fbpx

Gdy zderzą się dwa światy

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1229

ISBN: 9788383424149

Premiera: 18-04-2024

Fragment książki

Roman Fraser kroczył przez opuszczone atrium, usiłując ominąć rozciągnięte na podłodze ozdoby halloweenowe. Przyjęcie zdecydowanie się udało. Powinien właśnie zmierzać na kolejne, znacznie bardziej wystawne niż to organizowane w siedzibie firmy. Wolał go jednak uniknąć.
Jako prezes Fraser Holdings, był zbyt obarczony obowiązkami. Dział handlowy przechodził przez prawdziwe urwanie głowy, hotele należące do spółki latami nie widziały podobnego obłożenia, a dział dodatków i dóbr luksusowych rozwijał się w fenomenalnym tempie. Zbudowane na renomie jego pradziadków nazwisko Fraser było synonimem bogactwa i luksusowych podróży, a obecny globalny sukces był osiągnięciem Romana.
Jutro wyjeżdżał za morze, by skontrolować podwykonawców i kilka hoteli, ale póki co na jego drodze znalazła się para skrzydeł. Były białe i błyszczące, ale jedno było złamane. Podniósł je z wysiłkiem. Zostawienie ich obsłudze byłoby nie fair. Szczególnie, że anioł, do którego były przyczepione, je zrzucił. Nie żeby wierzył w anioły. Demony to inna sprawa.
Zamyślony szedł chodnikiem. Jego kierowca dostał dziś wolne, żeby mógł świętować z dziewczyną. Roman nie pragnął towarzystwa. Halloween otwierało sezon świąteczny. Pełen rytmicznych, radośnie dzwoniących melodii. Początek czasu dzielenia się, dawania, dostawania, ucztowania i wszechobecnej radości. Żadnej z tych rzeczy Roman nie wyczekiwał. Był znudzony i odczuwał przesyt. Chciał zanurzyć się w pracy. Nie kusiły go nawet skąpe kostiumy nimf i czarownic. Ten czas w roku był do bani.
Jutro więc znikał, wylatywał z samego rana. Tak, był marudnym Grinchem i chciał być sam. Zawsze. A teraz szczególnie.

Violet Summers zamykała dziś późno. Podobała jej się atmosfera dzisiejszego wieczoru. Ludzie poprzebierani w kostiumy byli dla niej nowością. W domu w Nowej Zelandii Halloween nie było wielkim świętem. Ale tu, na Manhattanie, było na zupełnie innym poziomie. Niektóre ze śmiałych kostiumów i makijaż przechodniów zapierały dech w piersiach.
Pracowała do późna sama w maleńkim sklepiku z makaronikami. Gdyby tylko jej nadopiekuńczy rodzice mogli ją teraz zobaczyć. Udało jej się nawet włączyć alarm, nie uruchamiając go przypadkowo.
Kiedy zamykała drzwi, zaledwie parę metrów od niej zjawił się anioł. Wysoki, piękny anioł o szerokich ramionach.
Zatrzymał się, niepewny, co robić dalej. Trzymał ogromne skrzydła, z których jedno było złamane. Szczerze mówiąc, nadawały one jego posturze jeszcze bardziej nieziemski wygląd. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, a od jej przyjazdu do Nowego Jorku dwa tygodnie temu widziała mnóstwo eleganckich ludzi. Ciągle mijali jej sklep. Ale on? Może to tylko oświetlenie, blask ulicznych lamp podkreślał zarys jego twarzy, nadając mu nieco ostry wyraz, a cera w tym świetle wydawała się nieziemsko blada. Byłby idealną inspiracją dla twórców anime. Był idealny – atrakcyjny dla każdego, kto posiadał puls.
Zamarła. Bała się, że jak mrugnie, to on zniknie. Chciała nacieszyć się widokiem. Aż zaśmiała się sama z siebie. Naprawdę pożerała wzrokiem jakiegoś gościa na ulicy? Była przyzwyczajona do widoku mężczyzn. Jej czterej bracia i ich koledzy o to zadbali. Ale ten człowiek powinien grać superbohatera.
Nadal stał bez ruchu. Patrzył w dal, jakby nie do końca był obecny. Zgubił się czy martwił się czymś? Jej zachwyt ustąpił miejsca ciekawości. Wyglądał, jakby przytłaczały go sprawy dużo cięższe niż te ogromne skrzydła. Zrobiła krok i delikatnie zawołała.
– Potrzebujesz pomocy?
Odwrócił się. Nieobecny wzrok zastąpiła czujność.
– Do mnie mówisz?
Ostrość głosu tłumiła pierwsze wrażenie. Jaka szkoda – okazał się aniołem nie tylko upadłym, ale też zgorzkniałym.
– Dlaczego myślisz, że potrzebuję pomocy?
– Wyglądałeś… – zawstydziła się, ale jego brak wdzięku dodał jej odwagi – jakbyś się zgubił.
– Zgubił? – powtórzył.
– Tak, jakbyś wylądował w miejscu, do którego nie należysz.
– W miejscu, do którego nie należę. – Stało się jasne, że nie była stąd.
– A twój kostium jest…
– Kostium?
– Skrzydła są świetne, to złamanie naprawdę robi wrażenie. – Zbyt późno zauważyła czarny garnitur. – To nie kostium, prawda?
Pokręcił przecząco głową, ale wyraz jego twarzy nieznacznie złagodniał.
– Niesiesz te skrzydła dla kogoś innego?
Pewnie czekał na swoją dziewczynę, która zaraz wyłoni się z tego eleganckiego budynku obok. A potem podjedzie samochód z szoferem i oboje udadzą się na jakieś eleganckie przyjęcie.
– Nie. Znalazłem je.
– I co, szukasz właściciela?
Podszedł w jej stronę, a Violet zauważyła, że jego błękitne oczy miały domieszkę innego koloru. Nie widziała jakiego. Jakaś jej część bardzo chciała podejść bliżej.
– Przypadkiem nie są twoje?
– Wyglądam, jakby do mnie pasowały? Bardziej niż anioła przypominam elfa.
Przyjrzał jej się uważnie. Zalała ją fala gorąca, więc spuściła wzrok.
– Kto wie, może jesteś uroczym, ale diabelnie niebezpiecznym demonem?
– Demonem?
Jego uwaga gwałtownie przeniosła się za nią.
– Uważaj!
Coś uderzyło ją z tyłu, straciła równowagę i wpadła w jego silne ramiona. Obrócił ich oboje, przycisnął ją do szklanej witryny i zasłonił własnym ciałem przed… Nie wiedziała nawet, przed czym. Zachwycona wpatrywała się w jego anielskie oczy, podczas gdy za nim pędził w popłochu tłum ludzi, który przycisnął go do niej. Skrzydła unosiły się nad nimi niczym parasol ochronny, a ona nie chciała się ruszyć. Już nigdy.
Śmieszność sytuacji wywołałaby u niej salwy śmiechu, ale skok adrenaliny sugerował, że znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Szalony, nieokiełznany tłum pędził obok nich, warcząc.
– Zombie? – Pokręcił głową.
Musiała ich być co najmniej setka. Atak zombie. Ale Violet nie dbała o to, jakie potwory atakują. Jej uwaga w całości skupiona była na nim, a jego bliskość powodowała, że uginały się pod nią kolana. Poczuła się tak bezpiecznie i dobrze, że prawie zamruczała jak kociak. Powinna się odsunąć, ale nie śmiała się ruszyć ani nawet oddychać, żeby nie przerwać tej magicznej chwili.
– Zombie? A one nie powinny być powolne i niezdarne? Może to wampirze zombie? – wymamrotał. – Nieważne. Wszystko w porządku? Przepraszam, że cię tak przygniotłem.
Nadal się nie odsunął. Jego uścisk był wyjątkowo wygodny. Ich ciała stopiły się w jedno, jakby jej rozmiar i jego siła jakoś do siebie pasowały. To nie powinno być możliwe, zważywszy na to, że on był wielki, a ona maleńka, a jednak zadziwiająco do siebie pasowali. Już wiedziała, że to pasmo w jego lewym oku było brązowe. Właściwie topazowe. Nierówne, niedoskonałe, intrygujące. Wpatrywała się jak zaczarowana.
– Zareagowałeś tak szybko – wyszeptała.
– Instynkt.
Tak. Był naturalnie opiekuńczy. Violet całe życie spędziła wśród opiekuńczych osób i szukanie kolejnej było nie dla niej. A jednak w tej właśnie chwili dokładnie tego pragnęła. Chciała schronić się w jego ramionach. Instynktownie położyła dłoń na jego piersi i dopiero zauważyła.
– Krwawisz?
– To sztuczna krew. I nie moja. Nic mi nie jest.
Spojrzała mu w oczy. Nie uwierzyła. Sama tak kłamała. Krew była sztuczna, ale głęboko pod jej ręką kryła się prawdziwa rana. Nie był ani zombie, ani aniołem. Był prawdziwym mężczyzną, a ona nie mogła się od niego oderwać. Rozciągające się nad nimi skrzydła oddzielały ich od reszty świata, tworząc bezpieczny azyl. Poczuła podniecenie, tak dla niej niezwykłe, że aż szokujące. Gdyby się teraz nachylił, pocałowałaby go.
– Skrzydła straciły więcej piór. – Próbowała odzyskać równowagę. – Szkoda. Ktoś się napracował przy ich tworzeniu. – Składały się z kartonu, kleju, piór i tysięcy diamencików, dzięki którym błyszczały.
– Tyle że wyrzucono je przed północą.
– Jesteś pewien? A co, jeśli ktoś miał po nie wrócić? W sumie je ukradłeś.
– Słuszna uwaga. – Zamarł. A potem najcudowniejszy z uśmiechów rozświetlił mu twarz. – Moja wina.
W tej chwili powinien był uderzyć grom, a niebo powinno się rozstąpić. W tej właśnie złowróżbnej chwili Violet Summers stała się inną kobietą. Pochłonęło ją zmysłowe tsunami, zmieniając ją dogłębnie. Wszystko przez jeden cudowny uśmiech.
– Może powinieneś zamieścić ogłoszenie: „Znaleziono połamane skrzydła”.
– Właściwie są całkiem ciężkie. Myślisz, że anioły zrzuciły skrzydła, bo było im za ciężko? Nieustanne bycie dobrym musi być uciążliwe.
– Masz dość? – Uśmiechnęła się.
– Wszystkiego mam dość – westchnął.
Tak, u niego z pewnością nie wszystko było w porządku.
– I co zamierzasz z tym zrobić?
– Z pewnością nic anielskiego.
Nutka w jego głosie zmroziła jej krew w żyłach. Nie mogła zakochać się w kimś tak skrzywdzonym. Sama też kiedyś taka była. Wszystko, czego teraz potrzebowała, to spokój i dobra zabawa. Chciała żyć chwilą. W końcu uwolniła się od kochającej, ale tak bardzo ograniczającej ją rodziny. Kochała ich, ale potrzebowała oddechu. Czterej nadopiekuńczy bracia i wiecznie martwiący się o nią rodzice byli dużym obciążeniem. Wszyscy tak usilnie udawali, że nie próbują jej chronić przed każdym zagrożeniem. Potrzebowała odrobiny przestrzeni, by odkryć, kim jest, i udowodnić, że wcale nie musi dobrze wyjść za mąż, bo sama umie o siebie zadbać. Zresztą daleko jej było do zamążpójścia, skoro nie pozwalano jej nawet na zbliżenie do żadnego mężczyzny. Jej oddech przyspieszył, ale nagle coś się zmieniło.
– Co kobieta taka jak ty robi tu sama w środku nocy takiej jak ta?
Kobieta taka jak ona? Oburzyła się.
– Pracowałam w tym sklepie od rana. – Dumnie uniosła brodę. – A co ty robisz tu w środku nocy?
– Też pracowałem. Powinienem być teraz na przyjęciu, ale…
– Zgubiłeś drogę? – wtrąciła. – Czasem trudno tu złapać taksówkę. Możesz pojechać metrem.
– Metrem?
– To takie podziemne pociągi.
– Tak, wiem. Ale rzadko korzystam. A ty chyba nie jesteś stąd? Masz dziwny akcent. A jednak z jakiegoś powodu myślisz, że możesz mi pomóc.
– Co dwie głowy, to nie jedna – odpowiedziała obronnie. – Naprawdę jestem świetna w pomaganiu innym. Mnóstwo moich klientów to turyści szukający drogi, choć w Aoteraoa nie mamy drogi.
– Aotea… co?
– Aoteraoa w Nowej Zelandii. Mówię za szybko? Często mówię za szybko, przez co trudno mnie zrozumieć. No i za dużo gadam – wymruczała, jakby zdradzała jakąś tajemnicę. W sumie lepsze to niż gapienie się, jakby był najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek widziała. Co akurat było prawdą, ale nie musiał tego wiedzieć. – Nie zrozum mnie źle. Kocham Nową Zelandię, ale bardzo chciałam wyjechać za granicę. Szczególnie do Nowego Jorku. To takie wielkie miasto. To mój pierwszy raz.
– Pierwszy raz? Naprawdę?
Nabijał się z niej. Oblała się rumieńcem. Desperacko próbowała się uwolnić od pożądania kogoś, kogo widziała po raz pierwszy w życiu.
– Ty też nie jesteś stąd. – Nie mógł być skoro nie jeździł metrem.
– Nieprawda. Choć pochodzę z północnej części stanu Nowy Jork, przez większość czasu mieszkam na Manhattanie.
Jak można mieszkać na Manhattanie „przez większość czasu”, jednocześnie mając co najmniej jedno inne miejsce zamieszkania? Ten upadły anioł nie był tak spłukany jak ona. Jego garnitur kosztował co najmniej jej półroczną pensję. On był kimś, kto normalnie w ogóle by z nią nie rozmawiał. No, chyba że kupowałby u niej makaroniki. A i to nie, bo były dla niego zbyt mało ekskluzywne. Ku jej rozczarowaniu cofnął się nagle i opuścił skrzydła na chodnik.
– Co zamierzasz z nimi zrobić?
– Nie wiem. Po prostu…
– Użyłeś ich jako zastępczego kostiumu, bo swojego zapomniałeś?
– Nie – westchnął. – Leżały na środku atrium mojego budynku. Były częścią halloweenowych dekoracji, ale zrobił się straszny bałagan. Są naprawdę ciężkie i nie chciałem, żeby sprzątaczka musiała je targać i szukać im miejsca. Nie mam pojęcia, czemu ci to mówię.
– Zapytałam – zauważyła rozsądnie.
– No tak, ja zazwyczaj nie…
– Nie rozmawiasz z nieznajomymi na ulicy? Czy z kobietami takimi jak ja?
– Normalnie nie dostaję ofert pomocy na ulicy – skrzywił się.
– Każdy czasem potrzebuje pomocy. Nawet upadły anioł w garniturze.
– Upadły? Jakiej pomocy potrzebuję twoim zdaniem?
Spojrzała na niego. Był poważny. Piękny. Poważny. Tak strasznie poważny.
– Ulgi? Czegoś, co spowoduje, że się uśmiechniesz. Uśmiechnąłeś się dzisiaj? To znaczy, zanim mnie spotkałeś?
Tym razem nie tylko się uśmiechnął, ale nawet zaśmiał.
– To jest twoja specjalność? Przynoszenie ulgi?
– Nie tylko specjalność. To moja super moc.
– Naprawdę? Czyli teraz to ty jesteś bohaterką?
– Oczywiście.
– To dlaczego to ja musiałem cię ratować przed zadeptaniem przez zombie?
– Kto mówi, że musiałeś? Zareagowałeś zanim…
– Zanim zdążyli cię zadeptać, bo nawet ich nie zauważyłaś. Wiesz, że możesz się przyznać? Mogłabyś również podziękować.
Nie miała ochoty mu dziękować. Przekornie miała ochotę zachowywać się dokładnie odwrotnie, niż oczekiwał.
– Nie potrzebowałam twojej pomocy.
– To co ja tu właściwie robię?
Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.
– Czemu nie idziesz na przyjęcie?
– Unikam ludzi.
– Nie lubisz ludzi?
– Niech zgadnę: ty lubisz.
– Oczywiście. Szczególnie w święta. Klienci w święta dają duże napiwki. Nie jestem naiwna. Pracuję w handlu, ale zamierzam zostać przewodnikiem, a święta w turystyce są najlepsze.
– Zamierzasz zostać przewodnikiem w obcym kraju?
– A dlaczego nie? Sama odkryłam mnóstwo ciekawostek, zamierzam się nimi dzielić. Poza tym doskonale wiem, co interesuje turystów, bo sama nim jestem. A przy okazji pozwiedzam ten kraj.
Patrzył na nią z ponurym wyrazem twarzy.
– Za dużo gadam?
– Czy ja coś takiego powiedziałem?
– Wyczytałam to z twojej miny.
– To źle wyczytałaś. Pomyślałem, że…
– Że się naburmuszysz?
– Że co zrobię?
– Może nie naburmuszysz, ale wyłączysz.
– Ani trochę. Bardzo miło mi się ciebie słuchało. W cudowny sposób wymawiasz „r”.
– No tak, naleciałość z samego południa Nowej Zelandii. – Przewróciła oczami. – Już nic nie mówię.
– A to w ogóle możliwe?
– Czasami.
Patrzył na jej usta tak, jakby dokładnie wiedział, jak powstrzymać ją od mówienia. Ale stał za daleko. Zdecydowanie za daleko. Patrzyła, jak wzywa taksówkę.
– Jedziesz na przyjęcie?
– Nie. Raczej nie.
– Unikasz życia towarzyskiego?
– Tak będzie najlepiej.
– Niekoniecznie.
– No tak, jesteś romantyczką, która wierzy w związki. W nadzieję.
– A ty cynikiem. Urodzony samotnie, żyje w samotności i samotnie umrze.
– Oho, gryziesz. Wiedziałem, że jesteś niebezpieczna. – Otworzył drzwi taksówki. – Zabierze cię pod wskazany adres. Już opłacona.
– Nie musisz – powiedziała. Ale nie było jej stać na przejazd, a nie chciała tułać się ulicami po nocy. Nie z tymi pędzącymi zombie i wampirami dookoła.
– Ale chcę.
– A ty zawsze dostajesz, czego chcesz.
– Obawiam się, że tak. – Uśmiech rozjaśnił mu twarz, a oczy mu zalśniły.
– Życie jest za krótkie, żeby sobie odmawiać.
– A ty robisz, co chcesz? – Spojrzał sceptycznie.
I miał rację. Ciągle pracowała nad sobą.
– Jesteś zbyt urocza, żebyś się samotnie wałęsała po nocy. Jakiś prawdziwy potwór mógłby cię dopaść.
– Pożałowałby. Nie jestem taka słodka, na jaką wyglądam.
– Czyżby? Nie kuś.
– O nie, aniołku, to nie dla ciebie. Niczego o mnie nie wiesz, a ja ani nie potrzebuję, ani nie chcę twojej ochrony. – Pierwszy raz kusiła kogoś tak odważnie. Nigdy wcześniej nie czuła takiej potrzeby. Ale była północ, Halloween, a ona była bardzo daleko od domu, w końcu wolna. Do tego w tej surrealistycznej scenie u jej stóp znajdował się upadły anioł.
– Oczywiście, że chcesz. Każdy by chciał.

Święto Dziękczynienia

Roman Fraser przemierzał puste atrium. Dziś rano wrócił z trzytygodniowej podróży służbowej, podczas której odwiedził główne biura imperium Fraser Holdings, by od razu zabrać się za nadrabianie zaległości. Siedziba firmy była cudownie wyludniona. Pracownicy spędzali dziś czas z rodzinami i przyjaciółmi. Skrzywił się na samą myśl o oglądaniu parady i leniwym świętowaniu po uczcie. Na szczęście praca zapewniała mu niekończącą się listę zadań.
Nie umiał się jednak pozbyć jednej natrętnej myśli, która towarzyszyła mu w dzień i w nocy od Halloween. Myśli o maleńkiej brunetce w czerwieni, której uroczy szczebiot dotarł do głębi, zamkniętej i ukrytej przez niego dawno temu.
To on potrzebował ochrony. Pokusa była silniejsza od jego woli, więc znów zaczął się zastanawiać, czy w dzisiejsze święto także sprzedaje turystom słodycze w budynku obok. Wspomnienie uderzyło mocą magii tamtego wieczoru. Intymna chwila, w której przyciskali się do siebie, unikając tłumu, wciąż go oszałamiała. Racjonalnie myśląc, wiedział, że podstawą tego przyciągania była magia wieczoru, połączenie światła i atmosfery. Ze swoim akcentem z Antypodów, uczciwością i sposobem, w który pożądała go z wzajemnością, której, mimo starań, nie potrafiła ukryć, była dla niego nowością. Była dokładnie tym, czego wtedy potrzebował. Gdyby spotkała go znów, prawdopodobnie odkryłaby, że wcale nie był taki pociągający. Takie były realia. Chwil jak tamta nie da się powtórzyć, a instynktowi nie można ufać. W końcu już kiedyś brutalnie go zawiódł.

Violet Summers zatrudnia się jako przewodniczka w luksusowym pociągu wycieczkowym. Nie ma pojęcia, że właścicielem pociągu jest Roman Fraser. Do tej pory spotkała się z nim przypadkowo w Halloween i w Święto Dziękczynienia i spędzili razem noc. Oboje są sobą zauroczeni, ale nigdy nie planowali związku. Roman jest samotnikiem, milionerem skupionym na pracy, a Violet cieszy się niedawno uzyskaną wolnością od nadopiekuńczej rodziny, chce zobaczyć świat i doświadczyć wielu przygód. Tymczasem odkrywają, że będą mieli dziecko…

Hiszpańska arystokratka, Myślą, słowem i sercem

Abby Green, Maisey Yates

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1232

ISBN: 9788383424675

Premiera: 04-04-2024

Fragment książki

Hiszpańska arystokratka – Abby Green

Castillo de Santos, obrzeża Madrytu

Eva Flores zadrżała, pomimo że jesienne słońce przygrzewało przyjemnie. Wiedziała, że powinna odczuwać ulgę, a nawet szczęście. Chociaż tak naprawdę nie była pewna, czy wie, co to szczęście. Postanowiła zatem, że uczucie ulgi ją zadowoli. Po roku poszukiwań w końcu udało jej się znaleźć kupca zainteresowanego zakupem jej rodzinnego castillo.
Właśnie na niego czekała. Chciał obejrzeć zamek przed zakupem, co trochę ją martwiło. Prawnik zapewnił jednak, że to czysta formalność. Jego zdaniem był to poważny kupiec, który nie marnowałby czasu na coś, czym nie byłby zainteresowany. Eva patrzyła na tę sytuację z pewnym zaniepokojeniem. Dopóki dokumenty nie zostaną podpisane, to zadłużone, kruszejące mauzoleum, pełne ponurych wspomnień, wciąż było na jej głowie. I wciąż była w nim uwięziona.
Szła przez zapuszczony ogród, którego nie miał już kto doglądać, odkąd odszedł ostatni członek personelu. Ale nie chciała o tym myśleć. Chciała skoncentrować się na rozpoczęciu nowego życia, nie patrzeć w przeszłość. Jednak czuła, że musi pożegnać się duchami. Z duchem matki. Na myśl o niej Eva poczuła znajomą mieszaninę żalu, złości i bezsilności. Matka kontrolowała jej życie tak bardzo, że dopiero po jej śmierci Eva zyskała wolność, by poznać samą siebie.
Zatrzymała się przed żelazną bramą prowadzącą do otoczonego murkiem ogrodu. Uderzył ją zapach przekwitających kwiatów. Ogród był zaniedbany, pełen chwastów. Eva wiedziała, że powinna czuć się winna, że pozwoliła mu tak zarosnąć, ale czuła jedynie pustkę. Spojrzała na bogato dekorowaną altankę w rogu, prawie w zupełności ukrytą za listowiem. Był to piękny przykład architektury, który na pewno nie powstał na zamówienie jej rodziców. Byli zbyt pragmatyczni na takie fanaberie.
Ojciec odszedł od nich, kiedy Eva miała osiem lat. Wpędziło to jej matkę w otchłań rozpaczy i zgorzknienia. Za punkt honoru postawiła sobie tak wychować córkę, żeby nie dało się jej zranić. I jak dotąd jej metody okazywały się skuteczne. Co prawda, Eva nie miała nawet możliwości, żeby poznać kogoś, kto mógłby ją zranić. Poza… Otrząsnęła się ze wspomnień. Myśl o nim wywołała burzę w jej sercu, z którą nie miała ochoty się mierzyć. Było tak, odkąd zobaczyła go pierwszy raz, jeszcze jako nastolatka. Wysoki i przystojny, nawiązał z nią więź jak nikt inny.
Matka kiedyś przyłapała Evę wpatrującą się w niego przez okno, kiedy pracował w ogrodzie. Podziwiała wtedy jego lśniącą od potu oliwkową skórę i wyrzeźbione mięśnie.
– Takim chłopakiem rządzą grzeszne pragnienia, Evo. Zasługujesz na coś więcej. I możesz sprawić, że będzie o tym pamiętał – powiedziała matka.
Eva nie wiedziała wtedy, o czym mówiła, ale szybko się zorientowała. Matka chciała, żeby Eva go kusiła tylko po to, żeby go później wyśmiać. Pokazać, że jest poza jego zasięgiem.
Problem polegał na tym, że on był mądry, uprzejmy i… seksowny. Rozbudzał w Evie tak intensywne i jednocześnie obce jej uczucia, że pod koniec wakacji czuła się, jakby miała wybuchnąć. Przerażało ją to.
Ostatni raz widziała go w tym miejscu, które wtedy wyglądało jeszcze tak, jak powinno. Wciąż pamiętała jego wysoką i silną postać, krótkie czarne włosy, poważny wyraz twarzy. Patrzył na nią z mieszanką zmęczenia, złości i litości. Rozpalił w niej ogień. Desperacko próbowała wywołać w nim jakąś reakcję. Udało jej się. Skóra jej ścierpła na samo wspomnienie tego, co prawie się stało. Pamiętała tę złość i rozpacz. Nigdy nie czuła się tak bezbronna i zagubiona.
Eva otrząsnęła się ze wspomnień z niesmakiem. Dziś miała myśleć o przyszłości. Zauważyła, że wciąż miała na sobie wytarte dżinsy, starą koszulę i znoszone trampki. Włosy powypadały z kucyka. Na pewno nie wyglądała na właścicielkę zamku. W zasadzie nią nie była, przejął go bank. Kiepska sytuacja dla ostatniej potomkini znakomitej rodziny. Wiedziała, że jest ostatnia, bo po swoich doświadczeniach stwierdziła, że nie chce mieć dzieci. Za bardzo się bała, że popełni takie same błędy jak jej matka.
Pomyślała, że czas się przygotować. Miała właśnie zamiar wyjść z ogrodu, kiedy zauważyła, że ktoś stoi w bramie. Ktoś wysoki i postawny. Słońce świecące jej prosto w twarz uniemożliwiało przyjrzenie się twarzy przybysza. Musiał to być potencjalny kupiec. Zastanowiło ją, jak znalazł to miejsce, ukryte głęboko w labiryncie ogrodów. Było w jego figurze coś znajomego. Osłoniła oczy ręką.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała.
Mężczyzna podszedł bliżej i Eva zauważyła, że jest nawet wyższy, niż jej się początkowo wydawało. Kiedy zobaczyła w końcu jego twarz, zamarła. To niemożliwe – pomyślała. Wtedy mężczyzna zdjął ciemne okulary i zobaczyła jego oczy w kolorze morskiej wody.
– Witaj, Evo. Znów się spotykamy – odezwał się.
Czyżby był tylko zmaterializowanym wytworem wyobraźni? Miał na sobie dopasowany do potężnej sylwetki garnitur. Nigdy nie widziała go w garniturze. Zawsze nosił dżinsy albo szorty i t-shirty. Teraz to ona miała na sobie takie ubranie. Ubranie, które wcześniej było dla niej zakazane. Ale ostatnimi czasy tylko takie nosiła, chyba jako wyraz mocno spóźnionego i bezcelowego buntu.
– Vidal Suarez… – wypowiedziała jego imię.
– A więc pamiętasz mnie.
Zawsze – pomyślała Eva, zaciskając usta, żeby to słowo się z nich nie wyrwało. Jednak w jej pamięci pozostał młodzieniec na skraju męskości. Przed nią zaś stał stuprocentowy mężczyzna.
– Co tu robisz? – zapytała.
Podszedł bliżej, rozglądając się dookoła. Eva wciąż czuła się zdezorientowana.
– Zawsze lubiłem to miejsce. Szkoda, że jest tak zapuszczone. Ale ani ty, ani twoja matka nigdy nie dbałyście o castillo i jego otoczenie – stwierdził Vidal z zadumą.
Na pewno nie był wytworem jej wyobraźni. Jego słowa zabolały. Matkę cieszyło obserwowanie, jak zamek popada w ruinę. Wydawało jej się, że powolny rozpad domostwa uświadomi ojcu Evy, że zrobił błąd, odchodząc. Że wróci ze strachu, co ludzie powiedzą. Ale nie wrócił. A zamek podupadał, pomimo wysiłków zredukowanego personelu, żeby utrzymać go na przyzwoitym poziomie.
Eva otrząsnęła się z zaskoczenia.
– Co tu robisz? – powtórzyła.
– Czyżbyś mnie nie oczekiwała?
Za dużo myśli kłębiło się w głowie Evy, uniemożliwiając zrozumienie sytuacji. To, co sugerowało jego pytanie, było dla niej nie do pojęcia.
– Czekam na kogoś z Sol Enterprises.
– Sol Enterprises to moja firma.

Vidal przyglądał jej się uważnie, sprawiając, że przez chwilę poczuła się na skraju omdlenia. Wiedziała, że powinna wyjść z ogrodu. Przemknęła obok niego, mówiąc, że powinni udać się do domu. Szła zapuszczonymi ścieżkami i oddychała głęboko. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek jeszcze go zobaczy. Minęło tak dużo czasu. Tyle się zmieniło.
Kiedy zaczął pracować ze swoim ojcem, zarządcą gruntów zamku, był już znany jako młody geniusz. Dostał stypendium jednej z najlepszych hiszpańskich szkół, potem kolejne, które umożliwiły mu studiowanie na najbardziej prestiżowych uniwersytetach na świecie. Był to prawdopodobnie jedyny powód, dla którego matka Evy pozwoliła mu mieszkać na gruntach ze swoim ojcem. Oczywiście miał pracować razem z nim w wakacje. Za darmo.
A teraz był miliarderem. Znanym na całym świecie tytanem nowoczesnych technologii mieszkającym w kolebce innowacji – San Francisco. Matka Evy czerpała ogromną przyjemność ze zmuszania go do pracy fizycznej, co miało mu przypominać, gdzie jego miejsce. Ostatnie lato, kiedy Eva go widziała, to było lato, kiedy jego życie się zmieniło. Zarobił wtedy pierwszy milion.
Teraz czuła, że Vidal ocenia godny pożałowania stan, w jakim znalazła się posiadłość. Miała poczucie winy, mimo że nic nie mogła poradzić, żeby zapobiec ruinie. Całą energię poświęciła na unikanie bankructwa. Co ostatecznie na niewiele się zdało.
Matka od lat odmawiała sprzedaży. Nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział, że miały problemy. Żyła w ciągłym stanie inercji i zaprzeczenia. Dopiero po jej śmierci Eva zyskała względne poczucie kontroli, które w tym momencie wydawało się bardzo ulotne. W jej głowie kłębiły się pytania. Dlaczego on? Dlaczego teraz? Nie wiedziała też, z jakiego powodu okazywał zainteresowanie zakupem. Albo może wiedziała, ale pełna poczucia winy nie chciała sama przed sobą przyznać, że pewnie nie zapomniał, jak obie z matką go potraktowały.
Podeszli do zamku od frontu. Przed domem stał wysmukły, sportowy samochód o niskim zawieszeniu. Prawdopodobnie Vidala. Tworzył nieprzyjemny kontrast z obdrapanym zamkiem.
Sam castillo był imponującym budynkiem łączącym styl klasyczny z mauretańskim. Wejście zwieńczone łukiem prowadziło do otoczonego kolumnami dziedzińca. Kolejne wspomnienie pojawiło się w głowie Evy. Pewnego wieczoru matka zaprosiła Vidala na obiad. Eva była jednocześnie podekscytowana i przerażona. Miała wtedy szesnaście lat i ciało buzujące od pragnień, z którymi nie wiedziała, jak sobie radzić. Vidal przyszedł i widać było, że się postarał. Wyglądał bardzo przystojnie w chinosach i koszuli. Włosy zaczesał do tyłu, pachniał piżmem i przyprawami. Matka cały wieczór go ignorowała. Nie powiedziała do niego ani jednego słowa. Zachowywała się tak, jakby był przedstawicielem niższego gatunku.
Eva płonęła ze wstydu i złości. Ale nie była w stanie postawić się matce. Przybrała więc zbroję obojętności, tak aby nikt i nic nie mogło jej zranić. Uczucia i pragnienia schowała głęboko.
Vidal przetrwał to spotkanie z wrodzoną dumą i kulturą, na którą żadna z nich nie zasługiwała. Nigdy więcej nie przyszedł do nich na obiad. A teraz był tu ponownie pod pozorem zainteresowania kupnem posiadłości. Wykorzystał okazję, żeby tym razem Evie zaserwować upokorzenie.
Eva zaprowadziła go do salonu, krzywiąc się na widok okropnego stanu, w jakim był. Odchodząca od ściany tapeta, plamy wilgoci, poprute orientalne dywany. Portrety przodków pokryte warstwą kurzu. Meble przykryte prześcieradłami.
Odwracając się do Vidala, Eva próbowała przybrać opanowany wyraz twarzy. Nie na wiele się to zdało. Całe opanowanie uleciało z niej, kiedy tak stała, chłonąc jego postać. Potężne ciało, po żołniersku obcięte ciemne włosy, męska twarz z głęboko osadzonymi oczami przyćmiewały całą obskurność zamku. Równo przycięta ciemna broda przyciągała uwagę do jego ust. Szerokich, o wargach na tyle pełnych, że można było uznać je za ładne. Eva pamiętała ich twardość. Próbowała wyrzucić z głowy to wspomnienie.
– Patrzysz na mnie, jakbyś widziała mnie pierwszy raz.
– Wyglądasz inaczej.
– Jestem inny.
Surowy ton jego głosu przypomniał Evie, jak wiele się zmieniło. Mimo niskiego pochodzenia udało mu się przerosnąć wszelkie oczekiwania. Jego majątek był niemożliwy do oszacowania. Posiadał nieruchomości we wszystkich największych miastach. Miał nawet dom na Hawajach.
Eva zastanawiała się, czy Vidal myślał, że się zmieniła. Posiniaczona psychicznie i zmęczona po latach kontroli, czuła się bezbronna. Jakby ktoś zerwał z niej ochronną warstwę skóry. Uświadomiła sobie, jak musi wyglądać w jego oczach.
– Miałam zamiar się przebrać przed twoim przyjściem – powiedziała z wahaniem.
Dokładnie otaksował ją wzrokiem.
– Czyli nie jest to twój codzienny strój? Ale w sumie skąd miałbym wiedzieć. Minęło tyle czasu. Widzę, że nie tylko posiadłość uległa zapuszczeniu.
– To chyba oczywiste, że nic nie jest już takie jak kiedyś.
Vidal odwrócił od niej wzrok i Eva poczuła, że znów może oddychać. Rozejrzał się dookoła z rękami w kieszeniach. Potem znów skupił się na niej.
– Rzeczywiście wszystko jest inaczej. Nie będę udawał, że lubiłem twoją matkę, ale chciałbym złożyć wyrazy współczucia.
Eva stłumiła emocje i chłodno podziękowała.
– Widzę, że dalej jesteś twarda. Nawet krzty uczucia na wspomnienie matki. Przecież byłyście tak blisko.
Eva zaniemówiła. Jak mógł tak myśleć? Ale zaraz cichy głos w jej głowie odpowiedział, że to przecież prawda. W pewnym sensie. Była jednocześnie niewolnicą i pomocnikiem swojej matki. Uśmiechnęła się gorzko.
– Perspektywa to zabawna rzecz. A co u twojego ojca? – zapytała, próbując zakończyć temat matki. Twarz Vidala zastygła. Wyjął ręce z kieszeni.
– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
– Nie wiem czego? – Zmarszczyła brwi. Jej świat ograniczał się teraz do tych zaniedbanych ścian i codziennej trasy do Madrytu, gdzie pracowała.
– Nie żyje.
– Jak to? Kiedy? – Słowa przyszły jej z trudem.
– Jakby cię to obchodziło.
– Twój ojciec był dla mnie dobry. Lubiłam go. – Eva poczuła, że musi się bronić.
– Ani ty, ani twoja matka nie zasługiwałyście na jego dobroć.
Eva poczuła wstyd. Przypomniała sobie, jak kiedyś matka kazała jej dostarczyć wiadomość ojcu Vidala. Upomniała ją, że nie może rozmawiać z nim jak równy z równym. Po przekazaniu wiadomości Eva odeszła, ale Vidal zatrzymał ją na ścieżce. Z zaskoczeniem zauważyła, że robi jej się gorąco. Uświadomiła sobie, że to przed tym ostrzegała ją matka. Przed byciem na łasce emocji, hormonów. Poddaniem się słabości.
Vidal był zły.
– Kim ty jesteś, że pozwalasz sobie w taki sposób rozmawiać ze starszą od siebie osobą?
Mieszanka intensywnych emocji w reakcji na jego reprymendę sprawiła, że Eva poczuła ucisk w piersiach. Ogarnęły ją wstyd, zdezorientowanie i coś dużo bardziej skomplikowanego. Coś, czego nie rozumiała. Uciekła się więc do wyuczonej obojętności i uniosła brodę wysoko, zupełnie jak matka.
– A kim ty jesteś, że tak się do mnie odzywasz? Nawet tu nie pracujesz. Mieszkasz tu tylko dzięki hojności mojej matki.
Wypowiedziane słowa zostawiły w jej ustach gorzki posmak. Wiedziała, że zrobiła źle. Ale wolała schować się za tymi słowami niż pokazać, jaki czuła wstyd.
– Nie ma co, niezły z ciebie numer. Mieszkasz w tym rozpadającym się zamku, nie mając nic poza nazwiskiem i pustymi przywilejami. Jesteś żałosna. Nigdy więcej nie odzywaj się tak do mojego ojca.
Przez krótką, przerażającą chwilę Eva bała się, że się rozpłacze. Poczuła w tym momencie, jak jest słaba. Przełknęła łzy.
– Nie masz prawa mówić mi, co mam robić – powiedziała i odeszła szybkim krokiem, bojąc się, że jeszcze jedno jego słowo i tama puści.
Eva otrząsnęła się z bolesnego wspomnienia.
– Jak…? Kiedy umarł?
– Niedługo po tym, jak opuścił castillo.
– Ale to było jakieś pięć lat temu. Był chory?
– Był dumny. Zbyt dumny, żeby nie pracować, mimo że stać mnie było na jego utrzymanie. Czuł jakąś źle pojętą lojalność w stosunku do was. Twoja matka za to zwolniła go, nie dając ani referencji, ani zadośćuczynienia. Byłem wtedy w Stanach. Prosiłem, żeby przyjechał, ale nie chciał „być ciężarem”, jak powiedział. Zanim lekarze odkryli, że ma raka trzustki, było już za późno, żeby dało się cokolwiek zrobić. Umarł w ciągu kilku miesięcy.
– Tak mi przykro. Nic nie wiedziałam. – Eva poczuła, jak serce ściska jej się z żalu.
– A dlaczego miałabyś wiedzieć? Dla was był tylko kolejnym, bezimiennym pracownikiem. Miał pewne symptomy, jeszcze jak tu pracował, ale twoja matka nie dała mu wolnego na wizytę u lekarza. A on nie chciał robić problemów.
Eva pamiętała dzień, kiedy ojciec Vidala odszedł. Wydawał się dużo starszy, niż był. Widać było, że nagłe zwolnienie było dla niego szokiem. Eva chciała mu pomóc, ale odmówił. Twierdził, że da sobie radę.
Za dużo wspomnień. Dlatego tak bardzo chciała już sprzedać castillo. Przeszłość wciąż była tu zbyt żywa.
– Dlaczego naprawdę tu jesteś, Vidal? – zapytała.

No właśnie. Dlaczego tu był? Odpowiedź pojawiła się w jego głowie, zanim zdążył pomyśleć. Po prostu nie mógł zapomnieć o Evie.
Bzdura. Miał plany co do zamku i nie miało to nic wspólnego z Evą. Czy na pewno? Nie mógł zignorować żaru, jaki rozlał się w jego żyłach. Narastało w nim pragnienie. Pragnął tej kobiety? To było irytujące. Nie myślał o niej od lat.
No dobrze, myślał o niej od czasu do czasu. Najczęściej wtedy, kiedy był z kobietą. Przypominał sobie wtedy jej chłodne piękno i wyniosłość. Zastanawiał się, czy wciąż była lodową królową. Wyobrażał sobie, jak wielu mężczyzn musiało być na tyle zafascynowanych jej urodą, żeby próbować stopić ten lód i zobaczyć, kogo naprawdę skrywał. Sam marzył, żeby to zrobić, mimo że ciężko mu się było do tego przyznać.
A teraz stała tu przed nim i wyglądała tak, jak oczekiwał. Jednak widział, że coś się zmieniło. Ciężko mu było określić, co dokładnie. Nadal była piękna. Może nawet piękniejsza niż kiedyś. Wyrosła z niezdarnych lat młodzieńczych, nabrała kobiecych kształtów. Może to powycierany strój robił różnicę? Nigdy nie widział jej inaczej niż elegancko ubranej, mimo że bardzo rzadko wychodziła.

Myślą, słowem i sercem – Maisey Yates

Uciekaj!
Ariel Hart patrzyła na ekran telefonu, na którym widniała ta wiadomość. Zamarła, ale tylko na moment. Potem przystąpiła do działania. Wiedziała, że ten moment w końcu przyjdzie. Wiedziała, że powinna być na to gotowa.
– Kochanie – przekonywała ją matka – on od lat siedzi w więzieniu i tam pewnie umrze. Nie wiesz nawet, czy po ciebie przyjdzie.
Ona jednak wiedziała.
Jej ojciec wplątał się w sprawy, od których powinien trzymać się z daleka, i wykorzystał ją do swoich rozgrywek – była pionkiem w jego grze i…
Nie pora na użalanie się nad sobą, Ari, powiedziała do siebie. Weź się w garść.
Przebrała się pospiesznie, zdjęła kaszmirowe spodnie dresowe i równie miękki sweter i zamieniła je na czarne legginsy i bluzę z kapturem, która teraz wydawała jej się sztywna. Założyła kaptur, starannie pod nim chowając prawie białe blond włosy. Założyła czarne adidasy, chwyciła torbę podróżną w tym samym kolorze i po raz ostatni rozejrzała się po swoim pięknym paryskim mieszkaniu.
Czuła się tu bezpiecznie. Było tu spokojnie. Pięknie. Blade odcienie różu i kojące beże. Ubrana na czarno, wyglądała tu teraz jak włamywacz, co było afrontem dla tego miejsca.
Ułożyła sobie życie. Zaczęła karierę.
Od lat żyła, oglądając się przez ramię. Ciągle się przeprowadzała, posługiwała się fałszywymi nazwiskami, ale w końcu, siedem lat temu, przestała. Miała z tyłu głowy, że to się może wydarzyć, zawsze miała spakowaną torbę podróżną, choć wydawało się to mało prawdopodobne. Nie wiedziała nawet, czy Riyaz żył. Tak samo jak Cairo.
Dlatego razem z matką postanowiły być… w gotowości. Jak zgłosić na policji lub w ambasadzie potencjalne zagrożenie ze strony kogoś z innego kraju, kto ci nie groził i możliwe, że nie żyje? W głębi serca jednak wiedziała. Mógł jej szukać, żeby się zemścić lub się z nią ożenić. Nie chciała ani jednego, ani drugiego. Zostawiła to wszystko za sobą. Nie zostanie projektantką mody, lecz będzie prowadzić życie wygnańca.
To jednak nie była najlepsza pora na użalanie się nad sobą, skoro mogło jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo. Użalała się nad sobą dwadzieścia lat temu, gdy odkryła – w wieku ośmiu lat – że ojciec przyrzekł ją obcemu człowiekowi. Czuła żal, błądząc po lśniących salach pałacu w Nazulu, pośród migoczących mozaik i fontann, wśród unoszącego się w powietrzu zapachu kwiatów pomarańczy. W ten sposób jej ojciec uzyskał dostęp do pałacu i pomógł w organizacji zamachu, który odsunął od władzy rodzinę królewską – w efekcie szejk i jego żona zginęli, jeden syn został wtrącony do lochu, a drugi…
Zaginął.
Cairo…
Nie myślała o nim zbyt często, a przynajmniej starała się o nim nie myśleć. Młodszy brat, ten o ujmującym uśmiechu i ciepłym spojrzeniu, tak niepodobny do tego, któremu została przyrzeczona – to on został jej przyjacielem i powiernikiem. I pierwszym zawodem miłosnym. Miała trzynaście lat i siedziała na dziedzińcu, grzejąc się w słońcu i rozmyślając. I wtedy się zjawił.
– Nie podoba ci się tutaj, ya amar?
– Jest zbyt gorąco.
– Jesteśmy na pustyni.
– Chcę wrócić do Europy. Nienawidzę tego miejsca.
– Do Europy? Przecież jesteś Amerykanką?
– Pół roku spędzaliśmy w Paryżu.
– Ach, bardzo miłe miejsce.
– Milsze niż to.
– Powiedz mi, przeszkadza ci to miejsce czy może powód, dla którego się tu znalazłaś?
– Jedno i drugie.
– Myślę, że to nieprawda. Jeśli się rozejrzysz, zauważysz, że miejsce i powód to dwie różne sprawy. Wtedy może zaczniesz doceniać spędzony tutaj czas…
Wyciągnął rękę, zerwał rosnącą na drzewie nad nimi pomarańczę i podał jej owoc.
– Czy ci się to podoba, czy nie, drzewa w końcu wydają owoce. Nie wszystko musi być takie złe. Zastanów się nad tym, ya amar.
Mój księżycu. Nazywał ją tak, lecz nigdy się nie dowiedziała, dlaczego. Mówił to w taki sposób, jakby z niej żartował, jednak za każdym razem czuła w środku dziwne mrowienie. Cairo był najprzyjemniejszym elementem tamtych wyjazdów do Nazulu. Wszystko się jednak skomplikowało, gdy miała dwanaście, a on trzynaście lat – zrobił się bardzo wysoki i nagle nie wiedziała, jak z nim rozmawiać. To było takie zabawne. Jednego roku, gdy przyjechała z wizytą, biegali po pałacu, szalejąc jak dzikie koty, a następnego… w jego towarzystwie czuła się zawstydzona. Przez cały rok niemal ze sobą nie rozmawiali.
Tamtego dnia, gdy zerwał dla niej pomarańczę, nie uciekła przed nim. Wtedy zakwitło między nimi coś nowego. Coś czułego, cennego i przepełnionego tęsknotą. Pomyślała, że to miłość, lecz wiedziała, że uczucie nie miało racji bytu. Po pięciu dniach wróciła do Paryża. A już kolejnego dnia…
Świat legł w gruzach, przynajmniej w Nazulu.
Riyaz, następca tronu i jej narzeczony, został pojmany i wsadzony do więzienia.
A Cairo?
Istniały dwie możliwości. Został zabity razem z tymi, którzy stawiali opór, a jego ciało wyrzucone jak worek śmieci, tak nic nieznaczące, że niewymagające nawet identyfikacji.
Albo zniknął.
Teraz nie miało to znaczenia. Riyaz wyszedł na wolność, a to oznaczało…
Będzie szukał narzeczonej – żeby upomnieć się o to, co do niego należało, lub się zemścić. Żadne rozwiązanie nie było po jej myśli. Nie chciała odpowiadać za grzechy swojego ojca, on powinien za nie zapłacić. Wiedziała jednak, że będzie musiała ponieść konsekwencje.
Założyła plecak, ruszyła do drzwi i otworzyła je.
Zamarła.
Był tutaj.
Stał przed nią. Wyższy i postawniejszy, niż gdy widziała go po raz ostatni. To nie Riyaz ani oddział żołnierzy, których widywała w koszmarach. To nie potwór, którego nauczyła się bać i przed którym chciała uciekać.
To był on.
Cairo al Hadid.
Żywy i realny.
W jej korytarzu.
– Ya amar – odezwał się. – Przyjechałem po ciebie.

Szejk Cairo Ahmad Syed al Hadid zbyt długo nie miał kraju, do którego mógł należeć. Może nie było to dokładne odzwierciedlenie sytuacji – miał swoją ojczyznę, o której nie zapomniał. Postawił sobie za cel pokonanie najeźdźców i uzurpatorów. Minęły lata, a on o wszystkim pamiętał. Krzyki matki. Ojciec, który chwycił za miecz, żeby walczyć, choć nie miał szans. Był królem Nazulu i musiał walczyć o swój kraj do końca, broniąc go przed upadkiem, do którego nie doszłoby, gdyby nie zdrada. Dopuścił się jej patriarcha Hart. Dominic Hart stawał się coraz bardziej zachłanny. Znalazł dojście na dwór Nazulu i postanowił przyjąć ofertę ich wrogów. Za opłatą zdradził rodzinę al Hadid. Był najemnikiem z Europy Wschodniej, który uznał, że ma dosyć walki o władzę dla innych i postanowił sam po nią sięgnąć. Wybrał Nazul, ponieważ kraj był bogaty w naturalne surowce i na tyle niewielki, z małą liczbą sojuszników na skalę globalną, że konsekwencje jego czynów nie będą zbyt dotkliwe.
Cairo jednak zamierzał dopilnować, żeby poniósł konsekwencje. Hart przez ostatnie lata zasiadał na tronie i Cairo z radością zakończy czas jego rządów. Chciał patrzeć na jego twarz, gdy razem z najemnym wojskiem wedrze się do pałacu. Cairo nie zamierzał brać jeńców. Krwawe bitwy miały swoją cenę, tak jak zemsta. Zamierzał jednak odebrać ten dług. Jego życie, pragnienia, ciało i dusza nie należały do niego. Stracił do nich prawo wiele lat temu na pustyni, gdy popełnił błąd, który tak wiele kosztował. Żył więc, wiedząc, że ten czas nadejdzie, a wtedy on zrobi wszystko, żeby odzyskać i odbudować swój kraj. Aby jego brat mógł zasiąść na tronie, jako pełnoprawny władca Nazulu. Tamtego dnia uciekł z pałacu, ale wiedział, że wróci.
Pojechał do Anglii i zaczął się posługiwać nowym imieniem i panieńskim nazwiskiem matki – Syed al Shahar. Dzięki sprytowi i znajomości systemu zdobył odpowiednie stypendia w najlepszych uczelniach. Od tego zaczął budowę imperium. Ludzie znali Caira jako playboya i biznesmena, nie wiedzieli jednak, że jako chłopiec patrzył, jak w pałacu pośrodku pustyni umiera jego rodzina.
Sprawa nie trafiła nawet na pierwsze strony gazet – po prostu kolejne niepokoje gdzieś na świecie. W Europie i Stanach Zjednoczonych nie zajmowano się tematami, które nie miały na nich wpływu, kto więc by się tym przejmował? Jacyś ludzie zabijali się w kraju, do którego nie zamierzali nigdy przyjechać. Zainteresowanie danym miejscem uzależniali od tego, czy chcieliby polecieć tam na wakacje lub czy dany kraj mógł im w jakiś sposób zagrażać. Jeśli nie… To po prostu kolejne okrutne wydarzenie w świecie pełnym okrutnych historii. Coś nieznaczącego, co jednak zmieniło całe jego życie. Ale wiedział, że Riyaz przeżył. Czuł to w kościach. Poza tym Cairo był lojalny wobec swego kraju. Swoje imperium zbudował na pragnieniu zniszczenia tych, którzy zabili jego rodzinę.
Jeśli jego brat naprawdę wciąż żył, musiał zostać uratowany. Dla świata był Syedem, ale tak naprawdę zawsze będzie Cairo, który wróci po brata. Wiedział, co powinien robić. Przyjęcia i zbytki nigdy go tak naprawdę nie interesowały. Pomogły zatrzeć nieco wspomnienie tamtych wydarzeń w Nazulu. Wolał, by te obrazy nieco zbladły i straciły na wyrazistości. Nie musiały być tak jaskrawe, żeby pamiętał o swej misji. Wiedział, kim był. Korzystał z przyjemności tego świata, początkowo po to, żeby dostać się na odpowiednie imprezy i dzięki temu poznać odpowiednich ludzi. Odkrył jednak, że potrafi ciężko pracować i jeszcze bardziej zatracać się w rozkoszach tego świata. Stworzył więc imperium, które pozwalało mu poruszać się swobodnie pomiędzy narodami. Zbierać przyjaciół i informacje, a także inne przydatne rzeczy, które pomogą mu zniszczyć uzurpatorów. Przebywał w towarzystwie mężczyzn naprawdę niebezpiecznych i pozbawionych skrupułów. Raz uratował przed nimi dziewczynę. Briannę Whitman. Pomógł jej uciec przed losem zgotowanym jej przez ojca, wysłał ją do szkoły, potem została uznaną doradczynią osób w sytuacjach kryzysowych.
Gdy znów zobaczy swojego brata, zamierzał zatrudnić Briannę, by mu pomogła wrócić do świata. Pomogła mu stać się człowiekiem, którym miał być, a nie bestią, którą stał się przez lata spędzone w izolacji.
Riyaz był wolny, ale tylko fizycznie… Zdecydowanie nie był gotowy, by przejąć władzę. Stał się nieokrzesany i brakowało mu podstawowych manier. Spędził lata w lochu na czytaniu i trenowaniu ciała tak, by stało się maszyną do zabijania.
Nie miał jednak okazji, by zastosować zdobyte umiejętności w prawdziwym świecie. Prowadzenie rozmowy przychodziło mu z trudem, nie mówiąc już o zagłębieniu się w tajniki światowej dyplomacji.
Przejęcie przez Caira pałacu w Nazulu było tajemnicą zarówno dla jego narodu, jak i całego świata. Mieli władzę, ale działali w ukryciu – zamierzał czekać do chwili, aż będzie mógł przedstawić Riyaza ludziom. Będą mieli na to tylko jedną szansę. Riyaz nie mógł być postrzegany jako słaby mentalnie i złamany przez to, co go spotkało. Ludzie będą chcieli triumfalnego powrotu silnego władcy.
Cairo był przy uwolnieniu Riyaza. Brat był ubrany w łachmany, włosy i broda były długie i w nieładzie. Spodziewał się, że Riyaz będzie blady, słaby i wynędzniały, jego ciało jednak zbudowane było z samych mięśni, a serce wypełniała wściekłość. Nie chciał wychodzić ani spać w łóżku. Wciąż większość czasu spędzał w lochach.
Po uwolnieniu poprosił o dwie rzeczy: cheeseburgera i Ariel Hart.
Ariel…
To imię było jak zadra w sercu, przywoływało tyle wspomnień… Wiedział, gdzie była. Wiele razy chciał do niej przyjechać, wiedział jednak, że zjawi się u niej tylko w jednej sprawie. Jeśli Riyaz będzie chciał ją zobaczyć. I Riyaz ją chciał.
Cairo zrobi więc to, o co prosi go Riyaz. Jest mu to winien.
– Musiałaś wiedzieć, że po ciebie przyjdę – powiedział.
– Ja…
Była taka piękna. Jak kwiat pomarańczy w mozaikowym ogrodzie, którego nie widział od ponad dekady. Była jak chwila, która przeminęła i której już nigdy nie odzyska. Zaskoczyło go, jak bardzo poruszyło go to spotkanie – Cairo przecież był w środku niemal martwy. Czuł wściekłość, pożądanie. Gdy Riyaz został uwolniony, przepełniło go nieznane uczucie, potężniejsze od niego samego.
Ale to… Ona… Była niezwykle piękna. Piękniejsza, niż się zapowiadała, bo zawsze była prześliczna. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami w kolorze turkusu. Ubrana była tak, jakby była gotowa do ucieczki – ktoś musiał ją ostrzec.
– Przyszedłeś, żeby mnie zabić? – szepnęła.
– Nie – odparł. – To byłoby zbyt proste. Zresztą jestem cywilizowanym człowiekiem.
– Ty żyjesz – dodała.
– Tak. Przynajmniej jak ostatnim razem sprawdzałem. – Przyjrzał jej się uważniej. – Myślałaś, że zginąłem?
– Nie wykluczałam tego. – Odwróciła wzrok i był pewien, że dostrzegł w jej oczach smutek i żal. Nie zamierzał jednak dać się temu zwieść. – Wiem, co się stało z resztą twojej rodziny.
– Riyaz żyje.
Skinęła powoli głową.
– Czy dlatego tu jesteś? Z powodu Riyaza?
– Tak – przytaknął. – Przyjechałem w imieniu brata. Nie wydajesz się zdziwiona tym, że żyje.
– Słyszałam plotki, że zostawiono go przy życiu i uwięziono w pałacu. Jako swojego rodzaju zabezpieczenie, ale nie wiem, w jakim sensie.
– Ja też nie, ale kto jest w stanie zrozumieć szaleńca? Mam też na myśli twojego ojca.
– Nie miałam pojęcia o zdradzie ojca. Nic nie wiedziałam o jego planach.
– A ja nie zamierzam cię o to obwiniać. Byłaś tylko dzieckiem.
– Tak jak ty.
Przyglądał jej się dłuższą chwilę. Nie czuł się jak dziecko, na pewno nie od dnia ucieczki z pałacu. Wiedział tylko, że musi przeżyć. Był jedynym członkiem rodziny, który przeżył i wciąż był na wolności. Przetrwanie nie było jedną z opcji, lecz koniecznością.
– Więc nie przyjechałeś po to, żeby się zemścić?
Zemsta byłaby dużo prostszym zadaniem, już jej zakosztował. Było w niej coś oczyszczającego. Sprawa Ariel nigdy nie była dla niego prosta, ale zadośćuczynienie wymagało ofiar. I tym właśnie miała być.
– Nie. Jestem tu, żeby dopilnować warunków umowy. Mój brat został uwolniony i potrzebuje żony.
– I pewnie nie zamierzasz szukać nikogo innego.
– Nie. Zostałaś przyrzeczona mojej rodzinie, która straciła już wystarczająco dużo.
Odrzuciła włosy i spojrzała na niego odważnie, wiedział jednak, że to nie było szczere. W ten sposób próbowała zamaskować strach.
– Wydaje się, że to jak płakanie nad rozlanym mlekiem – odparła.
Nie był okrutny, ale nie był też człowiekiem, który uginał się pod czyimś naciskiem. Nie zamierzał znosić głupców, prób manipulacji ani humorów kobiety, której ojciec brał udział w zamordowaniu jego rodziców.
– To nie mleko się rozlało, ale krew, ya amar. Krew moich rodziców. Po tych wszystkich latach ból pozostał. Riyaz spędził piętnaście lat w więzieniu, bez kontaktu z drugim człowiekiem. Żył w całkowitej izolacji, podczas gdy ja gromadziłem siły, które pozwolą mi go uwolnić. Skoro lubisz przysłowia, pozwól, że przypomnę ci inne. Oko za oko, ząb za ząb. Życie w niewoli… za życie w niewoli.
To, czego chciała, nie miało znaczenia. Kiedyś uległ jej urokowi i drugi raz nie popełni tego błędu. Chwycił jej ramię i wyprowadził ją z mieszkania. Nie poruszała się jednak wystarczająco szybko, więc podniósł ją i wziął na ręce, niczym pannę młodą, którą miał przenieść przez próg. Tylko że ona nie należała do niego. Od początku była przeznaczona Riyazowi, który stracił wszystko…
To go właśnie napędzało. Wściekłość, którą czuł w imieniu brata, i pragnienie, by odpokutować własne winy. Ledwie zauważył, że się wyrywała, okładając go pięściami, jednak jej ciosy były niczym kamyczki rzucane w potężne drzewo. Jego rodzina zginęła, a jedyną jego karą był fakt, że musiał na to patrzeć, podczas gdy sam zasługiwał na śmierć. Przez te wszystkie lata żył, karmiąc się pragnieniem zemsty. Jakby trafił do czyśćca. Jednak to wciąż było życie.
A ona… Mieszkała w Paryżu. Dramat, który się rozegrał w pałacu, nie miał na nią żadnego wpływu. Nie czekał na windę, tylko zniósł ją po schodach starego budynku prosto do zaparkowanej obok limuzyny. Otworzył drzwi i wrzucił ją do środka, po czym zamknął je i zablokował.
– Jedziemy – rzucił do kierowcy.
Mężczyzna był opłacony na tyle dobrze, żeby nie zadawać pytań. Na szczęście, bo Ariel zaczęła protestować.
– On mnie porwał – powiedziała do kierowcy, który wymienił z Cairem lodowate spojrzenie w lusterku. Potem Cairo włączył przegrodę oddzielającą kierowcę od reszty samochodu.
– Jego to nie obchodzi – powiedział.
– Co dobrego przyjdzie z mojego małżeństwa z Riyazem? – Rozejrzała się w panice, jakby teraz do niej dotarło, w jakiej sytuacji się znalazła.

Hiszpańska arystokratka - Abby Green
Eva Flores została wychowana przez despotyczną matkę, dumną z arystokratycznego pochodzenia. Przyjaźń z kimś niżej urodzonym nie wchodziła w grę. Eva nie potrafiła sprzeciwić się matce, nawet gdy się zakochała w synu ogrodnika, Vidalu Suarezie. Po śmierci matki Eva nie jest w stanie utrzymać rodzinnego majątku i podejmuje pracę w hotelu. Któregoś dnia spotyka Vidala – teraz milionera, znanego biznesmena. Vidal, choć ma żal do Evy za to, jak kiedyś był traktowany, jest gotowy pomóc jej finansowo. W zamian oczekuje, że Eva przez jakiś czas będzie udawała jego narzeczoną…
Myślą, słowem i sercem - Maisey Yates
Ariel Hart od kilkunastu lat mieszka w Paryżu i pracuje jako projektantka mody. Żyje jednak w ciągłej obawie, że upomni się o nią szejk Riyaz, któremu obiecano ją na żonę. Ten dzień nadchodzi. Przyjeżdża brat szejka, Cairo al Hadid, z którym Ariel przyjaźniła się, gdy byli nastolatkami. Zabiera ją do pałacu, żeby ją przygotować do roli przyszłej królowej. Obojgu jednak coraz trudniej jest ukrywać, że są w sobie zakochani i to oni są sobie przeznaczeni…

Jak zauroczyć lorda

Ann Lethbridge

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 636

ISBN: 9788383425924

Premiera: 25-04-2024

Fragment książki

– A zatem? Słucham, co masz na swoją obronę? – warknął poczerwieniały z oburzenia Josiah Featherstone. Jego skrzywiona mina nie wróżyła niczego dobrego.
Pan Featherstone, choć nie mógł się poszczycić tytułem, wywodził się ze starych książęcych oraz hrabiowskich rodów, zarówno po stronie matki jak i ojca. Poza tym, jako ziemianin, cieszył się ogromnymi wpływami w wytwornym towarzystwie.
W związku ze swoją uprzywilejowaną pozycją domagał się bezwzględnego posłuchu i szacunku od wszystkich, z którymi miał styczność.
Rozejrzawszy się bezradnie po imponującym, wyłożonym lnianą boazerią gabinecie, Redford zatrzymał wzrok na mahoniowym biurku i pozostałościach stłuczonego bibelotu. Głowa egipskiej bogini spoczywała na blacie obok reszty nieszczęsnej figurki. Nie było najmniejszych wątpliwości, że zamiast z litego złota wykonano ją z pozłacanego ołowiu.
– Doprawdy, nie wiem, co powiedzieć, sir – odezwał się zduszonym głosem. Szczerze wstrząśnięty, wciąż nie dowierzał własnym oczom. – Odsprzedałem ją panu w jak najlepszej wierze. Zapewniam, że mój ojciec był przekonany o jej autentyczności. Sądził, że ma do czynienia z prawdziwym artefaktem pochodzącym z jednego z egipskich grobowców.
Zachowaj go na czarną godzinę, chłopcze. Będzie jak znalazł, żeby wykaraskać cię z tarapatów.
Red wziął sobie te słowa do serca i zatrzymał posążek. Egipskie cacko było jedną z niewielu rzeczy, których nie upłynnił na spłatę piętrzących się rachunków, gdy przejął spadek.
Sprzedał statuetkę Featherstone’owi, który miał wkrótce zostać jego teściem, dopiero kiedy się okazało, że jego zmarły młodszy brat, Jonathan, zostawił go z górą niespłaconych długów. Co więcej, przez pewien czas miał na utrzymaniu wdowę po Jonathanie, Carrie, i dwie siostry, Marguerite oraz Petrę. Ich mężowie zginęli razem z Jonathanem. Zostali zabici przez oddział francuskich piechurów. Sądzono wówczas, że chodziło o jakiś idiotyczny zakład. Londyńska śmietanka rozprawiała o tym na rautach przez kilka tygodni. Jakiś czas później do Redforda dotarły wieści, że Jonathan i mąż Petry, Harry, ruszyli w pościg za Neville’em Saxbym, bo ten znęcał się nad Marguerite.
Kiedy Red poznał prawdę na temat owych tragicznych wypadków, poczuł się jak kompletny nieudacznik, który nie potrafi zadbać o interesy najbliższych. Jak mógł nie wiedzieć, co się dzieje w jego własnej rodzinie? I dlaczego siostra nie zwróciła się do niego o pomoc? Dał się zwieść Neville’owi jak ostatni naiwny. Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie pozwoli się nikomu oszukać.
Postanowił wziąć byka za rogi i ożenić się wreszcie z Eugenie Featherstone. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane przez rodziców, kiedy oboje byli jeszcze dziećmi. Korzystny mariaż miał połączyć rodziny oraz dwie sąsiadujące posiadłości. Jako że panna Featherstone była dziedziczką sporej fortuny, Greystoke’owie przede wszystkim zyskaliby finansowo i mogliby wreszcie podreperować mocno nadszarpnięty budżet. Red i jego ojciec od dawna usiłowali odrestaurować tytuł i majątek Westramów, po tym, jak piąty hrabia Westram, to jest dziadek Redforda, zostawił go w kompletnej ruinie. Niełatwo było powstrzymać spiralę długów, która towarzyszyła im niczym złowieszcze widmo od ponad dekady.
A teraz jeszcze i to… Kompletny blamaż i klęska…
– Nie potrafię tego wyjaśnić, sir – powtórzył na wszelki wypadek. – Byłem przekonany, że to oryginalna, starożytna figurka. Podobnie jak mój ojciec. – I pan, w chwili gdy ją pan ode mnie kupował…– Miał ochotę powiedzieć na głos, ale powstrzymał go przed tym zdrowy rozsądek.
Josiah machnął niecierpliwie ręką.
– Zwróć mi pieniądze, a uznamy sprawę za niebyłą – oznajmił łaskawie.
Westram wyprostował dumnie plecy.
– Naturalnie. Zrefunduję panu poniesione koszty – rzekł ze ściśniętym żołądkiem. Zdążył już wpompować całą sumę w renowację rodowej siedziby w Gloucestershire. Jak u licha zdobędzie tysiąc funtów? Sto, może dwieście jakoś by przebolał, ale tysiąc? Posiadłość w wymagała jeszcze wielu napraw. Nie mógł sobie pozwolić na wielkie wydatki. Ślub z Eugenie miał uzdrowić jego finanse i rozwiązać wszelkie doraźne problemy.
Ojciec kazał mu przyrzec, że nie pójdzie w ślady dziadka i nie ożeni się z miłości. To właśnie z powodu babki i jej zachcianek stary hrabia przepuścił fortunę, a po jej śmierci stał się wrakiem człowieka. Redford wyciągnął naukę i nie zamierzał powielać jego błędów. Uznał, że rozsądniej będzie wziąć przykład z ojca i wybrać małżeństwo z rozsądku. Przynajmniej będą z tego wymierne korzyści dla całej rodziny.
– Niestety w tej chwili nie dysponuję całą kwotą – dodał sztywno, spoglądając na Featherstone’a. – Ale zaraz po ślubie…
Josiah zacisnął szczękę i zmroził go wzrokiem.
– Zamierzasz mi zapłacić moimi własnymi pieniędzmi, Greystoke? Masz mnie za idiotę? Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, przy okazji zrobisz ze mnie pośmiewisko.
Redford poczuł, że zasycha mu w gardle. Featherstone słynął z tego, że ma głowę do interesów i wielce sobie ceni swoją reputację. Nie ścierpiałby, gdyby publicznie uznano, że został wystrychnięty na dudka.
– Nie dojdzie do tego, bo nie mam zamiaru o tym rozpowiadać. W grę wchodzi także mój honor oraz dobre imię mojej rodziny.
Josiah zmarszczył brwi.
– Odłożymy sprawę ślubu do czasu, aż dług zostanie uregulowany – oświadczył po namyśle.
Red oniemiał ze zdumienia. I oburzenia.
– Chyba nie posądza mnie pan o to, że oszukałem pana z rozmysłem?
– Z rozmysłem czy nie, dla mnie to akurat żadna różnica – skrzywił się z niesmakiem Featherstone. – Wyszedłem kiepsko na tej transakcji, a nie zwykłem wyrzucać pieniędzy w błoto. Jestem poszkodowany, więc mam prawo domagać się zadośćuczynienia. A może wolisz, bym uznał, że jesteś niewiele lepszy od dziadka hulaki? W końcu jabłko zwykle pada niedaleko od jabłoni…
Stary bufon, pomyślał z niechęcią Redford. Oskarżenie nie dość że obraźliwe, było także bezpodstawne. Owszem, miał na swoim koncie kilka młodzieńczych wybryków, a w czasach studenckich, zanim formalnie oświadczył się Eugenie, sypiał z innymi kobietami, ale w porównaniu z dziadkiem wiódł iście przykładny żywot i prowadził się bez zarzutu.
Czyżby ojciec wiedział, że figurka jest podrobiona? Chryste, miał nadzieję, że nie.
– Jak mówiłem, zwrócę panu należność, ale potrzebuję czasu, żeby zebrać środki…
– Dobrze. Wrócimy do rozmowy za tydzień. A gdy spłacisz należność, ogłosimy twoje zaręczyny z Eugenie.
Mieli oficjalnie świętować tę okazję dwa lata temu, ale ze względu na śmierć w rodzinie Featherstone’ów uroczystość została odłożona na później. Mimo to jeszcze przed chwilą Red był przekonany, że praktycznie jedną nogą stoi już przed ołtarzem.
Do diaska, zgrzytnął zębami. Załatwienie pożyczki zajmie mu znacznie więcej czasu.
– Potrzebuję co najmniej dwóch tygodni.
– Niech ci będzie – zgodził się niechętnie Featherstone. – Dwa tygodnie i ani dnia dłużej.
Jego wielce urażony ton zaczynał działać Redfordowi na nerwy.
– Czy Eugenie wie o całej sprawie? – zapytał z niepokojem. Jego narzeczona była bardzo zasadnicza. Podchodziła niezwykle poważnie do wszelkich konwenansów i nie znosiła skandali, a nazwisko Featherstone oraz dobre imię rodziny stanowiły dla niej kwestię najwyższej wagi. Miał szczęście, że nie zerwała zaręczyn, kiedy jego rodzeństwo stało się przedmiotem niewybrednych plotek i spekulacji. Najpierw śmierć brata i szwagrów a potem szalony pomysł sióstr, które raptem postanowiły zająć się handlem i otworzyły sklep.
– Owszem, wie – odpowiedział Josiah. – To właśnie ona odkryła, że ten przeklęty posążek jest podrobiony, kiedy nieopatrznie upuściła go na ziemię. Jest równie poruszona jak ja. Może nawet bardziej.
– Mogę z nią porozmawiać?
– Rozmawiaj, jeśli chcesz. Wolna wola. Widzimy się za dwa tygodnie, pamiętaj.
Nawet gdybym chciał, raczej trudno by mi było o tym zapomnieć. Red skrzywił się w duchu i wyszedł na korytarz.
Nie musiał daleko szukać. Natknął się na pannę Featherstone tuż za drzwiami. Zdaje się, że tkwiła tam od dłuższego czasu. Była wyraźnie podenerwowana i rozdrażniona. Wysoka i szczupła, by nie powiedzieć chuda, czasem wyglądała jak tyczka, zwłaszcza gdy stała sztywno wyprostowana.
– Genie, moja droga, nawet nie wiesz jak mi przykro – powiedział, biorąc ją za rękę. Jej dłoń była zimna i wiotka. Zabrała ją niemal natychmiast i spojrzała na niego z wyrzutem.
– Jestem naprawdę wstrząśnięta, Westram.
– Chyba nie wierzysz, że próbowałem celowo oszukać twojego ojca? Znasz mnie przecież. Wiesz, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
Odwróciła wzrok.
– Sama już nie wiem, co o tym sądzić. Papa okropnie się zirytował. Jest urażony do żywego.
Red odruchowo wyprostował plecy. Oczekiwał od niej odrobiny wsparcia, albo przynajmniej nieco więcej zrozumienia. W końcu niebawem miała zostać jego żoną i towarzyszką życia. Cóż, widać wymagał zbyt wiele. Nie byli jeszcze po ślubie, a Eugenie nigdy nie sprzeciwiłaby się ojcu pod jego własnym dachem.
– Mam szczery zamiar zwrócić mu całą należność – uspokoił ją z uśmiechem.
– Wiem, słyszałam – odparła, skinąwszy w stronę gabinetu Featherstone’a. – Tak czy inaczej, przyznasz, że to wyjątkowo… niefortunna sytuacja.
Niefortunna. Nie cierpiał tego słowa. Zwłaszcza w jej ustach. Używała go stanowczo zbyt często, jak na jego gust. Powiedziała dokładnie to samo, kiedy jego siostry zostały wdowami, a potem zaczęły uczciwie zarabiać na własne utrzymanie. A teraz w dodatku spoglądała na niego, jakby to on był wszystkiemu winien. Poczuł się nieswojo, a przecież nie zrobił nic złego. Szczerze mówiąc, miał dość tej rozmowy.
– Ojciec postanowił też wstrzymać plany związane z naszym weselem – dodała niezadowolona.
Więc to dlatego jest taka niepocieszona. Biedactwo. Ślub był już przekładany co najmniej kilka razy. Początkowo z powodu jego nieuporządkowanych finansów, potem ze względu na żałobę w jej rodzinie. Nic dziwnego, że czuje się zawiedziona. On także się niecierpliwił. Sądził, że pokonali wszystkie przeszkody i niebawem zabierze ją do domu jako żonę. Nie tylko ze względu na jej posag, który niewątpliwie rozwiąże jego problemy. Przede wszystkim zależało mu na tym, żeby mógł wreszcie wypełnić swoją najważniejszą życiową powinność i sprowadzić na świat potomstwo. Greystoke’owie potrzebowali dziedzica.
– Nie martw się. To tylko chwilowe opóźnienie.
– Mam nadzieję. – Zadarła głowę i popatrzyła na niego wyniośle. Z miną królowej, która raczyła zaszczycić przelotnym spojrzeniem poddanych. Robiła to nieustannie, ale tłumaczył sobie, że to tylko zwykła maniera, którą należy zignorować. – Zbyt wiele było ostatnio skandali wokół twojej rodziny. Najpierw brat i szwagrowie. Potem siostry. Zastanawiam się, czy nie powinnam zacząć się martwić, że ucierpi na tym także moja własna reputacja.
Na litość boską, zżymał się w duchu. Szanował jej wygórowane standardy, ale tym razem przesadziła. Miał ochotę powiedzieć na głos, co myśli o jej obawach. Na szczęście nauczył się trzymać emocje na wodzy. Zwykle nad sobą panował, choć czasem nie było to łatwe. Tak jak teraz. Może nie wypadało tak surowo jej oceniać. Koniec końców, nie miała pojęcia, dlaczego jego brat i szwagrowie poszli na wojnę. Nie wyjawił jej prawdy, bo nie była jeszcze pełnoprawnym członkiem rodziny Greystoke’ów.
– Moim siostrom można tylko pozazdrościć. Za drugim razem trafiły znacznie lepiej niż za pierwszym. Obie zrobiły świetną partię. Im nowym mężom nie da się niczego zarzucić. Chyba nie zaprzeczysz? A cała reszta to zamierzchła przeszłość.
– No, tak, oczywiście masz rację – przytaknęła łaskawie. – Tym niemniej jestem zdania, że nie należy wywoływać wilka z lasu. Wiesz przecież, jak wymagające jest wytworne towarzystwo. Wystarczy cień nowego skandalu, by ludzie znów wzięli was na języki. Niektórzy wprost uwielbiają rozpamiętywać i wypominać innym stare grzechy.
Przyganiał kocioł garnkowi…
– Bez obaw – rzekł, zaciskając szczękę. – Nie będzie żadnego skandalu.
– Bardzo mnie to cieszy. Bądź zdrów i do zobaczenia wkrótce. – Skinęła na lokaja, który odprowadził go do drzwi.
Niech to wszyscy diabli! Zamierzał odszukać łotra, który sprzedał ojcu fałszywy artefakt i należycie go za to ukarać. Tylko w ten sposób zdoła udobruchać Featherstone’a i jego córkę.

Harriet podśpiewywała pod nosem, wycierając kurze na półce z porcelaną. Miała dziś wyjątkowo udany dzień. Sklep odwiedziło więcej osób niż zwykle. Interes powoli się rozkręcał. Jeśli zadowoleni klienci zaczną polecać ją znajomym, może niebawem będzie mogła przestać się martwić o pieniądze.
Przejęcie i utrzymanie rodzinnego interesu kosztowało ją sporo nerwów i wyrzeczeń. Porzuciła wygórowane ambicje ojca o sprzedaży rzadkich antyków i zajęła się handlem niedrogimi pamiątkami oraz bibelotami. Zamiast na drogie artefakty, na które mało kto mógł sobie pozwolić, postawiła na wysoką jakość i przystępne ceny. Nie zamierzała, tak jak niegdyś papa, żyć na kredyt. Skupowała wyłącznie to, za co od ręki mogła zapłacić.
Usłyszawszy przyczepiony do drzwi dzwonek, odwróciła się z przyklejonym do ust zawodowym uśmiechem.
– Mama? Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Miałaś wrócić za godzinę.
Drobniutka i wątła, z kasztanowymi włosami i orzechowymi oczami, matka przypominała jej zawsze strzyżyka. Ona sama była ciemnooką brunetką. Gdyby ktoś chciał ją przyrównać do ptaka, uznałby ją raczej za wronę, choć ojciec twierdził, że jest uderzająco podobna do siostry dziadka, czyli do ciotki Maud.
Ciotki, której nigdy nie widziała na oczy. Podobnie jak reszty rodziny ojca. Papa urodził się jako trzeci w kolejności syn admirała lorda Godfreya i zgodnie z tradycją miał wstąpić do marynarki. Tak się jednak złożyło, że podczas studiów odkrył w sobie pasję do antyku i archeologii. Pewnego dnia zwyczajnie wsiadł na statek i popłynął na Daleki Wschód. Dziadek nie był z tego zadowolony, a kiedy po powrocie papa na dobitkę popełnił mezalians, żeniąc się z córką sklepikarza z Bond Street, miarka się przebrała. Został wydziedziczony. Od tamtej pory krewni nie chcieli mieć z nim więcej nic wspólnego.
Na swoje nieszczęście ojciec nie miał głowy do interesów. Kiedy po śmierci teścia odziedziczył jego sklep z antykami, w krótkim czasie doprowadził go do ruiny. Po serii chybionych inwestycji mocno się zadłużył i koniec końców wraz z żoną i córką spędził kilka miesięcy w więzieniu dla dłużników. Potem był zmuszony sprzedać interes ze znaczną stratą. Wprawdzie otworzył kolejny, ale znacznie mniejszy i w znacznie mniej renomowanej części miasta.
Harriet do tej pory wzdragała się na wspomnienie okropnego miejsca, w którym trzymano ich pod kluczem. Na samą myśl o celi w King’s Bench wciąż wzbierały w niej gniew i strach. Długo była wpatrzona w ojca jak w obraz. Wierzyła, że jest nieomylny. Do czasu, aż dowiedziała się, że wydał mnóstwo pieniędzy na rzekome zabytkowe przedmioty prosto z Wersalu. Mama błagała go, żeby nie kupował kota w worku. Miała rację. Kiedy zamówiony towar dotarł na miejsce, okazał się marnej jakości imitacją prawdziwych dzieł sztuki. Gdyby papa posłuchał żony, nie wylądowaliby w więzieniu.
Matka jak zwykle wszystko mu wybaczyła. Harriet miała z tym znacznie większy kłopot. Za bardzo się na nim zawiodła. Stracił w jej oczach tak wiele, że już nigdy nie potrafiła spojrzeć na niego tak jak kiedyś. Nie ufała ani jemu, ani jego decyzjom.
Gdy zachorował, zajęła się prowadzeniem sklepu. Obiecała sobie, że nie popełni tych samych błędów co ojciec i nie dopuści do tego, by rodzina znów znalazła się na skaju bankructwa. Jego śmierć była dla niej prawdziwym szokiem. Nie przypuszczała, że w tak młodym wieku straci rodzica. Nie była na to gotowa. Żałowała, że nie zdążyła z nim szczerze porozmawiać. I nie powiedziała mu, że nie czuje do niego żalu. Skłamałaby, bo nadal miała mu za złe, że naraził ich na takie upokorzenia, ale przynajmniej byłoby mu lżej i odszedłby z tego świata ze spokojem.
Przyrzekła też sobie, że nigdy nie pozwoli, by o jej losie decydował jakikolwiek mężczyzna.
Okazało się, że ma prawdziwą smykałkę do wynajdywania niespotykanych dzieł sztuki. Dzięki wrodzonemu talentowi udało jej się wyprowadzić interes z tarapatów.
Matka podeszła do jednej z półek i spojrzała niepewnie na cynowy kubek z uchem w kształcie fallusa.
– Co to właściwie jest? – zapytała, przechylając głowę to na prawo, to na lewo. Ostatnio mocno pogorszył jej się wzrok.
– Kufel do piwa.
– Kufel do piwa, mówisz? Hm, dziwaczny. Nie zgadniesz, czego się dziś dowiedziałam od pani Beasley.
Pani Beasley była żoną szewca, którego zakład mieścił się tuż obok. Matka spotykała się z nią raz w tygodniu na podwieczorek i ploteczki. Jako że szewcowa słynęła ze swoich rzekomych nadprzyrodzonych zdolności, po wypiciu herbaty wróżyła znajomym z fusów. Zawsze i bez wyjątku. Był to swego rodzaju rytuał.
Harriet stłumiła uśmiech.
– Jeśli ci powiedziała, że niebawem los się do nas uśmiechnie, to bardzo chętnie o tym posłucham.
– Nie idzie mi o to, co zobaczyła w fusach, chociaż o tym też zamierzam z tobą pomówić. Nie w tym rzecz, skarbie. Rozchodzi się o rabunki.
– Rabunki? – powtórzyła z niepokojem Harriet.

Lord Red Westram ma wkrótce poślubić bogatą sąsiadkę. Liczy, że dzięki temu uratuje zadłużony majątek. Niestety sprzedał przyszłemu teściowi egipski posążek, który okazał się falsyfikatem. Jeśli nie odda pieniędzy, zaręczyny zostaną zerwane. Podążając tropem fałszywego antyku, Red trafia do sklepu panny Harriet. Postanawiają razem odnaleźć oszusta, który naraził ich na straty finansowe i utratę dobrego imienia. Choć początkowo traktują się wrogo i obrzucają oskarżeniami, wspólny cel coraz bardziej ich jednoczy. A gdy Harriet składa Redowi bardzo niestosowną propozycję, nie jest zaszokowany, raczej zauroczony jej szczerością i odwagą. Już nie chce małżeństwa z rozsądku, pragnie kochać i być kochany…

Księżniczka na Manhattanie, Prawdziwe uczucia

Clare Connelly, Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1233

ISBN: 9788383424620

Premiera: 18-04-2024

Fragment książki

Księżniczka na Manhattanie – Clare Connelly

– Popatrz tylko na to, caro mio.
Rocco Santinova miał dopiero dziewięć lat, ale był dużym chłopcem jak na swój wiek, miał przenikliwe spojrzenie i poważną twarz. Przysunął się do matki i wyciągnął szyję, by lepiej widzieć wystawę z dekoracją świąteczną. W tle zobaczył pokryte śniegiem szczyty, nieco bliżej małe choinki, a całkiem z przodu figurki dzieci jeżdżących na łyżwach i nartach oraz alpejskie domy ze skośnymi dachami.
– W takim miejscu dorastałam – mruknęła do siebie. – Śliczne, prawda? – spytała syna po włosku.
– Si, mama.
Zwróciła ku niemu twarz i zobaczył, że ma wilgotne oczy.
– Pewnego dnia cię tam zabiorę. Będziemy zjeżdżać na nartach z takiego wzgórza.
Serce Rocco podskoczyło z podekscytowania. Miejsce, które wskazała palcem, było całkiem pokaźną górą. Rocco czuł, że sprostałby wyzwaniu.
– Pewnego dnia… wrócimy do domu – dodała zdecydowanym głosem. Mama często wspominała o „domu”. Rocco nie umiałby jej powiedzieć, że dla niego domem był Nowy Jork. To byłaby zdrada. Dlatego nic nie powiedział. Nowojorskie wieżowce były jego szczytami górskimi i to one stanowiły wyzwanie. Postanowił, że pewnego dnia jeden z drapaczy chmur będzie należał do niego.
– W moim miasteczku była restauracja z najlepszym jedzeniem, jakie można sobie wyobrazić. Chodziliśmy tam co niedzielę, po mszy.
Matka uśmiechnęła się tęsknie. Mimo młodego wieku, Rocco wiedział, że za uśmiechem tym kryje się smutek. Nie lubił, kiedy mama była smutna. Przyjrzał się jej. Z zachwytem patrzyła na zimową scenerię odwzorowaną na wystawie.
– Co jeszcze będziemy tam robić?
Pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Uśmiechnęła się.
– Każdego wieczora odbywają się koncerty kolęd. Kupimy sobie po kubku gorącej czekolady i będziemy ich słuchać. Też tak robiłam, jak byłam mała.
Wzięła go za rękę. Wyczuwał szorstkość jej skóry i odciski od trzymania szczotki. Bolało go, że nie może rozwiązać problemów, które się wokół nich piętrzyły. A ponieważ nie mógł nic zrobić, zawsze uważnie słuchał mamy i kiwał głową.
Odeszli od wystawy, kierując się w stronę stacji metra. Przez całą drogę opowiadała mu o rodzinnym miasteczku. Zanim weszli do kolejki, która miała ich zawieźć do maleńkiego mieszkania na Brooklynie, Rocco przysiągł sobie, że pewnego dnia zabierze tam matkę. Tylko ją miał na świecie i wierzył, że zawsze już będą razem.
Nie mógł wtedy wiedzieć, że ledwie dziesięć lat później zostanie na świecie sam, i że lepsze życie, które kiedyś obiecał matce, będzie w zasięgu jego rąk. Allegra Santinova nie mogła już tego zobaczyć.

Serce księżniczki Charlotte Rothsburg biło niespokojnie od prawie godziny. Wtedy właśnie, pod koniec przyjęcia, na które została zaproszona, wymknęła się ochroniarzom. Była to decyzja spontaniczna i całkowicie nieodpowiedzialna, ale sprawiła jej mnóstwo frajdy.
Charlotte była dobrze ułożoną dziewczyną u progu przełomowego momentu swego życia. Wkrótce miały zostać ogłoszone jej zaręczyny z szejkiem Abu Hemel. Było to zaaranżowane małżeństwo, na które się zgodziła, ponieważ od zawsze miała świadomość, że taki los jest jej przeznaczony. Jedynym sensem i celem jej istnienia było urodzenie potomstwa i zapewnienie następcy tronu, z którego to obowiązku nie wywiązał się jej brat.
Została wychowana tak, by rozumiała, czego się od niej oczekuje. Nie znaczyło to wcale, że wszystko jej się podobało i że zaakceptowała swój los bez słowa sprzeciwu. Dziś jednak stwierdziła, że to ostatnia okazja, by posmakować wolności, zanim wypełni narzucony jej obowiązek.
Celowo pominęła we wspomnieniach inny raz, kiedy wyszła ze swej roli. Wolała o tym nie myśleć. Owszem, konsekwencje były straszne, ale wtedy była jeszcze dzieckiem, a teraz kobietą i obecny akt buntu miał inny charakter. Dzisiejsza eskapada nie będzie miała konsekwencji. Po prostu posmakuje trochę nocnego życia w Nowym Jorku, mieście, które nigdy nie zasypiało.
Adrenalina rozpędziła jej puls, gdy przeciskała się przez zatłoczony bar, wdychając mieszające się ze sobą aromaty drogich perfum, cygar, alkoholu i polerowanego mosiądzu. Zgiełk panujący we wnętrzu był trudny do zniesienia. Kakofonia złożona z rozmów i śmiechów oraz muzyki płynącej z głośników.
Dotarłszy do kontuaru, rozejrzała się, obrzucając przelotnym spojrzeniem zgromadzonych wokół ludzi. Przeważał typ korporacyjny – mężczyźni ubrani w eleganckie garnitury, kobiety w doskonale dopasowanych do figury sukienkach, pantoflach na obcasach i naszyjnikach z pereł. Nie miała wątpliwości, że to zasługa sąsiedztwa Wall Street.
Zupełne szaleństwo, pomyślała, nie za bardzo wiedząc, co robi wśród tych wszystkich ludzi. Ochroniarze zapewne zostaną zwolnieni ze służby. Naprawdę nie powinna wymykać się bez słowa.
Ale też pomysł, by polecieć do Nowego Jorku i wziąć udział w przyjęciu, na którym miała znów tylko rozdawać uśmiechy i kiwać głową przez bite trzy godziny, a następnie wrócić do pokoju hotelowego, którego strzegli ochroniarze, wydawał się Charlotte horrorem. Nie planowała uciec, ale kiedy nadarzyła się okazja, wyszła tylnym wejściem prosto na tętniącą życiem ulicę.
Gdzieś obok zaśmiał się mężczyzna i Charlotte instynktownie obróciła głowę w jego stronę. Z lekkim uśmiechem na twarzy obserwowała jego zrelaksowaną sylwetkę i kobietę, która pochylała się ku niemu raz po raz, wyraźnie z nim flirtując.
Przyglądając się im, poczuła pulsowanie w dole brzucha. Między tym dwojgiem była wyraźna chemia i Charlotte zastanawiała się, czy ona i szejk, za którego miała wyjść, też będą czuć do siebie coś podobnego. Trudno było to przewidzieć, spotkali się ledwie parę razy i choć jej przyszły narzeczony był szalenie przystojny, to Charlotte jakoś nigdy o nim nie myślała w kontekście erotycznym. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Westchnęła i powędrowała spojrzeniem dalej. Żywsze bicie serca sprawiło, że przymrużyła oczy, by lepiej przypatrzeć się mężczyźnie siedzącemu nieco dalej przy barze. Miał symetryczną, zdeterminowaną twarz o nieco kanciastych rysach, które mogły świadczyć o bezwzględności. Był wysokim mężczyzną o szerokich barkach. Wyglądał na silnego i przypominał dzikie zwierzę, które zbyt długo było zamknięte w klatce. Widać było, że rozpiera go energia.
Jej oczy powędrowały w dół, ku skórzanym butom, doskonale dopasowanym czarnym dżinsom, koszuli, która z jednej strony była wyciągnięta ze spodni, zawiniętym do łokci rękawom koszuli ujawniającym muskularne przedramiona. Wstrzymała oddech, ogarniając jeszcze raz spojrzeniem barki. Mężczyzna miał około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, policzki pokryte trzydniowym zarostem. Brązowe oczy w kształcie migdałów okalały gęste rzęsy. Ciemne i fantazyjnie ułożone kręcone włosy pobudzały fantazje Charlotte.
Rozchyliła lekko usta dokładnie wtedy, gdy mężczyzna uniósł w górę szklaneczkę z trunkiem i spojrzał prosto na nią, jakby pytał, czy ma ochotę przyłączyć się do niego. Gorączka ogarnęła całe jej ciało. Odczekała chwilę i zaczęła przeciskać się przez tłum, aby dotrzeć do niego. Starannie unikała przy tym rozważań, czy aby nie popełnia jeszcze większej głupoty niż ucieczka z przyjęcia.
Gdyby myślała w tej chwili rozsądnie, zawróciłaby, wyszła z baru, odnalazła ochroniarzy i przeprosiła ich za swoje zniknięcie. Zamiast tego uniosła wyżej podbródek, aby nie sprawiać wrażenia niezdecydowanej.
Do tej pory ani razu nie okazała nieposłuszeństwa rodzicom. Ale dzisiejszy wieczór był inny. Chwilowo odzyskana swoboda rozpaliła w niej ogień, którego rozsądek nie był w stanie ugasić.
– Czy mogę postawić ci drinka? – spytał mężczyzna niskim głosem z naleciałością obcego akcentu. Włoch, a może Grek?
Wiedziała, że powinna odmówić. Ekscytację spowodowaną spontaniczną ucieczką powoli wypierały inne uczucia, o wiele bardziej złożone i wymagające więcej zastanowienia. Mimo to przechyliła lekko głowę na bok, a powietrze uleciało jej z płuc, kiedy popatrzyła na mężczyznę z bliska.
Otworzyła nawet usta, ale nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Skinęła głową i na nieco drżących nogach zrobiła dwa ostatnie kroki dzielące ją od mężczyzny, by zająć miejsce obok niego. Mężczyzna nie odsunął się, więc kiedy usiadła na wysokim stołku barowym, znajdowali się w odległości kilkunastu centymetrów od siebie, a drzewny, męski aromat jego wody kolońskiej wypełnił jej nozdrza, dołączając niczym akompaniament do pulsowania, które czuła w całym ciele.
Z bliska mężczyzna robił jeszcze większe wrażenie i wydawał się być bardzo pewny siebie. Był chyba jedynym klientem w barze, który nie miał na sobie garnituru. Wyraźnie nie starał się nikomu zaimponować nienagannym wyglądem.
– Na co masz ochotę?
Popatrzyła na ścianę butelek za kontuarem.
– A ty co pijesz?
– Whisky.
Zmarszczyła lekko nos.
– To dla mnie za mocne. W zasadzie nie piję.
– Szampan?
Kiwnęła głową.
– Odrobinę.
Usta mężczyzny wygięły się w lekko cynicznym uśmiechu, gdy podniósł rękę, by przywołać barmana. Po chwili smukły kieliszek schłodzonego trunku pojawił się przed Charlotte. Zapatrzyła się w bąbelki wypływające na powierzchnię z szybkością odpowiadającą jej przyspieszonemu pulsowi. Potem podniosła kieliszek w milczącym toaście.
Gdy ich spojrzenia znów się spotkały, wstrzymała oddech i siedziała jak zahipnotyzowana. Tylko dłoń trzymająca kieliszek zaczęła lekko drżeć. Przysunęła ją do siebie, by ukryć poruszenie, ale nie zrobiła tego dość szybko i mężczyzna obrzucił ją uważniejszym spojrzeniem. Upiła łyk i odstawiła kieliszek, choć miała ochotę wychylić go do dna. Jedynie po to, by ukoić nerwy.
– Nie lubisz? – spytał, przysuwając się bliżej, żeby lepiej go słyszała. Niestety to tylko do reszty rozstroiło zmysły. Zapach mężczyzny był teraz jeszcze bardziej upajający i wzbogacony nutą whisky. Jego oczy zaś były jeszcze piękniejsze, niż początkowo sądziła. Nie całkiem brązowe, lecz nakrapiane szarymi i srebrnymi plamkami. Na opalonym nosie odkryła kilka piegów. W wycięciu koszuli dostrzegła ciemne owłosienie i omal nie wyciągnęła ręki, by sprawdzić, czy jest miękkie czy szorstkie. Była przerażona swoimi myślami. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie poczuła do żadnego mężczyzny, tym bardziej do nieznajomego.
– Czego nie lubię? – spytała rozkojarzona.
Spojrzał na jej kieliszek i znowu na nią.
– Nie, po prostu nieczęsto piję alkohol.
– Może wolałabyś co innego?
– Woda mineralna byłaby super.
Ponownie wezwał barmana i zamówił dla niej wodę. Czekali na nią w milczeniu, a gdy barman napełnił szklankę i oddalił się, Charlotte z ulgą wypiła ją prawie do połowy. Mężczyzna odsunął się nieco dalej, nie spuszczając z niej oka.
– Skąd jesteś? – spytał.
Spodobała jej się ta bezpośredniość. Większość ludzi, z którymi rozmawiała, okazywała jej szczególne względy z uwagi na tytuły, jakie jej przysługiwały. Równe traktowanie było miłą odmianą po tego rodzaju hołdach.
Wolała nie odpowiadać na to pytanie. Anonimowość i wolność szły w parze.
– Dlaczego myślisz, że nie jestem stąd?
– Wyczuwam obcy akcent.
– Ty też mówisz z akcentem – zauważyła. Uniosła szklankę do ust, przyglądając mu się z nieskrywaną ciekawością.
– Urodziłem się we Włoszech – powiedział po chwili.
– Tak myślałam.
– Naprawdę? – Przysunął się bliżej. – Co jeszcze sobie o mnie pomyślałaś?
Oczy Charlotte rozszerzyły się. Nie znała dotąd uczucia, które towarzyszyło flirtowi. Jej puls galopował. Musiała założyć nogę na nogę, by uciszyć wewnętrzne drżenie, które całkowicie ją rozpraszało.
– Ja…
Uśmiechnął się, rozbawiony jej nerwowością.
– Tak?
– Chciałam tylko powiedzieć, że Nowy Jork jest fascynujący.
– Dlaczego?
Ucieszyła się, że pozwolił jej zmienić temat.
– Tyle się tutaj dzieje. Mimo że na Manhattanie jest tylu ludzi, czuję się zupełnie anonimowa.
– Podoba ci się to uczucie?
– Bardzo! – powiedziała z emfazą i skrzywiła się, przypominając sobie o swoim uporządkowanym dotychczas życiu. Tak bardzo chciałaby tu zostać trochę dłużej, by móc się nacieszyć odzyskaną właśnie wolnością. – Czuję się tutaj wspaniale. Nareszcie mogę robić, co mi się podoba.
– Do tej pory nie mogłaś?
Charlotte umilkła, zdając sobie sprawę z tego, że powiedziała za wiele.
– Czym się zajmujesz zawodowo? – spytała po chwili, kiedy odzyskała rezon.
– Finansami.
– A dokładniej.
– Inwestowaniem.
Zaśmiała się.
– Celowo jesteś taki skryty?
– Nie, po prostu to nic ciekawego.
– Rozumiem. Więc może opowiesz mi o sobie coś, co będzie ciekawe?
– Co byś chciała wiedzieć?
Przechyliła głowę na bok, zastanawiając się.
– Z jakiej części Włoch pochodzisz?
– Z północy.
Znów bardzo ogólna odpowiedź. Dobrze znała tę technikę. Też ją czasami stosowała.
– Tęsknisz za dawnym krajem?
– Nie, ale często go odwiedzam.
– A dlaczego wybrałeś właśnie Amerykę?
– Mama chciała tu przyjechać.
Twarz mężczyzny była nieco spięta, choć może jej się wydawało.
– Do pracy?
– Nie.
– A twój ojciec?
– Nie miałem ojca, ale dzięki matce wcale mi go nie brakowało.
– Jesteś z nią blisko?
– Mama już nie żyje.
– Och, tak mi przykro.
– Zmarła wiele lat temu – dodał, sięgając po szkocką. Przez chwilę kołysał szklankę w palcach. – Czy to wystarczająco ciekawe?
Zmarszczyła czoło.
– Wybacz, nie chciałam być wścibska.
– Ciekawość nie jest zbrodnią.
– To nasza wspólna cecha.
– Dlaczego tak myślisz?
– Dobre pytanie. Po prostu takie mam przeczucie.
– Potrafisz czytać w ludzkich myślach?
– Ty mi powiedz. Pomyliłam się?
– Nie.
Uśmiechnęła się zadowolona.
– Chodziłeś do szkoły w Nowym Jorku?
– Nie, nie, teraz moja kolej. Co cię sprowadza do Nowego Jorku?
Tylko ostrożnie, Charlotte.
– Praca – odparła, wzruszając ramionami. Również nic ciekawego.
Przymrużył lekko oczy.
– Jak długo tu będziesz?
– Jutro wylatuję.
– Czyli mamy niewiele czasu.
– Na co? – zapytała.
Uśmiechnął się uwodzicielsko.
– Na odkrywanie.
Uciekła spojrzeniem w bok. Jej zainteresowanie tym mężczyzną musiało być aż nazbyt oczywiste.
– Na to prawie nigdy nie ma czasu.
– Często podróżujesz w związku z pracą?
– Czasami.
– Lubisz to?
– Zależy, dokąd się wybieram i co mam do zrobienia.
– A twoje ulubione miejsce na świecie to…?
– Kocham Włochy, naprawdę! – wyznała, wzdychając. – Wszystko! Jedzenie, kulturę, historię, krajobrazy, a najbardziej uwielbiam… – przerwała, sama zaskoczona swoją egzaltacją.
– Włochów? – wtrącił, unosząc brwi.
– Masz mnie! – Charlotte zaśmiała się. – Uwielbiam ich podejście do życia, do rodziny. Podoba mi się, że rodziny są wielopokoleniowe i regularnie się spotykają, by wspólnie jeść, śmiać się i pić wino na słońcu. Oczywiście, to wyidealizowany obrazek, ale kiedy jestem we Włoszech i przechodzę obok restauracji, często widuję takie rodzinne spotkania i jestem zazdrosna.
– Twoja rodzina jest inna? – zaciekawił się.
Charlotte nigdy nie dzieliła się szczegółami ze swojego życia – z nikim. Sparzyła się kiedyś boleśnie, kiedy była w szkole średniej. Jej zaufanie zostało nadwyrężone w sposób, którego nie była w stanie wymazać z pamięci. Mimo to przy tym mężczyźnie czuła się swobodnie. Może dlatego, że nic o niej nie wiedział, a co ważniejsze, nie rozpoznał jej. To było bardzo przyjemna rozmowa, po której grzecznie wróci do hotelu i znów nałoży opończę księżniczki Charlotte.
– Nie jesteśmy sobie szczególnie bliscy – powiedziała, starannie dobierając słowa. Zwierzenia to jedno, a całkowite odkrycie się to drugie. – Matka i ojciec byli już dojrzałymi ludźmi, kiedy się urodziłam. Mój brat był wtedy nastolatkiem.
– Przypadkowa ciąża?
– Nie. Byłam planowanym dzieckiem, ale to niczego nie zmienia.
– Naprawdę? Można by pomyśleć, że takie dzieci są bardziej kochane.
– To uproszczenie. Mnóstwo dzieci rodzi się z niezaplanowanej ciąży, a mimo to rodzice je kochają. Są też takie dzieci jak ja. Poczęte po to, by wypełnić lukę albo stać się zabezpieczeniem. W takich przypadkach dziecko liczy się mniej niż jego rola w rodzinie.
– A jaka jest twoja rola?
– Ja jestem zabezpieczeniem.
– Z jakiegoś konkretnego powodu?
– Mój brat rozchorował się, kiedy miał jedenaście lat.
– Coś poważnego?
– Myśleli, że umrze – powiedziała i umilkła. Brat był jedynym następcą tronu. Gdyby zmarł, doszłoby do kryzysu konstytucyjnego.
– Czy przez takie doświadczenia rodzice nie kochali cię właśnie bardziej?
Być może w zwykłej rodzinie tak by się stało, ale rodzina Charlotte nie była normalna, a jej rodzice byli związani wymaganiami, jakie nakładała na nich ich pozycja. Nie odpowiedziała na to pytanie.
– Nie chodzi tylko o rodziców – dodała po przerwie. – Chciałam mieć pełną rodzinę. Dziadków, kuzynów, spotkania i śmiechy. I więcej rodzeństwa.
– Zamiast tego czułaś się samotna?
Intuicja go nie zawodziła.
– Tak było.
– Rozumiem cię.
– Też marzyłeś o tym, by mieć większą rodzinę?
– Były pewne rzeczy, które chciałem zmienić czy ulepszyć, ale…
– Na przykład jakie? – dopytała.
Dokończył drinka i odstawił szklankę na kontuar.
– Mama chciała, żebym miał lepsze życie. Zapracowywała się, a ja byłem za mały, żeby jej pomóc. Zmarła, zanim mogłem to zrobić.
Charlotte zamyśliła się.
– Na pewno wiedziała, że chcesz jej pomóc, i doceniała to.
Uniosła głowę, natykając się na poważne spojrzenie, którego magnetyzm znowu ją zaskoczył. Zaczerwieniła się i zsunęła ze stołka. Sytuacja stanowczo zaczęła jej się wymykać spod kontroli.
– Powinnam już iść.
– Odprowadzę cię.
– Nie musisz.
– I tak miałem wychodzić.
Położył dłoń na jej plecach, co wywołało u Charlotte kolejny rumieniec. Ruszyli w stronę wyjścia.

Prawdziwe uczucia – Caitlin Crews

To już nie pierwszy raz w niewątpliwie wspaniałym życiu Tiziana Accardiego, kiedy kobieta padła mu do stóp. Tym razem kobieta, o której mowa, nie upadła na widok jego wychwalanej urody. To było nawet urocze.
Tiziano, który zazwyczaj niespecjalnie śpieszył się na umówione spotkania, dziś był wolniejszy i bardziej rozkojarzony niż zwykle. Jego pozbawiony poczucia humoru i nudny brat, odpowiedzialny dyrektor generalny Accardi Industries, opiekun rodzinnego skarbca, był zawsze odporny na urok młodszego brata, bez względu na to, jak bardzo Tiziano starał się go do siebie przekonać. Ago zazwyczaj stawiał na swoim, ale Tiziano niechętnie pojawiał się w biurze, zwłaszcza na sprawozdania, które składał co dwa tygodnie. Czy jego starszy brat nie rozumiał, że było tyle ciekawszych miejsc? Plaża w Rio czy na Filipinach, bary w Tokio, a właściwie każde miejsce, które przyciągało piękne kobiety.
Dziś czuł się w tym ponurym biurze jak więzień. Nie chodziło o to, że Tiziano nie lubił swojej roli dyrektora do spraw marketingu. Wręcz przeciwnie, bardzo dobrze się w niej odnajdywał i ku zaskoczeniu wszystkich osiągał całkiem dobre wyniki.
Życie, które prowadził młodszy brat Accardi, doprowadzało Aga do szaleństwa. Pewnie łatwiej byłoby mu zwolnić brata, gdyby był pustogłową, męską dziwką i człowiekiem pozbawionym honoru, tak jak pisały o nim plotkarskie magazyny. Co prawda, zawsze sprawiał, że dziennikarze mieli o czym pisać, ale co mógł poradzić na to, że większość kobiet nie mogła mu się oprzeć? Czy to, że lubił tętniące życiem miejsca, oznaczało, że był półgłówkiem?
Prawdziwy skandal, o którym powinno się mówić, polegał na tym, że jego brat starał się przekształcić rodzinną firmę, założoną przez ich dziadka we Włoszech, w międzynarodową korporację.
Tiziano nigdy nie przerywał bratu tyrad i wykładów, które głosił na jego temat. Nawet się nie starał przerywać Agowi, który zwyczajnie lubił gadać. Wylegiwał się wtedy i udawał tak nieużytecznego, za jakiego mieli go wszyscy w rodzinie.
Nigdy nie rozumiał, jakie znaczenie ma to, jak się bawi i z kim spędza swój wolny czas. W końcu to jego brat, nie on, władał rodzinną fortuną. Mimo wszystko wydawało się, że żadne z jego tłumaczeń nie jest w stanie załagodzić sprawy.
Możliwe więc, że widok klęczącej przed nim kobiety, która spoglądała spode łba na stertę teczek, które wypuściła z rąk, wydał mu się najbardziej uroczym, jaki dziś zobaczył.
– Zdaję sobie sprawę, jakie wrażenie robię na kobietach – zażartował.
Każdego innego dnia ominąłby leżącą u jego stóp kobietę i nawet nie zwrócił na nią uwagi. Każdego dnia, ale nie dzisiaj. Ago oświadczył, że Tiziano musi się ożenić, co było horrorem samym w sobie. Co więcej, miał poślubić nieskazitelną, cnotliwą pannę młodą wskazaną przez starszego brata.
Tiziano poznał nawet dziewczynę, o której mowa. Spotkał ją przy kilku okazjach, ale czas spędzony z nią i jej bratem bliźniakiem był niezwykle męczący. Jedyną interesującą rzeczą, której dowiedział się podczas tych spotkań, było to, że zupełnym przypadkiem jego przyszła małżonka okazała się ukochaną córką najbardziej wpływowego klienta Accardi Industries.
Chociaż „ukochana” było chyba złym określeniem. Na pewno Victoria Cameron była jedyną córką swojego odrażającego ojca. Tiziano uważał, że takie podejście do małżeństwa trąci średniowieczem. Nawet współczuł Victorii, że została pozbawiona wszelkich uciech cielesnych i podróżowała w wiecznej eskorcie ojca lub brata.
Kiedy Tiziano zasugerował swojemu bratu, żeby nadęty moralista Everard Cameron po prostu zorganizował aukcję dziewictwa własnej córki, Ago tylko spiorunował go wzrokiem. Dołożył wszelkich starań, by jego młodszy brat był idealnym kandydatem na męża dla Victorii. To, czego wymagał od Tiziana, w jego mniemaniu było bardzo proste. Musiał tylko powstrzymać się od swoich ekscesów, a później się udomowić i założyć przykładną rodzinę z córką wpływowego miliardera.
Biorąc pod uwagę, że nikt z rodu Accardi nigdy się nie rozwiódł – bo po co dzielić majątek? Łatwiej wieść oddzielne życie w oddalonych od siebie rezydencjach – jego brat chciał skazać go na dożywocie.
Tiziano lubił swoje życie, a już na pewno nie śpieszyło mu się do zimnej celi małżeństwa. Dlatego wciąż stał w miejscu, wpatrując się w stertę rozrzuconych u jego stóp dokumentów i rudowłosą kobietę piorunującą go nieprzyjaznym wzrokiem.
– Owszem, robisz wrażenie na kobietach. Potykają się ze śmiechu i upadają, widząc kogoś ubranego w tak dziwaczny garnitur – odpowiedziała, jakby nie liczyła się z tym, kto przed nią stoi. – W każdym razie stój tak dalej i łechtaj swoje ego. To zdecydowanie ważniejsze niż pomoc kobiecie, która spadła ze schodów.
Tiziano nie był przyzwyczajony do takiego tonu, zwłaszcza z ust kobiet. Zajęło mu chwilę, zanim zrozumiał, że właśnie dostał reprymendę. Jakby tego było mało, po wszystkim po prostu go zignorowała. Zaczęła zbierać wszystkie swoje papiery, poruszając się przed nim na czworaka. Przez chwilę pomyślał, że była to próba zwrócenia na siebie jego uwagi.
Fakt, nigdy wcześniej jej tu nie widział. Musiała być jednym z tysiąca pracowników, na których nawet nie starał się zwracać uwagi. Zauważył, że czółenka, z powodu których prawdopodobnie się potknęła, były tanie. Miały wytarte spody oraz odrapane obcasy. Ołówkowa spódnica w odcieniu spranego brązu nie była już modna od lat, ale za to koronkowa bielizna w odcieniu fuksji, która przez przypadek wysunęła się spod ramienia koszuli, zrobiła na nim wrażenie.
Nie był niedojrzałym młodzieńcem, a jednak coś go w niej urzekło. Być może sposób, w jaki jej biodra poruszały się, gdy zbierała dokumenty, a może była to talia, którą chciał złapać w dłonie i badać palcami.
Myśl, że czołga się przed nim właśnie w tym celu, była niezwykle podniecająca. Ale być może tym, co najbardziej go intrygowało, było to, jak bardzo roztargniona się wydawała. Nawet nie zwracała uwagi, czy nadal tam stoi.
Nie było to coś, do czego był przyzwyczajony. Nikt nie ignorował Tiziana Accardiego, zwłaszcza kobiety. Lubił mówić i często powtarzał, że to nie jego wina, że jest tak magnetyczny. Teraz, gdy był ignorowany, nie umiał tego znieść, a wszystko przez tę bezimienną kobietę, która nie była nim w ogóle zainteresowana.
Przykucnął przed nią i zebrał plik papierów, a później umieścił je w jednej z teczek. Powiedział sobie, że robi to wyłącznie z dziecięcej ciekawości.
– To właściwie nie jest pomocne – powiedziała mu.
Nie były to słodkie podziękowania, jakich się spodziewał. Uklękła przed nim w taki sposób, że mogła patrzeć mu prosto w oczy. Zmierzyła go złowrogim spojrzeniem.
– Zdajesz sobie sprawę, że muszę je uporządkować, prawda? – zapytała, ale po chwili wybuchła śmiechem. – Kogo ja oszukuję. Wątpię, że wiesz, co ludzie w twojej firmie robią z dokumentami, dzięki którym działa to przedsiębiorstwo – prychnęła jak dzika kotka.
– Jednak wiesz, kim jestem. Przez chwilę myślałem, że nie rozpoznajesz, komu chcesz dokuczyć.
– Kto, jeśli mogę spytać, mógłby uniknąć poznania twojej twarzy, nawet gdyby tego chciał? – Przewróciła oczami.
Tiziano usłyszał w jej głosie północny akcent, co oznaczało, że miejsce, z którego pochodziła, było jeszcze bardziej zimne i mroczne niż Londyn jesienią.
– Odnoszę wrażenie, że robisz wszystko, co tylko możliwe, żeby być rozpoznawalnym, od chwili gdy skończyłeś szesnaście lat.
– Cieszę się, że zauważyłaś. W takim razie, z pewnością wiesz, że choć ten flirt jest niezwykle uroczy, nie jest w żaden sposób mądry. Chyba nie potrzebujesz zbytnio swojej pracy, skoro naskakujesz w taki sposób na swojego szefa.
Kiedy popatrzył w jej szare oczy przypominające mgliste poranki, które tak bardzo kochał, spodziewał się zobaczyć w nich skruchę, jednak zamiast tego zobaczył iskry złości. Nieznajoma zarumieniła się lekko, przez co jej policzki wydały się niezwykle atrakcyjne. U większości kobiet taka reakcja oznaczała zafascynowanie mężczyzną, jednak u tej tajemniczej istoty była zdecydowanie oznaką temperamentu.
– Musiałam uderzyć się w głowę, kiedy spadłam – powiedziała po chwili ozięble, choć oboje wiedzieli, że to nieprawda. – Przepraszam. Prawdę mówiąc, bardzo potrzebuję tej pracy. Dziękuję za przypomnienie.
– Zapomnijmy o tym – odpowiedział i machnął dłonią w powietrzu. – Powiedz mi lepiej, czym się tu zajmujesz.
– Głównie segreguję dokumenty i piszę na maszynie – powiedziała tonem, który wskazywał, że nie przepada za swoimi zajęciami. – Czasem robię też kawę kierownikom.
Tiziano rozumiał ją doskonale, on też nienawidził papierkowej roboty.
– Jesteś sekretarką?
– Tak, a mój przełożony nie będzie zadowolony, że tak długo wracam z dokumentami.
– Długo tu pracujesz?
– Rok – odpowiedziała nieśpiesznie.
– Naprawdę? Mam wrażenie, że widzę cię pierwszy raz.
Zauważył, jak wiele ostrych odpowiedzi kryje się w jej pojawiającym się i gasnącym uśmiechu. Był dziwnie rozczarowany, że nie usłyszał żadnej z nich. Zamiast tego uśmiechnęła się dziwnie szeroko i powiedziała:
– Każda chwila spędzona w tej firmie jest dla mnie radością.
– Szczerze w to wątpię – roześmiał się Tiziano. – Sam nie bardzo się cieszę z tego, że tu jestem.
– Jeszcze raz przepraszam za mój wybuch, sir – powiedziała grzecznym tonem, jednak i tak nie wierzył w jej skruchę.
Chciała wstać, ale Tiziano uprzedził ją, ujął za łokieć i pomógł wstać. Nie było w tym nic wyjątkowego, zwyczajna pomoc. Tak samo mógłby pomagać własnej babci. Nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, że nieznajoma jest zupełnie inną kobietą niż Victoria. Nie była nudna i przewidywalna. W końcu tak została wychowana, była przeznaczona do cichego spełniania obowiązków kobiety u boku zamożnego i wpływowego mężczyzny. Everard Cameron należał do rodu arystokratów i szanował wyłącznie mężczyzn takich jak on sam.
Jego córka była niewinna i nietknięta. Miała wydać na świat spadkobierców rodzinnej fortuny i nazwiska, zająć się ich najlepszym wychowaniem, nie robiąc przy tym hałasu wokół własnej osoby, a gdy już dorosną, zająć się hodowlą koni lub uwielbianych przez arystokratów psów Corgi.
Victoria już teraz poświęcała się pracy w organizacjach charytatywnych i kościelnemu wolontariatowi, dając wszystkim najlepszy przykład, jaki tylko potrafiła. Była wzorem do naśladowania wychowanym tak, by nie wymagać i nie oczekiwać niczego w zamian za swoje dobro, jednocześnie zostawiając po sobie na świecie cichy ślad, o którym można by było wspomnieć tylko w jej nekrologu.
Sama myśl o zakuciu się w kajdany z tak nieskazitelnym stworzeniem była dla Tiziana przerażająca. Tymczasem trzymał w dłoni ramię kobiety, o której nie wiedział prawie nic, a jednocześnie wydawało mu się, że potrafi czytać emocje z dyskretnych ruchów jej twarzy.
– Chyba nie zapytałem nawet, jak masz na imię, ale jestem pewny, że chciałem.
Przełknęła ślinę, po czym uniosła podbródek. Zauważył, że jej rude, nieokiełznane loki wymykają się spod spinek, których użyła, żeby je ujarzmić. Szaroniebieskie oczy lśniły iskrami, które świadczyły o jej temperamencie.
– Nazywam się Annie Meeks. Rozumiem, że chce pan zgłosić moje zachowanie do przełożonego?
– Nawet o tym nie pomyślałem – zapewnił ją, a później, nie mogąc się powstrzymać, wypowiedział jej imię ponownie: – Annie.
Zauważył, że znów się zarumieniła, ale tym razem nie z powodu złości. Był pewien, że ten rumieniec wywołało jej imię wydobywające się z jego ust.
Tiziano był szczęśliwy, że Annie stanęła mu na drodze. Zwyczajna sekretarka w Accardi Industries była pod każdym względem nieodpowiednią kandydatką, którą nie powinien się interesować. Nie była dobrze wychowaną, arystokratyczną panną.
Jej szorstka wymowa oznaczała, że nie interesowały jej normy dobrego wychowania, a ubiór zaznaczał ogromną przepaść finansową między nimi. Za równowartość jednego buta Tiziano, Annie kupiłaby cały swój dzisiejszy strój i prawdopodobnie starczyłoby jej jeszcze na obiad.
– Dziękuję – ton Annie był ostrożny. – Nie miałabym o to żalu. Pragnę pana zapewnić, że darzę firmę najwyższym szacunkiem.
– Wystarczy – powiedział Tiziano z lekceważącym śmiechem. – Nie jestem moim bratem. Dużo bardziej przejmuję się wyglądem niż tym, jak ktoś mnie traktuje.
Pozwolił, by jego spojrzenie prześliznęło się po niej swobodnie. Przypomniał sobie różowe koronki ukryte pod niemodnym strojem i idealne wcięcie w talii. Znów popatrzył w jej wyjątkowe oczy i zauważył, że jej nos obsypany jest figlarnymi piegami.
Gdy na nią patrzył, w jego głowie zrodził się plan. Wiedział, że każdy, kto pracuje w szarych szeregach pracowników biurowych, potrzebuje swojej pracy. Ale on miał pomysł, dzięki któremu mogłaby zarobić znacznie więcej i wyrwać się z dusznego kołowrotka korporacji. Jedynym minusem tego planu było to, że nie oferował jej gotowego biznesplanu, a swoje prywatne życie.
– Mam dla ciebie propozycję.
Jej szare oczy zwęziły się. Inne kobiety na jej miejscu czekałyby w podnieceniu na rozwój wydarzeń, ale nie ona. Ona była podejrzliwa i czujna jak polująca lisica. Lubił to nieznane uczucie, które w nim wzbudzała.
– Jestem zaszczycona – powiedziała, a on wiedział, że to kłamstwo. – Ale jestem zmuszona od razu odrzucić wszelkie propozycje. Przykro mi, panie Accardi.
Tiziano puścił jej łokieć i cofnął się, by móc się jej przyjrzeć. Im dłużej na nią patrzył, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że znalazł odpowiedź na wszystkie swoje problemy.
– O czym marzysz, Annie Meeks? – zapytał.
– A co zrobisz z tą informacją? – odpowiedziała pytaniem sugerującym wyzwanie. – Marzenia to rzecz zmienna. Mogą sobie na nie pozwolić nieliczni.
– A co, jeśli sprawię, że będziesz mogła podróżować do woli? Co, jeśli spełnię każde twoje życzenie?
– Nie zapłacę za czynsz marzeniami, więc jeśli pozwolisz…
– Annie… – powiedział, uświadamiając sobie, że jej imię podoba mu się coraz bardziej. – Chcę, żebyś została moją kochanką.
Tiziano mógł się spodziewać każdej reakcji po Annie. Wiedział, że inne kobiety byłyby zachwycone lub zrobiły teatralne show. Ale nie ona.
– Albo każesz mnie zwolnić, tak? – Roześmiała się. – Nie ma takiej potrzeby. Oszczędzę panu kłopotu i sama odejdę.
Rzuciła dokumenty, które przed chwilą tak skrupulatnie zbierała na podłogę. Wzięła głęboki wdech. Coś błysnęło w jej szarych oczach. Coś tak niebezpiecznego jak rozpostarte szpony orła.
– Skoro już podjęłam decyzję o odejściu, to pozwól, że wyrażę się jasno. Jesteś najbardziej…
– Wydaje mi się, że się mylisz Annie – przerwał jedwabistym tonem. – Będziesz moją kochanką tylko z nazwy. Myślisz, że ja, Tiziano Accard, zniżyłbym się do proponowania seksu sekretarkom na klatkach schodowych mojej własnej firmy?

Annie Meeks nigdy nie była tak blisko prawdziwego miliardera. Miała wrażenie, że obserwuje z bliska majestatycznego lwa, który nie atakuje jej wyłącznie dlatego, że żywi się najlepszymi kąskami. Ktoś taki jak ona był dla niego tylko marnym ochłapem mięsa.
Tiziano Accardi miał na sobie szyty na miarę garnitur, wart setki tysięcy funtów. Wszystko, czym się otaczał, spływało bogactwem. Widziała jego twarz setki razy na bilbordach i w magazynach plotkarskich. Chyba nie było osoby, która choć raz o nim nie słyszała.
Na każdym zdjęciu wychodził idealnie i nie potrzebował do tego Photoshopa. Operowe kości policzkowe, wydatne usta, zmierzwione ciemne włosy, które kontrastowały z błękitem jego oczu. Jednak tym, co zachwyciło ją naprawdę, był jego głos. Brzmiał jak cud wydestylowany z grzechu. Emanowała z niego ponura męskość, która sprawiała, że nie myślała racjonalnie. Musiała sobie przypomnieć, kim jest i jak wysokie ma mniemanie o sobie. Trudno go za to winić, skoro bogactwo i zaszczyty w jego rodzinie były przekazywane z pokolenia na pokolenie.
To wszystko nie wyjaśniało tego, co przed chwilą się tu stało. To zdumiewające, co właśnie jej zaproponował.
– Nie wiem, co zazwyczaj robisz na klatkach schodowych – odpowiedziała dość opryskliwie.
Wiedziała, że właśnie rzuciła nudną, a jednocześnie stresującą pracę w Accardi Industries. Wiedziała też, że za chwilę będzie musiała poradzić sobie ze wszystkimi konsekwencjami tej decyzji. Prawdę mówiąc, już jej żałowała. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i po prostu wrócić do pracy. Zakładała, że Tiziano nie odnajdzie jej w tłumie pracowników, a już za chwilę jej twarz wyparuje mu z pamięci.
Żałowała, że powiedziała mu, jak się nazywa. Dlaczego zawsze mówiła szybciej, niż myślała? Może i nie lubiła swojej pracy, ale musiała spłacić długi. Gdyby mogła zarabiać na szczerości, od dawna studiowałaby historię sztuki w Goldsmith’s. Jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie jej samolubna siostra.
Nie mogła pozwolić sobie na myślenie o Roxy. Nie teraz.
– Masz rację, ciężko za mną nadążyć – wycedził Tiziano w niepokojący sposób. – Moja propozycja ma charakter wyłącznie biznesowy, nie licz na przygodne schadzki w biurowych korytarzach.

Księżniczka na Manhattanie - Clare Connelly
Będąc w Nowym Jorku, księżniczka Charlotte Rothsburg raz w życiu wymyka się ochroniarzom i rusza sama w miasto. Pragnie choć przez chwilę poczuć się wolna. W barze poznaje włoskiego milionera Rocca Santinowę. Rocco ujmuje ją swoim urokiem tak bardzo, że przyjmuje jego zaproszenie do domu. Wkrótce Charlotte wraca do kraju i przygotowuje się do zaaranżowanego ślubu z szejkiem. Nagle odkrywa, że jest w ciąży…
Prawdziwe uczucia - Caitlin Crews
Tiziano Accardi nie zamierza spełniać woli starszego brata i żenić się z wybraną przez niego kobietą. Nawet jeśli jest ona chodzącym ideałem. A może właśnie dlatego. Tiziano lubi kobiety z charakterem. Gdy poznaje pracującą w jego firmie sekretarkę, zadziorną Annie Meeks, wpada na genialny pomysł. Prosi ją, by przez jakiś czas udawali, że są w sobie zakochani. Może wówczas wybrana przez brata Victoria nie będzie chciała go poślubić. Wszystko układa się zgodnie z planem do czasu, gdy udawane uczucia okazują się prawdziwe…

Miłość jak z filmu

Katherine Garbera

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1293

ISBN: 9788383425160

Premiera: 11-04-2024

Fragment książki

A więc jest w ciąży. Kręcąc głową, Paisley wlepiała wzrok w kupiony w aptece test. Kolejny. Na pewno źle odczytała wynik. Proszę, niech tak będzie, pomyślała.
To nie był jej najlepszy dzień. Najpierw zadzwonił brat z wiadomością, że ich stary pies Pasha trafił do weterynarza z powodu drugiego ataku serca. Z kolei jeden z jej klientów upierał się, że apotkałby się ze zrozumieniem, gdyby w telewizji gorąco zaprotestował przeciwko niesprawiedliwemu potraktowaniu go przez policję za to, że wezwał ich z powodu bezdomnego, który grzebał w jego śmietniku. No i w końcu piąty test, który zrobiła w ostatnich pięciu dniach, nadal pokazywał wynik pozytywny.
We wszystkie trzy obszary jej uporządkowanego życia wtargnął chaos, teraz jednak na pierwszym miejscu znalazła się rewelacja dotycząca ciąży. Jak mogła do tego dopuścić?
Nie była osobą, która twardo trzyma się zasad, ale nie była też impulsywna. Łatwo było winić Jacka i jego duże brązowe oczy za to, że się zapomniała. Mówiąc szczerze, po prostu czuła się przy nim bezpiecznie, jakby stworzyli prawdziwy dom, a nie czuła się tak od rozwodu rodziców.
To nie było najmądrzejsze, Paisley wiedziała, że emocje nie mają wiele wspólnego z rozsądkiem. Miała też świadomość, że musi powiedzieć Jackowi o ciąży. Po pięciu testach nie może dłużej zwlekać. Poza tym Jack napisał do niej wcześniej, prosząc, by włożyła najlepszą sukienkę i spotkała się z nim w jednej z najbardziej eleganckich restauracji w Chicago i okolicy, ponieważ ma dla niej ważne informacje.
Nie była pewna, co to może być. Niewykluczone, że w końcu dostał przyzwoitą pracę. Tak, to zabrzmiało, jakby go osądzała, ale od pół roku pracował w siłowni za rogiem, a mówiąc szczerze, nie był dobrym trenerem. Chyba że ona się na tym nie zna. Właściwie nie miała pojęcia, co tam naprawdę robił.
Nie zarabiał wiele, tego akurat była pewna. Zamieszkał z nią po ich drugiej randce. Gotował i robił zakupy, poza tym nie dokładał się do kosztów mieszkania, co najwyżej od czasu do czasu wkładał jej do portfela kilka studolarówek. Było to trochę dziwne, ale z tym nie dyskutowała.
To nie jego pieniądze zwróciły jej uwagę, lecz pośladki podkreślone przez obcisłe dżinsy. Poza tym było ją stać na życie, jakie prowadziła. Bardzo chciała rozwinąć IDG Imaging, firmę, którą założyła z przyjaciółkami. Były już znane na środkowym zachodzie, lecz jej ambicją było doprowadzenie do tego, by firma działała na terenie całego kraju. Wiedziała, że w Kalifornii czy Nowym Jorku działają podobne, ale większe znane firmy, przyglądała się im i planowała, jak rozszerzyć własną działalność.
Pomalowała wargi szminką i poprawiła włosy, które ułożyła w kok na karku. Czoło zakrywała grzywka. Paisley uważała, że podkreśla jej urodę. Miała na sobie sukienkę z kremowym aksamitnym spodem i wierzchnią warstwą z haftowanej w kwiaty organzy. Gdy stanęła bokiem do lustra, zdała sobie sprawę, że już niedługo się w nią nie zmieści. Dziecko.
Do tej pory skutecznie ignorowała fakt, że jest w ciąży. Po raz kolejny przejrzała się w lustrze. Zawsze chciała założyć rodzinę… kiedyś tam. Prawdę mówiąc, ta ciąża wydawała jej się nierealna i pewnie tak pozostanie do chwili, gdy ujrzy reakcję Jacka. A przecież nie miała pojęcia, jak on zareaguje.
Trochę się tego obawiała, choć od długiego czasu nie pozwalała sobie na lęki i obawy. Była dobra w znajdowaniu jasnych stron życia, ale to… chyba ją przerosło. Chciała napisać wiadomość do Olive i Delaney, bo w takiej chwili potrzebowała wsparcia przyjaciółek.
Ponieważ jednak było to dziecko Jacka, stwierdziła, że on powinien się dowiedzieć o tym pierwszy. Poza tym byli umówieni na wieczór. Miała nadzieję… Głęboko nabrała powietrza w płuca. Wyobrażała sobie jego reakcję na jej wieści, oczywiście najbardziej entuzjastyczną. A jednak życie tyle już razy zawiodło jej oczekiwania…
– Przestań – powiedziała sobie. Czasami nie była w stanie powstrzymać galopady myśli.
Włożyła czerwoną aksamitną pelerynę, to w końcu grudzień, a poza tym w sezonie świątecznym lubiła wyglądać odświętnie. Wzięła znów głębszy oddech, by dodać sobie odwagi, wyszła z budynku i ujrzała czekającego na nią przy krawężniku rolls royce’a.
– Dobry wieczór, pani Campbell. Jestem dziś na pani usługi – rzekł Lyle, szofer jej przyjaciółki.
– Wie pan, dokąd jedziemy?
– Tak, proszę pani – zapewnił ją. – Proszę wygodnie usiąść i się zrelaksować.
Kiedy otworzył jej tylne drzwi, na siedzeniu zobaczyła elegancko zapakowany prezent i kopertę z jej imieniem. Gdy usiadła i zapięła pas, otworzyła kopertę. Znajdowała się w niej złożona na pół kartka z ładnego grubego papieru, na której Jack napisał kilka słów. Wszędzie by rozpoznała jego niestaranny charakter pisma.

Paisley,
Chcę, żebyś zapomniała o całym świecie i pozwoliła się porwać. To moje podziękowanie za ostatnie sześć miesięcy.
Jack

Serce zabiło jej mocniej. Czy to znaczy, że Jack chce z nią zostać dłużej? Czy przeciwnie, żegna się z nią w możliwie najbardziej uprzejmy sposób?

Gdy wysiadła ze srebrnego rollsa, Sean wstrzymał oddech, jak zwykle, gdy ją widział. Miała ładne szaroniebieskie oczy, twarz w kształcie serca i gęstą brązową grzywkę. Zawsze wyglądała pięknie.
Tego wieczoru była wyjątkowo promienna.
Jej sukienka robiła ogromne wrażenie. Miała delikatne bufki z czarnej koronki wyszywanej w gwiazdy i księżyc, przypominające słynny obraz van Gogha „Gwiaździsta noc”. Na górze obcisła, od pasa sukienka się rozszerzała, spływała kaskadą materiału, który z daleka ocenił jako aksamit. Spódnica sięgała kostek i na niej także pojawił się ten sam co na staniku haftowany motyw.
Dojrzał też kremowe botki na szpilce. W ręce trzymała pikowaną torebkę Chanel na łańcuszku.
Mimo tej wytworności i gracji wydawała się zdenerwowana. Całkiem jakby odgadła, że wrócił do swojego oryginalnego koloru włosów, a nawet domyśliła się, kim naprawdę jest, choć miał na głowie czapkę.
Cóż, niezależnie od wszystkiego, tego wieczoru zamierzał wyjawić jej prawdę. Nie chciał tego robić w mieszkaniu, które dzielił z nią przez pół roku. Chciał wyznać, kim naprawdę jest.
W tym celu dał z siebie wszystko. Zarezerwował całą restaurację, ufarbował włosy na swój naturalny ciemnobrązowy kolor i zgolił brodę, którą zapuszczał, odkąd się poznali. Jeśli zaś chodzi o strój, włożył garnitur od Bossa. Wystąpił w kampanii reklamowej Boss rozpoczętej podczas weekendu na Święto Dziękczynienia i, o ironio, w drodze na dzisiejsze spotkanie minął należący do kampanii billboard.
Paisley uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem i wciąż chłonął ją wzrokiem. W jednej ręce trzymała futrzaną mufkę, którą jej kiedyś podarował, na drugiej przewiesiła ulubioną czerwoną aksamitną pelerynę. Gdy za jego plecami dojrzała powóz konny, skinęła głową.
– W pierwszej chwili pomyślałam: Co, do diabła, ale teraz rozumiem – powiedziała, zbliżając się do niego.
Gdy znalazła się dość blisko, na jej włosach dojrzał płatki śniegu. Wyciągnął rękę, by je strzepnąć, wziął od niej pelerynę i otulił nią jej ramiona.
– Nie będzie ci za zimno? – spytał, wskazując na dorożkę.
– Skądże. Uwielbiam to – odparła z przesadnym entuzjazmem. – Dobrze wyglądasz gładko ogolony i na czarno. Jakbyś mi kogoś przypominał… Jakim cudem nie zauważyłam, że masz taką wydatną szczękę?
– Bo zwykle przyglądasz się innym częściom mojego ciała – odparł, puszczając do niej oko.
– To naprawdę nie moja wina, masz wyjątkowo zgrabną pupę.
Zaśmiał się i pomógł jej wsiąść do dorożki, a gdy sam zajął miejsce, przykrył ich nogi grubym wełnianym pledem. Woźnica podał im termos z gorącą czekoladą i ruszyli. Sean wziął głęboki oddech i otoczył Paisley ramieniem. Wiedział, że gdyby pozostał Jackiem, nic nie musiałoby się zmieniać. Mógł nadal odgrywać tę rolę i nie narażać swoich nerwów. Tylko jak długo?
Nie może jej okłamywać w nieskończoność. Pod koniec tygodnia musi wrócić do LA i zacząć kampanię reklamową przed premierą. Musi jej to dziś powiedzieć. Nie miał więcej wymówek, które mógłby zaakceptować.
Chciał odgrywać rolę romantycznego bohatera, którą grał już raz czy dwa. Chciał, by Paisley wiedziała, że jest dla niego centrum wszechświata i że kłamiąc, nie zamierzał jej skrzywdzić. Przeciwnie, kłamał, by ją chronić.
Pomasował kark, zastanawiając się, jak jego pragmatyczna i szczera dziewczyna zareaguje na jego wyznanie. Miał świadomość, że powinien zrobić to wcześniej. Na przykład przed dwoma tygodniami, kiedy go zaprosiła na święta. Nigdy nie czuł takiego zadowolenia jak w chwili, kiedy leżała w jego ramionach naprzeciwko elektrycznego kominka.
O mały włos nie wyznał jej wtedy prawdy. Nie zrobił tego. Dopóki zdjęcia nie dobiegną końca, nie chciał mówić o swoim bohaterze. Mówiąc szczerze, mężczyzna, którego grał, bardzo przypominał Jacka. Czasami rola filmowa myliła mu się z tą życiową. Ale zaufanie jest bardzo skomplikowaną rzeczą. Modlił się w duchu, by Paisley to dostrzegła, jeśli po tym wieczorze w ogóle zechce z nim rozmawiać.
– Twoja wiadomość była dość tajemnicza – zauważyła.
– Tak? A miała brzmieć romantycznie.
– Teraz to widzę. Nie byłam pewna, czy oznacza huczne podziękowanie za ostatnie pół roku seksu, czy coś innego?
Skrzywił się. Czy celowo tak napisał? Wiedział, że gdy powie Paisley, kim jest, wszystko się zmieni. I nieważne, że lepiej niż inni rozumiała, co to znaczy być celebrytą i czym jest publiczny wizerunek.
To nie gwarantowało, że mu wybaczy.
– Cieszę się, że to widzisz – odrzekł. – Ale mam dla ciebie ważną wiadomość.
– To dobrze, bo ja też mam coś ważnego do zakomunikowania.
Ona ma mu coś ważnego do powiedzenia? Był tak skupiony na swoim wyznaniu, że nie zwracał na nią tyle uwagi, ile powinien. To prawda, wiedział, że nie łączy ich miłość, a w każdym razie tego nie czuł. Nie dorastał w kochającym domu. Nauczył się udawać zadurzenie, był jednak pewny, że dotąd nie poznał tego uczucia. Lubił Paisley i chciał ją nadal widywać po powrocie do Los Angeles.
– Panie pierwsze – oświadczył.
Powiedział sobie, że tak zachowuje się dżentelmen. Przez ostatnie tygodnie Paisley pracowała ciężko jak nigdy, próbując pozyskać klientów spoza środkowego zachodu. Przez wiele wieczorów, gdy leżeli w łóżku, słuchał jej planów na przyszłość. Podobało mu się, że ma marzenia i że się nimi dzieli. Ten związek był inny od jego relacji z kobietami w LA, które oczekiwały od niego pomocy w dostaniu się tam, gdzie chciały się dostać.
Paisley nie szukała dróg na skróty.
– Nie, w porządku, chcę usłyszeć twoje wieści – odparła w końcu. Wyjęła rękę z mufki i położyła ją na jego dłoni. W jej spojrzeniu, kiedy podniosła na niego wzrok, była otwartość i cień bezbronności.
Powiedział sobie, że nie ma powodu czuć się winny, lecz to nie powstrzymało wyrzutów sumienia. Poza tym wydawała się jakaś inna i wciąż się zastanawiał, czy sama przypadkiem nie odgadła jego tożsamości. Co zresztą ułatwiłoby mu sprawę.
– Czy twoje wieści mają związek z moją osobą? – spytał. Gdyby odpowiedziała twierdząco, wygłosiłby przygotowaną wcześniej mowę na temat umowy poufności, jaką podpisuje z wytwórnią.
– Owszem – szepnęła. – Ale wiem, że niełatwo mi to przyjdzie. Potrzebuję kilku minut, żeby zebrać myśli.
– Chodź tu. – Przyciągnął ją i pocałował. Chciał ją pocieszyć, lecz natychmiast obudziło się w nim pożądanie. Trudno było oprzeć się jej ustom, gdy wiedział, że może więcej jej nie pocałuje. Teraz, niepewny jej reakcji, pragnął jej jeszcze bardziej.
Objęła go i oddała mu pocałunek, przechylając na bok głowę. Boże, jak on jej pragnął.
Oderwał od niej wargi.
– Uspokoiłaś się trochę?
W milczeniu odwróciła wzrok. Nie rozumiał tego. Czego dotyczy jej wiadomość, że aż tak się denerwowała?
– No cóż, to nie będzie łatwe – podjął.
Wróciła do niego spojrzeniem.
– Mówiłeś, że to nie pożegnanie.
– Zgadza się.
– Więc o co chodzi?
– Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. To znaczy jestem, ale jestem też kimś innym. – Na miłość boską, jakim cudem zdobył Oscara, wygadując takie bzdury? Żałował, że nie może zadzwonić do jednego z kolegów scenarzystów z prośbą, by mu napisał tę scenę.
– Co ty mówisz, Jack? – Ściągnęła brwi.
– Nie byłem z tobą całkiem szczery, jeśli chodzi o moją sytuację zawodową.
– Domyśliłam się – odparła. – Nie wiem, czym się zajmujesz, ale ta siłownia, gdzie kazałeś mi się podwieźć, nie wygląda na zbyt popularną. – Szerzej otworzyła oczy. – Zaczekaj, robisz coś nielegalnego?
– Nie. Posłuchaj, trudno to wyjaśnić – zaczął, kiedy dorożka zawróciła do restauracji.
Zdawało mu się, że kątem oka dojrzał jakiś ruch w krzakach, ale nie chciał odwracać uwagi od Paisley, która patrzyła na niego z oczekiwaniem.
– Nie nazywam się Jack Nelson. Naprawdę jestem…
– Sean O’Neill! Tutaj!
– Szlag – mruknął.
Paisley rozejrzała się, szukając Seana O’Neilla, w końcu wróciła wzrokiem do Jacka. Gdy mu się przypatrywała, w pewnym momencie zobaczył, że wszystko zrozumiała.
– Ukrywasz się w Chicago, bo twoja była właśnie ponownie wyszła za mąż za miliardera Ainsleya Hartmana? – wołał paparazzo, błyskając fleszem.
Jack wziął pled z kolan i zasłonił nim ich twarze. W tym ukryciu zwrócił się do Paisley.
– Twoja była? – wydyszała. Usiadła prosto, marszcząc czoło, i ściągnęła mu czapkę z głowy. – Sean O’Neill!

Poznali się w kolejce po kawę w zwykłej kawiarence w Chicago. Od tego dnia zaczął się ich szalony romans. Sean zamieszkał u Paisley, lecz nie zdradził jej, że jest robiącym karierę aktorem. Mówił, że jest trenerem w pobliskiej siłowni. W dzień szli do swoich zajęć – ona do firmy PR-owej, on na plan filmowy; wieczory i noce spędzali na gorącym seksie. Po pewnym czasie Sean jednak zaczął się obawiać, że gdy Paisley odkryje prawdę, to go po prostu rzuci. I się nie pomylił. Przepraszał ją wielokrotnie, ale nie chciała mu wybaczyć, mimo że go pożądała do szaleństwa...

Nowa gospodyni lorda Hendersona

Laura Martin

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 635

ISBN: 9788383425948

Premiera: 11-04-2024

Fragment książki

Kate westchnęła, rozsiadła się w wygodnym fotelu w pokoju gospodyni i odetchnęła z ulgą, rozkoszując się spokojem panującym w domu. Było późno, trochę po jedenastej wieczorem, i poza nią w posiadłości nie było nikogo. Mimo to nie panowała tu kompletna cisza. Stary dom skrzypiał i jęczał przy najmniejszym powiewie wiatru, a w holu tykał stary zegar. Wszystkie te odgłosy wydawały się jednak znajome i przyjazne. Kate rozkoszowała się przewidywalnością dni w Crosthwaite House. Pracowała tu dopiero od sześciu miesięcy i każdy dzień wyglądał identycznie. Kiedyś uznałaby to za nudne, ale w ciągu ostatnich miesięcy nuda była dokładnie tym, czego potrzebowała, aby wyleczyć złamane serce oraz zacząć się zastanawiać, co jest dla niej ważne.
Sięgnęła do stolika obok, chwyciła kubek gorącej czekolady i upiła łyk. To była jej słodka chwila przyjemności, na którą czekała z niecierpliwością cały dzień i której oddawała się po siódmej wieczorem, gdy dwie młode pokojówki z wioski już się z nią pożegnały, zostawiając ją samą. Niekiedy pijała czekoladę w wielkiej bibliotece na piętrze, ale zazwyczaj zamykała się w swoim pokoju i delektowała słodkim napojem tuż przed snem.
Pokój był skromny, ale wygodny. Kiedy poprzednia gospodyni po trzydziestu latach odeszła ze służby, pozwoliła Kate wykorzystać meble z całego domu i urządzić pokój po swojemu. Dlatego teraz znajdował się tu między innymi bujany fotel przyniesiony z pokoju na ostatnim piętrze, komplet pościeli z pokoju, który kiedyś chyba zamieszkiwała guwernantka, i podnóżek ze stosu mebli przechowywanych w piwnicy. Sypialnia w niczym nie przypominała dawnego domu Kate. Była funkcjonalna i przytulna, dlatego Kate traktowała ją jak schronienie przed resztą świata.
Wstała i przeszła długim korytarzem do kuchni, zabierając ze sobą świecę. Zostawiła pustą filiżankę obok zlewu, zamierzając umyć naczynia rano, zanim przyjdą pokojówki.
Po powrocie do pokoju zamknęła za sobą drzwi i położyła się do łóżka. W tutejszym powietrzu było coś, co sprawiało, że bardzo dobrze sypiała, zwłaszcza jeśli po kolacji szła na długi spacer nad jezioro. Zamykały jej się oczy. Zdmuchnęła świecę i poczuła, jak ogarnia ją sen.

Kiedy George szedł do posiadłości, dookoła panowała całkowita ciemność. Mimo to bez trudu odnalazł drogę. W dzieciństwie wiele podróżował pomiędzy różnymi ziemiami należącymi do ojca, a ze wszystkich posiadłości najbardziej polubił właśnie Crosthwaite House. Przez chwilę pozwolił, by jego umysł wypełniły szczęśliwe wspomnienia. Wiedział jednak, że wkrótce miejsce miłych myśli zajmą te mroczniejsze.
Nie było go tu od dwóch lat, dlatego też zaskoczyło go, jak dobrze był utrzymany zarówno teren, jak i budynek. Kiedy wyjeżdżał do Włoch, zostawił posiadłość pod opieką wiekowej gospodyni, pani Lemington, oraz jej męża. Oboje mieli już ponad osiemdziesiąt lat i George czuł się winny, że pozostawił ich samych na tak długo, nie dając im żadnych wskazówek. Miał co prawda zarządcę, który zajmował się niektórymi z jego większych posiadłości na południu, ale Crosthwaite House znajdowało się daleko od Londynu i wątpił, aby zarządca poświęcał temu miejscu wiele uwagi.
Był zmęczony długą jazdą i chciał już znaleźć się w ciepłym łóżku. Wszedł do stajni i zajął się przygotowywaniem konia na noc. W ciągu kwadransa Odyseusz miał lśniącą sierść i zapewnioną porcję świeżego siana. George zerknął na dom i sprawdził na zegarku godzinę. Było już po północy, a przez cały czas, odkąd przyjechał, nie usłyszał żadnych oznak czyjejkolwiek obecności. Państwo Lemington mieszkali w niewielkim pomieszczeniu obok kuchni, a George wątpił, by w domu przebywał ktoś jeszcze, zwłaszcza że gospodyni postanowiła zatrudnić pokojówki i ogrodnika z wioski, co oznaczało, że służba nie zostawała w posiadłości na noc. To obniżyło koszty prowadzenia domu i dało mu więcej środków finansowych na czas podróży. Większość pokoi została zamknięta na klucz, a meble okryto pokrowcami, by się nie kurzyły do momentu jego powrotu.
Choć George czuł się winny, że niepokoi starszą parę o tak późnej porze, udał się do drzwi frontowych i głośno zastukał mosiężną kołatką. Słyszał, jak dźwięk odbija się echem po pustym domu, i cierpliwie czekał. Minęła minuta, a po niej kolejna. Zastanawiał się, ile czasu może zająć Lemingtonom wstanie z łóżka i wyjście na korytarz. Gdy minęło kilka minut, ponownie sięgnął do kołatki, zaczynał jednak brać pod uwagę, że nie uda mu się obudzić starszej pary. Planował przybyć do wioski Thornthwaite znacznie wcześniej, w porze kolacji, ale przez nagły przypływ wspomnień zatrzymał się w tawernie, by wypić coś mocniejszego i uspokoić skołatane nerwy. Przez kilka godzin odkładał to, co nieuniknione, i dopiero gdy wyszedł na zimną noc, zdał sobie sprawę, jak późno się zrobiło.
Cicho zaklął, cofnął się o krok i rozejrzał. Dostrzegł, że jedno z okien piwnicznych było uchylone. Z tego, co pamiętał, znajdowało się w kuchni, tuż nad zlewem. Jeśli przez nie wejdzie, pewnie cały się ubrudzi, ale przynajmniej znajdzie się w środku.
Rezygnując z dalszych prób obudzenia Lemingtonów, podszedł do okna i spróbował je podważyć. Po minucie udało mu się je otworzyć na tyle, by móc wślizgnąć się do środka. Nie był to najbardziej wytworny sposób wchodzenia do domu, więc George był rad, że nikt go nie obserwuje. Po kilku minutach stał już dumnie na podłodze w kuchni, całkiem zadowolony z tego osiągnięcia.

Kate obudziła się raptownie i od razu poczuła, że coś jest nie tak. Przez chwilę leżała całkowicie nieruchomo i uważnie nasłuchiwała. Jej ciało było napięte, a każdy mięsień gotowy do reakcji. Kiedy usłyszała raban dochodzący z kuchni, zerwała się z łóżka. Serce waliło jej jak młot. Pożałowała, że nie poprosiła dzisiaj jednego z chłopaków z wioski, by przyszedł naprawić okno w kuchni. Już od jakiegoś czasu ciężko chodziło, a teraz w ogóle się nie zamykało. Napisała w tej sprawie do młodego mężczyzny, który w razie potrzeby przychodził do Crosthwaite House i zajmował się drobnymi naprawami, ale odpisał, że pojawi się dopiero za kilka dni. Teraz żałowała, że nie nalegała na wcześniejszy termin.
Najbliżsi sąsiedzi byli prawie dwie mile stąd. Nowy dozorca mieszkał co prawda wraz z żoną w domku przy bramie na końcu podjazdu, ale Kate wiedziała, że wyjechał na tydzień, by odwiedzić córkę i jej nowo narodzone dziecko. Kate stanęła w miejscu i rozważała wszystkie opcje. Mogła po cichu zamknąć drzwi na klucz i poczekać, aż ten ktoś odejdzie. Mogła też stawić mu czoła, mając nadzieję, że dzięki ciemności uda jej się oszukać intruza i nastraszyć. Może nie zorientuje się, że ma do czynienia z młodą i drobną kobietą.
Wolałaby się ukryć, ale wiedziała, że jeśli pozwoli intruzowi pałętać się po domu, to zanim nadejdzie ranek, znikną dzieła sztuki i meble warte tysiące funtów. Zanim zdążyła się dwa razy zastanowić, wymknęła się z sypialni i cicho zakradła korytarzem do kuchni. Kamienna podłoga była lodowata. W dodatku Kate z każdym kolejnym krokiem czuła, jak przeszywa ją coraz większy strach.
Okna kuchenne znajdowały się wysoko, tuż pod sufitem, dzięki czemu było tu odrobinę jaśniej niż w pozostałej części domu. Kate wyjrzała zza drzwi i dostrzegła postać wstającą z ziemi. Musiał dopiero co wejść do środka przez okno.
W tej chwili mężczyzna był odwrócony do niej plecami, więc jej nie zauważył. Wiedziała, że jej jedyną przewagą jest element zaskoczenia. Intruz był wysoki i miał szerokie barki, toteż na pewno bez trudu by ją pokonał.
Powoli weszła do kuchni, skupiając się na ciężkich miedzianych patelniach, które wisiały nad paleniskiem. Niektóre ledwie była w stanie unieść, ale nawet te mniejsze stanowiły świetną broń. Kate cicho ściągnęła z haka średniej wielkości patelnię i poczuła przypływ ulgi. Teraz przynajmniej była uzbrojona.
Intruz musiał wyczuć za sobą jakiś ruch, bo właśnie w tym momencie zaczął się odwracać. Kate, wiedząc, że to jej jedyna szansa, bez wahania zamachnęła się patelnią prosto w głowę mężczyzny. Brzęknięcie metalu rozniosło się po całej kuchni. Ku przerażeniu Kate nieznajomy zachwiał się i runął prosto w jej stronę.
Pewna, że go zabiła, Kate upuściła patelnię, przykucnęła obok mężczyzny i ostrożnie położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Ulga, którą poczuła w pierwszej chwili, widząc, że jej dłoń unosi się i opada, zniknęła, kiedy palce mężczyzny otoczyły jej nadgarstek. Szybko przewrócił ją na plecy i przycisnął do ziemi, na co Kate krzyknęła, ogarnięta panicznym strachem. Rozluźnił nieco uścisk, ale dalej przytrzymywał ją na ziemi. Kate zaczęła się szamotać. Nie zamierzała poddać się temu łajdakowi bez walki.
– Na litość boską – powiedział mężczyzna głębokim, poważnym głosem. – Nie zamierzam cię skrzywdzić.
Kate znieruchomiała, korzystając z okazji, by lepiej się przyjrzeć napastnikowi.
Kiedy dostrzegła zarys jego twarzy, poczuła, że robi jej się zimno. Ten człowiek wyglądał znajomo… a nawet bardzo znajomo. Prawdopodobnie dlatego, że codziennie spędzała dziesięć minut, polerując ramę jego portretu wiszącego w holu.
– Lord Henderson – wydyszała.
Nadal siedział na niej okrakiem, przyciskając się do niej w sposób, który mógłby uchodzić za intymny, gdyby nie fakt, że Kate dopiero co uderzyła go w głowę ciężką miedzianą patelnią.
– Nazywam się Kate – wyjąkała, próbując uspokoić bicie serca. – Kate Winters.
– Miło mi panią poznać, panno Winters. Co pani, do cholery, robi w moim domu?
Zebrała się w sobie i rzuciła znaczące spojrzenie na jego nogi, którymi dalej przytrzymywał ją na podłodze.
– Proszę pozwolić mi wstać, a z przyjemnością panu odpowiem.
Miał na tyle przyzwoitości, by szybko się zreflektować, zejść z niej i pomóc jej wstać. Zauważyła też, że wziął patelnię, którą go uderzyła i odłożył na duży drewniany stół poza jej zasięgiem.
– Nie zamierzam ponownie pana uderzyć – wymamrotała.
– Wolałbym nie ryzykować.
Kate spróbowała wziąć się w garść. Zaczynało do niej docierać, że przez ten incydent prawdopodobnie straci pracę. Na myśl o tym, że będzie musiała opuścić Crosthwaite House, serce jej się krajało. Nie była jeszcze gotowa odejść z tej bezpiecznej przystani.
– Kate Winters – powiedziała rzeczowym tonem w nadziei, że jeśli jeszcze raz się przedstawi, lord Henderson zapomni o wydarzeniach z ostatnich kilku minut.
Zauważyła, że uniósł kąciki ust. Całe szczęście, że miał przynajmniej odrobinę poczucia humoru.
– Jestem pana gospodynią.
– Nie, nie jest pani – odparł, marszcząc brwi.
Kate zamrugała.
– Jest pan lordem Hendersonem?
– Jestem.
– I to pana dom?
– Tak jest.
– W takim razie jestem pana gospodynią.
– Moja gospodyni ma zdecydowanie więcej zmarszczek i bardziej się garbi. Może i nie było mnie parę lat, ale wiem, że wygląda inaczej niż pani.
– Ach – powiedziała Kate, przestępując z nogi na nogę. – Wydaje mi się, że nie dotarł do pana list.
– Jaki list?
– Pan Lemington zmarł osiem miesięcy temu – powiedziała cicho. Może i obu mężczyzn dzieliła przepaść pod względem statusu społecznego, ale pani Lemington powiedziała Kate, że hrabia darzył pana Lemingtona sympatią. Rzeczywiście, kiedy Kate podzieliła się z hrabią smutną wiadomością, dostrzegła w jego oczach smutek. – Miesiąc później pani Lemington zachorowała i zrozumiała, że nie jest w stanie dalej pełnić swoich obowiązków. Zamieściła ogłoszenie, że szuka następczyni. Zgłosiłam się. Przez miesiąc pracowałyśmy razem, a potem przejęłam jej obowiązki.
– Czy pani Lemington czuje się już lepiej?
– Ostatnio jej stan się pogorszył i teraz jest bardzo słaba. Lekarz twierdzi, że to serce.
– Czy jest tutaj?
Kate pokręciła głową.
– Przeprowadziła się do Keswick, do córki.
– A pani została moją gospodynią?
– Tak.
Lord Henderson przysiadł na jednym z kuchennym stołków i zmarszczył brwi.
– Przepraszam, że uderzyłam pana w głowę i wzięłam za złodzieja.
Hrabia przyglądał się jej przez chwilę, po czym lekceważąco machnął ręką.
– Zrozumiałe – rzekł.
To wcale nie zabrzmiało, jakby cokolwiek rozumiał. Brzmiał raczej jak wilk, który warczy na mniejsze zwierzę, by trzymało się z daleka.
– Dlaczego nie zapukał pan do drzwi?
Zadawszy to pytanie, uświadomiła sobie, że gospodyni nie powinna dopytywać o takie rzeczy. Zaklęła w duchu. Jednym z powodów, dla których tak bardzo zależało jej na tej pracy, był brak konieczności rozmawiania z państwem i ich gośćmi. Nie bała się ciężkiej pracy, ale trudno byłoby ukrywać prawdziwą tożsamość przez tak długi czas.
– Pukałem – odpowiedział lord Henderson. – Wygląda na to, że ma pani bardzo twardy sen, panno Winters.
– To prawda.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Kate zastanawiała się, jaki wpływ na jej spokojne życie będzie miał powrót hrabiego.
– Musi pan być zmęczony – powiedziała, przypominając sobie, co należy do jej obowiązków w tym domu. – Przygotuję pańską sypialnię. Będzie gotowa za kilka minut.
– Dobrze. Potrzebuję odpoczynku, bo w ciągu najbliższych kilku dni będę musiał załatwić wiele spraw.
– Ach tak? – Kate starała się brzmieć nonszalancko, bo miała nadzieję, że dzięki temu otrzyma jakąś wskazówkę co do planów hrabiego. Przeczuwała, że jego powrót nie zwiastuje nic dobrego. – Czy planuje pan zostać na długo, milordzie?
– Nie – odwarknął, jakby ten pomysł wydał mu się wstrętny. – Na trzy dni, może cztery.
Ta informacja nie rozwiała obaw Kate. Zanosiło się na to, że spokojne życie w Crosthwaite House dobiegło końca. Hrabia zachowywał się tak, jakby wcale nie chciał tu być. Musiał istnieć powód, dla którego wrócił, powód, który oznaczałby zmianę również dla Kate. Odpędziła od siebie wspomnienie tego, jak zagubiona się czuła, zanim znalazła tę pracę i doświadczyła życzliwości poprzedniej gospodyni. Postanowiła stać się inną kobietą, bardziej pewną siebie, praktyczną i gotową do zmierzenia się z zimnym, okrutnym światem.
– Wróciłem po akt własności Crosthwaite House. Kiedy go znajdę, natychmiast wyjadę.
Kate odwróciła wzrok, próbując ukryć, jak bardzo załamała ją ta informacja. Crosthwaite House nie należał do niej i miała tu mieszkać tylko tymczasowo, zanim znajdzie coś własnego. Jednak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy stał się azylem, z którym nie chciała się rozstawać.
– Przygotuję pańską sypialnię – powiedziała, usiłując ukryć, że zbiera jej się na płacz.
Szybko wyszła z pokoju i ruszyła po schodach, żeby upewnić się, czy największa sypialnia jest gotowa na przyjęcie gościa. Zastanawiała się, dlaczego lord Henderson tak bardzo chce zrezygnować z tego domu i czy jest szansa, że zmieni zdanie.

***

Przez ostatnie lata George spał w setkach różnych miejsc na całym świecie, ale żadne z nich nie mogło się równać z jego łóżkiem w Crosthwaite House. Mimo że od jego ostatniej wizyty minęły dwa lata, wszystko w tutejszej sypialni wydawało się znajome.
Przeciągnął się, po czym ostrożnie pomacał tył głowy. Skóra była napięta i wrażliwa, ale George miewał już w młodości gorsze kontuzje podczas wyścigów. Wrócił myślami do wydarzeń minionej nocy i pokręcił głową, gdy przypomniała mu się jego nowa gospodyni. Ta drobna wojowniczka była gotowa bronić swojego zamku uzbrojona jedynie w patelnię. Warto było znosić ból głowy, by zobaczyć jej przerażony wyraz twarzy, kiedy się zorientowała, że uderzyła pana domu.
George podniósł się z łóżka. Dobiegł go jakiś cudowny zapach, który sprawił, że miał ochotę pobiec w poszukiwaniu jego źródła. Niedługo potem rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi się otworzyły, a do sypialni wślizgnęła się panna Winters.
– Wspaniale, że już pan się obudził – powiedziała z promiennym uśmiechem.
George zamrugał, nie wiedząc, co się dzieje. Panna Winters podeszła do niego z pewnością siebie znacznie starszej kobiety i zaczęła zbierać ubrania, które rozrzucił po pokoju minionej nocy. Zazwyczaj nie był takim bałaganiarzem, ale długa podróż i wszystkie perypetie związane z przyjazdem sprawiły, że rzucił koszulę i spodnie na oparcie krzesła, a buty zostawił gdzieś przy kominku.
– Mamy dziś piękny poranek, milordzie. Wschód słońca był niezwykle urzekający – mówiła dalej, cała w uśmiechach. Gdy skończyła sprzątać, podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Zdawała się nie przejmować faktem, że leżał pod pościelą bez ubrań. Był przyzwyczajony do wywierania większego wrażenia na płci przeciwnej.
– Dobry Boże, kobieto. Dlaczego jesteś taka wesoła tak wcześnie rano?
– Przygotowałam śniadanie. Uznałam, że będzie pan głodny po wczorajszej podróży. Podać do łóżka czy do jadalni?
Zamrugał. Jego nowa, drobna gospodyni stała przed nim, uprzejmie się uśmiechając i przyglądała mu się tak, jakby nie miała nic lepszego do roboty.
– Jadalnia będzie odpowiednia – odparł.
– Wspaniale. – Uśmiechnęła się raz jeszcze, odwróciła i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Przez chwilę George się nie ruszał, ale po chwili westchnął i wstał z łóżka. Kusiło go, by się położyć i zasnąć. Wiedział jednak, że im szybciej odszuka akt własności domu, tym szybciej będzie mógł opuścić Anglię na zawsze i już nigdy więcej nie myśleć o przeszłości. Nie chciał spędzać czasu w domu, który kiedyś był tak istotną częścią jego życia, a w tej chwili jedynie skorupą wypełnioną bolesnymi wspomnieniami.

Lord George Henderson pragnie osiąść we Włoszech, dlatego zamierza sprzedać wszystkie angielskie posiadłości. W rezydencji, której od dwóch lat nie odwiedzał, poznaje nową gospodynię. Młodziutka Kate od razu wzbudza jego zainteresowanie. Jest urodziwa, zachowuje się jak panna z dobrego domu, ale na wszystkie pytania udziela zdawkowych odpowiedzi. George podejrzewa, że dziewczyna przed kimś się ukrywa. Chciałby poznać jej historię, tymczasem to on zdradza jej coraz więcej bolesnych sekretów. Nawet nie zauważył, kiedy Kate zdobyła jego zaufanie, a także serce. Teraz musi ją przekonać, że lepiej wywołać skandal, niż zrezygnować z tak cennego daru jak miłość.

Przecież się kochamy

Louise Fuller

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1230

ISBN: 9788383424132

Premiera: 11-04-2024

Fragment książki

Bezskutecznie próbując umościć się na szorstkiej szpitalnej poduszce, Delphi nerwowo zaciskała zęby. Niecierpliwiła się, zachodząc w głowę, ile to jeszcze potrwa.
Nie miała pojęcia, jak długo już czeka. Szpitale były podobne do kasyn. Im dłużej się w nich przebywało, tym szybciej traciło się rachubę czasu. Na domiar złego rozładował jej się telefon. Gdy zapytała Carole, pielęgniarkę, która opatrywała jej skaleczoną rękę, czy mogłaby podładować komórkę, ta spojrzała na nią, jakby się urwała z choinki.
Próbując się uspokoić, powoli wciągnęła powietrze nosem, wstrzymała oddech, policzyła do siedmiu i wypuściła je ustami. Normalnie wydałaby z siebie dźwięk podobny do świstu przy zdmuchiwaniu świeczek z urodzinowego tortu, ale nie chciała myśleć teraz o urodzinach. Gdyby to zrobiła, natychmiast powróciłaby myślami do Dana, swoich braci i rancza.
Ogarnęła ją fala tęsknoty za domem. Usiadła prosto, ignorując ból w nadgarstku. Gapiła się przez szparę w pozostawionej przez Carole uchylonej kwiecisto-pomarańczowej zasłonie.
Był czwarty lipca, Dzień Niepodległości. Zawsze wydawało jej się, że kiedy jak kiedy, ale w takim dniu szpitale przypominają wymarłe miasta. Że każdy spędza czas na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi, zajadając się nazbyt wysmażonymi burgerami i sałatką ziemniaczaną – specjalnością prababci. Wokół niej kłębiło się jednak tak wielu ludzi, że znów pomyślała o kasynie.
Kiedy podzieliła się swymi przemyśleniami z badającym ją doktorem Kellym, ten tylko przewrócił znacząco oczami i powiedział:
– Tobie, młoda damo, ten dzień może się kojarzyć z burgerami i sałatką ziemniaczaną, ale na oddziale ratunkowym to najgorętsze dwadzieścia cztery godziny w roku. Mamy tu wszystko: zatrucia pokarmowe, odwodnienie, udary słoneczne, ofiary fajerwerków – wymieniał bez cienia uśmiechu, badając reakcję jej źrenic na światło. – Nie wspominając o kierowcach pod wpływem alkoholu – dodał gniewnie.
– Ale ja nic nie piłam – zaprotestowała. – To znaczy nic z alkoholem.
Mówiła prawdę. Nie jadła także niczego z grilla. Może gdyby to zrobiła, nie byłoby jej tu teraz. Wiedziała, że jej zasłabnięcie spowodowane było spadkiem poziomu cukru we krwi, ale nikt nie chciał jej słuchać. Gdyby tylko zjadła choć trochę sałatki czy kawałek arbuza. Nie była jednak głodna. Mówiąc prawdę, nie miała apetytu od tygodni.
Podobnie jak kilka godzin temu uderzył w nią pickup, tak teraz jej umysł atakowany był natłokiem myśli, które nazbyt często ją prześladowały. Gdy tylko przestawała nad nimi panować, znów była w Londynie, na nowo przeżywając te kilka pełnych napięcia sekund, kiedy ostatecznie zaakceptowała prawdę. Prawdę o tym, że szczęśliwe zakończenia może i są czasem udziałem innych ludzi, ale nigdy jej.
Wtedy nie zdawała sobie z tego sprawy, ale był to moment, w którym jej małżeństwo skończyło się nie z wielkim hukiem czy choćby łkaniem, ale jedynie wyrażającym dezaprobatę westchnięciem.
Poczuła w gardle taki uścisk, że nawet oddech sprawiał jej ból. To krótkie, ledwo słyszalne westchnięcie było dla niej niewiarygodnie bolesne. Sugerowało, że tak mało dla niego znaczyła, że ten banalny gest to wszystko, co mógł jej zaoferować.
Nie chciała teraz o tym myśleć. A w zasadzie to nie chciała myśleć o nim – jej przystojnym, opanowanym, nieczułym mężu. Tyle że dokładnie tak jak podczas ich małżeństwa, to, czego chce ona, nie miało najmniejszego znaczenia.
Jej serce przyśpieszyło, gdy zauważyła go stojącego po drugiej stronie korytarza. Pochylał się nad automatem do kawy, a niebieska koszula opinała jego szerokie ramiona. Gdy obrócił się w jej stronę, instynktownie zamarła w bezruchu. To jednak nie był Omar. Umysł płatał jej figle. Był daleko stąd, wciąż goniąc za kolejnymi interesami. Z pewnością ani przez chwilę nie zaprzątał sobie głowy żoną, a raczej już wkrótce byłą żoną. Poczuła napięcie w ramionach i ukłucie bólu. Nie w zranionym podczas stłuczki nadgarstku, ale w sercu.
To nie było w porządku. Całe lata uczyła się, by nie przywiązywać się do ludzi i miejsc. Nigdy nie było dla niej problemem, by w odpowiednim momencie odejść i dalej podążać własną drogą. Zostawienie Omara było jednak ogromnie bolesne. Bolało tak bardzo, jakby odcięto jej rękę lub dłoń. Odruchowo spojrzała na pusty palec lewej dłoni. Jedynym powodem, dla którego musiała zdecydować o odejściu od męża, była wizja dobrowolnej autodestrukcji, na którą skazałaby się, gdyby tego nie zrobiła.
Tyle że wtedy nie było to takie oczywiste. Poznała podobne sytuacje aż zbyt dobrze z racji publicznego i głośnego rozwodu rodziców i jeszcze głośniejszych ich tragicznych śmierci. Takie wydarzenia były jak czarne dziury pochłaniające wszystko, co znajdowało się w ich pobliżu. Ojciec, Dan, jej bracia. Dla nich wszystkich wiadomość o końcu jej małżeństwa byłaby bardzo bolesna. A to ona powinna czuć ten ból, ponieważ to była jej wina. Omar zdecydowanie podzielał tę opinię.
Krótko po tym, jak odeszła, wciąż żywiła nadzieję, że on zrobi coś, by nakłonić ją do zmiany decyzji. Ale Omar Al Majid, w odróżnieniu od jej biologicznego ojca Dylana, nie był typem biednego chłopca. Przeciwnie, był przykładem zdecydowanego i butnego mężczyzny.
Pobrali się rok wcześniej w Las Vegas. Przez krótką chwilę był miłością jej życia, której doświadczyła z niespotykaną intensywnością. Wszystko inne odsunęła na bok. Szybko jednak pojawiły się pierwsze znaki ostrzegawcze: przerwany miesiąc miodowy, wiecznie włączony laptop i on pracujący w dzień i w nocy. Praca była na pierwszym miejscu.
Może powinna była częściej wyrażać swój sprzeciw, ale wtedy musiałaby także przyznać, jak bardzo go kocha, a wciąż miała problem z wyrażaniem uczuć. Jak przy próbie otwarcia puszki Pandory, czuła jednocześnie pokusę i obawę przed wyrażeniem swoich emocji. A Omar zawsze wylewnie przepraszał za pracę do późna i w weekendy. Uśmiechnęła się gorzko na wspomnienie bogatego repertuaru jego wymówek.
Po tym, co wydarzyło się w Londynie, nie miała już złudzeń, że nic – a w szczególności kolejne przeprosiny – nie jest w stanie zmienić faktów. Byli z Omarem przykładem typowej bajki w starym stylu, w której Mała Syrenka przegrywa walkę o względy księcia, zostaje odrzucona i odesłana w morskie fale. Musiała odejść i uczynić ten fakt oficjalnym, więc tydzień wcześniej złożyła pozew rozwodowy.
Nagle jej uwagę przykuły dwa, może trzy damskie głosy wykrzykujące przekleństwa. Rozległ się hałas upadającej metalowej tacy, po którym usłyszała zbliżające się kroki. Zasłona została odsłonięta tak zamaszyście, jakby była kurtyną w brodwayowskim teatrze.
– Cześć, Delphi – zagadnęła Carole, spoglądając z dezaprobatą w kierunku źródła hałasu. – Przepraszam za zamieszanie, to tylko rodzinne obchody Dnia Niepodległości. Jak się czujesz?
– Trochę obolała, ale ogólnie jest w porządku. – Jakby chcąc dowieść, że mówi prawdę, Delphi kilkakrotnie poruszyła nadgarstkiem. Bolało, ale ból był już znacznie mniej dokuczliwy. – Która godzina?
– Dochodzi druga. – Pielęgniarka uśmiechnęła się. – Może jeszcze poboleć przez dzień lub dwa.
Delphi skinęła głową, przesuwając dłonią po krótkiej, różowawej chłopięcej fryzurze.
– Będzie najlepiej, jeśli postarasz się robić wszystko tak, jak przed wypadkiem. To przyśpieszy gojenie.
– Mogę więc już iść?
Widząc, jak na twarzy pielęgniarki rysuje się coraz szerszy uśmiech, poczuła się jak kretynka. Logicznie rzecz biorąc, wiedziała, że jest wysoce nieprawdopodobne, że jakaś pielęgniarka w małym szpitalu w odległym Idaho skojarzyłaby ją z tamtą małą dziewczynką, której twarz była kiedyś szeroko publikowana w internecie. Trudno jej było jednak zmienić swoje zachowanie. Z trudem także odczytywała zachowania innych osób. Doświadczyła na własnej skórze, że miłe słowa i uśmiech potrafią odwrócić uwagę od wszelkiego rodzaju ukrytych intencji.
Jej puls przyspieszył. Wciąż pamiętała moment, gdy Omar spojrzał na nią po raz pierwszy. Pamiętała jego rozświetloną twarz oraz własną paniczną reakcję. Była oszołomiona, zdezorientowana i zahipnotyzowana jak ćma lecąca wprost do ognia. Rozdarta między chęcią natychmiastowej ucieczki a potrzebą wpatrywania się w jego czarujący uśmiech.
– Tak, może pani opuścić szpital – powiedziała Carole.
– Dziękuję – odparła z ulgą Delphi.
– Nie ma za co. Ma pani jakieś pytania? – Carole obdarowała Delphi jednym ze swych profesjonalnych uśmiechów zapracowanej pielęgniarki.
– Tylko jedno.
Ostrożnie wstała z łóżka. Kiedy jej stopy dotknęły podłogi, lekko zachwiała się, stając w sandałach na obcasie, a rąbek sukienki powiewał wokół kostek. Gdy wcześniej stała na poboczu drogi, wpatrując się w zniszczony tył samochodu, pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślała, była, jak zawsze, chęć uniknięcia rozgłosu. Mógłby on doprowadzić kogoś do niepotrzebnego skojarzenia faktów i zanim zdążyłaby się zorientować, otaczałby ją kordon paparazzi z wycelowanymi w nią obiektywami aparatów i wykrzykujących pytania. Z tego samego powodu w drodze do szpitala zadzwoniła do swojej współlokatorki Ashley i zostawiła wiadomość, by się o nią nie martwiła i że da radę wrócić sama. Tyle że teraz sama musiała poszukać sposobu na powrót do Creech Falls.
Gdyby podobna sytuacja miała miejsce dziewięć miesięcy temu, po prostu zadzwoniłaby do domu. Dzięki Omarowi nie było to jednak możliwe. Gdyby zadzwoniła do domu, musiałaby się tłumaczyć, dlaczego mieszka sama w Idaho, a nie z mężem w Nowym Jorku. Już przyznanie się przed samą sobą, że jej małżeństwo się skończyło, było wystarczająco bolesne. Przyznanie tego przed rodziną byłoby niewyobrażalnym cierpieniem.
Ponownie zatęskniła za domem i za człowiekiem, który nie tylko ją adoptował, ale także pokochał jak własną córkę. Dan Howard był najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu poznała. On był Gwiazdą Polarną, a jej bracia, Ed, Scott i Will kompasami, dzięki którym zawsze czuła się bezpiecznie. Powiedzenie prawdy złamałoby im serce, a szczególnie dotyczyło to jej adopcyjnego ojca. To on wprowadził Omara do rodziny. To on sprawił, że odważyła się zaufać swoim uczuciom i instynktowi.
– Czy można dojechać stąd autobusem do Creech Falls? – zapytała pielęgniarkę.
– Można, ale nie musi się pani o to martwić. Ktoś po panią przyjechał.
Czyżby Ashley zignorowała jej wiadomość? Ścisnęło ją w gardle, czując nagły przypływ uczuć do swojej współlokatorki.
– Nie musiała tego robić – zdołała cicho wyszeptać.
– Ona nie.
Carole uśmiechnęła się łagodnie i gdy odsłoniła zasłonę, cały hałas i ostre światło oddziału ratunkowego zostały przyćmione przez jego muskularną sylwetkę.
Delphi zamarła, jakby ktoś nagle wcisnął nieistniejący przycisk pauzy. Na chwilę zamarło także jej serce, by natychmiast zacząć łomotać ze zdwojoną siłą. Patrząc niewidzącym wzrokiem na Carole, nie mogła uwierzyć w to, co, a raczej kogo widzi. Chwiała się na kuriozalnie wysokich szpilkach, czując, jak wzbiera w niej panika. Niewidzialna siła zmusiła ją, by ponownie spojrzała w kierunku mężczyzny. To był on. Nie złudzenie czy wytwór jej wyobraźni, ale przeraźliwie prawdziwy Omar Al Majid – jej mąż, ubrany w tak dobrze skrojony garnitur, jakby jedynym celem mistrzowskiej pracy krawca była chęć podkreślenia spektakularnej urody ciała, które skrywał.
Patrzyła sparaliżowana, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Miała wrażenie, że niewidzialne imadło zaciska się wokół jej żeber. Jedyne, co mogła zrobić, to próbować nie upaść. Kolana się pod nią uginały. Drugi raz w życiu cała dygotała, a jej nogi drżały. Dokładnie tak samo jak wtedy, gdy spotkała Omara po raz pierwszy w Klubie Polo Amersham.
Amersham był jej lokalnym klubem jeździeckim. Jeździła konno, odkąd pamiętała, a w polo grała równie długo. Niedziele były dniami meczowymi i przyciągały tłumy widzów, którzy cieszyli się w równym stopniu promieniami słońca co rozgrywkami.
Grała w jednej drużynie z ojcem i braćmi. Byli zgranym zespołem, więc także tego ranka z łatwością pokonali przeciwników. Po lunchu Scott przejął jej miejsce w siodle. To właśnie wtedy, stojąc z boku i próbując okiełznać temperament kapryśnego kuca, zobaczyła Omara.
Oczywiście wtedy nie miała pojęcia, jak ma na imię. Był po prostu jednym z zawodników przeciwnej drużyny, ubranym w granatową koszulę i białe bryczesy. Z jakiegoś powodu nie mogła jednak oderwać od niego wzroku. Zsiadł z konia i ich spojrzenia się spotkały.
Teraz, gdy na nią patrzył, jej puls przyspieszył. Odgrywała tę scenę wielokrotnie, choć nigdy nie miała pewności, czy i kiedy dojdzie do ich ponownego spotkania. Niezliczoną liczbę razy wyobrażała sobie, co powie i jak zachowa się Omar. Te próby zdały się na nic i nie powstrzymały szoku, w jakim była. Zapomniała o Carole, bólu ręki i zranionym sercu. Stała tam, chłonąc jego obecność i tonąc w potrzebie bycia blisko niego.
Niedorzecznością było czuć się w ten sposób. Czuć do tego człowieka cokolwiek innego niż złość. Do mężczyzny, który zdobył jej zaufanie, a raczej go od niej zażądał, by następnie od niechcenia rzucić jej nim w twarz. Do mężczyzny, który obiecał, że zawsze przy niej będzie, by później pozostawić w ekskluzywnym apartamencie jak uwięzioną w wieży zapomnianą księżniczkę. Obiecywał, że będzie ją kochał, szanował i dbał o nią, ale tak naprawdę dbał wyłącznie o swoje interesy. Zastanawiała się, dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie swoje serce oddała właśnie Omarowi Al Majidowi?
Widząc go tu dzisiaj, z łatwością potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Szpitalne ostre światło czyniło kolory wyblakłymi i uwypuklało niedoskonałości przedmiotów i ludzi. Jego to nie dotyczyło. Omar był doskonały, a jego piękno olśniewało. Miał idealne rysy twarzy. Był jak nieskazitelny doskonale oszlifowany szlachetny kamień, od którego nie sposób oderwać wzroku. Wnioskując z wyrażającego zachwyt wyrazu twarzy Carole, ona najwyraźniej czuła to samo.
Wciąż oddychając z trudem, nienawidząc jego, ale chyba bardziej samej siebie, spojrzała w jego kierunku.
– Omar.
– Delphi – powiedział łagodnie, ale jego surowe spojrzenie oraz wyprostowana sylwetka sprawiły, że jej oddech się spłycił, a skóra zapiekła. – Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem.
Znajomy dźwięk jego głosu, a raczej przyprawiający o zawrót głowy napływ adrenaliny sprawił, że z trudem łączyła gładko wypowiadane sylaby w logiczną całość. Co miał na myśli? Jak się dowiedział? Od kogo? Zasłony delikatnie się poruszyły, gdy obok przeszedł pochylony nad dokumentami lekarz.
Nie powinna była tu przyjeżdżać. Nie zrobiłaby tego, gdyby nie kierowca pickupa. Był tak przerażony faktem najechania na tył jej samochodu, że jego nalegania, by natychmiast jechać do szpitala, miały zapewne zagłuszyć wyrzuty sumienia.
– To miłe z twojej strony – odrzekła chłodno. – Naprawdę nie musiałeś robić sobie takiego kłopotu.
– To żaden kłopot. – Gdy mówił, kąciki jego pięknych ust, całujących kiedyś każdy centymetr jej ciała, uniosły są lekko w charakterystyczny dla arabskiego akcentu sposób. – Finalizowałem w San Francisco transakcję, więc miałem po drodze.
Nic się nie zmieniło – pomyślała, czując ból zawodu, a smutek i gniew ponownie zakłuły znajomo. Przez cały ten czas Omar zawsze finalizował gdzieś jakieś transakcje. Tak było i tym razem.
– Trochę jak podczas naszego małżeństwa – powiedziała, patrząc mu w oczy.
Jej puls ponownie przyśpieszył, gdy spojrzał na nią spod lekko przymkniętych powiek. Nie zareagował jednak. Zamiast tego zwrócił się do Carole:
– Czy może nas pani zostawić na chwilę samych?
Forma pytania nie byłaby niczym zaskakującym w przypadku każdego innego mężczyzny. W jego jednak przypadku, pomimo łagodnego tonu głosu, nie było wątpliwości, że pytanie to należy traktować jak rozkaz. Zawsze dostawał dokładnie co, czego chciał.
Omar Al Majid był synem jednego z najbogatszych ludzi na Bliskim Wschodzie. Jego ojciec Rashid był bajecznie bogaty i pod tym względem mogli z nim konkurować jedynie emirowie i szejkowie rządzący pustynnymi ziemiami Zatoki Perskiej. W świecie Omara – niedostępnym dla zwykłych zjadaczy chleba – jego słowo stawało się prawem, a wypowiadane życzenia były natychmiast spełnianie.
Na widok wyrazu twarzy pielęgniarki, serce ponownie podeszło Delphi do gardła. Widziała takie spojrzenia niezliczoną ilość razy w oczach wszystkich tych ludzi, którzy podchodzili do jej rodziców w sklepach i restauracjach, aby poprosić o wspólne zdjęcie lub autograf. Wyrażało mieszaninę oszołomienia, niemej czci i niedowierzania, że dane im było znaleźć się obok niemal mitycznej istoty. Podobnie jak oni wtedy, tak teraz Carole nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo pozory mogą mylić.
– Oczywiście – odparła zawstydzona pielęgniarka i wciąż w lekkim oszołomieniu, wpatrując się w Omara, zniknęła za zasłoną.
Teraz, gdy byli sami, spojrzał na nią ponownie, co wywołało w Delphi natychmiastowy atak złości i frustracji, które to emocje dotąd starała się skrzętnie ukrywać.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapytała szorstko.
Wydawało się, że jego milczenie będzie trwać wieki, ale w końcu spokojnie odpowiedział:
– Myślałem, że to oczywiste…

Delphi uciekła od męża, Omara Al Majida, kilka miesięcy po ślubie. Nie mogła znieść tego, że dla niego liczy się tylko praca. Omar odnajduje ją w Londynie. Obiecuje, że zgodzi się na rozwód, jeśli Delphi pojedzie z nim do Dubaju na urodziny jego ojca. Po cichu liczy, że przekona żonę, by dała drugą szansę ich miłości. Jeśli oboje zrozumieją, jakie błędy popełnili do tej pory, to uda im się uratować ich małżeństwo…

Przyjaźń czy kochanie

Deanne Anders

Seria: Medical

Numer w serii: 692

ISBN: 9788383425450

Premiera: 04-04-2024

Fragment książki

– Co ty najlepszego zrobiłeś?
Casey Johnson podniósł głowę znad krzyżówki. Już godzinę temu skończył dyżur, ale nie miał ani energii ani ochoty iść do pustego domu. Zabawne, jak przyglądanie się komuś walczącemu o życie skłania do refleksji nad własnym, myślał.
Stała teraz nad nim ładna blondynka z twarzą czerwoną ze złości. Jedno dziecko trzymała na biodrze, drugie przy piersi w nosidełku zrobionym z chusty.
Casey szybko zrobił w pamięci przegląd ostatnich wydarzeń. Zastanawiał się, czym mógł tak zbulwersować Summer, koleżankę z pracy i żonę swojego szefa.
Przez ostatnie czternaście godzin harował bez wytchnienia. Czyżby popełnił jakiś błąd? Czyżby ktoś wniósł na niego skargę za coś, co powiedział albo zrobił?
Ostatnie wezwanie było bardzo trudne i dlatego po powrocie sięgnął po krzyżówkę. To był jego sposób na odzyskanie równowagi psychicznej po koszmarnych scenach, jakie czasami musiał oglądać w pracy.
Tym razem było to zderzenie czołowe. Musieli przetransportować dziecko do szpitala w Miami. Od powrotu do bazy walczył z pokusą, by zadzwonić i zapytać o stan dziewczynki. Czasami jednak niewiedza była lepsza. Zła wiadomość może człowieka załamać.
Robisz dla pacjenta wszystko, co w twojej mocy, potem musisz odejść. Taka jest zasada.
– Co zrobiłeś? – Głos Summer brzmiał trochę mniej ostro, ale wciąż z pretensją, której przyczyny nie rozumiał.
– Mogłabyś dać mi jakąś wskazówkę, o co chodzi? – powiedział, składając gazetę.
– O Jo, oczywiście.
Summer przesadziła dziecko z jednego biodra na drugie, ale cały czas torpedowała Caseya wzrokiem.
– Prosiła, żebym ją zastąpił, i to zrobiłem. Nie moja wina, że coś jej zaszkodziło i się rozchorowała.
– I nic ci nie powiedziała? – Summer odwróciła głowę. – Oczywiście, że nie – mruknęła.
Opadła na krzesło i posadziła sobie dziecko na kolanach. Wyglądała, jakby uszło z niej powietrze.
– Bo gdyby ci powiedziała, wybiłbyś jej ten pomysł z głowy.
– Ale co miałaby mi powiedzieć?
Sprawa musi być poważna, skoro Summer aż tak się przejęła. Ale dlaczego oskarża jego?
Przecież to nie jego wina, że Jo nie czuła się na siłach przyjść na dyżur.
– Jo dziś rano zadzwoniła i złożyła wymówienie. Opuszcza wyspę – usłyszał za plecami.
Jego szef, Alex Leonelli, vel Książę Alexandros z Soura, obszedł biurko, nachylił się, pocałował żonę, potem każde z dzieci. Casey cieszył się, że małżeństwo się pogodziło, ale porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili między sobą, wywołało ukłucie zazdrości.
Chociaż w gruncie rzeczy wcale im nie zazdrościł. Nie musiał doświadczać całej dramaturgii, jaka towarzyszy poważnemu związkowi. Był zadowolony ze swojego życia. Miał pracę, którą kochał, i przyjaciół takich jak Jo Kemp, na których zawsze mógł liczyć.
Nagle dotarło do niego, co Alex powiedział. Jo złożyła wymówienie? To niemożliwe, pomyślał. Jeszcze nie minęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd się widzieli. Są najlepszymi przyjaciółmi. Niemożliwe, by podjęła taką decyzję bez skonsultowania się z nim. Kochała pracę pielęgniarki w HeliCare, lotniczym pogotowiu ratunkowym w Key West na Florydzie.
Nigdy by z niej nie zrezygnowała.
– To jakiś żart? – zapytał. – Robicie mnie w konia?
– Oczywiście, że nie – obruszyła się Summer.
Przygarbione plecy i smutek w oczach sprawiły, że jej uwierzył.
– Musiała zajść jakaś pomyłka.
Zdziwił go telefon Jo z wiadomością, że nie może przyjść na dyżur. Gdy widział się z nią wcześniej, nic nie wskazywało, że źle się czuje, ale po głosie poznał, że jest zdenerwowana. Pomyślał wtedy, że powodem jest lęk, że nie znajdzie nikogo na zastępstwo. Teraz jednak przypomniał sobie, że nawet gdy powiedział, że sam ją zastąpi, nadal była spięta. Co mogło się stać?
– Musiała podać jakiś powód.
– Powiedziała, że to sprawa osobista.
Alex nachylił się i wziął jedno z dzieci na ręce.
– Próbowałam do niej zadzwonić – odezwała się Summer, widząc, że Casey wyciąga telefon z kieszeni. – Nie odbiera.
– Może śpi? – Spojrzał na zegar na ekranie i ze zdziwieniem stwierdził, że jest już po ósmej. – Wstąpię do niej po drodze i zobaczę, czy uda mi się dowiedzieć, co się za tym kryje.
– Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł – zauważyła Summer. – Może poczekaj, aż sama ci powie.
– Nie będę czekał. Znam ją. Ona kocha tę pracę. Coś musiało się wydarzyć. Wydobędę z niej prawdę.
Wczoraj słyszał to coś w jej głosie. Mówiła z przydechem i szybko skończyła rozmowę. Założył, że źle się czuła, ale teraz nie był tego pewny. Może bała się powiedzieć mu, że wyjeżdża?
Zaczęli pracę w HeliCare tego samego dnia ponad cztery lata temu. On miał za sobą doświadczenie w jednostce ratownictwa Straży Wybrzeża i właśnie zdobył dyplom pielęgniarza, podczas gdy ona była dyplomowaną pielęgniarką z kilkuletnim stażem i dopiero zaczynała latać. Zostali najlepszymi przyjaciółmi. Wiedział, że Jo niczego się nie boi. A na pewno nie boi się jego.
– Błagam, poproś, żeby do mnie zadzwoniła! – Summer zawołała za nim.
Pomachał jej ręką na znak, że usłyszał i że postara się spełnić jej prośbę.
Kiedy skończy rozmawiać z Jo, jedyny telefon, jaki będzie musiała wykonać, to zawiadomienie Alexa, że zmieniła plany, pomyślał.
Nie miał zamiaru pozwolić jej rzucić pracę. Ani zostawić go samego. Ale jeśli nie zechce zostać?
Zignorował podstępne pytanie, a ucisk w żołądku złożył na karb przemęczenia. Nie, nie martwi się, postanowił. Wczoraj Jo czuła się świetnie, a cokolwiek się stało po tym, jak się rozstali po lunchu, da się naprawić.
Najbardziej niepokoił go jednak fakt, że coś ukrywała.
Co może być aż tak dramatycznego, że nie mogła mu powiedzieć? Wierzył, że łączy ich wyjątkowa przyjaźń i że mogą sobie mówić wszystko. A jednak Jo nie wierzyła, że on jej pomoże. I na tym polegał kłopot.
Bo jeśli nie miała dość zaufania, by zdradzić mu swoje plany, zanim wykonała tak drastyczny krok, to jak będzie mógł jej pomóc?

Jo siedziała na podłodze i głaskała Moose’a po głowie. Wczoraj, gdy tylko skończyła rozmawiać przez telefon, pies, ogromny dog niemiecki, natychmiast wyczuł, że coś jest nie tak, i całą noc starał się ją pocieszyć.
Nie mogła jednak zasnąć, toteż w końcu wstała i zaczęła się pakować. Znowu. Przez cztery lata udawało jej się pozostać w ukryciu. Cztery wspaniałe lata przeżyła w poczuciu bezpieczeństwa. Powinna wiedzieć, że to nie będzie trwało wiecznie. Nic nie trwa wiecznie, myślała.
– No cóż, Moose, możemy tak siedzieć i lamentować nad przyszłością albo zabrać się do roboty. Co wolisz? – powiedziała do psa.
W odpowiedzi Moose jednym pociągnięciem języka polizał ją po twarzy, od obojczyka do kości policzkowej.
– Ja też nie mam ochoty, ale nie mamy wyboru.
Całą noc rozpatrywała rozmaite scenariusze i doszła do wniosku, że jedynym sensownym krokiem byłoby zniknąć z miasta. I to jak najszybciej. Za żadne skarby nie chciała obciążać przyjaciół swoimi problemami. Rodzice powtarzali, że sama stworzyła taką sytuację i sama musi się z nią uporać. Siostra twierdziła, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Brat proponował, że weźmie sprawy w swoje ręce, ale bała się, że skończy w więzieniu, a jego miejsce jest na uczelni. Na szczęście sąd zajął się Jeffreyem, zanim chłopak go dopadł.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Instynktownie zacisnęła rękę na obroży Moose’a i rozejrzała się po mieszkaniu w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia do obrony.
Pukanie rozległo się ponownie, a zaraz potem znajomy głos powiedział:
– Jo, otwórz.
Była w rozterce. Jedna część niej, ta przerażona, pragnęła rzucić się w ramiona Caseya, druga, ta rozsądna, wiedziała, że byłby to błąd.
Nie chciała, by zobaczył, że ktoś ją przestraszył. Miała nadzieję, że wstąpił w drodze z pracy dowiedzieć się, czy już lepiej się czuje po wczorajszej niedyspozycji.
Wzdrygała się na myśl, że będzie musiała go okłamać, ale wyznanie prawdy nie wchodziło w rachubę. Kiedyś powie mu o swoich planach – jak dotąd niesprecyzowanych – ale na razie Casey nie wie, że złożyła wymówienie.
– Chwileczkę! – zawołała, usiłując odciągnąć Moose’a od drzwi, by je otworzyć.
Casey swoją imponującą posturą wypełnił cały otwór drzwiowy, a Moose z entuzjazmem rzucił się go przywitać.
Był taki czas, kiedy miała nadzieję, że ona i Casey będą dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi, ale wobec braku zainteresowania z jego strony ta nadzieja pozostała tylko starannie skrywanym marzeniem.
Nigdy nie dała po sobie poznać, że nawet przelotny dotyk sprawiał jej zmysłową przyjemność ani że za każdym razem, gdy widziała go z nową dziewczyną, czuła ukłucie zazdrości. Nie chciała ryzykować, że go straci.
A teraz musi się z nim rozstać. Może kiedy zerwał z ostatnią dziewczyną, powinna skorzystać z rady Summer i przypuścić szturm, pomyślała. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Teraz najważniejsze to nie zdradzić się przed nim, że od wczoraj żyje w śmiertelnym strachu.
– Co tutaj robisz? – zapytała, trzymając się drzwi, by ukryć drżenie rąk.
Jedno spojrzenie w jego zielone oczy powiedziało jej wszystko, co potrzebowała wiedzieć. Liczyła, że Alex przynajmniej przez kilka godzin zachowa wiadomość o jej wymówieniu dla siebie, ale się przeliczyła.
Zaczęła mówić, że wciąż czuje się niewyraźnie i że nie powinien zbliżać się do niej, ale widziała, że Casey nie odejdzie, dopóki nie porozmawiają poważnie.
– Wejdź.
Szerzej otworzyła drzwi. Lepiej odbyć tę rozmowę niż zadręczać się perspektywą pożegnania.
Jej mieszkanie było niewielkie – pokój dzienny, jadalnia z aneksem kuchennym, dalej sypialnia i łazienka – a gdy Casey wszedł do środka, wydawało się jeszcze mniejsze. Głową prawie dotykał sufitu, a ramiona ledwie przechodziły przez wąski otwór między jadalnią a kuchnią.
Gdy go pierwszy raz go zobaczyła, przeraziła się, ale szybko się przekonała, że jest uosobieniem łagodności.
– Czyli to prawda. Wyjeżdżasz – powiedział, patrząc na stos garnków, które powyjmowała z szafek.
– Rozmawiałeś z Alexem.
– Wiesz, że tak. I kiedy powiedział, że rezygnujesz, odpowiedziałem, że to pomyłka. Że nigdy nie rzuciłabyś pracy, którą kochasz, ani nie odeszłabyś z zespołu zżytego jak rodzina. Na dodatek bez uprzedzenia. Wiedziałem, że się myli. – Spojrzenie jego jasnozielonych oczu, zawsze ciepłe i pełne humoru, stwardniało. – Wiesz, dlaczego uważam, że się myli? – zapytał.
Pokręciła głową. Mówił cichym głosem. Był zły. Na nią. Ale chociaż był znacznie wyższy od Jeffreya, jej byłego męża, jego gniew jej nie przerażał.
Widziała, jak intubuje maleńkie dziecko, jak bierze na ręce kruchą staruszkę, która upadła i złamała kość biodrową, i słyszała, jak cały czas przemawia do niej łagodnym głosem. Znała Caseya, lepiej niż byłego męża. Nawet gdy był na nią wściekły – tak jak teraz – czuła się przy nim bezpieczna.
I nie tylko serce jej to mówiło. Ciało również. Nie drżała, gdy na nią patrzył. Nie uciekała wzrokiem w bok, szukając bezpiecznej kryjówki. Był kimś, komu mogła zaufać. Kimś, komu mogła się zwierzyć ze swojego strachu i kto nie będzie jej oceniał za błędy popełnione lata temu.
Zastanawiała się, dlaczego dotąd nie opowiedziała mu o swojej przeszłości. Co ją powstrzymywało? Duma? Wstyd? I jedno i drugie? Jej małżeństwo zakończyło się ponad pięć lat temu, a ona wciąż czuła się zażenowana, że dała się tak omamić kłamstwami byłego męża.
Do tego dochodził wstyd. Wiedziała, że była bezbronną ofiarą, lecz wciąż czuła się upokorzona tym, że pozwoliła, by strach ją paraliżował, przykuwał do miejsca, i że w końcu straciła możność i chęć walki.
Wciąż się wahała, czy przyznać się do tego Caseyowi. Nie wiedziała, czy nadal będzie darzył ją szacunkiem, gdy się dowie, że nie jest taką twardzielką, za jaką ją uważa.
– Nie. Dlaczego? – zapytała, chociaż wiedziała, że sam jej to powie.
– Bo wiem, że nigdy byś niczego podobnego nie zrobiła bez rozmowy ze mną.
Zaczął chodzić tam i z powrotem z kuchni do pokoju dziennego, zakręcając co dwa kroki. Wyglądało to komicznie i mimowolnie się roześmiała.
– Mogę ci to wyjaśnić – zaczęła i urwała, bo przypomniała sobie, że takich samych słów używała, kiedy mówiła do Jeffreya.
Dlaczego ma się tłumaczyć? Zadzwoniła do Alexa, bo to było jej obowiązkiem wobec szefa i wobec firmy. Casey czuł się urażony i było jej z tego powodu przykro. Wyprostowała się i zaczęła od nowa:
– Przepraszam, że nie zawiadomiłam cię o mojej decyzji. Miałam zamiar zadzwonić później, kiedy już trochę odeśpisz.
– Co takiego? Później? Z drogi? – Milczała. Rozszyfrował ją. – Nie przyjmuję tego do wiadomości.
Usiadł na małej dwuosobowej sofie, na którą długo zbierała pieniądze. W nocy postanowiła, że zabierze tylko najbardziej podstawowe rzeczy. Kanapę zostawi, tak jak swoje dotychczasowe życie. I kawałek serca.
Casey palcami jak grzebieniem przeczesał jasne kręcone włosy, które zawsze wyglądały, jakby prosiły się o nożyczki.
– Powiedz mi, dlaczego – poprosił. – Dlaczego tak nagle postanowiłaś wyjechać? Nie może chodzić o pracę, bo ją kochasz.
– Zgadza się. Kocham.
Usiadła obok niego.
– I wiem, że nie chodzi o wyspę. Kochasz Keys. Dostałaś lepszą propozycję?
– Nie. Oczywiście, że nie. Nigdy bym nie zrobiła czegoś takiego Alexowi.
– Chodzi o mnie? – zapytał. – Zrobiłem coś nie tak?
Zaskoczył ją tym pytaniem.
– Dlaczego myślisz, że chodzi o ciebie?
– Bo Summer tak uważa.
Obrócił się w jej stronę i złapał jej spojrzenie.
– Summer się myli. To nie ma żadnego związku z tobą.
Wiedział, że nie powinna była zwierzyć się Summer, że Casey ją pociąga. Były wtedy na przyjęciu. Zrobiło się późno. Poprzedniej nocy miała ciężki dyżur, karambol na drodze, liczne ofiary. Jedną, młodego chłopaka, w stanie krytycznym odtransportowali do szpitala w Miami. Oboje z Caseyem wiedzieli, że nie przeżyje. Odwieczne pytanie, dlaczego życie nie jest fair, nie dawało jej spokoju.
I wtedy zobaczyła, jak Casey wychodzi z inną kobietą. Zanim zdążyła się zastanowić, powiedziała Summer, co myśli o tamtej i że to z nią Casey powinien wyjść.
Dopiero rano, gdy się zorientowała, co najlepszego zrobiła, podjęła decyzję, że zawiesi swoje uczucia do Caseya na kołku. I że nie będzie zgorzkniałą kobietą marnotrawiącą czas na mężczyznę, który nie jest nią zainteresowany.
Później Summer wiele razy namawiała ją, by wyznała Caseyowi, co do niego czuje, ale zawsze odmawiała. Postanowiła zaakceptować ich przyjaźń taką, jaka jest. I nie żałowała, chociaż zdarzało jej się rzucać niewidzialne zatrute strzały w kierunku pań, z którymi randkował.
– Nigdy nie zrozumiem kobiet – odezwał się Casey.
Dłonią nakrył jej dłoń. Dla niego był to przyjacielski gest, dla niej intymny dotyk.
– Nie zrozumiesz – przyznała ze śmiechem. – I chyba dobrze.
– Co? – zapytał i pokręcił głową. – Mniejsza z tym. Zapomnij o Summer. Powiedz, co się wydarzyło.
Wyciągnęła dłoń spod jego dłoni i obróciła się w jego stronę. Wciąż się zastanawiała, czy powiedzieć mu prawdę, a mianowicie, że przyjechała do Key West, bo uciekała przed agresywnym byłym mężem. I czy powiedzieć, że znowu musi przed nim uciekać.
Nie wierzyła, że Casey kiedykolwiek odczuwał strach. Jego historie o służbie w ochronie wybrzeża przyprawiały ją o dreszcz. Wielokrotnie ocierał się o śmierć. Z narażeniem życia brał udział w pościgu za łodzią przemytników narkotyków. Jak może oczekiwać, że ktoś taki jak on, kto nie zna strachu, zrozumie przerażenie, jakie ją przepełnia za każdym razem, kiedy myśli, że były mąż ją odnajdzie?

Po rozwodzie z przemocowym mężem Jo stworzyła sobie nowe życie na Key West na Florydzie. Uwielbiała pracę w pogotowiu lotniczym, miała grono oddanych przyjaciół, po pracy przyjemnie spędzała z nimi czas. Gdy po paru latach były mąż ją odnalazł, spanikowana chciała uciec z wyspy. Jej przyjaciel Casey zaproponował, żeby udawali parę. Wtedy były mąż, jeśli pojawi się na wyspie, będzie miał do czynienia z nim. Casey unika skomplikowanych emocji i utrzymuje, że skoro są przyjaciółmi, nie mogą być kochankami, tworzyć związku. Jo próbuje go przekonać, że nie ma racji...

Sercowe sprawy

Dani Collins

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1228

ISBN: 9788383424156

Premiera: 04-04-2024

Fragment książki

Nigdy jej tego nie wybaczy. Ta świadomość przeszyła Quinn Harper niczym zimne ostrze sztyletu. Ale w każdej sekundzie mogło się rozpętać piekło, więc nie miała chwili do stracenia. Musiała coś zrobić. Teraz. Odsunęła na bok wszelkie wahania i wypaliła:
– Micah i ja sypiamy ze sobą. Od dawna.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Nawet natura zamarła i ptaki nie ośmieliły się kontynuować beztroskich treli. Zimny cień położył się na barwnych kwiatach, których słodki zapach stał się nagle cierpki i duszący. Domyślała się zaskoczonych spojrzeń, jakie musieli na nią kierować, ale patrzyła tylko na jedną osobę. Micah Gould, mężczyzna, którego pragnęła do granic szaleństwa. Nic więcej, przekonywała samą siebie. Nie była przecież kimś, kto by chciał się unieszczęśliwiać niespełnioną miłością. Nie zamierzała angażować się w coś, co skończyłoby się złamanym sercem. Chodziło wyłącznie o seks w ramach przyjacielskiej znajomości. A dokładnie, znajomości z bratem najlepszej przyjaciółki. Plus korzyści.
Micah nie powiedział nic. Jego twarz była niczym wykuta z kamienia. Pojawił się jak zawsze, pełen energii nachodzącego sztormu, nienagannie ubrany, wzbudzając jej niekłamany zachwyt i uwielbienie. Musiał pewnie podróżować całą noc, by jak najprędzej dotrzeć na Gibraltar, ale jeśli był zmęczony czy zdenerwowany, to nie pokazał tego w najmniejszym stopniu. Zawsze taki był. Nadludzki w swojej doskonałości. Wyraz jego twarzy nigdy nie zdradzał, co czuł albo myślał. Mimo to Quinn wiedziała, że jest wściekły. Całe jego ciało znieruchomiało, zastygło. Przypominał diament, który z prozaicznego węgla w przepastnych czeluściach i pod naporem wieków staje się najtwardszym, najszlachetniejszym kamieniem na świecie, który może przeciąć wszystko.
– Dlaczego to robisz? – spytał. – Dlatego teraz? Dlaczego w ten sposób?
Jego głos brzmiał spokojnie. Zbyt spokojnie. Niczym pozornie niezmącona toń skrywająca piranie i inne krwiożercze potwory. „W ten sposób”, czyli przed jego przyrodnią siostrą, Eden, najlepszą przyjaciółką Quinn. A także jej świeżo upieczonym mężem Remym, który był śmiertelnym wrogiem Micaha. Oraz przed siostrą Remy’ego, młodziutką Yasmine, wpatrującą się w nich z niedowierzaniem. Cała trójka wyraźnie starała się oswoić z tym, co właśnie usłyszeli. Quinn zrobiła to dla Micaha, choć oczywiście on o tym nie wiedział. Być może nigdy do końca nie zrozumie, dlaczego to zrobiła. Kolejne pęta tajemnic zaciskały się wokół niej tak mocno, że ledwie była w stanie oddychać. A pod tymi tajemnicami znajdowała się prawda tak bolesna, że musiała powstrzymać Micaha za wszelką cenę przed próbą dotarcia do niej. Nie był na nią gotowy. Mogła go zniszczyć. Gdyby się wydało, że siostra Remy’ego, przyrodnia siostra, jest także jego siostrą… Że mieli wspólnego ojca… Gdyby musiał zmierzyć się z tą niszczącą rzeczywistością właśnie w tym momencie, gdy Eden dopiero co poślubiła Remy’ego, mogło to ostatecznie zerwać tych kilka delikatnych więzów łączących go z jedyną rodziną, jaką miał. Byłby wówczas jeszcze bardziej samotny i opuszczony, niż mogła to sobie wyobrazić. Ciemna przeszłość jego ojca któregoś dnia pewnie ujrzy światło dzienne, ale na pewno nie dziś. Nie teraz, gdy nerwy Micaha były już napięte do granic możliwości. Ta bolesna prawda nie powinna zniszczyć dnia ślubu Eden. Jej prawdziwego ślubu. Quinn nie mogła pozwolić, żeby coś takiego przytrafiło się jej najlepszej przyjaciółce.
Micah sprawiał wrażenie, jakby był gotów spowodować wybuch o sile bomby atomowej, o ile Eden nie przestanie zadawać się z Remym, ale przysięga ślubna już została wypowiedziana. Było za późno. Gdyby więc Quinn nie ściągnęła na siebie jego gniewu, ten wybuch byłby nieunikniony i zniszczył także Eden, powodując straty nie do odbudowania. Quinn zdała sobie z tego sprawę w kilka sekund, jak tylko go zobaczyła na ogrodowej ścieżce. Wolała więc poświęcić siebie, ściągając w swoją stronę cały gniew Micaha, który przeznaczony był dla Remy’ego.
– Oczywiście za obopólną zgodą – ciągnęła. – O nic cię nie oskarżam. Chcę tylko zauważyć, że nie możesz stosować podwójnych standardów – dodała, patrząc znacząco na Micaha. – Twoja siostra ma prawo poślubić, kogo zechce.
Eden nie widziała świata poza Remym przez ostatnie pięć lat. Micah powinien był już rozumieć, że nie ma najmniejszego sensu próbować ich powstrzymać. A mimo to jego ostre spojrzenie rozrywało jej duszę na strzępy. Musiała walczyć ze sobą, by je wytrzymać i nie skulić się w sobie. Była to najokrutniejsza kara, jaką mógł jej wymierzyć.
– Idziesz ze mną czy nie? – Micah odwrócił się w stronę Eden, ignorując resztę towarzystwa.
– Nie mogę. Jesteśmy małżeństwem. Kocham go – odpowiedziała błagalnie. – Micah, proszę, zrozum…
– Uwierzyłaś mu, prawda? – spytał z goryczą wymieszaną z bezgraniczną pogardą. – W takim razie wszyscy możecie iść do diabła. – Odwrócił się i odszedł.
Quinn patrzyła za nim, czując, jak z każdym jego krokiem uchodzi z niej cała energia życiowa. Nieodparta siła ciągnęła ją do niego, choć odtrącił ją, jakby była czymś odrażającym. Pospolitym pająkiem, którego należało strząsnąć. Gdy zniknął, jej ciało było już tylko suchą, pustą skorupą.

Tydzień wcześniej, Niagara-on-the-Lake, Kanada

Quinn nie była zaskoczona, że w ramach swoich obowiązków, jako druhna, miała teraz poinformować wszystkich, że ślub został odwołany, a także pilnie spakować kilka najpotrzebniejszych rzeczy dla uciekającej panny młodej. Początkowo Eden wydawała się z dużą rezerwą traktować kandydata na pana młodego. Hunter Waverly uparcie zabiegał o to małżeństwo, głównie z powodów biznesowych. A Quinn nie miała wątpliwości, że jej przyjaciółka jest zakochana w kimś innym. Kiedy więc Eden ogłosiła, że poślubi Huntera, nie zawahała się wrazić swoich obaw. Starała się jednak to robić bardzo delikatnie. Zależało jej, żeby Eden była świadoma, na co się decyduje. Ostatecznie jednak, jako najlepsza przyjaciółka, postanowiła wspierać ją w tej decyzji. W każdej decyzji. Tak przecież postępują najlepsze przyjaciółki.
Gdyby jeszcze to Eden była tą osobą, która poszła po rozum do głowy i odwołała ślub z własnej woli, sytuacja wyglądałaby o wiele lepiej. Tak się jednak nie stało. Dopiero gdy orkiestra zaczęła grać marsz weselny, pojawił się starszy mężczyzna, który oświadczył, że pan młody jest ojcem dziecka jego córki. Na dowód, zaraz za nim, pojawiła się też młoda kobieta tuląca rzeczone dziecko w ramionach. Wyglądała na skrajnie upokorzoną, ale najwyraźniej nie dała rady powstrzymać swojego ojca. Orkiestra przestała grać, a cały świat Eden wywrócił się do góry nogami. Zrobiła więc jedyną rzecz, jaką mogła. Uciekła. Do tego z drużbą pana młodego, Remym Sylvainem, co zresztą nie zdziwiło Quinn w najmniejszym stopniu.
Nie zamierzała jej winić za wyjęte ukradkiem z torebki kluczyki od samochodu. Quinn była gotowa zaakceptować wiele, by tylko ten ślub się nie odbył. Teraz zmieniła właśnie suknię druhny na wygodną jasną spódnicę i bluzkę z delikatnej dzianiny w motywy kwiatowe. Pogoda była piękna, więc nie musiała tracić czasu na wyszukaną garderobę. Jeszcze tylko płaskie sandałki na nogi i prawie była gotowa. Szybko pozbyła się też makijażu, którego nie lubiła jeszcze bardziej niż swoich piegów. Obficie natomiast nałożyła krem przeciwsłoneczny. Gdyby tego nie pilnowała, kanadyjskie słońce w jednej chwili spiekłoby ją na raka. Bardzo tego nie lubiła. Gęste blond włosy zostawiła upięte, ale wzięła szczotkę. Zamierzała po drodze pozbyć się wszystkich spinek i kunsztownej fryzury.
Spojrzała na telefon i sprawdziła, że kierowca ma być za kilka minut. Wzięła jeszcze jabłko, butelkę wody i ulubiony batonik bananowy w białej czekoladzie. Chwyciła dwie torby, jedną ze swoimi rzeczami, a drugą z rzeczami Eden, i wyszła na zatłoczony parking. Była zaskoczona, że wszyscy jeszcze tu są. Choć z drugiej strony nie dziwiła się, że niechętnie opuszczali elegancką winnicę, w której zorganizowano ceremonię. Ogród wyglądał wprost bajkowo, a stoliki uginały się od orzeźwiających napojów oraz wyrafinowanych przekąsek i owoców. Goście zamiast wracać do domu najwyraźniej woleli dzielić się swoim zaskoczeniem z żądnymi sensacji paparazzi, którzy nie mogli przegapić takiej okazji. Ślub sezonu, który miał połączyć fortuny Bellamy i Waverley, okazał się skandalem. Pan młody opuścił to wydarzenie z piskiem opon, zabierając ze sobą matkę swojego dziecka. Panna młoda natomiast uciekła z pierwszym drużbą – choć o tym akurat wiedziało jeszcze bardzo niewiele osób. Quinn miała nadzieję zapobiec tej niewątpliwej sensacji, spotykając się z Eden w wyznaczonym przez nią miejscu – eleganckim hotelu przy wodospadach Niagary, zarezerwowanym na pierwszy etap podróży poślubnej.
– Dokąd się wybierasz? – usłyszała nagle cichy głos tuż za sobą.
Micah dotknął jej ramienia. Drgnęła mimowolnie, nie tylko z zaskoczenia, że udało mu się ją znaleźć, ale także dlatego, że zawsze tak reagowała na starszego brata Eden. Była to irytująca mieszanka radości i niepokoju. A także potrzeby chronienia siebie. Przede wszystkim przed siłą pożądania, jakie w niej wzbudzał.
Micah Gould był przystojny, pewny siebie i niewiarygodnie męski. Była zupełnie bezbronna wobec jego uroku. Z pewnym wysiłkiem przybrała maskę niedbałego uśmiechu i odwróciła się, by na niego spojrzeć. Zauważyła, że także zdążył się przebrać. Nie miał już na sobie eleganckiego garnituru, ale lekkie, lniane spodnie i jasną koszulę z krótkimi rękawami, która niewątpliwie była dziełem włoskiego projektanta. Wyglądał, jak zwykle, oszałamiająco. Aura zdecydowania wokół niego dała jej do zrozumienia, że będzie musiała użyć swoich wszystkich możliwości, by stawić mu czoło w tej sytuacji.
– Potrzebuję odetchnąć po tym wszystkim – stwierdziła. Nie było to kłamstwo. – Poszukam jakiegoś motelu w okolicy.
– Jeśli to są rzeczy dla Eden – odpowiedział głosem delikatnym niczym jedwab, a jednocześnie nieznoszącym sprzeciwu, wskazując na jedną z toreb, którą miała na ramieniu – to ja jej zawiozę.
Oczywiście. Mogła się wykazać większą przebiegłością i nie pakować rzeczy Eden do jednej z jej eleganckich toreb podróżnych od Louisa Vuittona. Nigdy nie zwracała uwagi na takie szczegóły, ale ten akurat ją zdradził. Tym bardziej, że to właśnie Micah kupił jej tę torbę przed kilku laty, gdy gościły u niego w Paryżu.
– Nie ma potrzeby. – Potrząsnęła głową. – Zamówiłam już samochód – dodała, widząc, jak kierowca taksówki zatrzymuje się przy wjeździe na parking.
– A więc jedziesz do niej.
– Tak. Ale sama. Nie dlatego, że została porwana – dodała, ponieważ Micah zawsze podejrzewał, że Remy Sylvain był zdolny do najgorszego – ale dlatego, że to nie jest odpowiedni moment, żeby musiała znosić twoje wymówki. – Zdecydowanym krokiem podeszła do samochodu.
– Quinn Harper? Wodospady Niagara? – spytał kierowca, oczekując potwierdzenia.
– Tak. Dzięki – odpowiedziała, otwierając drzwi. W tym jednak momencie Micah objął ją w pasie, przyciągając do siebie władczo.
Nienawidziła siebie za to, jak bardzo kochała czuć go blisko siebie. Jego siła działała na nią oszałamiająco. Mogła krzyczeć, wyrywać się, zrobić scenę, ale gdy tylko jej dotknął, pozbawiał ją wszelkiej woli. Pragnęła już tylko wtulić się w niego, poczuć jego zapach i zachłannie całować, zanurzając palce w gęstą czuprynę. Była przeklęta.
– Jednak zmieniliśmy zdanie – stwierdził, podając kierowcy kilka studolarowych banknotów. Ten wziął pieniądze, wzruszył ramionami i odjechał.
– Nie masz prawa… – zaczęła.
– Jedziesz ze mną? – Puścił ją i podszedł do swojego czarnego volvo.
Quinn znała go zbyt dobrze. Wiedziała, że nie ma sensu próbować go przekonywać. Bez słowa podążyła za nim i wsiadła do samochodu.
– Zostawił ją samą w hotelu? – spytał Micah, tonem wyraźnie podszytym wrogością.
– Tak sądzę – odparła niezobowiązująco.
Gdy godzinę wcześniej Quinn zdała sobie sprawę, że Eden i Remy zniknęli, zadzwoniła do przyjaciółki. Po chwili znalazł się przy niej Micah, przejął telefon i kazał siostrze natychmiast wracać. Eden rozłączyła się. Po kilku minutach Quinn dostała od niej wiadomość, że przyjaciółka będzie czekać na nią w hotelu przy wodospadach Niagara. Ale czy była tam sama, to miało się dopiero okazać.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jedziesz się z nią spotkać? – spytał Micah, wjeżdżając na autostradę i przyspieszając tak gwałtownie, że aż wcisnęło ją w fotel.
– Bo gdybyś wiedział, co to znaczy najlepsza przyjaciółka, zrozumiałbyś, że potrzebuje teraz czasu dla siebie. Chce pobyć z kimś, z kim może ponarzekać na zdradzieckiego narzeczonego, wypić bezkarnie kilka butelek wina i zjeść tonę chipsów. Hunter porzucił ją przed ołtarzem. Ma dziecko z inną. Eden nie potrzebuje teraz starszego brata, który będzie się nad nią natrząsał ze swoim „a nie mówiłem”.
– Nie zamierzałem. Nie sprzeciwiałem się, gdy Sylvain został wybrany na drużbę. Wierzyłem, że nie będzie sabotował ślubu swojego przyjaciela. Powinienem był przekonać Huntera, żeby wybrał kogoś innego – wyrzucał sobie. Quinn zawsze podziwiała, jak bardzo czuł się odpowiedzialny za siostrę.
– Hunter ma dziecko z inną – zauważyła trzeźwo. – A Remy nie ma z tym nic wspólnego. Nie rozumiem, na czym ma polegać jego wina.
– Nie był zaskoczony, gdy ta kobieta się pojawiła. Jestem przekonany, że on to wszystko zaplanował.
– Czy ty naprawdę… – Quinn nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. – Remy ją rozpoznał, bo Hunter przedstawił mu ją jakiś czas temu. Grali razem w golfa. Słyszałam, jak siostra Huntera, Vienna, mówiła to Eden.
– A więc Sylvain ją znał.
– Tak, ale czy ty naprawdę myślisz, że Remy jest odpowiedzialny za to, że Hunter poszedł z nią do łóżka? Nie widzisz, że to wyłącznie jego wina? Nawet jeśli teraz Eden jest załamana po tym wszystkim, prędzej czy później i tak by się okazało, że jej ślub z Hunterem to jedna wielka porażka.
– Jeśli go nie lubisz albo coś przeczuwałaś, powinnaś mi była powiedzieć – rzucił szorstko. – Być może wspólnie mogliśmy odwieść ją od tego pomysłu i zapobiec temu wszystkiemu, co się właśnie stało.
Quinn była zaskoczona i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Ona miałaby robić cokolwiek wspólnie z Micahem? Przeciw Eden?
– Jest moją przyjaciółką. Nie mogłam sprzymierzać się z tobą przeciwko niej – zauważyła lojalnie. Nie było mowy, by miała zdradzić zaufanie Eden. Nawet gdy chodziło o Micaha. Zresztą ślub Eden i Huntera był jej na rękę, gdyby miała na to spojrzeć ze swojego, samolubnego i niezbyt chlubnego punktu widzenia, ale to już akurat wolała zostawić dla siebie.
– Nie chodzi o to, że Hunter jest złą osobą. Myślę, że poprosił Eden o rękę w dobrej wierze. Eden także zgodziła się, mając nadzieję, że to się uda. Problem w tym, że go nie kochała. – Quinn znała dobrze swoją przyjaciółkę i wiedziała, że jest romantyczką. Zawsze chciała wyjść za mąż z miłości.
– Dlaczego miała więc brać ten ślub? Oczywiście, poza konkretnym, finansowym powodem. O tym akurat wiemy oboje – zauważył Micah.
To była prawda. Eden groziło bankructwo. W ostatnich miesiącach musiała zamknąć kolejne dwa sklepy i jeśli Bellamy Home and Garden, imperium stworzone przez jej ojca, nie pozyska inwestora w ciągu najbliższych tygodni, ostatecznie upadnie. Quinn jednak nie chciała rozmawiać o pieniądzach akurat z Micahem. Wiedziała, że kobiety uganiały się za nim także ze względu na jego fortunę. Nawet dziś widziała przynajmniej dwie, które nie szczędziły wysiłków, by zwrócić na siebie jego uwagę, choć przyszły z partnerami. Jeśli chodziło o nią samą natomiast, była stuprocentowo przekonana, że Micah interesuje ją wyłącznie ze względu na seks.
– Masz rację. Dziedzictwo ojca jest dla niej bardzo ważne. Gdy więc popatrzyłam na tę decyzję o ślubie z jej perspektywy – ciągnęła – zdecydowałam się ją wspierać. Nie mogłam postąpić inaczej. Tego właśnie oczekuje się od najbliższej przyjaciółki. Zresztą Hunter ostatecznie naprawdę okazał się przyzwoitym i odpowiedzialnym mężczyzną. Wybrał własne dziecko w momencie, gdy się okazało, że je ma. A ty nie próbowałeś jej przekonać? – spytała.
– Oczywiście, że próbowałem. Wielokrotnie chciałem pożyczyć Eden pieniądze, ale zawsze odmawiała. Jestem pewien, że przekonała ją do tego moja matka. Nie chciała, by Eden cokolwiek zawdzięczała rodzinie Gould. Choć jeśli akurat o to chodzi, to w pełni ją rozumiem. Nie mogłem więc nic zrobić.
Widziała, jak ciężko radzi sobie z bezsilnością. Micah naprawdę kochał swoją siostrę i chciał dla niej jak najlepiej.
– Czy cały czas się z nim spotykała? – spytał po chwili zaciętym tonem.
– Z Remym? Nie. Kiedy miałaby to robić? Na zaręczynach był zaledwie chwilę. Pojawił się dopiero na ślubie, w ostatniej chwili. Nawet Hunter zaczynał się już niecierpliwić. O ile wiem, rozmawiali być może dwa albo trzy razy, odkąd… – ucięła nagle, nie wiedząc, ile Micah tak naprawdę wie o wspólnej podróży sprzed pięciu lat.
– Od Paryża?
– Tak – przyznała cicho.

Quinn Harper i Micaha Goulda łączy niezobowiązujący związek, który utrzymują w tajemnicy. Podczas ślubu Eden – przyjaciółki Quinn i siostry przyrodniej Micaha – Quinn niespodziewanie wyjawia publicznie, że ma z nim romans. Micah jest na nią wściekły i rozstają się w gniewie. Wkrótce jednak, gdy Quinn ulega wypadkowi, natychmiast zjawia się w szpitalu. Mają sobie wiele do powiedzenia o tym, co ich poróżniło, ale też o prawdziwych uczuciach, które ich łączą…

Szalony romans, Zatraćmy się w rozkoszy

Joss Wood

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1294

ISBN: 9788383425177

Premiera: 04-04-2024

Fragment książki

Szalony romans – Joss Wood
Jest lato – ja, Avangeline, przeżyłam już tych lat osiemdziesiąt dwa. Teraz stoję w poczekalni u Pana Boga. Pogodziłam się z tym. Jak mówi przysłowie, w życiu pewne są tylko dwie rzeczy – śmierć i podatki. Śmierć nadeszła nieco wcześniej, niż się spodziewałam, a na podatki wydałam fortunę. Fortunę też zarobiłam. Całe miliardy…
Do tej pory zastanawiam się jednak, ile wart jest sekret? I czy dostanę jakąś zniżkę, bo skrywam dwa?

– Najmniejsze kajdanki na świecie, złotko.
Eliot Stone zerknęła zza welonu i uchylonej szyby auta na opaloną twarz siwej rowerzystki. Zmarszczyła brwi, nie wiedząc, czy kurierka zwraca się do niej. Ale gdy kobieta oparła się o limuzynę i spojrzała prosto na nią, Eliot pozbyła się wątpliwości.
– Mówi pani o małżeństwie? – zapytała, zafascynowana mądrością, którą dostrzegła w ciemnobrązowych oczach starszej pani. Kobieta musiała dużo przeżyć.
– Będzie luksusowe wesele, zgadłam? Ale cały ten splendor nic nie znaczy, kiedy jesteś taka smutna.
– Dość – mruknęła Ursula Stone, zasuwając szybę. – Mówiłam, żebyś nie otwierała!
– Brakowało mi powietrza – odparła Eliot, patrząc na rowerzystkę, która znikała w labiryncie samochodów. Gdy pokazała jednemu z kierowców środkowy palec, Eliot uśmiechnęła się słabo, rozbawiona nieskrępowaną pewnością siebie kobiety. Tylko mieszkanka Nowego Jorku odważyłaby się powiedzieć pannie młodej, że wygląda na nieszczęśliwą.
Ursula – Eliot nie nazywała jej ,,mamą” – odwróciła się do fotografa i kamerzysty.
– Usuńcie ten fragment – warknęła.
Mężczyźni skinęli głowami – wiedzieli, że to Ursula tu rządzi. Razem z menedżerką DeShawna podpisała umowę na sprzedaż fotografii ślubnych popularnemu magazynowi z modą, a nagranie z wesela zgodziła się udostępnić w telewizyjnej stacji rozrywkowej. Eliot miała złożyć przysięgę na oczach milionów widzów z całego świata.
A marzyła o skromnym weselu w gronie przyjaciół. Na prywatnej plaży, z dala od prasy. Jak zwykle, jej życzenie zostało zignorowane.
– Nie najgorsza ta sukienka – stwierdziła Ursula i zacisnęła wąskie usta. – Co prawda nic nie poradzę na to, że masz nadwagę, ale możemy wyretuszować zdjęcia.
Nie mam nadwagi! – chciała krzyknąć Eliot. Ważyła tyle, ile powinna, lecz w oczach Ursuli i tak była za gruba. A świat mody, w którym Eliot od dawna żyła, niestety się z nią zgadzał. Choć coraz częściej widywała na billboardach modelki plus-size, nie było na nich miejsca dla modelek, które były kiedyś były szczupłe, ale przytyły. Ciało i twarz były marką Eliot…
I to właśnie w tej marce zakochał się DeShawn, jej wieloletni partner i narzeczony – nic więc dziwnego, że nie był zadowolony, gdy straciła status gwiazdy modelingu.
Eliot spojrzała na piękny pierścionek zaręczynowy, który przełożyła na prawą dłoń, aby zostawić miejsce na obrączkę. Dwa miliony dolarów, czternaście karatów. Zupełnie jej się nie podobał. Był zbyt wystawny i bezosobowy, a ponieważ od zaręczyn przybrała na wadze, wrzynał jej się w palec. Wczoraj ledwie go ściągnęła.
Oparła głowę o skórzaną tapicerkę. Chciałaby, by ten pierścionek był jej największym zmartwieniem. Jej kontrakty powoli wygasały, a matka, która pełniła także funkcję menedżerki i agentki Eliot, męczyła córkę, by wróciła do dawnej wagi. Sam DeShawn podsyłał jej propozycje diet i treningów, a nawet kazał swojej asystentce umówić narzeczoną do kliniki leczenia ,,otyłości”, niezbyt subtelnie podkreślając, że Eliot nie jest już dla niego atrakcyjna, że jej waga stanowi problem.
Teraz znała już przyczynę. Gdy w zeszłym roku zaczęła tyć, a także skarżyć się na zmęczenie, osłabienie i bóle mięśni, Ursula zarzuciła jej lenistwo i brak dyscypliny. Dopiero diagnoza przekonała matkę, że w organizmie Eliot dzieje się coś niedobrego – okazało się, że cierpiała na niedoczynność tarczycy. Przepisane przez lekarza hormony przywróciły jej dawną werwę i trzeźwość umysłu, lecz nie pomogły zrzucić kilogramów.
W głębi duszy Eliot wcale nie chciała wracać do poprzedniej wagi. Miała dość liczenia kalorii. Mimo diagnozy od lat nie czuła się tak dobrze. Była weselsza, miała więcej energii i rano budziła się wypoczęta. Jedzenie przestało rządzić jej życiem i wszystko stało się lepsze.
No dobrze, nie wszystko. Bo jej nowa sylwetka była wielkim problemem dla tak zwanych bliskich.
Oni tęsknili za chudą dziewczyną, która przechadzała się po wybiegach w Londynie, Paryżu i Mediolanie. Kochali dawną Eliot, która występowała w reklamach bielizny; Eliot z zapadniętymi oczami, ostrymi jak brzytwa obojczykami, wystającymi kośćmi na biodrach i nogami jak zapałki. Eliot wiedziała, że więcej nie weźmie udziału w kampanii dla międzynarodowej marki, że już nie stanie na wybiegu, że nie pokaże się półnaga na billboardzie w centrum Nowego Jorku. Relacja ze ślubu i sesja dla „Vogue’a” będą chyba jej ostatnim dużym projektem…
Projektem? Jezu, przecież chodzi o jej ślub.
Nie. To był ślub matki. Eliot nic się tu nie podobało – od liczącej pięćset nazwisk listy gości przez czarno-biały wystrój aż po rezygnację z przejścia nawą. A gnijącą wisienką na szczycie tego wstrętnego tortu był fakt, że wesele odbywało się w hotelu Forrester-Grantham, co przypominało jej o Sorenie Granthamie, z którym spędziła trzy magiczne noce na Lazurowym Wybrzeżu. To wtedy, pod rozgrzanym francuskim niebem, po raz ostatni czuła, że ktoś naprawdę ją dostrzegł.
Prawdziwą Eliot, nie ładną twarz z okładki. Soren poświęcał jej całą swoją uwagę, słuchał jej…
Właśnie przez tę silną więź – i absolutnie nieziemski seks – nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Soren nagle zniknął. Jego utrata bolała bardziej niż powinna, biorąc pod uwagę długość ich romansu. Nie chciała dziś o nim myśleć. Nie w dniu swojego ślubu. Dlatego byłoby miło, gdyby matka nie zaplanowała jej wesela w hotelu z jego nazwiskiem na drzwiach.
– Jak się czujesz, Eliot? – zapytał kamerzysta.
Spojrzała w obiektyw, niezrażona błyskiem fleszy. W końcu miała doświadczenie. Wiedziała, jakiej odpowiedzi spodziewa się mężczyzna. Powinna powiedzieć, że jest podekscytowana, że nie może się doczekać, aż zostanie żoną DeShawna. Pragnęła wyznać, że to wszystko wydaje jej się nieprawdziwe, że czuje się jak w reklamie albo filmie. Miała nadzieję, że ktoś krzyknie zaraz: ,,Cięcie!”.
Co by się stało, gdyby zdradziła, że z jej strony to tylko gra? Narzeczony, który otrzymał wiodącą rolę męską w tej produkcji, był dla niej obcym człowiekiem. Kiczowate kostiumy jak z bajki o księżniczce wybrał za nią ktoś inny – ona wolałaby sukienkę w stylu boho. Nie znała większości obsady, a gości weselnych nie nazwałaby nawet znajomymi. Marzyła o bukiecie z kwiatów polnych, a dostała białe róże. Pragnęła, by jej druhną była Madigan, lecz ta pozycja przypadła w udziale ciemnowłosym modelkom, które miały pozować z nią przed ołtarzem.
Nikogo nie interesowało, jak ona wyobraża sobie ten dzień. Nikt nigdy jej nie słuchał. Wszyscy widzieli tylko ładną twarz i idealne wymiary. Które teraz nie były już takie idealne.
Dawała sobą rządzić, bo na tym polegała jej praca. Robiła to, czego chcieli inni. Odpowiednie spojrzenie, krok, poza – zawsze ich słuchała.
W miarę upływu lat pozwoliła, by ta potrzeba dogadzania wszystkim przesiąknęła do jej życia prywatnego i tak oto skończyła tutaj, jako aktorka grająca pannę młodą na własnym ślubie. I za chwilę miała założyć, jak ujęła to rowerzystka, najmniejsze kajdanki świata.
Gdy limuzyna zwolniła, Eliot uniosła głowę i ujrzała elegancki portyk hotelu Forrester Grantham. Ubrany w cylinder i frak odźwierny ruszył, by otworzyć jej drzwi. Tuż za nim ujrzała wysokiego barczystego mężczyznę, który wchodził po schodach do lobby. Choć był odwrócony tyłem, jego włosy i atletyczna sylwetka przypomniały jej o Sorenie. Ale w końcu wszyscy wysocy ciemnowłosi mężczyźni jej o nim przypominali.
Z nim czuła się jak Eliot, którą zawsze chciała być. Gdy zniknął, zamieniła się w Eliot, którą chcieli widzieć inni.
Czekała, aż Soren ją odnajdzie i powie, że chce czegoś więcej, lecz gdy tego nie zrobił, rzuciła się w wir randek. Wkrótce, tuż po swoich dwudziestych piątych urodzinach, poznała DeShawna, który zawrócił jej w głowie. Po kilku miesiącach zamieszkali razem. Nigdy nie było między nimi gorącego uczucia, ale dobrze się dogadywali, zanim okazało się, że Eliot ma problemy ze zdrowiem. W ciągu ostatniego roku w ich związku pojawiły się rysy, a potem pęknięcia. Zamiast rozprawić się z nimi, oni wybrali wielki gest…
Ona, bo zawsze robiła to, czego chcieli inni, a on… Nie miała pojęcia.
Czuła, że jest dla niego jak kolejny kontrakt z wytwórnią, kolejne Grammy, kolejny nabytek albo symbol statusu. Kolejny dodatek, gwiazdka na choince albo luksusowy prezent urodzinowy – zbędny, ale ładny.
Sporadycznie dostrzegany, rzadko podziwiany, czasami – niezbyt entuzjastycznie – używany, lecz nigdy potrzebny. Albo brany pod uwagę. Albo doceniany.
Przecież musi być więcej warta? I dlaczego przyszło jej to do głowy dopiero teraz, na kilka minut przed ślubem?

Gdy kolejna limuzyna zatrzymała się przed imponującym portykiem, Soren Grantham pozdrowił odźwiernego i ruszył do dwupoziomowego lobby. W hotelu Forrester-Grantham wszystko emanowało ponadczasową elegancją – od wielkiego żyrandola po majestatyczne schody w lobby, które wyglądały jak wyjęte z angielskich willi. Ogromny budynek stanowił punkt orientacyjny na Madison Avenue, a zarazem schronienie dla przedstawicieli europejskiej arystokracji, polityków, gwiazd show-biznesu i bogatych biznesmenów.
– Soren!
Odwrócił się i z uśmiechem ukłonił konsjerżowi. Garth, który przekroczył już sześćdziesiątkę, karierę zaczął od czyszczenia stołów u Avangeline, zatrudniony cztery dekady temu przez babkę szesnastoletniego wówczas Sorena.
– Dużo stresu? – zagadnął Garth, zapominając o wyuczonym akcencie, z którym zwracał się do gości.
– Wszystko pod kontrolą – odparł Soren, ignorując ciekawskie spojrzenia. – Są już na miejscu?
– Czekają na ciebie u Avangeline – odparł konsjerż.
Soren spojrzał w prawo. Jack wysłał mu zdjęcia odnowionej restauracji nazwanej na cześć babki – pastelowa mieszanka śmietanki i błękitu przypadła mu do gustu. To był drugi remont Avangeline w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nowa odsłona podobała się Jackowi bardziej niż poprzednie połączenie szarości i złota.
Za czasów Avangeline w restauracji dominowały jej ulubione kolory, róż i zieleń. Bez względu na wystrój to właśnie ta restauracja wyniosła babcię do rangi renomowanych hotelarzy. U szczytu swojej kariery zarządzała linią luksusowych hoteli na całym świecie. Ten był jedynym, którego nie sprzedała, gdy postanowiła wziąć pod swoje skrzydła osierocone wnuki.
– Zaprowadzić cię? – zapytał Garth.
– Nie trzeba – odparł Soren, lecz w spojrzeniu Gartha dostrzegł rozczarowanie. Konsjerż najwyraźniej chciał się pochwalić, że jest w przyjacielskich stosunkach z jednym z najsłynniejszych sportowców na świecie. Obwieszony olimpijskimi medalami czy nie, Soren zawsze przykuwał uwagę innych, zwłaszcza tutaj, na rodzimym gruncie.
– Prowadź – powiedział, z rozbawieniem dostrzegając dumnie wypiętą pierś Gartha, który zaczął torować mu drogę do Jacka, Foxa i Merricka.
Jack i Fox – a także zmarły już Malcolm – byli kuzynami Sorena, ale ponieważ od śmierci rodziców wszyscy wychowywali się pod okiem babci, traktowali się jak bracia. Równie bliska więź łączyła ich z Merrickiem, synem gosposi Avangeline. Malcolm też powinien tutaj być… Soren nie mógł odżałować, że ten bystry chłopak – ich przywódca i najjaśniejsza gwiazda grupy – zginął w wypadku motocyklowym tuż przed dwudziestymi piątymi urodzinami.
Z trudem przełknął ślinę i ruszył przywitać się z braćmi. Usiadł plecami do reszty gości i odetchnął. Przy nich wreszcie mógł być sobą. Oni, Avangeline i Jacinda, matka Merricka, byli jedynymi ludźmi, którym ufał. Jedynymi, których był w stanie kochać. Bo miłość, niestety, zawsze wiąże się ze stratą. Dlatego tak jej unikał.
– Co zamawiasz, Soren? – zapytał Jack.
Akurat miał przerwę od treningów, więc nie potrzebował tylu kalorii co zwykle. Gdy więc złożył zamówienie, bracia spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Źle się czujesz? – zapytał Merrick.
– Jeśli chcę kiedyś przejść na emeryturę, muszę nauczyć się jeść jak normalny człowiek – odparł, badając grunt. Sporo myślał o zakończeniu kariery, ale do tej pory z nikim o tym nie rozmawiał.
– Daj spokój, nie jesteś jeszcze gotowy na emeryturę – ofuknął go Fox.
– Co byś z sobą robił? – Jack potrząsnął głową.
Soren nie miał pojęcia.
– Masz za dużo potencjału, żeby już zrezygnować z pływania – dorzucił Merrick.
Ponieważ nikt nie potraktował jego słów poważnie, szybko zmienili temat. Soren westchnął. Był sawsze skryty i nie przyznał się, że robi sobie przerwę, aby przemyśleć, czy chce dalej pływać. Tylko jego trenerka i menedżerka wiedzieli, że rozważał zakończenie kariery, dopóki był na szczycie.
W 2012 roku zdobył tylko jeden medal na Igrzyskach, lecz cztery lata później zdetronizował konkurencję, zdobywając trzy złota. Po podwojeniu dorobku medali i ustanowieniu dwóch nowych rekordów świata w 2021 roku na Olimpiadzie w Tokio zaczął się zastanawiać, czy nie pora odpuścić. Coraz trudniej było mu utrzymać formę. Obawiał się, że pływanie wyczynowe nie jest już dla niego. Może pora zaakceptować, że jego dni chwały dobiegają końca?
Problem polegał jednak na tym, że nie miał pojęcia, co dalej. Pływanie stanowiło jego cały świat. Gdy nie pływał, ćwiczył na siłowni albo spał. Tu i ówdzie przytrafiła mu się krótka sesja namiętności z innymi zawodniczkami, ale one również traktowały wspólne chwile jako sposób na odreagowanie między treningami.
Jeśli naprawdę chce zrezygnować ze sportu, musi mieć jakiś plan – potrzebował nowego projektu, w który mógłby się zaangażować. Wiedział, że bracia na pewno znaleźliby dla niego miejsce w swoich dochodowych przedsiębiorstwach, ale nie chciał iść na skróty. Jak babcia, lubił zapracować na swoje.
Żałował, że nie potrafił porozmawiać o tym z najbliższymi. Zwykle pogrążony w myślach, rzadko się odzywał – a szczególnie gdy chodziło o poważne sprawy. Intymność emocjonalna go przerażała. Dlatego właśnie koledzy z drużyny nazywali go Człowiekiem z Lodu. Był chłodny i niedostępny. Przez te wszystkie lata tylko jedna osoba spoza rodziny zdołała dostać się pod jego skorupę…
Jack zerknął na zegarek.
– Spieszysz się gdzieś? – zapytał Fox.
– Za dwadzieścia minut w sali Cairanne rozpocznie się ślub Stone i Connella – wyjaśnił Jack. – Prasa już nazwała uroczystość weselem roku. Muszę zadbać o detale.
W ich hotelu małżeństwa zawierała śmietanka towarzyska Nowego Jorku.
Chwileczkę, czy Jack powiedział Stone? Soren zmarszczył brwi.
– Mówisz o Eliot Stone, tej supermodelce?
– Aha. Wychodzi za DeShawna Connella, producenta muzycznego – potwierdził Fox.
Eliot wychodzi za mąż? Do diabła! To nie może być prawda. Soren oparł się o tył fotela, nagle zdyszany jak po treningu. Skąd ta reakcja? Przecież to już osiem lat temu pożegnał się z nią na lotnisku w Paryżu – po trzech dniach wypełnionych morską bryzą, słońcem i wspaniałym seksem – a potem, z konieczności, wyrzucił ją z pamięci.
Od tamtej pory nie zamienił z Eliot słowa, więc dlaczego smuci się, że wychodzi za mąż? A jednak. Tylko ona jedna potrafiła do niego dotrzeć… Czy to nie dlatego wyrzucił ją ze swojego życia? Bo jako jedyna kobieta byłaby w stanie odciągnąć jego uwagę od sportu i medali?
– Musimy porozmawiać o Avangeline – oznajmił nagle Fox. – Martwię się o nią.
To natychmiast sprowadziło Sorena na ziemię.
– Odmawia spisania testamentu – dodał Jack.
Soren westchnął. To Malcolm wymyślił, że powinni odbudować sieć restauracji, którą Avangeline sprzedała, gdy wzięła ich pod opiekę – a także oddała chłopcom hotel i pożyczyła pieniądze na rozkręcenie biznesu. Teraz miała w ich firmie konto kredytowe, udziały i pozycję zarządcy. Wsparła również Merricka, gdy zakładał swój obecnie dochodowy biznes ze zdrową żywnością. Wszystkim zależało więc, by babcia spisała testament. Bez jasnych instrukcji ich działalność znalazłaby się pod ostrzałem prawników.
– Przecież dobrze wie, jakie to ważne – mruknął Jack.
– To nie wszystko – wtrącił Merrick. Pod wpływem lęku w jego oczach włoski na karku stanęły Sorenowi dęba.
– Jakiś czas temu rozmawiałem z mamą. Podobno Avangeline ma teraz gościa. Kobietę, która dostała wątrobę Malcolma. Obawiam się, że ta cała Alyson Garwood próbuje wyłudzić od babci forsę.
Dostrzegłszy niepokój w oczach Merricka, Soren zmarszczył brwi. Spośród ich czwórki Fox był wulkanem energii; Jack – mediatorem, twarzą Grantham International, a on sam – introwertykiem. Merrick, szczególnie po śmierci Malcolma, wziął na siebie rolę obrońcy, który zasłoniłby braćmi własnym ciałem.
– Co jeszcze ukrywasz, Merrick? – zapytał Soren.
Merrick przejechał dłonią po brodzie, wyraźnie przejęty.
– Osobiście uważam, że to nieprawda, ale ta kobieta twierdzi… – Zamikł.
– No? – nie wytrzymał Fox.
Merrick potrząsnął głową.
– Lepiej będzie, jak sama ci powie. W końcu chodzi o twojego brata.
Fox obrzucił go gniewnym spojrzeniem.
– Daj spokój. Malcolm był bratem nas wszystkich.
Smutek w oczach Merricka mieszał się z wdzięcznością.
– W każdym innym wypadku bym się z tobą zgodził, ale to skomplikowane.
– Skoro Merrick jest taki tajemniczy, któryś z nas musi pojechać do Calcott Manor…

Zatraćmy się w rozkoszy – Joss Wood

Ależ wszyscy by się śmiali, gdyby dowiedzieli się, w jakich ja, Lady Avangeline Forrester-Grantham, znalazłam się tarapatach. Starzy przyjaciele, których zostało już niewielu, rechotaliby pod nosem, a dziennikarze dostaliby amoku.
Coraz trudniej ukryć prawdę przed Jackiem, Foxem, Sorenem i Merrickiem. Stale powtarzają „spisz testament” i nie zamilkną, dopóki tego nie zrobię. Wychowałam czterech wspaniałych, zdeterminowanych mężczyzn.
Jednak dziś ich upór doprowadza mnie do szału. No trudno, poradzę sobie. Jak zawsze.
Nie ustąpię.

– Dlaczego odeszła pani z poprzedniej pracy?
– Ukradłam pieniądze i oblałam test na narkotyki.
Fox Grantham popatrzył na blondynkę starającą się o stanowisko jego asystentki. Nie wiedział, czy dziewczyna żartuje, czy mówi serio, ale głupszej odpowiedzi w życiu nie słyszał.
Przewrócił na drugą stronę jej CV. Dziewczyna była za młoda, zbyt niedoświadczona i pozbawiona umiejętności organizacyjno-komputerowych. Co też ludziom z HR strzeliło do głowy, by przysyłać mu kogoś takiego?
Podziękował dziewczynie i zaciskając palce na grzbiecie nosa, próbował się zmusić, by wstać i zaparzyć sobie kawę. Prosił szefową działu HR, aby skontaktowała się z trzema najlepszymi agencjami rekrutacyjnymi w Nowym Jorku.
Odkąd sześć tygodni temu Dot przeszła na emeryturę, „przetestował” dziewięć kandydatek. Żadna się nie nadawała. Jak mu powiedział właściciel jednej z agencji: był wymagającym klientem. Owszem. Wymagał profesjonalizmu i długich godzin pracy, ale oferował wysokie wynagrodzenie i sporo różnych korzyści.
Jej odejście było dla niego szokiem.
W wieku sześćdziesięciu jeden lat dorównywała mu energią, wszystko pojmowała w mig i miała niesamowite zdolności organizacyjne. Nie rozumiał, dlaczego po ślubie nie mogłaby dalej pracować. Oznajmiła jednak, że jej mąż, za którego wyszła po sześciu tygodniach znajomości, nie chce, aby spędzała w pracy dziesięć godzin dziennie, włączając w to weekendy.
To kolejny powód, dla którego Fox uważał małżeństwo i związki za kiepski pomysł.
– Boże, ale mina! – zawołał Jack, wchodząc do gabinetu brata.
W szarym dizajnerskim garniturze i szarozielonym krawacie sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą zakończył sesję zdjęciową dla magazynu GQ. Zawsze wyglądał jak milion dolarów i w przeciwieństwie do Foxa, nigdy nie tracił nad sobą panowania. Między innymi dlatego był twarzą Grantham International, wielkiej międzynarodowej firmy, którą lata temu założyli we trzech: Fox, Jack i ich nieżyjący brat Malcolm.
– Co cię gnębi?
– Głupi ludzie. Codziennie stają się coraz głupsi.
– Albo ty jesteś coraz bardziej niecierpliwy.
To prawda, pomyślał Fox: coraz szybciej tracił cierpliwość. Za pięć lat, na czterdzieste urodziny, pewnie trafi do Księgi Rekordów Guinessa jako najbardziej porywczy człowiek świata.
Nie był dumny z tej cechy charakteru, ale… nie ma czasu tłumaczyć kolejnym nieudolnym asystentkom, czego od nich oczekuje.
– Zaręczyny Soren i Eliot wywołały spory szum w sieci – oznajmił Jack. Czasem twarz miał tak nieprzeniknioną, że nawet Fox nie wiedział, jakie brat skrywa emocje.
– Lubię ją. – Odchyliwszy się w fotelu, Fox skrzyżował ręce na brzuchu. Sorena, nad którym opiekę przejęła babka, kiedy jego i ich rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, traktowali bardziej jak brata niż kuzyna. – Myślę, że będzie z nią szczęśliwy.
– Przecież nie cierpisz modelek.
– Na pewno jest więcej takich jak Eliot. A że ja spotkałem same wariatki, to inna sprawa.
– Nie mogę uwierzyć, że Soren kończy z pływaniem.
Po zdobyciu kilku złotych medali na ostatniej Olimpiadzie i pobiciu dwóch rekordów świata Soren postanowił zakończyć karierę, założyć fundację i poślubić porzuconą przed ołtarzem byłą supermodelką Eliot Stone.
Dorastając, Fox, Jack, Malcolm i Merrick, syn Jacinty, gosposi Avangeline, kolejny brat z wyboru, byli zafascynowani branżą gastronomiczno-hotelarską.
Malcolm, Jack i on, Fox, wskrzesili imperium, które babka zostawiła, by zająć się ich wychowaniem, Merrick zaś stworzył sieć restauracji i food-trucków ze zdrową żywnością. Tylko Soren, który traktował jedzenie jak rzecz niezbędną do życia, poszedł inną drogą. Wybrał pływanie, które teraz porzucił, a całą energię poświęcił swojej fundacji.
Jack usiadł w fotelu, rozpiął marynarkę i podciągnął rękawy, odsłaniając platynowe spinki do mankietów będące pamiątką po ojcu. Foxa cieszyło, że Jack korzysta z ogromnej kolekcji biżuterii zgromadzonej przez rodziców. On sam niczego nie tykał, może dlatego, że znał prawdę o tej pięknej, odnoszącej sukcesy, szaleńczo w sobie zakochanej parze młodych ludzi, a Jack nie.
Pierścionki, naszyjniki, bransolety i kolczyki matki pozostaną w sejfie, dopóki Jack się nie ożeni; wtedy wszystko będzie mógł przekazać żonie i córkom. Na pewno do żony Jacka trafi niezwykły pierścionek zaręczynowy matki, z dziesięciokaratowym kolumbijskim szmaragdem. Przez krótką chwilę zdobił dłoń Peyton, narzeczonej Malcolma, ale zwróciła go po jego śmierci.
Jedyną rzeczą, na jakiej Foxowi zależało, był pierścionek z czarnym opalem. Wbrew nazwie kamień miał krwistoczerwony kolor, w dodatku mienił się błękitem, fioletem i zielenią.
– Miałeś ostatnio kontakt z Peyton? – spytał brata.
Po śmierci Malcolma relacje z Peyton się oziębiły, ale rok temu Jack wyciągnął do niej gałązkę oliwną.
W oczach Jacka Fox ujrzał coś, czego nie potrafił określić. Jakby zbladł. Bardzo dziwne. Dlaczego wzmianka o narzeczonej Mala wywołała taką reakcję?
Fox zamierzał ponowić pytanie, gdy do gabinetu wkroczył Merrick, jak zwykle w chinosach i luźnej koszuli. Indiańskie korzenie Merricka widoczne były w jego kruczoczarnych włosach, wysokich kościach policzkowych, prostym nosie i gęstych brwiach. Po matce odziedziczył oczy, błękitne jak niebo nad Irlandią.
– Mama prosiła, żebym spytał, czy zapomniałeś, jak się korzysta z telefonu – powiedział, siadając obok Jacka.
– Zadzwonię wieczorem – obiecał Fox.
– Powiedziała, że jeśli chcemy mieć na oku babcię Avangeline i jej nowego gościa, to musisz przyjechać do Calcott Manor.
– Dlaczego ja? – Fox wskazał na zawalone papierami biurko. Nie może przenieść się do babki; prowadzi firmę, w dodatku musi zatrudnić asystentkę.
W skrytości ducha liczył, że pojedzie do Calcott jako ostatni z braci, a może w ogóle mu się upiecze? Może któryś z braci zdoła przekonać Avangeline do napisania testamentu i wyrzucenia z domu Aly Garwood?
Pierwszy próbował Soren. Bezskutecznie. Testament wciąż był niespisany, a oszustka, która zwodziła babkę, nadal tam mieszkała. Czas, by zadania podjął się ktoś inny, ale dlaczego on?
– Matka mówi, że jesteś wypalony. Że musisz wyjechać z miasta, zanim się pochorujesz czy wpadniesz w jakąś depresję. Usiłowałem jej wytłumaczyć, że od urodzenia jesteś taką ponurą zrzędą, ale nie chciała mnie słuchać.
Fox pokazał mu środkowy palec.
– Soren doszedł do wniosku, że Aly nie jest oszustką. – Wciąż nie potrafił pojąć, jak jego rozsądny kuzyn uwierzył w bzdury, które wygadywała.
Owszem, po śmierci Malcolma przeszczepiono Aly jego wątrobę, ale czy naprawdę sądziła, że uwierzą, iż odziedziczyła również pewne cechy jego charakteru?
Bracia zamierzali jeździć do Connecticut dopóty, dopóki nie dowiedzą się, czego naprawdę Alison Garwood szuka w Calcott Manor.
– Soren na wszystko patrzy przez różowe okulary – zauważył Merrick. – Podczas ostatniej wizyty u babki zakochał się w Eliot. Nic dziwnego, że nie myśli logicznie. Ja tam potrzebuję więcej dowodów.
– Ja też – poparł go Jack.
Fox również skinął głową. Miał naturę cynika. Wcześnie nauczył się wątpić we wszystko, co słyszy, i była to bolesna lekcja. Nigdy nic nie było takie, na jakie wyglądało. Zawsze coś się kryło pod powierzchnią.
– Jeden z nas, a konkretnie ty, Fox – ciągnął Merrick – musi pojechać do Calcott Manor, żeby wybadać sytuację i przekonać Avangeline do napisania tego cholernego testamentu.
Babka miała osiemdziesiąt parę lat; gdyby umarła, nie zostawiając testamentu, stałaby się rzecz straszna. Avangeline miała udziały zarówno w Grantham International, jak i w przedsiębiorstwie Merricka. Brak precyzyjnych instrukcji dotyczących co, gdzie i dla kogo spowodowałby niemożność podejmowania decyzji biznesowych, dopóki trwałaby w sądzie sprawa spadkowa. Spisanie testamentu rozwiązałoby wszelkie problemy.
– Nie mogę. – Fox wskazał biurko. – Musiałbym zabrać z sobą asystentkę, a jej nie mam. W pilnych sprawach korzystam z asystentki Jacka.
– Która ma ciebie po dziurki w nosie – oznajmił Jack. – Wiesz, dlaczego nowe pracownice od ciebie odchodzą? Bo jesteś wymagający, niecierpliwy i wydajesz sto poleceń naraz. Nawet pół dnia nie poświęcasz na to, żeby je przeszkolić, tylko od razu zawalasz je robotą, w dodatku taką na wczoraj.
– Bo pracy jest od groma, a ja nie mam czasu nikogo niańczyć – mruknął Fox.
– Musisz obniżyć swoje wymagania, jeśli chcesz, żeby którakolwiek z tych dziewczyn została dłużej niż jeden dzień. Może w Hatfield kogoś znajdziesz?
– Ale z ciebie świrus – powiedział z rozbawieniem Merrick. – Ile dziewczyn przewinęło się przez twoje biuro, odkąd Dot odeszła? Sześć, siedem?
Fox wzruszył ramionami.
– Wiesz, jaki jest wspólny mianownik? – spytał Jack. – Ty. To ty, stary, jesteś problemem, nie one.
Merrick rozłożył ręce, jakby mówił: pełna zgoda.
No, wspaniale.
– Martwimy się o ciebie. – Jack wskazał głową na Merricka. – Uważamy, że się za bardzo spalasz, że jesteś na skraju wyczerpania.
– Bzdury! Zawsze tyle pracowałem i o tym wiesz.
– Przychodzisz do pracy najpóźniej o szóstej rano i rzadko wychodzisz przed ósmą wieczorem. Spędzasz w robocie minimum czternaście godzin dziennie.
– Jesteś moją niańką czy co? – warknął Fox.
– Kiedy ostatnio byłeś na randce? Albo uprawiałeś seks?
Cztery miesiące temu? Pięć? Chociaż bracia byli jego najlepszymi przyjaciółmi, nie zamierzał omawiać z nimi swojego życia erotycznego.
– Mamy strasznie gorączkowy okres – odrzekł. – Otworzyliśmy hotel w Dubaju, restaurację w Rio…
– Tak samo rozgorączkowany jak zawsze – przerwał bratu Jack. – Musisz nauczyć się delegować zadania. Jedziesz na miesiąc do Calcott Manor.
– Nie…
– Nie prowokuj nas, Fox. Jeśli będzie trzeba, siłą wsadzimy cię do taksówki.
Fox potarł ręką kark. Nie miał ochoty przenosić się do Hatfield, ale kłócić się z braćmi też nie chciał. Od biedy mógłby pracować zdalnie przez tydzień lub dwa bez asystentki. Potem albo musiałby kogoś znaleźć, albo wrócić do Nowego Jorku.
Zerknął do kalendarza w komputerze.
– Mogę jechać w sobotę lub niedzielę rano, jeśli to wam pasuje – oznajmił kpiącym tonem.
– W porządku – odparł Jack.
– To był sarkazm.
– Wiemy. Jesteś w tym mistrzem. – Merrick przybił z Jackiem piątkę. – Misja wykonana.
– Dranie – rzucił za nimi Fox.

Na razie wszystko szło po jej myśli.
Biura braci Grantham mieściły się w północnym skrzydle kultowego hotelu Forrester-Grantham. Bocznymi drzwiami należało wejść do holu. Na szczęście recepcjonistka nie przejęła się faktem, że Ru nie była umówiona. Słysząc, że przyszła w sprawie pracy, bez wahania wręczyła jej plakietkę dla gości. I dodała, że nie wierzy, by Ru wytrwała do końca dnia.
A Ru zamierzała wytrwać tu nie jeden dzień, nie tydzień, lecz cały miesiąc. Bo inaczej udusi rodziców. Oczywiście w przenośni.
Spoglądając na drzwi gabinetu Foxa Granthama, odgarnęła za ucho kosmyk włosów. Facet potrzebuje asystentki, a ty masz stopień magistra. Spokojna głowa, poradzisz sobie. Wprawdzie studiowała orientalistykę, ale posiadała niezwykłe zdolności komputerowe.
Będzie umawiać spotkania, robić notatki, tworzyć arkusze kalkulacyjne. Nic trudnego.
Wcześniej odbudowywała domy po trzęsieniu ziemi na Haiti i pracowała jako nocny portier w ruchliwym hostelu w Atenach. Radziła sobie w różnych warunkach, nie traciła zimnej krwi, szybko zdobywała potrzebne kwalifikacje. Miałaby nie wytrzymać kilku tygodni jako asystentka Foxa Granthama? Też coś!
Wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi do sekretariatu i wypuściła z płuc powietrze: w przeszklonym narożnym gabinecie nikogo nie było. W pokoju, do którego weszła, stało biurko, za nim rząd szafek. Na widok najnowszej generacji komputera poczuła podniecenie.
Chociaż zjeździła świat, w głębi duszy pozostała maniakiem komputerowym.
Kiedyś była niezłą hakerką. Po tym, jak w Rzymie skradziono jej wypasiony sprzęt, kupiła sobie mały lekki komputer, który mieścił się w plecaku. Pracowała na nim latami; trzy miesiące temu zakończył swój żywot w dusznym i parnym Kuala Lumpur. Z kolei ona złapała tam jakiegoś wirusa i dwa tygodnie spędziła w łóżku, a sześć następnych była mocno osłabiona.
Rachunki medyczne i niemożność pracy uszczupliły jej oszczędności. Nie miała wyjścia: wróciła do Stanów, zamieszkała u rodziców, lecz po tygodniu wyprowadziła się, nie mogąc wytrzymać ich gderania.
„Skarbie, jesteś taka blada i chudziutka. Zjedz coś, wypij ziołowy koktajl i zdrzemnij się”.
„Kotku, uaktualniłam twoje CV. Facet w moim klubie mówi, że może ci załatwić pracę przy wprowadzaniu danych swojej firmy”.
Ru nigdy nie ucinała sobie drzemek, wolała dżin od ziołowych koktajli i zanudziłaby się na śmierć podczas wprowadzania danych.
Nieważne, że zbliżała się do trzydziestki i od dawna nie mieszkała w domu – rodzice martwili się o nią. Ponieważ wróciła z dalekiej podróży, uważali, że mają prawo się wtrącać w jej sprawy: to rób, tego unikaj, a najlepiej wyjdź za mąż za kogoś, kto się tobą zaopiekuje.
Słysząc brzęczenie, wyjęła z torebki komórkę. Skrzywiła się, patrząc na ekran. Matka. Nieodebranie telefonu nie wchodziło w grę. Dzwoniliby dalej, słali esemesy. Prościej było wcisnąć zielony przycisk.
– Cześć, kochani.
Na jej powitanie zareagowali entuzjastycznie. Ru się uśmiechnęła. Doprowadzali ją do szewskiej pasji, ale bardzo cieszyli się z każdej okazji, by zamienić z nią słowo. Była ich oczkiem w głowie.
– Pomyśleliśmy, że moglibyśmy się spotkać gdzieś na brunch – powiedziała matka.
Nie chciała okłamywać rodziców, ale nie chciała też im mówić, że stara się o pracę w Nowym Jorku. Wyobraziła sobie ich radość, że wreszcie się ustatkuje i założy rodzinę. Bez względu na to, jak często im powtarzała, że kocha podróże, oni ciągle się łudzili, że w końcu zapuści gdzieś korzenie.
– Nie mogę, mamo. Jestem… umówiona.
– Ze Scottem? – spytała z przejęciem Taranah Osman.
– Nie, nie ze Scottem. Między mną a Scottem do niczego nie dojdzie.
– Dlaczego? Kiedyś się spotykaliście.
– Taro, daj jej spokój – wtrącił ojciec, po czym zwrócił się do Ru: – Z tym brunchem nie dasz rady?
– Na pewno, tato. Ale wy idźcie. Udawajcie, że jesteście na randce.
– Nie lubiłem chodzić na randki.
– Oj, Mazdak, mówisz tak, jakbyś pamiętał tamte czasy. – Żona oparła głowę o ramię męża. – No dobrze, złotko, odwiedź nas niedługo.
Skinąwszy głową, Ru rozłączyła się. Rodzice chcieli mieć ją, swoją jedynaczkę, blisko siebie, a ona ciągle uciekała do dalekich krajów. Może faktycznie powinna spędzać z nimi więcej czasu, ale…
– Coś ty za jedna?
Na dźwięk pięknego głębokiego głosu odwróciła się. I w ustach jej zaschło. W drzwiach stał przystojny mężczyzna, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w barkach, opalony, z ciemnymi włosami mokrymi od potu, w krótkich spodenkach do joggingu i mocno wyciętym pod pachami podkoszulku odsłaniającym umięśniony tors. Nie mogąc się powstrzymać, przeniosła spojrzenie na muskularne uda, łydki oraz nogi w drogich sportowych butach.
Mężczyzna powtórzył pytanie.
Słysząc irytację w jego głosie, szybko podniosła wzrok i… znów odpłynęła. Hm, prosty nos, włosy lekko przydługie, zmysłowe usta, mocno zarysowana szczęka oraz oczy w cudownym, niemal granatowym odcieniu.
Dziewczyno, weź się w garść, zganiła się w duchu. Wiedząc, że nie wolno jej okazać strachu, popatrzyła wymownie na zegar ścienny.
– Jestem Ru Osman – oznajmiła – a pan jest spóźniony.
– Dla twojej informacji, siedziałem przy biurku już za kwadrans szósta. – Podniósł dół koszulki, by wytrzeć pot z twarzy. Na widok kaloryfera na jego brzuchu Ru otworzyła szeroko oczy. – Masz dziesięć sekund, żeby mi powiedzieć, kim jesteś i co tu robisz.
– Przysłała mnie agencja rekrutacyjna Bednar.
Zmrużył oczy, a ona poczuła się jak owad pod mikroskopem.
– Myślałem, że nie mają już więcej kandydatek.
Nie mieli, ale nie musiał o tym wiedzieć.
– Szukam pracy, a pan szuka asystentki. Możemy sobie nawzajem pomóc.
Nie wydawał się przekonany.
– Mówiłaś, że jak się nazywasz?
– Ru Osman.
– Masz doświadczenie w pracy biurowej?
– Owszem – skłamała. – Niech pan weźmie prysznic. Bo chyba nie zamierza pan pracować w stroju do joggingu?
– Lubisz się szarogęsić?
– A pan cuchnąć? – Oczywiście nie cuchnął; czuć było, że ćwiczył, ale to był całkiem przyjemny zapach potu, dezodorantu i wody kolońskiej.
– Zostań tu – warknął, kierując się do gabinetu.
Skręcił w prawo i zniknął z pola widzenia. Ru podeszła do przeszklonej ściany. W rogu po prawej stronie zobaczyła uchylone drzwi, za nimi lustro, a w lustrze odbicie Granthama, który właśnie ściągał koszulkę.
Ależ on jest fantastycznie zbudowany. I seksowny. Po raz pierwszy od lat, a właściwie po raz pierwszy w życiu, miała ochotę wejść do cudzej łazienki, wsunąć ręce pod spodenki znajdującego się tam mężczyzny, zębami i językiem badać jego ciało. Chciała poznać smak jego pocałunków, poczuć jego zarost na piersiach, jego usta na swoim brzuchu…

Szalony romans - Joss Wood
Eliot Stone, była modelka, nie zapomniała gorących chwil, które przeżyła na Lazurowym Wybrzeżu z Sorenem Granthamem. Spotykają się ponownie w dramatycznej dla Eliot chwili – tuż przed ślubem rzuca ją narzeczony. Aby wymknąć się żądnym sensacji paparazzi, Eliot przystaje na propozycję Sorena i ucieka z nim do jego rodzinnej posiadłości. I zaczyna myśleć, że były narzeczony właściwie wyświadczył jej przysługę. Bo namiętność, która kiedyś połączyła ją z Sorenem, nie wygasła...
Zatraćmy się w rozkoszy - Joss Wood
Ru jest ciągle w drodze, zwiedza świat, nie ma zamiaru nigdzie osiąść. Gdy kończą się jej pieniądze, wraca do Stanów, by chwilę popracować i zarobić na kolejną podróż. Tym razem zostaje asystentką pracoholika i samca alfa, bogatego Foxa Granthama. Od pierwszej chwili między nimi iskrzy. Fox nie ukrywa, że jej pragnie, ale romans będzie mu przeszkadzać w pracy. Ru jednak chętnie spędziłaby z nim kilka pełnych namiętności nocy, bo przecież nie szuka związku i wkrótce wyruszy w dalszą drogę...

W pogoni za marzeniami

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 170

ISBN: 9788383425900

Premiera: 11-04-2024

Fragment książki

Kto to jest, do cholery?
Holt Hollister podniósł rondo swojego czarnego kowbojskiego kapelusza i zmrużył oczy, by lepiej przyjrzeć się kobiecie w drzwiach stajni. Tego ranka nie miał czasu ani energii, żeby użerać się z kobietą. Zwłaszcza jeśli była to jedna z jego kochanek, obrażona, bo zapomniał zadzwonić albo wysłać kwiaty.
Niech to szlag!
Ściągnął rękawiczki, wcisnął do tylnej kieszeni dżinsów i podszedł do intruzki stojącej w cieniu okapu. Za jej plecami głośno zarżał rozochocony ogier, zagłuszając głosy stajennych, grzechotanie wiader z paszą, szum wentylatorów i stłumioną muzykę z radia. Musiała go zauważyć, bo weszła w krąg światła wpadającego przez świetlik dachowy.
Na jej widok Holt prawie się potknął. To nie była jedna z jego kochanek. Ta kobieta wyglądała, jakby właśnie zeszła z egzotycznej plaży i przebrała się z bikini w kowbojski strój. Drobna, z włosami za ramiona, miała na sobie nieskazitelnie białą koszulę i obcisłe niebieskie dżinsy wsunięte w czarne kowbojskie buty w czerwone i turkusowe indiańskie wzory. Tu, w jego stajni, nie mogłaby bardziej odstawać od otoczenia.
– Dzień dobry – przywitała go. – Pracuje pan tutaj?
Holtowi zdarzało się zapomnieć, gdzie położył kluczyki do samochodu, ale nigdy nie zapomniał kobiet. I był pewien, że tej nie zna. Nawet bez grama makijażu była niesamowicie piękna.
– To jedyne miejsce, w jakim kiedykolwiek pracowałem – odparł. – Szuka pani kogoś konkretnego?
Jej zęby błysnęły w uśmiechu. W każdym innym czasie lub miejscu Holt byłby oczarowany. Ale nie dzisiaj. Miał za sobą ciężką noc.
– Tak, szukam – odparła. – Chciałam się zobaczyć z panem Hollisterem. Jeden ze stajennych powiedział, że go tu znajdę.
Spojrzała mu prosto w oczy i na moment Holt poczuł się wytrącony z równowagi jej wzrokiem, chłodnym i czystym jak górski potok.
– Trzech panów Hollisterów mieszka na tym ranczu – burknął. – Wie pani, jak ma na imię?
– Holt. Pan Holt Hollister.
Holt westchnął ciężko. Jako kierownik stadniny często musiał użerać się z szalonymi wielbicielkami zwierząt, które błagały go o pozwolenie, żeby wejść do stajni i pogłaskać konie, jakby trzymał je tu dla rozrywki.
– Rozmawia pani z nim.
Kobieta nieznacznie uniosła brwi, jakby dotąd zakładała, że jest tylko stajennym. Nie mógł jej za to winić. Od dwudziestu czterech godzin się nie golił, ani nawet nie zmrużył oka. Nogawki jego dżinsów były upaprane łożyskiem, a na koszuli miał plamy krwi.
– Och, jestem Isabelle Townsend. Miło pana poznać, panie Hollister.
Wyciągnęła do niego rękę. Holt wytarł dłoń w spodnie i uścisnął ją.
– Czy mogę coś dla pani zrobić, pani Townsend? – zapytał, zastanawiając się przelotnie, jak takie urocze stworzenie może mieć chwyt jak imadło.
– Powiedziano mi, że ma pan ładne sztuki na sprzedaż. Jestem zainteresowana zakupem.
Gdyby Holt nie był tak zmęczony, wybuchnąłby śmiechem.
– Mówi pani o bydle czy koniach? A może szuka pani kóz? Jeśli tak, znam faceta, który ma kilka ślicznotek.
– O koniach – odparła beznamiętnie, patrząc nad jego ramieniem na rzędy boksów. – To stajnia, prawda? Czy zajmuje się pan teraz kozami?
Odpowiedziała mu tym samym sarkazmem, z jakim on zwrócił się do niej. I choć wiedział, że na to zasłużył, jej odpowiedź zirytowała go jeszcze bardziej. Piękne kobiety zwykle się do niego przymilały. Ta sobie z niego drwiła.
– Zajmuję się końmi, ale teraz nie mam żadnych na sprzedaż. Powinna pani pojechać do Phoenix, na targ inwentarza. Jeśli dobrze pani wybierze, może tam pani kupić całkiem przyzwoite zwierzęta. A teraz przepraszam, ale jestem bardzo zajęty.
Nie czekając na jej odpowiedź, obrócił się i odszedł na drugi koniec stajni.

Wściekła i upokorzona Isabelle obróciła się na pięcie i wyszła ze stajni. To by było na tyle, jeśli chodzi o słynną gościnność Hollisterów. Najwyraźniej pochlebne rekomendacje pochodziły od osób, które nie poznały Holta Hollistera.
Przeszła po ubitej ziemi podwórza, pod oślepiająco jasnym słońcem Arizony, i dotarła do samochodu zaparkowanego pod wysoką juką. Otworzyła drzwi i już miała wsiąść, kiedy usłyszała męski głos. Czyżby Holt Hollister doszedł do wniosku, że zachował się jak dupek, i przyszedł przeprosić? Odwróciła się i zobaczyła wysokiego mężczyznę. To nie był arogancki hodowca koni, z którym przed chwilą rozmawiała, choć wyglądał nieco podobnie.
– Dzień dobry – powiedział. – Nazywam się Blake Hollister. Jestem menedżerem tego rancza.
Wyciągnął przyjaźnie rękę, a Isabelle uścisnęła ją.
– Isabelle Townsend – przedstawiła się. – Miło pana poznać. Chyba – dodała zgryźliwie.
– Widziałem, jak pięć minut temu wchodzi pani do stajni. Jeśli szuka pani kogoś konkretnego, może będę w stanie pomóc.
– Szukałam człowieka, który zajmuje się pańskimi końmi. Zamiast tego znalazłam pierwszej klasy dupka! – Praktycznie wykrzyczała te słowa, ale zaraz zawstydziła się wybuchu. – Przepraszam.
– Isabelle Townsend – powtórzył w zamyśleniu, po czym strzelił palcami. – Musi pani być naszą nową sąsiadką, która kupiła stare ranczo Landrych.
Isabelle była zaskoczona, że ten człowiek o niej słyszał. Wieści w małej miejscowości naprawdę rozchodziły się szybko!
– Zgadza się. Chciałam kupić kilka koni, ale pański brat, kuzyn, czy kimkolwiek on jest, niestety nie jest zainteresowany sprzedażą. Czy też okazaniem dobrych manier.
– Bardzo mi przykro, pani Townsend.
– Szczerze mówiąc, słyszałam, że to ranczo słynie z gościnności – dodała. – Ale po tym, co przed chwilą się wydarzyło, zaczynam w to wątpić.
– Proszę mi uwierzyć, to się nie powtórzy. Trafiła pani na zły moment. Jest sezon na źrebaki i Holt pracuje praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obiecuję, że jeśli wróci pani jutro, to będzie się zachowywał jak należy.
– Szczerze mówiąc, panie Hollister, nie mam ochoty robić interesów z pańskim bratem. Wyczerpanie nie usprawiedliwia złych manier.
– Nie. I zgadzam się, że Holt potrafi czasem być nietaktowny. Ale przekona się pani, że jeśli chodzi o konie, jest najlepszym z najlepszych.
Wzruszyła ramionami.
– Niech tak będzie, panie Hollister. Wrócę jutro.
Blake Hollister szarmancko podał jej rękę, pomagając wspiąć się na fotel kierowcy, zamknął za nią drzwi i wycofał się. Odjeżdżając, Isabelle zastanawiała się, dlaczego zgodziła się po raz drugi spotkać z przystojnym i aroganckim hodowcą koni. Tylko po to, żeby kupić kilka klaczy? A może chciała skorzystać z okazji, żeby powiedzieć, co o nim myśli?
Pewnie i jedno, i drugie, uznała.

– Holt? Jesteś tam? – Tubalny głos Blake’a przedarł się do zaspanego umysłu Holta, który niechętnie podniósł głowę znad biurka.
– Jestem. O co chodzi? Coco ma problemy?
– Z tego, co wiem, to nie. Zajrzałem do niej pięć minut temu. Stała, a źrebak pił mleko.
– Dzięki Bogu. Musiałem wezwać Chandlera, żeby pomóc jej z urodzeniem łożyska. Bałem się, że może nie dać rady – wyjaśnił, po czym zmarszczył brwi, widząc kwaśną minę Blake’a. – O co ci chodzi? Wyglądasz, jakbyś zjadł niedojrzałe jabłko.
– To pewnie byłoby łatwiejsze, niż próby naprawienia tego, co schrzaniłeś, braciszku – odparował Blake.
– O czym ty mówisz?
Blake odsunął stos papierów i przysiadł na skraju biurka.
– Nie udawaj głupka. Doskonale wiesz, że mówię o Isabelle Townsend. Co ty jej powiedziałeś?
– Niewiele. Poinformowałem ją, że nie mam dla niej czasu. Co jest prawdą, a ty o tym wiesz.
Blake westchnął ciężko.
– Tak, wiem. Ale w tym wypadku powinieneś był znaleźć czas, albo przynajmniej uprzejmie zaprosić ją w innym terminie.
Holt podniósł kubek z kawą i zajrzał do środka. Zrobił ją jakieś pięć godzin temu, ale przez nie znalazł chwili, żeby się napić. Teraz po powierzchni pływały drobinki kurzu.
– O co ci chodzi, Blake? Jak tylko na nią spojrzałem, wiedziałem, że ta kobieta nie jest poważną klientką. Wątpię, że kiedykolwiek siedziała na koniu. Pewnie nigdy więcej jej nie zobaczymy.
– Mylisz się. Zaprosiłem ją, żeby jutro wróciła. I obiecałem jej, że tym razem będziesz się zachowywał jak cywilizowany człowiek, a nie jak dupek.
– Och, do diabła, Blake, nawet nie wiesz, co powiedziałem tej Isabelle. Nie było cię przy tym.
– Nie musiałem przy tym być. Wiem, jak się zachowujesz, kiedy skończy ci się cierpliwość. Jak dupek.
– No dobrze, dobrze. Muszę przyznać, że nie byłem miły. Ale jadę na pustym baku. Miałem dość, gdy tylko ją zobaczyłem.
Blake uniósł brew.
– Naprawdę? Jest cholernie ładna. Od kiedy przeszkadza ci widok ładnych kobiet? Chyba że… Mój Boże, mam nadzieję, że nie próbowałeś jej podrywać? Czy to właśnie się wydarzyło?
– Nie! Nic z tych rzeczy! – Holt wstał od biurka i zaczął chodzić w tę i z powrotem po ciasnym pomieszczeniu.
Jego matka często mówiła, że potrzebuje ładniejszego gabinetu, odpowiedniego dla szanowanego trenera i hodowcy, ale Holt zawsze wzbraniał się przed tym pomysłem. Lubił kurz i bałagan. Jeśli chciał przerzucić przez fotel brudne siodło, mógł to zrobić. Jeśli chciał rzucić stos ogłowi w róg, to nie musiał się martwić, jak to wygląda albo pachnie. Interesowały go konie, a nie pretensjonalna otoczka.
– Tak, ja i piękne kobiety pasujemy do siebie jak klucz do zamka – powiedział sarkastycznie. – Po prostu nie lubię, kiedy udają, że są kimś, kim nie są.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, Holt. Nie znasz Isabelle Townsend. Kupiła stare ranczo Landrych i zamierza zamienić je w stadninę. I z tego, co o niej słyszałem, ma dość trofeów jeździeckich, żeby zapełnić wszystkie półki w tym pomieszczeniu.
Holt z osłupieniem spojrzał na brata.
– Kto tak mówi?
– Na przykład Emily-Ann. A ona wie o wszystkim, co się dzieje w mieście.
– Bo pracuje w kawiarni? Co najwyżej zna wszystkie plotki.
– To coś więcej niż plotka – upierał się Blake. – Emily-Ann zdążyła się z nią zaprzyjaźnić.
Holt odwrócił wzrok od brata i spojrzał na stare, zakurzone deski podłogi. Ta część stajni została zbudowana wiele lat przed jego narodzinami i cyprysowe deski, choć wytrzymałe, w każdej chwili groziły pożarem. Należałoby je zerwać i zastąpić betonem, ale były częścią tradycji.
– Ranczo Landrych, powiadasz? To by znaczyło, że sąsiaduje z nami od północy.
– Dokładnie. I nie potrzebujemy żadnych zatargów z sąsiadami. Dlatego liczę, że rano będziesz dla niej miły. Jasne?
Holt uśmiechnął się szeroko.
– Pewnie. Będę zalewał ją słodyczą.
Blake przewrócił oczami.
– Nie musisz jej się podlizywać, bracie. Po prostu bądź sobą. Nie. Właściwie to mogłoby być niebezpieczne. Po prostu bądź serdeczny.
Holt parsknął śmiechem, który bardziej przypominał jęk.
– Nie bój się, Blake. Będę tak miły, jak tylko potrafię.

W drodze do miasta Isabelle zdążyła opanować irytację i skupić myśli na śniadaniu, którego nie zdążyła zjeść rano. Na ranczu czekały na nią niekończące się obowiązki i więcej sensu miałoby wrócenie do domu. Jednak już i tak była blisko miasta, a po upokarzającym spotkaniu z Holtem Hollisterem potrzebowała czegoś, co poprawi jej humor. Na przykład kawy i ciastka.
Przejechała przez centrum i skręciła w senną boczną uliczkę, gdzie mieściła się mała kawiarnia. Drewniane drzwi były otwarte, a z wnętrza dobiegała cicha muzyka. Isabelle wysiadła z samochodu i weszła do środka, gdzie powitał ją zapach wypieków i świeżo parzonej kawy.
Przed kontuarem stał starszy dżentelmen podpierający się laską. Isabelle stanęła z boku i czekała cierpliwie, podczas gdy Emily-Ann pakowała jego zamówienie.
– Cześć, Isabelle! – zawołała na jej widok. – Zaraz do ciebie podejdę, tylko pomogę panu Perezowi zanieść zakupy do samochodu.
– Pewnie. Nie spieszy mi się – zapewniła ją Isabelle.
Starszy mężczyzna lekceważąco machnął ręką i powiedział coś po hiszpańsku. Emily-Ann odpowiedziała w tym samym języku i znacząco wskazała drzwi.
– Upiera się, że sam je zaniesie, ale ja nie mogę na to pozwolić – powiedziała do Isabelle. – Zaraz wracam.
Podczas gdy Emily-Ann pomagała klientowi, Isabelle podeszła do przeszklonej witryny mieszczącej spory wybór słodkich i wytrawnych wypieków. Wciąż próbowała wybrać między brownie a tartą jabłkową, kiedy Emily-Ann wróciła i uścisnęła ją mocno. Śmiejąc się, Isabelle odwzajemniła uścisk.
– Musiałaś za mną bardzo tęsknić!
– O tak, tęskniłam! – zawołała Emily-Anne z uśmiechem.
– Byłam zajęta. Tak zajęta, że nawet nie zjadłam dzisiaj śniadania. – Isabelle wskazała górną półkę. – Daj mi brownie i tartę jabłkową. I dużą kawę z mlekiem.
Emily-Ann, która była w tym samym wieku, co Isabelle, spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Brownie i tarta jabłkowa? I masz taką sylwetkę? Nie wiesz, jak mnie to frustruje. Wystarczy, że odetchnę głębiej, i już przybieram na wadze.
Isabelle potrząsnęła głową.
– Wyglądasz świetnie. Chciałabym być taka wysoka jak ty. Przez pierwsze piętnaście lat mojego życia przezywali mnie kurduplem.
– A mnie rudą wiedźmą. – Emily-Ann odwróciła się do ekspresu. – Chcesz to na wynos?
– Nie. Jedzenie w drodze to żadna przyjemność. Chcę cieszyć się każdym kęsem.
– Wspaniale – ucieszyła się Emily-Ann. – Chwilowo nie ma żadnych klientów, więc mogę do ciebie dołączyć. To znaczy, jeśli masz ochotę na moje towarzystwo.
– Daj spokój. Wiesz, że uwielbiam twoje towarzystwo.
Wyszły przed kawiarnię i usiadły przy jednym z żeliwnym stolików.
– To co się u ciebie działo, odkąd ostatni raz się widziałyśmy? – zapytała Isabelle.
Emily-Ann potrząsnęła lekceważąco głową.
– Nic nowego. O tej porze roku wpada tu sporo turystów. Większość z nich jest towarzyska, chętnie do mnie zagadują i chcą się dowiedzieć, co tu można robić i zobaczyć. Wiesz, kiedy mieszka się całe życie w małym miasteczku, ciężko je zobaczyć z perspektywy turysty. Weźmy na przykład tamten kaktus po drugiej stronie ulicy. Turyści go kochają. Dla mnie to po prostu kaktus.
– To dlatego, że codziennie go widzisz. – Isabelle napiła się kawy, mając nadzieję, że doda jej energii. – Ale pomyśl o tym w ten sposób: jeden z tych turystów, którzy wchodzą do kawiarni, może okazać się twoją drugą połówką.
– Nie wiem, czy dalej szukam drugiej połówki. Wszyscy mężczyźni, z którymi umawiałam się do tej pory, ostatecznie okazywali się łajdakami.
Isabelle wzruszyła ramionami.
– Przynajmniej nie wyszłaś za niewłaściwego mężczyznę, jak ja.
– Z tego, co mi mówiłaś, twój były wcale nie chciał rozwodu. I dalej macie dobrą relację. Nie żałujesz, że się z nim rozwiodłaś?
– Trevor był dobrym facetem. Miłym, ale… – Po prostu jej nie kochał. Nie tą głęboką, nieprzemijającą miłością, której pragnęła. – No cóż, był dobrym kumplem, ale nie mężem.
Emily-Ann westchnęła i potrząsnęła głową.
– Nie jestem pewna, czy rozumiem, o co ci chodzi. Najważniejsze, że jesteś zadowolona.
– Tak. Teraz wreszcie mogę podążyć za moimi marzeniami.
Emily-Ann odchyliła się na krześle.
– Jak ci idzie z ranczem? Kupiłaś już jakieś konie?
– Pojechałam dzisiaj do Hollisterów, żeby obejrzeć, co mają na sprzedaż, ale nie dotarłam nawet do pierwszej bazy.
– Och, co się stało? Mają tyle koni, że na pewno znalazłabyś coś dla siebie.
– Ha! Jedyne, co zobaczyłam, to arogancki kowboj, który wystawił mnie za drzwi.
– Masz na myśli Holta? To on kazał ci się wynosić?
– Tak. Mówiłaś, że jest czarującym facetem i interesy z nim będą czystą przyjemnością. Ten gość to dupek! – Isabelle prychnęła gniewnie i sięgnęła po kawę.
Emily-Ann wyglądała na zmieszaną.
– Nie rozumiem… Ale jest przystojny jak marzenie. Nie uważasz?
Isabelle napiła się gorącego napoju, starając się nie myśleć o tym, jak Holt Hollister wyglądał, stojąc przed nią z szeroko rozstawionymi nogami i ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi. Przystojny? Wyglądał na surowego i twardego jak skóra kaletnicza.
– Przyznaję, jest seksowny, ale to nie taki facet, o jakim marzę. Lubię mężczyzn, którzy są sympatyczni i mają dobre maniery.
Emily-Ann machnęła ręką.
– Holt ma świetne maniery. Nigdy nie widziałam, żeby zachowywał się opryskliwie, a znam jego rodzinę od dzieciństwa.
– W takim razie musiało być we mnie coś, co mu się nie spodobało. – Isabelle wzruszyła ramionami. – Lub powiedziałam coś nie tak. Nieważne. Blake zaprosił mnie, żebym wróciła jutro, i zamierzam skorzystać z zaproszenia.
Emily-Ann wyglądała, jakby jej ulżyło.
– Och, czyli poznałaś Blake’a. Jest prawdziwym dżentelmenem.
– Powiem tak… w niczym nie przypomina swojego brata.
– To co myślisz o ich ranczu? Całkiem imponujące, prawda?
– Tak, to piękne miejsce – przyznała Isabelle. – Choć nie takie, jak się spodziewałam.

Wszyscy w okolicy wiedzą, że Holt Hollister jest najlepszym hodowcą koni i niepoprawnym kobieciarzem. Są zdumieni, że traktuje chłodno nową sąsiadkę, piękną Isabelle. Jego zdaniem ta elegancka kobieta nie da rady poprowadzić dobrze rancza i goni za marzeniami, które legną w gruzach w zetknięciu z twardą rzeczywistością. Jeszcze bardziej irytuje go, że na jej widok jego serce gwałtownie przyspiesza, choć dawno zakazał mu takich niebezpiecznych porywów. Jednak im bardziej Holt próbuje zachować dystans, tym jawniej Isabelle okazuje, że nie jest jej obojętny. Może i tym razem tylko goni za marzeniami, a może odkryła, że Holt jedynie udaje pozbawionego uczuć playboya.

Zdarzyła się miłość

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1231

ISBN: 9788383424255

Premiera: 25-04-2024

Fragment książki

Nico zobaczył ją wcześniej, niż ona jego, ponieważ jednak nie spodziewał się tak zasadniczej i poukładanej osoby w takim miejscu, przez kilka chwil przetrawiał ten widok.
Grace? Co też robiła jego perfekcyjna, przewidywalna, zamknięta w sobie asystentka w ciemnym i zadymionym barze jazzowym w Mayfair? Pomyślał, że to niemożliwe. Oparty o framugę jednych z trojga drzwi prowadzących do pomieszczenia z lśniącym barem i estradą, wyprostował się i zmrużył oczy. Jego partnerka na ten wieczór, uwieszona u jego ramienia, patrzyła na niego z niepokojem.
Rozmowy w Nowym Jorku miały potrwać trzy dni, niestety szef grupy zza oceanu odwołał przyjazd z powodu choroby żony. Spotkanie bez jego udziału mijałoby się z celem.
Nico trafił więc tutaj. Wypad został zaaranżowany w ostatniej chwili, a towarzyszyła mu kobieta, która pisała do niego mejle, odkąd zostali sobie przedstawieni dwa miesiące wcześniej podczas zbiórki pieniędzy na cel charytatywny.
W tej chwili całkiem o niej zapomniał. Całą uwagę poświęcił swojej sekretarce i wpatrywał się w nią z nabożnym niemal skupieniem.
Seksownie smętna muzyka przycichła. Kręcący się między stolikami kelnerzy z dużymi, okrągłymi tacami z jedzeniem i piciem znikli. Flirciarskie pomrukiwania próbującej zwrócić na siebie uwagę kobiety nagle zaczęły go bardzo irytować.
Grace Brown, jego Grace Brown, zawsze w spódnicy do kolan w odcieniach beżu i szarości, koszulowej bluzce i czółenkach na niewielkim obcasiku, z ciasno związanymi włosami. Bez makijażu. Podczas wspólnych wyjazdów służbowych zawsze wyglądała tak samo.
Nawet kiedy z okazji trzydziestych urodzin, niespełna rok wcześniej, osobiście zorganizował dla niej przyjęcie niespodziankę w jednaj z ekskluzywnych restauracji niedaleko budynku biurowego, miała na sobie wierne beże i szarości.
Kim więc była kobieta przy jednym z tylnych stolików, z kieliszkiem wina w ręce? Teraz nawet przyćmione światło nie mogło ukryć zdumiewającego faktu, że była w zwiewnej sukience na cienkich ramiączkach, odsłaniających szczupłe ramiona. Rozpuszczone włosy okalały twarz kasztanową falą, podkreślając kości policzkowe i łagodząc surowy wygląd, do którego zdążył przywyknąć. Resztę zakrywał stolik, ale od czego twórcza wyobraźnia, pozwalająca odgadnąć pod kwiecistym materiałem smukłe kształty.
Urzeczony tym widokiem, dopiero po dłuższej chwili dostrzegł, że w idealnym obrazie coś było zdecydowanie nie w porządku. Mianowicie Grace towarzyszył mężczyzna.
Rzednące na skroniach włosy, w jednym ręku szklanka chyba z whisky, drugą wyciągał w jej stronę, choć cofnęła się lekko i nerwowym gestem wsunęła pasmo włosów za ucho.
Wchodzący i wychodzący przesłaniali mu widok, ale Nico nie odrywał wzroku od dziewczyny i naprawdę się zaniepokoił. Znał swoją Grace Brown wystarczająco dobrze, by pomimo zwiewnej sukienki i rozpuszczonych włosów dostrzec lekkie drżenie dłoni trzymającej kieliszek z winem i nerwowe przygryzanie warg, kiedy się cofnęła.
Wyraźnie czuła się skrępowana i nagle poczuł się zobowiązany stanąć w jej obronie.
– Muszę iść…
Odwrócił się do swojej towarzyszki, przeczesując palcami włosy, ledwo zdolny skupić na niej uwagę, pragnący powrócić jak najszybciej do obserwowanej wcześniejszej sceny.
– Słucham?
– Bardzo cię przepraszam.
Nie było w tym jej winy i jako dżentelmen nie mógł się z tym nie zgodzić. Jednak, uczciwie mówiąc, robił jej w tym momencie przysługę.
Pomimo jej ponętnych kształtów wieczór nie skończyłby się tak, jak oczekiwała, czyli w łóżku. Skończyłby się rozczarowaniem dla niej i ulgą dla niego, kiedy każde poszłoby w swoją stronę.
– Co się stało? Przecież dopiero przyszliśmy!
– Wiem. Mój kierowca odwiezie cię do domu.
– Spójrz na mnie. Jestem ubrana wyjściowo.
– Wyglądasz pięknie.
– Zaczekam na ciebie. Posiedzę w barze, dopóki nie załatwisz swoich spraw.
– Będzie lepiej, jeżeli wrócisz do siebie.
– A przyjedziesz tam do mnie?
– Gdybym chciał być grzeczny, powiedziałbym „może”, gdybym miał być szczery, odmówiłbym. Cóż, zawsze byłem szczery.
– Ale…
– Muszę iść, Clarisso…
Pospiesznie wysłał wiadomość kierowcy.
– Sid będzie za moment. Zaczeka na ciebie na zewnątrz.
– Serdeczne dzięki, to był naprawdę udany wieczór.
Powtórne przeprosiny nie miały sensu. Clarissa nie straci snu z powodu nieudanej randki, nawet takiej, o którą przymawiała się od dłuższego czasu. Prawdopodobnie za godzinę będzie już umówiona z którymś ze swoich przyjaciół modeli i jeszcze zdrowo go obsmaruje.
Tymczasem przeniósł uwagę na Grace i jej towarzysza. Ledwo zauważył wyjście Clarissy, zajęty przemieszczaniem się do stolika w głębi.
Grace nie miała pojęcia, że jej szef jest w klubie, a tym bardziej, że wypatrzył ją z drugiego końca pomieszczenia. Była zbyt zajęta kombinowaniem, jak tu się uwolnić od swojego partnera.
Poszło fatalnie, choć profil wydawał się obiecujący.
Wiktor Blake, trzydzieści cztery lata, prawnik, lubi teatr, zagraniczne filmy i książki.
Ponad metr osiemdziesiąt, bujna czupryna i szeroki uśmiech marszczący skórę w kącikach oczu. Do zdjęcia pozował z żaglówką.
Grace zachowała wyjątkową ostrożność. Przez trzy tygodnie pisali do siebie i kilka razy rozmawiali przez telefon, zanim zaproponował dzisiejsze spotkanie w tym właśnie miejscu i teraz była pod wrażeniem. Nie znała tego miejsca, ale kilka razy rezerwowała stolik dla swojego szefa. Chez Giscard było kosmicznie drogim klubem jazzowym w sercu Mayfair, więc była naprawdę podekscytowana.
Randka z kimś, z kim miała tak wiele wspólnego, powinna być udana. Sama też kochała teatr, choć nie mogła sobie przypomnieć, kiedy była ostatnio. Lubiła zagraniczne filmy i wprost pożerała książki. Może powinna spróbować żeglarstwa? Chętnie poczułaby wiatr we włosach i słoną mgiełkę na twarzy.
Tymczasem siedziała tutaj i bawiła się kieliszkiem, coraz bardziej spięta, bo jej partner wlewał w siebie kolejne drinki i przysuwał się coraz bliżej.
Pierwszy raz wybrała kandydata na partnera na podstawie wspólnych upodobań. Wcześniej o tym nie myślała, ale niedawno skończyła trzydziestkę i uświadomiła sobie, że dotąd właściwie nie miała życia prywatnego.
Młodość spędziła, opiekując się mamą i bratem. A od czterech i pół roku beznadziejnie durzyła się w swoim szefie.
Życie toczyło się obok, a ona go unikała, wybierając zakazany pociąg, bezpieczny, bo nic nie mogło z niego wyniknąć.
Tymczasem czas leciał. Odkryła pierwszy siwy włos i dotarło do niej, że być może za dziesięć lat będzie patrzyła na siebie w tym samym lustrze i tylko siwych włosów będzie dużo więcej. Skierowanie życia na właściwe tory stało się koniecznością.
Poczuła lepką dłoń swojego towarzysza pełznącą po udzie i odsunęła się z niesmakiem.
Wyczerpali już dostępne tematy i nie miała pojęcia, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Kiedy pochylił się i zapytał, dokąd teraz mogliby pójść, zorientowała się natychmiast, jaki kierunek przybiera rozmowa.
Mężczyzna nie stanowił zagrożenia. Pomijając alkohol, może i był dość miły. Ale wspólna noc nie wchodziła w grę. Strząsnęła z siebie jego dłoń i właśnie miała powiedzieć coś w rodzaju: „Było miło, a teraz muszę już iść i wyprowadzić psa”, kiedy za plecami usłyszała znajomy głos. Przeszły ją ciarki i odwróciła się wolno.
Ponad cztery zmarnowane lata, a wciąż działał na nią tak samo. Metr osiemdziesiąt pięć wyjątkowo seksownie umięśnionego samca alfa. Ciemna opalenizna i przydługie czarne włosy zwijające się na karku w grajcarki – wyglądał jak starannie wyrzeźbiony i ożywiony miłością posąg. Ciemne spodnie podkreślały muskularne uda, a biała koszula z podwiniętymi do łokci rękawami ładnie kontrastowała z opalenizną.
Zatłoczone pomieszczenie sprawiało wrażenie zamglonego, melodyjna muzyka przycichła. Grace niemal zapomniała o obecności Victora, dopóki nie obudził jej z rozmarzenia.
– To twój znajomy, Grace? – zapytał, bardzo starannie wymawiając słowa, jak człowiek, który wypił za dużo.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Nico wysunął trzecie krzesło i usiadł na nim okrakiem. Jego postać emanowała agresją, kiedy omiótł rywala wzrokiem.
– Owszem – wyjaśnił uprzejmie. – Grace i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
– Nico… – Nie była w stanie wypowiedzieć nic poza jego imieniem.
Co on tu, u diabła, robi, pomyślała z rozpaczą. Czy nie powinien być po drugiej stronie Atlantyku? Już tydzień wcześniej zabukowała mu bilet i pięciogwiazdkowy hotel.
Tymczasem siedział naprzeciwko i przyglądał się Victorowi z nieskrywanym zaciekawieniem i sporą dozą bezczelności, całkowicie jednoznacznej w wyrazie.
Rozzłościłaby się, gdyby nie potężna fala ulgi. Zazwyczaj radziła sobie w różnych sytuacjach, ale obecność pijanego partnera okazała się przytłaczająca.
– To jest Victor – oznajmiła lakoniczne.
Nico wpatrywał się w rywala, który pod jego nieustępliwym wzrokiem ucichł i jakby skurczył się w sobie.
– Victor…
– Nico, co ty tu robisz? – spytała cicho Grce.
– To samo co ty. – Rzucił jej znaczące spojrzenie spod przymkniętych powiek. – Przyszedłem się zabawić. Ale odniosłem wrażenie, że ty nie bawisz się zbyt dobrze. Czyżbym się pomylił? Jeżeli tak, znikam natychmiast.
Wspomnienie tego, jak mężczyzna przysunął się do niej z krzesłem, jak próbował jej dotknąć i jak gwałtownie się od niego odsunęła, napełniło go odrazą gorzką jak żółć.
Ostatni raz ratował damę w opałach jako dwudziestotrzylatek, o ile można tak powiedzieć o kimś kucającym przy sflaczałej oponie starego gruchota. Potem się okazało, że to była dobrze dobrana strategia, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Kiedy po dziesięciu miesiącach próbował zerwać kontakt, bo okazała się straszną materialistką, chciała go pozwać o „niedotrzymanie obietnic”. To doświadczenie nauczyło go ostrożności i samokontroli, która opuściła go, kiedy zobaczył Grace.
– Nie odpowiadasz?
Uśmiechnął się drapieżnie do Victora, który patrzył teraz oskarżycielskim wzrokiem na Grace.
Nalegał, by pozwoliła mu zapłacić za dwa kieliszki wina i tapas, które zjedli na spółkę. Czy to dlatego poczuł się ośmielony? Dlatego liczył na coś więcej niż wspólny obiad? A może to alkohol wypaczył jego osąd? W ciągu dwóch i pół godziny wypił dość, by z nudnego stać się namolnym.
– Nie radziłbym ci nadużywać gościnności pani. – Głos Nica brzmiał rzeczowo. – Na twoim miejscu podziękowałbym grzecznie i czym prędzej znikł.
– Nico… – mitygowała go Grace, upokorzona i zawstydzona faktem, że na ratunek pospieszył jej własny szef.
Ten sam, którego niepokojąca obecność w jej życiu sprowokowała ją do przyjścia tutaj i podjęcia aktywności odpowiedniej dla kobiety w jej wieku, czyli umawiania się z mężczyznami i dobrej zabawy.
Tymczasem on wyśledził ją w tłumie i zdecydował się odegrać rolę rycerza w lśniącej zbroi. Jak mogło do tego dojść?
Gdy tylko przestała się nad sobą użalać, stanęły jej przed oczami wydarzenia determinujące taki, a nie inny bieg jej życia.
Pomyślała o matce, obecnie mieszkającej po drugiej stronie globu. To z jej powodu siedziała tu teraz. Nie potrafiła spojrzeć Nicowi w oczy, zrazem nienawidząc go za przekonanie, że wyratował ją z niezręcznej sytuacji i podziwiając styl, w jakim to zrobił.
Matka Grace, czterdziestodziewięcioletnia Cecily Brown, przebywała obecnie w Australii, gdzie wyszła za mąż po raz trzeci. Cecily nie było jej prawdziwym imieniem. Nosiła imię Anna, ale, jak wyjaśniła małej Grace, imię Anna było zwyczajnie nudne. Nosząca je kobieta z definicji musiała być nijaka. Natomiast Cecily bała się nudy jak ognia. Szalona, rudowłosa piękność po trzech latach małżeństwa i urodzeniu dziecka znudziła się mężem i w końcu z nim rozwiodła.
Jej drugie małżeństwo trwało zaledwie kilka miesięcy. Cóż, jak wiadomo, wszyscy popełniamy błędy. Szczęśliwie drugi rozwód pozostawił ją bogatszą niż pierwszy. W końcu mogła rzucić znienawidzoną pracę biurową i zacząć nowe życie.
Przyjęła tę możliwość z bezgranicznym entuzjazmem. Młoda, rozrywkowa i całkowicie pozbawiona zdrowego rozsądku, czerpała z życia w sposób typowy dla osoby wolnej od jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Rodzicielstwo stanowiło świetną okazję do eksperymentowania w kuchni. Bywała pizza na śniadanie i ciasto na obiad, a także dni, kiedy tylko dzięki życzliwości przyjaciół Grace i jej brat nie byli głodni. Cecily na przemian głosiła pochwałę życia bez mężczyzny albo wpadała w depresję z powodu braku takowego. Czasem kładła się do łóżka na kilka dni przy zaciągniętych storach, by nieoczekiwanie odzyskać entuzjazm i chęć do życia.
Grace, jako świadek wszystkich tych wzlotów i upadków, postanowiła sobie za wszelką cenę unikać podobnej drogi. Bardzo wcześnie stała się niezależna i, jak na swój wiek, zdecydowanie zbyt ostrożna.
Cecily bywała zabawną matką, ale nie na tym przecież polega rodzicielstwo.
Rodzicielstwo oznaczało odpowiedzialność, a Cecily zręcznie scedowała całą odpowiedzialność na innych, głównie na córkę, która nie skarżyła się na ten, zbyt duży jak na jej młode ramiona, ciężar.
Jednak nigdy nie korzystała z okazji. Nico ze swoimi krótkimi romansami ewidentnie stawiał na zabawę. Jej zauroczenie było kompletnie bez sensu, bo takie podejście nie powinno jej pociągać. Zresztą był jej szefem i płacił jej pensję. Jej afektowanej matce obecność eleganckiego mężczyzny u boku była niezbędna do życia, ale córka ani trochę jej nie przypominała.
Tak więc teraz, kiedy Victor został odesłany, a Nico nadal siedział obok, starała się zachować dystans, ale nigdy nie czuła się bardziej niezręcznie.
On tymczasem z głową przechyloną na bok patrzył na nią z namysłem, a na usta cisnęły mu się pytania, których nie miał prawa zadać.
– Co tu robisz? – dopytywała Grace sztywno. – Nie miałeś być w Nowym Jorku?
– Kontrahent odwołał spotkanie, bo jego żona trafiła do szpitala. Przyszedłem więc tutaj.
– Sam?
Jego rumieniec i widoczne zmieszanie trochę jej wynagrodziły wcześniejszy dyskomfort.
– Właściwie nie. Przyszedłem z kimś.
– Gdzie ona jest? – Rozejrzała się, próbując uporządkować galopujące myśli.
Włożyła tak wiele wysiłku w ustanowienie jasnych granic pomiędzy nimi dwojgiem. Cztery i pół roku opuszczania głowy, kiedy tylko pojawił się w pobliżu, pewny siebie i doskonale wiedzący, jak sprawić, by kobieta poczuła się wyjątkowa. Wciąż to robił, najpewniej nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy przysiadał na brzegu jej biurka i rozmawiali o arkuszach kalkulacyjnych albo materiałach biurowych nieodmiennie potrafił wywołać wrażenie, że każde jej słowo jest dla niego fascynującą rewelacją.
Jki musiał być w towarzystwie kobiety, na której rzeczywiście chciał zrobić wrażenie? A ponieważ ją do niego ciągnęło, tym bardziej starała się zbudować wokół siebie bariery ochronne. A teraz, przez okrutny żart przeznaczenia wszystkie te wysiłki zostały obrócone w niwecz.
– Nie było sensu, żeby tu zostawała, skoro…
– Niepotrzebnie zrujnowałeś sobie wieczór.
Wyprostowała się, próbując odzyskać swój służbowy image, ale przeszkadzała jej frywolność zwiewnego stroju. Sierpniowy wieczór był gorący, no i chciała zrobić odpowiednie wrażenie. Niewysoka i smukła takim właśnie fasonem mogła najlepiej podkreślić swoje atuty.
– Wyglądałaś… – pokręcił głową i zarumienił się lekko, co podkreśliło kości policzkowe, nadając mu wygląd młodszego niż trzydzieści pięć lat – …jakby ten facet ci się narzucał. Nawet z daleka było widać, że za dużo wypił.
– I pomyślałeś, że nie dam sobie rady? – spytała szorstko, jednak kiedy przypomniała sobie, że zrezygnował ze swojego towarzystwa, żeby pospieszyć jej z pomocą, poczuła wzruszenie.
Zobaczył ją w trudnej sytuacji i ruszył na pomoc… to jak komplement, nieprawdaż? Jednak teraz wydawało się to bardzo niebezpieczne…
Kiedy się znów odezwała, zabrzmiała bardziej szorstko, niż zmierzała.
– Wierz mi, potrafię o siebie zadbać.
– Wiem, ale…
– Ale co? – Bardzo już chciała wrócić do roli kompetentnej asystentki. – Radzę sobie ze wszystkim i doskonale o tym wiesz! Jak często dawałeś mi niemożliwe do wypełnienia zadania i wszystko było błyskawicznie załatwione? Sam to wielokrotnie powtarzałeś. Nie potrzebuję współczucia i zupełnie niepotrzebnie zrujnowałaś sobie na moje konto wieczór.
– Czy ja coś mówiłem o współczuciu?
Niespokojnie przeczesał palcami gęste, ciemne włosy. Prawdę mówiąc, zadziałał spontanicznie. Zobaczył, co się dzieje, i coś silnego, wręcz naglącego kazało mu działać, nie pozostawiając czasu na zastanowienie. Pracowała dla niego od ponad czterech lat. Widywał ją częściej niż większość mężczyzn własne żony. Ale jej widok w tym mrocznym klubie, pozbawionej zwykłej sztywności w ubiorze i zachowaniu, obudził w nim coś, nad czym nie potrafił zapanować.
A kiedy zauważył, że mężczyzna, z którym była, staje się natarczywy, zobaczył, jak Grace grzecznie, ale stanowczo odsuwa od siebie jego rękę, nie wahał się ani chwili. Porzucił swoją towarzyszkę i pomknął do Grace, która najwyraźniej pomocy nie potrzebowała ani nie chciała.
Teraz wolał się nie zastanawiać, co kazało mu tak postąpić. Wolał też nie wnikać w powody tego, że nagle dostrzegł jej seksapil, pomimo że nadal wydawała się chłodna i daleka. Tak czy siak, nie zamierzał przepraszać za swoje godne dżentelmena zachowanie.
– Być może pomyliłem się w ocenie, bo raczej nie sprawiałaś wrażenia zadowolonej, kiedy się go pozbyłem – zauważył tylko.
Grace westchnęła.

Nico Doukas spotyka w klubie jazzowym swoją asystentkę Grace Brown. Jej widok, po raz pierwszy w seksownej sukience, z rozpuszczonymi włosami i w towarzystwie mężczyzny, wzbudza w Nicu, znanym kobieciarzu, uczucia zdziwienia, zachwytu i… zazdrości. Nie mogąc się otrząsnąć z wrażenia, jakie Grace na nim wywarła, kilka dni później prosi ją, by poleciała z nim na grecką wyspę, gdzie ma do załatwienia rodzinne sprawy. Tam będą mogli spędzić trochę czasu razem, nie tylko przy pracy…