziemnym, śmiertelnie go nudziło. Słynne restauracje, odznaczone gwiazdkami Michelina, mamiły konsumentów zamiast porządnie karmić. Piękne kobiety nie dawały spodziewanej satysfakcji w łóżku. Ale realizacja jego planu będzie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Przejdzie jego najśmielsze wyobrażenia, a wyobrażał sobie ten scenariusz w tysiącu różnych wariantów, rok po roku.
– Po co pytasz, skoro to oczywiste? – odpowiedział pytaniem, żeby przedłużyć chwilę cichego triumfu.
Czekał na nią od dawna, dlatego że jego matka leżała bez czucia w domu opieki wskutek krzywd, jakie jej wyrządzono. Balthazar dokonał zemsty na kochanku, który doprowadził do jej załamania, uwodząc, porzucając, a potem wyszydzając ją, kiedy ich ojciec postąpił tak samo. Constantin z kolei nigdy nie wybaczył kobiecie, która wyobrażała sobie, że może wtargnąć w ich życie jakby nigdy nic i zająć jej miejsce.
– Wyjaśnij, o co ci chodzi – ponagliła Molly. – Na pewno nie o pieniądze, bo ci ich nie brakuje. Zresztą wszystko wydałam. Ktoś musiał spłacać jej długi, kiedy doprowadzałeś ją do finansowej ruiny. Czego więc ode mnie oczekujesz?
– Wytłumaczyłem ci to, kiedy do mnie zadzwoniłaś. Nie lubię się powtarzać.
– Po trzech tygodniach od mojego telefonu oddzwoniłeś tylko po to, żeby oświadczyć, że mama może odzyskać swoje nieruchomości i dobre imię. Dam głowę, że kosztem poniżenia w oczach całego świata. To twoja specjalność. Powiedz w końcu, czego ode mnie chcesz.
– To przecież oczywiste. Tego, z czego słynę.
– Chyba nie… – wykrztusiła z trudem.
Constantin z przyjemnością obserwował jej zaszokowaną minę. Wyraźnie widział różnicę pomiędzy Molly a Magdą. Straciła pancerz ochronny, który musiała sobie stworzyć przez lata. Znów stała naprzeciwko niego tamta zagubiona dziewczyna, którą ledwie pamiętał, o wydętych usteczkach i dużych błękitnych oczach.
– Właśnie tak. Chcę ciebie, Molly. Nagiej. Pode mną, na mnie i we wszystkich możliwych pozycjach, błagającej, w pełni oddanej, tak długo, jak sobie zażyczę, póki nie uznam długu twojej matki za całkowicie spłacony. Mówiłem ci, że to proste – dodał z szerokim uśmiechem na widok jej przerażonej miny. – Zawsze dotrzymuję słowa.

Constantin Skalas nie może się pogodzić z tym, że jego ojciec ożenił się z kobietą, która poślubiła go wyłącznie dla pieniędzy. Po śmierci ojca doprowadza ją do ruiny finansowej. Jego plan obejmuje też odegranie się na przybranej siostrze, Molly Payne. Constantina irytuje fakt, że Molly powiodło się w życiu i została światowej sławy modelką. Wymyślił więc, jak i jej pokrzyżować życiowe plany. Nie przewidział tylko, że to ona bardziej skomplikuje jego życie niż on jej…

Podróż do Argentyny

Lucy King

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1121

ISBN: 9788327684134

Premiera: 13-10-2022

Fragment książki

– Wspaniale, że już wróciłaś, Alex. Nigdy nie zgadniesz, kto czeka w twoim gabinecie.
Alexandra Osborne zdjęła żakiet, powiesiła go wraz z torebką na wieszaku i spojrzała na swoją asystentkę Becky. Nie była w nastroju do zagadek. Ani do wiecznie tryskającego entuzjazmu Becky. Właśnie dowiedziała się przez telefon, że kolejny trop w jej śledztwie prowadził donikąd. Jej przygnębienie sięgnęło zenitu. Brak postępów w sprawie, nad którą pracowała przez ostatnie osiem miesięcy, był niepokojący.
W grudniu ubiegłego roku, po odnalezieniu wśród papierów zmarłego ojca swojego aktu adopcyjnego, miliarder hotelarz Finn Calvert zatrudnił ją, by zbadała okoliczności jego narodzin. Chociaż dysponowała niewielką ilością informacji, udało jej się w końcu dotrzeć do opuszczonego sierocińca na pograniczu Argentyny i Boliwii, gdzie w zniszczonym sejfie znaleziono dokumenty sugerujące, że jej klient był jednym z trojaczków. Finn natychmiast zlecił jej odnalezienie pozostałych braci. Poświęciła na to sporo czasu i środków, jednak bez rezultatów.
Jeden z dawno zaginionych braci Finna, Rico Rossi, odnalazł się sześć tygodni temu. Był w posiadaniu listu zawierającego informacje na temat agencji, z której usług korzystali jego rodzice, adoptując go trzydzieści jeden lat wcześniej. Ale owa agencja już nie istniała, a archiwalne dokumenty zaginęły. Początek był obiecujący, ale potem Alex natrafiała w swoim dochodzeniu na mur za murem. Nawet nagrany niedawno wywiad z Finnem i Rikiem, w którym namawiali trzeciego zaginionego brata do ujawnienia się, nie przyniósł żadnych efektów. Minęło osiem długich miesięcy, podczas których niewiele się działo, a ona potrzebowała przełomu, bo nie mogła sobie pozwolić na porażkę.
Po pierwsze, miała stuprocentowy wskaźnik sukcesu, którego spadku jej duma by nie zniosła. Po drugie, Finn Calvert był potężnym i wpływowym klientem, który po pomyślnym zakończeniu misji miał jej wypłacić, oprócz pozostałej połowy honorarium, także niezwykle hojną premię. Jego rekomendacje otwierały przed nią kolejne drzwi, a jego pieniądze umożliwiały jej spłacenie długów, które były astronomiczne, bo londyńskie czynsze i niezbędny do pracy sprzęt kosztowały krocie. To mogło przyspieszyć plany rozwoju jej firmy, sukces zostałby ugruntowany, a wszystkim tym ludziom, którzy jej nie wspierali w młodości, twierdząc, że nigdy niczego nie osiągnie, nie byłoby do śmiechu. Zrezygnowała z innych lukratywnych prac, poświęcając cały swój czas i środki na tę jedną sprawę, która miała zabezpieczyć jej przyszłość i spełnić jej marzenia. Zakładała, że to będzie proste zadanie i nigdy się nie spodziewała, że po tylu miesiącach znajdzie się w impasie. Na samą myśl o porażce robiło jej się niedobrze.
– Kto to jest? – zapytała, zdobywając się na uśmiech, bo brak postępów w śledztwie nie był winą Becky i nie miała prawa odreagowywać swoich zmartwień i złego nastroju na asystentce.
– To nasz zaginiony trzeci brat.
Alex stanęła jak wryta, uśmiech zamarł jej na ustach.
– Żartujesz? – Po tylu rozczarowaniach trudno jej było w to uwierzyć.
– Bynajmniej – odpowiedziała Becky, niemal podskakując na krześle. – Nazywa się Max Kentala i zjawił się tu jakieś pięć minut temu.
– O mój Boże.
– Wiem. Właśnie miałam ci wysłać wiadomość.
– Zaczynałam już tracić nadzieję, że kiedykolwiek go odnajdę.
– W zasadzie to on znalazł ciebie – zauważyła asystentka, ale Alex zignorowała jej słowa.
– Musiał obejrzeć wywiad – powiedziała, poprawiając sobie bluzkę i wygładzając spódnicę.
– Ach, tego nie wiem – przyznała Becky. – Próbowałam się dowiedzieć, jak się tu znalazł, ale był skryty. Zresztą trudno mi się było skupić. Jest w każdym calu równie przystojny jak jego bracia, a może nawet bardziej, choć nie wiem, jak to możliwe, skoro są niemal identyczni. To chyba przez te jego oczy – dodała rozmarzona. – Są takie błękitne… Ciekawe, czy jest samotny.
– Becky!
Asystentka wzięła się w garść.
– Tak, przepraszam – powiedziała z uśmiechem. – Zaprowadziłam go do twojego gabinetu i zrobiłam mu kawę. Przełożę spotkania, które masz na dzisiaj umówione.
– Dzięki.
– Przygotuj się.
Przyzwyczajona do dramatycznych skłonności Becky Alex zignorowała to ostrzeżenie. Seksowna powierzchowność Maxa Kentali nie miała tu nic do rzeczy, podobnie jak jego stan cywilny. Ale to, że się tu znalazł, zdecydowanie miało. Być może w jej śledztwie nastąpi teraz przełom, którego tak bardzo pragnęła. To mogło zmienić bieg wydarzeń.
Wzięła głęboki wdech, uśmiechnęła się i otworzyła drzwi do gabinetu.
– Dzień dobry – powiedziała.
Wysoki mężczyzna stał przy oknie tyłem do niej. Nie mogła nie zauważyć, że miał szerokie plecy, wspaniałe ramiona, wąską talię, szczupłe biodra i długie, długie nogi. Odwrócił się, spojrzał jej w oczy, a wtedy czas jak gdyby stanął w miejscu. Powietrze uszło jej z płuc i poczuła na całym ciele gęsią skórkę. I czy to była tylko jej wyobraźnia, czy ktoś rzeczywiście włączył ogrzewanie?
Becky z pewnością nie przesadzała. Max Kentala był prawdopodobnie najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Alex spotkała w całym swoim trzydziestotrzyletnim życiu. Co nie znaczy, że szczególnie gustowała w typie rozczochranego surfera. Jeśli już chodziła na randki – co zdarzało się rzadko – faceci, z którymi się umawiała, byli zazwyczaj schludni. Potargane ciemne włosy tego mężczyzny były jak dla niej za długie i przydałoby mu się golenie. Spłowiałe dżinsy opinające mocne uda lata świetności miały już za sobą, a biała koszula, w której tak świetnie wyglądał, najwyraźniej nigdy nie miała do czynienia z żelazkiem.
Nie. Stanowczo nie był w jej typie. Więc to, że poczuła skurcz żołądka, a w ustach jej zaschło, było całkowicie niezrozumiałe. Może to przez te jego oczy. Były naprawdę zniewalające. Niebieskie, głębokie i enigmatyczne. Miała ochotę w nich zatonąć. I zrobić o wiele więcej, jeśli miałaby być szczera… A to było alarmujące i głęboko niestosowne. Ten człowiek był powiązany z jej priorytetowym dochodzeniem. Mógł też posiadać kluczowe informacje na ten temat. Bez względu na to, jak bardzo wydał jej się atrakcyjny, nie mogła o tym zapominać.
Co z tego, że nie nosił obrączki? To nic nie znaczyło. Pulsowanie w podbrzuszu, jakie odczuwała, było całkowicie niezrozumiałe. Nie minęło przecież aż tyle czasu, odkąd uprawiała ostatnio seks, prawda? Rok? Najwyżej osiemnaście miesięcy? I dlaczego w ogóle myślała teraz o seksie? Potrząsnęła głową i wzięła się w garść.
– Alex Osborne – powiedziała, wchodząc do pokoju.
Wyciągnęła do niego rękę, a on uścisnął ją z lekkim uśmiechem.
– Max Kentala – odpowiedział głębokim głosem z lekkim amerykańskim akcentem, który wywołał w niej dreszcze.
– Bardzo mi miło, panie Kentala.
– Mów mi Max.
– Alex – odparła, odrywając dłoń od jego ręki i powstrzymując się od strzepnięcia z niej prądu, który ją przeszył. – Proszę usiąść.
– Dziękuję.
Przeszła na swoją stronę biurka i z ulgą opadła na krzesło, bo zmiękły jej kolana. Chłodna i profesjonalna, taka właśnie była.
– Zakładam, że obejrzałeś wywiad – powiedziała bardzo spokojnie jak na to, że czuła się, jak gdyby otrzymała cios w splot słoneczny.
Skinął krótko głową.
– Kiedy?
– Wczoraj.
I już się tu znalazł. Nie tracił czasu.
– Czy mogę również założyć, że chcesz, żebym umówiła cię na spotkanie z twoimi braćmi?
– Sam się z nimi umówiłem – odparł. – Właśnie od nich wracam.
Co? To nie było w porządku. W wywiadzie Rico powiedział wyraźnie, żeby każdy, kto ma jakiekolwiek informacje w ich sprawie, kontaktował się najpierw z nią. On i jego brat chronili swoją prywatność, a wywiad mógł przynieść więcej fałszywych niż prawdziwych tropów. Więc co Max sobie w ogóle myślał, burząc jej starannie ułożone plany?
– Miałeś skontaktować się najpierw ze mną – powiedziała, marszcząc czoło. – Takie były instrukcje.
– Nie stosuję się do instrukcji – powiedział z leniwym uśmiechem, który, ku jej irytacji, roztopił jej żołądek. – Sam sobie wszystko organizuję.
Nie w tej sprawie, pomyślała, zbierając się w sobie, by zignorować efekt jego olśniewającego uśmiechu. Odkrycie prawdy o narodzinach i adopcji trojaczków było jej zadaniem. Od samego początku Finn dał jej w tym całkowitą autonomię. To ona ustalała zasady i procedury. Ona tu rządziła. Choć cieszyła się, że się pojawił, to Max nie miał prawa się wtrącać. Nie chciała, żeby zniweczył całe jej plany na przyszłość tylko dlatego, że chciał robić wszystko po swojemu. Krew w niej zawrzała.
Nie powinien jej lekceważyć. Zrezygnowała ze stabilnej kariery w policji, by założyć własną firmę detektywistyczną. Podjęła ogromne ryzyko i ciężko pracowała. Daleko już zaszła, ale miała jeszcze wiele do zrobienia. Marzenia napędzały ją, by robić więcej i być lepszą. Niegdyś dla zagubionej i nieszczęśliwej nastolatki te marzenia były wszystkim, co miała. Nikt i nic ich nie przekreśli. Potrzebowała uznania Finna i jego pieniędzy, co oznaczało, że to ona musiała znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Mężczyzna, który tak swobodnie rozsiadł się na krześle po drugiej stronie jej biurka, musi odtąd trzymać się jej linii.
– Więc dlaczego tu przyszedłeś, Max? Czego chcesz?

Siedząc wygodnie i spoglądając na chłodno uśmiechniętą kobietę przed sobą, Max myślał o kilku sprawach. Na początek chciał, żeby nadal wypowiadała jego imię tym niskim, ochrypłym głosem, najlepiej szepcząc mu je wprost do ucha, podczas gdy on rozpinałby guziki w jej jedwabnej bluzce. W idealnym świecie rozpuściłaby włosy i roztrzepała lśniącą ciemnobrązową grzywkę, uśmiechając się do niego kusząco. Ta wizja zaskoczyła jego samego, bo zwykle nie przepadał za eleganckimi, schludnymi profesjonalistkami. Musiał jednak przyznać, że była olśniewająca. Pod grzywką miała szeroko rozstawione jasnoniebieskie oczy otoczone gęstymi ciemnymi rzęsami, wysokie kości policzkowe i pełne, ponętne usta, od których z trudem mógł oderwać wzrok. W chwili, gdy odwrócił się od okna i spojrzał na nią, zalała go fala pożądania, uderzając w niego z siłą tsunami. Poczuł napięcie mięśni, gwałtowne przyspieszenie pulsu i napływ krwi do podbrzusza. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz kobieta, którą dopiero co poznał, wywarła na nim aż takie wrażenie. Spojrzenie jej świetlistych, błękitnych oczu odczuł niczym cios w bebechy, a jego skutki wciąż się utrzymywały.
Ale znalazł się tu przecież z innego powodu. Piętnaście godzin temu jego rodzina składała się tylko z trudnej, wymagającej matki, mieszkającej w Nowym Jorku z mężem numer cztery, i ojca, który po rozwodzie porzucił go i przeniósł się do Los Angeles, a siedem lat temu doznał śmiertelnego ataku serca. Do czternastego roku życia rodzina oznaczała dla Maxa niekończącą się dezaprobatę i lodowate milczenie, brak miłości i szacunku, a także naginanie się do granic możliwości, by spełnić czyjeś oczekiwania, za każdym razem daremnie. Oznaczało to druzgocącą świadomość, że nie był wystarczająco dobry i żył z nieustannym poczuciem winy. Musiał się pogodzić z odejściem ojca po rozwodzie rodziców i radzić sobie z trudną relacją z kobietą, która była wymagająca, zaabsorbowana sobą i kontrolująca. Ale robił to, bo była jego matką. A przynajmniej tak zawsze uważał. Obejrzany w internecie dzień wcześniej wywiad, którego udzielili dwaj bliźniaczo do niego podobni mężczyźni, sprawił, że jego dotychczasowe pojęcie o rodzinie rozpadło się na kawałki.
Siedział w swoim gabinecie w domu na Karaibach, gdy jego asystentka przesłała mu link, prosząc, by natychmiast na niego kliknął. Jako ekspert do spraw bezpieczeństwa cybernetycznego, którego klientami były firmy o globalnym znaczeniu i rządy państw, nigdy nie klikał na nic od razu, niezależnie od tego, skąd pochodziło polecenie. Kiedy wczoraj po południu, pod naciskiem Audrey, w końcu to zrobił, szok pozbawił go tchu i wyssał mu krew z mózgu. Obejrzał dwudziestominutowe nagranie Finna Calverta i Rica Rossiego jeszcze trzy razy, za każdym razem zatrzymując się na ostatniej klatce, w której Rico patrzył prosto w obiektyw i namawiał zaginionego trzeciego brata do kontaktu. Bliski omdlenia wpatrywał się w oczy, tak podobne do własnych, i dopiero po długiej chwili uspokoił się na tyle, by móc logicznie myśleć. Pilnie potrzebował odpowiedzi na niezliczone pytania, które krążyły mu po głowie. Zadzwonił do matki, która potwierdziła, że rzeczywiście został adoptowany z sierocińca w Argentynie trzydzieści kilka lat temu, a potem zaczęła jak zwykle sprowadzać wszystko do siebie. Oszołomiony i wstrząśnięty odłożył słuchawkę, zanim powiedział coś, czego mógłby żałować. Potem włamał się do systemów, mogących ujawnić jak najwięcej informacji o mężczyznach, będących zapewne jego braćmi, o których nigdy wcześniej nie słyszał. Jak tylko ustalił, że Finn i Rico mieli tę samą datę urodzenia i obaj przebywali obecnie w Londynie, zarezerwował sobie miejsce na najbliższy lot. Po wylądowaniu następnego ranka wysłał do każdego z nich wiadomość z informacją, gdzie będzie i kiedy, gdyby byli zainteresowani spotkaniem. Dwie godziny później cała trójka siedziała w barze flagowego hotelu Finna w centrum Londynu, popijając szampana z okazji odnalezienia się po tak długiej rozłące i próbując streścić pół życia w pół poranka.
– Za dawno zaginionych braci – powiedział Finn z uśmiechem, który mógłby być uśmiechem Maxa, podnosząc swój kieliszek i przechylając go w stronę braci.
– Saluti – powiedział Rico, idąc w jego ślady.
– Na zdrowie! – Max stuknął swoim kieliszkiem o dwa pozostałe, po czym wypił połowę jego zawartości, a bąbelki spływające mu do gardła pobudziły jeszcze burzę myśli i emocji, które kłębiły się w jego głowie. Odkrycie, że został adoptowany, sprawiło, że tak wiele pytań, które dręczyły go przez całe życie, nagle znalazło odpowiedzi. Na przykład, dlaczego w niczym nie przypominał swoich rodziców, ani fizycznie, ani pod względem temperamentu. Albo dlaczego zawsze czuł się outsiderem. Dlaczego nic, co kiedykolwiek zrobił, nie było wystarczająco dobre. Dlaczego ojciec nie walczył o niego podczas rozwodu. Skąd to dziwne, ale głęboko zakorzenione poczucie, że nie jest tam, gdzie powinien, ani z ludźmi, z którymi powinien być.
Bo powinien być z nimi, ze swoimi braćmi, teraz czuł to wyraźnie w kościach. Podzielali jego niechęć do mleka i umiejętność posługiwania się liczbami, i tak jak on byli swego czasu na bakier z prawem. Od razu ich polubił, a oni polubili jego.
– Czy masz jakieś pojęcie, jak znaleźliśmy się w argentyńskim sierocińcu albo dlaczego nas rozdzielono? – zapytał go Finn.
– Żadnego – odparł, marszcząc czoło.
– Ja też nie – powiedział Rico. – Alex natrafiła na mur.
Max uniósł brwi.
– Alex?
– Alex Osborne – wyjaśnił Finn. – Prywatna detektyw, którą zatrudniłem. Ostatnio praktycznie nie zrobiła żadnych postępów w śledztwie, co jest cholernie frustrujące. Ale nie ma się za bardzo na czym oprzeć.
– Może ja się tym zajmę?
– A mógłbyś? – zapytał Rico.
– Pewnie – odparł Max. Kończył właśnie jeden projekt, a następny zaczynał dopiero za miesiąc, więc miał na to czas. Miał też dostęp do odpowiednich źródeł. Ale przede wszystkim miał silną motywację. Przez ostatnią dekadę wierzył, że dokładnie wie, kim jest i dokąd zmierza. Wiadomość o adopcji wywróciła jego świat do góry nogami. Odpowiedziała na wiele pytań i rozwiała wiele niejasności, ale jednocześnie zrodziła jeszcze więcej nowych. Kim on był? Skąd się wziął? Jak znalazł się w miejscu, w którym się znalazł? A to był dopiero początek. Potrzeba ich wyjaśnienia, zdobycia informacji, płonęła w nim jak najgorętszy ogień.
– Mam rozległą sieć danych i wiem, gdzie trzeba szukać.
– Dobrze byłoby dotrzeć do prawdy – powiedział Rico. – Jakakolwiek by ona nie była. Daj mi znać, jeśli czegoś potrzebujesz.
– Masz tutaj kontakt do Alex – powiedział Finn, wręczając mu jej wizytówkę.
– Zostawcie to w moich rękach – odparł Max.
A teraz był tutaj, puls bił mu szybciej niż zwykle, a zmysły dziwnie się wyostrzyły, gdy Alex nadal mu się przyglądała z wyzywająca miną, czekając niecierpliwie, aż jej odpowie, co tu robi.
– Chcę mieć wszystko, co masz na temat tej sprawy – powiedział, ignorując buzujące w nim pożądanie i skupiając się na tym, co było ważne.
Uniosła wysoko brwi. Wydawało się, że temperatura w pokoju spadła o trzydzieści stopni.
– Dlaczego?
Kiedy zdołał w końcu uporać się z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa, ostatnią dekadę przeżył we względnym spokoju. Wczoraj ten spokój został zburzony, a bardzo potrzebował go odzyskać. Ponieważ cenił sobie pokrewieństwo z braćmi, pragnął ich akceptacji i uznania, zrobiłby wszystko, żeby to uzyskać. I, szczerze mówiąc, dlatego, że nie zaszła jeszcze w swoim śledztwie zbyt daleko.
– Bo odtąd to ja będę się tym zajmował.

Prywatna detektyw Alexandra Osborne poszukuje biologicznych rodziców trzech braci, którzy zostali adoptowani i przez lata nie wiedzieli o swoim istnieniu. Dwóm udało się spotkać, brakuje jeszcze trzeciego. Odnalezienie go pomogłoby jej w poszukiwaniach ich korzeni. Gdy już traci nadzieję na szczęśliwe zakończenie, w jej biurze zjawia się niespodziewanie Max Kentala, trzeci brat. Jego męski urok burzy jej zmysły. Alex nie wie, jak zdoła utrzymać profesjonalny dystans podczas wspólnej podróży do Argentyny, dokąd prowadzą ślady do dzieciństwa braci…

Przepis na skandal

Janice Preston

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 600

ISBN: 9788327691156

Premiera: 20-10-2022

Fragment książki

Usłyszawszy na dziedzińcu nadjeżdżający powóz, Thea podskoczyła na krześle i odrzuciła na bok robótkę.
– Daniel! – pomyślała uradowana. – To na pewno on… – Brat wyszedł z domu pewnego popołudnia i przepadł bez wieści. Jak kamień w wodę… Upłynęło pięć dni, a on wciąż nie wracał.
Gdy spostrzegła za oknem dwukółkę zaprzęgniętą do pary gniadoszy, poderwała się i bez namysłu popędziła do holu.
Oby to był on… Boże, spraw, żeby to był on, modliła się po drodze. Otworzyła z impetem drzwi i zbiegła ze schodów w stronę wytwornego pojazdu, który zatrzymał się przed domem. Wiedziała już, że to nie brat, ale jeszcze nie chciała w to uwierzyć. Jeszcze nie była gotowa porzucić resztek nadziei.
– Daniel… – Uniosła głowę i napotkała wzrok zupełnie obcego mężczyzny. – Kim pan jest? I gdzie się podział Daniel? – Popatrzyła na niego przelotnie, po czym zerknęła na konie. – To jego ko… – zaczęła stanowczo i urwała w pół słowa. – Najmocniej przepraszam. Przez chwilę wydawało mi się, że to zaprzęg mojego brata. Teraz widzę, że się pomyliłam.
Przyjrzała się dokładniej gniadoszom. Owszem, były tej samej maści do konie Daniela, ale na pierwszy rzut oka widać było, że to wierzchowce warte fortunę. A z tyłu powozu siedział odziany w liberię lokaj.
Głupia gęś, wyrzucała sobie w duchu. Przecież Daniel pojechał wierzchem. Nie dalej niż kilka godzin temu pocieszała się myślą, że skoro jego wałach nie wrócił do domu, to jej bratu prawdopodobnie nic nie jest. Bullet był niezawodny, zawsze potrafił odnaleźć drogę do domu. Nie raz zdarzało mu się przywozić pod samiutkie drzwi swego spitego do nieprzytomności właściciela. Na szczęście Daniel dawno wydoroślał i porzucił birbancki tryb życia.
Nieznajomy uniósł brwi i obrzucił ją rozbawionym spojrzeniem.
Skrzywiła się poirytowana. Nie miała pojęcia, co go tak bawi. Przemknęło jej przez myśl, że jest wyjątkowo przystojny, ale postanowiła to zignorować. Lepiej nie kusić losu. Nie daj Boże gotowa się zadurzyć. Ostatnim razem nie wyszło jej to na dobre.
– Rozumiem, że pani brat to pan Daniel Markham? – Miał przyjemnie niski, wyważony głos i nieskazitelną dykcję. Swego czasu pobierała lekcje poprawnej wymowy, więc potrafiła to rozpoznać.
Zmierzyła właściciela dwukółki przenikliwym spojrzeniem. Co ktoś taki może mieć wspólnego z Danielem? Najprawdopodobniej nic. Mógł za to mieć coś wspólnego z jego zaginięciem, pomyślała podejrzliwie. Z takimi jak on nigdy nic nie wiadomo.
Znała brata jak zły szeląg. Przed zniknięciem był wyraźnie nieswój. Coś go gnębiło, więc niewykluczone, że popadł w tarapaty. Zwykle nie miał oporów i chętnie jej się ze wszystkiego zwierzał. Niestety tym razem nabrał wody w usta.
– Zgadza się, Daniel Markham to mój brat – odpowiedziała. – Z kim mam przyjemność, jeśli łaska?
Zmarszczył czoło. Zdaje się, że jej bezpośredniość nie przypadła mu do gustu. Cóż, jeśli uznał jej zachowanie za obcesowe, to będzie musiał przełknąć tę „zniewagę”. Nie znosiła obłudy i zbędnych ceregieli. Poza tym miała w tej chwili większe zmartwienia niż urażona duma nadętego jaśnie pana.
– Lord Vernon Beauchamp – przedstawił się. – Przyjechałem do pani brata.
– Lord? A czego milord życzy sobie od Daniela?
Drgnął mu mięsień w policzku, jakby miał ochotę powiedzieć coś opryskliwego.
– Bickling – zwrócił się do lokaja. – Przypilnuj koni. – Przekazał lejce służącemu, po czym wysiadł z powozu i podszedł nieśpiesznie do Thei. Tak blisko, że poczuła się przytłoczona. Jego wzrost i słuszna postura robiły niemałe wrażenie. Co gorsza roztaczał wokół siebie irytującą aurę nieomylności i pewności siebie. Rozdrażniona, zacisnęła wargi. Męska bufonada zazwyczaj działała na nią jak płacha na byka, ale nie pozwoli się sprowokować.
– Daruje pani, ale to sprawa pomiędzy mną i pani bratem. Domyślam się, że go nie zastałem?
– Słusznie się pan domyśla. – Obejrzała się w stronę domu. Ani śladu matki. Całe szczęście, pewnie jak zwykle rano czytała ojcu książkę. Thea nie miała pojęcia, jak długo będzie w stanie ukrywać przed rodzicami prawdę o nieobecności Daniela.
Spojrzała na Beauchampa.
– Jeśli rzecz dotyczy Stour Crystal, to zapewniam, że równie dobrze może pan rozmówić się ze mną. Jestem doskonale poinformowana, a jeżeli nie będę potrafiła panu pomóc, skieruję pana do odpowiedniej osoby w fabryce.
– Stour Crystal? – powtórzył nie bez zdziwienia. Rozejrzał się dookoła i zatrzymał wzrok na żelaznej bramie obok Stourwell Court. Obruszyła się, widząc, jak nieznacznie wykrzywia wargi, ani chybi z odrazą.
– Pani rodzina zajmuje się produkcją szkła?
– Tak – potwierdziła zwięźle. I jesteśmy z tego dumni, dopowiedziała w duchu. Jej ojciec zbudował biznes od podstaw. Dzięki ciężkiej pracy i wyrzeczeniom zyskał opinię najlepszego producenta wyrobów ze szkła i kryształu w całym kraju. Pod względem rzetelności oraz jakości wykonania nie mógł się z nim równać żaden inny wytwórca w Anglii.
A jego lordowska mość wprawdzie przyszedł na świat jako przedstawiciel wyższych sfer, ale pochodzenie nie dawało mu prawa do tego, by pogardzać ludźmi, którzy zarabiają na własne utrzymanie. Miała ochotę powiedzieć, co o nim myśli, ale raptem przypomniała sobie, że jest jej gościem. Nie potraktowała lorda Beauchampa z należytą uprzejmością, co zapewne utwierdziło go w niepochlebnej opinii o jej rodzinie. Powstrzymała się zatem od komentarza i podeszła do jego bryczki.
– Konie mocno się zgrzały – powiedziała. – Potrzebują odpoczynku – dodała, uśmiechając się do lokaja. – Pan pewnie też nie pogardzi chwilą wytchnienia. Na tyłach domu jest stajnia. Może pan zostawić tam powóz. Potem proszę się udać do kuchni. Nasza kucharka poda panu coś do picia.
Bickling poczekał na pozwolenie, po czym zniknął za rogiem.
Lord Beauchamp smagnął rękawiczką o dłoń. Sądząc po jego urażonej minie, nie spodobało mu się, że postanowiła zadbać w pierwszej kolejności o potrzeby koni i służącego. Zapewne poczuł się zlekceważony i pominięty. Kolejny dowód na to jak bardzo się wywyższa, skonstatowała z niesmakiem.
– Zechce pan wejść do środka? – odezwała się uprzejmie. – W domu będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
– Naturalnie – odparł równie układnie i skłonił głowę. – Pani przodem.
Thea ruszyła w stronę wejścia, starając się za wszelką cenę panować nad emocjami. Przychodziło jej to z niemałym trudem, bo czuła się jak kot, którego pogłaskano pod włos. Ale cóż, obiecała sobie, że będzie wzorem grzeczności i zamierzała dotrzymać słowa. Nie chciała podsycać jego uprzedzeń, zwłaszcza, że właściwie zachowywał się nienagannie.
– Czego pan się napije? – zapytała, gdy znaleźli się w gabinecie. – Czegoś zimnego? Piwa? Może wina?
– Herbaty – odparł.
Była pewna, że próbuje wyprowadzić ją z równowagi. W taki upał nikt zdrowy na umyśle nie raczy się gorącą herbatą. A zatem on też nie pałał do niej sympatią. Cóż, nie będzie wylewać łez z powodu niechęci rozpieszczonego arystokraty. Nawet jeśli jest to arystokrata z uderzająco ładną buzią i nieprzeciętnie zgrabną sylwetką. Miła powierzchowność to nie wszystko. Nauczyły ją tego przykre doświadczenia. Skończyła z mężczyznami raz na zawsze.
Zadzwoniła po kamerdynera, który wkrótce pojawił się w progu.
– George, poprosimy o herbatę i szklaneczkę madery. Przynieś nam też odrobinę ciasta z owocami.
– Naturalnie.
– Mama jest z ojcem?
– Tak, panienko. Przekazać jej, że mamy gościa?
Zerknęła na Beauchampa, który zdjął kapelusz i odsłonił burzę gęstych, kasztanowych włosów. Diabli nadali, pomyślała. Niestety nie była aż tak odporna na jego urok, jak jej się wydawało. Oderwała od niego wzrok i spojrzała na służącego.
– Nie, to nie będzie konieczne. Dziękuję, George.
– Jak panienka sobie życzy.
Gdy zamknął za sobą drzwi, usiadła przy oknie i wskazała gestem krzesło.
– Proszę spocząć.
Przypuszczała, że raczej nie będzie skłonny omawiać z nią interesów. Wiedziała, że mężczyźni zwykli uważać kobiety za istoty o słabych umysłach. Hm, może powie jej coś konkretnego, jeśli go zirytuje. To prawdopodobnie jedyny sposób, żeby zdradził prawdziwy powód swojej wizyty.
– Chodzi o pieniądze? – wypaliła bez wstępów.
– Pieniądze? – powtórzył. – Jakie pieniądze? O czym pani mówi?
– Pytam, czy Daniel jest panu coś winien. Przyjechał pan odebrać dług?
– Nie – warknął wściekle, po czym zamknął usta i posłał jej zdumione spojrzenie. Jego zielone oczy błysnęły w słońcu i zwęziły się podejrzliwie, jakby przejrzał jej strategię. – Skąd to przypuszczenie? Czyżby pani drogi brat był hazardzistą i nałogowo przepuszczał majątek w szulerniach?
– Skądże. Naturalnie, że nie. – Tym razem to ona się rozeźliła. Trafiła na godnego siebie przeciwnika. Stało się jasne, że ma do czynienia z kimś, kto nie pozwala sobą manipulować.
– Więc dlaczego pani uznała, że jest moim dłużnikiem?
Wzruszyła ramionami i wstała, żeby podejść do kominka. Zauważyła, że jej gość także podniósł się z miejsca. Dżentelmen w każdym calu, pomyślała rozbawiona. Od dziecka uczony zasad dobrego wychowania i ćwiczony w ceremoniałach. Kiedy kobieta – choćby i plebejka – stoi, mężczyźnie nie wypada siedzieć. Durne wielkopańskie konwenanse…
– Ależ proszę siadać. Doprawdy nie musi się pan podrywać na nogi z mojego powodu.
Ani drgnął, więc westchnęła i wróciła na krzesło, a on poszedł w jej ślady.
– A zatem? – ponaglił, krzyżując ramiona. – Nie odpowiedziała pani na moje pytanie – dodał przerażająco łagodnym tonem. Przypominał jej w tej chwili wilka, który skrada się bezszelestnie, cierpliwie obserwując ofiarę, żeby zaatakować w najdogodniejszym momencie. Wzdrygnęła się, czując na plecach ciarki. Co też mi przychodzi do głowy? – przywołała się do porządku.
– Prowadzimy interes, milordzie – odparła w końcu. – Pomyślałam, że być może Daniel zapomniał o jakimś rachunku. W natłoku spraw łatwo coś przeoczyć.
Zadrżały mu usta, jakby próbował powstrzymać się od śmiechu. Przyjrzała mu się uważniej i doszła do wniosku, że w istocie usiłuje się nie roześmiać. Natychmiast zapomniała o złych przeczuciach. Już nie wyglądał jak groźny drapieżnik, który czyha na jej… cnotę. Bujna wyobraźnia bywa czasem prawdziwym przekleństwem, powinna spróbować ją okiełznać.
– Naprawdę wzięła mnie pani za poborcę długów? – spytał z niedowierzaniem. – Nie jestem pewien, czy uznać to za komplement, czy się obrazić.
Przystojny jak licho, pomyślała, czując, że przyspiesza jej puls. Wciąż dzielnie walczyła, żeby nie zwracać uwagi na jego wdzięki, ale szło jej coraz gorzej.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, proponuję, żebyśmy zaczęli rozmowę od nowa. Tym razem bez wrogości i podejrzeń. Po obu stronach.
W odpowiedzi skinęła głową. Rozejm był jej na rękę. Dzięki niemu łatwiej im się będzie porozumieć. Może nawet dowie się od niego czegoś istotnego?
Gdy George wrócił z tacą, odprawiła go i napełniwszy filiżankę, wręczyła gościowi. Dziękując, lord Vernon zajrzał jej w oczy, a kiedy chwilę później podawała mu talerzyk z ciastem, celowo musnął palcami jej dłoń. Przyjemna, korzenna woń jego wody kolońskiej niemal ścięła ją z nóg. Zwłaszcza zaskakująca domieszka cynamonu, która podziałała na jej zmysłu jak uderzenie obuchem.
Nietrudno było odczytać jego strategię. Usiłował wydobyć z niej informacje, próbując ją zbałamucić. Jako przystojny i obyty arystokrata bez wątpienia miał wprawę w czarowaniu i uwodzeniu kobiet. Doskonale wiedział, jak z nimi flirtować. I zapewne zawsze dostawał dokładnie to, czego chciał. Cóż, tym razem się rozczaruje.
Już to kiedyś przerabiała. Nie miała zamiaru powielać starych błędów. Nigdy więcej.
– Nawet nie wiem, jak się pani nazywa – oznajmił nagle, wyrywając ją z zamyślenia.
– Ależ oczywiście, że pan wie. Noszę przecież to samo nazwisko, co brat.
– To wcale nie takie oczywiste – stwierdził, przechylając głowę na bok. – Mogła pani okazać się mężatką – dodał czarującym głosem.
Thea otrząsnęła się z chwilowego oszołomienia i zadarła brodę, żeby obrzucić go surowym spojrzeniem.
– Miał mi pan powiedzieć, w jakiej sprawie chciał się pan widzieć z Danielem – przypomniała stanowczo. – Więc może przejdźmy do rzeczy.
Nie odpowiedział od razu. Odstawił z namaszczeniem filiżankę, usadowił się wygodniej, splótł dłonie i podparł nimi podbródek. Bez wątpienia grał na zwłokę.
– Jak sama pani zauważyła, rzecz dotyczy pani brata. Nie wypada mi jej omawiać z panią. Byłoby to niestosowne.
– Tylko dlatego, że jestem kobietą? – Nie pierwszy raz mówiono jej, że nie jest w stanie czegoś pojąć wyłącznie ze względu na swoją płeć. Im częściej słyszała tego rodzaju obraźliwe farmazony, tym bardziej miała ochotę zrobić coś nieobliczalnego. I udowodnić napuszonemu samcowi, który je wygłasza, jak bardzo się myli. – Mówiłam już, że Daniel i ja doglądamy rodzinnego interesu wspólnie. Nie mamy przed sobą tajemnic.
– Nie macie przed sobą tajemnic, a jednak pani nie wie, z czym do niego przyszedłem.
– To zupełnie co innego. Nie znam ani pana, ani pańskich kaprysów i upodobań.
– Kaprysów i upodobań – wymamrotał zdegustowany. – Zatem ma mnie pani za człowieka, który ulega przelotnym zachciankom. To niezbyt pochlebna opinia. Zwłaszcza jak na kogoś, kto przed chwilą przyznał, że nic o mnie nie wie. – Jego twarz raptem stężała i przybrała kamienny wyraz. – Pozwoli pani, że ją oświecę. Tylko się pani zdaje, że brat nie ma przed panią sekretów. Gdyby tak było, wiedziałaby pani, że to on napisał do mnie z prośbą o spotkanie.
– Spotkanie? W jakim celu?
– Nie mam pojęcia. Ale może pani mi powie, skoro wszystko pani o nim wie?
Potrząsnęła głową i westchnęła z irytacją, kiedy zbłąkany lok opadł jej na czoło. Odgarnęła go gwałtownie i przypięła spinką. Potem upiła łyk madery, próbując zebrać myśli. Ta dziwaczna rozmowa nie potoczyła się po jej myśli.
– Niestety – przyznała uczciwie. – Nigdy o panu nie wspominał. Chciał się z panem spotkać w interesach?
– Z całą pewnością nie. Kompletnie nie wyznaję się na szkle. Zwykle zwracam uwagę wyłącznie na jakość trunków, które zeń spożywam.
– Jakoś mnie to nie dziwi – skwitowała z przekąsem i natychmiast tego pożałowała. Chryste, kiedy ja się wreszcie nauczę trzymać język za zębami? – złajała się w duchu.
– A mnie nie dziwi pani cięta riposta – odparował bez namysłu. – Jest dość przewidywalna. Żyje pani bowiem w błędnym i jakże krzywdzącym przekonaniu, że gnuśni arystokraci zajmują się wyłącznie trwonieniem fortun, a życie upływa im beztrosko na zażywaniu przyjemności, tudzież spełnianiu skandalicznych zachcianek.
Nie mogła się zdecydować, czy powinna się wstydzić, czy być z siebie dumna. Skłaniała się jednak ku temu drugiemu. W końcu nie co dzień miała okazję przytrzeć nosa komuś takiemu jak on.
– To pańskie słowa, nie moje – odpowiedziała spokojnie. – Miałam na myśli tylko tyle, że podobnie jak większość ludzi, nie posiadł pan wiedzy na temat produkcji szkła.
Zacisnął wargi, ale nie skomentował jej tłumaczeń.
– Może mi pani zdradzić, gdzie jest pani brat? – zapytał zniecierpliwiony. – I kiedy spodziewa się pani jego powrotu?
– Przykro mi, nie potrafię powiedzieć, kiedy wróci. – Odwróciła wzrok i na moment wbiła oczy w podłogę. Miała wrażenie, że żołądek ścisnął jej się ze strachu. Nie była w stanie usiedzieć dłużej w miejscu, więc wstała i podeszła do biurka Daniela. Rzecz jasna przeszukała je już kilka razy. Niestety bez skutku. Nie znalazła żadnych wskazówek.
Co się z nim stało? – zastanawiała się z rosnącym niepokojem. Czy to możliwe, że postanowił porzucić najbliższych? I zaniedbać rodzinny interes?
– Nie mam pojęcia, gdzie się podziewa mój brat – powtórzyła ponurym tonem.

***

Lord Beauchamp przyjrzał się uważnie pannie Markham.
Zaciskała nerwowo wargi, jakby coś ją martwiło, a jej wielkie złotobrązowe oczy, które jeszcze przed chwilą iskrzyły, wyraźnie przygasły. Zatem coś było na rzeczy. Jej brat zapewne nie wyszedł z domu tylko na chwilę. Chodziło o coś znacznie poważniejszego. Może właśnie z tego powodu potraktowała go tak podejrzliwie. Niepotrzebnie z nią flirtował. Próbował wkraść się w jej łaski, ale czuł instynktownie, że nie tędy droga. Nie zyska jej zaufania ani tym bardziej poważania, jeśli sam nie będzie jej traktował poważnie, jak równej sobie.
Podniósł się i stanął obok niej przy biurku. Nie spuszczała go z oka.
– Zapewniam, że nie ma powodu do niepokoju – zadeklarował żarliwie. – Nie przyszedłem tu w złych zamiarach. Nie miałem przyjemności poznać Daniela osobiście. Nie wiem, po co chciał się ze mną spotkać. Mam tylko ten list. – Sięgnął do kieszeni i podał jej kopertę. – Śmiało, proszę rzucić okiem.
Usiadła przy biurku i przeczytawszy wiadomość, podniosła na niego wzrok.
– Książę Cheriton? – zapytała zdumiona. – List nie jest chyba adresowany do pana?
– Nie, skądże – zaśmiał się Vernon i zajął krzesło naprzeciwko niej. – Nie jestem księciem. Cheriton to mój brat. Zamierzał rozmówić się z panem Markhamem osobiście, ale jako że i tak wybierałem się do Worcestershire, postanowiłem go wyręczyć.

Thea wraz z bratem zarządza rodzinną firmą. Pracuje tak ciężko, jakby chciała udowodnić, że zna się na biznesie lepiej od wielu mężczyzn. Zmartwień przysparza jej brat, który coraz dziwniej się zachowuje, a pewnego dnia znika bez słowa wyjaśnienia. Pomoc w jego odszukaniu oferuje jej lord Beauchamp, ale Thea nie ufa arystokratom. Upiera się, że będzie mu towarzyszyć, chociaż taka wspólna eskapada to gotowy przepis na skandal. W końcu niechętnie zgadza się występować w męskim przebraniu, a ten na pozór szalony pomysł okaże się niezwykle owocny – zarówno dla ich śledztwa, jak i wzajemnych relacji.

Spotkanie w ogrodzie

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1123

ISBN: 9788327684158

Premiera: 20-10-2022

Fragment książki

– Rose Gold?
Rosanna Gold uśmiechnęła się blado. Rodzice nadali jej to imię w nadziei, że kiedyś przejmie rodzinny biznes od swojego ojca, Reda. Tymczasem wcale nie miała takiego zamiaru. Kiedy ją komuś przedstawiano, niezmiennie kończyło się na żartach, bo barwa jej włosów prędzej kojarzyła się z marchewką niż z różą. W końcu miała dość. Wyprowadziła się od rodziców i została Rosanną. Ile razy wróciła do domu, znów była Rose i tradycyjnie starała się zasłużyć na akceptację.
Uroczystość otwarcia kompleksu luksusowych apartamentów w Sydney okazała się tak nudna i męcząca, jak się spodziewała. Przez dziesięć lat nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Mae, miło cię widzieć. – Rosanna miała nadzieję, że jej nieunikniony rumieniec szybko zniknie.
Urodzona i wychowana wśród śmietanki towarzyskiej Sydney Mae Wilson była w szkole rok niżej niż Rosanna, za to zdecydowanie przodowała w kwestiach stylu. Nic dziwnego, że należała do ekskluzywnego grona majętnych mieszkańców Kingston Towers. Tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na ultra stylowy, śródmiejski apartament ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami.
– Co cię tu dziś sprowadza? – spytała Mae.
Zaskoczenie w jej głosie i to, że w ogóle zapytała, przypomniało Rosannie, że nie należy do towarzystwa z Kingston Towers. Prawdopodobnie nigdy nie postawiłaby stopy w tym miejscu, gdyby nie konieczność.
Tego ranka obudził ją telefon z informacją, że jej rodzice mieli wypadek samochodowy i jest pilnie potrzebna w Sydney. Pojechała tam wściekła i spanikowana tylko po, by odkryć, że ojciec miał wprawdzie nogę w gipsie, ale za kilka tygodni będzie zupełnie zdrowy, a matka dorobiła się zaledwie kilku siniaków. Nie chodziło więc o nich, ale o to party, w którym niezwykle istotny był udział członka rodziny Gold. W tej sytuacji tylko ona jedna mogła tam pojechać.
Początkową ulgę, że nic im się nie stało, szybko zastąpiła frustracja. Nie powinna być zaskoczona. Dla jej rodziców rodzinny biznes zawsze stał na pierwszym miejscu, przed wszystkim i wszystkimi, łącznie z dobrym samopoczuciem zarówno ich samych, jak i ich dziecka. Próbowała przekonać matkę, że jedno party nie ma znaczenia, najwidoczniej jednak miało.
– Moi rodzice aranżowali część salonów. – Rosanna nie przestawała się uśmiechać.
Przez minione dwadzieścia lat firma jej rodziców zajmowała się wystrojem wnętrz nieruchomości należących do Castle Holdings. Jednak kiedy przed rokiem zmarł Hugh Castle, sprawy uległy zmianie. Podczas gdy wszyscy przypuszczali, że ster w firmie obejmie jego prawowity choć krnąbrny syn Ash, okazało, że dyrektorem naczelnym został drugi, nieprawy syn Hugh, Leo. To był szok, tym większy, że Hugh do końca odmawiał uznania Lea. Matka Rosanny nazwała Lea tego ranka „maniakiem kontroli” i pracoholikiem. Miał już jedną firmę, a teraz wprowadzał rządy żelaznej ręki w Castle Holdings. Okazał się wyjątkowo zdeterminowany i nieustępliwy, co z punktu widzenia jej rodziców było wysoce niekorzystne, ogłosił bowiem przetarg na kontrakt i zaprosił do niego ich konkurentów. I tak Gold Style przestała otrzymywać zlecenia automatycznie.
– Ach, Gold Style – rzuciła Mae lekceważąco. – Zapomniałam, że jesteś z nimi związana.
No tak. Była ich córką. Jedynym dzieckiem, a zarazem największym rozczarowaniem.
– Włóż tę granatową sukienkę z podwyższonym stanem – poinstruowała ją tego ranka matka. – Jest bardziej twarzowa.
Tak jakby koniecznie musiała się upiększać, skrywać blade, piegowate ciało i skrzywioną sylwetkę pod atrakcyjną sukienką. W tym środowisku atrakcyjność służyła budowaniu powodzenia w biznesie, a niedoskonałości były zakazane. Zwłaszcza nakrapiana skóra i kręgosłup tak wykrzywiony skoliozą, że nawet operacja nie zdołała go wyprostować, przynajmniej nie na tyle, by zadowolić jej rodziców. Ale choć Rosanna posłusznie poszła na przyjęcie, ubrała się inaczej. W mieszkaniu rodziców miała tylko kilka rzeczy, z których wybrała czarną jedwabną bluzkę i spódnicę. Matka wolała, żeby nie nosiła spódnic, bo obrąbek podkreślał skrzywienie w talii, ale ta była długa i lekkie przechylenie na jedną stronę było prawie niewidoczne. Nie był to jednak strój godny towarzystwa z Kingston Towers, więc znów zawiodła rodziców. Chciałaby może w końcu ich zadowolić, ale nigdy takich imprez nie lubiła, bo onieśmielały ją i wywoływały skrępowanie. Jednak tego ranka matka sprawiała wrażenie przygnębionej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Choć Rosanna zdawała sobie sprawę, że firma jest dla nich wszystkim, zastanawiała się, czy wypadek nie wstrząsnął matką bardziej, niż chciała przyznać. Kilkakrotnie prosiła ją o udział w imprezie – nowy dyrektor naczelny koniecznie powinien poznać kogoś z rodziny Gold.
Na razie jednak była tu od dwóch godzin, a jeszcze nie spotkała Lea Castle. Przypisywała winę sobie, bo nawet nie wiedziała, jak on wygląda. Nie interesowała się śmietanką towarzyską Sydney, nie udzielała w mediach społecznościowych. Zauważyła tylko brata przyrodniego Lea, zbuntowanego Asha Castle, który kategorycznie odmówił wszelkich związków z firmą zmarłego ojca. Już samo to, że się tu pojawił, stanowiło niemałe zaskoczenie, bo od lat unikał kontaktów z Hugh. Być może miał lepsze relacje z przyrodnim bratem niż wcześniej z ojcem. Nawet jeżeli, to Rosanna wolała nie prosić go o przedstawienie jej Leowi, bo z Ashem Castle wiązało się jej największe upokorzenie z okresu studiów. Dlatego do dziś unikała korzystania z mediów społecznościowych. Najgorsza była w tym wszystkim reakcja rodziców. Przypisali całą winę jej i wciąż czuła ten ciężar na barkach. Była tu dziś tylko dlatego, że nadal próbowała sprostać roli córki.
Ponieważ jednak Ash zachowywał się nadzwyczaj spokojnie i uprzejmie, pomyślała, że może krótka rozmowa z nim spełniłaby oczekiwania rodziców. W końcu należał do rodziny Castle.
– Słyszałam, że wykładasz – powiedziała Mae, przywołując ją do rzeczywistości. – Zawsze miałaś tęgą głowę.
Rosanna była zła na rodziców za ten nadęty opis jej pracy. Kiedy rzeczywistość nie spełniała ich wygórowanych oczekiwań, ubarwiali ją aż do przesady. Faktycznie była technikiem w laboratorium na wydziale biologii uniwersytetu East River, kilka godzin na północ od Sydney. A tęga głowa? Po prostu ciężko pracowała, by zasłużyć na oceny, z których rodzice mogli być dumni. Nic innego dzięki temu nie zyskała. Mae, podobnie zresztą jak inni, zwracała się do niej tylko wtedy, kiedy chciała pożyczyć notatki z wykładów.
– Nie jestem wykładowcą – odparła. – Po prostu czasem prowadzę zajęcia.
To też było naciągane. Opiekowała się studentami pierwszego roku, bo, zdaniem jej przełożonego, „potrafiła sprawnie wyjaśnić naukową metodykę”. Jednak praca stała się monotonna i frustrująca. I znów nie spełniała oczekiwań, bo gdyby w pełni wykorzystała swój potencjał, powinna być co najmniej pełnoetatowym wykładowcą.
Rozmowa z Mae podziałała na nią przygnębiająco.
– Przepraszam cię, ale muszę się zobaczyć z… – Desperacko rozglądała się po pokoju, usiłując wypatrzeć kogoś znajomego. – Harrym.
Wymówka zadziałała i Rosanna odeszła od gości, niepewna, czy może się już ulotnić, czy też powinna „reprezentować rodzinę” trochę dłużej. Misja była od początku skazana na przegraną. Jej otrzaskani towarzysko rodzice byliby rozczarowani jej rezerwą i niezadowalającą prezencją. Podobnie jak decyzją wyjazdu z Sydney i rezygnacją z prowadzenia rodzinnej firmy oraz niemożnością znalezienia sobie partnera z towarzystwa.
Właściwie nigdy nie spełniała niczyich marzeń. Nawet swoich własnych. Zajęta staraniami o akceptację rodziców, nie miała czasu marzyć. Teraz nie umiałaby nawet sprecyzować swoich pragnień.
Ale Kingston Towers? Cały kompleks był jak ze snu. Party odbywało się na przedostatnim piętrze wschodniej wieży z imponującym widokiem na miasto i wieżę sąsiednią, trochę niższą. Obeszła dwa otwarte już do zwiedzania apartamenty, a w perspektywie widziała penthouse zachodniej wieży i chyba na tarasie był ogród. To ją zaciekawiło. Uwielbiała ogrody. Zakładając, że nie będzie już nigdy miała takiej okazji, wsiadła do windy i pojechała na górę.
Chwilę później była na miejscu, wysiadała więc, delektując się ciszą, stanowiącą przyjemny kontrast z muzyką i przekrzykującymi ją ludźmi poniżej. Najwyraźniej inni goście jeszcze nie zauważyli, że mogą zwiedzić także i ten apartament. Rosanna była zadowolona, że robi to samotnie. Cisza i spokój choć przez chwilę.
Szklane drzwi na taras były gościnnie otwarte. Odetchnęła głęboko ciepłym, wiosennym powietrzem. Tak jak przypuszczała, ogród zachwycał soczystą zielenią. Rozpięte na treliażach pnącza tworzyły miłe zakątki i od razu poczuła się lepiej. Wśród zieleni można było zapomnieć, że jest się w wielkim mieście. I choć widok z tarasu też był niezwykły, to właśnie ogród najbardziej ją oczarował.
W międzyczasie niebo zdążyło pociemnieć, a wśród roślinności zapłonęły małe lampki, dzięki czemu miejsce stało się jeszcze bardziej przytulne. W dodatku w głębi odkryła mały basen otoczony kwitnącymi roślinami. Miejsce wyglądało magicznie. Rosanna powoli nabierała przekonania, że odkryła raj.

Leo Castle, rozciągnięty w fotelu w swoim gabinecie, w milczeniu obserwował obcą kobietę spacerującą po jego prywatnym tarasie. Nie powinno jej tu być. Jego zresztą też nie. Powinien być na dole i rozmawiać z nowymi właścicielami apartamentów, ale szczerze nienawidził udzielać się towarzysko. Głównie dlatego, że przerywało mu to robienie interesów. Telefon w kieszeni wibrował nieprzerwanie kolejnymi powiadomieniami, więc w końcu wymknął się tutaj. Najbardziej lubił zawieranie umów, kupno i sprzedaż. Działał szybko, dokładnie i bezwzględnie, więc w krytycznym momencie nie chciał niczego przeoczyć. Ta umowa została już sfinalizowana, mógłby więc zejść na dół i świętować sukces. Teoretycznie powinien się czuć najszczęśliwszym z ludzi, bo miał już wszystko, czego kiedykolwiek pragnął.
Walczył o to przez prawie trzydzieści lat, praktycznie całe życie. O uznanie, sprawiedliwość, wszystko to, czego mu dotąd odmawiano. Nazwisko, honor, szacunek, reputacja, majątek… w końcu miał nad tym wszystkim kontrolę. A na niczym mu bardziej nie zależało.
Kingston Towers, jego pierwszy projekt jako dyrektora naczelnego Castle Holdings, okazał się spektakularnym sukcesem. Hugh Castle, który zbudował firmę od podstaw, zmarł przed rokiem. Leo przejął firmę po człowieku, który nie tylko nie chciał go uznać jako syna, ale zrobił wszystko, by odebrać mu jego prawa. Leo nie zamierzał na to dłużej pozwalać. Porozumiał się z bratem przyrodnim, Ashem, „prawowitym” dziedzicem. Ash nie chciał mieć nic wspólnego z biznesem ojca, najchętniej by widział jego upadek. Ale Leo był zdecydowany sprawić, by firma stała się tym, czym być powinna, i Ash zgodził się, by to on przejął dowodzenie. Przez rok zdołał zapanować nad kumoterstwem, przywilejami, oszukańczymi umowami, zwalczał niechęć starej gwardii, chcącej utrzymać niezasłużone przywileje, udowadniał swoją, tak długo kwestionowaną wartość. I osiągnął, co sobie zamierzył. Jednocześnie z sukcesem budował własną firmę tylko po to, by sobie udowodnić, że da radę. Pracował jak szalony, by to osiągnąć. Po latach stresu, znoju i poświęceń w końcu się udało. Ale teraz, kiedy już był na szczycie, nie czuł satysfakcji. Właściwie nie czuł niczego.
W głębi duszy jak zawsze tlił się żal, że jego matka nie może tego zobaczyć. Nigdy się nie dowie, że przywrócił jej honor, nie zazna spokoju, pewności jutra, satysfakcji. On też nie. Bo to z jego winy nie mogła się tym wszystkim cieszyć. Ta świadomość wciąż go dręczyła jak niegojąca się rana.
Był zmęczony i nie miał ochoty wracać do swoich obowiązków na dole. Zresztą to chyba nie będzie konieczne, skoro był tam Ash. To on znalazł Lea, kiedy obaj byli zbuntowanymi nastolatkami, pozwolił mu udowodnić pokrewieństwo i od tamtej pory był jego sojusznikiem.
Leo zawsze będzie mu wdzięczny. Łączyło ich coś więcej niż tylko nienawiść do wspólnego ojca, mianowicie wzajemny szacunek i lojalność. Ash poparł przywództwo Lea w firmie, a Leo w rewanżu zrobił wszystko, by wesprzeć niezależną firmę Asha. Był to jedyny związek w życiu Lea, który się sprawdził, a Ash – jego jedyną rodziną. W tej chwili brat był na dole i zajmował się wszystkim, a Leo mógł zostać tutaj i spokojnie obserwować piękną i tajemniczą kobietę na tarasie.
Jakiś czas temu słyszał windę, ale to zignorował. Teraz jednak tak ustawił jej przywoływanie, że mógł to zrobić tylko osobiście. Żadnych więcej intruzów, tylko kobieta, która już krążyła wśród jego roślin.
Nie wyglądała na gościa przyjęcia. Ubrana w czarną bluzkę i spódnicę musiała należeć do obsługi. Może była kelnerką? Rozumiał, że zatęskniła za chwilą spokoju, bo sam takiej potrzebował. Obserwował ją coraz bardziej zafascynowany.
Była smukła, a jej włosy miały odcień bardziej pomarańczowy niż kasztanowy, jak ognisko nocą. Pomimo odległości i zmroku widział, że skórę ma bladą. Poruszona widokiem oddychała głęboko, a potem znów zwróciła wzrok na ogród. Dotykała roślin delikatnie i z uczuciem, co bardzo mu się podobało. Nagle zapragnął, by spojrzała wyżej i zbadała go tak samo skupionym wzrokiem, jakby nie interesowało jej nic innego na tym świecie.
Delikatnie objęła jeden z kwiatów, ale go nie zerwała. Widać było, że kocha rośliny. Teraz odwróciła się do innej, zsunęła palce na liście, a potem łodyżkę i zerwała.
Leo zastygł w niedowierzaniu, ale po chwili ogarnęło go rozbawienie.
Zabrała kawałek łodygi jego zdaniem nieciekawej rośliny. Skoro jednak ją przyłapał…
– A pani…?
Rosanna podskoczyła, odwróciła się i wyjaśnienia zamarły jej na wargach. Mężczyzna, który się do niej odezwał, był mocnej budowy i miał naprawdę niezwykłe oczy. Bardzo niebieskie, właściwie szafirowe. Zbliżał się wolno, więc dostrzegła więcej szczegółów. Poruszał się z leniwym, kocim wdziękiem, a ciemny garnitur podkreślał wzrost i muskulaturę. Krótko przycięte włosy, rzeźbione rysy i poważna mina wskazywały na wewnętrzną dyscyplinę. Może był z ochrony? Kiedy się zbliżył wyczytała z ciemnobłękitnych oczu inteligencję, czujność i odrobinę potępienia.
– Wie pani, że nie powinna tu być? – zauważył, kiedy nie odpowiedziała na pierwsze pytanie.
– A pan? – odbiła.
– Ja powinienem – odparł stanowczo.
– Jest pan z ochrony?
Nie mogła złapać tchu, jakby cały tlen został nagle wyssany z otoczenia.
Spojrzał na nią, mrużąc oczy.
– A pani jest z obsługi?
Obsługa? Dopiero po chwili ją olśniło. Ten ochroniarz wziął ją za kelnerkę i nie miał pojęcia, kim była naprawdę. A więc nie zdziała tu zbyt wiele, choć jej rodzice tak bardzo na to liczyli.
– Tylko na chwilę uciekłam od obowiązków – wyjaśniła z rezerwą, zresztą była w tym część prawdy. – Czy ktoś jeszcze…? – Omal się nie zdradziła. – To znaczy, czy goście tu przychodzą? – poprawiła się pospiesznie.
Ruch jego głowy był niemal niedostrzegalny.
– Nikogo nie powinno tu być.
Nikogo? Dopiero teraz dotarło do niej, że to miejsce chyba nie było otwarte do zwiedzania.
– Dlaczego? – spytała z zakłopotaniem. – To najładniejszy fragment całego budynku.
Zawahał się na moment.
– Część wnętrz nie jest jeszcze wykończona, więc nie udostępniono ich dziś do zwiedzania.
– Dostałam się tu bez problemu.
– Błąd. – Jego spojrzenie było tak bezlitosne, że nie mogła się powstrzymać przed delikatnym przytykiem.
– Niedostateczna ochrona? – bąknęła niewinnie.
– Najwyraźniej – potwierdził z powagą. – Ale zablokowałem windę, więc nikt więcej się tu nie dostanie.
– A jak zjechać na dół?
Wargi drgnęły niemal niezauważalnie. Czyżby to był ślad rozbawienia?
– Martwi cię, że zostałaś tu uwięziona? – zapytał trochę kpiąco.
– Ani trochę – skłamała instynktownie.
– Nie boisz się stracić pracy?
– Nikt niczego nie zauważy. – To też nie było całkowitym kłamstwem.
– Nie wierzę – odparł. – Na pewno mnóstwo osób zauważy twoją nieobecność.
Bardzo się mylił, ale nie miała ochoty niczego prostować. Jak nigdy podobał jej się ten delikatny flirt, budzący dreszcz podniecenia. Żadne z nich się nie poruszyło, ale najwyraźniej „coś” unosiło się w powietrzu.
– Nie powinieneś czasem zrobić obchodu? – spytała w końcu.
– Jest nas tu wielu, więc mogę cię spokojnie popilnować.
– Nie zamierzam niczego ukraść.
– Już to zrobiłaś. – Wskazał brodą na jej zaciśniętą dłoń.
Zapomniała już o uszczkniętym listku monstery.
– Ach, to.
Z trudem skrywał rozbawienie i w końcu musiał się uśmiechnąć.
– Tak, to.
Pochylił się i wyjął liść z jej dłoni, na co pozwoliła, bo kiedy się uśmiechał, wyglądał urzekająco.
– Dlaczego akurat to? – spytał. – Nie wołałaś kwiatu?
– Kwiat wkrótce by zwiądł – odparła.
– Więc lubisz rośliny? Nie chciałaś zniszczyć?
– Oczywiście, że nie.
Uśmiechnął się, pokazując dołeczki, podszedł bliżej i wsunął jej listek we włosy. Nie dotknął jej bezpośrednio, ale i tak nie była w stanie oddychać. Nie poruszyła się, kiedy skończył, i on też się nie poruszył. Stał tylko i patrzył jej w oczy. Odwzajemniła jego spojrzenie, bo nie była w stanie zrobić niczego innego. Napięcie narastało. Czyżby naprawdę z nią flirtował? Czy to mogło wydarzyć się tak szybko i łatwo?

Rosanna Gold idzie na przyjęcie biznesowe, w którym nie ma ochoty uczestniczyć. Robi to wyłącznie dla rodziców, którzy uważają, że podtrzymywanie kontaktów służbowych jest najważniejsze. Po kilku zdawkowych rozmowach udaje jej się wymknąć do ogrodu. Spotyka tu niezwykle przystojnego mężczyznę, dla którego tego wieczoru traci głowę. Gdy dwa miesiące później Rosanna idzie z matką do biura Lea Castle’a, głównego pracodawcy jej rodziców, rozpoznaje w nim swojego kochanka z pamiętnej nocy…

Szokująca propozycja lorda Westcrofta

Laura Martin

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 599

ISBN: 9788327691170

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

– Miało być pięć minut drogi podjazdem – burknęła pod nosem Selina, wchodząc do następnej kałuży. Stangret odmówił podwiezienia jej pod dom; rzucił tylko z powozu torbę zawierającą cały jej dobytek i zakrzywionym palcem wskazał teren rozpościerający się za rdzewiejącą żelazną bramą.
Minęło już dobre dwadzieścia minut zmagań z ostro zacinającym wiatrem, szarpiącym jej spódnice oraz z zimną mżawką wsiąkającą w pelerynę. Zaczynała żałować decyzji o dalekiej podróży na północ z zamiarem przyjęcia posady w miejscu, w którym nikogo nie znała. Panował tu surowy klimat, a miejscowi niechętnie i podejrzliwie traktowali nowo przybyłych.
Pokonawszy kolejny zakręt, ujrzała dom, duży budynek z dwoma bocznymi skrzydłami. Fasada z szarego kamienia, wypalana przez słońce i chłostana przez wiatr, wymagała zabiegów renowacyjnych. Bluszcz, porastający ścianę po jednej ze stron, sięgał okien.
– Dom… – mruknęła Selina, czując, jak żołądek kurczy jej się ze strachu. Ta budowla nie wyglądała jak dom, w każdym razie nie taki, w którym chciałaby mieszkać.
Przystanęła. Wiedziała, że musi iść dalej, ale nie potrafiła zrobić następnego kroku. Może powinna wrócić do Londynu, pójść jeszcze raz do agencji i sprawdzić, czy mają inne posady? W jakimś bardziej przyjaznym miejscu, nie na takim odludziu. Zacisnęła palce na małej sakiewce z monetami. Powrót do Londynu nie wchodził w grę, skromne oszczędności, jakie zdołała zgromadzić przez ostatni rok, wydała na przejazd dyliżansem do północnego Yorkshire i porządną suknię, w której chciała zrobić dobre wrażenie na nowym chlebodawcy.
Na lordzie Westcrofcie, człowieku, o którym niewiele udało jej się dowiedzieć.
Deszcz się wzmógł, gęste krople uderzały o kaptur peleryny i ściekały po brzegach. Nie mogła dłużej zwlekać. Nadszedł czas, by poznać rodzinę, z którą miała mieszkać przez kolejne lata. No i może ustalić, dlaczego poprzednie guwernantki stąd uciekły.
Ponownie ruszyła naprzód, z pewnym wysiłkiem, jako że buty utknęły w błocie, gdy przez chwilę stała nieruchomo. Gwałtowny ruch sprawił, że straciła równowagę i choć starała się ją odzyskać, machając wyciągniętymi przed siebie rękami, wiedziała, że już za późno, jeszcze zanim upadła.
Wylądowała w największej kałuży, jaka znajdowała się w zasięgu jej wzroku. Przez chwilę po prostu siedziała, czując, jak spódnica i halki nasiąkają wodą. Nie mogła uwierzyć, że ta woda jest aż tak lodowata… i że ten straszny dzień stał się jeszcze gorszy.
W końcu, trzęsąc się z zimna, wstała i z przerażeniem spojrzała na swój zabłocony strój. W tym opłakanym stanie wyglądała raczej na żebraczkę, a nie na guwernantkę, która przyjechała objąć posadę w domu angielskiego arystokraty.
– Głowa do góry, proste plecy, ramiona do tyłu – powiedziała do siebie. Taką postawę zawsze kazała jej przyjmować nieżyjąca już matka. Radziła jej też, by zawsze patrzyła ludziom w oczy, nawet jeśli oni próbują patrzeć na nią z góry.
Starając się wykrzesać resztki pewności siebie, podeszła do drzwi. Odniosła wrażenie, że jest obserwowana, toteż na moment znieruchomiała z ręką wyciągniętą do ciężkiej żeliwnej kołatki. Podniosła wzrok na tyle szybko, że zdążyła dostrzec dwie smutne twarze, które zaraz znikły z okna na piętrze. Były tak blade, niemal przezroczyste, że Selina zaczęła się zastanawiać, czy dziewczynki, które miała uczyć, w ogóle widują słońce. Spojrzała na ciężkie chmury na niebie; być może tak daleko na północy rzadko bywała ku temu okazja.
Nie czekając, aż całkiem opuści ją odwaga, Selina uniosła kołatkę i stuknęła nią dwukrotnie. Wzdrygnęła się, zaskoczona siłą uderzenia. Nastąpiła chwila ciężkiej ciszy zakłócanej jedynie pluskiem dreszczu chłoszczącego kałuże na podjeździe.
– Czego chcesz? – warknęła starsza kobieta, wyglądając zza drzwi uchylonych zaledwie na parę centymetrów. Zmierzyła Selinę od stóp do głów niechętnym spojrzeniem. – Nie wpuszczamy żebraków.
– Nie jestem… – Gwałtowny protest Seliny przerwało skrzypnięcie zawiasów… i drzwi zamknęły jej się przed nosem. Rozgrzana wewnętrznie narastającym oburzeniem ponownie sięgnęła do kołatki. Tym razem stukała szybko i uporczywie, wiedząc, że żaden służący nie zlekceważy rabanu, który mógłby zdenerwować jego pana.
– Wynoś się! – Ta sama kobieta znów otworzyła drwi, ale tym razem wystawiła przez nie chudą rękę i chciała zepchnąć Selinę ze schodów.
– Co to za hałasy? – dobiegł a ciemnego wnętrza domu niski głos, niecierpliwy i wyraźnie poirytowany.
– Powiedziałam jej, żeby sobie poszła – odezwała się służąca tonem wyjaśnienia. – Mówiłam, że żebracy nie są tu mile widziani.
Selina otworzyła usta do dalszych protestów, zamierzała też wyjawić swą prawdziwą tożsamość, ale powstrzymało ją nagłe poruszenie w drzwiach. W progu stanął potężny mężczyzna, tak wysoki, że niemal sięgał głową górnej framugi, szeroki w ramionach. Selina domyśliła się, że to lord Westcroft. Minę miał surową, wręcz gniewną, ale to jego oczy przyciągały uwagę. Przyjrzał się dokładnie zabłoconej sukni i dopiero potem spojrzał Selinie w twarz, w taki sposób, że poczuła się nieswojo.
– Daj jej trochę jedzenia z kuchni – polecił służącej i odwrócił się, by odejść. Lada moment miał znów niknąć w czeluści domu…
– Lordzie Westcroft! – zawołała Selina, z trudem wydobywając głos. Prawdopodobnie to jej ton, zdradzający wykształcenie i ogładę, go zatrzymał.
– Przestań zawracać panu głowę – skarciła ją szorstko służąca. – Podejdź do kuchennych drzwi.
Drzwi znów zaczęły się zamykać, ale tym razem Selina była na to przygotowana. Szybko wsunęła stopę w szparę przy progu i skrzywiła się, bo nacisk ciężkiego dębowego skrzydła był dość bolesny, ale nie zamierzała ustąpić.
– Lordzie Westcroft – powtórzyła głośniej – jestem zziębnięta, mokra i zmęczona. Powiedziano mi w agencji, że pilnie potrzebuje pan guwernantki, więc jeśli pan nie chce, bym zawróciła na pięcie i wsiadła do następnego dyliżansu do Londynu, radziłabym zaprosić mnie do środka. I skierować w stronę najbliższego rozpalonego kominka.

Matthew czuł, jak ogarnia go strach. Kobieta stojąca przed nim wcale nie wyglądała na guwernantkę, ale wypowiadała się jak typowa przedstawicielka tej profesji. Przybrała ton łączący w sobie autorytet i dezaprobatę, tak skutecznie, że słysząc ją, bezwiednie wyprostował plecy. W pierwszym odruchu miał ochotę do niej podbiec, wciągnąć ją do domu i poprosić, by się rozgościła.
Powstrzymał się jednak. Nawet człowiek z bardzo świeżym tytułem wiedział, że nie wolno o nic błagać, zwłaszcza przy służbie.
– Panna Salinger? – spytał, przypominając sobie nazwisko figurujące w liście z agencji. Zapamiętał je po dwóch długich miesiącach poszukiwania guwernantki dla nieszczęśliwych dziewczynek powierzonych jego opiece.
– Miło mi pana poznać, lordzie Westcroft – oznajmiła filigranowa kobieta, choć nie sprawiała wrażenia zachwyconej. Matthew przyjrzał jej się uważniej i odkrył, że mimo zabrudzeń, zapewne odzwierciedlających trudy podróży w niesprzyjającej pogodzie, jej suknia i płaszcz były w dobrym gatunku i porządnie uszyte. Cerę miała jasną i gładką, a jej włosy, choć zmierzwione wiatrem, były gęste i zdrowe. Nie mógł uwierzyć, że początkowo wziął ją za żebraczkę.
– Proszę wejść do mojego gabinetu – zaproponował, machnięciem wskazując na korytarz odchodzący od mrocznego holu. – Rozpalono tam w kominku, wiec jest ciepło.
– Dziękuję.
Ruszyła za nim sztywnym krokiem; nasiąknięta spódnica zostawiała mokry ślad na posadzce.
– Guwernantki wyglądają jak żebraczki, to niby jak mam rozróżnić – mamrotała za ich plecami pani Fellows, gospodyni, którą Matthew odziedziczył wraz z tym domem.
– Proszę wejść i się ogrzać – zachęcił, patrząc, jak panna Salinger podchodzi do buzującego na palenisku ognia. Odniósł wrażenie, że lekko opuściła ramiona, jakby się wyzbywała usztywniającego je napięcia. W holu przez moment naprawdę się bał, że spełni groźbę i wróci do Londynu. Właściwie wcale by jej się nie dziwił po przywitaniu, jakie ją spotkało, czy choćby po obejrzeniu ponurej fasady Manresa House. Posiadłość, stojąca samotnie na skraju wrzosowiska, wyglądała dość odpychająco.
– Przepraszam za moją niechlujną powierzchowność – odezwałam się w końcu panna Salinger. – Woźnica nie chciał mnie podwieźć pod sam dom, a droga przez podjazd okazała się… trudna. – Uniosła rękę, by odgarnąć z twarzy luźny kosmyk włosów. Odwróciła się do Matthew z niepewnym uśmiechem. – Wpadłam do kałuży.
W momencie, gdy ich spojrzenia się spotkały, przeszył go dziwny dreszcz; nie zaznał czegoś takiego od bardzo dawna. Szybko przywołał się w duchu do porządku i powściągnął chęć przyjrzenia się z bliska regularnym rysom i apetycznym krągłościom panny Salinger. Nie mógł ryzykować, że przez jego niestosowne spojrzenie mogłaby zrezygnować z posady.
– Mam nadzieję, że podróż zanadto pani nie zmęczyła – powiedział, zastanawiając się, jak długo należy podtrzymywać niezobowiązującą rozmowę, nim będzie mógł zaprowadzić guwernantkę do pokoju dziecięcego i oficjalnie przekazać jej pod opiekę swoje dwie bratanice. Odpowiedzialność za ich los niezmiernie mu ciążyła przez ostatnie dwa miesiące i nie mógł się wprost doczekać, by znów odpowiadać tylko za siebie.
Panna Salinger popatrzyła na niego ciemnymi oczami i na jej wargach zaigrał lekki uśmiech. Jakby dostrzegła jego zniecierpliwienie, choć tak starannie próbował ją ukryć.
– Mieszkacie naprawdę daleko od Londynu – powiedziała.
– Jest pani pierwszy raz w północnym Yorkshire?
– Owszem. – Wyraźnie zadrżała, spoglądając ponad jego ramieniem za okno. – Żałośnie mało podróżowałam.
– Przyjechała pani z Londynu?
– Z Cambridge. Proszę mi wybaczyć, lordzie Westcroft, ale odnoszę wrażenie, że wolałby pan być teraz gdzie indziej.
Matthew zmarszczył brwi; zaskoczyła go nie tyle zuchwała bezpośredniość jej słów, co fakt, że tak łatwo rozszyfrowała jego nastrój.
– Dzieci bardzo chcą panią poznać – skłamał gładko.
Na wzmiankę o nowych podopiecznych spojrzenie panny Salinger wyraźnie złagodniało, a nawet pojawił się w nim ciepły błysk.
– Niech mi pan o nich opowie – poprosiła. Zdjęła płaszcz i przewiesiła go sobie przez ramię. Pod spodem miała skromną szarą suknię, bardzo odpowiednią dla guwernantki. Suknia była praktyczna, z ciemnego materiału i z długimi rękawami, a do tego miała prosty, pozbawiony wszelkiej frywolności krój… ale i tak nie ukrywała wąskiej talii i uroczej krągłości bioder.
– Priscilla ma dziewięć lat, jest spokojna i uważna, lubi książki i muzykę. Theodosia ma siedem lat… – Urwał, niepewny, jak dyplomatycznie opisać charakter młodszej z bratanic. – Jest żywiołowa i ciekawa świata… i bardzo lubi wychodzić z domu.
– Brzmi fantastycznie. Dużo się uczyły do tej pory?
– Trochę. – W istocie nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Nim jego brat zmarł przed rokiem, Matthew nawet nie wiedział, że ma bratanice. Przez rozłam w rodzinie wszelkie kontakty ograniczano do absolutnego minimum, a brat nie uznał za stosowne powiadomić go o narodzinach Priscilli i Theodosii. Matthew zresztą bardzo sobie cenił wolność i brak wszelkich zobowiązań.
Do czasu, pomyślał z niechęcią. Teraz już nie mógł się od nich wymigać. Został lordem, opiekunem obu dziewczynek, odpowiadał za posiadłość i wszystkich jej mieszkańców.
– Proszę pozwolić, że panią do nich zaprowadzę, a potem gospodyni, pani Fellows, wskaże pani kwaterę – powiedział, biorąc od panny Salinger wciąż ociekający wodą płaszcz. Przypadkowo musnął jej dłoń, miękką i delikatną. Natychmiast cofnęła rękę, a nagły wyraz nieufności na jej twarzy kazał mu się cofnąć o krok. – Proszę tędy.
Zostawił płaszcz w holu i wprowadził pannę Salinger szerokimi, skręcającymi łukowato schodami na piętro, a potem węższymi, znacznie mniej reprezentacyjnymi na drugie, gdzie mieścił się pokój dziewczynek. Trzymała się kilka stopni za nim i rozglądała, jakby chciała jak najlepiej zapamiętać każdy szczegół otoczenia. Była w niej jakaś cicha energia, jakiej ten dom rozpaczliwie potrzebował.
Matthew stanął przed drzwiami pokoju, przygotowując się na scenę, którą mógł zastać w środku.
– Odejdź – zawołał pozbawiony wyrazu głos, kiedy Matthew otworzył drzwi.
Pokój prezentował się schludnie, panował w nim wręcz nienaturalny porządek, a dwie dziewczynki siedzące obok siebie na podokiennej ławie patrzyły na deszcz przez zaparowane okno.
– Dziewczynki, to jest panna Salinger, wasza nowa guwernantka – powiedział Matthew.
Theodosia zaczęła się odwracać, wyraźnie zainteresowana, ale siostra powstrzymała ją zdecydowanym szarpnięciem za ramię. Matthew poczuł, że wzbiera w nim irytacja. Wiedział, że dziewczynki przeżywają żałobę i potrzebują dużo czasu, by poczuć się trochę lepiej, ale nie wolno tolerować braku podstawowej uprzejmości.
– Dziewczynki – zaczął jeszcze raz. – Chodźcie się przywitać z waszą nową guwernantką.
Obie powoli wstały. Priscilla posłała mu niechętna spojrzenie, odrzuciła do tyłu jasne włosy i popatrzyła wyzywająco na ubłoconą suknię panny Salinger.
– Dzień dobry – odezwała się Selina. – Miło mi was poznać, lady Priscillo i lady Theodosio.
– Przyszła tu pani pieszo? – spytała wyniosłym tonem Priscilla. – W taki deszcz?
– Tylko od bramy na końcu podjazdu – wyjaśniła Selina. Widząc jej niezmącony spokój, Matthew miał ochotę wymknąć się z pokoju, zostawiając ją samą na pastwę bratanic.
– To było głupie.
– To było konieczne. – Wzruszyła ramionami. – A odrobina błota jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Priscilla zmarszczyła nos, natomiast jej młodsza siostra próbowała stłumić uśmiech, co nie uszło uwadze Matthew.
– Nie mogę się doczekać, żeby was lepiej poznać, dziewczynki – powiedziała panna Salinger. – Jutro zdecydujecie, czego chciałybyście się uczyć.
– Możemy wybierać? – Theodosia niemal podskoczyła, oczy jej rozbłysły. – Ja chcę się uczyć łucznictwa… bo wszyscy najdzielniejsi wojownicy potrafią strzelać z łuku.
– Nie jestem pewien, czy panna Salinger miała na myśli akurat łucznictwo.
Theodosia wydęła usta, jednak widząc kątem oka, że guwernantka mruga porozumiewawczo do młodszej z dziewczynek, Matthew odetchnął. Sam słabo sobie radził w kontaktach z bratanicami, ale wszystko wskazywało na to, że panna Salinger doskonale sobie radzi. Uznał, że to mu pozwoli usunąć się na drugi plan i poświęcić najbliższe tygodnie na lepsze poznanie domu i posiadłości. A później, kiedy już dziewczynki oswoją się z panną Salinger, będzie mógł uciec z powrotem do Indii, do życia, które bardzo mu odpowiadało.

***

Selina przeciągnęła grzebieniem po włosach i westchnęła z zadowoleniem. Pierwsze zetknięcie z Manresa House może pozostawiało nieco do życzenia, ale wchodząc do swojego pokoju, zobaczyła, że gospodyni kazała już pokojówkom napełnić wielką wannę gorącą wodą, żeby Selina mogła się wykąpać i umyć włosy przed obiadem.
Szubko upięła jeszcze wilgotne loki i przejrzała się w niewielkim lustrze. Była blada i zmęczona podróżą.
Otrząsając się z melancholijnych myśli o dawnym życiu, wstała, wygładziła spódnicę i skierowała się do jadalni położonej na parterze. Tego wieczoru miała jeść posiłek z lordem Westcroftem, zamierzała więc wykorzystać okazję, żeby omówić z nim plany kształcenia dziewczynek i trochę więcej się o nich dowiedzieć. Zakładała, że potem będzie jadać z dziećmi w ich pokoju.
Przez ostatni rok Selina nauczyła się cicho poruszać, nieustannie świadoma, że znajduje się w cudzym domu i nie powinna zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Przechodząc koło bawialni, zatrzymała się przy otwartych drzwiach. Lord Westcroft był w środku, stał przy jednym z wielkich mahoniowych stołów, pochylony nad blatem. Obserwowała go przez moment, dostrzegając jego głębokie skupienie i małą pionową zmarszczkę między brwiami, kiedy wodził palcem po papierze.
Znienacka podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie. Selina się zawstydziła, ale zmusiła się do uśmiechu. Widząc zaciekawienie w jego oczach, odruchowo podniosła dłoń do szyi, jakby ten gest miał jej zapewnić ochronę, której potrzebowała przez ostatni rok. Nie wszyscy jej pracodawcy zachowywali odpowiednią powściągliwość i dystans.
– Panno Salinger – odezwał się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Dobry wieczór – odpowiedziała, wykonując głęboki ukłon. Weszła do pokoju i zobaczyła z bliska dokument, który tak go interesował. Była to wielka, dobrze narysowana mapa, z kontynentami pomalowanymi na różne kolory; morza opisano na niej ozdobnym, krągłym pismem. Obok leżał mniejszy, trochę wyświechtany mapnik, w który lord Westcroft spoglądał, dokonując jakichś porównań. – Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam.
– Znajdę czas na obiad – zapewnił ożywionym tonem. Nie ulegało wątpliwości, że postrzegał najbliższą godzinę jako okazję do przekazania jej odpowiedzialności za swoje bratanice, a później zamierzał wrócić do zajęć, które uważał za ważniejsze.
Selina poczuła ulgę, bo w gruncie rzeczy takie bezpośrednie, rzeczowe podejście bardzo jej odpowiadało. Obydwoje pragnęli tego samego; jak najlepiej zadbać o los dwóch pogrążonych w żałobie małych dziewczynek. Skoro lord Westcroft nie miał czasu na grzecznościowe pogawędki, zamierzała podczas obiadu dowiedzieć się jak najwięcej o nowych uczennicach i być może również trochę o człowieku, który zapewniał im opiekę.

Selina wychowała się w bogatym domu, jednak po śmierci ojca została bez środków do życia. Przyjmuje posadę guwernantki u lorda Westcrofta, opiekuna osieroconych bratanic. Już pierwszego dnia żałuje, że podjęła się tej pracy. Zaniedbana rezydencja na odludziu jest równie ponura, jak smagane wiatrem okoliczne klify. W dodatku małomówny i nieskory do uśmiechu pan domu traktuje ją niemal jak intruza. No i dlaczego trzy poprzednie guwernantki szybko stąd uciekły? Selina nie może sobie na to pozwolić, dlatego cierpliwie zdobywa zaufanie i sympatię lorda Westcrofta. Im lepiej go poznaje, tym bardziej jest nim oczarowana. Niestety jego szokująca propozycja każe jej się zastanowić, czy nie oddała mu serca zbyt pochopnie.

Szukam żony, Podróż we dwoje

Melanie Milburne, Michelle Smart

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1124

ISBN: 9788327684165

Premiera: 29-09-2022

Fragment książki

Emmaline Woodcroft była zadowolona. Prowadziła znaną agencję matrymonialną i kolejny raz udało jej się skutecznie dopasować do siebie dwójkę samotnych ludzi. Nagle w drzwiach pojawiła się Paisley, sekretarka Emmie, oznajmiając przybycie kogoś, kto pragnie jak najszybciej się z nią zobaczyć.
– Mężczyzna czy kobieta?
– Mężczyzna. – Paisley oparła się o drzwi, jakby ze strachu, że gość zapragnie wparować tam bez wcześniejszego zaproszenia. – Wysoki, przystojny Włoch, sądząc po akcencie. Nie rozumiem, czego tutaj szuka. Gdybym nie była zaręczona, pierwsza bym się na niego rzuciła.
To zaintrygowało Emmie. Nowy klient stanowił zawsze dobrą wiadomość. Jeśli jeszcze do tego był przystojny… Zapowiadał się kolejny zawodowy sukces.
– Poproś go.
Oczy Paisley rozbłysły.
– Uważaj, Emmie. Na jego widok niemal odebrało mi mowę – powiedziała półgłosem i zniknęła za drzwiami.
Te po chwili ponownie się otworzyły i do biura wkroczył wysoki mężczyzna w garniturze.
– Panna Emmaline Woodcroft? Matteo Vitale.
Wyglądał obłędnie, a melodyjny ton jego głosu, z wyraźnym włoskim akcentem, mocno poruszył zmysły Emmie. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, oliwkową cerę i kruczoczarne włosy, średniej długości. Wypełniał swoją słuszną posturą znaczną przestrzeń tego i tak niewielkiego pomieszczenia. Twarz, choć gładko ogolona, nosiła wyraźne już ślady całodniowego zarostu. I była piękna. Idealne proporcje ust mogłyby być inspiracją dla rzeźb samego Michała Anioła, do tego długi, prosty nos… Z jej wyrazu można było wyczytać, że właściciel potrafi być człowiekiem upartym, może nawet bezwzględnym…
Emmie zaskoczył kolor jego oczu. Spodziewała się, że będą ciemnobrązowe lub orzechowe, na co wskazywała oliwkowa tonacja skóry, lecz miały inną barwę. Były niebieskie, w niespotykanym odcieniu, który nasuwał skojarzenia z nieprzeniknioną głębią oceanu. Zagadkową i niebezpieczną.
Matteo stanął przed jej biurkiem i wyciągnął rękę. Powoli podniosła się na drżących z wrażenia nogach i podała mu dłoń. Poczuła dotyk silnych palców i bezwiednie przełknęła ślinę. Lekki impuls przebiegł niesfornie wzdłuż tylnej krawędzi jej nóg.
– Bardzo mi miło. Och, i proszę mówić mi Emmie.
– Emmie. – W jego ustach zabrzmiało to bardzo po włosku. Z akcentem na drugą sylabę, coś jak: Em-mee.
Zmusiła się do puszczenia jego ręki, lecz wciąż czuła na swojej dłoni łaskoczące mrowienie. Po chwili impuls drgnął i zaczął przemieszczać się po ciele. Poczuła to całą sobą. Każdy aspekt postaci Mattea. Dominującą obecność, przenikliwe spojrzenie i zdecydowaną, pewną siebie męskość.
– Proszę usiąść. – Wskazała dłonią obite aksamitem krzesło.
– Dziękuję.
Głęboki ton głosu w połączeniu z lekkim, cytrynowym zapachem wody kolońskiej uruchomiły kolejne fale elektrycznych impulsów.
Usiadła pospiesznie. Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego akurat ten mężczyzna wywarł na niej aż tak piorunujące wrażenie. W swojej pracy widziała ich przecież setki i na widok żadnego z nich nie reagowała jak nastolatka.
Był tak wysoki, że nawet gdy siedział, musiała unieść głowę, by popatrzeć mu w oczy.
– Co mogę dla pana zrobić, panie Vitale? – Starała się zabrzmieć profesjonalnie, lecz dostrzegła błysk szyderczej iskierki w jego oku.
– Jesteś zawodową swatką, zgadza się?
– Tak. Wykonuję indywidualne profilowanie moich klientów, by pomóc im odnaleźć partnera, który będzie idealnie odpowiadał…
– Potrzebuję żony – stwierdził niecierpliwie.
Emmie wyprostowała się w swoim fotelu.
– Rozumiem. Cóż, trafił pan we właściwe miejsce. Udało mi się połączyć wiele par, które są teraz bardzo szczęśliwe. Jestem z tego dumna. Staram się poznać każdego z moich klientów osobiście, zanim pomogę im znaleźć miłość życia.
Uniósł kącik ust, lecz nie miało to nic wspólnego w uśmiechem. Cyniczny impuls w oku Mattea znów błysnął.
– Nie szukam żony na całe życie. Wystarczy, że będzie w stanie zapewnić mi dziedzica.
Emmie nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Zamrugała nerwowo i oblizała nagle wyschłe usta.
– Więc… nie szuka pan miłości?
– Nie. – Jego ton sugerował, że nie wierzył w ogóle w istnienie czegoś takiego. – Niedawno zmarł mój ojciec i właśnie się dowiedziałem, że dopisał warunek do swojej ostatniej woli. Nie będę mógł odziedziczyć naszej rodowej posiadłości w Umbrii, jeżeli w przeciągu roku nie ożenię się i nie będę miał potomka.
– Bardzo mi przykro z powodu tej straty…
– Niepotrzebnie. Nie byliśmy zbyt blisko.
Zamilkła zaskoczona. Matteo Vitale nie wyglądał na kogoś, kto uzależniałby swoje powodzenie finansowe od otrzymania spadku, choć wielka posiadłość w Umbrii musiała przedstawiać naprawdę sporą wartość. Jego relacja z ojcem musiała być rzeczywiście skomplikowana, skoro zmarły w testamencie postawił tak nietypowe warunki.
W głowie Emmie coś zaświtało. Przypomniała sobie, że gdzieś zetknęła się już z nazwiskiem Vitale. Czytała kiedyś o nim w gazecie. Był śledczym sądowym z zakresu księgowości i wykrył defraudacje ogromnej kwoty, którą próbowano ukryć podczas pewnego bardzo głośnego procesu rozwodowego. W grę wchodziły miliony funtów.
Tak przenikliwego człowieka z pewnością musiał dotknąć fakt, że własny ojciec potrafił coś przed nim ukryć.
Rodzice Emmie wciąż żyli. Rozwiedli się po upływie kilku lat od dnia, w którym lekarze zdiagnozowali u niej raka. Była wtedy nastolatką i jej relacje z ojcem znacznie się pogorszyły. W jakiś sposób go żałowała. Nie wyobrażała sobie także, że mógłby dopisać podobny warunek do swojego testamentu. Powołanie na świat potomstwa było w jej przypadku niemożliwe…
– Chyba jednak pomylił pan adres, panie Vitale. Moim celem jest pomoc klientom w zdobyciu prawdziwej miłości, a nie w wynajęciu surogatki.
Odsunęła krzesło, chcąc wstać i zakończyć to dziwne spotkanie, lecz coś w wyrazie twarzy Mattea nakazało jej pozostanie na swoim miejscu.
Cisza, która zapadła, wydawała się odbijać głucho po całym pokoju. Emmie poczuła, jakby nagle zaczynało brakować w nim powietrza.
– Jestem gotowy zapłacić znacznie więcej niż w zwykłym przypadku – odezwał się wreszcie chłodnym, biznesowym tonem.
Pragnęła z całych sił poinformować go, że za nic w świecie nie poświęciłaby swojej zawodowej reputacji, ale niemal niedostrzegalny błysk bólu, który zauważyła w jego spojrzeniu, powstrzymał ją od tego.
Przez chwilę przyglądała mu się, próbując pochwycić raz jeszcze tę iskrę, lecz twarz Mattea była jak kamień.
– Skąd pan wie, że nie zażądam kwoty większej niż wartość tej posiadłości?
– Sprawdziłem. Nie jest tanio, ale klienci dostają to, czego oczekują. Zapłacę trzykrotną wartość normalnej stawki.
Biznes Emmie funkcjonował całkiem dobrze. Prawdę mówiąc, lepiej niż się tego w ogóle mogła spodziewać, lecz z rosnącym sukcesem wiązały się też większe koszty. Poza tym miała na głowie kredyt hipoteczny i wspomagała terapię swojej młodszej siostry, która nabawiła się poważnych zaburzeń żywieniowych, gdy Emmie zmagała się z rakiem. Odrzucenie oferty Mattea bez jej przemyślenia byłoby w tej sytuacji szaleństwem. Co prawda wykraczało to poza zwykłe obowiązki, lecz miała wrażenie, że może jednak warto byłoby spróbować. Nigdy nie uchylała się przed wyzwaniami. W ten sposób pokonała raka.
– Jesteś śledczym sądowym, prawda?
Zaskoczony uniósł brwi.
– Jak to odgadłaś?
– Kiedyś czytałam o tobie w gazecie.
Zdjęcie, które wówczas widziała, zupełnie nie oddawało tego, jakie wrażenie robiły jego imponująca postura i przywódcze, nieco opryskliwe maniery. Lecz najbardziej przyciągające w nim było coś, co umiała wykryć swoim wewnętrznym radarem. Ból. Głęboko ukryty przed innymi ludźmi za pozornie beznamiętnym wzrokiem. Ale Emmie wiedziała, jak to rozpoznać. Znała go zbyt dobrze. Zaprzeczała mu i zdusiła w sobie. Uśmiechała się do swojej matki, chociaż jej serce krwawiło, wiedząc, że sama nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Był to efekt chemioterapii i nic, żadne modły i prośby o cud nie mogły tego zmienić. Pozostawało tylko zaakceptować ten fakt. I nawet przekonała swoich najbliższych, że tak w rzeczywistości się stało. Nie chciała, by się o nią martwili. Ani jej żałowali.
Położyła dłonie na blacie biurka. Postanowiła dowiedzieć się jak najwięcej o Matteo Vitalem. Był dla niej jak skomplikowana układanka, którą musiała ułożyć do końca.
– Muszę przyznać, że ciężko mi zrozumieć, dlaczego w ogóle potrzebujesz moich usług. Jesteś przystojny, powodzi ci się na tyle dobrze, że proponujesz mi potrójną stawkę wynagrodzenia. Myślę, że łatwo możesz nakłonić kobietę, by uczyniła to, czego chcesz.
– Czy to stwierdzenie opiera się na własnym doświadczeniu? – odparł, patrząc jej głęboko w oczy.
Emmie uniosła podbródek i zmusiła się, by wytrzymać to palące spojrzenie.
– Nie. Nie daję się tak łatwo uwieść męskiemu czarowi.
Matteo przyglądał się jej dłoni. Zapewne próbował dostrzec na niej obrączkę lub przynajmniej pierścionek zaręczynowy. Po chwili podniósł wzrok, a jego ciemne brwi uniosły się ze zdziwienia.
– Czyżby jedna z najlepszych swatek w mieście sama nie była z nikim związana?
Na twarzy Emmie pojawił się cierpki uśmiech.
– Zapewniam, że mój obecny stan cywilny nie wynika z jakiegoś zbiegu okoliczności, lecz jest świadomym wyborem. Jestem skupiona na pracy i z dumą myślę o tym, że mogę poświęcić klientom tyle czasu, ile potrzeba, świadcząc najlepsze usługi.
Wpatrywał się w nią tak długo, że poczuła się niezręcznie. Postanowiła jednak wytrzymać to świdrujące spojrzenie. Sekundy wlekły się jak godziny, a jej tętno i oddech nabierały niepokojącego tempa.
– To świetnie – odezwał się wreszcie. – Nie mam zbyt wiele czasu do stracenia. Muszę załatwić tę sprawę najszybciej, jak to tylko możliwe.
– Kusi mnie, by powiedzieć, że nie można pospieszać miłości, ale nie o to tu przecież chodzi.
Wstała, wyjęła z szafki błyszczącą broszurkę i podała ją Matteowi.
– Mamy kilka rodzajów oferty. Wszystkie są tu opisane. W pańskim przypadku najlepsza będzie opcja premium. W końcu zależy panu na czasie.
Trzymając w jednej dłoni broszurkę, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej okulary do czytania w czarnych oprawkach. O ile to było w ogóle możliwe, wyglądał w nich jeszcze bardziej atrakcyjnie. W skupieniu przebiegł wzrokiem treść ulotki. Po chwili spojrzał znad okularów na Emmie takim wzrokiem, że nie mogłaby się od niego uwolnić, nawet gdyby chciała. Wstrzymała oddech, mając nadzieję, że bez słowa wyjdzie z jej biura. Znalezienie żony temu mężczyźnie stanowiło nie lada wyzwanie.
– Wezmę więc opcję premium – powiedział wreszcie.
Zamknął broszurkę i odłożył ją na biurko, po czym zdjął okulary i wsunął je z powrotem do wewnętrznej kieszonki marynarki. Gdy to robił, jasnoniebieska koszula napięła się pod naporem klatki piersiowej i oczom Emmie ukazał się fragment oliwkowego, umięśnionego ciała.
Zamrugała nerwowo, próbując odwrócić swoją uwagę od tego widoku. Usiadła i odruchowo wygładziła sukienkę nad kolanami.
– Muszę się dowiedzieć, jaki typ kobiety będzie do ciebie pasował. Mamy co prawda szczegółowy kwestionariusz, lecz dla mnie ważne jest, by zobaczyć klienta w jego naturalnym środowisku, w pracy, podczas czasu wolnego, z rodziną lub przyjaciółmi, jeśli to możliwe… Czy zgodziłbyś się na takie rozwiązanie?
Jego spojrzenie stwardniało.
– Z rodziną to niemożliwe. Jestem jedynakiem, a mój ojciec nie żyje.
– A matka?
– Nie widziałem jej od siódmego roku życia, kiedy to zdecydowała, że małżeństwo i macierzyństwo nie są dla niej – prychnął i uśmiechnął się lekceważąco. – Nie mam pojęcia, gdzie mieszka i czy w ogóle żyje.
Emmie zmarszczyła brwi.
– Bardzo mi przykro. Musiałeś to bardzo przeżyć jako dziecko.
Wzruszył ramionami.
– Szybko się z tym uporałem.
Nie była co do tego pewna. Wiedziała, że odejście matki musiało wywołać traumę u małego chłopca. Problemy z nawiązywaniem relacji, emocjonalne rozchwianie lub odcięcie się… To zawsze odbijało się na dorosłym życiu. Sama przeżyła to, gdy ojciec od nich odszedł, lecz przynajmniej widywała go okazjonalnie.
– Niektóre dzieci są widocznie bardziej odporne od innych – stwierdziła. – Kiedy chciałbyś rozpocząć? Teraz jestem co prawda dość zajęta, ale…
– Dzisiaj wieczorem.
– Wieczorem?
– Zjemy razem kolację. W ten sposób będziesz mnie mogła lepiej poznać.
Emmie miała niemal pewność, że to raczej on będzie się mógł dowiedzieć czegoś o niej, niż przeciwnie. Odkrywanie tajemnic było przecież tym, na czym zbudował zawodowy sukces.
Teraz przykuł do niej przenikliwy wzrok. Poczuła, że krew zaczęła szybciej pulsować w jej żyłach.
– Masz szczęście. Jestem wolna dzisiejszego wieczoru. Może zaprosisz jakichś swoich przyjaciół, żebym mogła poznać wasze relacje?
– Zróbmy to sami. – W jego oczach pojawił się twardy, stalowy błysk.
„Sami”. Sposób, w jaki wybrzmiało to słowo, wywołał na jej skórze mrowienie. Kolacje sam na sam z klientami nie były dla niej niczym obcym. Lecz to, jak zareagowała na wizję spędzenia wieczoru właśnie z tym mężczyzną, znacznie wybiegało poza normalne zachowanie. Podniecenie, zaintrygowanie, nerwowe oczekiwanie… To wszystko łopotało w brzuchu Emmie jak kłębisko oszalałych ciem.
– Chyba masz przyjaciół?
Uśmiechnął się leniwie. Ten grymas kompletnie zmienił charakter jego postaci. Stał się mniej poważny, napięty i ostrożny… bardziej dostępny i jeszcze atrakcyjniejszy.
– Ależ oczywiście.
– Zapewne obawiasz się, co mogliby sobie pomyśleć, gdyby się dowiedzieli, że korzystasz z usług takiej osoby jak ja?
– Niespecjalnie. Wolę po prostu trzymać szczegóły mojego prywatnego życia z dala od prasy, jeśli to tylko możliwe.
– Nie ufasz przyjaciołom?
– Nie ufam nikomu.
– W twoim przypadku to chyba ryzyko zawodowe?
– Być może.
Emmie założyła niesforny kosmyk włosów za ucho. Podobał jej się. Bardzo. Jeszcze nigdy tak mocno nie zależało jej na tym, by poznać charakter mężczyzny. Matteo był złożony, zamknięty i fascynujący. Czuła się przy nim jak nastolatka przed pierwszą randką. Postanowiła, że musi wziąć się w garść. Była zawodową swatką, a on zatrudnił ją, by znalazła mu żonę. Musiała postępować profesjonalnie.
Zlecenie bynajmniej nie było łatwe. W tej chwili żadna z jej licznych klientek nie miała najmniejszych szans. Wszystkie one szukały miłości. Jak większość ludzi pragnęły zaangażowania i zbudowania silnych więzi.
– Zdziwiłbyś się, jak niewielu przyjaciół posiadają niektórzy ludzie. Dlatego też tak trudno znaleźć im partnera. Poznanie kogoś przez wspólnych znajomych to najlepszy i najbezpieczniejszy sposób – uśmiechnęła się szeroko. – Ja staję się właśnie taką zastępczą przyjaciółką. Ta metoda dużo bardziej odpowiada moim klientom niż aplikacje randkowe. Jak rozumiem, próbowałeś skorzystać z ich pomocy?
Wstrzymała oddech.
– Nie w tej sytuacji.
Emmie zaczerwieniła się na myśl o tym, że mógł umawiać się w ten sposób z kochankami. Nie miała oczywiście nic przeciwko temu, ale sama nie miała partnera już od bardzo długiego czasu. Zaczęła się nawet obawiać, czy jej ciało jest jeszcze zdolne do przeżywania miłości, kiedy spotka wreszcie kogoś interesującego.
Jak Matteo Vitale.
Spuściła wzrok.
– No tak. Cóż, twoje… hm… niezwykłe wymagania mogłyby przyciągnąć nie do końca właściwe kobiety.
– To prawda.
Podała mu formularz.
– Gdybyś mógł to wypełnić… Numer telefonu, adres mejlowy, konta na mediach społecznościowych i adres domowy… Wprowadzę je do systemu. Oczywiście zapewniam pełną dyskrecję. Nikt oprócz mnie nie ma dostępu do tych informacji. Jedyną rzeczą, jaką udostępnię naszym analitykom, jest kwestionariusz osobowości. Dzięki temu będę w stanie wybrać właściwą partnerkę.
Wyjęła wizytówkę.
– Tutaj znajduje się link do kwestionariusza. Wyniki przyjdą mniej więcej do tygodnia.
Matteo wziął karteczkę i schował do wewnętrznej kieszonki. Zanim zdołała podać mu długopis, wyjął złote pióro i zaczął wypełniać formularz z danymi. Przyjrzała się charakterowi jego pisma. Zamaszyste litery wskazywały na kogoś bardzo zdecydowanego, lecz obecność małych, fantazyjnie zawiniętych końcówek świadczyła o ukrytym romantyzmie. Był leworęczny, co również wyróżniało go na tle większości populacji. Co ciekawe, wypełnioną kartkę podał jej już prawą ręką.
– Proszę.
– Jesteś oburęczny czy zmieniasz dłonie?
– Zmieniam. Piszę lewą, ale do wielu innych rzeczy używam prawej.
Wyobraźnia Emmie zaczęła podpowiadać jej te „inne rzeczy”. Miał duże dłonie z długimi palcami. Na ich grzbietach widniały delikatne ciemne włoski. Zapragnęła poczuć ich dotyk na własnym ciele. Na twarzy, piersiach i biodrach. A także w innym miejscu.
Zadrżała. Ścisnęła razem nogi, lecz nie pomogło. Było nawet gorzej. Odsunęła fotel i wstała, licząc, że jej policzki nie są tak różowe, jak sądziła.
– Nie będę cię już dłużej zatrzymywać. Moja sekretarka, Paisley, zarezerwuje nam stolik na dzisiejszy wieczór. Prześlę niedługo szczegóły i spotkamy się na miejscu.
Matteo wstał. Zauważyła, że jak na kogoś o tak imponującym wzroście poruszał się z wdziękiem lwa. Był smukłej budowy ciała, bardziej w typie długodystansowca niż sprintera. To również dawało wskazówki co do cech jego osobowości. Opanowanie, dyscyplina, nastawienie na osiągnięcie celu, pracowitość… promieniował tym.

 

Elsa Lopez nie mogła usiedzieć na miejscu. Przez ostatni tydzień na prośbę matki ukrywała się w swoim wiedeńskim mieszkaniu, czekając na mężczyznę, który miał ją zawieźć do domu w Walencji na przyjęcie zaręczynowe siostry, i nerwy miała już w strzępach.
Tydzień temu jej zwykle dyskretna ochrona została zwiększona czterokrotnie bez żadnego ostrzeżenia. Teraz jeden strażnik stał przed drzwiami mieszkania, drugi pilnował wejścia do budynku, a trzeci tylnego wyjścia od strony podwórza. Kolejni ochroniarze zajmowali mieszkanie na ostatnim piętrze po drugiej stronie dziedzińca, a matka życzyła sobie, by Elza jak najszybciej wróciła do posiadłości Lopezów.
To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: istniało jakieś konkretne zagrożenie. Potwierdzała to ostatnia, zagadkowa wiadomość od matki. Komunikacja między nimi powinna być bezpieczna, ale na wszelki wypadek obydwie wychodziły z założenia, że każda rozmowa może zostać podsłuchana, a każda pisemna wiadomość przeczytana przez niepowołane osoby. Po tym, jak rok temu zamordowano ich ojca, trudno się było dziwić lekkiej paranoi.

Przygotuj się do wyjazdu w dzień urodzin Samsona. Twój opiekun wszystko zorganizuje. Zaufaj mu i nie ufaj nikomu innemu.

Samson był pierwszym psem Elsy i jej siostry Marisy. Rodzice kupili go, kiedy obydwie chodziły do przedszkola. Świętowały jego urodziny dziewiątego lipca każdego roku, przez całe dwanaście lat jego życia.
Dziś był dziewiąty lipca.
Usłyszała pukanie do drzwi i, zanim otworzyła, sprawdziła kamerę bezpieczeństwa.
– Przyjechała twoja eskorta – powiedział ochroniarz bez uśmiechu.
– Czy to jeden z twoich ludzi?
Potrząsnął głową.
– Więc kto to jest?
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Strażnik wskazał dużą torbę przy drzwiach.
– To wszystko, co bierzesz?
– Tak. – Przerzuciła torbę przez ramię. Nie było potrzeby zabierać do Walencji dużo bagażu. Od pięciu lat mieszkała w Wiedniu, ale szafy w jej sypialni z dzieciństwa wciąż były wypchane ubraniami i akcesoriami. Spakowała tylko kosmetyki, torebkę i paszport.
Jej mieszkanie znajdowało się nad pizzerią i księgarnią w pięknym białym budynku z zielonymi ramami okien. Wąskie schody prowadziły na parter. Wyszła za ochroniarzem na brukowany dziedziniec.
Było przedpołudnie i kawiarnia po drugiej stronie ulicy zapełniała się ludźmi. Lato w Wiedniu nabierało tempa, na ulicach przybywało studentów i hipsterów. Uwagę Elsy przyciągnęła wysoka sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny z gęstą czarną brodą. Stał oparty o latarnię, ramiona z potężnymi bicepsami miał złożone na mocnej klatce piersiowej. Było w nim coś znajomego i serce Elsy nagle zadrżało. Osłaniając oczy przed blaskiem słońca, zatrzymała się i wpatrzyła w niego. To chyba nie mógł być…?
Mężczyzna ruszył w jej kierunku. Jego strój nie pasował do pogody i artystycznego klimatu dzielnicy: ciemnoszare spodnie, ciemnoniebieska koszula rozpięta pod szyją i grafitowa kamizelka. Niesforne, kędzierzawe czarne włosy miał zaczesane do tyłu.
To była twarz, którą Elsa ze wszystkich sił starała się zapomnieć.
Santi. Jej matka wysłała po nią Santiego.
Stanął przed nią, zanim zdążyła odtajać z szoku. Proste białe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu, niedźwiedzie dłonie lekko chwyciły ją za ramiona. Pochylił się, przyłożył policzek do jej policzka, jakby było to spotkanie dwojga bliskich przyjaciół, i szepnął:
– Uśmiechnij się i udawaj, że cieszy cię mój widok.
Ale szok był zbyt wielki. Zmysły już zdążyły się zatracić w zapachu wody kolońskiej, która prześladowała ją przez lata, skóra na jej policzku mrowiła od miękkiego muśnięcia jego brody. Elsa cofnęła się i wykrztusiła tylko jedno słowo, które brzmiało jak oskarżenie:
– Ty.
Mocniej ścisnął jej ramiona i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Ja. A teraz musimy już ruszać.
Dziedziniec wirował jej w oczach. Ze wszystkich ludzi na świecie, na których towarzystwo miałaby ochotę, Santiago Santi Rodriguez z pewnością byłby ostatnim. Minęło pięć lat, odkąd Elsa wyszła z jego łóżka, zupełnie zdruzgotana, a teraz dawne upokorzenie znów uderzyło ją z całą siłą. W desperacji rozejrzała się za ochroniarzem, który jej towarzyszył, ale już go nie było.
Nie skrywając zniecierpliwienia, Santi pociągnął ją za rękę.
– Nie mamy czasu, chiquita. Musimy jechać. Uśmiechnij się i chodź ze mną.

– Nie miałaś już gdzie zamieszkać, tylko w strefie dla pieszych? – zażartował, próbując złagodzić napięcie, gdy przeciskali się przez tłum na Mariahilfer Strasse. – Myślałem, że będę musiał kogoś zabić, żeby znaleźć miejsce do zaparkowania.
Nie odpowiedziała.
Wśliznęli się w boczną uliczkę. Elsa posłusznie truchtała obok niego, ale nie puszczał jej ręki. Intuicja podpowiadała mu stanowczo, że jeśli pozwoli jej na to, ona ucieknie. Po tym, jak zupełnie go zignorowała na pogrzebie ojca, nie spodziewał się, że powita go okrzykami radości, ale czy musiała okazywać mu taką niechęć, skoro on narażał dla niej życie?
Ostatni raz rozmawiali tamtej nocy, kiedy znalazł ją w swoim łóżku. Biorąc pod uwagę, że była zupełnie pijana, zdziwiłby się, gdyby w ogóle pamiętała tamten wieczór. On w każdym razie starał się o nim zapomnieć.
Dotarli do Naschmarkt, długiego targu, po którym przelewały się tłumy miejscowych i turystów. Jeśli ktoś ich śledził, to właśnie tam Santi zamierzał go zgubić. Mocno trzymając Elsę za rękę, wymijał stragany z jedzeniem i restauracje. Kilka razy cofnął się, przeszedł przez kawiarnię i tylnymi drzwiami wyszedł na boczną uliczkę, gdzie zaparkował samochód. Elsa rzuciła okiem na małe poobijane autko i uniosła brwi.
– Tym mamy uciec przed porywaczami?
Samochód miał pewnie tyle lat co ona, ale w żadnym razie nie można go było nazwać klasykiem.
Santi otworzył przed nią drzwi.
– Jeśli ciebie to dziwi, to porywacze też się tego nie spodziewają.
To potwierdzenie podejrzeń zmroziło ją. Musiała przytrzymać się otwartych drzwi samochodu, bo nogi się pod nią ugięły. Santi zauważył wyraz jej twarzy i jego uśmiech zniknął.
– Nie wiedziałaś?
Przeciągnęła językiem po wyschniętych ustach.
– Wiedziałam, że coś mi grozi, ale nie znałam szczegółów – wychrypiała. – Mama napisała, że moja eskorta… czyli ty… wszystko mi wyjaśnisz.
– Wyjaśnię, gdy będziemy już w drodze – obiecał.
Wsiadła do samochodu, opuściła głowę między kolana i głęboko odetchnęła. W każdym razie udało jej się nie zemdleć. Santi pochylił się nad nią.
– Daj mi swój telefon.
– Po co? – zapytała niewyraźnie.
– Pewnie jest namierzany.
W milczeniu wyciągnęła telefon z torby. Upuścił go na ziemię i rozgniótł wielkim butem.
– Mam dla ciebie inny. Jest w bagażniku.
– Dobrze – szepnęła.
– Wszystko w porządku?
Podniosła głowę i wzięła kolejny głęboki oddech.
– W porządku.
– Dobra, to zapnij pasy, chiquita, i jedziemy tym złomem na lotnisko.
Dopiero kiedy włączył silnik, spojrzała na niego z ukosa. Słabość minęła i naraz zachciało jej się śmiać, gdy patrzyła na mierzące metr dziewięćdziesiąt trzy centymetry ciało Santiaga Rodrigueza wciśnięte w fotel kierowcy. Czubek jego głowy muskał sufit, a kolana ocierały się o kierownicę. Błysnął uśmiechem, na widok którego kiedyś roztapiała się jak bałwan w wiosennym słońcu, i wrzucił bieg. Ruszyli z piskiem opon.
Z sercem w gardle patrzyła przez okno na miasto, które stało się jej domem. Kiedy znowu zobaczy swoje mieszkanie? Kiedy usiądzie przy swoim biurku w pracy albo z dobrą książką nad cappuccino w swojej ulubionej kawiarni? Czy kiedykolwiek znów poczuje się bezpieczna?
Kiedy wydostali się na Ost Autobahn, odchrząknęła.
– Obiecałeś mi wszystko wyjaśnić.
Santi poczekał, aż wyprzedzi ich ciężarówka.
– Co wiesz o próbach postawienia przed sądem kartelu, który zabił twojego ojca?
Na wzmiankę o kartelu znów zakręciło jej się w głowie i poczuła szum w uszach. Rodzina Elsy prowadziła firmę spedycyjną operującą na całym świecie. Piętnaście miesięcy temu przedstawiciel wspomnianego kartelu zwrócił się do jej rodziców, oferując śmieszną kwotę za wykorzystanie należących do nich frachtowców do przemytu narkotyków. Rodzice powiedzieli „nie”. Kartel zaproponował większą sumę, ale rodzice nadal odmawiali. Następnego dnia znaleźli swojego psa, Buddy’ego, utopionego w basenie i od tej pory było już tylko gorzej. Rodzice nie dawali się zastraszyć i zgłosili sprawę na policję, zwiększyli także swoją osobistą ochronę.
Trzy miesiące później ojciec Elsy, Marco, ucałował matkę na pożegnanie i pojechał na partyjkę golfa z przyjaciółmi. Kiedy grał, ktoś zepsuł hamulce jego samochodu. Marco Lopez wjechał w tył ciężarówki dostawczej na światłach, pół kilometra od pola golfowego, i zginął na miejscu.
– Wiem, że Felipe Lorenzi, nowy ochroniarz wynajęty przez mamę, razem ze swoim zespołem próbuje ich rozpracować – wychrypiała Elsa.
– W ostatnim miesiącu w sprawę włączyły się siły międzynarodowe. Przygotowują teraz skoordynowany atak na kartel. Wszyscy jego członkowie mają zostać aresztowani jednocześnie. Jeden z ludzi Felipego otrzymał informację, że kartel dowiedział się o tym i planuje działania zapobiegawcze.
– Chodzi o mnie? – szepnęła z trudem.
– Tak. Chcą nastraszyć twoją matkę, by wycofała zeznania. W tej chwili to jedyne konkretne dowody, jakie mają przeciwko nim.
Dzień po śmierci męża Rosaria Lopez miała telefon od przedstawiciela kartelu. Rozmówca współczuł jej śmierci Marca, a potem od niechcenia zapytał o zdrowie jej córki Marisy, która była w zaawansowanej ciąży. Groźba była niemal jawna. Rosaria zgodziła się z nim spotkać i założyła na to spotkanie kolczyki w kształcie łez, z wbudowanym urządzeniem nagrywającym. Elsa wciąż nie miała pojęcia, jakim sposobem jej matka znalazła tyle odwagi, by wejść do jaskini lwa, Rosaria jednak to zrobiła. W rozmowie kartel przedstawił swoje nowe żądania, a także jednoznacznie przyznał się do spowodowania śmierci Marca.
Kartel uważał, że ma już Lopezów w ręku. Zupełnie nie docenili kobiecej siły Rosarii. Wykonała liczne kopie nagrania, zwolniła całą swoją ochronę i za radą Santiego zatrudniła Felipego Lorenziego. Zespół Felipego otoczył rodzinę szczelnym murem. Komunikacja z kartelem nagle ustała, żadna z kobiet z rodziny nie odważyła się jednak uwierzyć, że na tym koniec. Należało zająć się rozbiciem kartelu, zanim tamci uczynią kolejny krok.
Elsa próbowała zastanowić się nad tym konkretnym zagrożeniem dla siebie, ale przepływało przez nią tak wiele emocji, że nie była w stanie uporządkować myśli.
– Dlaczego ty po mnie przyjechałeś, a nie Felipe?
– Bo twoja matka mnie o to prosiła. – Wzruszył ramionami.
Nie mógł być tego zupełnie pewien, ale wydawało mu się, że udało im się wyjechać z miasta bez żadnego ogona. Wrócił myślami do rozmowy sprzed pięciu dni. Siedział w ogrodzie z Rosarią i jej starszą córką Marisą. Był regularnie informowany o sytuacji, poświęcał swój czas i środki na pomoc w walce Lopezów o sprawiedliwość i bez cienia emocji wysłuchał rewelacji o nowym zagrożeniu dla Elsy.
Rosaria utkwiła w nim spojrzenie zielonobrązowych oczu, takich samych jak oczy młodszej córki.
– Przywieź ją do domu, Santi – powiedziała.
Przypuszczał wcześniej, że go o to poprosi, ale i tak wstrzymał oddech.
– Czy nie byłoby lepiej, gdyby zajęli się tym Felipe i jego ludzie? To fachowcy.
– Udzielą ci wszelkiej pomocy, ale ufam tobie. – W jej oczach zabłysły łzy, a głos się załamał.
– Dla nich Elsa to tylko kolejna praca – dokończyła za nią Marisa.
Zrozumiał. Zrozumiał doskonale. W końcu niemal należał do rodziny. Lopezowie zatrudnili jego matkę jako gospodynię domową, gdy miał dziesięć lat, a Elsa jeszcze się nie urodziła. Wszystko, co miał, i wszystko, czym był, zawdzięczał właśnie im i zrobiłby dla nich wszystko.
Elsa oparła głowę o okno i zamknęła oczy. Jej rodzice zawsze uważali Santiego za ósmy cud świata. Ona sama też kiedyś tak myślała. Przypomniała sobie swoją pierwszą imprezę domową bez nadzoru dorosłych. Ile miała wtedy lat? Piętnaście, szesnaście? Rodzice oczywiście myśleli, że będą tam odpowiedzialni dorośli. Nie przyszło im nawet do głowy, że córeczka może ich okłamać.
Elsa wypaliła tam papierosa. Rozkaszlała się, a papieros smakował tak obrzydliwie, że nigdy więcej nie sięgnęła po następnego. Jeden z jej przyjaciół palił narkotyki. Elsa miała zbyt obolałe gardło, żeby spróbować, ale wypiła piwo. Smak nie przypadł jej do gustu, ale to był jedyny dostępny alkohol. Jak to się często zdarza w przypadku nastolatków pozostawionych bez nadzoru rodziców, impreza stała się dosyć głośna. Kiedy podczas gry w piwnego ping-ponga zniszczono telewizor z płaskim ekranem, Elsa, wciąż w miarę trzeźwa, uznała, że czas wracać do domu. Wysłała wiadomość do taty, prosząc, żeby po nią przyjechał. Trochę zamroczona, czekała na niego na zewnątrz razem z przyjaciółkami, Lolą i Carmen. Dołączyła do nich grupka starszych chłopców, których dziewczyny, pośród szeptów i chichotów, uznały za seksownych. Zaproponowali każdej po butelce piwa, a one przyjęły poczęstunek, zbyt naiwne, by zdawać sobie sprawę, że chłopcy oczekują zapłaty.
Ta zapłata miała formę języków w ich ustach i rąk pod spódnicami. Elsa nigdy się nie spodziewała, że jej pierwszy pocałunek będzie właśnie taki – pijacki i niechciany. Chłopak nawet jej nie zapytał o zgodę. Był obrzydliwy i ślinił się, zupełnie jakby całowała Rocca, angielskiego mastifa taty. Kiedy go odepchnęła, złapał ją wpół i przytrzymał ręce za plecami.
Nie miała czasu się przestraszyć, bo w tej chwili padł na nich cień i chłopak nagle uniósł się w powietrze, mrugając ze zdziwienia. Santi trzymał go za kark o kilka cali nad ziemią. Uśmiechnął się do Elsy i jedną ręką wciąż trzymając chłopaka, drugą sięgnął do kieszeni i rzucił jej klucze.
– Zaczekaj na mnie w samochodzie, chiquita. Twoje przyjaciółki też.
Siedząc bezpiecznie w samochodzie z twarzami przyciśniętymi do okna, trzy dziewczyny patrzyły, jak Santi wszedł do domu. Chwilę później z drzwi wysypała się gromada nastolatków w różnych stadiach nietrzeźwości. Santi wrócił do samochodu, kazał im zapiąć pasy, włączył radio i śpiewając razem z wokalistą, odjechał.
– Co zrobiłeś temu chłopcu? – zapytała Elsa, kiedy odwieźli przyjaciółki do domów.
– Nie musisz się o nic martwić – odpowiedział.
– Zrobiłeś mu coś złego?
– A jak byś się czuła, gdybym zrobił?
Zastanawiała się przez chwilę.
– Dobrze. Ale też źle.
Roześmiał się.
– Nie skrzywdziłem ani jego, ani jego przyjaciół, ale mogę ci obiecać, że ci chłopcy już nigdy nie będą się dobierać do ciebie ani do żadnej innej kobiety. – Spoważniał. – Obiecaj mi, że kiedy będziesz wychodzić z przyjaciółkami, będziecie ostrożne. Rozumiem, że w twoim wieku ma się ochotę na eksperymenty, ale musisz się chronić. Rozumiesz?
Tamtego wieczoru Elsa szaleńczo zakochała się w Santiagu Rodriguezie. Rzeźbiona twarz z szerokim nosem, dużymi ustami i czarnymi oczami stała się nagle najprzystojniejszą twarzą, jaką Elsa widziała w życiu.
Następnego dnia dostała od tamtego chłopca ogromny bukiet kwiatów z karteczką, na której napisane było po prostu: „Przepraszam”. Tego samego dnia dostała prezenty od Santiego – alarm kieszonkowy, gaz pieprzowy i lekcje samoobrony.
A teraz, chociaż miała ochotę zgrzytać zębami, dobrze rozumiała, dlaczego matka przysłała po nią właśnie jego. Santi nigdy by nie pozwolił, żeby coś jej się stało. W ciągu ostatniej dekady zdobył fortunę, przy której bladł nawet majątek jej rodziców, ale wciąż gotów byłby oddać życie dla każdego z Lopezów. Jego lojalność była niezachwiana i wieczna. Strach, który dręczył ją od tygodnia, zniknął; Santi jak zawsze przywrócił jej poczucie bezpieczeństwa.
Wjechali na parking hotelu przy lotnisku. Santi znalazł miejsce w pobliżu bramy. Kiedy chciała otworzyć drzwi, położył jej rękę na ramieniu.
– Zaczekaj.
Czekała. Gdy się upewnił, że nikt podejrzany za nimi nie wjechał, że nie dołączyły do nich żadne samochody, powiedział:
– Idź za mną i o nic nie pytaj, dopóki nie zostaniemy sami.
Wszedł do hotelu i skierował się prosto do recepcji. Ku jej zaskoczeniu wyciągnął dwa paszporty, które podał recepcjonistce wraz z kartą kredytową. Dostali klucz do pokoju i poszli do windy, ale ku zdumieniu Elsy Santi nacisnął guzik na niższy poziom.
– Dokąd jedziemy?
Drzwi otworzyły się z brzękiem i zobaczyła rzędy pojemników przemysłowych, wózków oraz innych przypadkowych przedmiotów. Między rzędem przepełnionych zielonych pojemników na śmieci a stertą pustych skrzynek stał lśniący aston martin z przyciemnianymi szybami. Santi machnął ręką w kierunku samochodu.
– Twój rydwan czeka.
– Wiem, że tamten samochód to była kupa złomu, ale czy to nie lekka przesada jak na krótką przejażdżkę na lotnisko? Nie możemy po prostu wsiąść do autobusu?
Santi uniósł brwi.
– Mama ci nie powiedziała? Nie lecimy do Walencji.
– Więc jak wrócimy do domu?
Powoli odsłonił w uśmiechu białe zęby.
– Pojedziemy bardzo malowniczą trasą, chiquita.

Melanie Milburne - Szukam żony Do biura matrymonialnego Emmaline Woodcroft zgłasza się włoski arystokrata Matteo Vitale. Emmaline jest zdziwiona, że tak przystojny i bogaty mężczyzna, który mógłby mieć każdą kobietę, korzysta z jej pośrednictwa. Matteo chce jedynie krótkiego związku i dziecka, bo tylko pod tym warunkiem odziedziczy rodzinną posiadłość w Umbrii. Sprawy się komplikują, ponieważ Matteo zakochuje się w Emmaline, a ona nie powiedziała mu, że nie może mieć dzieci… Michelle Smart - Podróż we dwoje Elsa Lopez od zawsze była zakochana w Santiagu Rodriguezie, którego jej ojciec wychował jak własnego syna. W dniu swoich osiemnastych urodzin zaplanowała, że go uwiedzie, lecz została odrzucona. Upokorzona i ze złamanym sercem opuszcza rodzinny dom w Walencji i wyjeżdża do Wiednia. Po pięciu latach ma wrócić na zaręczyny siostry. Przyjeżdża po nią Santiago…

W hiszpańskiej winnicy, W sercu pustyni

Emmy Grayson, Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1125

ISBN: 9788327684424

Premiera: 13-10-2022

Fragment książki

Nowojorskie drapacze chmur odbijały promienie zachodzącego słońca, lśniąc niczym klejnoty na tle ciemniejącego letniego nieba. Adrian Cabrera uniósł do ust kieliszek i degustując merlota, podziwiał uroki metropolii z balkonu usytuowanego nad wypełnioną gośćmi salą balową w hotelu Kingsworth.
Fascynujący widok rekompensował mu konieczność znoszenia banałów płynących z ust kobiety uwieszonej na jego ramieniu. Jackie, o ile dobrze zapamiętał imię, nie ustawała w wysiłkach, by zrobić na nim wrażenie.
– Cabrera – wymruczała przymilnie. – Szalenie seksowne nazwisko…
– I bardzo znane – dodał, nie starając się nawet ukryć irytacji w głosie. – Jego historia sięga czterech pokoleń wstecz i mojego pra, pra, pra… nieważne zresztą, który założył winnicę u stóp Sierra Nevada.
– W Kalifornii? – zapytała.
Zazgrzytał zębami.
– Sierra Nevada to także góry w południowej Hiszpanii.
– Winnica u stóp gór – westchnęła Jackie z zachwytem. – Jakie to ekscytujące!
Istotnie, stanowisko prezesa jednej z najsłynniejszych wytwórni win oraz przynależność do klanu Cabrera były ekscytujące. Wątpił jednak, by jego nadgorliwa towarzyszka rzeczywiście rozumiała satysfakcję, jaką odczuwał, degustując nowe wino, a także fakt, że taka degustacja była rezultatem wielu lat ciężkiej pracy…
Jedyne, o czym myślała, to jak wejść do łóżka seksownego pana Cabrery, a jeśli się uda, spędzić z nim następne kilka tygodni, podróżując po całym świecie.
Zaryzykował spojrzenie w dół. Obcisła pomarańczowa sukienka podkreślała zgrabną figurę Jackie i obfity biust, który prawie rozsadzał dekolt. Ciemne loki opadały kaskadą na szczupłe ramiona, podkreślały wydatne kości policzkowe i szeroki, lśniąco biały uśmiech niczym z reklamy pasty do zębów.
Jednak poza lekkim uznaniem dla fizyczności, nie poczuł do tej kobiety nic. Spędził tyle lat, obracając się w towarzystwie modelek, aktorek, prezesek firm, a nawet polityczek, że stał się wybredny. Mężatki i kobiety, których chciwość była widoczna w każdym geście, odrzucał na dzień dobry.
– Opowiedz mi więcej o tej winnicy – poprosiła, napierając na niego piersiami. Gwałtowny ruch, którego się nie spodziewał, zmusił go do szarpnięcia ramieniem i trochę wina zachlapało mankiet śnieżnobiałej koszuli. Łagodne dotąd poirytowanie przeistoczyło się w jaskrawe niezadowolenie.
– Och, tak mi przykro… – powiedziała, gdy ich spojrzenia się spotkały. – Zaraz to naprawię, nie ruszaj się stąd – dodała i obróciła się na pięcie. Patrzył za nią, gdy zbiegła ze schodów i weszła w tłum rozbawionych gości, a na końcu zniknęła mu z oczu.
Zerknął na zabrudzoną czerwonym winem koszulę i westchnął. Na górze, w swojej suicie miał garderobę pełną koszul. Przebranie się i powrót na przyjęcie zajęłoby nie więcej niż dziesięć minut. Ale to zaburzyłoby rutynę. Miał zwyczaj spędzać pierwsze pół godziny przyjęcia inaugurującego wprowadzenie do sprzedaży nowego wina samotnie, przyglądając się zaproszonym gościom, ciesząc sukcesem i wspominając wszystkie etapy produkcji, które doprowadziły go do tej właśnie chwili.
Wreszcie sobie poszła! Nie pozwól, by zepsuła ci cały wieczór.
Żyrandole w stylu Tiffany rzucały mieniące się różnymi kolorami refleksy na złoty sufit. Kelnerzy wprawnie lawirowali pomiędzy elegancko ubranymi gośćmi stojącymi w mniejszych i większych grupkach, niosąc srebrne tace wypełnione kieliszkami z winem lub przekąskami. Kiedy wczoraj organizatorka przyjęcia, Calandra Smythe, przeczytała mu menu, aż się wzdrygnął, widząc w nim sos barbecue. Czy Amerykanie naprawdę musieli go serwować do wszystkiego?
Jednak gdy spróbował przekąsek, zmienił zdanie. Receptura sosu była tak wyjątkowa, że wydobywała niuanse smakowe nowego merlota. Same przekąski zaś okazały się prawdziwym hitem wśród gości ze Stanów i całego świata.
Omiatając wzrokiem rozbawiony tłum, wypatrzył Calandrę, która dyskretnie sprawdzała, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Już miał się odwrócić w stronę zwieńczonego łukiem okna, by ostatni raz nacieszyć oczy widokiem Nowego Jorku, gdy dostrzegł kobietę, której pewność siebie i gracja w połączeniu z kaskadą blond włosów opadających na ramiona przykuły jego uwagę. Była elegancko ubrana, jak większość tutaj, ale w jej wyglądzie było coś, co nie pasowało do wykrochmalonych kołnierzyków i wydekoltowanych sukni pozostałych osób.
Tłum rozstąpił się na chwilę. Zobaczył całą jej sylwetkę, opromienioną złocistym blaskiem żyrandoli i setek świec. Nagle uniosła głowę i ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę.
Dystans pomiędzy nimi nie osłabił wrzenia krwi w jego żyłach. Kim była ta kobieta? I dlaczego po tylu miesiącach kompletnej posuchy w życiu osobistym, zainteresował się właśnie nią? Przecież nawet się nie znali.
Kobieta opuściła oczy i tłum wchłonął ją ponownie. Nie był przyzwyczajony do braku zainteresowania. Z powodu przystojnej twarzy, którą Adrian Cabrera odziedziczył po ojcu, fortuny oraz skłonności do rozpieszczania partnerek nigdy nie musiał szukać towarzystwa kobiet. Należał do tych mężczyzn, którzy mogli wybierać spośród wianuszka chętnych.
Uśmiechnął się z przekąsem na myśl o tym, że będzie musiał poszukać tej kobiety, która zbyła go jednym spojrzeniem. Mała odmiana w dotychczasowym modus operandi, ale może tego właśnie potrzebował.
– Czyżbyś się ukrywał, drogi braciszku?
Adrian westchnął, odwracając wzrok od sali balowej. Alejandro zmierzał w jego stronę. Barczyste ramiona niemalże rozsadzały górę smokingu. Obaj mieli ciemne włosy i męskie sylwetki, ale to młodszy Alejandro był mocniej zbudowany, co doprowadzało czasami krawców do rozpaczy podczas przymiarek. Zwalista postura przydawała się w jego branży. Jako prezes Cabrera Shipping miał często do czynienia z marynarzami, a zdarzało się, że osobiście płynął statkami przewożącymi ładunek wina przez Atlantyk.
– Chciałem chwilę odpocząć od tego gwaru.
Podszedł do okna i odsunął zasłonę. Alejandro dołączył do niego i obaj zapatrzyli się na chwilę w ciemniejące nad miastem niebo.
– Widziałem Jackie Harold uciekającą schodami w popłochu. Miałeś uwodzić kobiety, a nie je odstraszać – powiedział.
Adrian zignorował przytyk i zamieszał wino w kieliszku.
– Nasz merlot jest sukcesem.
– To prawda. Gratulacje, braciszku – dodał poważnym tonem i poklepał brata po ramieniu. Stali w milczeniu, podziwiając nocną panoramę Nowego Jorku. Mimo że serce Adriana zostało w Hiszpanii, jego wypady do Stanów przynosiły wytchnienie od chaotycznego życia, jakie prowadził w rodzinnym kraju.
Cabrera Wine była lokalną firmą, jednak pod jego kierownictwem zyskała rozgłos poza granicami Hiszpanii. Sukces miał swoją cenę, szczególnie w tak wymagających czasach. Pomiędzy niezliczonymi spotkania biznesowymi oraz wizytami w innych winnicach i wytwórniach rozsianych po całej Europie, Adrian nie miał czasu na przyjemności i w ostatnich miesiącach zaniedbał całkowicie życie osobiste. Sukces firmy był dla niego zawsze najważniejszy. Dokonał wyboru jedenaście lat temu i nigdy go nie żałował.
– Jak tam Antonio?
Alejandro zaśmiał się.
– Świętuje premierę nowego wina na Karaibach w objęciach jakiejś modelki.
Pomimo hulaszczego trybu życia Antonio, najmłodszy z braci, prowadził niedużą firmę, która zajmowała się obrotem nieruchomościami i była powiązana z rodzinnym biznesem. Otwarcie luksusowego hotelu na Lazurowym Wybrzeżu było jego trzecim z kolei sukcesem od objęcia stanowiska prezesa trzy lata temu.
Serce Adriana wypełniła duma. We trójkę byli niemal niepokonani.
– Matka narzeka, że zachowuje się jak rozwydrzony nastolatek, a nie trzydziestoletni biznesmen.
Wspomnienie o matce zmąciło radość Adriana. Poczuł złość i musiał odwrócić się w stronę sali balowej, by skoncentrować się na pozytywnej energii, jaką tętniła impreza. Poza specjalnymi okazjami, madre nie zajmowała istotnego miejsca w jego życiu.
– Antonio potrafi sam o siebie zadbać – powiedział.
Wyczuwając podenerwowanie w głosie Adriana, Alejandro przezornie zmienił temat.
– Zejdziesz na dół?
– Taki mam zamiar, ale najpierw dokończę wino. Sam.
Alejandro uniósł dłonie do góry.
– Już sobie idę. Poszukam ci bardziej odpowiedniego towarzystwa niż Jackie – rzucił, posyłając mu rozbawione spojrzenie.
Brat miał trochę racji. Zdecydowanie zbyt długo z nikim się nie spotykał. Odkąd rozstał się z ostatnią kochanką, zresztą w przyjaźni, nie miał ochoty na kolejne przygody. Raz, że nikt mu nie wpadł w oko, dwa, że nie miał po prostu czasu na seks, nawet przygodny. Premiera nowego merlota pochłaniała go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, nawet wtedy, gdy śnił. Proces starzenia wina Tempranillo dobiegał końca, a to oznaczało, że w przyszłym roku będzie miał jeszcze więcej pracy.
Mimo że wolał stałe związki, przyszło mu do głowy, że może faktycznie byłoby dobrze spędzić dzisiejszą noc z kobietą.
Nie z taką jak Jackie, rzecz jasna. Interesowały go wyłącznie kobiety inteligentne, obyte i wyrafinowane.
– Pan Cabrera?
Aksamitny głos postawił jego zmysły w stan pogotowia i momentalnie zrobiło mu się gorąco. Celowo wypił kolejny łyk wina, zanim się odwrócił.
To była ona!
Blondynka, którą wypatrzył w tłumie i która, jak mu się zdawało, zupełnie go zignorowała. Dekolt jej granatowej sukni schodził wąskim szpicem aż do talii, która była obwiązana srebrną szarfą. Dalej suknia opadała miękko aż do samej ziemi, przypominając Adrianowi wody Morza Śródziemnego tuż przed burzą.
Uniósł głowę, skupiając się na jej twarzy. Bujne loki w kolorze chłodnego blondu otaczały delikatną twarz. Fiołkowe oczy patrzyły na niego śmiało, a umalowane karmelową szminką usta były mocno zaciśnięte.
– Tak – odrzekł w końcu chłodno, starając się nie zdradzić, jak duże wrażenie na nim wywarła.
Zrobiła krok do przodu i wyciągnęła dłoń na powitanie. Nie nosiła biżuterii poza wąską srebrną bransoletką. Adrian uścisnął jej dłoń.
– Nazywam się Everleigh Bradford. Gratuluję merlota. Jest wyborny!
– Dziękuję – powiedział, unosząc nieco brwi. – Doceniam komplement, ale czy musiała pani naruszać moją prywatność? Na dole jest duży znak informujący o tym, że balkon jest zamknięty dla gości.
Everleigh uniosła głowę wyżej, a w jej oczach błysnął upór.
– Musiałam.
Wiele osób wycofałoby się po tak opryskliwym komentarzu, ale nie ta kobieta.
– Przykro mi, że złamałam zasady, ale muszę z panem pilnie porozmawiać. Na osobności.
Zaimponowała mu. Noc z tak odważną i piękną kobietą jak Everleigh byłaby odpowiednią nagrodą za ostatnie miesiące życia w celibacie, dlatego Adrian uśmiechnął się zachęcająco.
Policzki Everleigh zaróżowiły się, co nie umknęło jego uwagi. Byłby rozczarowany, gdyby udawała, ale nie zdziwiony. Kobiety próbowały wielu sztuczek, by zwrócić na siebie jego uwagę.
– To nic osobistego, panie Cabrera.
– Adrianie – skorygował ją.
– Słucham?
– Proszę mi mówić po imieniu.
Cudowne oczy w kolorze fiołków zwęziły się.
– Przyszłam w interesach, panie Cabrera. Po imieniu można mówić do rodziny albo przyjaciół.
– Moglibyśmy się zaprzyjaźnić, Everleigh.
Co też mu strzeliło do głowy, żeby tak się z nią drażnić. Zwykle prawił kobietom komplementy, uwodził je słowami, przypadkowymi muśnięciami… Ale przy niej po prostu nie mógł się powstrzymać.
– Nigdy nie będziemy przyjaciółmi, panie Cabrera – ucięła Everleigh. – Przyszłam, żeby porozmawiać o propozycji przejęcia Fox Vineyards.
Pożądanie, które pojawienie się kobiety wznieciło w jego ciele, przygasło, a zastąpiła je chłodna kalkulacja, jaką posługiwał się podczas spotkań biznesowych.
– W takim razie porozmawiajmy – oznajmił lodowatym tonem i ta nagła zmiana jego nastawienia musiała zachwiać jej pewnością siebie. Obejrzała się w stronę sali balowej, a jej dekolt gwałtownie się unosił i opadał, sygnalizując zdenerwowanie. Cierpliwie czekał, nie spuszczając jej z oka. Była to strategia, która wiele razy pozwalała mu zyskać przewagę w negocjacjach.
W końcu spojrzała mu w oczy, a właściwie przeszyła wściekłym spojrzeniem.
– Próbuje pan zmusić mojego ojca, który jest śmiertelnie chory, do sprzedaży winnicy i wytwórni, którą nasza rodzina zarządza od pokoleń. Tylko po to, żeby ją włączyć do tego pańskiego… molocha! Chcę, żeby przestał pan go nagabywać w tej sprawie, ponieważ sama zamierzam z panem negocjować.
Adrian powolnym ruchem odstawił kieliszek, formułując w myślach odpowiedź. Spotkał się z Richardem Bradfordem kilka razy przy okazji omawiania szczegółów planowanego zakupu Fox Vineyards przez Cabrera Wine. Istotnie, podczas ostatniego spotkania ojciec Everleigh wyglądał nieco gorzej, ale Adrian zrzucił to na karb pracy, jaki spadał na każdego właściciela winnicy.
Fox Vineyards miał tylko jedną winnicę na północy stanu Nowy Jork, jednak wina firmy robiły w ciągu ostatnich dwóch lat furorę. Adrian zamierzał rozszerzyć działalność na Stany Zjednoczone i kiedy pełnomocnik Richarda skontaktował się z nim w sprawie sprzedaży firmy, uznał to za idealną okazję. W czasie spotkań Richard ani razu nie wspomniał o chorobie ani tym bardziej o tym, że ma córkę, która zamierza przejąć biznes.
Nie miało to zresztą znaczenia. Nie porzuci tak świetnej okazji tylko po to, by zrobić przyjemność tej zuchwałej kobiecie. Fakt, że nie zwrócił uwagi na zbieżność nazwisk jej i Richarda, oznaczał tylko tyle, że udało jej się skutecznie go zdekoncentrować. W tej sytuacji najlepiej było trzymać ją na dystans.
– Chciałbym uściślić jedną kwestię. Twierdzi pani, że to ja nakłoniłem pani ojca do sprzedaży winnicy?
– Tak.
Jej oczy się zaszkliły.
Tylko nie łzy!
Nie znosił, gdy kobiety szantażowały go w taki sposób i nie miał najmniejszego zamiaru robić za pocieszyciela, i to jeszcze na oczach kilkuset gości.
– Rozumiem. Czy ojciec powiedział pani, jak doszło do naszego spotkania?
Everleigh zacisnęła mocno dłonie.
– Nie chce o tym w ogóle mówić. Powtarza tylko, że nie miał wyboru. Może i jest pan szanowanym biznesmenem, ale ja wiem, że nie cofnie się pan przed niczym. Nie pozwolę, by odebrał nam pan dorobek naszego życia!
Adrian milczał, choć gotowało się w nim ze złości. Owszem, uważał siebie za skutecznego negocjatora, ale z całą pewnością nie był człowiekiem bez serca. Oskarżenia, jakie beztrosko rzucała w jego stronę ta nowobogacka Amerykanka, zwłaszcza w taki wieczór jak dzisiejszy, rozsierdziły go na dobre.
– Zdaje sobie pani sprawę z tego, że mógłbym wezwać policję oraz oskarżyć panią o napaść i zniesławienie?
Everleigh otworzyła usta ze zdumienia.
– Zaprzecza pan, że…
– Groziłem dobrze znanemu w branży biznesmenowi? – dokończył za nią. – Nic podobnego nie miało miejsca.
Wychylił się nieco w jej stronę, przekonany, że zmusi ją do zrobienia kroku w tył, ale ona ani drgnęła. Jej broda uniosła się odrobinę wyżej, a usta znalazły się o pół oddechu od jego twarzy. Opanowała go szaleńcza ochota, by przyciągnąć tę upartą istotę do siebie i całować tak długo, aż będzie gotowa przeprosić.
– Dziś pozwolę pani odejść, żeby mogła pani przemyśleć swoje zachowanie. Następnym razem nie będę aż tak łaskawy.

Everleigh mogła tylko stać i patrzeć na plecy oddalającego się Adriana Cabrery. Bezsilnie zaciskała palce, czując, jak paznokcie wbijają się w dłonie. Dawno nie spotkała nikogo, kto doprowadziłby ją do takiej furii. Na domiar wszystkiego jej adwersarz okazał się nieziemsko przystojny, a uwodzicielskim głosem zupełnie zbił ją z tropu. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, było przekonanie, że śmiertelny wróg jej rodziny jest kwintesencją seksapilu.
Wcześniej widziała go tylko na zdjęciach. Ciemne włosy zaczesane do tyłu w fantazyjny sposób, który odwracał uwagę od surowych rysów twarzy i sztywno wyprostowanej sylwetki. Mocny zarys szczęki z uroczym dołeczkiem w brodzie. Kości policzkowe niczym wyrzeźbione w marmurze. Gęste brwi nad jasnoniebieskimi oczami i pełne usta, które nigdy się nie uśmiechały. Tak Adrian Cabrera prezentował się w mediach.
Kiedy więc się uśmiechnął, poczuła falę ciepła rozlewającą się po jej ciele. Gdyby częściej chodziła na randki, może byłaby lepiej przygotowana na starcie z taką kumulacją męskiej siły i urody.
Powoli rozprostowała ścierpnięte palce i małymi kroczkami podeszła do schodów. Jej pewność siebie stopniała, gdy otaczający ją przepych przedarł się do jej świadomości. Skąd przekonanie, że ona, dziewczyna z prowincji, może mierzyć się z kimś pokroju Adriana Cabrery? Na ogromnej sali bawiło się kilkuset gości. Pobłyskiwały wysadzane diamentami bransoletki od Cartiera u pań i zegarki Rolex u panów. Zespół grający na scenie od trzech tygodni okupował pierwsze miejsca amerykańskich list przebojów. Bóg jeden wiedział, ile musiał kosztować ich występ tego wieczora, zwłaszcza że w tym samym czasie mogli dać koncert dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, a nie grać do kotleta. Przystojny pan Cabrera miał zapewne tyle pieniędzy, że nie wiedział, co z nimi robić.
A jeśli tak, to dlaczego uparł się, by przejąć Fox Vineyards? Rodzinna firma była częścią życia Everleigh, odkąd sięgała pamięcią. Była w ostatniej klasie szkoły średniej, gdy jej matka zmarła na raka. Poświęciła się pracy w firmie i okazało się to dla niej ratunkiem. Chwytała się każdego zadania, zdobywając przy tym cenne doświadczenie, a po skończeniu szkoły na dobre zajęła się marketingiem, by dwa lata temu objąć stanowisko dyrektora działu. Była pewna, że któregoś dnia ojciec przekaże jej firmę.

 

– Ona nadal tam jest, panie komendancie!
Szejk Nazir Al Rasul, właściciel jednej z najpotężniejszych i najbardziej dyskretnych prywatnych armii na świecie, a także wojownik do szpiku kości, posłał swemu strażnikowi mordercze spojrzenie. Tyle że strażnik ten był bardzo młody, właściwie był jeszcze chłopcem, ale czarno-złoty mundur gwardii szejka, który miał na sobie, nosił z prawdziwą dumą i determinacją. I prezentował się zachwycająco! Lecz… Nazir zostawił przecież jasne wytyczne, by mu nie przeszkadzać. Dopiero co wrócił do Inaris po szczególnie delikatnej misji, polegającej na stłumieniu w zarodku planowanego zamachu stanu w jednym z krajów nadbałtyckich i po prawie dwóch dobach bez snu nie był w nastroju na tolerowanie nieposłuszeństwa wobec swych rozkazów w wykonaniu młokosów mających mleko pod nosem. Spojrzał więc na chłopaka ponownie, już łagodniej, ale uniósł przy tym lekko podbródek, co dla jego podwładnych zawsze stanowiło jednoznaczne ostrzeżenie.
– Czy powiedziałem, że można mnie niepokoić? – zapytał, nie podnosząc głosu, ale nie było takiej potrzeby: młody strażnik i tak zbladł.
– Nie, panie komendancie.
– W takim razie wytłumacz mi swoją obecność. Bezzwłocznie.
Młodzian poruszył się bezwiednie, lecz pod wpływem wzroku Nazira znieruchomiał.
– Powiedział pan, by dać znać, jeśli coś się zmieni.
Nazir był coraz bardziej zmęczony, więc minęła dłuższa chwila, zanim treść tego stwierdzenia dotarła do niego na dobre. W końcu uświadomił sobie, że mowa jest o nieproszonym gościu, który zjawił się pod bramami twierdzy. W zasadzie nie było w tym niczego niezwykłego, bo wielu ludzi przybywało pod twierdzę pomimo jej lokalizacji w samym środku pustyni. W ten sposób chcieli często zmierzyć się ze straszliwymi pogłoskami, które osobiście rozpuszczał na swój temat, by zniechęcić przybyszów zgłaszających się do niego po pomoc, opiekę lub z prośbą o wstąpienie do jego armii. Nic dziwnego. Zasłynął na tyle jako mistrz sztuki wojennej, a zwłaszcza walki fizycznej, że jego wiedza i umiejętności były szeroko poszukiwane. Dla zachowania spokoju przyjął jednak zasadę, że odmawia wszystkim, którzy staną u jego bram, co niestety wcale nie powstrzymało kolejnych osób przed próbowaniem.
Jednakże dotychczas zazwyczaj dotyczyło to mężczyzn.
Tym razem pod bramą zjawiła się… kobieta.
Przyszła tam kilka godzin wcześniej wraz z lokalnym przewodnikiem, który nie wiadomo czemu w ogóle się na to zgodził, dobrze wiedząc, że Nazir nie wpuszcza nikogo do swojej twierdzy. Obecnie, nie zamierzając nagle odstąpić od zasady, wydał strażnikom surowe instrukcje, by zignorowali fakt, że nieproszonym gościem jest kobieta. Poza tym ludzie zwykle odchodzili spod bram sami po paru pierwszych godzinach czekania w brutalnym, pustynnym słońcu, które działało bardziej odstraszająco, niż gdyby wysłać pod bramę psy lub zacząć strzelać.
Nazir powoli czuł się poirytowany, lecz dobry dowódca nigdy nie pozwala, by wpływały na niego emocje lub dyskomfort fizyczny. A Nazir był dobrym dowódcą… Chociaż nie… Był dowódcą doskonałym!
– I co się zmieniło? – zapytał, nie zmieniając tonu ani na jotę.
Strażnik zawahał się przez sekundę.
– No cóż… och… no… wygląda na to, że ona jest w ciąży, panie komendancie.
Nazir utkwił w nim badawczy wzrok, tym razem w ogóle go nie rozumiejąc.
– W ciąży? Co masz na myśli, mówiąc, że ona jest w ciąży?
Strażnik otworzył usta, by po chwili je zamknąć. Potem zgarbił się i nagle wyprostował.
– Poprosiła o wodę i… parasol przeciwsłoneczny. Powiedziała, że jest w ciąży.
Nazir ani drgnął. Nawet na wzmiankę o parasolu.
– Ona kłamie – odparł stanowczo. – Nie róbcie nic.
– Panie komendancie… ona ma… hm… – tu strażnik wykonał zakrzywiony gest w okolicy brzucha – widać to na kamerach.
Nazir miał za sobą dwie nieprzespane noce, zakończoną bardzo delikatną misję i dwa kolejne międzynarodowe, pilne zlecenia już na biurku. Jedyne, czego aktualnie desperacko wręcz potrzebował, to sen! A nie zajmowanie się kolejnymi idiotycznymi okazami pojawiającymi się u jego bram. A już na pewno nie ciężarną idiotką!
– Nie róbcie nic – powtórzył. – Wpuszczenie jej do twierdzy wyłącznie zachęci więcej takich głupców. A bycie w ciąży bardzo łatwo udać.
– Panie komendancie… ona pyta o pana po imieniu.
Nazir pozostał niewzruszony.
– Oni wszyscy robią to samo.
Musiał jednak przyznać, że jak dotychczas nie dotyczyło to kobiet w ciąży. Prawdopodobieństwo spłodzenia przez niego dziecka było przecież bliskie zeru, bo jeżeli chodzi o seks, zawsze się zabezpieczał albo w ogóle na nic sobie nie pozwalał. Uleganie podstawowym fizycznym instynktom w jego mniemaniu czyniło człowieka słabym.
Wtem, na kamiennym korytarzu rozległ się odgłos kogoś biegnącego w masywnych butach, a towarzyszyły temu niosące się echem ożywione głosy. Sekundę później w drzwiach sypialni Nazira znalazł się kolejny młody strażnik, wyglądający na mocno podekscytowanego. Stuknął obcasami, zasalutował i stanął na baczność.
– Panie komendancie – wysapał, łapiąc z trudem oddech – kobieta zemdlała!
No, oczywiście, że zemdlała! Widocznie to za dużo, że chciał dla siebie kilku nieprzerwanych godzin snu. Wyraźnie też prosił o zbyt wiele, każąc swoim ludziom zignorować tę kobietę. Nie mieli zbyt dużo do czynienia z kobietami, to prawda, ale skoro obecność jednej niewiasty pod bramą wywołała tyle podniecenia, stało się dla niego jasne, że albo strażnikom potrzeba więcej i ostrzejszej musztry, albo… trochę urlopu. Zrozumiał także ostatecznie, że dopóki nie załatwi problemu kobiety, nie prześpi się nawet przez chwilę.
– Przyprowadźcie mi ją do wartowni! – rozkazał krótko, nie zdradzając ani cienia zbędnych emocji.
Gdy obaj strażnicy zasalutowali i zniknęli w korytarzu, Nazir wymamrotał pod nosem paskudne przekleństwo, sięgnął po swoją długą, czarną szatę i opasał się nią luźno, zanim jeszcze wyszedł z sypialni.
To była naprawdę ostatnia rzecz, jakiej w tym momencie potrzebował. Ludzie przychodzili pod jego bramy od zawsze, ale nigdy ich nie wpuszczał i nieszczególnie chciał to zmieniać. Zwłaszcza dla kobiety, która najpierw zażądała od niego… parasola przeciwsłonecznego, a następnie zemdlała. Była pewnie jakąś niewydarzoną turystką, chcącą sprawdzić plotki, jakie starannie sam rozsiewał, by odstraszyć ludzi od wystawania pod bramami. Plotki o brutalnym watażce i jego morderczej hordzie złożonej z bandytów, pozbieranych z więzień na całym świecie, którzy wiodą na pustyni koczowniczy tryb życia, by uniknąć powrotu tamże. Biada każdemu, kto się na nich natknie, bo nie znają pojęcia „miłosierdzie”. Narracja ta, jak każda pogłoska czy żart, musiała zawierać ziarno prawdy. Nazir był kwintesencją wodza, i nie chodziło o to, że nie miał litości. On po prostu nie widział w niej sensu. Zasłonę dymną stanowiło rozpuszczanie wici o dowodzeniu przezeń grupą morderców koczujących na pustyni – bo choć nie miało to nic wspólnego ze stanem faktycznym, najskuteczniej zniechęcało. Ta kobieta najwyraźniej nie była ani aż tak głupia, ani strachliwa. Zdecydowanie jednak pewien był jednego: że udawała ciążę. Jeśli zaś nie udawała, to była głupsza, niż początkowo pomyślał. Jaka szanująca się, normalna kobieta, spodziewając się dziecka, wypuściłaby się pieszo na sam środek pustyni, a potem stałaby przez parę godzin w pełnym słońcu u jego bram tylko po to, żeby go zobaczyć, pomimo krążących o nim plotek?
Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, Nazir zamaszystym krokiem opuścił wielką, kamienną fortecę, którą zwał „swym domem”, i wzbudzając tumany kurzu przemaszerował przez dziedziniec, aż do małej wartowni usytuowanej tuż przy potężnej bramie ze zbrojeniowej stali, która była masywnym budyneczkiem, również wykonanym z kamienia, wyposażonym jednakże w najnowocześniejszą klimatyzację i sprzęt monitorujący. Główna część twierdzy nie wymagała instalacji klimatyzacji ze względu na swą średniowieczną konstrukcję, czyli bardzo grube mury, które chroniły przed najgorętszym nawet upałem.
Kiedy Nazir dotarł ostatecznie na wartownię, na jego widok zasalutowało dwóch żołnierzy stojących na warcie. Odruchowo przyjrzał im się uważnie. W twierdzy obowiązywała zasada, że ludzie odbywający wartę w najgorętszej części dnia powinni schodzić na godzinną przerwę po każdej godzinie stania na słońcu.
Sądząc po kolorze twarzy obu salutujących mu osobników, ktoś powinien przyjść ich wymienić już za chwilę, pomyślał, a co więcej, muszą to chyba być nowi rekruci, bardzo młodzi chłopcy, chcący przede wszystkim udowodnić, że nadają się do takiej roboty. Tacy, co stwarzają najwięcej problemów.
– Napijcie się porządnie wody, kiedy pójdziecie na przerwę! Żołnierze, którzy nie potrafią o siebie należycie zadbać, są dla mnie bezużyteczni! – rzucił krótko w ich stronę.
– Tak jest! – odkrzyknęli zgodnym chórem młodzieńcy.
Nazirowi pozostało już tylko wejść wreszcie na wartownię. Pchnął więc z widocznym ociąganiem ciężkie, żelazne drzwi. Tuż za nimi stał kolejny strażnik, a jeszcze jeden siedział przed niezliczonymi monitorami, na których można było śledzić dosłownie każdy fragment fortecy.
Największą wadą bycia właścicielem i przywódcą jednej z najsławniejszych i siejących największy postrach prywatnych armii na świecie było niewątpliwie posiadanie bardzo wielu wrogów, czyli ludzi, którzy marzyli o tym, by on i jego żołnierze zniknęli z powierzchni ziemi. To dlatego jego twierdza nie figurowała na żadnej mapie ani nie dało się jej wyszukać w internecie. Istnienia fortecy nie wykrywały nawet najnowsze technologie, a zatem dla przeciętnych śmiertelników po prostu nie istniała. Jednak zawsze znajdowali się śmiałkowie, którzy chcieli do niej dotrzeć, lecz w zasadzie nigdy im się to nie udawało, bo nawet gdy tkwili już u bram, nikt pod żadnym pozorem nie wpuszczał ich do środka.
Urok mieszkania na pustyni polegał głównie na tym, że taka lokalizacja wspierała trzymanie wrogów na odległość. Rzecz jasna, zawsze znalazło się paru zaślepionych i zdeterminowanych, których nie przeraziły ani kurz, ani piach, ani piekielny upał. Jedną z nich była niewątpliwie kobieta leżąca na pozwijanych, pobrudzonych, jasnych łachmanach, którymi wyłożono prowizoryczne obozowe nosze. Ignorując wszystko wokół, podszedł do noszy, by się jej przyjrzeć; była drobna i całkowicie zawinięta w szaty, które musiała zakupić na bazarze dla turystów w Mahassa, bo uszyto je z cienkiej i taniej bawełny, oferującej dokładnie zerową ochronę przed słońcem. Miała mały nos, spiczasty podbródek, proste, ciemne brwi i gęste rzęsy. Przypominała mu kocicę, a jedyne co go w niej pociągało, to zmysłowe, wydatne usta. Jej nieruchome policzki nosiły ślady poparzeń słonecznych… choć właściwie nie… wcale nie były całkiem nieruchome…
Nazira przeszedł dziwny dreszcz podniecenia, choć nie potrafił go sobie w żaden sposób wytłumaczyć. Zauważył, że kobieta nie jest nieprzytomna i obserwuje go spod przymkniętych powiek.

Ivy Dean początkowo zamierzała udawać nieprzytomną, gdy wtem drzwi małego pomieszczenia, do którego ją zabrano, otwarły się i stanął w nich najpotężniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała z bliska. Wtedy wystraszyła się po raz pierwszy od początku swej długiej i frustrującej podróży z chłodnej, mglistej i deszczowej Anglii do serca gorącej pustyni wokół Inaris. I nie chodziło już nawet o to, że miał pewnie ze dwa metry wzrostu, a budową przypominał starożytnego, rzymskiego gladiatora, lecz o aurę wokół niego, którą odczuła jak nagłą zmianę ciśnienia atmosferycznego. Na wartowni autentycznie powiało grozą. Człowiek ten promieniował czymś w rodzaju zwierzęcej przemocy, niczym bajkowy smok strzegący skarbca. Poczuła się jak owieczka podawana mu na tacy na przekąskę. I wiedziała, że udawanie czegokolwiek nie ma sensu.
Jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z litego granitu. Miał ostre rysy, zakrzywiony nos, wystające kości policzkowe, kwadratową masywną szczękę i ponurą minę. Był niesamowicie męski, niezbyt ładny i porażał martwym spojrzeniem zdumiewająco jasnoniebieskich, prawie przeźroczystych oczu, otoczonych gęstymi, kruczoczarnymi rzęsami. Widziała oczy tego koloru na bazarze turystycznym w Mahassa, na twarzach ludzi wywodzących się ze starożytnych, koczowniczych plemion pustynnych, i były one niezwykłe i przepiękne. Jednakże na obliczu tego człowieka kolor oczu przypominał taflę lodu. W tych oczach próżno było szukać litości, życzliwości czy ciepła. Tam była tylko śmierć.
Ale przecież stał przed nią powszechnie znany, groźny watażka. Okrutny szejk, zamieszkujący w pustynnej twierdzy z armią morderców, zajmujących się handlem ludźmi. Tak mówili zgodnie wszyscy wokół.
– Niech się panienka trzyma z dala od tej pustyni – powtarzali pracownicy centrum informacji turystycznej. – Nikt normalny nie udaje się tam na wycieczkę.
Jednak… nie znali jej sytuacji. Bo ona… musiała iść na pustynię właśnie po to, by odnaleźć potwornego watażkę. Nawet jeśli nie chciała i kłóciło się to z jej instynktem samozachowawczym, musiała spróbować ze względu na Connie.
Tymczasem ponury wódz przypatrywał się Ivy martwym, bezlitosnym wzrokiem, aż całkowicie zaschło jej w ustach. Odruchowo przesunęła dłonią po zaokrąglonym brzuchu. Jakby chciała się przed nim osłonić. Nie umknęło to jego uwadze.
– Możesz już przestać udawać – powiedział nagle płynnie po angielsku, bez żadnego obcego akcentu. – Wiem, że jesteś przytomna.
Miał niezwykle głęboki i szorstki głos, który prawdopodobnie dobrze odzwierciedlał jego osobowość, a brzmieniem przypominał zbliżające się trzęsienie ziemi. Nie mówił też neutralnie, tylko od razu wydawało się, że chce rozkazywać, co miało sens, biorąc pod uwagę funkcję, jaką sprawował. Jego autorytet i charyzma nie były w żaden sposób aroganckie. Wyglądały na wrodzone cechy charakteru. Niektórzy ludzie rodzą się, by dowodzić.
Nie powiedział już nic więcej, tylko obserwował ją, gdy powoli siadała, dając bez słów do zrozumienia, że na niej spoczywa obowiązek wyjaśnienia sytuacji. Odruchowo nadal trzymała dłoń na zaokrąglonym brzuchu, jakby chcąc zabezpieczyć kiełkujące w niej życie przed tym groźnym człowiekiem i przed sobą – przed własnym narastającym strachem.
Ale uleganie emocjom nigdy nie jest pomocne i pomimo szczerej chęci, by rzucić się do drzwi, otworzyć je i uciekać, pozostała na miejscu. Poza tym trzeba być praktycznym. To kluczowe. Po pierwsze, sama chciała się tu znaleźć. Po drugie, nawet gdyby udało się jej uciec z wartowni, cała forteca jest obstawiona żołnierzami. A wokół fortecy znajduje się wyłącznie pustynia. Jej przewodnik porzucił ją, gdy tylko zdał sobie sprawę, że naprawdę zamierza dostać się do środka i rozmawiać z samym wielkim wodzem, a nie tylko oglądać twierdzę z bezpiecznej odległości.
W każdym razie w obliczu wszelkich drapieżników nie należy okazywać strachu, a ucieczką narażamy się jedynie na pewną śmierć. Przez pożarcie.
Ostatecznie więc Ivy postanowiła zignorować paniczny strach i przytłaczającą postać watażki.
– A zatem… Powinnam ci przede wszystkim podziękować za… – zaczęła chłodno.
– Twoje imię i cel przybycia – przerwał jej bezpardonowo.
I wcale nie prosił ją o odpowiedź na pytanie, on po prostu żądał i nakazywał. A więc dobrze. Pewnie rzeczywiście osobnik, z którym miała obecnie do czynienia, był sławnym szejkiem Al Rasul. Czyli człowiekiem, do którego przybyła tu aż z Anglii. Trzeba postępować delikatnie, ale nie udawać nieśmiałej. U siebie w kraju zarządzała skutecznie całym domem dziecka, gdzie niektórzy wychowankowie bywali agresywni i mieli problemy ze zdrowiem psychicznym. Jednak nie miała trudności z utrzymaniem tam porządku. Tym bardziej nie sparaliżuje jej działań jeden mężczyzna, nieważne jak olbrzymi i przerażający.
– Bardzo dobrze – odrzekła, zmuszając się, by patrzyć mu prosto w oczy. – Nazywam się Ivy Dean. Zgłosiłam miejsce swego pobytu w konsulacie brytyjskim w Mahassa, więc urzędnicy wiedzą dokładnie, gdzie przebywam. Jeśli w ciągu paru dni nie wrócę, będą wiedzieli, co to oznacza.
Jego twarz nadal pozostawała nieruchoma i nie zdradzała żadnych emocji.
– Jestem tutaj – kontynuowała – ponieważ muszę porozmawiać z szejkiem Nazirem Al Rasul w prywatnej sprawie.
A on dalej stał nad nią, nieruchomy i przytłaczający jak ogromna rzeźba.
– W jakiej prywatnej sprawie?
– To kwestia pomiędzy mną a szejkiem.
– Mów!
Nie nastąpiła żadna zauważalna zmiana jego tonu. Jednak podczas gdy wszystkie poprzednie wypowiedzi były rozkazami, to był rozkaz generała. Któremu miała być posłuszna bez żadnej dyskusji. Powinna więc była się w końcu przestraszyć. Każda inna kobieta przy zdrowych zmysłach na pewno by się wystraszyła. Ale nie Ivy. Nie po to spędziła ponad dwa tygodnie w Mahassa na szukaniu przewodnika, który zgodziłby się ją zaprowadzić na sam środek zabójczo gorącej pustyni do tajemniczego watażki. Żeby móc z nim porozmawiać, wydała całe swoje skromne oszczędności. Dlatego nie zamierzała się teraz poddać, zwłaszcza że znalazła się praktycznie u celu wyprawy, a jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, to „cel” stoi właśnie tuż przed nią. Tylko teraz musi mieć całkowitą pewność, że to właściwy człowiek. Odruchowo przybrała stalową minę, którą stosowała, dyscyplinując najtrudniejszych wychowanków w swym angielskim domu dziecka.
– Będę mówić tylko z szejkiem – powtórzyła zdecydowanym tonem. – Jak powiedziałam na wstępie, to sprawa prywatna.

Emmy Grayson - W hiszpańskiej winnicy Hiszpański wytwórca win Adrian Cabrera chce wejść na rynek amerykański. Propozycja kupna winnicy Bradforda spada mu jak z nieba. Jednak podczas przyjęcia wieńczącego produkcję nowego wina Adrian zostaje oskarżony przez Everleigh Bradford, że zmusza jej ojca do sprzedaży rodzinnej firmy. Adrian dostrzega, że Everleigh nie zna prawdy, dlaczego jej ojciec sprzedaje majątek. Postanawia ją przekonać, że to całkiem dobry pomysł. Zaprasza ją do siebie do Grenady, by zobaczyła jego winnice. Przy okazji chciałby bliżej poznać tę pełną temperamentu dziewczynę… Jackie Ashenden - W sercu pustyni Do pałacu szejka Nazira Al Rasula niespodziewanie przybywa Angielka Ivy Dean i oznajmia mu, że będzie matką jego dziecka. Nazir jest gotów wziąć odpowiedzialność za Ivy i dziecko i oświadcza się. Ivy jednak nie chce małżeństwa. Chce wrócić do Londynu, do swojej pracy. Nazir nie zamierza jej do niczego zmuszać, ale wie, jak przekonać Ivy, by sama zechciała z nim zostać…