fbpx

A gdyby znów spróbować

Amanda Cinelli

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1295

ISBN: 9788329113281

Premiera: 18-03-2025

Fragment książki

Isabel O’Sullivan stała w szwajcarskiej klinice płodności wpatrzona w twarzyczki dzieciaków na zdjęciach, a jej twarz płonęła podnieceniem. To był ten dzień. Za rok o tej porze zdjęcie jej dziecka też zawiśnie na tej ścianie.
Wreszcie była gotowa zostać matką.
Właściwie to już powinna nią być, ale lekarka była zajęta jakimś nagłym przypadkiem.
Izzy pojawiła się przy marmurowej recepcji punktualnie dwie godziny temu. Najpierw był problem z odnalezieniem dokumentów, a potem trzeba było wykonać kilka telefonów. Teraz z każdą mijającą minutą coraz bardziej nabierała podejrzeń, że coś jest nie tak.
Usiłowała leżeć spokojnie na kozetce, uśmiechając się na widok jaskrawo pomalowanych paznokci wystających spod prześcieradła. Jej najlepsza przyjaciółka Eve wczoraj namalowała maleńkie kwiatki i pszczółki na każdym paznokciu.
– To dlatego, że bardziej boisz się pszczół niż szpitali.
Ich przyjaźń kiedyś była silniejsza niż więzy krwi, ponieważ obie dorastały w irlandzkich rodzinach zastępczych.
Ale teraz Eve miała już swoją własną rodzinę, a jej żona Moira właśnie szykowała się do narodzin ich pierwszego dziecka. Izzy była zdeterminowana, by udowodnić, że może przejść przez ten proces sama i że jest na to gotowa.
Pielęgniarka ponownie pojawiła się w pokoju. Była to ta sama osoba, która godzinę wcześniej poleciła jej się rozebrać. Izzy z wysiłkiem ściągnęła ciężkie buty, próbując zachować minimum prywatności i zakrywając nadmiarowe fałdki. Nie przyszło jej do głowy, żeby się stroić na taką okazję, ale widząc spojrzenia rzucane jej raz po raz w poczekalni, jej T-shirt z nadrukiem zespołu rockowego i wygodne legginsy chyba jednak nieco się tam wyróżniały. Posłała nieśmiały uśmiech w kierunku innych kobiet, powstrzymując się od chęci zapytania o to, jaki dress code obowiązuje w przypadku procedury sztucznego zapłodnienia spermą zmarłego męża.
Powstrzymała się od reakcji, kiedy wszedł kolejny pielęgniarz o kamiennej twarzy i oboje przypatrywali się Izzy z dziwnymi minami, przeglądając dokumenty, które z takim zapałem wypełniła kilka tygodni wcześniej.
Cała zdrętwiała na ten widok, choć miała pewność, że w papierach nie ma żadnych błędów. Od dzieciństwa cierpiała na dysleksję i korzystała z programów komputerowych do sprawdzania tekstu.
Kiedy Julian wyznał, że mogą być problemy z jego płodnością, a było to po kilku miesiącach starań o dziecko, i poprosił, by przemyślała zapłodnienie in vitro, dla Izzy było to mimo wszystko pozytywne zaskoczenie, że jest gotowy na wszystko, żeby mieć z nią dziecko. Nie wiedziała wtedy, że świeżo po odwyku wykorzystał ją jako ostatnią deskę ratunku przed całkowitym odcięciem od spadku po ojcu. Nawet dużo później, gdy odkryła prawdę, zasypywał ją obietnicami, pokazując bilety lotnicze i rezerwację w luksusowej willi, gdzie mieli się zatrzymać podczas pobytu w klinice. Potem twierdził, że był pijany, kiedy wreszcie wyjawił jej całą prawdę. Oczywiście, że był. Ale dla Izzy to wreszcie miało sens. Nagle zobaczyła cały pierwszy rok ich małżeństwa takim, jakim był naprawdę. Odejście od niego było raczej aktem wyzwolenia niż tchórzostwa.
Nie było jej trudno wyrzucić z głowy myśli o rodzinie, skoro przygotowywała się do rozwodu. A potem, zanim sprawy nabrały tempa, mąż zmarł z przedawkowania.
Nigdy nie kochała Juliana, a przynajmniej nie tak, jak jej się wydawało, kiedy zgodziła się go poślubić po zaledwie dwóch tygodniach znajomości. Owszem, był czarujący, a ona właśnie dochodziła do siebie po odkryciu, że kontrakt niani w rodzinie, którą zaczęła uważać za swoją, nie zostanie odnowiony. I owszem, był w tym element buntu, biorąc pod uwagę, że najlepszy przyjaciel Juliana, egocentryczny kierowca rajdowy, stał za jej nagłym zwolnieniem z pracy.
Praca u Astrid Lewis, menedżerki do spraw PR jednej z drużyn klasy Elite One, i opieka nad jej małym synkiem Lucą, miała być tylko na chwilę, ale Izzy tak się przywiązała do małego i jego silnej samotnej mamy, z wzajemnością zresztą, że jej dwumiesięczny kontrakt przedłużył się o cały rok. Podróże dookoła świata, udział w zapierających dech w piersiach wyścigach samochodowych i opieka nad cudownym malcem to była praca jej marzeń, ale czuła, że zbyt mocno się w nią zaangażowała.
Zamknęła oczy, zła, że ten długi okres oczekiwania przywołał wszystkie trudne chwile z przeszłości. A to miał być taki piękny dzień! Minęły już dwa lata, odkąd w wieku dwudziestu pięciu lat została wdową. Po raz pierwszy w swoim życiu starała się zostać w jednym miejscu i dać odpocząć zbolałej duszy. Kupiła swój pierwszy w życiu dom. Była to stara rozwalająca się chałupa i cały rok poświęciła na jej remont, ale było to jej pierwsze własne miejsce, a kredyt hipoteczny spłacała, robiąc ilustracje do książek. Zawsze kochała rysować i cieszyło ją, że znalazła sobie zajęcie po tym, jak Astrid ją zwolniła.
Ale przyjęcie ostatniego prezentu od Juliana, czyli jego spermy przechowywanej w tej klinice, to jedyna taka okazja na spełnienie marzeń o posiadaniu rodziny, której nikt nie mógł jej już odebrać.
Dźwięk dochodzących z zewnątrz głosów nie pozwalał jej zachować spokoju. Czy to była kłótnia? Zniecierpliwiona usiadła na łóżku. Chyba nie dane jej było dzisiaj przejść tej procedury.
– Jedyne nazwisko na umowie to pani O’Sullivan. Nikt nas nie poinformował o żadnych wymaganych działaniach w tej sprawie.
Izzy poczuła mrowienie w całym ciele. Wymagane działania? Czyżby Julian nie opłacił zabiegu? Zawsze miał problem z płatnościami na czas. Zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć, czy stan jej konta pozwala na dokonanie jakiejkolwiek dopłaty. Dopiero co zaczęły jej się dni płodne, więc nawet gdyby musieli poczekać na przelew od niej, mogła zatrzymać się w miasteczku przez kilka dni. Mogła wrócić jutro. Mogła ten problem jakoś rozwiązać.
Wzięła kolejny głęboki wdech, przygotowując się do wyjścia, gdy zza drzwi dobiegł ją znajomy głos:
– Proszę mi natychmiast powiedzieć, w którym jest pokoju.
Lodowate żądanie miało w sobie posmak groźby, którą już raz słyszała z tych samych ust. Ale skąd on tutaj, w Szwajcarii?
Udało jej się zakryć dolną część swojego nagiego ciała, gdy ktoś gwałtownie pchnął drzwi. Nie widziała dokładnie, ale pracownicy kliniki otoczyli intruza kordonem. Pielęgniarka początkowo całą sobą broniła mu wstępu do pokoju, ale gdy tylko spojrzała mu w oczy, oparła się o framugę.
– Proszę pana, nie może pan tak po prostu… – Głos pielęgniarki tylko udawał surowość. – Jestem pana wielką fanką, ale tylko partnerzy naszych pacjentów mogą tu przebywać, ewentualnie ich znajomi.
– Zna mnie.
Mężczyzna wszedł do pokoju i spojrzał w jej kierunku.
– Prawda, Isabel?
Izzy zamarła na dźwięk swojego imienia w pięknie wykrojonych ustach Graysona Koh, legendy sportów motorowych. Przez krótki moment czuła chęć podejścia do niego, jedynej bliskiej jej osoby w tej zimnej klinice.
Grayson tymczasem ignorował wszystkich obecnych w pokoju i skupił się wyłącznie na jej osobie. Jego oczy przenikały na wskroś jej półnagie ciało, aż zatrzymały się na wózku, na którym leżały rozmaite tubki i sterylne narzędzia. Jak na mężczyznę, który znany był z panowania nad sobą, zarówno na torze, jak i poza nim, jego twarz zdradzała aż zbyt wiele uczuć.
Kiedy wreszcie przemówił, z trudnością formułował słowa.
– Jestem za późno? Zrobiłaś to?
– Nie twoja sprawa. – Izzie skrzyżowała ramiona, jakby chcąc się przed nim obronić. – C-co tu robisz?
Jakże słabo zabrzmiał jej głos pośród całego zgromadzenia. Zadrżała świadoma jego oceniającego wzroku. Poczuła się przy nim całkiem naga.
– Zapłodnienie. – Zmarszczył brwi, wpatrując się w nią. – Zrobiłaś to, Isabel?
Zdziwienie zaczęło ustępować miejsca zażenowaniu i gniewowi. Jego pełne dezaprobaty spojrzenie było jej dobrze znane, odkąd odwiedzała tory wyścigowe z jego chrześniakiem. I tylko pomyśleć, że wtedy jej się podobał!
– Za kogo ty się uważasz, żeby wpadać tutaj i stawiać żądania? – zapytała, dokładając starań, by jej głos brzmiał wystarczająco surowo.
Że też akurat dzisiaj Grayson musiał się pojawić w jej życiu. Akurat tutaj.
Zawsze był zabójczo przystojny w swoim stroju wyścigowym i słynnym złotym kasku, ale teraz, świeżo na emeryturze, w koszuli i eleganckich spodniach… nadal był najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznała. Przyglądanie mu się było ucztą dla zmysłów.
Grayson wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
– Nie pomyślałaś o tym, żeby się ze mną skonsultować, zanim tu przyjedziesz? Naprawdę sądziłaś, że się nie dowiem? – zapytał, obrzucając ją lodowatym spojrzeniem.
– A czemuż to miałabym to robić?
Poprawiła prześcieradło na kolanach, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę.
– Jeśli jesteś tu z powodu rodziny Liang, musisz wiedzieć, że podpisałam już wszystkie papiery, jakie mi podsunęli. Zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że nie mam co liczyć na spadek dla dziecka Juliana, tak samo jak nie było spadku dla wdowy po nim.
– Dziecko Juliana? Czemu myślisz, że ty…? – Na jego twarzy pojawiło się przerażenie. – O, mój Boże! Ty naprawdę nic nie wiesz!
– O czym nie wiem, Graysonie? Wtargnąłeś tutaj, do prywatnego gabinetu, i oczekujesz, że po prostu się domyślę, co takiego zrobiłam źle?
Wzięła głęboki wdech, jakby w oczekiwaniu na najgorsze.
– Czy ty… ty zapłaciłeś za zabieg w imieniu Juliana? A teraz wbiegłeś tutaj i zrobiłeś scenę, domagając się zwrotu pieniędzy? A może chcesz powiedzieć, że po prostu nie zamierzasz płacić?
Grayson zaklął pod nosem.
– Naprawdę sądzisz, że wyrwałem się ze spotkania w Monako i złamałem wszelkie przepisy drogowe tylko po to, żeby żądać zwrotu jakiegoś wyimaginowanego długu? Przyjechałem tu, żeby zakończyć to szaleństwo. Powinienem był to zrobić dawno temu.
Izzy poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Straciła resztki nadziei na przetrwanie tego koszmarnego dnia. Jakiego trzeba mieć pecha, żeby to akurat on stanął na jej drodze do szczęścia?
– Nie możesz tego robić, Graysonie. Jakoś pokryję koszt zabiegu sama – powiedziała głosem przepełnionym szokiem i wściekłością.
Jednak wiedziała, że gdyby chciał nadal protestować, to ze swoimi koneksjami i wpływami będzie w stanie zablokować ten zabieg. A ona sama nie byłaby w stanie za niego zapłacić, bo po prostu nie było jej na to stać.
– To cholerne miejsce… ta cała umowa… – Zaklął. – Cały ten czas… i ty nawet nie wiedziałaś?
Izzy podniosła dłoń, chcąc go powstrzymać. Nie mogła już dłużej słuchać tego impertynenckiego tonu. Była wściekła. Miała dosyć ludzi, którzy wciąż ją oceniali i zakładali najgorsze.
– Tak, tak, wiem. Wiem, że zmagałam się z tą decyzją przez ostatnie dwa lata, a dzisiaj tu jestem, żeby spełnić ostatnie życzenie Juliana. Chciał, żebym miała dziecko. To były jego ostatnie słowa przed śmiercią, oczywiście oprócz tego, że mam zadzwonić do ciebie. Nie możesz tego tak po prostu zamknąć, jakby to było konto w banku. Tak jakby to nic nie znaczyło.
Ostatnie słowa wypowiedziała już tonem świadczącym o tym, że jest na skraju płaczu. Izzy poczuła napływające do oczu łzy. Aby powstrzymać wybuch płaczu, przygryzła wnętrze policzka. Chciała, żeby sobie po prostu poszedł. Miał zniknąć, żeby mogła wykonać swój plan na dzisiejszy dzień. To miał być nowy rok, nowy początek. Nareszcie czuła, że posiada kontrolę nad swoją przyszłością, a teraz Grayson stanął jej na drodze.
– To nieprawda, że to dla mnie nic nie znaczy.
Podszedł o krok bliżej.
– Isabel, musimy porozmawiać…
– Wynoś się – warknęła, zeskakując ze stołu. – Nie chcę z tobą rozmawiać. Możesz mieć majątek i możliwość odwołania moich planów, ale wtargnąłeś do prywatnego gabinetu.
Grayson zastygł w miejscu, rzucając spojrzenie w kierunku jej gołych nóg wystających spod prześcieradła, którym pośpiesznie owinęła się w pasie.
– Oczywiście – powiedział po prostu, odwracając się do niej tyłem. – Ubierz się, proszę. Pójdę porozmawiać z lekarzem, a potem omówimy naszą sytuację.
Czy on naprawdę uważał, że to „ich” sytuacja? Nie miała nawet ochoty go poprawiać. Nie czuła się na siłach, żeby kontynuować tę wymianę zdań. Wypchnęła go z pokoju i zamknęła drzwi. Gdy tylko znalazła się sama, pochyliła głowę w kierunku chłodnych drewnianych paneli podłogowych.
Spojrzała na narzędzia przygotowane do zabiegu i poczuła zawroty głowy. Potrzebowała świeżego powietrza. Pragnęła znaleźć się na zewnątrz i wziąć głęboki oddech oraz uciec przed Graysonem Kohem i jego dominującą obecnością. Wtedy mogłaby się zastanowić, co dalej.
W pośpiechu narzuciła na siebie ubrania.

Grayson nie miał zamiaru czekać na lekarza. Sam otworzył drzwi do gabinetu i dopadł do biurka.
– Pan Koh… – wyjąkała lekarka. – Poinformowano mnie o całej sytuacji. Należą się panu przeprosiny. Konto pacjentki zostało już anulowane, a pańska próbka przesłana do utylizacji.
– Świetnie – warknął Grayson. – A teraz chciałbym się dowiedzieć, jak do tego w ogóle doszło.
– Pani O’Sullivan miała umówiony zabieg już przed śmiercią męża.
– Ona nie wie, że próbka jest moja – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jestem przekonany, że to naruszenie waszych zasad postępowania.
Lekarka podniosła się na siedzeniu.
– To niemożliwe. Podpisała umowę.
– Jest oczywiste, że nie ma o tym pojęcia.
Grayson akcentował każde słowo przez zaciśnięte zęby, odganiając się od siebie wspomnienia jej zdumionego spojrzenia, kiedy kwestionował jej decyzję o zjawieniu się tu bez jego wiedzy. Uznał, że to z powodu niechęci do niego nigdy otwarcie nie wspomniała o jego umowie z Julianem. Nawet dzisiaj mówiła o swoich planach, swoich nadziejach, a on w tej historii znowu był czarnym charakterem.
Poczuł się winny. Znowu.
– Jest przekonana, że zostanie zapłodniona spermą swojego zmarłego męża. Nie moją.
Kobieta wstała ze swojego miejsca. Była imponująco wysoka.
– To poważne oskarżenie, panie Koh. Robimy, co w naszej mocy, żeby wszyscy zaangażowani w procedurę mieli pełen dostęp do dokumentacji przez zabiegiem. Mogę pana zapewnić, że…
Nagle coś przyszło Graysonowi do głowy.
– Czy to się odbywa w formie pisemnej?
– Oczywiście. Biorąc pod uwagę, że mieszka w Irlandii, dzisiaj to jej pierwsza wizyta u nas.
Isabel nigdy otwarcie nie mówiła o swojej dysleksji. To jego chrześniak poinformował go, że niania ma w telefonie jakieś aplikacje, a przy bliższej obserwacji zauważył, że ma swoje sposoby na radzenie sobie z tą przypadłością. Choć oczywiście jej nie śledził. Po prostu w sezonie wyścigowym zawsze była w pobliżu. Gdzie by się nie odwrócił, zawsze słyszał jej śmiech.
Lekarka chodziła niespokojnie po gabinecie, wachlując się stosem papierów, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak blisko byli przypadkowego zapłodnienia kobiety nasieniem nie tego mężczyzny.
– Z pańskiej wiadomości dziś rano po prostu wynikało, że mamy opóźnić procedurę. – Skrzywiła się. – Sądziłam, że może jakieś kłopoty z płatnością…
– Chyba zdaje sobie pani sprawę z tego, że jestem osobą publiczną? Sądzi pani, że mógłbym tak po prostu napisać o tym w mejlu? Nie. Pół Europy musiałem przejechać w tej burzy śnieżnej, modląc się o to, żebym dotarł tu na czas.
Wszystkie loty z Monako odwołane. Każda minuta tej podróży była katorgą, a potem znalazł się tutaj i zobaczył wdowę po swoim przyjacielu na stole zabiegowym… nieświadomie przygotowującą się do procedury, która mogła połączyć ich życie na zawsze.
Grayson zamknął oczy i wciągnął powietrze do płuc. Gdyby dotarł tutaj pół godziny później, byłoby po wszystkim. Ta myśl wywołała w nim jakieś uczucie, które próbował okiełznać przez ostatnie trzy lata. Praktycznie popchnął Izzy w ramiona przyjaciela, po tym jak ukradkowy pocałunek w ciemnym garażu drastycznie zmniejszył dystans między nimi. Potem pozostało mu tylko prosić Astrid, by nie przedłużała jej kontraktu.
Nic dziwnego, że nie miała pojęcia, że Grayson był częścią tego układu. Powinien był wiedzieć, że nigdy by nie wyraziła zgody na taki rodzaj pomocy od człowieka, któremu nie mogła zaufać.
Przed poznaniem Isabel, Julian nigdy nie okazywał najmniejszego zainteresowania dziećmi czy małżeństwem, a
Grayson zapewnił go, że nigdy nie będzie dochodził swoich praw jako ojciec dziecka. Przynajmniej tyle mógł zrobić, gdy Julian wyznał, że to wypadek na torze wyścigowym spowodował jego bezpłodność. Obaj byli wtedy młodymi kierowcami, nabuzowanymi młodzieniaszkami z marzeniem zdobycia upragnionego miejsca w drużynie Elite One.
Ale Grayson, syn gospodyni domowej i szofera, musiał dotrzymywać innym kroku i zaskarbić sobie wdzięczność Petera Lianga i zasłużyć na patronat miliardera, żeby całkiem nie wypaść ze sportu.
Grayson zamknął oczy. Zawsze tak się działo, gdy wspominał Juliana.

Isabel O’Sullivan rozpacza po śmierci męża. Zawsze pragnęła zostać matką, dlatego rozważa, czy nie zajść w ciążę dzięki zapłodnieniu in vitro. Zasięga rady przyjaciela swojego męża, Graysona Koha, mistrza wyścigów rajdowych. Grayson, który zawsze skrycie kochał Isabel, proponuje jej zupełnie inne rozwiązanie…

Inny plan na szczęście, Najlepsi z najlepszych

Caitlin Crews, Maisey Yates

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1299

ISBN: 9788329113328

Premiera: 18-03-2025

Fragment książki

Inny plan na szczęście – Caitlin Crews

Ze wszystkich powrotów do przeszłości ten był chyba najbardziej spektakularny.
Co więcej, dał Madelyn Jones sporo czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami głupstw, jakie popełniła w ciągu całego ostatniego semestru studiów za granicą. Jakby przez ostatnie sześć lat nie robiła tego praktycznie bez przerwy.
Choć z biegiem lat myślała o tym jakby rzadziej. Tak właśnie działała rzeczywistość. Eliminowała bezsensowne rozważania, wszystkie „co by było, gdyby” i stres, jaki im towarzyszył. Zostawało samo życie. Tylko tyle i aż tyle.
Madelyn lubiła swoje obecne życie. Ciężko pracowała, by zapanował w nim ład. Teraz w zasadzie mogłaby się już niczym nie przejmować.
Zaśmiała się przy tej myśli, choć nie dlatego, że była zabawna. Madelyn siedziała na tylnej kanapie opancerzonego SUV-a wiozącego ją prawie na sam szczyt góry znajdującej się w najbardziej odosobnionym regionie wyspiarskiego królestwa Ilonii, które już w czasach antycznych zasłynęło wieloma wygranymi wojnami przeciwko Wizygotom. Zasnuty przeważnie chmurami, wilgotny archipelag leżał u wybrzeży Półwyspu Iberyjskiego, na północny wschód od Azorów.
Wyspiarskie królestwo mogłoby się kojarzyć z lazurowym, ciepłym morzem, piaszczystymi plażami, palmami, koktajlami z egzotycznych owoców, feerią kwiatów i łagodnymi zimami.
Madelyn nawet pod tym względem miała pecha. Stolica Ilonii ze starym portem, kolorowymi kamienicami, urokliwymi uliczkami i pałacem królewskim przycupniętym na najwyższym ze wzgórz, znajdowała się na innej wyspie. Tam wylądowali i choć nie były to Karaiby, uznała, że jest całkiem ładnie. Natomiast ta wyspa – dostępna tylko dla wyselekcjonowanych pasażerów promu lub transportem powietrznym pałacu – była uważana za prywatne schronienie monarchy. Górzysty teren prawie w całości był pokryty lasami, kraterami wulkanów i nieprawdopodobną wręcz ilością kwitnących na niebiesko hortensji.
Znajdowała się tutaj najwyższa góra w Ilonii, tak jej powiedziano. Z przesadną dumą, co zauważyła Madelyn pochodząca z zachodniej części Stanów i obeznana z krajobrazem wysokich gór. W praktyce oznaczało to, że było tu wysoko i zimno, choć temperatury i tak były nieco wyższe w porównaniu z rodzinną wioską Madelyn w pobliżu jeziora Tahoe, aktualnie zasypaną śniegiem, który utrzyma się tam pewnie do czerwca. W każdym razie panujący na zewnątrz przenikliwy chłód, gdy samochód – środkowy w konwoju – wspinał się krętą drogą na szczyt wzgórza, był czymś, czego się nie spodziewała.
Podobnie jak reszta zdarzeń.
– Otrzymała pani pozwolenie na wejście do pustelni, panno Jones – odezwała się siedząca obok niej starsza kobieta prawie nienagannym angielskim.
Madelyn wyrzuciła już z głowy wszelkie protesty albo raczej uznała, że będą one całkowicie daremne.
– Szczęściara ze mnie – mruknęła sarkastycznie, nadal nie mogąc wyjść ze zdumienia, że jej życie skręciło w tak nieoczekiwaną stronę.
Kobieta obok – nieco demonicznie wyglądająca Angelique Silvestri, u której nawet srebrne włosy zdawały się emanować złymi zamiarami – tylko się uśmiechnęła.
Taki sam uśmiech widniał na jej twarzy, gdy przedstawiła się, zapukawszy wcześniej do drzwi domu, który Madelyn dzieliła z ciotką Corrine. Ubrana na czarno świta stała nieco dalej z tyłu. Taki sam uśmiech pozostał na jej twarzy także później, podczas wszystkich zdarzeń, które doprowadziły do tego, że przemierzyły pół świata, by znaleźć się tutaj, w samochodzie zalewanym teraz strugami deszczu ze śniegiem.
– Wyraziła pani na to zgodę – przypomniała jej kobieta, jakby to miało Madelyn uspokoić.
– Nie tyle wyraziłam zgodę, co otrzymałam propozycję nie do odrzucenia – sprostowała Madelyn. Zbyt ciężko walczyła w ciągu ostatnich sześciu lat, by teraz przełknąć tak ewidentne kłamstwo. Po chwili jednak westchnęła, ponieważ nie była również tak naiwna jak kiedyś. Nie upierała się przy czymś, co mogło przynieść jej tylko szkody. Taka była rzeczywistość. Takie było życie. I zazwyczaj brała to za dobrą monetę. – Skoro już tu jestem, proszę mi powiedzieć, ilu śmiałków zginęło po ześlizgnięciu się z tej wąskiej ścieżyny prosto w przepaść?
Angelique Silvestri była ministrem w rządzie wyspiarskiego państwa. Madelyn nie wiedziała, jakim resortem dowodziła, ale też nieszczególnie ją to obchodziło.
– Bardzo niewielu zwykłych ludzi może znaleźć się na tej wyspie, panno Jones. Ci, którym zostało to dane, są w pełni świadomi przywileju. Szlak wbrew pozorom jest bezpieczny, proszę trzymać się blisko skały. Wszystko, co musi pani zrobić, to wejść na górę do pustelni. Mam nadzieję, że to nie przekracza to pani możliwości?
Madelyn nie skomentowała tej uwagi. Jednym z talentów Angelique Silvestri było opakowywanie złośliwych komentarzy w taki sposób, by nie można ich było ocenić jednoznacznie jako złośliwe. Może nawiązała do pracy Madelyn, która była „tylko” kelnerką w jednym z eleganckich ośrodków nad jeziorem Tahoe, a może chodziło o to, że Madelyn nigdy nie zwróciła się do dworu o pomoc?
Ugryzła się teraz w język, bo wiedziała, że komentując wypowiedź Angelique, nic nie zyska. Zgodziła się tu przylecieć, a skoro powiedziała A, powinna też powiedzieć B, nawet jeśli cała sytuacja wydawała się bardziej przerażająca, niż początkowo myślała.
Zmotywowana tą ostatnią myślą, pchnęła drzwi SUV-a, które niełatwo było otworzyć z powodu silnego wiatru, i wygramoliła się z samochodu prosto w śnieżną zawieję. Przez chwilę walczyła z kapturem, próbując utrzymać go na głowie. Nie żeby jakoś skutecznie chronił przed zimnem i lecącym w twarz deszczem ze śniegiem, ale zawsze lepsze to niż nic.
– Musisz się zadowolić tym, co masz – mruknęła do siebie.
Życie przeważnie miało dla niej smak cytryn, dlatego zawsze starała się z nich zrobić o wiele lepszą w smaku lemoniadę. Nie obejrzała się na stojący z tyłu samochód i Angelique, której twarz zniknęła za przyciemnionymi szybami. Zamiast tego ruszyła w górę wykutą w skale ścieżką, która w tych warunkach pogodowych wyglądała wyjątkowo nieprzyjaźnie. Ścieżka oddalała się od małego płaskiego fragmentu drogi, gdzie zaparkował konwój, otulając stromą skałę, następnie skręcała, pnąc się dookoła w górę. Coraz wyżej i wyżej.
Madelyn wiedziała, dokąd idzie. Podczas lotu przez Atlantyk przeglądała pilnie wszystkie zdjęcia pustelni, którą wybudowano wieki temu ku czci króla Ilonii. Sama pustelnia wykuta była w skale, imponując surową sylwetką i migając światłami, które włączano, gdy monarcha przebywał na wyspie.
Wielkie jak latarnia morska nad archipelagiem.
Albo ego mężczyzny, który czekał na Madelyn w środku.
Ale na rozmyślanie o nim przyjdzie jeszcze czas. Najpierw musiała przetrwać tę wędrówkę.
Wiatr wzmógł się, toteż stawiała kroki ostrożniej, przysuwając się jak najbliżej ściany. Miała świadomość, że z każdym krokiem znajduje się coraz bliżej i bliżej jednego z głównych powodów, dla których jej życie było tak ciężką walką.
Wolała nie myśleć o ostatnich kilku tygodniach studiów w Cambridge. To były słoneczne i upalne dni, które bardzo rzadko się tutaj zdarzały. Po nich nadchodziły długie wieczory i gorące noce, które na zawsze zmieniły życie Madelyn.
Gdy wracała pamięcią do tamtego okresu, wciąż słyszała jego śmiech, który wydawał się teraz tańczyć w podmuchach wiatru wokół niej. Niemal widziała radosne iskry w jego niezwykłych zielonych oczach, zbliżonych odcieniem do turkusowego morza. W jej wyobrażeniach morze takiego koloru otaczało wyspy, o których opowiadał.
Pamiętała też, jak to się wszystko skończyło. Jej lot powrotny do domu został odwołany w ostatniej chwili, przez co musiała spędzić w Anglii jeszcze jedną noc. Zamiast zostać w Londynie, złapała pociąg do Cambridge. Była tak podekscytowana tym, że zrobi mu niespodziankę. Tak pewna, że ucieszy się na jej widok, że nawet nie zadała sobie trudu, by się zastanowić. W tamtym czasie w ogóle nad niczym się nie zastanawiała.
To było naprawdę żałosne, stwierdziła w myślach, próbując bez większego powodzenia skoncentrować się na stawianiu stóp w taki sposób, by się nie poślizgnąć.
W domu trwała impreza. Nie zdziwiło jej to, ponieważ organizował je często. Przeciskała się raźno przez tłum gości, aż doszła do schodów prowadzących do sypialni. Tu zatrzymali ją strażnicy, których uważała za jego przyjaciół. Patrzyli na nią z politowaniem, zaś ona na nich z niedowierzaniem. Zawsze byli dla niej mili, a teraz…
Zrozumiała wtedy, że był tylko jeden powód, dla którego chronią dostępu do księcia. Do dziś nie mogła się pozbyć uczucia zażenowania, że tak długo zajęło jej dojście do tak prostego wniosku.
– Idiotka – mruknęła pod nosem, kierując się na coraz węższą ścieżkę. – Okazałaś się kompletną idiotką.
W końcu dała za wygraną, odwróciła się od pełnych litości spojrzeń przyjaciół księcia i ruszyła do wyjścia. Ale to nie poprawiło jej sytuacji, bo tam z kolei natknęła się na Annabel, jedną ze znajomych księcia, która zajmowała się głównie wydawaniem rodzinnej fortuny na imprezowanie. Kiedy później Madelyn analizowała całą tę sytuację, była pewna, że Annabel musiała ją widzieć wchodzącą do domu i pewnie miała sporo zabawy, obserwując jej starcie u stóp schodów i litościwe spojrzenia mężczyzn, którzy nie wpuścili jej na górę. Tak więc nawet jej współczucie było udawane. Podobnie jak sympatia, którą okazywała jej przez kilka ostatnich tygodni.
– Biedactwo – zaświergotała Annabel. – Wyglądasz na całkowicie załamaną. Ostrzegałam go, że nie powinien tak cię traktować, ale on ma to gdzieś. Nikt nigdy mu nie powiedział, że nie psuje się swoich zabawek.
Co śmieszniejsze, pomyślała teraz Madelyn, kiedy wróciła wtedy na Heathrow, by spędzić najgorszą noc w swoim życiu na podłodze w hali odlotów, wyobrażała sobie, że rozmowa z fałszywą do bólu Annabel była najgorszą rzeczą, jaka ją spotkała.
A to był dopiero początek…
Madelyn przyspieszyła kroku. Miała dość przenikliwego zimna i marznącego deszczu. Chciała jedynie zrobić to, na co się zgodziła, a potem zejść z tej przeklętej góry. Przeprosi wiedźmowatą Angelique, że nic nie wskórała, bo zapewne tak będzie, a potem wróci do swojego życia.
Madelyn, która na chwiejnych nogach wyszła z wypełnionego imprezowiczami domu księcia, była słaba. Głupiutka i naiwna, co zawsze w mniej lub bardziej zawoalowany sposób sugerowała Annabel. Fakt, że przyznała się do tego sama przed sobą, bolał. Był jak gorzka pigułka, a jej paskudny smak Madelyn czuła do dzisiaj.
Teraz była silniejsza, o wiele silniejsza. Nie miała zresztą innego wyboru. Straciła wszystko, co było wtedy dla niej ważne. Spłonęła doszczętnie, by odrodzić się jak feniks z popiołów. Dziś myślała o tamtym zdarzeniu jak o czymś, co ją uformowało, a nie zniszczyło.
Za ostatnim zakrętem zobaczyła wejście do budynku. Nareszcie! Pokonując ostatnie metry, przyjrzała się budowli zwanej pustelnią. Z bliska wydawała się jeszcze bardziej imponująca. Sam fakt, że wykuto ją w skale, był dowodem kunsztu budowniczych.
Budowla miała kilka pięter i bramę, która w dawnych czasach zapewne skutecznie chroniła ją przed sforsowaniem. Podeszła bliżej, poszukując wzrokiem czegoś w rodzaju kołatki albo sznura od dzwonu.
W głębi duszy miała nadzieję, że niczego podobnego nie znajdzie. Już układała w myślach wytłumaczenie, dlaczego jej misja się nie powiodła. No ale skoro nie udało jej się nawet pokonać bramy… to może po prostu odwiozą ją na lotnisko, a królestwo Ilonii rozwiąże swoje problemy bez jej udziału.
Niestety, gdy była już całkiem blisko, zauważyła mniejszą furtkę w bramie, już otwartą. Mrucząc pod nosem, przestąpiła próg. Rozejrzała się i zdziwiła, bo nadal była na zewnątrz, tyle że nad głową miała wystający fragment skały. Zdała sobie sprawę, że to, co wcześniej wzięła za ozdobne okno pomiędzy pierwszym i kolejnym piętrem, było balkonem. W pogodne dni można było stąd zobaczyć większość wysp Ilonii, o czym powiedział jej asystent Angelique Silvestri, gdy byli jeszcze na pokładzie samolotu. Wtedy nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale teraz, kiedy była na miejscu, prawie pożałowała, że dzień nie jest suchy i słoneczny. Widok musiał być spektakularny i na pewno wart wędrówki na szczyt.
Zapatrzona w niezwykłą architekturę, dostrzegła kątem oka ruch i odwróciła głowę w tamtą stronę. Oddech uwiązł jej w gardle.
Jego widok rozdarł jej serce. Aż się zdziwiła, że nie runęła na ziemię z wrażenia. Rozstanie z księciem było ciężkie, ale przecież je przeżyła. Zdecydowanie! Madelyn nabrała powietrza w płuca i pomyślała, że to tylko chwilowe wzruszenie, które minie. Nie było czym się przejmować.
Nie potrzebowała nic czuć. Spojrzała więc na niego krytycznie.
Stał na szczycie wykutych w skale stopni, ubrany cały na czarno, w butach nadających się raczej do wojska, spodniach bojówkach, jakby miał zaraz po ich spotkaniu ruszyć na podbój jakiejś fortecy w okolicy. Do tego przylegająca do ciała bluzka, która akcentowała każdy mięsień jego brzucha, torsu i ramion.
W czasach, gdy utrzymywali znajomość, był szczupły i wysoki, niemalże eteryczny, jak podkreślało wiele jego wielbicielek. Blond włosy, nieco dłuższe i falowane nadawały mu anielski wygląd. Dziś były krótko przycięte i ściemniały, połyskując niczym miedź. Ale to nie włosy najbardziej zafascynowały Madelyn. Nie uczucia, które kłębiły się w jej wnętrzu i do których istnienia nigdy by się nie przyznała. Ale to, że gospodarz tego miejsca się nie uśmiechał.
Miał zaciętą minę, co jednak wcale nie ujmowało mu zmysłowości, która była cechą, jaką większość ludzi od razu u niego zauważała. Swoją charyzmą mógłby rozświetlić całe miasta bez specjalnego wysiłku. Zawsze wyglądał na zaskoczonego wpływem, jaki wywierał na ludziach. Bawiła go paleta cech, którą dysponował, jakby osobiście przyłożył rękę do swojej urody i seksapilu. Te wysokie kości policzkowe, kształtne usta, symetria obiektywnie doskonałej twarzy. Był po prostu piękny, nie tylko przystojny.
Dziś jednak w jego wyglądzie nie było nic, co sugerowałoby dawną frywolność. Zmężniał, choć było to dość nieadekwatne określenie jego osoby. Madelyn zawsze wyobrażała go sobie w pozycji półleżącej na szezlongu czy sofie, pogrążonego w filozoficznych rozważaniach albo zasłuchanego w muzyce.
Emanował taką samą zmysłowością jak dawniej, ale doszedł do niej element zdecydowania i szorstkiej siły. Ciarki przebiegły jej po plecach i jak do tej pory było jej zimno, tak miała wrażenie, że jest jej za gorąco. Nie należała do osób, którym ktoś z wyższej klasy mógłby łatwo zawrócić w głowie. Ciężko pracowała, by dostać się na studia. Chciała, by rodzice byli z niej dumni. Chciała też osiągnąć coś w życiu, by udowodnić, że nauka się opłaciła. Jej rodzice, Angie i Timothy Jones, uważali, że nie warto zawracać sobie tym głowy.
Któregoś wieczora Madelyn pomyliła puby i znalazła się w miejscu wypełnionym elegancko ubranymi ludźmi. Jej lepiej poinformowani przyjaciele powiedzieli, że część z nich regularnie pojawia się na stronach „Tatlera”. Na ich życie składały się głównie imprezy w rezydencjach rozrzuconych po całym świecie i spędzanie lata na luksusowych jachtach pływających po Morzu Śródziemnym.
Madelyn patrzyła na rozbawione towarzystwo, jak na egzotyczne zwierzęta w zoo. Z całej tej grupy tylko on odwzajemnił jej spojrzenie.
A potem nic nie było już takie samo.
Znalazła swojego księcia w Anglii, tak jak przepowiedzieli jej przyjaciele, zanim jeszcze wyjechała ze Stanów.
Pod jego wpływem zmieniła zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni i ze skromnej, pracowitej dziewczyny stała się śmiałą i rozrywkową dziewczyną zapatrzoną w swojego księcia jak w obraz. Wielokrotnie zastanawiała się, jakim cudem tego dokonał.
Ale kiedy powolnym krokiem schodził po schodach, stwierdziła, że całkowicie rozumie tamtą wersję samej siebie.
Mimo że dziś się nie uśmiechał, mimo że wydawał się mniej uwodzicielski niż zawsze. Mimo że minęło sporo czasu, i tak sprawił, że Madelyn zapomniała o całym świecie, a zwłaszcza o tym, że utknęła tu z nim w cieniu nieprzyjaznej skały smaganej wiatrem i śniegiem, tysiące stóp nad poziomem morza. Zapomniała o wszystkim z wyjątkiem jego, jakby był jej przeznaczeniem.
Nawet w sposobie jego poruszania się było coś, co kazało myśleć, że cały świat został stworzony po to, by celebrować każdy jego krok. Skupione spojrzenie przewiercało ją na wylot. Tak samo, jak wiele lat temu ogarnęła ją panika, że zajrzy w każdą myśl, która była w jej głowie.
Nie miało znaczenia, że wydawał się inny, odmieniony i bardziej ponury.
To nadal był on. Parys Apollo, król Ilonii. Mężczyzna, który wywrócił życie Madelyn Jones do góry nogami.
Wyprostowała się i uniosła wyżej głowę, gdy przystanął naprzeciwko niej.
– Przyznam, że jestem zaintrygowany – powiedział głosem, który tak dobrze znała, ponieważ pamięć o nim była czysto fizyczna. Tembr jego głosu rozchodził się po jej ciele niczym wędrujący płomień.

Najlepsi z najlepszych – Maisey Yates

– Pod względem funkcjonalności nasz system przewyższa ofertę konkurencji. – Julia Anderson popatrzyła na znajdujący się za jej plecami ekran, na którym widoczny był interfejs nowego systemu operacyjnego. Jej wystąpienie śledziło kilka tysięcy gości oraz miliony widzów w internecie. – Jest także przejrzysty, prosty w obsłudze i estetyczny.
Uśmiechnęła się do kamer, wiedząc, że wygląda zachwycająco. Miała do dyspozycji osobistą stylistkę, specjalistę od makijażu i fryzjera. Dzięki odpowiedniemu sztabowi ludzi, którzy dbali o wszystkie szczegóły, mogła pokazać się światu.
– Jednak wygląd to nie wszystko. – Zaczerpnęła powietrza, spoglądając na stojący przed nią laptop. – System operacyjny musi być bezpieczny. Nowa zapora jest skuteczniejsza od rozwiązań dostępnych na rynku. Potrafi wykryć i zablokować niemal wszystkie zagrożenia, chroniąc poufne dane. – Na laptopie zamigotał obraz. Julia znieruchomiała, czując na sobie zaniepokojone spojrzenia. Rozpoczęła się transmisja.
– Bezpieczny? – Z głośników popłynął obcy głos. – Nie sądzę. Ochroni tylko tych, którzy używają systemu Anfalas. Każdy, kto korzysta z oprogramowania Datasphere, pokona zaporę bez trudu.
Flavio Calvaresi! Mogła się tego spodziewać. Docinali sobie przy każdej okazji. A razem lubili dawać się we znaki Scottowi Hamlinowi, trzeciemu z wielkich graczy na rynku. Tworzyli trójkąt, w którym każdy walczył z każdym. O większe wpływy, sukces i sławę w świecie zaawansowanych technologii.
Jego twarz, przystojna i ozdobiona ironicznym uśmieszkiem, zajmowała teraz cały ekran, demonstrując światu słabość zapory nowego systemu operacyjnego.
– Prawie nikt nie używa Datasphere, panie Calvaresi – powiedziała, starając się zachować spokój. Premiera jej nowego systemu operacyjnego, podobnie jak każdego produktu Anfalas, była wiadomością dnia. Efektowne włamanie do jej systemu pobije rekordy oglądalności. – Żeby korzystać ze sprzętu Datasphere, potrzeba tytułu profesora informatyki, podczas gdy Anfalas koncentruje się na użytkowniku… – kontynuowała.
– I pani użytkownik właśnie został pokonany przez hakera – triumfował.
Julia kiwnęła dłonią na technika czuwającego nad transmisją. Ekran zgasł, odcięty został także głos. Julia wciąż widziała irytującą twarz swojego oponenta na ekranie laptopa. Podniosła wzrok, starając się wybadać nastrój publiczności.
– Przepraszam państwa za ten incydent. Wszyscy wiemy, do czego zdolna jest konkurencja.
Kilka osób w audytorium parsknęło nerwowym śmiechem. W pierwszym rzędzie niecierpliwie tłoczyli się dziennikarze, czekający na możliwość zadawania pytań. Po chwili przyniesiono nowy komputer i Julia wznowiła wykład, pomijając kwestię bezpieczeństwa i przechodząc od razu do zalet nowych monitorów HD oraz oprogramowania do edycji zdjęć i muzyki. Uznała, że najlepiej będzie zrezygnować z konferencji prasowej. Zeszła ze sceny, przeklinając pod nosem. Wyjęła z lodówki butelkę wody, nasunęła na nos okulary przeciwsłoneczne i odebrała od asystenta swoją czarną skórzaną torbę.
– Samochód?
– Podstawiony z tyłu. Ten z przodu to przynęta dla paparazzich. – Thad strzepnął niewidoczny pyłek z jej ramienia i poprawił włosy.
– Dziękuję. – Miała ochotę wypłakać się na jego ramieniu, ale Thad zbeształby ją za rozmazany makijaż. Poza tym nie powinna okazywać słabości. Dlatego wróci teraz do swojej rezydencji i będzie patrzeć na morze, zajadając się lodami na pocieszenie. A potem… Potem pomyśli, jak się zemścić na przeklętym Calvaresim.
Otworzyła tylne drzwi limuzyny, wsiadła i zamknęła je za sobą starannie, sprawdzając przez szybę, czy nie ma gdzieś w pobliżu wszędobylskich paparazzich.
– Witam!
Tuż obok siedział Flavio.
– Co, do cholery, robisz w moim samochodzie?
– Tak się składa, że to mój samochód.
– W takim razie, co zrobiłeś z moim samochodem?
– Odesłałem kierowcę. Powiedziałem, że masz spotkanie. Ze mną.
– Doskonale. Czy podczas tego spotkania będę mogła przyłożyć ci w zęby za to, co zrobiłeś podczas prezentacji?
– Och, czyżbyś już nie pamiętała, co się wydarzyło podczas mojej ostatniej konferencji?
– Co takiego? – spytała Julia, zaskoczona.
– Wszystkie zestawy promocyjne, przygotowane na inaugurację nowego smartfona Datasphere, miały w środku twojego OnePhone’a. Do tego slogan reklamowy wyświetlony na ścianie!
– „Jeden OnePhone do wszystkiego”. Pamiętam. Świetne hasło. Ale moje prezentacje to wydarzenia. Mówi o nich cały świat.
– Tylko dlatego, że robisz aferę przy okazji byle gadżetu.
– Taki mam styl i ludzie mnie lubią. Ja nie wyznaczam trendów, drogi Flavio, ja jestem trendem.
– Trendem? Może porozmawiamy o dżinsach marmurkach? One też były trendem. Dawno, dawno temu!
Oparła się wygodniej, pewna swego. Samochód ruszył.
– Dokąd jedziemy?
– Do mojego biura.
– Skończyłam na dzisiaj pracę.
– Nie skończyłaś. Chyba że chcesz przepuścić niepowtarzalną okazję.
Spuściła wzrok, wpatrując się w dłonie ze starannie umalowanymi paznokciami. Z trudem rozpoznawała własne ręce. Skóra była gładka, wypielęgnowana. Z wyglądu przypominała damę, gorzej było z obyciem. Mogła się umalować i ubrać, jak chciała, ale ta biedna, zagubiona i wrażliwa dziewczyna z przeszłości wciąż w niej tkwiła. Nie mogła i nie chciała pokazać jej nikomu.
– Takich okazji mam bez liku – powiedziała, przenosząc wzrok na swojego towarzysza. – A wiesz dlaczego? Bo ciężko pracuję. Bo jestem geniuszem! A to oznacza, że jeśli nie skorzystam z tej okazji, to kolejna pojawi się jeszcze przed kolacją.
Flavio mierzył ją badawczo. Lekki uśmiech błąkał się po jego kształtnych ustach.
– Barrows już się do ciebie zgłosił?
– Skąd o tym wiesz?
Uśmiechnął się szerzej.
– Nie wiedziałem, aż do teraz. Kontaktował się też z Hamlinem. Wszyscy otrzymaliśmy zaproszenie do współpracy nad jego nowym systemem nawigacyjnym dla luksusowych samochodów.
– Ach, tak? – Julia udawała obojętność, mimo że oferta Barrowsa była największym wydarzeniem w jej firmie od czasu wprowadzenia na rynek OnePhone’a, który szybko stał się numerem jeden w Stanach. Teraz miała szansę wprowadzić swój produkt do samochodów na całym świecie. Gigantyczny kontrakt. Ale najpierw musiała pokonać konkurentów, o których istnieniu do tej pory nie wiedziała.
– Tak – potwierdził Flavio. – Jeśli chcesz, mogę pomóc ci go zdobyć.
– Nie potrzebuję twojej pomocy – obruszyła się.
– Potrzebujesz. Po dzisiejszej prezentacji twój wizerunek zacznie się chwiać. Wyszłaś na nieprzygotowaną i niedoświadczoną. Potrzebujesz mojej pomocy.
Zacisnęła zęby, czując niepohamowaną złość.
– A haczyk?
– Słucham?
– Haczyk, Flavio. Gdzie jest haczyk w twojej ofercie?
– Będziesz mnie widywać znacznie częściej niż dotychczas – powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha. Był naprawdę irytujący. I bardzo przystojny, co wkurzało ją jeszcze bardziej.
– Jeśli planujesz więcej takich numerów jak dziś, możesz być pewien, że nie będę z tego powodu szczęśliwa.
– Dziwne, większość kobiet dałaby wszystko, żeby się ze mną spotykać.
– Większość kobiet nie jest dla ciebie konkurencją. – Trafiony, zatopiony! Uśmiechnęła się triumfalnie.
– I nie zatruwają mi życia tak jak ty. Ale dla dobra sprawy jestem skłonny przymknąć oko na tę niedogodność.
– Dla dobra sprawy?
– Będę z tobą szczery. Sam nie dostanę tego kontraktu. Ty zresztą też nie. Brakuje mi… pewnej prostoty, którą mają twoje produkty.
– Są zbyt skomplikowane.
– Powiedzmy, że są dla zaawansowanych. Wracając do rzeczy, mnie brakuje umiejętności, aby przystosować system nawigacyjny do niewygórowanych wymagań przeciętnego kierowcy, tobie brakuje wydajnych procesorów. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. Hamlin z kolei mógłby dostarczyć przeciętnej jakości procesory oraz interfejs porównywalny z twoim. Jego procesory są lepsze od twoich, a jego interfejs byłby lepszy od mojego.
Julia z uwagą przysłuchiwała się słowom Flavia, ale zaciekawiło ją co innego.
– Skąd masz te wszystkie informacje?
– Wywiad gospodarczy – rzucił krótko.
– To nie fair!
– Przecież sama z niego korzystasz.
Julia udała kichnięcie, aby odwrócić się w stronę szyby i nie musieć skłamać. Za oknami limuzyny przesuwały się wzgórza Hollywood ozdobione jasnymi domami z czerwoną dachówką. Spomiędzy nich przezierał ocean iskrzący się w słońcu. Mimo siedmiu lat spędzonych na wybrzeżu widok ten wciąż zapierał jej dech w piersi i przypominał o tym, jak rozpoczęła zupełnie nowe życie.
Teraz potrzebowała chwili odpoczynku. Od jego pytań, uśmiechów i przyjemnego zapachu wody kolońskiej, jaki wokół siebie roztaczał. W ciasnej przestrzeni samochodu trudno było od tego wszystkiego uciec.
Musiała przyznać, że Flavio ją intrygował. Nie tylko nie przypominał z wyglądu większości informatyków, którzy rzadko przywiązywali wagę do wyglądu. Ba, ona sama wyglądałaby jak lump, gdyby nie zatrudniła specjalisty od wizerunku. W jej życiu tak naprawdę liczyło się programowanie, a nie to, jak się prezentuje. Bez pomocy doradcy nie umiała nawet skompletować stroju tak, aby stanowił przyjemną dla oka całość.
On był inny. Miał w sobie sporo uroku i seksapilu, który większość ludzi o bardzo wysokim poziomie inteligencji, nie wyłączając jej, uważała za zbędny dodatek.
– Uznam milczenie za odpowiedź twierdzącą – przerwał jej rozmyślania.
– Masz rację, korzystałam – powiedziała, śledząc wzrokiem krajobraz. Samochód skręcił w mniejszą ulicę i rozpoczął mozolną wspinaczkę na szczyt.
Julia odwróciła się w jego stronę.
– Myślałam, że jedziemy do twojego biura?
– Do mojego prywatnego biura. Nie możemy pokazywać się razem, dopóki nie obmyślę, jak to rozegrać.
– Proponujesz spółkę, a ciągle mówisz: ja, ja i ja.
– Nie widzę problemu.
– Zespół to „my” – zwróciła mu uwagę.
Samochód skręcił i podjechał do bramki, przy której się zatrzymał. Wjazd na posesję był ukryty wśród zieleni i kwitnących o tej porze pnączy. Flavio otworzył szybę i przyłożył palec do czytnika linii papilarnych.
– Ty też – rzucił przez ramię.
– Przecież mnie nie rozpozna.
– Wiem, ale będę cię miał w rejestrze.
– Przechowujesz odciski palców? To już zakrawa na paranoję.
– Przyłóż palec – przypomniał jej.
Popatrzyła najpierw na niego, potem na okno i bramkę ze skanerem, która strzegła dostępu do posiadłości.
– Mam wychylić się przez okno?
– Tak. – Spojrzał na nią rozbawiony.
Zaczerwieniła się i unikając jego wzroku, przysunęła nieco bliżej, aby wysunąć rękę za okno. Pracowała już z wieloma mężczyznami i aluzje oraz żarciki nie robiły na niej wrażenia. Zwłaszcza wtedy, gdy przywdziewała maskę twardej i nieustępliwej. Taka powinna być teraz. Pochyliła nad jego kolanami i sięgnęła w stronę okna, ale wciąż była za daleko od czytnika. Westchnęła zniecierpliwiona i wyprężyła się jak struna, unikając jak ognia dotknięcia swojego współpasażera. W tej samej chwili Flavio poruszył się, chcąc jej zrobić więcej miejsca, i znów poczuła jego zapach. Była tak blisko, że mogła rozróżnić poszczególne składowe. Pikantną nutę wody kolońskiej. Owocowy aromat żelu pod prysznic i uwodzicielsko piżmowy zapach czystej, męskiej skóry…
Zakręciło jej się w głowie.
Rusz się wreszcie, bo za moment się rozsypiesz! – powiedziała sobie. Nie chciała cofnąć się do roli smutnej, nieporadnej nastolatki, która nie mogła znaleźć swojego miejsca wśród rówieśników. Odepchnęła to wspomnienie i jeszcze mocniej wychyliła się za okno, ignorując fakt, że opiera się piersiami o jego biceps. Dopiero gdy dotknęła kciukiem skanera, a urządzenie wydało ciągły dźwięk, cofnęła się, opadając wyczerpana na kanapę. Samochód bezgłośnie sunął aleją. W oddali dojrzała kolejną bramę zagradzającą dalszą drogę.
– To jakiś żart?
– Spokojnie, tu wystarczy kod. – Wprowadził go na telefonie, który, jak zauważyła, nie był aż tak elegancki i szybki jak ten, który produkowała jej firma. – Czy twoje telefony też mogą się łączyć z domowym systemem bezpieczeństwa?
– Nie, ale mają wypasione aplikacje z grami.
– Jakim cudem to coś lepiej się sprzedaje? – Uniósł brwi ze zdumienia.
– Nie słyszałeś, co powiedziałam? Wypasione? I gry?
– I do czego to ma służyć?
– Do zabawy. Wyobraź sobie, że większość ludzi nie ma w domu systemu bezpieczeństwa, który wita gości uroczym „Dzień dobry, to ja, paranoik”.
– A twój system bezpieczeństwa?
– Mój robi to samo, tyle że nie muszę go obsługiwać przez telefon.
Flavio podniósł telefon, podsuwając go jej niemal pod sam nos.
– Ale przyznaj, że robi wrażenie.
– Może i robi – powiedziała niechętnie.
– Wspaniale. To powinno ułatwić sprawę.
Limuzyna zajechała przed drzwi potężnego budynku, przypominającego raczej włoski pałac niż typowe wille na okolicznych wzgórzach.
– Jaką sprawę?
Flavio wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od jej strony. Owionął ją uwodzicielski zapach, gdy podawał jej dłoń.
– Och, daj spokój. To spotkanie biznesowe, a nie bal. – Wysiadła, unikając bezpośredniego kontaktu, i sama zamknęła za sobą drzwi.
– Zapiszę sobie, że mój dotyk wprawia cię w zakłopotanie.
– W zakłopotanie? Mylisz się, drogi Flavio. Po prostu nie pozwolę ci bawić się w żadne gierki. Powiedz, czego chcesz, i miejmy to już z głowy. Chcę wreszcie wrócić do domu i napić się wina. To był naprawdę męczący dzień.
– Wina możesz się napić tutaj. To nie będzie krótkie spotkanie.
– Już teraz mogę ci powiedzieć, że nie spodoba mi się to, co masz do zaoferowania.
– Nie spodoba ci się, ale przecież nie jesteś głupia. Dlatego wysłuchasz, co mam do powiedzenia. Sprawa wygląda następująco. Ty masz coś, czego ja potrzebuję. Ja mam coś, czego ty potrzebujesz. Jedynym sposobem na to, by któreś z nas dostało ten kontrakt, jest połączenie sił.
– Wolałabym spłonąć na Górze Przeznaczenia.
– Zacna śmierć. Ale to nie załatwi ci zlecenia. A współpraca za mną owszem.
– Współpraca oznacza połowę zlecenia.
– Połowa to więcej niż nic. A zlecenie nie wpadnie w łapy Hamlina.
– W czym niby jesteś lepszy od niego? – Wiedziała, że Scott Hamlin to skończony palant. Miała u siebie kilku ludzi, którzy kiedyś pracowali dla Hamlin Tech, i żaden nigdy nie wypowiedział jednego pochlebnego słowa o swoim szefie. Udało jej się skaptować także paru pracowników Flavia. Raz czy dwa razy usłyszała, że był tyranem. Gdyby sama miała podsumować jego osobę, nie użyłaby słów „sympatyczny facet”. Ani on, ani Hamlin nie mieli jednak na sumieniu większych przewinień, żadnych procesów, żadnych sporów z pracownikami. Uważała Hamlina za szowinistyczną świnię i człowieka bez skrupułów. Czy to wystarczało, żeby teraz stanąć po stronie Flavia? Tak, ale nie chciała wyjść na nazbyt gorliwą.
– Nie uśmiecha ci się współpraca z Hamlinem i dlatego poprosiłeś mnie?
– Współpraca z tobą też mi się nie uśmiecha, ale nie mam innego wyjścia.
Julia spojrzała na zegarek – ekstrawaganckie, wykonane na zamówienie cacko z opatentowanym interfejsem OnePhone’a – i włączyła stoper.
– Masz dokładnie minutę, żeby przekonać mnie do tego pomysłu, albo wychodzę.
– Przykro mi, cara mia, ale to zupełnie nie w moim stylu.
– Nawet nie spróbujesz?
– Powiem tylko jedno. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.

– I to ma mnie zachęcić?
W przypływie irytacji zacisnął zęby. Ta kobieta doprowadzała go do szału. Nie pierwszy raz zresztą. Jej firma pojawiła się na rynku jakieś pięć lat temu i niemal z dnia na dzień odniosła spektakularny sukces. Anfalas zmieniał sny w rzeczywistość, a jego właścicielka uważała się za ewoluujący trend. Trudno o większą bzdurę, ale ludzie to kupowali. Nie mógł jej odmówić kreatywności i kompetencji. Była stworzona do roli liderki i wszystko przychodziło jej z łatwością, jakiej nie zauważył dotąd u nikogo, poza sobą. Niewątpliwie stanowiła wyjątek, ale mniemanie o sobie miała rozdęte do granic możliwości.
– Myślę, że już zachęciło – zablefował.
– Czyżby? – Spoglądała gdzieś w bok. Blond włosy opadały jej na ramiona otulone czernią efektownego kostiumu z dekoltem kryjącym nieduże, ale kształtne piersi. Czerń była jej wizytówką. Trochę niezwykłą jak na słoneczną Kalifornię, ale zapewniającą rozpoznawalność. Wyobrażał sobie, że dodaje sobie tym animuszu. W jego opinii wyglądała zbyt surowo, trochę jak mroczna postać z gry komputerowej. Ale przecież nikt go nie pytał o zdanie.
– Musi być jakiś powód, dla którego tak się denerwujesz – zarzucił przynętę. – Chodzi o ten projekt czy może o mnie? – Posłał jej swój firmowy uśmiech, od którego kobietom zwykle miękły kolana. Sztukę uwodzenia miał opanowaną do perfekcji. Jak na ironię kobiety, na których ją praktykował, w ogóle tego nie potrzebowały, ale chętnie wchodziły w rolę, bo lubiły być uwodzone.
– Tobą na pewno nie jestem zainteresowana – odparła chłodno.
– A zatem musisz być zainteresowana moim planem. W takim razie wejdźmy do środka, gdzie będziemy mogli bezpiecznie porozmawiać.
– Masz ochronę lepszą niż w Pentagonie. Jestem pewna, że tu też jest bezpiecznie.
– Wolę nie ryzykować.
– Czy paranoja jest uwarunkowana kulturowo?
– Słucham?
– Pytałam, czy wszyscy Włosi są tacy przewrażliwieni?
– Możliwe. Szczególnie ci, którzy wychowywali się na ulicach Rzymu.
– Rozumiem, że takie warunki skłaniają do ostrożności. Ja akurat nie mam tego rodzaju doświadczeń. Pewnie dlatego, że przedmieścia w Ohio nie przypominają slumsów.
– Skoro już wymieniliśmy się doświadczeniami z naszego życia, to może wejdziesz i posłuchasz, co mam do powiedzenia?
Zmrużyła oczy, przyglądając mu się badawczo spod długich rzęs.
– Może wejdę.

Inny plan na szczęście - Caitlin Crews
Po tragicznej śmierci rodziców Parys obejmuje tron. Zaskoczony przedwczesnym dziedzictwem i pogrążony w żałobie wyjeżdża na jedną z wysp swojego kraju. Zaniepokojeni urzędnicy chcą go sprowadzić z powrotem do pałacu. Proszą o pomoc jego dawną przyjaciółkę, Madelyn Jones. Parys nie wiedział, że jest ona matką jego dziecka. Świadomość, że jest nie tylko królem, ale i ojcem, skłania go, żeby wrócić, objąć władzę i zaopiekować się rodziną. Jest tylko jeden warunek – Madelyn musiałaby go poślubić, a ona nie wyobraża sobie życia w pałacu…
Najlepsi z najlepszych - Maisey Yates
Flavio Calvaresi i Julia Anderson są liderami w branży informatycznej. Ich firmy konkurują ze sobą od lat, jednak propozycja intratnego kontraktu skłania ich do zawarcia tajnego rozejmu. Tylko wspólnymi siłami mogą opracować najlepszą ofertę. By uniknąć podejrzeń o nieuczciwą grę, postanawiają udawać romans. Umawiają się, że kiedy zdobędą kontrakt, wrócą na wcześniejsze pozycje rywali. Lecz wydarzenia, które nastąpią, skłonią ich do zmiany planów…

Intrygująca propozycja

Karen Booth

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1315

ISBN: 9788329119788

Premiera: 11-03-2025

Fragment książki

– Udusi mnie? Nie przesadzajmy. – Anna Langford spojrzała na swoją koleżankę z pracy, Holly Louis.
Przyjaciółki stały w holu luksusowego hotelu Miami Palm, tuż obok baru. Anna była gotowa zrealizować swój wielki plan. Gdyby tylko Holly mogła powiedzieć jej coś na zachętę!
– Byłam na kilku zaledwie spotkaniach z twoim bratem, ale jestem pewna, że dostanie szału, kiedy dowie się, że chcesz zawrzeć transakcję z Jacobem Linem.
Anna zerknęła w bok. W barze było dużo ludzi, którzy przyjechali, by wziąć udział w dwudniowej konferencji kadry kierowniczej. Anna, jako dyrektor techniczny działu zakupu nowych technologii LangTelu, firmy telekomunikacyjnej, którą założył ojciec jeszcze przed jej przyjściem na świat, miała za zadanie zrealizować następny wielki projekt. Jej brat Adam, obecny prezes LangTelu, postawił sprawę jasno – trzeba odnieść imponujący sukces.
Ich firma miała kłopoty po śmierci ojca. Anna wpadła na pomysł, by zainwestować w nową technologię telefonii komórkowej, o której Adam nie wiedział. Była przekonana, że konkurencyjne firmy też o tym nie słyszały. Niestety ta transakcja wymagałaby współpracy z Jacobem Linem, który szczerze nie znosił jej brata. Adam także pałał niechęcią do Jacoba.
– To on, prawda? – szepnęła Holly, wskazując Jacoba. – Do diabła, po raz pierwszy widzę go na własne oczy. Jest sto razy bardziej seksowny niż na zdjęciach.
Nie musisz mi mówić, pomyślała Anna. Dobrze wiedziała, jak seksowny jest Jacob Lin. Odtrącił ją sześć lat temu i ciągle czuła z tego powodu ból.
– Czy on ma zawsze taką aurę? – Holly zakręciła ręką w powietrzu. – Jakby przewyższał wszystkich mężczyzn w promieniu stu kilometrów?
Anna była tego pewna.
– Owszem. Tak właśnie jest.
– Ojej! – Holly poklepała Annę po ramieniu. – Życzę ci szczęścia. Na pewno ci się przyda.
– Co? – Anna poczuła, że opuszcza ją odwaga. – Naprawdę myślisz, że będzie tak źle?
– Nazywasz się Langford. On nie lubi twojej rodziny. Tak, myślę, że nie będzie łatwo.
– Prawdę mówiąc, mogę kazać ci iść ze mną. Jesteś członkiem mojego zespołu.
Holly potrząsnęła głową tak gwałtownie, że podskoczyły jej loki.
– Moje obowiązki służbowe nie obejmują misji samobójczych.
Annę znów ogarnęło zwątpienie. Ale nie ma wyjścia, musi to zrobić. Jeśli chce przekonać brata, że powinien ustąpić ze stanowiska prezesa i przekazać jej zarządzanie firmą, tak jak obiecał przed śmiercią ojca, to musi ryzykować i podejmować trudne decyzje.
Niestety Holly ma rację. Nie wiadomo, jak zareaguje Jacob, biorąc pod uwagę jego stosunek do Langfordów.
– Mój plan na pewno się powiedzie. – Anna nadrabiała miną. – Jacob to biznesmen, a ja mogę zaoferować mu dużo pieniędzy. Adam też machnie ręką na osobiste animozje, kiedy zorientuje się, jaka to jest dobra inwestycja dla LangTelu.
– Jak masz zamiar zwrócić się do pana Seksownego?
– Poproszę barmana, żeby dał mu kartkę.
Holly zmrużyła oczy, jakby ją zabolała głowa.
– Czy to nie będzie dziwne?
– Nie mogę zadzwonić, bo nie mam numeru jego komórki. – Miała numer Jacoba sprzed sześciu lat, który dał jej, odwiedzając ich rodzinę w Boże Narodzenie. Wtedy się w nim zakochała i pocałowała go, a on powiedział nie. Ten numer już do niego nie należał.
– Gdybyś podeszła do niego, żeby porozmawiać, to wszyscy by zobaczyli i zrobiłby się wielki szum.
– Tak. To niemożliwe. – Na pewno wybuchłaby afera, bo pracownicy wiedzieli o walce, jaką toczył Adam Langford z Jacobem Linem. Bezlitosna wymiana ciosów odbywała się publicznie.
– Wierzę, że potrafisz zdziałać cuda – powiedziała Holly. – Przyślij mi potem esemesa. Powodzenia.
– Dziękuję. – Anna wygładziła bluzkę i ruszyła naprzód z wysoko uniesioną głową. Usiadła przy barze i dyskretnie wyjęła kartkę i długopis.
Teraz nie mogła już się cofnąć.

Jacob, siedzę na końcu baru. Muszę spotkać się z Tobą w sprawie pewnej propozycji biznesowej. Nie chciałam, by wszyscy widzieli, że z Tobą rozmawiam, z powodu sporu, jaki poróżnił Cię z Adamem. Jeśli jesteś zainteresowany, wyślij do mnie esemesa. Anna.

Dopisała numer swojej komórki i skinęła na barmana. Potem pochyliła się, by nikt obok jej nie słyszał.
– Proszę dać to mężczyźnie, który siedzi w rogu. Ten wysoki w szarym garniturze. Czarne włosy.
Nie wspomniała o tym, że jest niesamowicie seksowny i ma ciemniejszą karnację jako pół-Amerykanin i pół-Tajwańczyk.
Barman uniósł brwi, spoglądając na kartkę.
No dobrze. Anna położyła dziesięciodolarowy banknot na kontuarze. Barman zgarnął pieniądze.
– Oczywiście.
– I wytrawne martini. Trzy oliwki. – Alkohol doda jej odwagi.
Podrapała się w głowę, obserwując dyskretnie Jacoba. Zmarszczył czoło, czytając kartkę. Czy myśli, że zwariowała? To dziecinne wysyłać kartkę do takiego miliardera. I pomyśleć, że kiedyś miała odwagę się z nim całować.
Jacob potrząsnął głową, chowając kartkę, potem wystukał coś w telefonie. Czy już zapomniała, jakie ma wspaniałe ręce? Wielkie i niezwykle męskie, jak on cały. Były takie… zręczne. Niestety czuła ich dotyk tylko raz, kiedy objął ją w pasie i położył rękę na jej ramieniu. „Nie mogę, Anno. Moja przyjaźń z Adamem znaczy dla mnie zbyt wiele”, powiedział, odsuwając ją od siebie.
Długo nie mogła o nim zapomnieć, a teraz wszystko jej się przypomniało. Do diabła, a już myślała, że ma to za sobą. Jacob schował telefon do kieszeni i skończył drinka.
Ekran telefonu Anny się rozświetlił. Serce zabiło jej mocniej. Co napisał? Że nie chce mieć do czynienia z nią i jej rodziną? Przełknęła ślinę i przeczytała esemesa.

Mój apartament w hotelu. 15 minut.

Zaparło jej dech w piersi. Ta wiadomość była w jego stylu. Bezpośrednia, rzeczowa. Poczuła się jeszcze bardziej zbita z tropu. Nie dlatego, że onieśmielało ją towarzystwo miliarderów, bo codziennie miała z nimi do czynienia. Ale ci mężczyźni nie podobali jej się tak jak Jacob. Nie zawładnęli nigdy jej sercem i na pewno nie pisała do nich miłosnych listów, których nie wysłała.
Jacob wstał i pożegnał się z mężczyzną, który mu towarzyszył. Zwinnie przedzierał się przez tłum gości w barze, górując nad wszystkimi wzrostem.
Gdy się zbliżył, poczuła dreszcz na plecach. Minął ją bez słowa, zostawiając zapach drzewa sandałowego i cytrusów. Piętnaście minut. Ma tyle czasu, by przygotować się na spotkanie sam na sam z mężczyzną, dla którego gotowa była kiedyś zrobić wszystko.

Anna Langford. A niech to!
Jacob nacisnął guzik windy. Od sześciu lat był przekonany, że cała rodzina Langfordów go nie cierpi i z konieczności musiał odwzajemniać to uczucie. Gdy dostał kartkę od Anny, nie wiedział, co ma o tym myśleć. To było denerwujące, bo zawsze był pewny swego.
Czy chciał się umówić z piękną Anną Langford, najmłodszą z trójki rodzeństwa Langfordów, kobietą, której bratem był typ niegodny zaufania? Perspektywa spotkania była intrygująca. On i Anna byli kiedyś przyjaciółmi. Pewnego pamiętnego wieczoru nawet kimś więcej. Ale czy chciał rozmawiać z Anną Langford, członkiem zarządu LangTelu? To zależy o czym.
Jego plan przejęcia tej firmy spełzłby na niczym, gdyby Anna go odkryła. War Chest, tajna grupa inwestorów pod przewodnictwem Jacoba, obserwowała spadek cen akcji LangTelu po śmierci ojca Adama i Anny, Rogera. Firma traciła impet pod zarządem Adama, który nie cieszył się takim poparciem kierownictwa jak jego ojciec. LangTel był gotów do przejęcia.
Plan grupy War Chest zrodził się przy kartach i bourbonie którejś nocy w klubie w Madrycie. Jacob postawił wtedy pytanie: „Co z LangTelem? Czy uda się przejąć taką wielką firmę?”. To było odważne przedsięwzięcie, wymagające ogromnych pieniędzy i starannego przygotowania, czyli taki projekt, jakie uwielbiała grupa War Chest. Bez ryzyka nie ma nic. Można by zarobić dużo pieniędzy, bo firma z taką marką na pewno odzyska w końcu dawne wpływy. Przy okazji można będzie się zemścić na Adamie, pozbawiając go stanowiska prezesa, na co niewątpliwie zasłużył.
Jacob jechał windą na górę. Gra zmieniła się z chwilą, gdy Anna weszła do baru. To nie była już nieśmiała studentka, tylko pewna siebie kobieta interesu. Mężczyźni w barze od razu zwrócili na nią uwagę – wszyscy ją znali, bo pochodziła z jednej z najznakomitszych rodzin w amerykańskim biznesie. Jej uroda onieśmielała – gęste brązowe włosy opadające na ramiona, wdzięk i postawa baletnicy, usta świadczące o namiętności.
Kiedyś go pocałowała – wciąż pamiętał, jak biło mu wtedy serce. Była gotowa mu się oddać. Podziwiał siebie za to, że potrafił jej wówczas odmówić, bo nie mógł narażać na szwank swojej przyjaźni z jej bratem.
Nie miał pojęcia, że Adam go później zdradzi, zrywając z nim współpracę w biznesie. Młody Langford zarobił miliony na sprzedaży firmy, którą założyli wspólnie, pozbawiając Jacoba do niej praw. Jacob nie mógł zapomnieć tego, co powiedział wtedy Adam: „To twoja wina, że nie zadbałeś o to, żeby mieć umowę na piśmie”. I pomyśleć, że mu wierzył. To był jego wielki błąd.
Wszedł do swego luksusowego apartamentu, w którym było tak cicho jak w jego domu w Nowym Jorku. Poza pokojówką, kucharką czy asystentką nikt nigdy na niego nie czekał, kiedy wracał wieczorem z pracy, i to mu bardzo odpowiadało. Ludzie ciągle rozczarowywali go – patrz przypadek pierwszy, Adam Langford.
Propozycja biznesowa. O co może chodzić Annie? To byłaby odważna decyzja z jej strony, gdyby chciała zawrzeć z nim jakąś transakcję. Walka pomiędzy nim i jej bratem była wciąż zacięta.
Zdawało się, że im większe sukcesy odnosi Jacob, tym bardziej krytycznie Adam wyraża się o nim w prasie i na przyjęciach: „Jacob Lin nie ma zmysłu biznesmena. Potrafi tylko zarabiać pieniądze”. Jacob nie pozostawał mu dłużny: „Adam Langford będzie czerpać korzyści z nazwiska, jak długo świat biznesu mu na to pozwoli”. Trudno było powstrzymać się od ostrej wymiany zdań, ale po ostatnich wywiadach w gazetach Jacob doszedł do wniosku, że słowa nic nie załatwią. Czyny znaczą więcej. Dlatego nie będzie wypowiadać się już na temat Adama. On mu tylko coś pokaże.
Połączył się bezpośrednią linią z portierem.
– Dobry wieczór, panie Lin. Czym mogę służyć?
– Proszę przysłać mi butelkę wina. – Przejrzał menu. – Montrachet, Domaine Marquis de Laguiche. – Mówił bez problemów po francusku. Lata spędzone na nauce w Europie i w Azji pozwoliły mu porozumiewać się biegle w czterech językach – po francusku, angielsku, japońsku i mandaryńsku, rodzimym języku jego ojca, który urodził się na Tajwanie.
– Dobrze, panie Lin. Mamy rocznik dwa tysiące dwanaście za tysiąc pięćset dolarów. Czy pan to akceptuje?
– Oczywiście. Proszę to zaraz przysłać. – Życie jest za krótkie na tanie wino.
Prawdę mówiąc, on i Anna wypili niemało taniego wina podczas długich nocnych rozmów w domu Langfordów na Manhattanie. Zdawało się, że to było wieki temu.
Jego przyjaźń z Adamem znaczyła wtedy bardzo wiele. Opowiadali sobie wszystko, zwierzając się z problemów, jakie mieli z apodyktycznymi ojcami. Łączyła ich współpraca w biznesie i plany na przyszłość.
Jacob równie dobrze rozumiał się z Anną, choć spędził z nią znacznie mniej czasu – dziesięć dni, podczas których pili, grali w karty i żartowali, czując do siebie wielką sympatię. Wiele razy miał ochotę to wykorzystać, ale nigdy do tego nie doszło.
Był dobrze wychowany, a dżentelmen nie zaleca się do siostry swego najlepszego przyjaciela, choćby była atrakcyjna. Anna była niezwykle atrakcyjna. Czuł fizyczny ból, mówiąc „nie”, kiedy go pocałowała, nie tylko dlatego, że jej pożądał. Miał wrażenie, że tamtego wieczoru odrzuca coś więcej niż seks. Trudno było nie czuć potem żalu.
Gdy kelner przyniósł wino, Jacob zdjął marynarkę i krawat. Chciał wyglądać mniej oficjalnie. Jeśli Langfordowie podejrzewają go o chęć przejęcia firmy i Adam wysłał siostrę na przeszpiegi, to Jacob wolał wyglądać mniej odstraszająco. Inwestorzy War Chest byli ostrożni, ale niektóre ślady trudno zatrzeć.
Zadzwonił dzwonek do drzwi. Jacob dał asystentce wolne, więc poszedł sam otworzyć. W barze nie miał okazji, ale teraz mógł przyjrzeć się lepiej Annie. Jej zapach niespodziewanie przyprawił go o dreszcz.
– Czy mogę wejść? – spytała. – A może odpowiedziałeś tylko po to, żeby zatrzasnąć mi drzwi przed nosem? – Z jej oczu widać było, że nie żartuje.
– Tylko twój brat zasługuje na takie traktowanie. Ty nie. – Wpuścił ją do środka. Już zapomniał, jaki Anna ma zmysłowy głos.
– Nie zabiorę ci dużo czasu. Na pewno jesteś bardzo zajęty. – Zatrzymała się w holu, splatając dłonie.
– Jest godzina ósma, Anno. Nawet ja nie pracuję przez całą dobę. Wieczór należy do ciebie. – Im więcej czasu z nią spędzi, tym lepiej zorientuje się w jej planach.
Przygładziła czarny dopasowany żakiet. Długa linia spodni podkreślała jej szczupłą figurę.
– Proszę. Wejdź i usiądź.
Weszła do salonu i usiadła na skraju kanapy. Palmy za oknem chwiały się na wietrze. Blask księżyca oświetlał wysokie szyby.
– Przyszłam porozmawiać o Sunny Side.
Taka możliwość nie przyszła mu do głowy.
– Jestem pod wrażeniem. Myślałem, że uda mi się zachować tę inwestycję w tajemnicy. – Tak samo jak inwestycję w LangTel. Czy zawiodły go umiejętności? A może Anna jest taka dobra?
– Czytałam o tym w jakimś blogu. Próbowałam się dowiedzieć, skąd pochodziły pieniądze inwestora i doszłam do wniosku, że to musisz być ty, choć to była tylko moja intuicja. Dziękuję, że potwierdziłeś moje podejrzenia. – Uśmiechnęła się, unosząc brwi. Jej ciemnobrązowe oczy patrzyły na niego przenikliwie.
Była tak pewna siebie, że zupełnie nie przypominała trzpiotowatej dwudziestolatki, którą kiedyś poznał.
– Brawo! Napijesz się wina? Mam butelkę w lodzie.
Anna się zawahała.
– Chyba lepiej, żeby nasza rozmowa ograniczyła się do interesów.
– Nie możemy rozmawiać o interesach, nie poruszając spraw osobistych. Twoja rodzina i ja znamy się zbyt długo.
Skinęła głową.
– Porozmawiajmy o Sunny Side, a potem napiję się z tobą wina.
Czy to jest całkiem niewinna propozycja? Wrodzony sceptycyzm podpowiadał mu, że nie, ale miał za sobą ciężki dzień. Co mu szkodzi napić się dobrego wina, podziwiając uroczą przyjaciółkę z dawnych lat?
– Zaraz otworzę butelkę.
– Wiesz, że Sunny Side może być bardzo atrakcyjnym nabytkiem dla LangTelu.
Jacob nalał wino do kieliszków i postawił je na lakierowanym koktajlowym stole. Potem usiadł obok Anny i wzniósł toast.
– Twoje zdrowie!
Wypił duży łyk, przyglądając się ślicznej twarzy Anny, a zwłaszcza ustom. Tylko przez chwilę czuł kiedyś ich smak, ale wiedział, że Anna potrafi być namiętna. Oby to go nie zgubiło. Nie spodziewał się, że ta kobieta może pojawić się jeszcze w jego życiu albo zniszczyć najbardziej ryzykowną inwestycję w jego karierze.
– No więc jak? Porozmawiamy o Sunny Side?
– Tak. Przepraszam. To był długi dzień. – Potrząsnął głową. – Czy jest sens o tym rozmawiać? Firma Sunny Side może byłaby zainteresowana ofertą z LangTelu, ale problemem jest Adam. Nie sądzę, żeby chciał kupić firmę, w której mam udziały, i szczerze mówiąc, ja też nie mam ochoty się z nim zadawać.
Co innego byłoby zadawać się z jego siostrą. Teraz lojalność nie stanowiła już przeszkody.
Anna skinęła głową.
– Porozmawiam z Adamem. Chcę tylko wiedzieć, czy ułatwisz mi kontakt z Sunny Side.
– Kłopot w tym, że jej założyciel traktuje nieufnie wielki biznes. Musiałem starać się przez kilka miesięcy, żeby zdobyć jego zaufanie.
Jej oczy rozbłysły. Nie przerażały jej przeszkody. One tylko wzbudzały w niej entuzjazm.
– Rozumiem. Ale ta technologia ma nieograniczone zastosowanie.
– Tak. Zrewolucjonizuje cały przemysł telefonii komórkowej.
Jedna rzecz przyszła mu do głowy. Grupa War Chest zainteresowała się LangTelem po to, by zwiększyć wartość korporacji po usunięciu Adama. Sunny Side będzie ważnym graczem w branży, dlaczego więc obu nie połączyć? To mogłoby spowodować ogromny wzrost ceny akcji.
– To jak? Czy jest możliwa ta transakcja?
Jacob podziwiał upór Anny. I nie tylko.
– O ile Adam nie będzie się w to mieszać.
– Dział zakupu nowych technologii należy do mnie. Potraktuj to jako biznes ze mną.
– Jak długo będziesz wykonywać tę pracę? – Był zdziwiony, że w ogóle zgodziła się pracować w LangTelu. Nigdy nie lubiła być w cieniu brata.
– Mam nadzieję, że nie do końca życia.
– Myślisz o czymś lepszym?
– Tak. – Uśmiechnęła się.
Odetchnął z ulgą. Anna nie zostanie w LangTelu. Zarobiłaby dużo na wzroście cen akcji, a jej kariera nie ucierpiałaby, gdyby Jacobowi udało się przejęcie jej rodzinnej firmy. To Adam był jego celem, a nie Anna.
– Dobrze. Jeśli mamy rozmawiać o Sunny Side, to Adam nie może się w to mieszać. Negocjacje wymagają kompromisu, a on nie jest do tego zdolny. Nie znosi, kiedy ktoś się z nim nie zgadza.
– Wiem. – Przesunęła palec wokół kieliszka, a potem spojrzała Jacobowi w oczy. – Nigdy nie chciał powiedzieć mi, co właściwie między wami zaszło.
Choć Jacob nie był pewien, dlaczego Adam tak się zachował, podejrzewał, że u źródeł kłopotów był Roger Langford. Zaczęło się od tego, że Jacob zauważył problemy w uruchomionym przez nich medium społecznościowym Chatterback. Powinni od nowa przemyśleć wszystko, ale Adam nie chciał się na to zgodzić. Kłócili się całymi dniami. W końcu Jacob zaproponował, by Adam skonsultował się z ojcem – może jemu udałoby się przekonać syna. Następnego dnia Jacob nie miał już nic do powiedzenia w firmie.
– To dziwne. Myślałem, że oczernił mnie, gdzie tylko mógł.
– Narzekał trochę, ale w zasadzie nie chciał mówić na ten temat.
Czy on, Jacob, ma ochotę rozmawiać o tym dzisiaj? Absolutnie nie. To wszystko jest zbyt denerwujące: stracone pieniądze, mnóstwo czasu, zmarnowana energia i ciężka praca. Poza tym nie mógł powiedzieć Annie, że prawdopodobnie za tym wszystkim stał jej ojciec. Pewnie wciąż żałowała, że już zmarł.
– Nie chcę mówić nic złego na Adama. W końcu to twój brat.
– Obiecaj przynajmniej, że umówisz mnie z założycielem Sunny Side.
Zaczął się zastanawiać. Może nic z tego nie wyjdzie. Ale gdyby wyszło, odniósłby ogromny sukces.
– Dobrze, ale robię to tylko dla ciebie. Adam nie może się do tego wtrącać.
– Uwierz mi, że na to nie pozwolę. – Anna wypiła łyk wina. Potem odstawiła kieliszek i roześmiała się, potrząsając głową. – Wystarczy, że przez niego nie mogliśmy się całować.

„Najskuteczniejszą taktyką w interesach jest chłodna obojętność. Teraz to oznacza, że powinien przede wszystkim myśleć, ignorując podszepty ciała. Oczywiście jego ciało chciało teraz tylko jednego – Anny. Nie wyobrażał sobie, co by było, gdyby jej to wyznał. Czy spuściłaby głowę, czy też miałaby odwagę spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, na co ma ochotę? Czy naprawdę chodzi jej tylko o tę transakcję, czy może były inne powody?”.

Między Londynem a Nowym Jorkiem

9788329113304

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1297

ISBN: 9788329113304

Premiera: 25-03-2025

Fragment książki

Emma z mocno bijącym sercem weszła do niewielkiego biura. Siedzący przy biurku mężczyzna nawet nie podniósł na nią wzroku.
Ogromne okna wychodziły na jeden z najpiękniejszych parków Londynu. To między innymi ten widok sprawiał, że ceny pokojów w hotelu Granchester były takie astronomiczne. Jednak nawet ten widok bladł wobec niezwykłej urody mężczyzny, który siedział skupiony za biurkiem.
Zak Constantinides.
Promienie listopadowego słońca rozświetlały jego czarne jak węgiel włosy i podkreślały umięśnioną sylwetkę. Szerokie ramiona były napięte i lekko przygarbione. Emma dosłownie nie mogła oderwać od niego wzroku.
Odczuwała zdenerwowanie, co wcale nie było dziwne. Jej szef pojawił się w Londynie dość niespodziewanie, a ona została wezwana do jego biura, zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. Zak Constantinides nie wzywał zwykłych pracowników bez powodu.
Nie była przygotowana na to spotkanie: miała na sobie dżinsy, luźną koszulkę, a włosy związane w koński ogon. Nie miała jednak możliwości odpowiednio się przygotować – szczotka do włosów leżała gdzieś w torbie w którejś z szuflad.
Musiał zauważyć, że weszła do biura, ale nie przerwał pracy. Sprawił, że poczuła się, jakby była niewidzialna. Może chciał w ten sposób dać jej do zrozumienia, kto tu rządzi? Chociaż wcale nie musiał tego robić. W powietrzu niemal namacalnie było czuć aurę pewności siebie i siły, jaka go otaczała. Czyż to nie jego brat powiedział, że Zak jest draniem, który uwielbia rozkoszować się władzą?
Emma chrząknęła i odezwała się niepewnym głosem.
– Panie Constantinides?
Powoli podniósł głowę, ukazując twarz. Choć miał typowe rysy południowca i oliwkową skórę, jego oczy były szare, a nie brązowe. Przypominały kolorem zachmurzone niebo i zawsze wszystkich zaskakiwały.
Pod wpływem tego spojrzenia jej żołądek się zacisnął. Zapewne ze zdenerwowania. W końcu z jakiego innego powodu miałaby poczuć się tak niepewnie? I to wobec mężczyzny, który gdziekolwiek się pojawił, przyciągał jak magnes wszystkie kobiety, które akurat były w pobliżu?
– Ne? Ti thelis?
Spróbowała się uśmiechnąć. Czy odezwał się po grecku po to, by jeszcze bardziej zwiększyć dystans między nimi? Doskonale wiedziała, że świetnie mówi po angielsku.
– Jestem Emma Geary. Chciał pan mnie widzieć.
Zak odchylił się w fotelu, nie spuszczając z niej wzroku.
– To prawda – powiedział zaskakująco miękkim głosem. – Proszę, niech pani usiądzie, panno Geary.
– Dziękuję.
Wiedziała, że nie prezentuje się najlepiej, ale jak miała wyglądać osoba, która cały ranek spędziła na drabinie, zawieszając zasłony?
Została zatrudniona w charakterze dekoratora wnętrz hotelu Granchester i kiedy zadzwoniła do niej jego asystentka, właśnie była zajęta pracą w jednej z małych sypialni na siódmym piętrze.
– Pan Constantinides zaprasza do biura. Proszę się niezwłocznie tam stawić – usłyszała przez słuchawkę. Nie miała nawet czasu, żeby poprawić fryzurę czy zrobić makijaż. Albo się przebrać. W cokolwiek. Byle tyko nie patrzył na nią w taki sposób jak teraz.
Posłała mu przepraszające spojrzenie.
– Przykro mi, ale nie miałam czasu zmienić ubrania…
– Niepotrzebnie jest pani przykro. Nie jesteśmy na pokazie mody – powiedział, omiatając wzrokiem jej figurę. Obcisłe dżinsy i luźna koszulka, która jednak nie była w stanie całkiem ukryć rysujących się pod nią piersi. Tylko jej ręce wyglądały na zadbane. Miała długie, pomalowane na czerwono paznokcie, których kolor przypomniał mu rodzinną Grecję. Czyżby domyśliła się, że na nie patrzy? Jej ręka mimowolnie powędrowała do piersi, skupiając jego uwagę na tym właśnie szczególe jej anatomii. Niespodziewanie odczuł przypływ pożądania, nie dał jednak nic po sobie poznać. Wyraz jego twarzy pozostał nieprzenikniony.
– To, w co jest pani ubrana, nie ma żadnego wpływu na to, co zamierzam powiedzieć.
– Zabrzmiało to złowieszczo.
– Czyżby?
Emma z uśmiechem usiadła na krześle naprzeciw niego. Była lekko oszołomiona wrażeniem, jakie wywarło na niej spojrzenie jego szarych oczu. Nie należała do kobiet, na których przypadkowi mężczyźni mogą zrobić większe wrażenie, choć w tym przypadku od tej reguły najwyraźniej nastąpił wyjątek.
Siedząc naprzeciw tego potężnego mężczyzny, czuła się dziwnie bezbronna i obnażona. Może dlatego, że po raz pierwszy była z nim sam na sam. A może dlatego, że zastanie go przy biurku, z podwiniętymi rękawami koszuli, wydało jej się dziwnie intymne.
Zak Constantinides rzadko bywał w Londynie, zostawiając prowadzenie hotelu Granchester innym. Sam wolał przebywać w Nowym Jorku.
Emma nie miała z nim wiele do czynienia. Pracowników zatrudniał jego asystent Xenon i młodszy brat Nat. Widzieli się raz na otwarciu odnowionego Pokoju Księżycowego, którego renowacja była jej dziełem.
Została mu wtedy przedstawiona, choć ich rozmowa nie była zbyt długa. Podziękował jej za wykonaną pracę, bo tak wypadało. Na szczęście Emma nie przejęła się jego nieco lekceważącym stosunkiem do swojej osoby, ponieważ wiedziała, co ludzie o nim mówią. Słynął z zimnego serca i z tego, że ciągnęły się za nim tabuny kobiet.
Zak Constantinides był człowiekiem legendą. Każda rozsądna kobieta powinna obchodzić go szerokim łukiem. A już na pewno ktoś taki jak ona, kto miał skłonność do przyciągania do siebie mężczyzn, którzy pakowali ją w kłopoty.
Emma już dawno przekonała się, że jeśli chodzi o wybór mężczyzn, była beznadziejna. Najwyraźniej odziedziczyła tę umiejętność po matce. Ona również dokonywała w swoim życiu jedynie złych wyborów, a potem musiała ponosić ich konsekwencje. Emma nauczyła się, że lepiej dla niej jest trzymać się z dala od mężczyzn, którzy mogliby być zainteresowani jej ciałem albo nią samą. Tak było prościej.
Przyjrzała się uważnie siedzącemu naprzeciw niej mężczyźnie. Na przyjęciu z okazji otwarcia Pokoju Księżycowego miał na sobie czarny smoking i prezentował się niezwykle elegancko.
Dziś wyglądał inaczej.
Koszulę miał rozpiętą pod szyją, a rękawy zawinięte do łokci. Miał silne, owłosione ręce i duże dłonie. Szerokie ramiona sprawiały, że wyglądał władczo i dostojnie. Zdała sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie widziała nikogo równie męskiego. Nie wyglądał już jak potentat przemysłowy, ale jak zwykły mężczyzna pracujący za biurkiem. Choć nie, bardziej przypominał mężczyznę, który pracuje fizycznie, a nie przerzuca sterty papierów.
Odłożył pióro i odchylił się w fotelu.
– Wie pani, po co panią tu wezwałem?
Wzruszyła ramionami, przekonując się w duchu, że nie ma podstaw do niepokoju.
– Nie bardzo. Żaden konkretny powód nie przychodzi mi do głowy – przerwała na chwilę i spojrzała mu w oczy. – Chyba nie jest pan niezadowolony z mojej pracy, panie Constantinides?
Zak zauważył, że lekko się zarumieniła. Nie miała żadnego makijażu, a jej zielone oczy błyszczały jak dwa szmaragdy. Czy gdyby był niezadowolony, byłoby łatwiej? Mógłby wtedy po prostu jej zapłacić i powiedzieć, żeby poszła do diabła i zostawiła jego brata w spokoju.
Kiedy przejął hotel przed dwoma laty, ona już tu pracowała. Nie widział powodu, żeby to zmieniać. Kupił Granchester dlatego, że zawsze o tym marzył, a nie po to, by zmieniać to, co było doskonale prosperującym przedsięwzięciem. Dobrze wiedział, że fortuna kołem się toczy i, choć nie należał do skąpych, nie lubił bez potrzeby szastać pieniędzmi. Emma Geary była dobra w tym, co robiła, i odwaliła tu kawał dobrej roboty. Zak był przedsiębiorcą i nie pozbyłby się kogoś takiego jak ona, chyba że z jakiś względów stałoby się to niezbędne.
Teraz być może tak właśnie było.
Dowiedział się bowiem, że ta jasnowłosa kobieta z pomalowanymi na koralowy kolor paznokciami zagięła parol na jego brata.
Najdziwniejsze było to, że wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej. Spotkał ją już raz, ale prawie wcale nie pamiętał. Z całą pewnością nie była w jego typie, a fotografie, które zdobył dla niego jego człowiek, były stare i przedstawiały dziewczynę zupełnie inną niż ta, która przed nim siedziała.
Co więcej, powiedziałby, że zupełnie nie była w typie jego brata. Była zbyt delikatna i drobna. Miała tak cienką skórę, że wystarczyło na nią mocniej dmuchnąć, żeby zrobiły się na niej siniaki.
Może właśnie dlatego tak się zaniepokoił. Nat pokazywał się z nią coraz częściej, a wkrótce miał przecież przejąć ogromny majątek. Jego najnowsza dziewczyna popytała o nią tu i ówdzie i dowiedziała się, co z niej za ziółko.
Zacisnął dłonie w pięści, po czym powoli je rozłożył na blacie biurka.
– Nie, nie chodzi o pani pracę – powiedział wolno. – Mówiąc szczerze, z niej jestem bardzo zadowolony.
– Bardzo mnie to cieszy – oznajmiła, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo zależy jej na tym hotelu i na tym, żeby dla niego pracować. – Ostatnio sporo pisano o nas w prasie. Nie wiem, czy widział pan wszystkie wycinki, które przesłałam do pańskiego biura w Nowym Jorku. Mam wspaniały pomysł na modernizację Altany. Naprawdę genialny! Moglibyśmy powiązać to z pokazem kwiatów w Chelsea; byłoby to niezwykle prestiżowe. W rzeczywistości… – przerwała nagle, widząc uniesioną w ostrzegawczym geście rękę.
– Nie zaprosiłem tu pani, żeby rozmawiać o hotelu, panno Geary – oznajmił chłodno. – Spawa jest zupełnie innej natury. Rozmawiałem z prawnikami na temat pani umowy.
– Z prawnikami? – Emma popatrzyła na niego skonfundowana. – Co jest nie tak z moją umową?
Zak zmarszczył brwi, jakby chciał podkreślić, że nie pochwala tego, że mu przerwała.
– Dowiedziałem się bardzo interesujących rzeczy. Okazuje się, że to wcale nie jest powszechna praktyka, żeby dekorator wnętrz był związany z jednym konkretnym hotelem. Zazwyczaj wynajmuje się w tym celu konsultantów, a nie pracowników na etat.
Emma zupełnie nie wiedziała, co o tym myśleć.
– To prawda, ale to pański poprzednik podpisał ze mną umowę na stałe.
Zak zmarszczył brwi.
– Ciro D’Angelo?
– Tak.
Poprzednik Zaka, Włoch, był dla niej bardzo życzliwy. Kiedy przyjechała do Londynu zupełnie załamana, to on właśnie wyciągnął do niej pomocną dłoń. Wykorzystała szansę, którą jej dał, i to na sto procent.
– Cirowi naprawdę podobało się to, co robiłam. Dlatego dał mi posadę hotelowego dekoratora wnętrz. Powiedział, że to zapewni mi poczucie bezpieczeństwa. To bardzo dobry człowiek.
– Rzeczywiście, jest przyzwoity – powiedział, jakby słowo „dobry” nie przystawało do tego włoskiego biznesmena, który, tak się składało, był również znanym playboyem o ustalonej reputacji.
– Nie bardzo rozumiem, co jego osoba ma wspólnego z tym, o czym teraz rozmawiamy.
– Naprawdę? – Zak dostrzegł, że jej usta lekko drżały. Czyżby chciała w ten sposób go zmiękczyć? Cóż, być może z innymi mężczyznami ta metoda działała, na niego jednak jej gierki nie robiły żadnego wrażenia. Chyba powinien być z nią szczery. – Wygląda na to, że cieszy się pani reputacją femme fatale.
Emma popatrzyła na niego, czując, jak wracają do niej demony przeszłości. Zrobiło jej się gorąco.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Naprawdę? – Wiedział, że nie mówi prawdy, i tym bardziej utwierdziło go to w przekonaniu, że powinien postąpić z nią stanowczo. Dostrzegł, jak pobladła i jak żyłka na jej skroni zaczęła pulsować w szybszym tempie. Nie wiedzieć czemu, zastanowił się, czy cała jej skóra jest równie delikatna jak ta, która pokrywała tętniące naczynie.
– Udało się pani przekonać jednego z najostrzejszych biznesmenów w tym kraju, żeby dał pani stałe zatrudnienie. Niejedna osoba zapewne zastanawiała się, jakich środków pani użyła, aby go przekonać.
Emma miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie.
– Ci ludzie nic nie wiedzą!
– Jak to mówią, nie ma dymu bez ognia.
– Ludzie opowiadają różne rzeczy, panie Constantinides, ale to nie znaczy, że mają rację.
– Pan Ciro D’Angelo sprzedał mi ten hotel i wyjechał do Włoch – oznajmił, pochylając się lekko. – Od tamtej pory zdołała się pani bardzo blisko zaprzyjaźnić z moim młodszym bratem.
Emma zesztywniała. Ich twarze znajdowały się teraz tak blisko, że poczuła zapach jego wody kolońskiej. Ciekawe, czy pan Constantinides zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie jego bliskość robiła na ludziach. A jeśli tak, to czy często to wykorzystywał. Zapewne tak.
– Ma pan na myśli Nathanaela?
– Mam tylko jednego brata, panno Geary.
Serce waliło jej jak oszalałe, ale postanowiła się nie poddawać. Co Nat jej powiedział? Że jego starszy brat zawsze dostaje to, czego chce. I że nie przebiera w środkach, aby osiągnąć zamierzony cel.
– A nawet jeśli tak jest, to co z tego? Czy zaprzyjaźnienie się z kimś jest zbrodnią?
– Nie jest. Ale jeśli robi to kobieta, która ze znajomości z moim bratem spodziewa się wyciągnąć osobiste korzyści, wtedy wzbudza to mój niepokój.
Poparzyła na niego spokojnie.
– Wbrew temu, co pan sądzi, nie jestem jakąś łowczynią fortun. Chyba to nie pański prawnik zasugerował panu ten schemat rozmowy ze mną?
Jej opanowanie wyprowadziło go z równowagi. Czyżby Nathan był na tyle głupi, że powiedział jej, jaki majątek ma odziedziczyć? A jeśli tak, to czy ona postanowiła z tego skorzystać?
Na myśl o tym, że ktoś mógłby wykorzystać jego brata, którym zajmował się przez całe życie, zrobiło mu się niedobrze. To on chronił go przed wszelkim złem tego świata, choć, jak się teraz okazało, nie był w stanie uchronić go przed wszystkim.
– Traci pani swój czas, panno Geary.
– Nie rozumiem.
– Widzi pani, nie ma znaczenia, jak szeroko otworzy pani te swoje zielone oczy ani jak wdzięcznie będzie potrząsać blond lokami. Nathanael nie jest do wzięcia i z nikim nie może się związać na dłużej.
Gdyby nie jego poważna mina, Emma może nawet by się roześmiała. Wszystko zrozumiał na opak. Owszem, bardzo zbliżyła się do Nata i uważała go za jednego ze swoich najbliższych przyjaciół. Owszem, Nathanael próbował ją poderwać, ale robił to raczej z nawyku niż z prawdziwego pożądania. Zupełnie, jakby się tego po nim spodziewano. A kiedy powiedziała mu, że nie jest zainteresowana, zaprzyjaźnili się. Podobnie było z Cirem. Ich znajomość także była całkowicie pozbawiona seksualnych podtekstów. Jakim więc prawem ten zaborczy mężczyzna mówił jej, żeby odczepiła się od jego brata?
Żałowała, że nie miała okazji porozmawiać z Natem przed spotkaniem z Zakiem.
– Czy Nat wie o tym, co pan robi? – spytała wolno. – Czy wie, że podejmuje pan za niego decyzje? Bo mimo tego, że pracuje w rodzinnej firmie, sam powinien móc decydować o tym, z kim chce się spotykać i na jakich warunkach.
– Nat z nikim nie może się związać na dłużej – powtórzył z naciskiem. Może powinien powiedzieć jej prawdę, a raczej dać do zrozumienia, że ją zna. Być może wtedy zacznie patrzeć na sprawy z jego punktu widzenia. – A już na pewno nie z taką kobietą jak pani.
Emma znieruchomiała. Strach, który zaczęła odczuwać, pozbawił ją tchu. W stalowoszarych oczach swojego rozmówcy dostrzegła coś, co ją przeraziło. Można próbować uciec od przeszłości, ale nigdy nie można całkowicie się od niej uwolnić.
– Z kobietą taką jak ja? – powtórzyła szeptem.
Wiedział już, że wygrał.
– Zastanawiam się, dlaczego nie używa pani swojego nazwiska po mężu? Jest ku temu jakiś szczególny powód? Dlaczego tak skrzętnie unika pani wszelkich wzmianek na temat swojej przeszłości? – Przeniósł wzrok na jedną z kartek leżących na biurku. – Naprawdę nazywa się pani Emma Patterson i była pani kiedyś żoną znanego rockmana Louisa Pattersona, czyż nie?
Emma poczuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Tak, to była prawda. Przeszłość dopadła ją, tak jak zawsze się tego obawiała. Jak mogła być tak naiwna, żeby sądzić, że uda jej się przed nią uciec? Macki przeszłości zawsze ją pochwycą, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starała przed nimi ukryć.
– A zatem? – ponaglił.
– Tak, to prawda – powiedziała cicho.
Spojrzał na nią zimno.
– Pani były mąż zmarł z powodu przedawkowania narkotyków. Proszę mi więc powiedzieć, pani Patterson, czy pani także ma z tym problem?

Słowa Zaka Constantinidesa były dla niej jak uderzenie obuchem w głowę. Przypomniały to wszystko, o czym tak usilnie starała się zapomnieć.
Walcząc z mdłościami, spojrzała na swojego szefa.
– Pytam, czy przyjmuje pani narkotyki, panno Geary.
– Nie! Nigdy w życiu niczego nie brałam! Nie ma pan prawa oskarżać mnie o coś podobnego.
– I tu się pani myli. Mam wszelkie prawo, aby bronić mojego brata przed kobietą z taką przeszłością jak pani!
Emma ze wszystkich sił starała się zapanować nad nerwami, ale nie mogła nic poradzić na to, jak waliło jej serce.

Właściciel sieci hoteli Zak Constantinides lubi mieć wszystko pod kontrolą. Gdy dowiaduje się, że dekoratorka wnętrz Emma Geary uwodzi jego młodszego brata, postanawia przerwać ich znajomość. Podejrzewa bowiem, że Emma jedynie poluje na majątek rodziny. Wysyła ją z Londynu do Nowego Jorku, do hotelu, w którym mieszka, by mieć ją na oku. Szybko okazuje się, że sam nie może się oprzeć urokowi pięknej Emmy…

Miłosne perypetie lady Jane

Annie Burrows

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 657

ISBN: 9788329116244

Premiera: 11-03-2025

Fragment książki

Lord Ledbury utkwił wzrok w baldachimie łoża, które odziedziczył po bracie Mortimerze. Kompletnie wybił się ze snu, chociaż jeszcze godzinę wcześniej ze zmęczenia padał z nóg i wydawało mu się, że prześpi cały tydzień. Tymczasem sen nie nadchodził.
Nie cierpiał tego łoża, miękkich, wypchanych pierzem piernatów i stert poduszek. Obłożony nimi, odnosił wrażenie, że się dusi. Nie lubił lokaja. Nic nie mógł na to poradzić, choć miał świadomość, że jest niesprawiedliwy. Nie powinien się czepiać Jenkinsa, bo rzeczywiście służący się starał. Tyle że nie był Fredem, jego ordynansem. W ciągu sześciu lat służby mógł swobodnie pogawędzić z nim przed udaniem się na spoczynek, pośmiać się z groteskowych sytuacji, do których dochodziło podczas wieczornych spotkań towarzyskich.
Musiał rozstać się z Fredem, kiedy przejął Lavenham House. Chociaż przed sprowadzeniem się do rezydencji nie doświadczał podobnych wygód ani nie był otoczony gromadą służby, czuł się tu samotny i nie na miejscu. Niczym złodziej w cudzym domu, pomyślał z goryczą.
Przewrócił się na bok i zapatrzył na wciąż jarzący się ogień na palenisku marmurowego kominka. Bez munduru nie czuł się sobą. Brakowało mu kolegów pułkowych oraz poczucia przynależności do wspólnoty wojskowych. Cholera, rozmyślał, lepiej by się spało na ławce w parku pod przykryciem ze starego płaszcza wojskowego niż tutaj, w tych betach uważanych za luksus przynależny osobie z jego sfery. Ileż to razy spędził noc pod gołym niebem, budząc się rano w posłaniu przymarzniętym do gruntu. Uświadomił sobie, że na końcu uliczki był niewielki park z ławkami, a stary wojskowy płaszcz wciąż wisiał w szafie, chociaż Jenkins kręcił na to nosem.
Uznał, że musi chociaż na chwilę wyjść z domu Mortimera, wymknąć się spod kurateli jego służby, chociaż miał świadomość, że nie ucieknie od obowiązków, które spadły na niego w związku z nagłą i niespodziewaną śmiercią brata.
Przeklinając pod nosem, wstał z łóżka, po omacku ubrał się w to, co było pod ręką, naturalnie nie zapominając o płaszczu wojskowym. Włożył go i poczuł się w nim jak w objęciach przyjaciela. Na powrót stał się majorem Cathcartem, mimo że ludzie uparli się obecnie nazywać go lordem Ledburym.
Przygładził dłonią jasnobrązowe włosy, jak to miał w zwyczaju po wstaniu z łóżka podczas służby wojskowej. Szkoda, że równie łatwo nie dało się uspokoić wzburzonego nastroju. Pokuśtykał w dół po schodach. Fakt, że nie doszedł jeszcze do siebie po rozmowie z dziadkiem, hrabią Lavenhamem, nie miał większego znaczenia. Był przygotowany na to, że usłyszy coś nieprzyjemnego. To, czego dowiedział się na temat młodszego brata, było szokujące. Jeszcze gorzej przyjął wiadomość, że gdyby Charlie ukrywał skłonność do mężczyzn, on mógłby spokojnie wrócić do pułku, dać się zabić lub okaleczyć i nikogo by to nie obeszło. Spełnił wolę dziadka. Zrezygnował z kariery wojskowej i przeprowadził się do Lavenham House. Zakupił nową garderobę, zaczął grać przeznaczoną mu rolę, a jednak…
Na dworze poczuł się lepiej niż w rodowej siedzibie. Odetchnął głęboko. Powietrze było przepojone wilgocią, co nieomylnie zwiastowało nadejście angielskiej wiosny. Do furtki na skwer dotarł szybciej, niż się spodziewał, zważywszy na stan jego nogi. Z zadowoleniem pomyślał, że wyciągnie się na parkowej ławce i poprzez gałęzie drzew będzie patrzył na nocne niebo. Niczego więcej mu nie potrzeba.
Tytuł lordowski przypadł mu niespodziewanie po haniebnej śmierci Mortimera. Teraz on jest ostatnią nadzieją na przedłużenie rodu. Będzie musiał się ożenić, znaleźć pannę godną miana przyszłej hrabiny Lavenham. Właśnie dlatego dzisiejszego wieczoru wybrał się na bal w nowym wcieleniu, jako lord Ledbury. Wzdrygnął się mimowolnie na wspomnienie kobiet, które otoczyły go ścisłym wianuszkiem, gdy tylko pojawił się w rozjarzonej światłami świec sali balowej.
Najwyraźniej pech nie przestał go prześladować, bo gdy doszedł do pierwszej ławki, na której zamierzał się położyć, okazało się, że jest zajęta przez rosłego żołnierza w czerwonym uniformie i kobietę, chyba mu niechętną, sądząc po tym, jak wyrywała się z uścisku.
– Puść ją! – zawołał głosem wyćwiczonym na placach musztry wojskowej tak głośno, że oboje podskoczyli.
– Odczep się – odburknął przez ramię żołnierz.
– Ani mi się śni. To niedopuszczalne i… – Urwał.
Rozpoznał młodą damę. To lady Jane Chilcott. Zwrócił na nią uwagę podczas ostatniego balu i wypytywał o nią pana domu, Berry’ego, dawnego kolegę szkolnego, była bowiem bez wątpienia najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. Udzielając informacji, Berry uśmiechał się złośliwie.
– To lady Jane Chilcott, zwana Soplem Lodu. Mojej siostrze Lucy bardzo zależało na jej obecności na balu, gdyż lady Jane przebiera w zaproszeniach. Jej dziadkiem jest hrabia Caxton, wyniosły staruch. Przyjrzyj się jej zachowaniu, a zrozumiesz, skąd wziął się przydomek.
Zrezygnował z prośby o przedstawienie go owej piękności, obserwował ją tylko z daleka. Wystarczyło pół godziny, aby zgodzić się z opinią kolegi. Rzeczywiście sprawiała wrażenie, że z żalem zniżyła się do towarzystwa ludzi tak bardzo niedorównujących jej statusem. Z wyniosłą miną odrzucała zaproszenia do tańca tłoczących się wokół niej mężczyzn.
Obecnie po wyniosłości nie pozostał nawet ślad. Miał przed sobą młodą dziewczynę, przerażoną i zawstydzoną, bo przyłapano ją w mocno kompromitującej sytuacji. Natomiast jej uwodziciel był wręcz wściekły.
– Powtarzam, natychmiast puść lady Jane – rozkazał stanowczym głosem Richard.
Był zdecydowany ratować pannę Chilcott z opresji, lecz nie z powodu wrodzonej rycerskości. Na przekór temu, czego dowiedział się o niej od Barry’ego, czuł, że jego początkowe zainteresowanie urodą lady Jane zmieniło się w miarę upływu balu w coś na kształt zrozumienia dla jej postawy.
Widząc, jak opędza się od narzucających się jej mężczyzn, czerpał pocieszenie z faktu, że nie tylko on jest oblężony. Po pewnym czasie bawiła go nawet determinacja, z jaką oboje w dwóch różnych końcach sali odpierali ataki. Tyle że ścielących się do jej stóp mężczyzn tłumaczyła jej niezwykła uroda, podczas gdy wszystkie dopominające się jego uwagi damy, młode i starsze, były zainteresowane wyłącznie jego świeżo nabytym majątkiem i tytułem.
„Twój wygląd nie ma najmniejszego znaczenia”, pocieszał go dziadek, skupiając wzrok na bruździe, którą wyryła na czole wnuka zabłąkana kula, gdy był zaledwie porucznikiem. „Na pewno nie teraz, gdy jesteś znakomitą partią. Z twoim majątkiem i widokami na tytuł hrabiowski nie musisz się wysilać. Wystarczy, że będziesz bywał, a kandydatki na żonę same cię znajdą”.
Myśl o tym, że będzie musiał się opędzać przed nachalnymi kobietami. sprawiła, że wybrał się na bal z największą niechęcią. Słowa dziadka dźwięczały mu w uszach. Nikt nie zwracałby na niego najmniejszej uwagi, gdyby śmierć Mortimera nie wyniosła go tak wysoko. Tak, szedł tam, by się rozejrzeć za żoną, ale czy to towarzystwo nie mogło mniej ostentacyjnie okazywać, że interesuje je jedynie jego pozycja towarzyska, a nie on sam?
Czy lady Jane miałaby tylu starających się, gdyby była równie biedna, jak piękna? Budziła zachwyt nieskazitelną cerą, ustami jak pączek róży i gęstwiną złocistych loków opadających na wdzięcznie zaokrąglone ramiona. Nie zauważył, jakiego koloru były jej oczy, ale idealne dla tego typu urody byłyby chabrowe.
Gdy wszedł na salę, rzuciła mu zimne, taksujące spojrzenie. Później, kiedy otaczała ich gromada pochlebców, ich oczy spotkały się i on przez ułamek sekundy był pewny, że chciałaby się poskarżyć na to, jak bardzo doskwiera jej nieszczerość tych ludzi. On chętnie zrobiłby to samo. Niedługo potem opuściła salę balową.
Po jej wyjściu przymus przebywania w tym pomieszczeniu i z tymi ludźmi stał się nie do zniesienia. Richard czuł się zamroczony panującą w przegrzanej sali duchotą. Napięcie, nieopuszczające go od podjęcia decyzji o podporządkowaniu się obowiązkowi wobec rodziny, było męczące dla osłabionego długotrwałą chorobą ciała. Nagle wszystko go rozbolało. W głowie na próżno szukał uprzejmych słówek, niezbędnych w salonowych konwersacjach. Z ulgą wyszedł i udał się do Lavenham House. Tyle że dom, w którym zamieszkał, wciąż był domem Mortimera.
Nagle odczuł potrzebę wyładowania na kimś frustracji gromadzącej się w nim od rozmowy z hrabią Lavenhamem. Mortimer i Charlie byli poza zasięgiem – jeden w grobie, drugi w Paryżu, a nie wypadało napadać dziadka, choćby był w najwyższym stopniu irytujący.
– Wstawaj! – rozkazał żołnierzowi obejmującemu lady Jane.
Młodzieniec był jego wzrostu. Chociaż młodszy i zapewne sprawniejszy fizycznie, nie był zaprawiony na polu walki jak Richard.
Wstał niechętnie.
– Przynosisz ujmę mundurowi – orzekł Richard, rozdrażniony nonszalancją młokosa. Każdy spośród podkomendnych prężyłby się jak struna, słysząc taki ton. – Muszę zameldować o tym twoim dowódcom. Oficer nie powinien narzucać się kobiecie. Gdybyś był moim podwładnym, byłbyś szczęściarzem, gdyby skończyło się na chłoście.
Zanim zdążył dodać, że da nieszczęśnikowi szansę rozstrzygnięcia sprawy w walce na pięści, lady Jane stanęła między nimi z okrzykiem:
– Nie będzie pan taki okrutny!
– Okrutny? – powtórzył zaskoczony. – Uważa pani, że okrucieństwem jest ratowanie pani z opresji?
Zignorował wewnętrzny głos, który mu przypominał, że szuka okazji do awantury. Ten żołnierz stanął mu na drodze w chwili, kiedy potrzebował kogoś, na kim mógłby wyładować złość. Gdyby napotkał młodego oficera obściskującego ładną dziewczynę w Portugalii, mrugnąłby do niego porozumiewawczo i poszedł swoją drogą. Z tą różnicą, że ta dziewczyna nie była słodką wieśniaczką ani znudzoną życiem żoną jakiegoś ziemianina. Była młodą angielską damą i nie szukała przygód. Przeciwnie, wyrywała się zuchwalcowi.
– Przyznaję – odezwała się – byłam trochę zaskoczona natarczywością Harry’ego, bo do tej pory nigdy mnie tak nie całował. Głównie jednak bałam się, że ktoś nadejdzie i nas zauważy.
– Naprawdę chce pani, abym uwierzył, że odpychała go pani z obawy, że zostaniecie przyłapani w dwuznacznej sytuacji?
Bez wątpienia musiała tu przyjść z własnej woli, nawet jeśli potem przestraszyła się tego, co robi.
– Tak! – wykrzyknęła, unosząc wyzywająco głowę. – Nie spodziewam się, że ktoś taki jak pan to zrozumie. Ponieważ mój dziadek zabronił Harry’emu widywać się ze mną, nie pozostaje nam nic innego, jak spotykać się potajemnie.
Co to znaczy „ktoś taki jak pan”?! – zirytował się w duchu. Dlaczego nie jest mu wdzięczna za wybawienie z opresji? I przede wszystkim czemu stoi mu na drodze i nie pozwala dołożyć tej podstępnej, żałosnej imitacji żołnierza?
– Nie pomyślała pani, że dziadkowi leży na sercu pani dobro? Że byłoby lepiej trzymać się z daleka od tego franta?
Lady Jane była dość majętną dziedziczką. Berry wspominał, że jej dziadek nie miał żadnych bezpośrednich męskich następców i było powszechnie wiadomo, że jej zapisze większą część swojej fortuny. Oczywiście jakiś przybłęda bez grosza przy duszy nie był odpowiednim partnerem dla dziewczyny, która odziedziczy majątek, chociaż Harry miał niewątpliwie pewne zalety – urodziwą twarz, szerokie bary i wielki tupet.
– Zamierza pan nas wydać? – zapytała chłodno.
Harry stanął obok lady Jane i przycisnął do torsu jej dłoń.
– To się tak nie skończy – oznajmił. – Nie dopuszczę do tego. Przysięgam, ukochana, że nic nas nie rozłączy – dodał.
– Och, Harry, nie wybaczę sobie, jeśli przez niego spotka cię chłosta. – Rzuciła nienawistne spojrzenie lordowi Ledbury’emu. – Wiedziałam, że nie powinnam się godzić na to spotkanie.
Kiedy tak stali i patrzyli na siebie, Richard poczuł, że opuszcza go nagromadzona nieracjonalna złość. Jeśli lady Jane kocha tego młodego oficera, niezależnie od tego, co on o nim sądził, to zrozumiałe, że ozięble potraktowała adoratorów nadskakujących jej podczas balu. Wiedział, co czuła. Czy dziadek nie odarł go z wszelkich złudzeń, nie podeptał jego uczuć i nie kazał mu wstąpić na drogę, której nie wybrałby z własnej woli? Poczuł się niewygodnie w obranej roli obrońcy moralności, bo wiedział, że wyjdzie na kompletnego durnia. Mimo to coś nie pozwalało mu odejść i zostawić ich w spokoju.
– Niech pani przestanie zachowywać się jak heroina z taniego melodramatu i zawoła pokojówkę. Czas wracać do domu.
Zwiesiła głowę.
– Chyba nie wyszła pani bez pokojówki?
Pokiwała głową.
To wyglądało znacznie gorzej, niż sądził. W żadnym wypadku nie mógł zostawić jej w towarzystwie mężczyzny, który bez skrupułów zwabił w ustronne miejsce o tak późnej godzinie młodą kobietę pozbawioną chociażby pozorów ochrony ze strony pokojówki.
– Czuję się w obowiązku odprowadzić panią do domu – oznajmił. – Miejmy nadzieję, że nikt nas nie spostrzeże, inaczej to my będziemy bohaterami skandalu.
Owszem, zamierzał się ożenić, ale nie pod przymusem z ledwo poznaną dziewczyną. Kandydatka na przyszłą hrabinę powinna być kobietą wyjątkową, o której kolejne pokolenia będą mówiły z największym podziwem i szacunkiem. Niekoniecznie trzeba jej szukać w ekskluzywnym Almacku, tym matrymonialnym targowisku. Nie musi pochodzić z najwyższych kręgów towarzyskich, natomiast powinna mieć to coś, co każdy momentalnie spostrzeże i doceni. Nawet on, gdy ją pozna.
– Na co jeszcze czekasz, człowieku?! – wrzasnął na młodzieńca. – Wracaj do koszar, zanim się rozmyślę. I módl się, żeby nie odkryli twojej nieobecności.
– Zmienił pan zdanie?
– Mogę je zmienić jeszcze raz, jeśli się stąd natychmiast nie ruszysz. Jak się nazywasz i jaki masz stopień?
– Porucznik Kendell. I dziękuję panu.
Harry pocałował lady Jane w rękę, po czym się ulotnił.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Dlaczego pozwolił mu pan odejść? – zapytała lady Jane.
Nie obchodziło jej, dlaczego adorator bez najmniejszego sprzeciwu ją opuścił, nie pytając nawet o nazwisko mężczyzny, z którym ją zostawia? – zdziwił się w duchu Ledbury. Przecież mógł to być powszechnie znany, bezwzględny uwodziciel.
– Zawsze zdążę o nim zaraportować, jeśli pani sobie tego życzy – odparł, myśląc, że rzeczywiście powinien to zrobić.
Obiekt westchnień lady Jane wzbudził w nim pogardę skwapliwym zniknięciem. Nie chciało mu się wierzyć, że mężczyzna mógł zachować się tak niehonorowo wobec kobiety, w której podobno był zakochany.
– Niech pan tego nie robi! – zawołała, łapiąc go z rękaw. – To wyłącznie moja wina. Wiedziałam, że nie powinniśmy się spotykać, ale on mnie tak bardzo kocha… Popełniłam błąd, że przyszłam tu bez pokojówki, ale pan rozumie, drzwi domu są zamykane na noc, nie mogłam oczekiwać, że moja pokojówka Josie wyjdzie przez okno.
– Wyszła pani z domu przez okno? Jak zatem zamierza pani wrócić?
Nie wyobrażał sobie, że zapuka do frontowych drzwi i odda ją w ręce opiekunów o tak późnej godzinie, właściwie nad ranem. To byłoby równoznaczne z wywołaniem skandalu.
– Naturalnie. Zresztą nieważne. Właściwie martwię się wyłącznie o Josie. Próbowała wyperswadować mi wyjście, ale to tylko służąca. Musi robić, co jej każę.
– I pani bezwzględnie wykorzystała ten fakt?
– No… tak. Jeśli pan powie komukolwiek, że przyszłam tu bez niej, a przecież ona dostała surowy przykaz niespuszczania mnie z oka, to zwolnią ją ze służby. To byłoby bardzo niesprawiedliwe. Nie zniosłabym, gdyby z mojego powodu straciła pracę, a Harry został wydalony z pułku dlatego, że zachowałam się niestosownie.
Richard ze zdziwieniem spostrzegł łzę ściekającą po policzku lady Jane. Berry wyrażałby się o niej w odmienny sposób, gdyby widział to, co on teraz. Demonstrowała wyniosłą minę, a w gruncie rzeczy gorączkowo oczekiwała na randkę. Przypomniał sobie, jak to było, gdy jako młody oficer podczas manewrów uczestniczył z kolegami w kolacjach wydawanych przez władze pułkowe dla lokalnych notabli, aby ich przekonać, że nie mają się czego obawiać ze strony zakwaterowanych w ich majątkach żołnierzy. Dostali rozkaz, by zachowywać się przyzwoicie. Później z nawiązką to sobie odbijali, dopuszczając się rozlicznych ekscesów. Kiedy lady Jane umawiała się w parku z młodym oficerem, myślała tylko o sobie. Natomiast gdy poniewczasie uzmysłowiła sobie, jakie mogą wyniknąć z tego konsekwencje dla innych, była naprawdę szczerze skruszona.
– Zapomnijmy o tym na chwilę – burknął szorstko, chociaż kusiło go, by obiecać, że nikomu nie piśnie ani słowa, i to wcale nie ze względu na okazaną przez nią skruchę.
Nawet jeśli wykazała się szczególną lekkomyślnością, kto jak kto, ale on nie miał prawa potępiać jej za nieposłuszeństwo wobec rodziny. Przecież też tak postąpił, z tą różnicą, że mógł po prostu wyjść frontowymi drzwiami, gdy poczuł się w rodowej siedzibie jak w więzieniu.
– Musimy odstawić panią do domu w taki sposób, aby pani eskapada nie stała się przedmiotem plotek. Gdzie pani mieszka?
– O, więc pan chce nam pomóc? – spytała z urzekającym uśmiechem.

Osierocona lady Jane trafia pod opiekę dziadka, hrabiego Caxton. Niezadowolony z jej manier hrabia zatrudnia guwernantkę i przygotowuje wnuczkę do londyńskiego debiutu. Jane ma jednak za nic polecenia i zakazy. Pewnej nocy wymyka się na schadzkę i wpada w tarapaty. Z pomocą przychodzi jej nieznajomy kawaler, który za zachowanie dyskrecji oczekuje czegoś w zamian…

Przyjęcie w Regent’s Park

Julia James

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1296

ISBN: 9788329113298

Premiera: 11-03-2025

Fragment książki

Leon Maranz wziął kieliszek z szampanem od kelnera stojącego u wejścia do dużego, zatłoczonego salonu eleganckiego apartamentu przy Regent’s Park i rozejrzał się dookoła. Doskonale znał spotkania towarzyskie tego typu – koktajl we wspaniałej rezydencji, goście z różnych grup społecznych, których łączy jedno.
Pieniądze.
Mnóstwo pieniędzy.
Aby upewnić go, że tak właśnie jest, wystarczyło jedno krótkie spojrzenie na całe morze kobiet ubranych w stroje od najsławniejszych projektantów, nie wspominając już o błysku cennych klejnotów zdobiących ich szyje, uszy i dłonie. Wszystkie przypominały wypieszczone, zadbane koty, natomiast mężczyźni emanowali niczym niezachwianą pewnością siebie.
Leon lekko zacisnął wargi. Ta pewność siebie nie zawsze przekładała się na rzeczywistą solidność charakteru, było to oczywiste. Ciemne oczy Leona szybko znalazły w tłumie cel. Alistair Lassiter stał zwrócony plecami do wejścia do salonu, lecz Leon rozpoznał go bez najmniejszego trudu. Natychmiast dostrzegł też to, co chciał dostrzec, być może niewidzialne dla reszty gości, ale nie dla niego – wyraźne napięcie barków i ramion.
Leon jeszcze przez moment mierzył gospodarza przyjęcia uważnym spojrzeniem, a potem uniósł kieliszek do ust. I w tej samej chwili znieruchomiał.
Obserwowała go jakaś kobieta.
Widział ją kątem oka, a ona najwyraźniej nie miała pojęcia, że ją zauważył. Leon od blisko dwudziestu lat był obiektem wielkiego zainteresowania kobiet, nawet jeszcze zanim zdobył poważny majątek, który dziś przyciągał panie skuteczniej niż magnes, dużo skuteczniej niż wysoka, szczupła sylwetka i mocne rysy, główne zalety Leona w oczach dam w okresie, kiedy był młody i biedny. Długie lata obcowania z pięknymi kobietami oraz wszystkim, co mogły zaoferować mężczyźnie, wyczuliły Leona na ciepło ich spojrzeń.
A ta kobieta przyglądała mu się bardzo uważnie, bez dwóch zdań.
Pociągnął łyk szampana i lekko odwrócił głowę, na tyle, aby dziewczyna znalazła się w centrum jego pola widzenia.
Miała typowo angielską urodę – pociągłą twarz, delikatny wąski nos i duże przejrzyste oczy. Kasztanowe włosy ściągnęła w kok, który nadałby zbyt poważny wygląd każdej kobiecie o mniej uderzającej urodzie, podobnie jak ciemnoróżowa koktajlowa sukienka z surowego jedwabiu wydawałaby się zbyt prosta na mniej doskonałym ciele. Jednak ciało tej kobiety było naprawdę wspaniałe – talia osy, łagodnie zaokrąglone biodra i piękne piersi, widoczne mimo skromnego dekoltu. Atrakcyjnie skrojone rękawy sukni podkreślały smukłość jej ramion, a kształtne dłonie o długich palcach trzymały szklankę z wodą mineralną. Spódnica sukni sięgała trochę ponad kolano, ukazując długie, szczupłe nogi, jeszcze bardziej wydłużone przez wysokie obcasy.
Ogólne wrażenie było porażające, mimo surowości stylu, a może właśnie dzięki niej, i wszystkie pozostałe kobiety wydawały się przy niej nadmiernie wystrojone i w jakiś sposób wulgarne. Leon poczuł dreszcz podniecenia, który przebiegł mu po plecach. Wbrew wszystkim jego oczekiwaniom ten wieczór miał najwyraźniej dotyczyć nie tylko spraw biznesowych.
Zmrużył oczy i obrzucił ją długim spojrzeniem, na moment ulegając pożądaniu, które w nim rozbudziła. Chciał nawiązać kontakt wzrokowy, okazać swoje zainteresowanie i ruszyć w jej stronę, ale w tej samej chwili na jej twarz opadła zasłona, coś jakby lodowa maska nadająca rysom nienaturalną sztywność. Dziewczyna patrzyła wprost na niego, obojętnymi, pustymi oczami, zupełnie jakby nie istniał, jakby nie był nawet najdrobniejszą cząstką jej świata.
Odwróciła się na pięcie i odeszła, całkowicie go ignorując. Leon przez parę sekund odprowadzał ją spojrzeniem, a potem spokojnie wtopił się w tłum.

Flavia z trudem przywołała uprzejmy uśmiech na twarz, udając, że słucha toczącej się wokół niej dyskusji. Miała na głowie ważniejsze sprawy niż kurtuazyjną rozmowę z gośćmi ojca. Naprawdę dużo ważniejsze.
Nie chciała tu być, w tym bogatym apartamencie ojca przy Regent’s Park. Hipokryzja całej sytuacji przyprawiała ją o mdłości. Grała rolę rozpieszczonej córki nieliczącego się z wydatkami milionera, chociaż i ona, i ojciec doskonale wiedzieli, jak daleki od prawdy jest ten obraz.
Co ją obchodził ten idiotyczny koktajl? Dlaczego stała tu, jak jeszcze jedna ozdoba w tym i tak przepełnionym ozdobami wnętrzu, zaprojektowanym wyłącznie po to, aby imponować i popisywać się pieniędzmi? Każdy pokój błyszczał od chromu i szkła, porażając ostentacyjną, pozbawioną gustu ekstrawagancją złocistych wykończeń i drogich mebli oraz sprzętów. Flavia zawsze czuła się tu najzupełniej obco.
Chciała wrócić do domu,, który znajdował się w samym sercu wiejskiego Dorset, w głębi lasów. Do zbudowanego z szarego kamienia domu, który tak bardzo kochała, do domu o prostym, klasycznym wejściu i opuszczanych oknach, domu, w którym dorastała, biegając po polach i lasach, jeżdżąc na rowerze wąskimi dróżkami, i zawsze, zawsze wracając do ukochanych dziadków, których ramiona chroniły ją po tragicznie przedwczesnej śmierci matki.
Jednak Harford Hall znajdowało się bardzo daleko od luksusowego apartamentu ojca Flavii, która doskonale wiedziała, że nie może stąd uciec, choćby nie wiadomo jak tego pragnęła.
Przestąpiła z nogi na nogę, starając się utrzymać równowagę na rzadko dotąd noszonych wysokich obcasach, i pociągnęła łyk wody mineralnej. Nie miała pojęcia, o czym mówi towarzysząca jej w tej chwili para, ale najwyraźniej mężczyzna był jakimś ważnym biznesmenem, ważnym dla jej ojca, ponieważ ten ostatni, jak wiedziała Flavia, zapraszał wyłącznie ludzi, których towarzystwo mogło przysporzyć mu konkretnych korzyści. Ojciec Flavii dzielił ludzi na dwie grupy: tych, których mógł wykorzystać, oraz tych, których mógł odrzucić. Flavia, jego córka, należała do obu tych grup.
Przez większą część swojego życia była dla ojca osobą, bez której można się obyć, ignorowaną i odsuwaną, tak samo jak wcześniej jej matka. Och, ojciec Flavii ożenił się z nią, to prawda, kiedy zaszła w ciążę, ale zrobił to tylko dlatego, że rodzice dziewczyny podarowali mu sporą sumę pieniędzy. Teoretycznie był to prezent na nową drogę życia, lecz w rzeczywistości, z czego Flavia świetnie zdawała sobie sprawę, była to zwyczajna łapówka, zachęta, aby poślubił ich oczekującą dziecka córkę.
Ojciec Flavii dobrze wyszedł na tym małżeństwie, a pieniądze, które dostał od teściów, stały się zasadniczą częścią kapitału przeznaczonego na rozbudowę biznesowego imperium. Żona i córeczka nie były mu potrzebne, więc sześć miesięcy po narodzinach Flavii odesłał je obie do Dorset i zamieszkał z kochanką, bogatą rozwódką, jak się okazało. Tą również szybko porzucił dla następnej, oczywiście po pobraniu od niej dużej sumy na dalsze inwestycje.
Później powtarzał ten schemat przez całe swoje życie, pomyślała Flavia, krzywiąc się cynicznie. Co prawda teraz wiązał się z coraz młodszymi kobietami i to on obsypywał je pieniędzmi, ale kolejne kochanki ze wszystkich sił starały się jak najlepiej wyglądać u jego boku. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ ojciec Flavii przywykł do wszystkiego co najlepsze i miał dość pieniędzy, aby to sobie kupić.
Flavia rozejrzała się dookoła. Apartament przy Regent’s Park musiał kosztować co najmniej kilka milionów funtów, biorąc pod uwagę świetną lokalizację i niezwykle bogaty wystrój. Jej ojciec miał także dom w Surrey, apartament w Paryżu, naturalnie w jednej z najlepszych dzielnic, willę w Marbelli, w Puerto Banus, i jeszcze jedną na plaży na Barbados.
Flavia nie była w żadnym z tych miejsc i wcale tego nie żałowała. Jednak trzy lata temu jej owdowiała babka musiała poddać się operacji wymiany stawu biodrowego, a ojciec Flavii zademonstrował całą swoją twardą bezwzględność.
„Stara rura może zoperować biodro prywatnie, ale kwota, którą wyłożę, będzie pożyczką, którą ty spłacisz – oświadczył. – Będziesz gotowa na każde moje skinienie, będziesz uśmiechać się do moich gości i prowadzić z nimi uprzejmą konwersację. Wszyscy będą zachwycać się twoimi manierami i urokiem osobistym i każdy, komu przyszłoby do głowy, że jestem nuworyszem, zastanowi się dwa razy!”
Flavia miała wielką ochotę powiedzieć mu, żeby nawet o tym nie marzył, lecz jak mogła to zrobić, skoro lista oczekujących na operację w ramach usług państwowej służby zdrowia była bardzo długa, a jej babka cierpiała nie tylko fizycznie, ale była także coraz bardziej sfrustrowana swoją niesprawnością. I biedą. Dwór Harford Hall, zbudowana z szarego kamienia rezydencja, w której wychowała się Flavia, chłonął pieniądze jak gąbka, podobnie jak wszystkie duże stare domy. Koszty utrzymania i napraw przewyższały spadające dochody babki Flavii z akcji i udziałów, i starsza pani najzwyczajniej w świecie nie mogła sobie pozwolić na prywatną operację.
Tak więc, wbrew swojej niechęci i wątpliwościom, Flavia przystała na propozycję ojca i teraz, trzy lata później, wciąż spłacała zaciągnięty u niego dług, tak jak sobie tego życzył. Kiedy wzywał ją do Londynu, zjawiała się, aby grać rolę kochającej córeczki, i elegancko ubrana gawędziła o niczym z ludźmi, którzy obchodzili ją tyle co zeszłoroczny śnieg, lecz z którymi ojciec zamierzał nawiązać niezwykle lukratywne kontakty biznesowe. Odgrywała powierzoną jej rolę, zupełnie jak aktorka na scenie, chociaż wszystko się w niej burzyło na myśl o hipokryzji i fałszu, które dla jej ojca były czymś najnormalniejszym na świecie.
Teraz było jej jeszcze trudniej. Po operacji, która przyniosła oczekiwane rezultaty, babka Flavii poważnie posunęła się pod względem umysłowym i przez ostatnie dwa lata jej demencja postępowała. Oznaczało to, że Flavia bardzo niechętnie zostawiała ją samą, nawet tylko na parę dni. Oczywiście jedna z opiekunek, które ją zastępowały, aby mogła zrobić zakupy czy załatwić ważne sprawy, nocowała w Harford Hall, ale Flavia i tak była niespokojna. W głosie ojca, który tym razem wezwał ją do Londynu praktycznie bez uprzedzenia, wychwyciła ostrą nutę napięcia. Flavia cynicznie przypisała to kłótniom ojca z jego najnowszą dziewczyną, Anitą, którą teraz widziała po przeciwnej stronie pokoju, z prawdziwą fortuną na szyi. Anita była wymagającą kochanką i być może ojciec miał już trochę dosyć jej chciwości.
Wrażenie, że ojciec znajduje się w stanie dziwnego napięcia, powiększyło się jeszcze po przyjeździe Flavii do Londynu. Rozmawiał z nią bardziej zdawkowo niż zazwyczaj i wyraźnie był czymś pochłonięty.
– Na przyjęciu wieczorem zjawi się ktoś wyjątkowo dla mnie ważny – oznajmił. – Bardzo mi zależy, żebyś o niego zadbała, jasne?
Zmierzył córkę krótkim spojrzeniem zimnych oczu.
– Powinno ci się udać wzbudzić jego zainteresowanie, bo lubi kobiety, i to atrakcyjne, a to chyba jedyna twoja zaleta! Postaraj się tylko być bardziej przystępna, do diabła!
Było to dobrze znane Flavii polecenie, na dodatek takie, które z uporem ignorowała. Była uprzejma i starała się rozmawiać z gośćmi ojca, niezależnie od tego, kim byli, ale na tym koniec. Istnieją przecież pewne granice hipokryzji.
– Przystępna jak Anita? – zagadnęła słodko, świadoma, jak bardzo ojciec nie znosi skłonności swojej partnerki do otwartego flirtowania z innymi mężczyznami.
– Kobiety takie jak Anita zdobywają to, na czym im zależy! – warknął. – Tymczasem ty w ogóle się nie starasz! Dziś wieczorem musisz się bardziej postarać. To naprawdę ważne!
W jego głosie znowu zabrzmiała tamta ostra nuta i Flavia zaczęła się zastanawiać, o co chodzi. Cóż, pewnie ojciec zamierzał dobić interesu z którymś z gości, bo przecież to pieniądze liczyły się dla niego najbardziej. I wcale nie przeszkadzało mu, że jego córka będzie musiała zalecać się do jakiegoś tłustego, starzejącego się biznesmena.
Przepełniona obrzydzeniem do niesmacznej taktyki ojca, Flavia odsunęła się i poszła witać pierwszych gości z uprzejmym, choć nieco chłodnym uśmiechem na twarzy. Wiedziała, że wiele osób uważa ją za wyniosłą, ale nie miała najmniejszego zamiaru kusząco trzepotać rzęsami i wydymać wargi w serduszko jak Anita!
Bez entuzjazmu potoczyła wzrokiem po twarzach rozgadanych gości i nagle znieruchomiała. Coś przykuło jej uwagę. Nie, raczej ktoś przykuł jej uwagę.
Musiał przyjść dosłownie przed chwilą, ponieważ stał przy podwójnych drzwiach do dużego holu. Patrzył na kogoś, kogo nie widziała, i doszła do wniosku, że to dobrze, ponieważ miała wielką ochotę spokojnie mu się przyjrzeć. I nie potrafiła odwrócić wzroku.
Był wysoki, o szerokich ramionach, ciemnowłosy, o mocnych, szlachetnych rysach.
Chciała patrzeć na niego i patrzeć, i kiedy zdała sobie z tego sprawę, na moment wstrzymała oddech.
Był bogaty i pewny siebie, było to widać. Nie z powodu niewątpliwie drogiego garnituru i świetnie ostrzyżonych włosów, ale z powodu aury władzy, jaką emanował.
Mężczyzna, który przyciąga spojrzenia.
Szczególnie spojrzenia kobiet.
Przez głowę przemknęła jej myśl, że musi się dowiedzieć, kto to taki. Nigdy jej nie zależało, by poznać któregokolwiek z gości ojca, lecz tym razem było inaczej. Kompletnie zaskoczona, zdała sobie sprawę, że serce szybciej jej bije, i w tej samej chwili poczuła na sobie spojrzenie mężczyzny.
Patrzył prosto na nią.
Flavia natychmiast leciutko odwróciła głowę, wypychając go ze swojego pola widzenia, zupełnie jakby jego obecność niosła ze sobą jakieś zagrożenie. Skupiła wzrok na stojących obok niej ludziach i podjęła przerwaną rozmowę, odrobinę się zacinając. Nie była w stanie się skupić i gdy po paru minutach usłyszała tuż za sobą głos ojca, z ulgą przyjęła tę szansę na wycofanie się.
– Flavio, kochanie, podejdź tu na sekundę! – zawołał tym czułym, pieszczotliwym tonem, jakim zawsze odzywał się do niej przy innych.
Kiedy ruszyła w jego stronę, zauważyła, że ktoś stoi obok niego i jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. To był on, mężczyzna, który przed chwilą przyciągnął jej uwagę.
– Kochanie… – Dłoń ojca Flavii zacisnęła się na jej ramieniu. – Chciałbym ci przedstawić…
Z trudem przełknęła ślinę. Ojciec coś mówił, ale do niej docierało tylko przytłumione brzęczenie.
– Chciałbym ci przedstawić Leona Maranza, moja droga – usłyszała. – Leonie, to moja córka, Flavia.
Flavia odchrząknęła i przywołała z opornej pamięci odpowiednie słowa.
– Bardzo mi miło – powiedziała chłodno i spokojnie.
I obrzuciła Leona Maranza krótkim, przelotnym spojrzeniem. Czuła, że musi cofnąć się o krok, zachować dystans. Wrażenie, które na niej zrobił, z bliska okazało się jeszcze silniejsze. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt i szczupłe ciało sportowca, ukryte pod śnieżnobiałą koszulą i drogim, idealnie skrojonym garniturem. Przypominał sprężonego do skoku, czujnego jaguara.
Po plecach Flavii przemknął dziwny dreszcz.
– Panno Lassiter…
Jego głos był niski, nieco chropowaty, z obcym akcentem, którego dziewczyna nie potrafiła umiejscowić. Naturalny oliwkowy odcień jego cery, głęboka czerń oczu i włosów, ostre rysy – wszystko to również świadczyło ponad wszelką wątpliwość, że Leon Maranz nie jest Brytyjczykiem.
Flavia znowu obrzuciła go szybkim spojrzeniem, starając się nie widzieć tego, co jednak widziała. Zobaczyła, jak coś zalśniło w jego ciemnych oczach o czarnych rzęsach – coś, co jeszcze spotęgowało dreszcz, który znowu ją przeszył.
Opanowała się, chociaż nie bez wysiłku. Twardo powiedziała sobie, że wszystko to razem jest zwyczajnie śmieszne. Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego w tak dziwny sposób reaguje na kompletnie obcego człowieka, jakiegoś bogatego cudzoziemca i znajomego ojca.
Wyprostowała się i cofnęła lekko, zwiększając dystans dzielący ją od mężczyzny. I znowu wydało jej się, że widzi w jego oczach ten mroczny błysk, który zaraz zniknął.
Wzięła głęboki oddech, świadoma, że nie zachowuje się zbyt uprzejmie, kierowana prawie atawistycznym pragnieniem, aby jak najszybciej umknąć spod jego wpływu. Skinęła głową w odpowiedzi na jego powitanie i z wielką ulgą przeniosła wzrok na ojca.
– Muszę sprawdzić, czy firma cateringowa dostarczyła już wszystko, co zamawialiśmy – odezwała się. – Przepraszam na chwilę.
Twarz ojca Flavii pociemniała, lecz dziewczyna nie mogła nic na to poradzić. Instynkt podpowiadał jej, że powinna uciekać od mężczyzny, któremu przed chwilą została przedstawiona.
Jeszcze raz lekko skinęła głową i odwróciła się na pięcie, starając się nie spieszyć. Kiedy znalazła się w sąsiednim pokoju, męczące ją napięcie zniknęło, chociaż serce nadal biło dużo szybciej niż zazwyczaj.
Dlaczego? Skąd ta gwałtowna reakcja na obecność tamtego mężczyzny?
Podczas przyjęć u ojca miała okazję poznać wielu bogatych biznesmenów, Brytyjczyków i cudzoziemców, więc jaki był powód jej zdenerwowania?
Żaden z nich nie był tak przystojny, żaden nie miał tak atletycznej sylwetki, żaden nie wydawał jej się tak atrakcyjny.
Ale na czym to polegało?
Idąc wzdłuż zastawionego przysmakami stołu i z roztargnieniem przesuwając to srebrny widelec, to kieliszek, byle tylko czymś się zająć, Flavia uświadomiła sobie, że w głębi duszy dobrze wie, o co chodzi, ale wcale nie chce o tym myśleć. Leon Maranz mógł sobie być najbardziej pociągającym i seksownym facetem na świecie, lecz ją nic to nie obchodziło.
Mocno zacisnęła wargi. Nie chciała mieć nic wspólnego z żadnym człowiekiem, którego poznała przez ojca! Leon Maranz należał do tamtego świata, więc Flavia nie chciała go znać, niezależnie od wrażenia, jakie na niej zrobił.
Wyraz jej twarzy zmienił się, gdy spojrzała na obraz wiszący na ścianie nad długim stołem. Była jeszcze jedna przyczyna, dla której powinna zignorować swoją reakcję na Leona Maranza – nie mogła wiązać się z żadnym mężczyzną, ponieważ nie była wolna. Poczuła, jak przenika ją obezwładniający smutek. Jej życie nie należało do niej samej, postanowiła poświęcić je opiece nad babką, która wychowała ją, otaczając miłością i czułą opieką. Nie mogła jej opuścić, nigdy.
Z piersi Flavii wyrwało się ciężkie westchnienie. Demencja nasilała się, codziennie zabierając jakąś cząstkę ukochanej babci, i serce Flavii pękało z bólu na myśl o tym, co pewnego dnia musi nieuchronnie nastąpić. Dziewczyna wiedziała jedno – aż do tego dnia będzie opiekować się starszą panią, niezależnie od tego, ile by ją to miało kosztować. Co jakiś czas będzie przyjeżdżać do Londynu na wezwanie ojca, lecz poza tym będzie stale towarzyszyć babce. I co z tego, że oznacza to rezygnację z życia niezależnej, dwudziestopięcioletniej kobiety? Nic.
Lekko potrząsnęła głową. Leon Maranz zrobił na niej wrażenie, ale to bynajmniej nie oznaczało, że ona również wydała mu się atrakcyjna. Widział, jak na niego patrzyła, lecz z tego jeszcze nic nie wynikało, bo pewnie wszystkie kobiety gapiły się na niego jak sroka w gnat. Flavia musiała po prostu wziąć się w garść, przestać reagować w tak żałosny sposób i do końca wieczoru trzymać się z daleka od Leona Maranza. Proste!
– Zawsze tak szorstko traktuje pani gości?
Flavia odwróciła się gwałtownie, przestraszona i poruszona.
Leon Maranz stał dwa kroki od niej, w zupełnie pustym pokoju. Wszystkie postanowienia w ułamku sekundy wyleciały z głowy Flavii.
– Przepraszam bardzo… – zaczęła chłodno.
– I słusznie – przerwał jej. – Z jakiego właściwie powodu potraktowała mnie pani tak wyniośle, żeby nie powiedzieć: nieuprzejmie?
– Wcale nie potraktowałam pana wyniośle ani tym bardziej nieuprzejmie! – wybuchnęła Flavia.
Leon Maranz uniósł jedną brew i uśmiechnął się sardonicznie.
– W takim razie ciekawe, co uważa pani za nieuprzejme zachowanie – rzucił.
Przez chwilę, bardzo krótką chwilę, Flavia prawie zrobiła to, co powinna zrobić, czyli przeprosić, ułagodzić go miękkimi słowami i rozładować sytuację. Na dodatek popełniła błąd i spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich wyraz, który poznałaby i zrozumiała, nawet gdyby była kompletnie ślepa.
Jej policzki i szyję oblał rumieniec, a serce natychmiast zabiło szybciej. Leon Maranz patrzył na nią, przyglądał jej się, otwarcie sygnalizując swoje zainteresowanie.
Flavia nie była w stanie się poruszyć. Nie mogła też odwrócić wzroku.
Leon uśmiechnął się, powoli, jakby z namysłem. Uśmiech wyrzeźbił głębokie linie wokół jego ust, podkreślając ostry zarys nosa i zmysłowy kształt warg. Czarne rzęsy na sekundę przesłoniły ciemne oczy.
– Może zaczniemy od nowa, panno Lassiter? – mruknął z nieskrywaną satysfakcją.
Flavia przez chwilę nie wiedziała, co robić. Mogła uśmiechnąć się w odpowiedzi, rozluźnić, zaakceptować swoją reakcję na tego mężczyznę i to, co tak wyraźnie jej proponował. Mogła ulec temu, co iskrzyło między nimi, i razem z nim odkryć nowy świat zmysłów, którego zupełnie nie znała i który teraz przyciągał ją w tak kuszący sposób.
Nie!
Nie mogła tego zrobić, to było nie do pomyślenia. Leon Maranz poruszał się w świecie, którego bram Flavia nie chciała przekroczyć, w płytkim, oszalałym na punkcie pieniędzy świecie jej ojca, w rzeczywistości, która nie miała nic wspólnego z jej własnym życiem.
Musiała więc przerwać to wszystko. Natychmiast.
Zanim będzie za późno.
– Raczej nie, panie Maranz – powiedziała. Jej głos był jak skalpel. Nie chciała nawet myśleć o tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby pozwoliła mu „zacząć od nowa”. Uśmiechnęła się, krótko i nieszczerze. – Przepraszam, ale muszę zająć się poczęstunkiem.
Odeszła, w pełni świadoma, że zachowała się niewybaczalnie. Nie mogła inaczej, ponieważ alternatywa, którą tak bezwzględnie wyrzuciła z głowy, była po prostu niewyobrażalna.
Leon Maranz stał chwilę nieruchomo, czując narastający gniew. Ta dziewczyna była niewiarygodnie nieuprzejma! Nieuprzejma i opryskliwa!
Co ona sobie wyobraża, pomyślał. Jak może zachowywać się w taki sposób?! Jak może tak mnie traktować?!
Znowu ogarnęło go to dławiące, palące uczucie, o którym zdążył już zapomnieć. Myślał, że dawno się na nie uodpornił, lecz zachowanie Flavii Lassiter rozbudziło w nim wspomnienia, których wcale nie chciał. Wspomnienia, które zostawił daleko za sobą.
Męski instynkt podpowiadał mu, że jej chłodne lekceważenie miało bardzo konkretny powód, który powinien go cieszyć, nie irytować. Flavia Lassiter przywdziała maskę, za którą usiłowała ukryć swoją prawdziwą reakcję. Wyraz jej oczu w chwili, gdy uśmiechnął się do niej, powiedział mu dokładnie to, co chciał wiedzieć; potwierdził to, co mówiły mu całe lata doświadczenia. Flavia czuła do niego to samo, co on do niej.
Pożądanie.
Krótkie, proste słowo. Pożądanie było jedynym uczuciem, jakie Leon chciał kojarzyć z Flavią Lassiter. Pożądanie, nic więcej.
Gniew, który ogarnął go, kiedy odwróciła się i odeszła, szybko się rozwiał. Leon był pewny swego – Flavia mogła go traktować tak lodowato, jak jej się podobało, lecz była to tylko maska, daremna próba zaprzeczenia. Bo wszystko w jej zachowaniu wyraźnie świadczyło, że zareagowała na niego równie silnie jak on na nią.
Leon uśmiechnął się lekko. Wszedł do głównego pokoju, szybko układając w myśli strategię postępowania. Na razie zostawi dziewczynę w spokoju. Było dla niego jasne, że Flavia stara się zwalczyć wrażenie, jakie na niej zrobił, i stawia wewnętrzny opór. W przypadku kobiety takiej jak ona, przywykłej do samokontroli i pokazywania chłodnej, pozornie obojętnej twarzy, było to w pełni zrozumiałe.
Tak więc na razie Flavia może pozostać ukryta za lodową tarczą, którą odgrodziła się od niego, ale gdy przyjdzie czas, on roztrzaska ją jednym uderzeniem. I wtedy wydobędzie z niej to, czego tak bardzo pragnął.
Podobnie jak ona.
Flavia zaakceptuje to, bez dwóch zdań. I tyle. Kąciki ust Leona znowu uniosły się w leciutkim uśmiechu. Perspektywa nakłonienia Flavii do przyjęcia jego propozycji była bardzo, bardzo przyjemna.

ROZDZIAŁ DRUGI

Flavia nie miała pojęcia, jak udało jej się dotrwać do końca wieczoru, który ciągnął się i ciągnął. Co jakiś czas dyskretnie szukała wzrokiem Leona Maranza i trochę wbrew sobie była mu wdzięczna, że trzyma się z daleka. Ojciec i Anita często z nim rozmawiali, a inni goście praktycznie bez przerwy otaczali go zwartym kręgiem. Dotyczyło to zwłaszcza gości rodzaju żeńskiego, co Flavia skwitowała pogardliwym skrzywieniem warg i całkowitym brakiem zaskoczenia. Ojca unikała starannie, ponieważ nie miała najmniejszej ochoty na przesłuchanie, dlaczego w tak szorstki sposób potraktowała faworyzowanego przez niego gościa.
Pod koniec przyjęcia schroniła się w swojej sypialni i po raz pierwszy od chwili, gdy ujrzała Leona Maranza, wreszcie poczuła się bezpieczna.
Kiedy jednak parę minut później weszła pod prysznic, odkryła, jak kruchy jest jej spokój. Leon Maranz opuścił już apartament ojca, ale nie jej myśli, wręcz przeciwnie. Potoki wody spływające po jej ciele, piersiach i brzuchu dostarczały jej zmysłowych przeżyć, których powinna unikać w chwili, gdy starała się wyrzucić z pamięci obraz Leona.

Flavia Lassiter nigdy nie czuła się dobrze w pełnym blichtru świecie swojego ojca. Zaciągnęła jednak u niego dług, który musi spłacać, spełniając jego żądania. Wezwana, przybywa więc do Londynu, aby odgrywać rolę pani domu na jednym z przyjęć. Ma być szczególnie miła dla bogatego inwestora, który może uratować firmę ojca przed bankructwem. Flavia obawia się tego zadania, spodziewając się, że Leon Maranz to stary i gburowaty mężczyzna, jednak tym razem czeka ją miłe zaskoczenie…

Skuteczna terapia

Molly Evans

Seria: Medical

Numer w serii: 703

ISBN: 9788329119825

Premiera: 04-03-2025

Fragment książki

Szpitalny oddział ratunkowy w pełnym pogotowiu czekał na pacjenta transportowanego helikopterem. Śmigłowiec wylądował na dachu budynku, w powietrzu rozniósł się lekki zapach spalin. Pielęgniarka Emily Hoover stała w holu, wskazując ratownikom salę przygotowaną na przyjęcie ofiary wypadku.
Pacjent w stanie krytycznym. W szpitalu znajdującym się w pobliżu autostrady taka sytuacja to chleb powszedni. Na oddziale ratunkowym bezustannie się coś dzieje, nie ma chwili wytchnienia. Ani czasu na rozpamiętywanie przeszłości. To dlatego Emily zdecydowała się wrócić do rodzinnego miasta. Chciała zacząć życie od nowa, to po pierwsze. A po drugie, przepracować traumę, jaka jej ciążyła. Przynajmniej tak to widziała, tak to sobie tłumaczyła. Znowu znalazła się w szpitalu, w którym wtedy pracowała. I miała wrażenie, że czas się cofnął.
Nagle stało się coś, czego nie oczekiwała.
Nad zakrwawionym pacjentem leżącym na szpitalnym wózku pochylał się zachlapany krwią chirurg. Na widok lekarza nogi się pod nią ugięły, na plecach poczuła strużki potu. O Boże, poznała go, serce mocniej jej zabiło. Nieco się postarzał przez te trzy lata, lecz nadal był zabójczo przystojny. Na jego twarzy malowały się skupienie i pewność siebie, której wcześniej u niego nie widziała. Ciemnobrązowe lekko falowane włosy, teraz w nieładzie. Niebieskie oczy płonące żarem, którego nie zapomniała mimo tych trzech lat.
– Proszę trzy jednostki pełnej krwi. Trzeba natychmiast zrobić wkłucie centralne. I powiadomić blok operacyjny. – Doktor Chase Montgomery błyskawicznie rzucał polecenia, gdy pacjenta wwożono do sali.
Życie mężczyzny wisiało na włosku. Emily stłumiła emocje, wprawnie podłączyła aparaturę monitorującą ciśnienie i pracę serca. Choć inni tego nie widzieli, dłonie jej drżały. Nie dlatego, że to jej pierwszy dzień w nowym miejscu, bo miała za sobą dziesięć lat pracy. Jednak to miejsce, ten mężczyzna. To dlatego drżała. Z powodu wspomnień ich wspólnej przeszłości.
– Trzeba mu zrobić narkozę. I intubować.
– Spróbuję kogoś ściągnąć. – Liz, przełożona pielęgniarek, chwyciła za telefon.
– Niech zejdzie chirurg. Ja zajmę się intubacją, przez ten czas niech ktoś podłączy kroplówkę dożylną. Trzeba jak najszybciej zrobić wkłucie centralne.
– Już dzwonię.
– Zestaw do kroplówki jest przygotowany. Jeśli najpierw go intubujemy, to zaraz podam narzędzia – skupiając spojrzenie na pacjencie, powiedziała Emily w kierunku chirurga.
Stojąc do niej tyłem, zdejmował kitel. Znieruchomiał. Po chwili się odwrócił i przez kilka sekund wpatrywał się w nią z niedowierzającym zdumieniem.
Poczuła skurcz w żołądku, serce zabiło jej szaleńczym rytmem. Chase wyglądał znakomicie, nie była w stanie zapanować nad emocjami. Wpatrywał się w nią rozszerzonymi oczami, otworzył usta i poruszył się gwałtownie, jakby go ktoś uszczypnął. Trwało to mgnienie, lecz bolesne zaskoczenie w jego oczach na zawsze wryło jej się w pamięć. Skrzywdziła go. Przeżył szok na jej widok, lecz nie zmienił się przez te lata, odkąd się rozstali. Od kiedy od niego odeszła.
– Emily? – Zrobił krok w jej stronę i przystanął. – Co ty tu robisz? – Przesuwał po niej wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Co się stało z twoimi włosami?
Nim zdążyła otworzyć usta, do sali wpadła gromadka ludzi. Chyba cały zespół chirurgów, łącznie z rezydentami. W szpitalu klinicznym szkoliło się wielu specjalistów. Widać lubili działać grupowo.
– Kto wzywał chirurga? Jesteśmy gotowi.
Chase przeniósł wzrok na lekarza.
– Ktoś mógłby założyć wkłucie centralne? Ja zajmę się intubacją. – Chase rzucił w kąt zakrwawiony fartuch.
Najstarszy chirurg kiwnął głową.
– Nie ma sprawy. – Zdjął fartuch i podał go studentowi.
– Będę panu asystować, doktorze. – Emily skorzystała z okazji, by oderwać się od przenikliwego wzroku Chase’a i bijącej od niego wrogości. Atmosfera i tak była pełna napięcia. Wprawdzie zdawała sobie sprawę, że dojdzie do konfrontacji, lecz nie spodziewała się, że stanie się to już pierwszego dnia. – Narzędzia są przygotowane.
– To świetnie. A już myślałem, że to nie będzie takie proste. – Z uśmiechem puścił oko do Emily.
Pewność siebie i bezczelna arogancja, jaką często wykazywali chirurdzy, zawsze budziły w niej mieszane uczucia. Z jednej strony wiedziała, że może zdać się na ich wiedzę i umiejętności, z drugiej – takie podejście ją szokowało.
– Czy my się nie znamy? Nie pracowała tu pani wcześniej? – Zmarszczył brwi, starając się ją sobie przypomnieć.
– Owszem. I wróciłam. Tutaj, doktorze Blaze. – Wskazała gestem, by przeszedł na drugą stronę pacjenta i stanął obok niej. Cieszyła się, że najwyraźniej pamiętał ją tylko jako jedną z pielęgniarek. Przynajmniej nic innego nie dał po sobie poznać.
– Doktorze Blaze. Ha! Od lat nikt tak do mnie nie mówił.
– Pamiętam, że zawsze był pan jak piorun, biegał pan po szpitalu aż furczało – dodała z uśmiechem, kątem oka chwytając posępne spojrzenie Chase’a.
– Och, to były czasy. – Potrząsnął głową. – Co z tym pacjentem? – zapytał, zwracając się do Chase’a. – Widzę, że stracił rękę.
– Wypadek. Ciężarówka go przygniotła. Musiałem na miejscu amputować tę rękę. – Nie miał wyjścia. Priorytetem zawsze jest ratowanie życia. I na tym musi się skupić. Teraz tylko to jedno się liczy, nie ma nic ważniejszego. Jest tu po to, by ratować pacjenta.
Przeżył szok na widok Emily, w dodatku w tak nieoczekiwanych okolicznościach. Musi się ogarnąć, uciszyć wzburzone emocje. Wprawnie ustawiał głowę pacjenta, szykując go do intubacji.
– Kiedy jego stan się ustabilizuje, zabierzcie go na blok i oczyśćcie ranę. Na miejscu musiałem działać szybko, a warunki były nieszczególne.
Był opanowany i wyważony, ale w jego tonie Emily czuła napięcie. Surowe spojrzenie i lekko zaciśnięty mięsień szczęki zawsze go zdradzały. Stężała, mimowolnie spodziewając się ostrych słów. Czuła się winna. Powinna go uprzedzić o powrocie, ale stchórzyła. Bała się, jak zareaguje, słysząc jego głos. Teraz żałowała, że tak postąpiła. I dla niej byłoby lepiej, żeby ktoś wcześniej mu powiedział.
– Liz, zaczynamy intubować. Czy udało się powiadomić jego rodzinę? – Chase przejął inicjatywę. To jego pacjent, póki nie przekaże go pod opiekę innego lekarza.
– Rodzina już jedzie. – Liz przygotowała dla Chase’a zestaw narzędzi.
– No to robimy wkłucie i zaraz poda mu pani krew, zgoda? – zarządził doktor Blaze.
Wiele razy asystowała przy takich zabiegach. Wcześniej, pracując na etacie i teraz, gdy przez agencję pielęgniarek zawierała kontrakty czasowe. Poznała różne szpitale, od kameralnych po wielkie kliniki, ale nigdy dotąd nie zdarzyło się jej pracować, czując na karku oddech byłego kochanka. Wzięła kilka głębokich wdechów i wypuszczała je powoli, próbując uspokoić nerwy. Jak mogła myśleć, że powrót tu to dobry pomysł? Wmawiać sobie, że powinna stawić czoło lękom? Co za bzdura. Czuła narastającą panikę i najchętniej do końca zmiany przesiedziałaby w ciemnej szafie.
Doktor Blaze założył ostatnie szwy i pacjent był gotowy na przyjęcie krwi. Im szybciej się ją uzupełni, tym większe ma szanse na przeżycie.
Cichy gwar był znajomy i działał uspokajająco. Kilka osób znała wcześniej, inni wydawali się obcy. Niektórzy wesoło machali na powitanie, choć potem nieco sztywnieli. Spodziewała się, że powrót nie będzie łatwy. Część osób pamiętała ją z pracy, inni tylko słyszeli o tym, co ją spotkało.
Wszyscy sprawnie robili, co do nich należało. Teraz, gdy najgorsze było za nimi i napięcie nieco opadło, zaczęły się rozmowy o pogodzie i zbliżających się regatach w Chesapeake Bay. Wreszcie mogli trochę się odprężyć. Z wyjątkiem niej. Chyba już nigdy nie będzie do tego zdolna. Bywały dni, że pomagało jej tylko absolutne skupienie się na pracy. Od koszmaru, który zmienił jej życie, minęły trzy lata, mimo to czasem miała wrażenie, jakby to było wczoraj.
– Liz, może jeszcze raz zadzwonię na operacyjny? – Chciała wyjść z sali, znaleźć się dalej od Chase’a, zaczerpnąć powietrza. Źle się czuła w zatłoczonych i ciasnych pomieszczeniach. Podobnie na klatkach schodowych i korytarzach.
Lęk cały czas się w niej czaił i nie potrafiła się od niego uwolnić. Jeszcze nie. Teraz, kiedy znalazła się tak blisko Chase’a, było jeszcze trudniej. Strach ściskał ją za gardło. Przełknęła ślinę, próbując odepchnąć od siebie wspomnienie rąk zaciskających się na szyi, atakujących ciało. Kaszlnęła, zacisnęła dłonie w pięści.
– Nie, zostań tu i miej na oku pacjenta. Ja do nich zadzwonię. Już powinni po niego schodzić. – Gdy sięgnęła po telefon, w progu pojawił się wózek.
– Spokojnie, jesteśmy. – Jeden z postawnych mężczyzn podniósł ręce do góry i rozejrzał się. – Chyba jeszcze nie skończyliście. Zaczekamy na zewnątrz.
– Nie, już możecie go brać. Pójdę z wami i po drodze wszystko opowiem. – Chase popatrzył na lekarza. – Po dachowaniu wypadł z ciężarówki i wrak przygwoździł mu lewą rękę – wyjaśnił, podczas gdy zespół przygotowywał pacjenta do transportu.
– Działał pan błyskawicznie, skoro zdążył go pan tu dowieźć. – Chirurg spokojnie poprawił kołnierz fartucha, jakby szykował się do biura, a nie do skomplikowanej operacji. Musiał mieć nerwy ze stali.
– Przywieźliśmy go helikopterem. To dlatego. – Chase nabrał powietrza, jakby wspomnienie wypadku było dla niego przykre, ale Emily wiedziała swoje. Był odporny na takie przeżycia. Wszystko spływało po nim jak po kaczce. Nie dlatego, że był zimny i nieczuły; po prostu wszystko sobie szufladkował. Jej też przydzielił rolę, w której nie mogła się odnaleźć, która ją przytłaczała. Uciekła więc i uciekała, póki nie dotarła do kresu.
Ucieczka nigdy nie jest rozwiązaniem, ale do tego wniosku musiała dojść sama.
– Świetnie. Wzięliście kończynę? Może uda się ją doszyć? Mamy wspaniałych naczyniowców.
Chase wskazał lodówkę stojącą na blacie, sanitariusz szybko umieścił ją pod wózkiem. Po chwili wszyscy ruszyli w stronę wind. Głosy z korytarza cichły.
– Emily, wszystko w porządku? – zapytała Liz, zaczynając szykować salę na przyjęcie kolejnego pacjenta. – Hej, obudź się! Dobrze się czujesz?
– Słucham? – Zamrugała, dopiero teraz uświadamiając sobie, że wpatruje się w pusty korytarz. – Tak, oczywiście. – Chcąc ukryć zakłopotanie, sięgnęła po zużyte opatrunki i włożyła je do kosza na odpady. – Mogę posprzątać, jeśli masz coś innego do zrobienia. – Chętnie zostanie sama, otrząśnie się z szoku.
– Posprzątamy razem. Taki tu mamy zwyczaj. – Liz włożyła zużyte igły do specjalnego pojemnika na ścianie. – Gdzie indziej może bywa inaczej, ale u nas wszystkie pielęgniarki są traktowane tak samo. Również te pracujące czasowo. – Uśmiechnęła się do Emily. – Już od rana trafił ci się trudny przypadek, więc na resztę dnia przydzielę ci lżejszych pacjentów. Nie mogę tego zagwarantować, ale spróbuję.
– Dzięki. – Miło słyszeć, że nic się nie zmieniło od czasów, kiedy tu pracowała.
Uśmiechnęła się i poczuła raźniej.
Wkrótce sala była gotowa na nowego pacjenta. Bo to, że taki niedługo się pojawi, było więcej niż pewne.
– Coś mi się widzi, że już znasz doktora Montgomery’ego? Mam rację? – Liz miała dobre oko. Nic jej nie umykało. – Część personelu chyba też cię zna.
– Tak, pracowaliśmy razem. Trzy lata temu. – Opuściła wzrok i starała się zapanować nad sobą. Niegdyś Chase był całym jej światem i przyszłością. Dopóki wbrew sobie od niego nie odeszła. – Znam tu jeszcze kilka innych osób. – Ludzi, którzy uratowali jej życie.
– To chyba coś więcej niż zwykła znajomość z pracy. – W głosie Liz zabrzmiały ciekawość i współczucie, jakby intuicyjnie domyślała się odpowiedzi.
– To prawda. – Ile może powiedzieć, nie mówiąc wszystkiego? – Chodziliśmy z sobą, ale to dawne dzieje. – Teraz to dla niej wieczność. Nie musi mówić Liz, że byli parą, że to był poważny związek, dopóki nie padła ofiarą seryjnego gwałciciela i musiała całkowicie odmienić swoje życie. Zacząć je od nowa. Już bez Chase’a.
Liz popatrzyła na nią uważnie.
– Czy to nie wpłynie na wasze relacje? Czy będziesz mogła z nim pracować? Chase to jeden z naszych najlepszych lekarzy. Jeśli taki układ ci nie odpowiada, to może zastanówmy się, czy czegoś nie zmienić? Przenieść cię na inny oddział czy coś w tym stylu?
– Nie, nie ma problemu. Będę z nim współpracować wyłącznie zawodowo. Jestem pewna, że będzie dla mnie miły. – Praca zawsze była dla niego numerem jeden. Kariera, praca, ratowanie ludzi. To zawsze było ważniejsze niż ona.
– Skoro jesteś pewna. – Liz zasunęła zasłonę oddzielającą pomieszczenie. – Liczę, że dasz mi znać, jeśli coś się zmieni.
– Oczywiście. Dzięki. – Wsunęła ręce w kieszenie. Jest dorosła i będzie się zachowywać jak dorosła. Zresztą Chase zapewne będzie ją ignorować.
Jej brat nie ukrywał, że Chase fruwał z kwiatka na kwiatek, zmieniał panienki jak rękawiczki. Ona pewnie już nic dla niego nie znaczy…

Emily wraca do szpitala, w którym przed trzema laty pracowała jako pielęgniarka. Z cichej i nieśmiałej dziewczyny stała się silną niezależną kobietą, gotową stawić czoła całemu światu. Ma tylko jeden słaby punkt. To doktor Chase Montgomery, przystojny chirurg, którego nie spodziewała się tu spotkać. Kiedyś byli parą, lecz ich związek nie przetrwał ciężkiej próby. Jednak dawne uczucie nie wygasło...

W pułapce pokus, Gorące kłótnie

Cynthia St. Aubin, Cat Schield

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1316

ISBN: 9788329113694

Premiera: 04-03-2025

Fragment książki

W pułapce pokus – Cynthia St. Aubin

Dlaczego ona?
Sebastien Renaud, Bastien dla garstki tych, którzy na jego widok nie przebiegali na drugą stronę ulicy, wiedział, że to pytanie retoryczne, niemniej zadał je sobie w myśli.
Ściskając w wilgotnej dłoni butelkę napoju bezalkoholowego, po raz pierwszy od dziesięciu lat zapragnął wprawić się w stan całkowitego otępienia przynoszącego ulgę od rzeczywistości.
Kobieta siedząca dwa stołki dalej wpatrywała się w ekran telefonu i udawała pochłoniętą czytanym tekstem, a w istocie czekała, by ją zauważył.
W ciągu dnia zauważył ją kilkukrotnie. Pierwszy raz w wypożyczonym samochodzie na parkingu przed kawiarenką, jedynym miejscem w Bar Harbor w stanie Maine, gdzie podawano przyzwoitą americano. Drugi raz w składzie drewna, własnym piętrowym sklepie przy Main Street, specjalizującym się w rzemieślniczych wyrobach z drewna – drewnianych misach, dzwonkach wietrznych i podobnych przynętach dla turystów – które dostarczał podczas comiesięcznej wyprawy do miasta.
A teraz tu, w jego barze.
Co prawda bar nie był jego własnością, ale o drugiej po południu we wtorek, w środku mroźnej zimy, zazwyczaj miał go wyłącznie dla siebie. I takim go lubił.
– Powtórka? – Sergei, przysadzisty czarnobrody mężczyzna, wytarł owłosione dłonie ręcznikiem i oparł się o drewniany bar, który Bastien pomógł mu odnowić wiosną przed najazdem „letników”.
Bastien zdążył zauważyć, że strasznie nadskakuje tej kobiecie. Przez cały okres przebywania w miejscowości ściągającej rzesze turystów nigdy nie widział nikogo, kto tak bardzo by się starał wyglądać jak turysta.
Różowa wełniana czapka z napisem Arcadia National Park. Błyszczące nowością buty trekkingowe z bieżnikowaniem głównie dla ozdoby. Śnieżnobiały kaszmirowy golf i kamizelka z polaru w odcieniu ciepłej szarości. Legginsy podkreślające zgrabne uda i pośladki, ale zupełnie niezabezpieczające przed ekstremalną temperaturą na zewnątrz butików, w których są sprzedawane.
Rzekoma turystka odchrząknęła i zapytała:
– A macie przypadkiem czterech złodziei?
Nazwa whisky z destylarni brata wypowiedziana głosem znanym mu z wiadomości w poczcie głosowej wprawiła Bastiena w lekką konsternację.
– Oczywiście. Jak podać?
– Bez wody. Podobno jest najlepsza w temperaturze pokojowej. – To było obliczone na jego użytek.
Przecież doskonale wiedziała, że Bastien jest jednym z rzeczonych czterech złodziei. Cały świat o tym wiedział od czasu emisji serialu „Bimbrowe chłopaki”, który bił rekordy oglądalności na platformie VidFlix.
Chociaż wystąpił tylko w kilku odcinkach, a i wtedy pod naciskiem braci, w jego spokojne życie wtargnęły zastępy producentów, reżyserów, reporterów pracujących dla tabloidów i wszelkiego rodzaju pijawek medialnych.
Oraz ona. Shelby Llewellyn.
Współwłaścicielka galerii sztuki w dzielnicy Mission w San Francisco i córka multimiliardera Geralda Llewellyna, magnata z Doliny Krzemowej. Rodzinną kolekcję starych samochodów, prywatnych odrzutowców i jachtów lamborghini uzupełniały dzieła sztuki oraz ich twórcy.
Sądził, że właśnie z tego powodu Shelby Llewellyn wydzwaniała do niego przez cały ostatni rok, w każdy czwartek o jedenastej. Wiadomość, jaką nagrywała, brzmiała identycznie, chociaż tonacja się zmieniała, od radosnej do opryskliwej.
„Ojciec widział jedną z pana rzeźb w serialu. Jest ogromnym fanem pańskiej twórczości. Czy byłby pan zainteresowany wystawą autorską w naszej galerii? Proszę o telefon w każdej dogodnej dla pana chwili”.
Nie oddzwonił.
Czując na sobie świdrujący wzrok Shelby, podniósł butelkę i dopił resztkę ciepłego piwa. Szykował się na nieuchronny atak.
– Przepraszam – zaczęła i schyliła głowę. – Wiem, że to bardzo dziwne, ale czy przypadkiem nie jest pan…
– Owszem, jestem zmęczony słuchaniem pytań, na które pytający znają odpowiedź, panno Llewellyn.
Wyprostowała się i obróciła twarzą w jego stronę.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, ucieszył się, że oprócz odnowienia blatu baru pomógł Sergeiowi przymocować stołki do podłogi.
Shelby Llewellyn była aniołem. Ale nie efemeryczną niebiańską istotą z obrazów przedstawiających sceny Narodzenia Jezusa. Tylko bardzo ziemskim aniołem.
Różane usta, duże jasnobrązowe oczy, aureola złotych loków wokół głowy. Tak niepodobna do surowego zdjęcia na stronie internetowej galerii, jak tylko to możliwe.
– Sami to załatwimy? – zapytał. – Czy mam wezwać szeryfa Dawkinsa, żeby panią aresztował za stalking?
– Szeryf Dawkins palcem nie kiwnie, żeby ci pomóc – wtrącił Sergei i postawił przed Shelby hojną dawkę bursztynowego płynu. – Nie wierzę, że taka ślicznotka chciałaby się za tobą uganiać.
Bastien mocniej zacisnął palce wokół butelki.
– Nie przypominam sobie, żebym zapraszał cię do udziału w rozmowie.
Barman w obronnym geście uniósł ręce i się wycofał.
– Chyba rzeczywiście nie ma sensu udawać, że to szczęśliwy zbieg okoliczności – stwierdziła Shelby.
Podniosła kieliszek do ust, wypiła łyk i zaniosła się kaszlem. Policzki jej poczerwieniały, poklepała się po mostku i sięgnęła po szklankę z wodą.
– Ani udawać, że lubi pani whisky.
– Lubię – odparowała chropawym głosem. – Nie pijam czystej whisky, ale nie chciałam popełnić błędu neofitki i przekreślić swoich szans.
Wyciągnęła rękę ze szklanką w jego stronę.
Pokręcił odmownie głową.
– Nie tykam tego.
– Co na to pańscy bracia? – Uniosła brwi.
Nawet teraz mimowolnie pomyślał o braciach w kategoriach ról, jakie mieli przypisane w „misjach”, które uczyniły z nich tak skutecznych złodziei. Z imionami bardziej pasującymi do francuskich delfinów przeczesywali złomowiska i szroty, zbierając elementy, z których ich ojciec, Charles „Zap” Renaud, budował bimbrownie albo które sprzedawał za gotówkę.
Laurent – Law – najmłodszy i najwyższy, był oczami. Zawsze wypatrującymi okazji albo zagrożenia.
Rainier – Remy – dwa lata starszy od Lawa, był rękami. Nie było zamka, którego by nie otworzył, ani silnika, którego by nie uruchomił.
Augustin – zaledwie dziesięć miesięcy młodszy od Bastiena – był ustami. Potrafił gładką przemową wszędzie się wkręcić albo wykręcić z każdych tarapatów, zależnie od sytuacji.
I Bastien. Mózg i mięśnie w jednym niesamowitym opakowaniu.
– Podejrzewam, że bracia mają ważniejsze sprawy na głowie – odparł i poczuł niespodziewany przypływ dumy.
Bliźniaki Lawa właśnie zaczynały chodzić pod czujnym okiem ich matki, Marlowe Kane, i zakochanych w nich pracownikach destylarni. Natomiast Remy wydał pieniądze ze sprzedaży udziałów w destylarni bratu Marlowe i z dziesięcioletnią córką oraz narzeczoną pływał teraz prywatnym jachtem po Morzu Śródziemnym.
O Augustinie lepiej nie myśleć.
– Właśnie zobaczyłem, że będą kręcić kolejny sezon – oznajmił Sergei i dodał kostki lodu i porcję syropu barmańskiego do szklanki Shelby. Teraz whisky gładko przechodziła jej przez gardło. – Interes zyska.
Bastien odwrócił wzrok, kiedy Shelby wkładała do ust wiśnię nasączoną likierem maraschino.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedział.
Odstawiła szklankę i przesiadła się stołek bliżej. Poczuł powiew wanilii zmieszanej z zapachem lawendy.
– Chcę urządzić wystawę autorską pańskich prac w naszej galerii w San Francisco.
– Przejechała pani taki szmat drogi po to, żeby powiedzieć mi osobiście to samo, co nagrywała pani na pocztę głosową?
Podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek.
– To znaczy, że odsłuchiwał pan moje wiadomości?
– Czasami. – Większość z nich wielokrotnie.
– Ale postanowił pan je ignorować, tak?
– Nieodpowiadanie to nie to samo co ignorowanie.
Shelby przesiadła się na stołek obok niego.
– Czy teraz otrzymam odpowiedź?
Umysł Bastiena tykał niczym bomba. Bliskość Shelby odbierała mu zdolność inteligentnego myślenia.
– Nie.
– Nie, bo nie dostanę odpowiedzi, czy nie, bo nie zgadza się pan na wystawę? – Jej głos przybrał niskie zmysłowe brzmienie, a kolano dla wzmocnienia efektu otarło się o jego udo.
Poczuł zawrót głowy, znak, że krew odpłynęła w rejony poniżej pasa. Muszę się stąd ewakuować, pomyślał.
– Jak pani woli. – Wstał i rzucił dwie dwudziestki na blat. – Za mnie i za tę panią.
Krowi dzwonek przy drzwiach zaakcentował jego wyjście. Lodowaty wiatr uderzył go w twarz. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, a gdy je wydychał, poczuł się oczyszczony.
– Panie Renaud!
Jego nazwisko zabrzmiało jak krzyk mewy. Obejrzał się przez ramię i zobaczył biegnącą Shelby z parką przewieszoną przez ramię. Nagle trafiła stopą na grudę ubitego śniegu zamienionego w lód, pośliznęła się jak na lodowisku i zamachała rękami dla odzyskania równowagi.
Nie zastanawiając się ani chwili, rzucił się jej na ratunek, złapał za rękę, przyciągnął do siebie i w ostatniej chwili uchronił przed upadkiem.
Ich oddechy zmieszały się, jej knykcie wbiły mu się w pierś, gdy kurczowo uchwyciła się klap jego kurtki. Potem jej piersi przywarły mu do żeber, a ciepłe uda znalazły się niebezpiecznie blisko tej części ciała, która tężała w miarę zbliżania się jego ust do jej warg.
Zapragnął, by się spotkały. Zapragnął poczuć, jak płatki śniegu topnieją na tych wargach i poznać jedwabistą słodycz jej języka. Zapragnął nasycić wyjący głód wywołany samotnością wynikłą z dobrowolnej izolacji.
Izolacji koniecznej, by chronić tych, których kochał.
Sama myśl o tym wystarczyła, by zakończyć tę chwilę zauroczenia w jedyny możliwy sposób. Ona wróci do hotelu, on zostanie sam.
– Co pani strzeliło do głowy, żeby w takich butach biegać po oblodzonym chodniku? – Cofnął się i podniósł parkę Shelby. – Proszę to włożyć.
Rozpostarł kurtkę zadowolony, że dłonie ma zajęte i nie może ulec pokusie dotknięcia jedwabistego pasma włosów, które wymknęło się z koka Shelby i na białej szyi wyglądało bardzo ponętnie.
Wsunęła ramiona w rękawy. On zasunął zamek błyskawiczny.
– Nawet nie rozważy pan takiej możliwości?
Śnieg padał teraz intensywniej, płatki zatrzymywały się na jej rzęsach.
– Dlaczego sądzi pani, że jeszcze tego nie zrobiłem?
– Jeśli pan to zrobił, to znaczy, że przynajmniej jakaś cześć pana jest zainteresowana moją propozycją.
Och tak, zgadza się, pomyślał. A im dłużej patrzył na pojedynczy pieg tuż obok ust Shelby, tym bardziej ta szczególna część niego była zainteresowana.
– Gdzie, do diabła, podział się pani szalik?
– Nie wzięłam szalika – odparła. – Nie planowałam przebywania dłuższy czas na dworze.
Wyszarpnął szalik spod kołnierza, owinął go koło jej szyi, potem końce schował pod kurtkę.
Dotknęła szalika z granatowej i szarej wełny. Jej spojrzenie złagodniało.
– Nie może mi pan oddawać tego szalika. Wygląda na ręcznie dziergany.
– Bo jest. Może mi go pani odesłać – rzucił na odchodnym.
– Czy nie potrzebuję pańskiego adresu domowego? – zawołała za nim.
Uśmiechnął się mimo irytacji. Musiał przyznać, że jest przedsiębiorcza.
– Wystarczy tutaj. – Wskazał wystawę składu drewna. – Laney mi go przekaże.

Śnieżyca się wzmagała. Jazda do domu trwająca zazwyczaj pół godziny zajęła mu prawie godzinę. Ucieszył się, gdy dotarł do skrętu w boczną drogę prowadzącą do jego posiadłości, jednak nie pozbył się towarzyszącego mu cały czas napięcia i niepokoju.
I nawet drobne rytuały domowe – pozbycie się butów w sieni, odwieszenie kluczy na haczyk obok drzwi, napalenie w starym piecu żeliwnym i uzupełnienie zapasu stosu drewna – nie pomagały.
Nie pomogło również włączenie muzyki ani zaparzenie espresso. Na koniec spróbował usiąść w fotelu z książką, ale wytrzymał zaledwie pięć minut.
Zaczął krążyć po pokoju. Nie robił tego od czasu przed zwolnieniem z więzienia. Wtedy i teraz uczucie było takie samo. Jakby jego skóra była o dwa numery za mała.
Chwycił telefon ze stolika obok fotela i chwilę wpatrywał się ekran. Żadnych nowych wiadomości.
Gdybym chociaż mógł potwierdzić, że bezpiecznie dotarła do hotelu, pomyślał.
Na szczęście wiedział, od czego zacząć.
– Właściwy dzień uzupełnić zapasy drewna. Tu Laney.
Ten wstęp wystarczył, by oczami wyobraźni zobaczył kierowniczkę sklepu. Niewysokiego wzrostu, filuterna, możliwe, że nie istota ludzka, ale jakiegoś rodzaju leśny duszek, zjawiła się pewnego dnia i nie chciała odejść.
Zadawała mu pytanie za pytaniem, aż ostatecznie zaproponował jej pracę tylko po to, by dała mu odpocząć. Układ ten działał nawet lepiej, niż się spodziewał, a gdy stopniowo tracił chęć do przebywania między ludźmi, przejęła od niego sporo codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem sprzedaży.
– Co ci mówiłem o odbieraniu telefonów w taki sposób?
Po drugiej stronie linii rozległo się udręczone westchnienie.
– Na ekranie wyświetliło się twoje imię, Batman.
Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął nasadę nosa.
– Po raz tysięczny proszę, czy mogłabyś mnie tak nie nazywać?
– Nie mogłabym – zaświergotała.
– A tak poza tym, co ty tam jeszcze robisz? Mówiłem, żebyś zamknęła wcześniej i poszła do domu, zanim rozpęta się burza śnieżna.
– Biorąc pod uwagę, że dom znajduje się jedno piętro wyżej, liczę, że mam spore szanse dotrzeć tam na czas. – W tle dał się słyszeć podwójny brzęczyk i mechaniczny komunikat o ładowaniu się systemu alarmowego. – Z czym dzwonisz?
– Czy po moim wyjściu ktoś zaglądał do sklepu? – Starał się przybrać lekki ton.
– Jeśli mówisz o blondynce wyglądającej jak z katalogu J. Crew, to owszem, wstąpiła tutaj.
– Rozmawiałyście?
– Rozmawiam z każdym, kto odwiedza sklep. Mam wyjątkowe podejście do klientów, o czym mógłbyś się przekonać, gdybyś spędzał tu więcej niż dziesięć minut w miesiącu.
Postanowił zignorować ten przytyk.
– Czy przypadkiem wspomniała, gdzie się zatrzymała w mieście? – zapytał.
– W Skylark Inn.
Odetchnął z ulgą. Ciepły przytulny pensjonat prowadzony przez samozwańczą ciocię całego miasta, znajdował się w zasięgu spaceru od jego sklepu. Nawet w taką pogodę.
– Coś jeszcze?
– Kupiła tę monstrualną misę do sałaty, której zawsze chciałam się pozbyć, i prosiła o wskazówki, jak dojechać do twojego domu.
– Aha – mruknął i sięgnął po filiżankę z zimnym espresso.
– Nie ściemniam.
Z przerażeniem stwierdził, że Laney mówi poważnie.
– Zakładam, że odmówiłaś.
– Chciałam, ale tłumaczyła, że można z niej zrobić pojemnik do roślin, jeśli tylko wywierci się otwory w dnie…
– Mówię o wskazówkach.
– Odrobinę zaufania, Batman.
– Rozumiem. – Jego emocje trochę opadły.
– Jeśli zastosuje się do wskazówek, które jej dałam, dotrze do plantacji borówek Krebów, włączy GPS-a i zawróci do miasta.
– Psiakrew! – Brązowy płyn chlapnął na półkę z książkami, gdy z impetem odstawił filiżankę. Zaraz potem popędził do drzwi.
– O co chodzi? – dopytywała się Laney.
– Plantacja Krebów jest na całkowitym odludziu bez zasięgu. Jak tam dojedzie, nie będzie mogła włączyć GPS-a.
– Od kiedy to zaczęło cię obchodzić, na jakie manowce kieruję reporterów?
– Ona nie jest reporterką! A nawet gdyby była, nie wysyła się nikogo na takie odludzie w śnieżycę. Na litość boską, ruszaj głową, Laney. – Słysząc, jak gwałtownie wciąga powietrze w płuca, zorientował się, że zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. – Doceniam twoją inwencję – ciągnął, zamykając drzwi – ale na drugi raz stosuj swoje zwyczajne triki.
Jej śmiech rozładował napięcie.
– Obiecuję, Bruce.
Zatrząsnął drzwi samochodu i włączył silnik.
– Bruce?
– Batman bez płaszcza – wyjaśniła i zakończyła rozmowę.
Ruszył odrobinę za szybko, niż należało w takich warunkach. Na skrzyżowaniu z drogą publiczną spojrzał w lewo i kątem oka dostrzegł coś, co go zaintrygowało, więc zwolnił. W pierwszej chwili był to tylko jakiś zamazany kształt pojawiający się i znikający w podmuchach śnieżycy. I dopiero gdy opuścił szybę w oknie od strony pasażera i przechyliwszy się nad fotelem, wytknął przez nie głowę, zobaczył, jak był bliski przejechania Shelby Llewellyn…

W pułapce pokus - Cynthia St. Aubin
Shelby chce pokazać rzeźby Bastiena Renauda na wystawie w San Francisco. Ponieważ Bastien ignoruje jej telefony, przyjeżdża do Maine. Burza śnieżna zatrzymuje oboje w jego domu. Niespodziewanie kończą długi wieczór w łóżku. Gdy Shelby wyjeżdża, Bastien nie potrafi wyrzucić jej z myśli...
Gorące kłótnie - Cat Schield
Ilekroć Scarlett i Logan się spotykali, wokół zaczynało iskrzyć. Czasami ich gwałtowne, wywoływane przez byle powód awantury kończyły się gorącymi pocałunkami. Potem przychodziło opamiętanie i każde z nich szło w swoją stronę. Do czasu, gdy Scarlett zmieniła taktykę i zaczęła otwarcie go uwodzić…

Wenecka awantura lorda Wrexhama

Lara Temple

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 658

ISBN: 9788329113847

Premiera: 25-03-2025

Fragment książki

– Nie zgadzam się.
Niski głos lorda Wrexhama zabrzmiał nieco ochryple, mimo to rozniósł się po głównym salonie hotelu.
– Nie wszystkie miłosne piosenki są o cudzołóstwie. Jedna z najpiękniejszych jest o drzewie, ale wątpię, żeby król Kserkses chciał je penetrować czymś innym poza siekierą.
Ciszę, która zapadła, wypełnił śpiew gondoliera przepływającego po kanale poniżej. Phoebe Brimford stłumiła westchnienie i spróbowała skoncentrować się na lekturze. Po dwóch tygodniach pobytu w hotelu nie dziwiły jej już alkoholowe ekscesy lorda Wrexhama.
Inni rezydenci hotelu zareagowali typowo dla siebie. Pan George Clapton, syn brytyjskiego konsula w Wenecji, spojrzał na lorda Wrexhama, jakby odkrył muchę w zupie, a biedny pan Arthur Hibbert szarpał swój fular, co robił tym częściej, im więcej pił jego przyjaciel. Fulary pana Hibberta rzadko prezentowały się schludnie.
Poza Phoebe i jej ciotką pozostałymi gośćmi w hotelu byli pani Banister, zamożna wdowa, i Rupert Banister, jej nieśmiały syn. Po wypowiedzi lorda Wrexhama uszy biednego Ruperta nabrały różowego odcienia, ale Phoebe ufała, że pani Banister nie usłyszała najnowszej prowokacji Wrexhama. Jej nadzieja prysła, gdy dama szturchnęła ją wachlarzem w kolano, pytając głośno:
– Jakie znowu drzewo?
Phoebe odłożyła książkę i uśmiechnęła się uprzejmie.
– Lord Wrexham wspomniał o arii Haendla. Ombra mai fu. Król Kserkses zachwyca się w niej platanem. Piękna pieśń.
– Śpiewa do drzewa? Co ci cudzoziemcy jeszcze wymyślą?
– Mamo! – szepnął Rupert Banister, czerwieniejąc aż po korzonki jasnych włosów.
Phoebe miała ochotę zaznaczyć, że pani Banister jako Angielka też była w Wenecji cudzoziemką. Jednak pełniąc rolę towarzyszki lady Grafton, nie mogła pozwolić sobie na taką bezpośredniość. Zresztą jej bunt zdusiła w zarodku pracodawczyni, która z sofy naprzeciwko rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. Zamiast tego Phoebe zauważyła:
– Prawdę powiedziawszy, Haendel spędził większość życia w Londynie.
– Zgadza się – poparł ją lord Wrexham, przechodząc do ich części salonu. – Był takim samym Anglikiem jak nasz kochany król Jerzy I, tylko o wiele milszym. Nie spłodził stada bękartów z kochankami. Daj spokój, Hib. Nie jestem jeszcze całkiem zawiany. Daleko mi do tego.
– Rupercie, idziemy na górę – oznajmiła pani Banister, patrząc ze wstrętem na lorda Wrexhama. – Jest tu zbyt duszno.
– Dobrze, mamo.
Pan Banister przeprosił spojrzeniem Phoebe i jej ciotkę, po czym wraz z matką opuścił salon.
– Biedny dzieciak.
Lord Wrexham oparł się o tył krzesła Phoebe, obserwując dostojne wyjście pani Banister. Jego surdut pachniał cynamonem i whisky, co stanowiło dość przyjemne połączenie.
– Raczej się nie uwolni, dopóki mamusia nie zejdzie do grobu.
Phoebe nie mogłaby z tym polemizować, więc tylko stwierdziła:
– To bardzo miły młodzieniec.
– Może i tak, ale nie pokładaj w nim nadziei, damo o tygrysich oczach. Smoczyca nie puści go tak łatwo.
– Dominic!
Hibbert odezwał się ostrzejszym tonem niż zwykle, a fular miał już całkiem pognieciony.
– Nie wypadało mówić tego wszystkiego o Haendlu i królu Jerzym, ale teraz posunąłeś się za daleko.
– Co złego powiedziałem? Czemu Haendel nie miałby napisać pieśni miłosnej do drzewa? Drzewa przynajmniej nie zrzędzą i nie proszą o błyskotki.
– Ani nie zalewają się w trupa – stwierdziła Phoebe zgryźliwiej, niż wypadało.
Bardziej zdenerwowała ją uwaga o jej oczach niż sugestia, że próbuje usidlić pana Banistera. Nie przeszkadzało jej, że miała przeciętną urodę, ale jej zdaniem oczy miała szczególne, wręcz niepokojące. Nawet przez okulary widać było ich złoto-bursztynowy odcień otoczony ciemnobrązową obwódką.
Lord Wrexham spojrzał na nią spod opuszczonych rzęs. Uśmiechał się krzywo, ciemne włosy miał potargane, ale i tak był najprzystojniejszym mężczyzną w hotelu, w dodatku doskonale o tym wiedział.
– Racja, skarbie. Ale ludzie to bydło. Lepiej oddać serce drzewu lub grudce torfu, prawda?
– Po co w ogóle je oddawać? Sama wiem najlepiej, co zrobić z sercem.
– Dobrze powiedziane, prawda, Hib? – odparł, klepiąc przyjaciela po ramieniu i lekko się chwiejąc.
Pan Hibbert przytrzymał jego dłoń i westchnął.
– Chodź. Powinieneś trochę odpocząć, zanim…
Ale lord Wrexham wymknął mu się, nawet nie zauważając, że po drodze na dziedziniec przewrócił stolik. Biedny pan Hibbert poprawił stół z westchnieniem rezygnacji, a pan Clapton parsknął śmiechem, ubawiony przedstawieniem.
– Pewnie poszedł podsumować swoje rachunki.
Phoebe zignorowała komentarz Claptona, ale pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby lord Wrexham właśnie tym się zajął. Im mniej alkoholu w siebie wlewał, tym lepiej.
Nie żeby to miało duże znaczenie. Patrzyła, jak jej ukochany wuj Jack zapija się na śmierć i długo żywiła nadzieję, że przestanie. Aż w końcu pogodziła się z faktami. Nie mogła nic zrobić, żeby ocalić człowieka, który uratował ją przed piekłem, dał jej i jej ciotce poczucie celu. Nie miała kontroli nad wszystkim, więc tym bardziej chciała kontrolować to, co mogła.
W końcu alkohol zapewne zgubi także lorda Wrexhama. Poprzedniej nocy tylko dzięki szybkiej interwencji pana Hibberta jego przyjaciel nie skończył jako karma dla ryb w Canale Grande.
Pan Clapton zwrócił uwagę Hibbertowi, że porządne zanurzenie w zimnej wodzie mogłoby zadziałać trzeźwiąco. Phoebe nie podzielała tego poglądu. Nałogowi pijacy częściej tonęli w wodzie, niż trzeźwieli.
Niewiele osób poza życzliwym panem Hibbertem oraz niektórymi lokalnymi hazardzistami czy kobietami opłakiwałoby śmierć Dominica Allertona, markiza Wrexhama i spadkobiercy księcia Rutherforda. Na pewno nie jego własny ojciec. George Clapton powiedział lady Grafton i Phoebe, że książę wcale by nie rozpaczał, gdyby jego najstarszego syna zabrała przedwczesna śmierć, torując drogę jego młodszemu przyrodniemu bratu, wzorowi książęcych cnót.
Biedny pan Hibbert robił, co w jego mocy, żeby chronić przyjaciela, ale lord Wrexham, jak wielu pijaków, zdążał ku upadkowi z uporem maniaka. Panie flirtowały z nim i załamywały ręce nad tym marnotrawstwem, mężczyźni natomiast przyglądali się temu z uśmieszkiem wyższości.
– Przepraszam za Dominica – Hibbert przerwał ciszę. – Potrafi być wspaniałym człowiekiem, ale…
– Proszę nie przepraszać, panie Hibbert – powiedziała lady Grafton. – Miło, że tak się pan przejmuje, ale to chyba nie robi wrażenia na tym pięknym młodzieńcu.
– Już nie taki z niego młodzieniec. – Pan Clapton również do nich dołączył i rzucił niezbyt przychylne spojrzenie na pusty korytarz. – Musi być grubo po trzydziestce.
– Drogi panie Clapton. – Ton lady Grafton nie zabrzmiał zbyt ciepło. – I on, i pan jesteście dla mnie młodzieńcami. A teraz proszę zmykać do przyjaciół. Takie awantury psują mi cerę.
George Clapton zarumienił się i wyszedł. Pan Hibbert westchnął i poszedł za nim. Phoebe poczekała, aż znajdą się poza zasięgiem słuchu, zanim odezwała się do ciotki:
– A co do smoczyc, Milly…
– Potrafię nią być, jeśli chcę. Szkoda biednego lorda Wrexhama. Może i jest pijakiem bez grosza przy duszy, ale to najprzystojniejszy Anglik w Wenecji. Podobno dlatego Byron postanowił przenieść się do Rawenny. Nie mógł znieść życia w jego cieniu.
– Nonsens.
– Tak powiadają. A może Byron zakochał się po uszy w tym Adonisie, ale Dominic wolał względy księżnej Morosini? Mylą mi się plotki.
– Od naszego przybycia zauważyłam, że mówi się wiele sprzecznych i nieprawdziwych rzeczy o lordzie Wrexhamie. Bez wątpienia lord Byron wyjechał, bo znowu narobił długów. Albo się znudził. A jeśli był zakochany w lordzie Wrexhamie, co wcale by mnie nie zdziwiło, na pewno błyskawicznie doszedł do siebie dzięki swojej niebywałej próżności. Ładni chłopcy są zaskakująco płytcy i niewrażliwi. Wątpię, żeby któryś z nich wiedział, czym jest miłość.
– A ty wiesz, kochana Phoebe?
– Celny strzał – przyznała Phoebe z uśmiechem.
– Dziwna ta zbieranina osób wokół nas. Przywykłam się wyróżniać, ale Wenecja całkiem mnie przyćmiła. Czy nie wydaje ci się dziwne, że lord Wrexham i pan Hibbert zamieszkali właśnie tutaj? Moim zdaniem to nieciekawe zakwaterowanie dla kogoś takiego jak Dominic.
– Wygląda na to, że Palazzo Gioconda przyciąga podróżujących bez celu Anglików. Clapton to paskudny typ, ale przynajmniej on i okropna Agatha Banister stanowią doskonałe źródło plotek, więc powinnyśmy ich słuchać.
– Słucham wszystkich, kochana. Nawet rozpustników i służbistów. A teraz bądź tak miła i zamknij drzwi. Ten biedak zostawił je otwarte i jest straszny przeciąg. Zmarzłam na kość.
Phoebe przeszła przez salon w kierunku drzwi na dziedziniec. Marmurowa podłoga była popękana i porysowana od wieloletniego używania, ale półmrok krył zniszczenia oraz warstwy sadzy na pozłacanych listwach. Pani Banister narzekała na ten stan rzeczy, lecz Phoebe to nie przeszkadzało. Ona i Milly sypiały w gorszych miejscach podczas swoich podróży, a Wenecja to w końcu Wenecja.
Na dziedzińcu panował półmrok i całkowita cisza, więc zamiast zamknąć drzwi, zeszła po szerokich kamiennych schodach i stanęła na chwilę w chłodnym mroku weneckiej nocy. Dziedziniec stanowił w większości pustą przestrzeń z kilkoma dużymi donicami, w których kiedyś może rosły krzewy, ale zbierała się tam deszczówka. W ciemności donice wyglądały jak krąg przyczajonych spiskowców.
Naprzeciwko znajdowały się drewniane drzwi prowadzące na plac San Stefano. Lord Wrexham prawdopodobnie udał się tam w poszukiwaniu wina, kobiet i śpiewu, a raczej wina, kobiet i kart. Tak przynajmniej przypuszczała. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni krążyli wokół niego jak muszki owocówki wokół przejrzałego melona. Bez wątpienia sypialnie wielu osób obojga płci w Wenecji stały otworem dla przystojnego Anglika.
Phoebe nie była tak surowa w sprawach obyczajowych jak inni angielscy goście. Zarówno ona, jak i jej ciotka miały dość kaznodziejów i nawoływań do cnoty po tym, jak wychowały się w społeczności religijnych fanatyków Motto Phoebe brzmiało: Każdemu według potrzeb. Być może nie było to właściwe z moralnego punktu widzenia, ale brzmiało dobrze.
– Przyszłaś sprawdzić, czy się nie przekręciłem?
Ochrypły głos rozległ się całkiem blisko, wyrywając ją z zamyślenia. Odwróciła się zaskoczona. W ciemności nie zauważyła mężczyzny siedzącego na kamiennej ławce pod budynkiem, z łokciami na kolanach i srebrną piersiówką w ręce.
– Nie, lordzie Wrexham. Przyszłam zamknąć drzwi. Zostawił je pan otwarte, a lady Grafton nie lubi przeciągów.
– W tych mauzoleach zawsze są przeciągi. Prawie jak w namiotach.
– Chyba nie jest aż tak źle.
– Nigdy nie mieszkałaś w namiocie, co?
– Jeszcze nie. A pan?
– Mieszkałem, o ile je mieliśmy. Albo pod gołym niebem.
Teraz sobie przypomniała. Czy pan Hibbert nie wspomniał, że służyli w tym samym pułku podczas wojny? Być może to była przyczyna alkoholizmu Wrexhama. Wielu mężczyzn wróciło z wojny rozbitych, niepotrafiących się odnaleźć. Przyjrzała się jego profilowi. To był piękny profil.
Co za strata. Jednak uroda nie zawsze pomaga, czasami wręcz szkodzi. Mimo że był w tak opłakanym stanie, wciąż mu pobłażano i wzdychano do niego. Ta adoracja najwyraźniej nie wychodziła mu na dobre. Phoebe oparła się o framugę drzwi.
– Jeśli ktoś musi mieszkać w przewiewnym namiocie lub mauzoleum, to Wenecja jesienią jest dla niego doskonałym miejscem.
– Na Boga, proszę nie mówić, że należysz do nieuleczalnych optymistek.
– Na Boga, proszę nie mówić, że należy pan do dobrze urodzonych zrzęd.
Obrócił głowę, a jego oczy zalśniły jak wilkowi wyłaniającemu się z lasu.
– Myślisz, że jestem… zrzędą?
W jego głosie zabrzmiał dziwny ton. Nie potrafiła powiedzieć, czy oburzenia, czy rozbawienia.
– Myślę, że… nie chce pan wiedzieć, co myślę. Ponieważ wydaje się pan teraz dostatecznie trzeźwy, żeby zostać samemu, pożegnam się, życząc dobrej nocy.
– Chwileczkę. A jeśli chcę wiedzieć?
Oparł się plecami o zniszczoną ścianę, krzyżując ramiona.
– Chyba współczuję pańskiemu służącemu. Pański surdut będzie cały w pyle. Ale to i tak lepiej, niż gdyby skończył pan w kanale.
– Nie mam służącego. Już mnie nie stać. Na nic mnie nie stać. Dlatego Hib i ja jesteśmy zmuszeni do zatruwania tego hotelu naszą obecnością. I nie o tym myślałaś.
– Nie ma pan pojęcia, o czym myślałam.
– Nie, ale raczej o czymś gorszym niż stan mojego surduta. Zauważyłem wzrok pełen politowania.
Dobrze, że było ciemno. Pewnie tak patrzyła, co było głupie.
– Nie sądzę, żeby zasługiwał pan na litość.
– W takim razie przepraszam. Pani Clapton, pani Banister, Hibbert i reszta patrzycie na mnie potępiająco.
– Paranoja jest niepokojącą oznaką pogorszenia stanu psychicznego, lordzie Wrexham. A co do pana Hibberta, jest pan nie tylko niesprawiedliwy, ale i niemiły. Jest dla pana dobry i ani razu nie dał do zrozumienia, że uważa się za lepszego od pana. Jeśli pan tego nie dostrzega, to jest pan o wiele bliższy samozagłady, niż sądziłam. A skoro już wytrzeźwiał pan na tyle, żeby użalać się nad sobą, dlaczego nie ustanowi pan precedensu, nie zaparzy sobie herbaty i nie pójdzie wcześnie spać?
Powiedziała więcej, niż zamierzała. Spodziewała się jego oburzenia, ale on tylko zaśmiał się krótko. Co więcej, jego gburowatość zanikała w miarę, jak trzeźwiał. Bez wątpienia wkrótce będzie potrzebował więcej mocnego trunku, ale gdy alkohol przestawał działać, mogła dostrzec, kim był kiedyś. W tych momentach naprawdę mu współczuła. Nie zamierzała tego jednak okazywać.
– Niezła przemowa jak na kogoś tak małomównego – stwierdził. – Masz rację co do Hiba. To dobry facet. Jakoś nie mogę go przekonać, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Uważa, że zawdzięcza mi życie, chociaż tak nie jest. Moja kula przypadkiem trafiła żołnierza, który w niego celował. Dlaczego nie uraczysz go przemową o marnowaniu czasu na kogoś takiego jak ja?
– Bo w przeciwieństwie do niego nie tracę czasu na beznadziejne przypadki.
– Au, to zabolało. Żądasz krwi, mała panno Primrose?
– Primrose?
– Sztywna, ale w rozkwicie, z lisio rudymi włosami jak jedna z modelek Veronese’a. Ubierasz się i zachowujesz jak guwernantka, ale zza tych okularów masz spojrzenie kota spoglądającego z góry na gromadę psów. Wiesz, że ich nie pobijesz, ale jesteś przekonana, że zdołasz je przechytrzyć.
Poczuła, jak policzki jej płoną zarówno z irytacji, jak i niepokoju. Dzięki Bogu było ciemno. Powinna wracać do salonu, ale ponieważ była to pierwsza interesująca rozmowa, jaką ostatnio odbyła, została.
– Ciekawe. Wiedziałam, że niektórzy ludzie są o wiele milsi, gdy są pijani. Wygląda na to, że należy pan do tej grupy.
Roześmiał się ponownie i poklepał ławkę obok siebie.
– W takim razie wystarczy, że zostaniesz tu jakieś pół godziny. Gdy tylko odzyskam siły, pójdę uzupełnić piersiówkę. Potem na pewno obsypię cię komplementami, jeśli tego sobie życzysz.
– Nie, nie życzę sobie.
– Na pewno? Każdy lubi od czasu do czasu usłyszeć miłe słowo. Mógłbym na przykład powiedzieć, że twoje usta wyglądają w tej chwili dość ponętnie, zarówno zaciśnięte, jak i otwarte. To rzadkość. Twoja górna warga jest nieco cienka, choć ma piękny zarys, ale dolna zaprasza do grzechu. Czy na pewno nie podzielasz upodobania swojej pracodawczyni do nocnych schadzek, Rosie?
Jej rumieniec rozlał się na dekolt, ale starała się zachować spokój. Wyraźnie próbował ją wyprowadzić z równowagi. Za nic nie pokaże, że mu się udało. To była kwestia dumy.
– Na pewno bym panu o tym nie powiedziała. A już na pewno nie wybrałabym mężczyzny, który rano nie pamiętałby mojego imienia.
Po tym dość brutalnym ciosie zapadła cisza.
– Nie powinnam była tego mówić. To było okrutne.
– Szczerość często taka jest. To cud, że przetrwałaś dziesięć minut jako dama do towarzystwa, jeżeli w ten sposób wyrażasz swoje zdanie.
– Nie w ten sposób.
– Cóż, nie wiem, czy schlebia mi, że zostałem zatem wyróżniony. A może to jakiś specjalny sposób flirtu?
– Nie.
– Nie, to nie w twoim stylu. Szkoda. W takim razie lepiej zmykaj, zanim te głąby zaczną gadać, że mam na ciebie zły wpływ.
Przez chwilę wydawał się całkiem trzeźwy. Bez wątpienia niecierpliwie czekał, żeby ruszyć na poszukiwanie kolejnej flaszki wina. Kusiło ją, by ponownie go przed powstrzymać. Potrząsnęła głową. To nie miało sensu. Przez lata próbowała powstrzymać wuja przed stoczeniem się na dno, ale nic to nie dało Jeśli nie potrafiła uratować najważniejszej osoby w swoim życiu, nie uratuje nikogo.
– Dobranoc, lordzie Wrexham. Niech pan ostrożnie przechodzi przez mosty. Szkoda by było, gdyby nie dożył pan rana.

Szara myszka i wiecznie pijany bawidamek… Właśnie tak przy poznaniu ocenili siebie nawzajem Phoebe i Dominic. Ich ścieżki wciąż się krzyżują, jak wszystkich bawiących w Wenecji Anglików. Wystarczyło kilka rozmów, by zmienili zdanie i zostali przyjaciółmi. Dominicowi przestaje to wystarczać, coraz odważniej flirtuje z Phoebe, która jest mu przychylna. Gdy ukochana znika bez słowa wyjaśnienia, Dominic natychmiast wszczyna poszukiwania. Zrobi wszystko, by odzyskać kobietę, która skradła mu serce…

Wszystkie sekrety lady Darent

Nicola Cornick

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 104

ISBN: 9788329116220

Premiera: 11-03-2025

Fragment książki

Tego wieczoru szczęście opuściło Tess Darent.
Już wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, że jest niczym tropiona zwierzyna, a dziś towarzyszyło jej wrażenie, że ten człowiek podąża za nią krok w krok. Instynkt podpowiadał jej, że wpadnie w jego sidła.
– Szybciej! – ponagliła panią Tong, właścicielkę domu uciech Świątynia Wenus, która drżącymi rękami podała jej suknię.
Tess omal nie wyrwała jej z dłoni wyraźnie przestraszonej pani Tong, po czym błyskawicznie włożyła pożyczoną suknię przez głowę. Dotyk pachnącego lawendą jedwabiu podziałał na jej zmysły. Nie spodziewała się, że w garderobie właścicielki Świątyni Wenus może znaleźć się gustowny strój. Całe szczęście, pomyślała, bo nie chciała być aresztowana w jednej z przesadnie wydekoltowanych tandetnych sukni noszonych przez podopieczne pani Tong. Zależało jej na utrzymaniu pewnego poziomu, mimo że ukrywała się przed wymiarem sprawiedliwości.
Warstwa pudru i szminki nie ukryła bladości twarzy coraz bardziej zdenerwowanej rajfurki. Dobiegające z korytarza odgłosy stopniowo się nasilały. Ktoś wydawał rozkazy, słychać było tupot ciężkich butów, a także odgłos roztrzaskiwanych na marmurowej posadzce posągów, które podkreślały charakter przybytku pani Tong.
– Dragoni – powiedziała cicho rajfurka. – Przeszukują dom. Jeśli znajdą panią tutaj…
– Nie znajdą – ucięła Tess.
Obróciła się i uniosła gęste złocistorude włosy, żeby pani Tong mogła zasznurować suknię. Na próżno starała się zachować zimną krew, świadoma, że prześladowca depcze jej po piętach. Poza tym udzielił się jej strach burdelmamy, która drżącymi palcami próbowała jak najszybciej wykonać swoje zadanie.
– A nawet jeśli odkryją moją obecność, to co z tego – dodała, siląc się na lekceważący ton, aby ukryć chwytający za gardło strach. – Cieszę się tak złą reputacją, że nikogo nie zdziwi moja obecność w domu uciech.
– A papiery? – spytała drżącym głosem pani Tong.
– Ukryte. – Tess poklepała torebkę z materiału w kolorze lawendy, pasującą do barwy sukni. – Proszę się nie obawiać, nikt nie będzie pani podejrzewał, skoro uchodzi pani za chciwą rajfurkę.
– Co za wdzięczność! Czasami zadaję sobie pytanie, dlaczego pani pomagam.
– To proste. Spłaca pani dług wdzięczności, który u mnie pani zaciągnęła – podkreśliła Tess. Dzięki swoim wysiłkom kilka miesięcy wcześniej doprowadziła do zwolnienia z więzienia syna pani Tong, aresztowanego podczas manifestacji.
– Wcale nie podobają mi się radykałowie – powiedziała zrzędliwie pani Tong i mocno ściągnęła sznurówki sukni, jakby dawała upust złości.
Tess aż zatchnęło.
– Suknia jest za duża – powiedziała, gdy złapała oddech.
– Dlatego trzeba ją mocno ściągnąć – wyjaśniła pani Tong i jeszcze raz zdecydowanym ruchem pociągnęła za sznurówki.
Po chwili rzuciła Tess dopasowany kolorystycznie szal wykończony pawimi piórami, po czym przyłożyła palec do ust, podeszła na palcach do drzwi i nieznacznie je uchyliła.
Tess uniosła brwi. Pani Tong kiwnęła głową, cicho zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku.
– Rozleźli się po wszystkich kątach, więc od razu by panią zobaczyli – orzekła i dodała: – Musi się pani ukryć.
– To na nic. Prędzej czy później przeszukają cały dom – zauważyła Tess.
Strach ogarnął ją ze zdwojoną siłą. Dobrze wiedziała, że gdyby wpadła w ich łapy, mając przy sobie rysunki, doszłoby do katastrofy. Nie dość, że znalazłaby się w więzieniu, to wszystko, na rzecz czego pracowała, byłoby stracone.
– Potrzebuję trochę czasu – powiedziała. – Pani Tong, żołnierze są w domu uciech. Trzeba to wykorzystać i odwrócić ich uwagę.
Z kieszeni żakietu od kostiumu jeździeckiego, w którym przyszła do Świątyni Wenus, wyciągnęła nieduży srebrny pistolet, wcisnęła go do torebki i mocno ściągnęła troczki. Wsunęła stopy w śliczne lawendowe pantofelki i skrzywiła się, bo okazały się za małe. Cisnęły ją i była przekonana, że zanim dotrze do domu, powstaną bąble.
– Uwagi kapitana nie da się odwrócić – stwierdziła pani Tong. – Kobiety go nie interesują.
– Niech mu pani podeśle jednego z chłopców.
– Chłopcy też go nie pociągają. Podobno to skutek rany odniesionej na wojnie. Niestety w jego ołówku nie ma grafitu, a między nami mówiąc, to cenny ołówek.
– Biedak. Naprawdę poświęcił się dla ojczyzny. Zazwyczaj gdy zawodzi zew zmysłów, przemawiają pieniądze. Niech pani złoży mu propozycję, której nie będzie umiał odrzucić – doradziła Tess, która chciała za wszelką cenę umknąć z rysunkami.
Odgłosy towarzyszące przeprowadzającym rewizję żołnierzom rozlegały się coraz bliżej. Trzaskanie drzwiami dowodziło, że przeszukują pokój za pokojem, wykazując przy tym mniej delikatności niż słoń w składzie porcelany. Słychać było krzyki przestraszonych podopiecznych pani Tong i podniesione, zirytowane męskie głosy. Mnóstwo grzechów i grzeszków wyjdzie na jaw dziś wieczorem, pomyślała Tess. Najazd dragonów na przybytek pani Tong nie pozostanie bez echa. W porannych wydaniach gazet szukających sensacji znajdą się relacje opisujące to wydarzenie ze wszystkimi smakowitymi szczegółami.
– Czas na szybki odwrót – uznała i podeszła do okna. – Ile metrów dzieli mnie od ulicy?
– Nie da rady pani zejść – odparła pani Tong, zdumiona, że Tess przyszedł do głowy tak ryzykowny pomysł.
– Czemu nie? Przecież jest balkon, prawda? Nie mogę pozwolić, żeby mnie obszukali i znaleźli rysunki.
Niewiele myśląc, chwyciła prześcieradło z łóżka i zaczęła skręcać zaimprowizowaną linę.
– To moja najlepsza pościel! – zaprotestowała pani Tong.
– Niech pani zapisze na mój rachunek – odparła Tess. – Zapomniałam o czymś?
Pani Tong przecząco pokręciła głową, a w jej oczach pojawił się błysk uznania.
– Pani jest odważna, bez dwóch zdań – pochwaliła. – Może wsparłaby mnie pani w prowadzeniu Świątyni Wenus?
Tess pomyślała, że jedynie katastrofalna sytuacja życiowa mogłaby ją zmusić do szukania zarobku w zawiadywaniu burdelem.
– Proszę zapomnieć o tym pomyśle, pani Tong. Nie interesują mnie męsko-damskie powiązania, a intymne tym bardziej , nawet za darmo – oznajmiła i dodała: – Dziękuję za pomoc.
Odciągnęła zasłony i otworzyła drzwi prowadzące na ozdobny kamienny balkon z rzeźbioną balustradą. Obwiązała prześcieradłem jeden ze słupków i mocno pociągnęła. Materiał wytrzymał, ale nie sposób było przewidzieć, czy nie pęknie pod ciężarem jej ciała. Nie miała jednak wyboru, musiała zaryzykować. Trzymając w jednej dłoni pantofelki i torebkę z cenną zawartością, przesadziła balustradę i po zaimprowizowanej linie zaczęła się zsuwać na ulicę. Szeroka spódnica nabrała powietrza i przybrała kształt dzwonu.
Do chodnika brakowało ponad metr, gdy lina się skończyła. Tess zawisła na jej końcu, kołysząc się na jesiennym wietrze. Widziała przechyloną przez balustradę panią Tong, która wciąż biadała nad zniszczoną pościelą. Tess zastanawiała się, czy wspiąć się z powrotem, czy zaryzykować skok, gdy nagle znalazła się niżej, słysząc, jak skręcone prześcieradło zaczyna się rozdzierać. Koronki sukni wrzynały jej się boleśnie w plecy. Zdezorientowana i przestraszona, niespodziewanie poczuła, że ktoś wyjął jej z ręki torebkę i pantofelki, a chwilę później ujął ją wpół i postawił na ziemi.
– To był wspaniały widok – rozległ się męski głos. – Mógłbym długo się pani przypatrywać, ale uznałem, że doceni pani pomoc.
Dałam się złapać, pomyślała spanikowana Tess. Zaraz jednak nakazała sobie w duchu: zachowaj spokój, do niczego się nie przyznawaj. Usiłowała wyrównać oddech, ale świadomość, że ten mężczyzna najwyraźniej na nią czekał, a ona nie mogła mu uciec, niemal ją sparaliżowała. Nie miała pojęcia, kto to jest.
Lampy gazowe na placu były wygaszone, okiennice domu uciech znowu zostały zamknięte i tylko przez szpary sączyło się złotawe światło, które jednak nie wystarczyło, by ustąpił jesienny mrok. Tess nie zaliczała się do niskich kobiet, wręcz przeciwnie, ale nie dorównywała wzrostem mężczyźnie, który musiał mieć dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Wciąż mocno trzymał ją obiema rękami, teraz już nie w talii, lecz za biodra, co wywołało niekontrolowaną reakcję: po ciele Tess przebiegł dreszcz, choć wcale nie wywołał go strach. Tymczasem mężczyzna przesunął ją tak, że znaleźli się w wątłym świetle sączącym się przez okiennice jednego z okien. Dopiero tam puścił Tess, odsunął się i elegancko skłonił.
Właśnie w tym momencie puściły zdradliwe sznurówki, które musiały się rozluźnić w trakcie opuszczania się po prześcieradle. Suknia zsunęła się z ramion Tess, zatrzymała na wysokości bioder, po czym opadła, tworząc krąg u jej stóp. Zawstydzona i zarazem zła, Tess została w gorsecie i pantalonach, na co mężczyzna zaniósł się śmiechem.
– Doskonała suknia – pochwalił z ironią, gdy zapanował nad śmiechem.
– Trochę zbyt wcześnie na takie uwagi – odparła wyniośle Tess.
Już wiedziała, kim jest mężczyzna. Gdy ochłonęła po nieoczekiwanym spotkaniu i jego skutkach, rozpoznała charakterystyczny głos, dość niski i bardzo melodyjny. Również sposób mówienia różnił się od szczekliwego brytyjskiego akcentu, który słyszała na co dzień. Tylko jeden człowiek spośród socjety leniwie przeciągał samogłoski, legitymował się amerykańskim pochodzeniem i był nadzwyczaj niebezpiecznym uwodzicielem. To wicehrabia Rothbury.
Zrozumiała, że wysłano go, aby ją pojmał.
Był przyjacielem lorda Aleksa Granta, męża jej siostry Joanny, a także dobrym znajomym księcia Garricka Farne’a, jej drugiego szwagra, męża Merryn. Był zaledwie Owenem Purchase’em, kapitanem żaglowca, gdy niespodziewanie wszedł w posiadanie arystokratycznego tytułu, co natychmiast podniosło jego notowania w towarzystwie. Stał się pożądanym gościem przyjęć, balów i wieczorków. Wyglądało jednak na to, że uznanie ludzi niewiele go obchodzi, podobnie jak wcześniej okazywane mu przez nich lekceważenie.
Kilka razy składał wizyty Aleksowi i Joannie w ich rezydencji przy Bedford Square. Gdy akurat Tess była w domu siostry, pilnowała się, by nie wejść mu w drogę. Przystojnych mężczyzn spotykała właściwie codziennie, ale żaden z nich nie poruszył w niej czułej struny. Zdarzało się, że budziło się w Tess lekkie zainteresowanie kimś bystrym i dowcipnym, ale tylko na moment i bardzo szybko znikało. Doszła do wniosku, że naturalny pociąg, jaki mogłaby odczuwać kobieta do mężczyzny, został skutecznie stłamszony przez złe doświadczenia drugiego małżeństwa. Nie sądziła, by kiedykolwiek była w stanie zmienić to nastawienie do mężczyzn, a zresztą nie oczekiwała tego i nie chciała.
Reakcja na bliskość Rothbury’ego zadawała kłam temu przeświadczeniu, co bardzo nie spodobało się Tess. Nie chodziło tylko o to, jak wicehrabia wygląda, choć był wysoki, szeroki w ramionach i silny. Na pewno można było nazwać go przystojnym. Co więcej, był zdecydowanie męski, co nieoczekiwanie dla siebie Tess odczuła zdecydowanie za mocno, niżby sobie życzyła.
Wolała mężczyzn, którzy przedpołudnia spędzają w towarzystwie cyrulika lub krawca zamiast ćwiczyć się w jeździe konnej czy szermierce. W towarzystwie starannie uczesanych, wypomadowanych i równie jak ona biegłych w kwestiach mody dandysów nie miała poczucia zagrożenia. Natomiast Rothbury walczył ramię w ramię z Brytyjczykami pod Trafalgarem , a potem z Amerykanami przeciwko Brytyjczykom w bitwie pod North Point. Był marynarzem, odkrywcą i podróżnikiem. Natomiast Tess wolała ludzi, którzy nigdy nie wytknęli nosa poza granice własnego majątku.
Znaczenie miał również sposób bycia, gładkość wymowy i piękny głos, które skrywały prawdziwą naturę wicehrabiego, jego przenikliwość, bystrość oraz spostrzegawczość. Doświadczona przez życie Tess nie pozwoliła się oszukać i ani na chwilę nie traciła czujności.
Wciąż bacznie się jej przyglądał. Najwidoczniej i on ją poznał, bo ponownie skłonił się z wielką elegancją.
– Dobry wieczór, lady Darent – powiedział. – To doprawdy bardzo osobliwy sposób opuszczania przybytku pani Tong.
– Lordzie Rothbury – przywitała się chłodno Tess. – Dziękuję za uznanie, nie zwykłam podążać drogą tłumów.
Kątem oka zauważyła, że wciąż tkwiąca na balkonie właścicielka Świątyni Wenus gwałtownie gestykuluje. Tess domyśliła się, że pani Tong próbuje jej przekazać, że to właśnie wicehrabia odpowiada za przeszukanie jej przybytku i jest tym, który został fatalnie poszkodowany w walce. Przed przyjaciółmi Rothbury z pewnością to ukrywał, pomyślała Tess. Cóż, nic dziwnego, że ten okaz dzielnego mężczyzny wolał nie wspominać o słabościach, a tym bardziej dopuścić do tego, by stały się powszechnie znane. Nie były to informacje, które wtrąca się do niezobowiązującej rozmowy towarzyskiej.
Pilnowała się, by pod wpływem tych rozważań nawet przypadkowo nie rzucić okiem na jego spodnie. Zwłaszcza że miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż dociekanie, czy Rothbury jest w stanie zapewnić rodowi ciągłość. Na przykład to, że stała przed nim w bieliźnie, a on wciąż trzymał jej pantofelki i co gorsza, torebkę, w której ukryła kompromitujące ją rysunki.
– Mogłaby pani włożyć suknię – odezwał się Rothbury. – Naturalnie przymusu nie ma – dodał z ironicznym uśmiechem – ale oboje poczulibyśmy się mniej niezręcznie.
Z wolna zmierzył wzrokiem Tess, zaczynając od bosych stóp. Z upodobaniem otaksował jej kobiecą figurę, przyjrzał się złocistorudym gęstym włosom uwodzicielsko opadającym na ramiona, i wreszcie zatrzymał przenikliwe spojrzenie zielonych oczu na twarzy Tess, po czym zajrzał głęboko w jej niebieskie oczy.
Nie zważając na rozchodzące się po całym ciele dreszczyki, schyliła się po lawendową suknię i spróbowała ją na siebie wciągnąć. Lekka wydekoltowana suknia nie chroniła przed zimnem, a cienki szal gdzieś się zapodział, była więc wdzięczna Rothbury’emu, gdy okrył ją elegancką, miękką peleryną podbitą futrem, która skutecznie broniła przed jesiennym chłodem. Wciąż jednak miała bose stopy. Nie zdążyła włożyć pończoch, więc zgrabiały jej nogi.
– Czy mogę dostać pantofle? – spytała. – Na pana chyba nie będą pasować, nie ten rozmiar.
Zerknęła na jego nogi ukryte prawie do kolan w lśniących butach z cholewami, które odbijały wątłe rozproszone światło. Zorientowała się, że właśnie zastanawia się nad sprośną informacją krążącą w plotkarskim świecie, według której wielkość stopy mężczyzny miała związek z jego męskością. Lady Farr wplątała się w romans ze swoim dżokejem, człowiekiem niezwykle niskim. Powiadano też, że Napoleon Bonaparte, choć niepokaźny wzrostem, jest wybitnym kochankiem. Co się ze mną dzieje? – zdziwiła się w duchu. Dlaczego nagle zaczęłam myśleć o sprawach damsko-męskich, którymi nie zwykłam się interesować? W dodatku w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy całą uwagę powinnam skupić na możliwościach ucieczki?
Ku zaskoczeniu Tess, wicehrabia przykląkł i podał jej pantofelek ze znaczącym uśmieszkiem. Błysnęły białe zęby kontrastujące z ogorzałą twarzą, która z pewnością poznała słońce w innym klimacie niż londyński. Wsunął jej pantofelek na stopę, zatrzymując na chwilę ciepłą dłoń na łuku podbicia, a przez jej ciało po raz kolejny przebiegł przyjemny dreszcz.
– Dziękuję – powiedziała, wciskając stopy w ciasne pantofelki, które ją nieznośnie piły. – Zupełnie jakbym spotkała księcia z bajki.
– Nie przypominam sobie, żeby Kopciuszek odwiedzał burdel – odparł Rothbury, sprowadzając Tess na ziemię. – Co pani tam robiła, lady Darent?
Zachował uprzejmy ton, w którym jednak pobrzmiewała groźna nuta. Instynkt samozachowawczy Tess natychmiast przesłał jej kolejne ostrzeżenie. Rothbury występował jako człowiek władzy, któremu polecono, by ją wytropił. Stąpała po cienkiej linie, jeden fałszywy krok i spadnie. Miała tylko tę niewielką przewagę, że Rothbury nie znał tożsamości poszukiwanej osoby.
Wciąż trzymał jej torebkę. Za jego plecami Tess ujrzała oddział dragonów, który otaczał nielicznych demonstrantów w łachmanach. Tego wieczoru doszło do protestów i ulica była zasłana gruzem i odłamkami drewna. Latarnie gazowe zostały potłuczone, ktoś przewrócił powóz. Okiennica w Świątyni Wenus żałośnie zwisała na jednym zawiasie. Wiatr miotał podartymi gazetami. Teraz jednak pozostało niewielu protestujących. Gdy nadjechali żołnierze, tłum się rozproszył równie szybko, jak zebrał. Pozostała tylko wątła woń spalenizny, wciąż wyczuwalna w chłodnym londyńskim powietrzu.
Tess wzruszyła ramionami i wytrzymała uważne spojrzenie wicehrabiego.
– A po co chodzi się do burdelu, lordzie Rothbury? – spytała pogodnie. – Jeśli ma pan wyobraźnię, to może teraz z niej skorzystać. – Kpiąco uniosła brew. – Zakładam, że wypytuje mnie pan, ponieważ wykonuje ważne zadanie i nie chodzi o impertynenckie wścibstwo.
– Jestem tutaj na polecenie ministra spraw wewnętrznych, lorda Sidmoutha – odparł wicehrabia, przestępując z nogi na nogę. – Dzisiaj w gospodzie Feathers odbywało się nielegalne spotkanie o charakterze politycznym. Czy pani coś wie na ten temat?
Tess poczuła, że serce bije jej tak, jakby chciało wyrwać się z piersi.
– Czy wyglądam jak kobieta, która śledzi tego typu wydarzenia? – spytała. – Polityka kompletnie mnie nie interesuje.
W twarzy wicehrabiego ponownie błysnęły białe zęby odsłonięte w krzywym uśmiechu.

Tess Darent, kobieta o reputacji uwodzicielki, pochowała niedawno czwartego męża. Nie ma pieniędzy, jej posiadłość podupada, w dodatku jest szantażowana. Jedynym wyjściem z sytuacji jest kolejny ślub. Tess prosi o pomoc wicehrabiego Rothbury, przyjaciela rodziny, ale nie wyjawia mu całej prawdy. Rothbury przyjmuje propozycję małżeńską. Nie wie jednak, że to dopiero początek kłopotów pięknej Tess...

Zaczarowany jednym spojrzeniem

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1294

ISBN: 9788329113274

Premiera: 04-03-2025

Fragment książki

Z typowym dla siebie aroganckim wyrazem twarzy, zaskoczony Asterion Teras spojrzał z góry na drobną, elegancką staruszkę.
– Słucham?
– Słyszałeś – odpowiedziała jego babcia. Jej spojrzenie jak zawsze było surowe i przenikliwe. Siedziała dumnie w swym ulubionym fotelu niczym na tronie, ale Asterion nie należał do tych, którzy lękają się kogokolwiek. – Potrzebujesz żony. I to bardzo – powtórzyła.
– Bardziej niż czegokolwiek innego, Yia Yia – odpowiedział sucho Asterion.
To powinno zakończyć sprawę, ale doskonale wiedział, że tak nie będzie.
Siedzieli w eleganckim, przestronnym pokoju z panoramicznym widokiem na wyspę, z lśniącym w oddali Morzem Śródziemnym. Willa Teras od pokoleń była najcenniejszym rodzinnym klejnotem rodziny. Postawiono ją na terenie posiadłości, którą jakiś chwalebny przodek zawdzięczał hojności i łasce dawnego króla.
Wzniesiona na wzgórzu z jednym z najpiękniejszych widoków na całe królestwo willa, była nieoficjalnie znana jako zamek jego babci. Dimitra Teras była przeszczęśliwa, uważając się za swego rodzaju władczynię wszystkiego, co widzi. Biorąc pod uwagę, że była jednym z niewielu mieszkańców wyspy, którzy mogli poszczycić się przyjaźnią z prawdziwą, rzadko widywaną publicznie królową, nikt nie odważyłby się tego kwestionować. Nie wyłączając Asteriona, który zazwyczaj kwestionował wszystko i w każdej sprawie, jakby uważał to za swój obowiązek.
Przy jednym z ogromnych okien stał jego brat bliźniak Posejdon. Po jego postawie Asterion wnioskował, że był równie mało zainteresowany poszukiwaniem potencjalnej żony, jak on sam. Dla obu było to rodzajem zabawy. Podczas gdy gazety i inni nieznajomi nieustannie sugerowali, że między dwoma spadkobiercami fortuny rodziny Teras trwa konflikt, tak naprawdę bracia cieszyli się swoim towarzystwem. W końcu dzieliła ich zaledwie minuta różnicy.
Woleli nie ujawniać prawdy. Znacznie zabawniejsze było czytanie doniesień o ich nieistniejącej wrogości. Rzeczywistość była taka, że Asterion i Posejdon rywalizowali o wszystko, ponieważ to lubili. Obaj zaangażowali się w swoje części rodzinnego imperium w duchu rywalizacji, który od zawsze cechował ich relację. Ich matka wspominała, jak podczas ciąży wielokrotnie czuła ich ruchy, które interpretowała nie inaczej jak bójki.
Stracili ją w wypadku samochodowym, który zabrał także ich ojca i dziadka, gdy bliźniacy mieli dwanaście lat.
Asterion wolał nie myśleć o nieprzyjemnych rzeczach, których nie mógł zmienić. Szczególnie o tamtym wypadku. Wciąż miał w pamięci huk uderzenia i, co gorsza, to, co nastąpiło później.
– Obaj – mówiła Dimitra, tonem przypominającym orędzie. – Obaj jesteście niewiele lepsi niż wilki. Z dnia na dzień nie wiem, który z was ma gorszą reputację.
– Mam nadzieję, że wygrywam tę konkurencję – zaśmiał się Posejdon.
– Nonsens – odpowiedział Asterion, unosząc brew. – Kimże jesteś więcej niż tylko ulubionym playboyem wszystkich? Zaledwie błyskotką, którą używa się tylko po to, by wkrótce ją wyrzucić.
– Nie wszyscy z nas czerpią dumę z bycia uważanym za potwora Morza Śródziemnego, ton megalýtero adelfó – odpowiedział Posejdon z charakterystyczną dla siebie lekkością.
– Jestem już stara – oznajmiła babcia. Szokujące wyznanie w ustach kobiety, która wielokrotnie jasno dawała do zrozumienia, że zamierza przeciwstawić się niszczącemu działaniu czasu i stać się nieśmiertelna. Gdy na nią spojrzeli, uśmiechnęła się w sposób, który można było nazwać niebezpiecznym. – Śmierć śledzi mnie nawet teraz.
– Zaledwie tydzień temu ogłaszałaś wszem i wobec, że lekarze uznali, że jesteś zdrowsza niż przeciętny trzydziestolatek – zauważył Asterion. – Czyżbyś o tym zapomniała? Czy takie śledzenie masz na myśli?
– Chciałabym móc z gracją zanurzyć się w zasłonach mglistych wspomnień – odparła chłodno Dimitra. – Niestety mój umysł wciąż jest zbyt bystry. Widzę was obu z doskonałą jasnością i codziennie jestem zmuszona czytać o waszych wybrykach. Nie mam zamiaru pozwolić, by rodzina wymarła tylko dlatego, że obaj jesteście tak bezużyteczni.
– Bezużyteczni – powtórzył Posejdon ze śmiechem, który jeden z tabloidów nazwał bardziej niebezpiecznym niż trzęsienie ziemi. Tak wielka była jego uwodzicielska siła. – Nie jestem pewien, czy akcjonariusze by się z tobą zgodzili, Yia Yia.
– Ostatnio sprawdzałem – dodał Asterion, przytakując. – Hydra Shipping Posejdona i moja Minotaur Group znacznie przewyższają roczne zyski jakiegokolwiek innego członka tej rodziny. Nie tylko w tym, ale każdego roku, Yia Yia. Przecież doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.
– Sama tego od nasz oczekujesz – mruknął Posejdon.
– Chcę prawnuków. – Dimitra udała, że go nie słyszy. Mówiąc te słowa, machnęła ręką, jakby korporacyjne osiągnięcia mało ją obchodziły.
Asterion doskonale wiedział, że Dimitra Teras ma bystry umysł do interesów, którego nigdy nie wahała się użyć jako broni, eliminując konkurentów. Od kogo innego on i jego brat się tego nauczyli?
– Dobrze się czujesz? – zapytał, podczas gdy Posejdon wciąż nie przestawał się uśmiechać. Byli identyczni, ale mimo to nikt nie miał trudności z ich rozróżnieniem. Te same ciemne włosy, te same niebieskie oczy w kolorze morza. Tyle że jeden z nich nie uśmiechał się nigdy, a drugi nigdy nie przestawał okazywać zadowolenia. – Od kiedy stałaś się taka rodzinna?
– To nie ma nic wspólnego z byciem rodzinną, paidiá – odpowiedziała.
Dzieci. Jakby Asterion i Posejdon wciąż byli maluchami w krótkich spodenkach. Nikt inny nie odważyłby się mówić w ten sposób do dwóch najpotężniejszych mężczyzn na świecie. Nikt inny nigdy tego nie zrobił. Ich osiągnięcia znane były na całym świecie. Biznesowi rywale woleli od razu się poddać, niż próbować z nimi walczyć. Kobiety rzucały się im do stóp. Od ich dwunastych urodzin była tylko jedna osoba, która miała śmiałość sugerować im, że również są śmiertelnymi istotami. Ale dziś trochę z tym przesadzała.
– Smutna prawda, którą muszę zaakceptować, jest taka, że żadnemu z was nie można zaufać w kwestii znalezienia odpowiedniej partnerki – mówiła Dimitra w sposób szczególnie cierpiętniczy, sugerujący, że czerpała z tego przyjemność. – Obaj rozpustni, choć wy podchodzicie do tego inaczej. – Bracia spojrzeli na siebie, nie próbując zaprzeczyć. – Żadnemu z was nie można zaufać, że zajmie się tym w rozsądnym czasie. Chciałabym zobaczyć prawnuki, choćby po to, by się upewnić, że są właściwie wychowywane. To nie ma nic wspólnego z moimi poważnymi obawami co do waszych charakterów, a jedynie z rodzinną schedą.
Bracia spojrzeli na siebie, po czym ponownie skupili wzrok na seniorce rodu.
– My jesteśmy dziedzicami rodziny – powiedział cicho Asterion.
Dimitra cmoknęła.
– Przez lata dałam wam obu wiele wskazówek i wydaje się, że z żadnej z nich nie skorzystaliście. Tym razem więc będę mówić do was w języku, który zrozumiecie. – Pochyliła się do przodu. Splotła dłonie, a zdobiące je bezcenne klejnoty odbiły światło w różne strony. Zupełnie jakby i nimi sterowała. – Każdy z was poślubi kobietę, którą ja wybiorę. W innym wypadku sprawię, że spadek trafi do kogoś spoza rodziny, zamiast zostać podzielony między was. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście, że wtedy także kontrolny pakiet udziałów w rodzinnej fundacji będzie mieć ktoś obcy.
– Nie zapomnieliśmy – rzekł Asterion z dezaprobatą.
– Nie cierpisz obcych nawet bardziej niż my – przypomniał jej Posejdon.
– Wybór należy do was – powiedziała zdecydowanie Dimitra.
Uśmiechnęła się do Asteriona, podobnie jak robi to kot do kanarka. Gdyby nie to, że takie rzeczy mówiła jego ukochana babcia, po prostu odwróciłby się na pięcie i zabrał za tworzenie planu jej zniszczenia. Kochał ją jednak. Nie tylko dlatego, że doskonale wiedział, że nigdy nie rzucała pustych gróźb. Poza tym była ich jedynym słabym punktem. Sami zapracowali na swoje fortuny i sami wytyczyli swoje ścieżki. Po wypadku była ich jedyną rodziną i od tamtej pory opiekowała się nimi. Oczywiście robiła to w swoim niepowtarzalnym stylu, ale Asterion nie musiał konsultować się z Posejdonem, by wiedzieć, że nadal czuli się tak, jak zawsze. Jeśli Dimitra pragnęła potomków, dostanie ich. Nawet jeśli byli niechętni temu pomysłowi.
Czekała, jakby się spodziewała awantury, rozbijania naczyń i uderzania pięściami o ściany. Nie wychowała ich jednak, by zachowywali się w tak banalny sposób. Dimitra uśmiechnęła się szeroko, a oni jedynie czekali.
– Chcę jasno zaznaczyć, że to ja mam kontrolę nad sytuacją, nie wy. Oboje musicie zgodzić się zarówno na uwiedzenie, jak i poślubienie kobiet, które dla was wybiorę.
Bliźniacy ponownie spojrzeli na siebie, rozumiejąc się bez słów.
– Mówisz tak, jakby uwodzenie kobiet było dla nas jakimś trudnym zadaniem, Yia Yia – wymruczał Posejdon. – Nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie, ale nigdy nie było to dla nas wielkim wyzwaniem.
– Powiedziałam, że najpierw je uwiedziecie, a potem się ożenicie – sprecyzowała z wyrzutem Dimitra. – Nie mówiłam, żebyście uwodzili, a potem porzucili. I nie będą to te okropnie nijakie istoty, którymi obaj się zachwycacie. Każdy z was potrzebuje porządnej kobiety. Przyznam, że wątpię, żeby któremukolwiek z was udało się zdobyć szacunek którejś z nich. – W jej oczach błysnął błękit, identyczny jak ich. – Szczególnie że nigdy wam się to nie udało.
Asterion zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem, dlaczego ryzykowałabyś rodzinną schedę z powodu czegoś tak głupiego jak uwodzenie i ślub.
– Obaj jesteście nieszczęśliwi. Bez względu na to, czy macie tego świadomość, czy nie – powiedziała, potrząsając głową, choć jej oczy wciąż błyszczały. – Zbyt potężni i zbyt uparci. A co macie do zaoferowania? Ciągnące się za wami historie o złamanych sercach kobiet wątpliwej moralności i okropne opowieści o waszym ich traktowaniu.
– Nie skarżą się na sposób, w jaki je traktujemy – powiedział Posejdon. – Raczej na to, że nie kontynuujemy tego traktowania tak długo, jak by chciały.
Dimitra uniosła brwi z obrzydzeniem.
– Ciągle jesteście na czołówkach tabloidów; skandal za skandalem. Uwierzcie mi, że w końcu zostaniecie uznani za niegodnych jakiejkolwiek porządnej kobiety.
Posejdon się zaśmiał.
– Mówisz tak, jakby to było coś złego.
– Masz obowiązki wobec tej rodziny, Posejdonie – zripostowała. – A obecnie jesteś bliski tego, by być postrzeganym jako ktoś niewiele więcej wart niż głupia dziwka.
W innej rodzinie byłoby to uznane za obelgę, ale Posejdon jedynie ponownie się zaśmiał.
– Może i dziwka, ale na pewno nie głupia.
– Podjęłam decyzję – powiedziała z determinacją Dimitra. – Musicie zdecydować teraz, bo śmierć może mnie zabrać w każdej chwili. – Dosłownie promieniała dobrym zdrowiem, ale żaden z nich nie kwestionował jej słów, więc kontynuowała. – Albo całkowicie zrezygnujecie ze spadku, albo po raz pierwszy w życiu zrobicie to, co wam każę.
Bracia spojrzeli na siebie i na chwilę zapanowała cisza. Komunikowali się tak, jak zawsze to robili. Asterion mógł zobaczyć swoje myśli w oczach brata.
– Jak źle może być? – zapytał milcząco Posejdon.
Asterion przypomniał sobie małżeństwo ich rodziców i wiedział, że potrafi być bardzo źle. Nawet okropnie. Postanowił, że jeśli zadowoli to jego babcię, to może się zgodzić na tę farsę. Wiedział, że zawsze będzie się starał zadowolić tę starą smoczycę, którą była Dimitra. Zrobi to jednak w granicach rozsądku. Nie zamierzał dać się uwikłać w te wszystkie rzeczy, na które ludzie pomstują, gdy chodzi o małżeństwo. Żadnych emocji i uczuć. Nie był stworzony do takich rzeczy i nie chciał pozwolić, by utrudniły mu życie. Dotychczas nie było w jego życiu niczego, czego by nie kontrolował, nawet swojej babci. Choć mogła myśleć, że ma nad nim przewagę, Asterion doskonale wiedział, że żadnego z nich nie zaciągnie siłą do ołtarza.
Było jednak faktem, że majątek Terasów potrzebował spadkobierców. Nawet lepiej, że zostanie mu zapewniona odpowiednia narzeczona. Będzie mógł zrealizować plan, a potem ponownie żyć, jak będzie chciał. Nie zamierzał wspominać o tym babci. W końcu była jedną z Terasów i też lubiła wygrywać.
Nie martwił się o potencjalną narzeczoną. Kobiety były jak deser. Przyjemne, słodkie, szybko się je spożywało i równie szybko zapominało. Asterion przypuszczał, że te porządne również takie były. Jedyne co odróżniało je od innych, to być może kilka warstw nudnej cnoty.
Bracia milcząco podzielili się swoimi przemyśleniami i porozumiewawczo kiwnęli głowami. Odwrócili się do spokojnie siedzącej w fotelu babci.
– Oczywiście poślubimy narzeczone, które nam wybierzesz – powiedział posępnie Asterion.
Jego ton sprawił, że Dimitra wydawała się jaśnieć.
– Ktoś powinien powiadomić prasę – dodał Posejdon. – Podejrzewam, że będą płacze, histeria na ulicach, rozdzieranie szat – dodał cynicznie.
Dimitra Teras tylko się uśmiechnęła, jakby wiedziała coś, o czym oni nie mieli pojęcia.

Tamtej nocy Brita Martis wróciła do smutnego, zrujnowanego domu ojca tylko z konieczności. Był to jedyny powód, dla którego w ogóle tam wracała.
Większą część roku spędziła, obozując w najdzikszych zakątkach wyspy, o które od pokoleń jej rodzina przestała nawet udawać, że dba. Jako dziecko przemierzała posiadłość, szukając w plątaninie zieleni i pełzających pnączy śladów dawnych ogrodów oraz próbując znaleźć dawne labirynty żywopłotów, które widziała na starych rysunkach w opustoszałych pokojach. Nawet wtedy unikała rodziny, jak tylko mogła.
Dziś wolała spędzać czas z zamieszkującymi porastające stare wzgórza, dzikie zarośla i gęste lasy istotami. Zawsze uważała je za swoją prawdziwą rodzinę, a puszczę za prawdziwy dom. Brita uważała kły, pazury i okazjonalne ukąszenia za znacznie przyjemniejsze niż spędzanie czasu z którymkolwiek z krewnych. Wszyscy mieszkali w starej willi – dziś zbudowanej raczej z żalu i roztrzaskanych marzeń niż z kruszących się, pobielanych kamieni.
Był późny wieczór, kiedy powoli i ostrożnie skradała się z zaniedbanego, zdziczałego ogrodu. Nauczyła się, że dużo lepiej jest wiedzieć dokładnie, gdzie przebywają ojciec, macocha i wyniośli kuzyni, niż niespodziewanie się na nich natknąć. To nigdy nie kończyło się dobrze. Mogła się spodziewać wyłącznie obrzydliwych złośliwości, ohydnych oskarżeń i gorszących scen. Od dawna miała ich wszystkich serdecznie dosyć. Po trzech latach spędzonych z dala od rodziny i ich wobec niej oczekiwań, ostatni rok intensywniejszego kontaktu okazał się o wiele trudniejszy, niż się spodziewała.
Tej nocy Brita potrzebowała tylko uzupełnić zapasy i zrobić pranie. Jeszcze przed świtem zamierzała ponownie wyruszyć w drogę. Ponad wszystko chciała uniknąć spotkania z krewnymi. Nigdy też nie była szczęśliwsza niż wtedy, gdy mogła spać pod gołym niebem z bliskimi jej sercu dzikimi zwierzętami.
Przeszła przez zarośla i zniknęła w cieniu starej willi, która była zaledwie wspomnieniem swej dawnej świetności, zanim jeszcze Brita się urodziła. Wiedziała o tym z zakurzonych starych fotografii, które znalazła w pudłach w opuszczonych pokojach. Jej rodzina nie dbała o to miejsce. Utrzymywanie historycznych willi tego wyspiarskiego królestwa wymagało funduszy, które jej krewni woleli wydawać na siebie. Instalacja elektryczna była niebezpieczna, dach przeciekał, a w ścianach mieszkały myszy. Jej macocha jeździła za to luksusowym samochodem i paradowała w designerskich ciuchach po modnych nadmorskich miejscowościach.
Zapomniana stara willa była symbolem tego, co stało się z rodziną Martis. Szeroko otwarte drzwi i okna wpuszczały do środka łagodną bryzę śródziemnomorskiej nocy. Brita doskonale jednak wiedziała, że ani jej ojciec, ani macocha czy którykolwiek z chciwych kuzynów nie mieli szczególnego zamiłowania do przebywania na świeżym powietrzu. Okna były otwarte dlatego, że brakowało pieniędzy na klimatyzację, a w domu wieczorami robiło się duszno. Resztki służby otwierały więc wszystkie okna, a domownicy udawali, że wolą to od hałasujących klimatyzatorów.
Brita nigdy nie musiała udawać. Gdy otoczona florą i fauną stała na jednym z klifów, uważała go za swój salon. Zwierzęta były jej całą rodziną, jakiej potrzebowała i która wieczorami była też znacznie cichsza.
Już dawno nauczyła się poruszać cicho i niezauważalnie. Umiejętność tę wykorzystywała, by dbać o dziką przyrodę w całym królestwie. Rehabilitowała ranne zwierzęta, obserwowała zachowania zdrowych i odnajdywała wśród nich nowych przyjaciół.
– Vasilisie, trzeba coś zrobić – zabrzmiał natarczywy głos jej macochy, którego często używała, szczególnie rozmawiając z ojcem Brity. – Został zaledwie miesiąc czy dwa, zanim skończy się ten jej próbny rok. Co wtedy będzie z nami? Ona pójdzie do klasztoru, a my trafimy do przytułku?
Jak zwykle rozmawiali o Bricie. Westchnęła cicho.
Odkąd była dzieckiem, gdy wszystko szło zgodnie z ich planem, zupełnie ją ignorowali. Jej matka uciekła od Vasilisa, kiedy Brita była mała. Szybko okazało się, że jest zupełnie niezdolna do pełnienia roli matki na odległość. A może po prostu wykorzystała okazję, by uciec, a Brita była jedynie wliczoną w koszty jej działania stratą. W każdym razie matka wyjechała i nigdy nie obejrzała się za siebie. Ostatnią jej próbą kontaktu z Britą był wysłany w zeszłym roku e-mail. Pisała, że podąża za swoją pasją jogi i oddaje się trwającemu już cztery lata odosobnieniu w Indonezji.

Grecki milioner Asterion Teras bardzo się liczy ze swoją babką, która chce, żeby się ożenił z wybraną przez nią kobietą. Asterion zgadza się, bo jest mu wszystko jedno, kogo poślubi – i tak nie zamierza się angażować ani zmieniać stylu życia. Jedzie do położonego w lesie klasztoru, by poznać narzeczoną, wychowankę zakonnic Britę Martis. Spodziewa się ujrzeć kobietę skromną i uległą, tymczasem staje przed nim prawdziwa piękność o nieposkromionym temperamencie…

Zostań na całe życie, Arabskie noce

Annie West, Lynne Graham

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1298

ISBN: 9788329113311

Premiera: 04-03-2025

Fragment książki

Zostań na całe życie – Annie West

Alessio stał przy oknie, patrząc na poranną mgłę zasnuwającą jezioro. Pasowałoby to do jego humoru, gdyby pozostała tam przez cały dzień, odizolowując wyspę od świata zewnętrznego i wschodzącego słońca.
Tego dnia na nie nie zasługiwał.
Ból przeszył mu pierś, tak znajomy, że niemal powitał go z ulgą. Ból był teraz jego stałym towarzyszem, znakiem, że żyje.
Potarł spięty kark. Nie spał przez całą noc, nadzorując aukcję w Azji, choć pracownicy azjatyckiego oddziału jego firmy świetnie poradziliby sobie sami. Nawet z aukcją taką jak ta, gdzie sprzedawcy zyskiwali fortuny, a kupujący jedne z najcenniejszych antyków, obrazów i ceramiki, jakie pojawiły się na rynku od dekady. To było jedno z największych wydarzeń tego typu w historii rodzinnej firmy. Alessio powinien świętować swój sukces, ale nie czuł żadnej satysfakcji.
Nic dziwnego. Jego życie było tak puste, jak ta mgła nad jeziorem. Żadnej radości, żadnej satysfakcji od czasu tamtego koszmarnego dnia, dokładnie trzy lata temu. Przez te trzy lata pracował ciężej niż kiedykolwiek, bo tylko praca pozwalała mu uwolnić się od mrocznych myśli. Los tylu ludzi od niego zależał: jego rodziny, pracowników jego firmy, mieszkańców tej wyspy, którzy od setek lat szukali wsparcia u Conte Dal Lago.
Nagle promień porannego słońca przedarł się przez mgłę i serce Alessia zatrzymało się na moment.
Zamrugał. Czyżby zaczynał odczuwać skutki braku snu?
Nie wierzył w duchy mimo mieszkania w średniowiecznym castello, gdzie członkowie jego rodziny rodzili się i umierali przez pięćset lat. Ale jakie mogło być inne wyjaśnienie kobiecej sylwetki, na widok której włoski na jego karku stanęły dęba?
Ból zatopił ostre szpony w jego piersi, gdy patrzył, jak wchodzi do wody. Jej palce dotknęły tafli.
Tak, jak w jego koszmarach.
Alessio zachwiał się. To nie mogło być prawdziwe. Ona nie żyła. Zginęła trzy lata temu.
Czyżby oszalał? Ciotka uprzedzała go, że to się stanie, ale on jej nie słuchał. Istniały powody, dla których od trzech lat nie opuszczał wyspy. Pokuta musiała zostać odbyta.
Wyszedł ze swojego gabinetu i zbiegł po starożytnych stopniach wieży. Na plaży nie było żywego ducha. Żadnego śladu, żadnego dźwięku. Chyba, że… czy wyobraził sobie plusk wody na końcu zatoki? Ruszył w tamtą stronę. Każdy jego zmysł był wyczulony, ale nie słyszał nic oprócz pulsowania własnej krwi w uszach. Doszedł do przystani. Były w niej zacumowane dokładnie te łódki, co poprzedniego dnia. Nic, co wskazywałoby na obecność intruza.
To była jego wyobraźnia. Iluzja, stworzona przez poczucie winy, żal i bezsenność. Ale Alessio był zbyt wytrącony z równowagi, żeby wrócić do gabinetu. Ruszył przed siebie wąską, brukowaną uliczką, która wiodła wokół wyspy obok znajomych budynków. Niektóre były puste, a inne zamieszkane przez rodziny, które żyły tu prawie tak długo, jak jego własna. Nie po raz pierwszy poczuł wdzięczność za to, jak zwarli szeregi, kiedy wydarzyła się tamta tragedia. Odsądzano go od czci i wiary, gazety huczały od spekulacji. Ale dziennikarze nie zdołali niczego się dowiedzieć od mieszkańców L’Isola del Drago.
Poczuł zapach świeżo upieczonego chleba i uświadomił sobie, że obszedł już całą wyspę, docierając do małej piekarni. Mógłby wpaść do Maria na poranną pogawędkę nad cornetto. Minęły tygodnie, odkąd ostatnim razem rozmawiał ze starszym mężczyzną, ale dzisiaj nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Nawet z człowiekiem, który znał go od kołyski.
Właśnie szedł z powrotem do castello, kiedy mgła na jeziorze uniosła się, a z nią każdy włosek na jego ciele.
Była tam.
Kobieta, którą widział wcześniej.
Była ciemną sylwetką na tle słońca, brodzącą w wodzie. Jej biodra kołysały się zmysłowo. Serce Alessia biło tak szybko, jakby miało wyrwać się z piersi. Musiał wydać jakiś dźwięk, bo stanęła i spojrzała w jego stronę.
Mgła rozrzedziła się jeszcze bardziej i słońce oświetliło jej kremowe, mokre ciało. Dopiero wtedy Alessio wypuścił wstrzymywany oddech.
Oczywiście, że to nie była Antonia.
Chciał powiedzieć kobiecie, że to miejsce jest przeklęte, że powinna czym prędzej wracać, skąd przyszła, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Dlatego po prostu stał, z pięściami zaciśniętymi u boków, słysząc w uszach oszalałe bicia własnego serca.
W jednoczęściowym kostiumie nieznajoma powinna wyglądać całkowicie aseksualnie, ale tak nie było. Jej pełne biodra i piersi przypomniały mu Wenus z renesansowego obrazu, który wisiał w jego sypialni. Ale Wenus nie była tak seksowna, jak ta kobieta. Nawet jej nagie ramiona, błyszczące w pierwszych promieniach słońca, wyglądały kusząco.
To wreszcie wyrwało go z odrętwienia. To nie był duch, ale kobieta z krwi i kości, na której widok jego ciało odruchowo zareagowało. Uświadomił sobie, że minęły lata, odkąd ostatni raz czuł coś takiego. Czyżby jego fizyczne reakcje były zamrożone tak samo, jak jego serce?
– Jesteś na prywatnym terenie. Idź stąd – warknął przez zaciśnięte gardło. Ale kobieta zbliżyła się, kołysząc ramionami. Alessio zmarszczył brwi. Czyżby nie rozumiała włoskiego? Powtórzył to samo po angielsku.
Ale ona nie zatrzymała się, dopóki nie stanęła przed nim, wciąż po kostki w wodzie.
– Zrozumiałam za pierwszym razem. Ale mam prawo tu być. Jestem Charlotte Symonds.

Charlotte patrzyła na wyraźnie zirytowanego mężczyznę ze spokojnym, profesjonalnym uśmiechem. Lata praktyki z wymagającymi gośćmi przyszły jej na pomoc, choć przeczuwała, że Conte Dal Lago nie będzie przypominał żadnego wymagającego gościa, jakiego kiedykolwiek obsługiwała.
– Nie obchodzi mnie, kim jesteś – warknął. – To teren prywatny.
Skrzyżował potężne ramiona, jakby był gotów wziąć ją za fraki i wyrzucić ze swojego terenu.
– Co jest takie zabawne?
Charlotte przestała się uśmiechać.
– Nic, nic. – Wyciągnęła do niego rękę. – Miło pana poznać, Conte Dal Lago. Jestem…
– Niemile widziana.
Ta piękna, surowa twarz o intrygującej symetrii wyglądała jak wykuta z kamienia. Jedynym, co burzyło to wrażenie, była pokryta zarostem szczęka i niesforne czarne włosy. Miał w sobie coś z pirata, pewną bezwzględność mężczyzny, który złamałby każdą zasadę, gdyby akurat mu to pasowało. Gdyby to oznaczało, że dostanie to, czego chce.
Na tę myśl poczuła ciepło w podbrzuszu. Zmarszczyła brwi. Przecież nie znosiła władczych mężczyzn, przyzwyczajonych, że wszystko im się należy.
Ale ten mężczyzna był niemożliwie seksowny. Zdjęcia w internecie nie przygotowały jej na jego męską charyzmę. Na aurę władzy, którą roztaczał. Przełknęła ślinę, usiłując się opanować.
– Jeśli natychmiast nie opuścisz mojego terenu, to sam cię stąd wyniosę – oświadczył.
– To nie będzie konieczne. – Charlotte wyprostowała się, starając się nie myśleć o tym, że jest ubrana tylko w kostium kąpielowy. – Pracuję tu. Jestem pańską tymczasową gospodynią.
Uniósł czarną jak smoła brew w pełnym wyższości niedowierzaniu. Ale Charlotte nie dała się onieśmielić. Przez tyle lat była terroryzowana przez ojca, że takie gesty nie robiły na niej wrażenia.
– Przyjechałam wczoraj wieczorem. Anna miała mnie przedstawić, kiedy będzie pan dostępny. – Starsza kobieta wyjaśniła, że Conte Dal Lago nie można pod żadnym pozorem przeszkadzać w pracy. – Ale w środku nocy dostała telefon z Rzymu i musiała nagle wyjechać. Jej córka wylądowała w szpitalu z zagrożoną ciążą.
Charlotte spodziewała się, że jego spojrzenie złagodnieje, ale on tylko jeszcze bardziej zesztywniał. Zamiast odpowiedzieć, wyjął telefon z kieszeni, przytknął go do brody i odszedł kawałek. Charlotte usłyszała tylko imię jego gospodyni i strumień słów, które wykraczały poza jej podstawową znajomość włoskiego. Nie czekał na odpowiedź, więc domyśliła się, że wysłał Annie wiadomość głosową. Żądając, żeby wróciła czy też pytając o zdrowie jej córki? Charlotte nie miała pojęcia. Jego spojrzenie wciąż było tak samo gniewne.
Do głowy przychodziły jej różne historie, które o nim czytała. Był głową jednego z najstarszych rodów arystokratycznych we Włoszech; jego przodkowie wiele stuleci temu zdobyli tytuł przez krwawe bitwy i podboje. Teraz nie ścinali już głów, ale wedle reputacji ich charakter się nie zmienił. Mówiono, że są najbardziej lojalnymi przyjaciółmi i najbardziej zaciekłymi wrogami.
Zadrżała i potarła ramiona, przypominając sobie nowsze historie. O tym człowieku. Bezwzględnym, aspołecznym Sinobrodym. Opowiadano, że uwięził tutaj swoją piękną, sławną żonę, która wreszcie popełniła samobójstwo, nieszczęśliwa w związku z bezdusznym tyranem.
Charlotte uznała to za plotkę. Czyżby się pomyliła?
Conte Dal Lago zmrużył oczy.
– Moją tymczasową gospodynią? – powtórzył.
Gniew zniknął z jego głosu. Teraz był miękki jak aksamit i miał w sobie coś zmysłowego, co sprawiło, że jej nogi też zrobiły się miękkie. – Chcę cię widzieć w moim gabinecie za trzydzieści minut.
Jego ton sugerował, że jej pierwszy dzień będzie jeszcze trudniejszy, niż zakładała.

Trzydzieści minut później Charlotte zapukała do dębowych drzwi. Była prawie pewna, że to drzwi gabinetu, choć Anna nie miała czasu, żeby ją oprowadzić. Plan był taki, że Charlotte będzie pracować z Anną przez kilka dni, zanim starsza kobieta wyjedzie, by towarzyszyć córce przy narodzinach swojego pierwszego wnuka. Tymczasem ta przed swoim wyjazdem zdążyła przekazać jej tylko kilka ogólnikowych zasad.
Jeden: prywatność hrabiego jest kwestią kluczową. Charlotte nie mogła robić na wyspie zdjęć ani mówić o tym, co tutaj zobaczy i usłyszy.
Dwa: nie wolno jej zapraszać gości. Żadnych.
Trzy: jeśli Conte pracował w swoim gabinecie, nie można mu było przed żadnym pozorem przeszkadzać.
Cztery: jeśli nie potrafi zrobić idealnego espresso, to jej pobyt tu nie ma sensu.
Charlotte uśmiechnęła się. Wyglądało na to, że demonicznego hrabiego można ugłaskać przyzwoitą kawą. Choć biorąc pod uwagę jego humor wcześniej, wątpiła, żeby espresso mogło coś zdziałać.
Co musiałoby się stać, żeby na tej twarzy pojawił się uśmiech?
To, Charlotte Symonds, nie jest twoją sprawą – powiedziała do siebie.
Wyprostowała się, upewniła się, że jej włosy nie wysunęły się z koka, i zapukała jeszcze raz.
– Avanti.
Otworzyła drzwi i stanęła w progu. Gabinet Conte zajmował prawie całą ogromną wieżę, z sięgającymi wysoko łukowymi oknami, przez które roztaczał się widok na góry o zielonych podnóżach i poszarpanych szczytach. Pod zaokrąglonymi ścianami stały regały pełne książek, a głębokie wnęki okienne były wyposażone w tapicerowane siedziska. Charlotte weszła do środka, ukradkiem rozglądając się po ogromnej przestrzeni. Teraz zauważyła też nowoczesne akcenty, fotele i biurko, na którym stał imponujący rząd monitorów.
– Czy czuję zapach kawy? – zapytał Conte, nie podnosząc wzroku znad monitora. Charlotte poczuła ukłucie irytacji. Jej praca polegała między innymi na nierzucaniu się w oczy, ale chyba mógł traktować ją jako kogoś więcej niż dostarczycielkę kawy?
Obeszła biurko i postawiła na nim tacę.
– Dziękuję – mruknął, wciąż patrząc na ekran. Przynajmniej miał jakieś maniery. Charlotte przypomniała sobie, jak pogardliwie jej ojciec traktował własny personel, spodziewając się, że będą odgadywać jego życzenia, i wpadając w szał, kiedy tego nie robili.
Widziała chwilę, w której Conte zauważył drugą filiżankę na srebrnej tacy. Zamrugał, jakby nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego gospodyni może mieć ochotę na espresso po porannym pływaniu. Może posunęła się za daleko? W małym, ekskluzywnym hotelu w Alpach, w którym pracowała poprzednio, menedżer traktował ją jak równą sobie. Ale może praca dla arystokraty z tytułem wyglądała inaczej?
Conte wreszcie podniósł na nią wzrok.
– Proszę, usiądź.
– Czy są jakieś wieści od Anny?
– Jej córka musiała przejść cesarskie cięcie, ale czuje się dobrze. Dziecko też. – Jego spojrzenie złagodniało. – Zdecydowaliśmy, że urodzi w najlepszym prywatnym szpitalu w Rzymie, więc miejmy nadzieję, że nie będzie więcej komplikacji.
Zdecydowaliśmy? Charlotte podejrzewała, że to on wszystko opłacił. Rodzina Anny nie mogłaby sobie pozwolić na najlepszych lekarzy.
Ale Conte wcale nie wyglądał na zadowolonego z efektów swojej wspaniałomyślności. W jego głosie wciąż było wyczuwalne napięcie.
Charlotte chciała usiąść na krześle przed biurkiem, ale Conte wskazał jej skórzany komplet wypoczynkowy.
– Tam.
Charlotte postawiła tacę na stoliku, usiadła i napiła się kawy, przymykając oczy z zadowolenia. Podniosła wzrok i odkryła, że Conte siedzi naprzeciwko niej i przygląda jej się spod zmrużonych powiek. Czyżby za bardzo nadepnęła mu na odcisk? Chyba nie rozważał zwolnienia jej, zanim zaczęła pracę?
Nie. Był człowiekiem przyzwyczajonym do wygód i nie chciałby radzić sobie sam, póki nie znajdzie dla niej zastępstwa. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Założyła nogę na nogę. Dotyk chłodnej skóry przypomniał jej, że nie miała czasu założyć rajstop, kiedy spieszyła się, żeby się ubrać i zrobić mu kawę.
– Nie ubierasz się jak gosposia – stwierdził Conte, jakby czytał jej w myślach.
– Myślał pan, że będę miała fartuszek z falbankami? – zapytała Charlotte, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Tak ubiera się francuska pokojówka, nie gosposia.
Charlotte poczuła, że się rumieni. Nie mogła w to uwierzyć. Nigdy nie pozwalała, żeby protekcjonalne i seksistowskie uwagi ją wzruszyły. Czyżby przeceniła swoje możliwości, przybywając tutaj?
– Czy moje ubranie jest nieodpowiednie? – zapytała, siląc się na spokój.
Conte zmierzył wzrokiem jej marynarkę i spódnicę ołówkową.
– Nie, nie jest. Ale Anna nie ubiera się tak formalnie.
Charlotte wzruszyła ramionami.
– Na moim poprzednim stanowisku goście oczekiwali ode mnie, że będę wyglądać przyzwoicie.
– A jakie było twoje poprzednie stanowisko?
Charlotte zmarszczyła brwi. Sądziła, że Conte przeczytał przynajmniej jej CV. Czy naprawdę do tego stopnia nie obchodziło go, kto mieszka pod jego dachem?
– Byłam kierowniczką zespołu sprzątającego w szwajcarskim hotelu i wicemenedżerką. – Wymieniła nazwę hotelu i zobaczyła, jak Conte unosi brwi. Wyglądało na to, że udało jej się mu zaimponować. – Czy chciałby pan przeczytać moje referencje?
– To nie będzie konieczne. Anna na pewno je sprawdziła.
Kolejny dowód, że nie nadzorował jej rekrutacji. A teraz zaczynał mieć wątpliwości.
Charlotte powstrzymała dreszcz niepokoju. Ta praca była dla niej ważna. Po zakończeniu tego zlecenia miała zacząć pracę w słynnym weneckim hotelu, a wspomnienie niby mimochodem, że będzie tymczasową gosposią Conte Dal Lago, zrobiło duże wrażenie na rekruterze. Conte miał reputację człowieka, który oczekuje doskonałości we wszystkim. Praca dla niego byłaby ważnym krokiem na drodze jej kariery.
– Znam to miejsce. Ma bardzo dobre opinie. – Conte urwał na moment. – Wydajesz się młoda jak na takie stanowisko.
Charlotte wyprostowała się.
– Za kilka miesięcy skończę dwadzieścia sześć lat. Pracuję w branży hotelarskiej od ponad ośmiu.
To nie byłby pierwszy raz, kiedy ktoś zlekceważył ją przez jej wiek. Ale znała swoją wartość. Pomaganie matce wiele ją nauczyło, zanim poszła do swojej pierwszej pracy.
Jej matka pochodziła z szacownego brytyjskiego rodu. W jej rękach to wszystko wydawało się łatwe: zarządzanie posiadłością, hodowlą koni i rola czarującej gospodyni. Ale za jej spokojem i urokiem osobistym kryła się ciężka praca, świetne zdolności organizacyjne i umiejętność zapanowania nad każdym kryzysem.
Charlotte przełknęła ślinę, odsuwając od siebie bolesne wspomnienia. Nie była w domu od czasu jej śmierci. Kariera znaczyła dla niej wszystko; uratowała ją przed bulwersującymi planami jej ojca i wypełniła pustkę po tym, co straciła.
Podniosła wzrok i odkryła, że Conte wpatruje się w nią uważnie.
– To nie były szczęśliwe lata?
Charlotte zamrugała, przerażona, że dojrzał na jej twarzy te emocje. Jak to możliwe? Sądziła, że jest ekspertką w ukrywaniu swoich uczuć – jeden ze sposobów, jakimi broniła się przed ojcem.
– Wręcz odwrotnie. – Uśmiechnęła się. – Kochałam Szwajcarię. Podobała mi się moja praca i poznawanie ludzi. Miałam dużo szczęścia.
Była dumna, że choć w szkole ledwo udawało jej się przejść do następnej klasy, tak dobrze sobie poradziła. Jej praca nie była prestiżowa, ale uczciwa, i wiedziała, że wykonuje ją dobrze.
– Nie musisz przede mną udawać.
Tym razem to Charlotte uniosła brwi.
– Nie wierzy mi pan?
– No dobrze, to wymień trzy rzeczy, które podobały ci się w twojej pracy. Bez zastanowienia.
Conte pochylił się do niej. Charlotte poczuła zapach wody kolońskiej, cedru i czegoś dymnego, przypominającego kadzidło.
– No…
– Bez myślenia. Po prostu mi powiedz. – Strzelił palcami.
– Góry.
– I? Co jeszcze?
– Dobrze wykonana praca.
– I co jeszcze?
– Mogłam tam być sobą.
Charlotte gwałtownie wciągnęła powietrze, nie wierząc, że to powiedziała. Jej serce waliło tak, jakby właśnie wbiegła na jedną z tych gór, które tak kochała. Powstrzymała ochotę, żeby obronnie otoczyć się ramionami.
– Co masz na myśli, mówiąc, że mogłaś być sobą?
Oczywiście, że zwrócił uwagę akurat na to.
To niesamowite, jak osobiste wydawało jej się to wyznanie.

Arabskie noce – Lynne Graham

Zahir Ra’if Kuarishi, dziedziczny władca królestwa Marabanu leżącego nad Zatoką Perską, zaskoczony wstał zza biurka, gdy do gabinetu wpadł jak burza jego młodszy brat Akram.
– Co się stało? – zapytał, niezadowolony, że zakłócono mu spokój.
Wysoki, szczupły i muskularny, miał sprężystą sylwetkę oficera wojska, którym w istocie był.
Niezwykle wzburzony Akram zatrzymał się gwałtownie i skłonił szybko, przypomniawszy sobie o wymogach dworskiej etykiety.
– Wasza Królewska Mość, proszę wybaczyć, że przeszkadzam…
– Mam nadzieję, że z ważnego powodu – burknął Zahir.
Na dobrodusznej twarzy Akrama odmalowało się zakłopotanie.
– Nie wiem, jak to powiedzieć…
– Usiądź i uspokój się – poradził mu Zahir. Zajął z powrotem miejsce w fotelu i zmierzył brata przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu. – Nie jestem tak groźny jak nasz zmarły ojciec.
Akram zbladł na to wspomnienie. Ojciec tyranizował rodzinę i równie despotycznie rządził krajem – jednym z najbardziej zacofanych na Bliskim Wschodzie. Pieniądze ze sprzedaży ropy naftowej wpływały wówczas wyłącznie do skarbca króla Fareeda, natomiast jego poddani cierpieli nędzę i żyli niczym w średniowieczu, pozbawieni edukacji, należytej opieki zdrowotnej i dostępu do nowoczesnej technologii. Zahir przejął rządy dopiero przed trzema laty i chociaż natychmiast zaczął wprowadzać zmiany, wiele jeszcze zostało do zrobienia.
Akram wiedział, że starszy brat trudzi się nieustannie nad poprawą losu swoich poddanych. Naszły go nagle skrupuły, że mu przeszkadza, zwłaszcza że miał poruszyć drażliwą kwestię. Zahir nigdy nie wspominał o swoim byłym małżeństwie – i trudno mu się dziwić. Zapłacił wysoką cenę za przeciwstawienie się ojcu i poślubienie kobiety pochodzącej z odmiennego kręgu kulturowego, która w dodatku okazała się niegodna takiego poświęcenia.
– No, słucham – ponaglił go zniecierpliwiony Zahir. – Za pół godziny mam ważne spotkanie.
– Chodzi o twoją byłą żonę! – wyrzucił z siebie Akram. – Jest teraz na ulicach naszej stolicy i przynosi ci wstyd!
Zahir zesztywniał i zacisnął usta.
– O czym ty mówisz?
– Sapphira kręci reklamę telewizyjną dla firmy kosmetycznej – wyjaśnił Akram oskarżycielskim tonem.
– Tutaj? W Marabanie? – spytał Zahir z gniewnym niedowierzaniem.
– Powiedział mi o tym Wakil, nasz były ochroniarz. Nie wierzył własnym oczom, kiedy ją rozpoznał. Całe szczęście, że ojciec nie oznajmił poddanym o waszym małżeństwie! Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę mu za to wdzięczny.
Zahira zdumiało, że była żona śmiała postawić stopę na jego ziemi. W przypływie gniewu i goryczy zerwał się znowu z fotela. Od rozwodu usiłował zapomnieć o tym nieudanym małżeństwie. Lecz nie było to łatwe, ponieważ Sapphira została światowej sławy modelką i widywał jej zdjęcia w niezliczonych czasopismach, a kiedyś nawet na olbrzymim bilboardzie przy londyńskim Times Square. Prawdę mówiąc, przed pięcioma laty stał się łatwym łupem dla tej przebiegłej naciągaczki, Sapphiry Marshall. Zahir wówczas w wieku dwudziestu pięciu lat wskutek twardego wychowania przez ojca nie znał jeszcze seksu ani świata Zachodu i tamtejszych kobiet. Jednak przynajmniej próbował uratować ich małżeństwo. Natomiast Sapphira nie podjęła najmniejszego wysiłku, by pomóc w rozwiązaniu ich problemów. Starał się za wszelką cenę ją zatrzymać, lecz ona nie chciała być dłużej jego żoną i w istocie nie mogła nawet znieść tego, by jej dotykał.
Zachowałem się jak głupiec, pomyślał teraz cynicznie. Szybko pojął powód dziwacznego zachowania żony. Poślubiła go tylko dla jego olbrzymiego majątku, by natychmiast się z nim rozwieść i uzyskać sowitą rekompensatę finansową. Jak się okazało, ożenił się z kobietą zimną i wyrachowaną, która nie tylko go oskubała, lecz także postawiła w kłopotliwym położeniu wobec ojca. Ona natomiast odniosła z tej sytuacji wyłącznie korzyści. Na tę myśl gniewnie zacisnął zęby. Obecnie miał już doświadczenie z kobietami i gdyby dopiero teraz poznał Sapphirę, wiedziałby, jak sobie z nią poradzić.
– Przykro mi – wymamrotał Akram, przerywając napiętą ciszę. – Pomyślałem, że powinieneś się o tym dowiedzieć.
– Rozwiodłem się z nią pięć lat temu – rzekł szorstko Zahir. – Dlaczego miałbym się przejmować tym, co robi?
– Ponieważ swoją obecnością w Marabanie sprawia kłopot. Co będzie, kiedy dziennikarze wywęszą, że to twoja była żona? Ona widocznie nie ma wstydu ani sumienia, skoro przyjechała tutaj kręcić tę idiotyczną reklamę!
– Jestem ci wdzięczny, że mnie powiadomiłeś, ale czego ode mnie oczekujesz?
– Wyrzuć z kraju ją i jej ekipę filmową! – odpowiedział bez wahania Akram.
– Bracie, wciąż jesteś młody i porywczy – rzekł sucho Zahir. – Paparazzi i tak podążą za nią wszędzie. Poza tym wyobraź sobie konsekwencje deportowania sławnej modelki. Dlaczego miałbym rozbudzać zainteresowanie światowych mediów sprawą, która na szczęście została już dawno pogrzebana?
Po wyjściu Akrama Zahir odbył kilka rozmów telefonicznych, które wprawiłyby młodszego brata w zdumienie. Wbrew swemu trzeźwemu rozsądkowi chciał wykorzystać okazję ponownego ujrzenia Sapphiry. Czy powodowały nim resztki dawnej namiętności, czy po prostu zwykła ciekawość? Przecież rozważał już znalezienie sobie drugiej żony. W każdym razie nie żywił złudzeń co do prawdziwego charakteru Sapphiry, a życie, jakie wiodła od rozwodu, świadczyło, że się nie mylił. Wiedział, że aktualnie jest związana z Cameronem McDonaldem, cenionym szkockim fotografem dzikiej przyrody. I zapewne nie ma problemów z sypianiem z nim, pomyślał z furią.

Saffy posłusznie zwróciła rozgrzaną twarz w kierunku strumienia powietrza z wentylatora, tak by jej bujne jasne włosy spłynęły kaskadą na ramiona. Na jej pięknej twarzy nie odbił się nawet cień narastającej irytacji. W pracy zawsze zachowywała pełny profesjonalizm. Wiedziała jednak, że za chwilę trzeba będzie kolejny raz nałożyć makijaż, który w tym piekielnym upale niemal natychmiast się rozpływał, a ochrona znów przerwie filmowanie, by odsunąć napierający tłum podekscytowanych widzów. Pomysł nakręcenia w Marabanie reklamy serii kosmetyków firmy Pustynny Lód okazał się fatalnym błędem. W tym zacofanym kraju brakowało udogodnień, do jakich przywykła jej ekipa filmowa.
– Saffy, zrób tę seksowną minę – polecił operator Dylan. – Co się z tobą dzieje?
Natychmiast usłuchała, gdyż za nic nie chciała, by zauważono, że coś psuje jej nastrój. Aby przybrać odpowiedni wyraz twarzy, pomyślała o podniecającej erotycznej fantazji, o której wprawdzie często marzyła, lecz niestety – skonstatowała z goryczą – nigdy nie zdołała jej urzeczywistnić. Jednak kiedy kręci się reklamę kosztującą zleceniodawców tysiące funtów, nie pora na gorzkie refleksje i przywoływanie smutnych wspomnień. Odsunęła je od siebie i skoncentrowała się na obrazie mężczyzny o kruczoczarnych włosach sięgających do szerokich ramion, którego szczupłe, muskularne nagie ciało emanuje zniewalającą pierwotną siłą. W jej wyobrażeniu, jak zawsze, spojrzał na nią wzrokiem pełnym takiego nieskrywanego pożądania, że przeniknął ją zmysłowy dreszcz.
– Tak… właśnie o to chodzi! – wykrzyknął z entuzjazmem Dylan, filmując, podczas gdy Saffy z leniwą swobodą przybierała kolejne kuszące pozy. – Przymknij nieco powieki… świetnie, kochanie, a teraz rozchyl trochę swoje cudowne wargi…
Dopiero po paru minutach Sapphira otrząsnęła się z tej ekscytującej wizji i niechętnie powróciła do teraźniejszości potwornego upału, zgiełku i napierającej ciżby. Wielkie zainteresowanie, jakie budziła, wprawiało ją w zakłopotanie. Ale Dylan był usatysfakcjonowany. Nakręcił takie zdjęcia, jakich pragnął. Rozejrzała się i zobaczyła samochód zaparkowany przy olbrzymiej piaszczystej wydmie, a obok niego sylwetkę mężczyzny w długim burnusie, trzymającego coś, co zalśniło w słońcu.

Zahir przyglądał się byłej żonie przez silną lornetkę. Siedziała na szczycie sterty plastikowych kostek udających lód i wyglądała zachwycająco. Na jej widok ogarnęło go niepokojące podniecenie. Oburzało go jednak, że Sapphira pokazuje się publicznie w Marabanie, odziana tylko w dwa skrawki błękitnego jedwabiu, bynajmniej niekryjące jej wdzięków.
Obserwował facetów z ekipy filmowej, którzy uwijali się usłużnie wokół Sapphiry, oferowali jej napoje i jedzenie oraz zajmowali się fryzurą i makijażem. Zastanawiał się ponuro, z którym z nich ona sypia. Wprawdzie żyje z Cameronem McDonaldem, ale brytyjskie tabloidy pisały, że miała też kilka romansów z innymi mężczyznami. Najwidoczniej wcale nie była wierną kochanką. Oczywiście, Sapphira i Cameron mogli pozostawać w luźnym związku, niewykluczającym innych przygód, jednak Zahir nie akceptował takich układów. On nie sypiał z każdą, nawet już po rozwodzie. Ożeniłem się z dziwką, a co najgorsze, wciąż jej pożądam, pomyślał z posępną irytacją.
Poślubienie Sapphiry było jedynym błędem, jaki popełnił w życiu, i drogo zań zapłacił. Najpierw dwunastoma miesiącami piekła, kiedy usiłował jej nie stracić, a później dosłownie milionami funtów po rozwodzie. Sapphira wykorzystała go i porzuciła, usatysfakcjonowana i znacznie bogatsza niż przed ślubem. Miał pełne prawo czuć się pokrzywdzony. Być może nadeszła pora rewanżu. Saffy, przyjeżdżając wraz z ekipą do Marabanu bez zezwolenia odpowiednich władz, wydała w jego ręce siebie i swoją świetną karierę modelki. Świadomość, że znalazła się na jego łasce, wzbudziła w Zahirze podniecającą fantazję, którą rozkoszował się skrycie od lat. Opuścił lornetkę, tłumiąc kłopotliwy głos rozsądku doradzający, by pohamował tę pierwotną zmysłową reakcję. Teraz będzie między nami inaczej, pomyślał gniewnie. Jestem już innym człowiekiem i tym razem mogę sprawić, że ona mnie zapragnie.
Ta perspektywa wydawała się kusząca. Przez całe dotychczasowe życie Zahir rzadko robił to, czego chciał, gdyż zawsze musiał brać pod uwagę potrzeby innych ludzi. Dlaczego więc nie miałby dla odmiany postawić na pierwszym miejscu własnych pragnień? Sprawdził już, że Sapphira ma za kilka godzin opuścić Maraban, i to jeszcze utwierdziło go w jego zamiarach. Podjął decyzję z taką samą zimną bezwzględnością, a zarazem z zapalczywą, niemal samobójczą determinacją, jakie niegdyś skłoniły go do poślubienia cudzoziemki bez zgody despotycznego ojca. To niepokojące porównanie przemknęło mu przez głowę, lecz odepchnął je od siebie.

Saffy weszła do przyczepy kempingowej, odczuwając ulgę i wdzięczność, że nie musi już wystawiać się na widok publiczny. Zdjęła jedwabną opaskę na włosy, kusą, rozciętą z boku spódniczkę, usunęła z pępka kolczyk ze sztucznym diamentem i włożyła białe płócienne spodnie i niebieski podkoszulek. Za parę godzin będzie w drodze do domu. Nie mogła się już doczekać, kiedy pożegna wątpliwe uroki Marabanu. To ostatnie miejsce, jakie by wybrała, jednak zamieszki społeczne w sąsiednim kraju zmusiły ekipę do zmiany lokalizacji w ostatniej chwili. Z drugiej strony to dobrze, że nie wiedziano o jej przeszłych związkach z Marabanem i Zahirem. Na szczęście epizod jej życia z czasów, zanim stała się sławna, pozostał mroczną, głęboko skrywaną tajemnicą.
A zatem pomimo wszystkiego, co Zahir niegdyś mówił o tym skorumpowanym dziedzicznym władztwie, jednak objął tron i został królem. Zresztą z gazet dowiedziała się, że obywatele Marabanu nie mieli pojęcia, co począć z proponowaną im demokracją, i zamiast tego poparli swego ukochanego bohaterskiego księcia, który niegdyś na czele armii wystąpił w obronie ludu przeciwko terrorowi swojego ojca. Wszędzie widziało się podobizny Zahira. Saffy spostrzegła jedną w hotelowym holu, z ustawionym pod nią wazonem kwiatów niczym w kapliczce. Zahir był człowiekiem honorowym, sprawiedliwym i zapewne został wspaniałym władcą, przyznała niechętnie w duchu. To naprawdę nie fair z jej strony, że czuje do niego urazę o coś, na co nie mógł nic poradzić. Ich małżeństwo było katastrofą i nawet teraz wolała o nim nie myśleć. Zahir złamał jej serce, a potem ją porzucił, gdy nie urodziła mu syna. Właściwie nie powinna go za to nienawidzić, skoro wówczas już od kilku miesięcy nalegała na rozwód. Każdy dokonuje wyborów, musi ponieść ich konsekwencje i nie zawsze kończy się to szczęśliwie.
Ale wiodę udane życie, przekonywała siebie, gdy ochroniarze torowali jej drogę przez tłum gapiów do limuzyny, która odwiezie ją na lotnisko. Czekały ją teraz trzy wspaniałe dni wolności i wypoczynku. W limuzynie z roztargnieniem musnęła palcami płatki kwiatu w przepięknym bukiecie w wazonie. Zastanowiła się przelotnie, skąd się tu wziął. W Londynie zamierzała przede wszystkim spotkać się z siostrami – jedną w ciąży, drugą desperacko pragnącą zajść w ciążę i trzecią jeszcze uczącą się w szkole. Najstarsza Kat rozważała poddanie się leczeniu bezpłodności, a jednocześnie wciąż przeżywała radości małżeństwa zawartego niedawno z rosyjskim miliarderem. Po odbyciu kłopotliwej rozmowy z tym swoim surowym, szczerym do bólu szwagrem Michaiłem Kusnirowiczem Saffy była nim trochę mniej zachwycona. Michaił chciał wiedzieć, dlaczego nie pomogła siostrze, kiedy ta wpadła w poważne długi. No, chwileczkę, pomyślała gniewnie Saffy, Kat nigdy nie wspomniała mi o swoich kłopotach finansowych, a nawet gdyby to zrobiła, nie zdobyłabym takiej sumy w tak krótkim czasie. Już na wczesnym etapie swojej kariery modelki Saffy zaangażowała się we wspieranie afrykańskiej szkoły dla dzieci chorych na AIDS i obecnie żyła wprawdzie wygodnie, lecz wcale nie w luksusie.
Bliźniaczka Saffy, Emmie, zaszła w ciążę. Saffy nie zaskoczyło, że partner jej nie wspiera. Była boleśnie świadoma tego, że siostra jest nieustępliwa i nie przebacza zranienia ani obrazy, a ojciec dziecka zapewne się tego dopuścił. Sama od dawna miała z Emmie pogmatwane, napięte relacje. W istocie zawsze na widok siostry doznawała poczucia winy. W dzieciństwie były ze sobą bardzo blisko, lecz w ciągu ostatnich trudnych dziesięciu lat więzi między nimi się zerwały i nie udało się ich ponownie nawiązać. Saffy nigdy nie przebolała długoletnich cierpień, o jakie przyprawiła siostrę swoim lekkomyślnym postępkiem. Pewnych spraw po prostu nie można przebaczyć, pomyślała ze smutkiem.
W każdym razie Michaił i Kat niewątpliwie wesprą Emmie w jej samotnym macierzyństwie i odrzuciliby ofertę pomocy ze strony jej bliźniaczki. Saffy nie pojmowała tylko, dlaczego siostra ukrywa, kto jest ojcem dziecka. Skrzywiła się na tę myśl. Sama również nie wyjawiła siostrom prawdy o przyczynach krachu swego małżeństwa, jednak miała powody – chociażby to, że zlekceważyła nalegania Kat, aby lepiej poznała Zahira, zanim wyjdzie za niego za mąż. Postąpiłam lekkomyślnie, przyznała kwaśno w duchu. Poślubienie w wieku osiemnastu lat mężczyzny, którego znała zaledwie od kilku miesięcy, było wysoce nierozważne. Niedojrzała, niedoświadczona i idealistyczna jak większość nastolatek, od początku nie radziła sobie z rolą żony w odmiennej kulturze. A Zahir coraz bardziej się od niej oddalał – także dosłownie, gdyż co jakiś czas wyjeżdżał na kilkutygodniowe manewry wojskowe, kiedy najbardziej go potrzebowała. Owszem, popełniła błędy – ale on również!
Usatysfakcjonowana tą konstatacją, wyjrzała przez okno. Pamiętała, że szosa na lotnisko wiedzie przez miasto, toteż zaskoczył ją widok pustyni, urozmaicany jedynie z rzadka głazami lub wielkimi skalnymi formacjami wulkanicznymi.
Nigdy nie pojmowała wrodzonego upodobania Zahira do przebywania na piaszczystych pustkowiach ani nie przywykła do panujących tam upałów i suszy. Dokąd, u licha, ten szofer ją wiezie? Czyżby wybrał inną trasę, by uniknąć miejskich korków? Pochyliła się do przodu i zapukała w dzielącą ich szybę, lecz chociaż pochwyciła we wstecznym lusterku jego spojrzenie, nie zareagował. Nieco zaniepokojona, zastukała mocniej i krzyknęła, żeby się zatrzymał. Co ten głupiec wyprawia? Nie chciała się spóźnić na lot do Londynu.
Jej wzrok padł przelotnie na bukiet w wazonie i dopiero teraz zauważyła dołączoną doń kopertę. Rozerwała ją i wyjęła kartkę z wydrukowanym tekstem:

Z wielką przyjemnością zapraszam Cię do spędzenia u mnie weekendu.

Przyjrzała się z irytacją tej niepodpisanej notce. Kto ją zaprasza, gdzie i po co? Czy to dlatego ten milczący szofer wiezie ją w złym kierunku? Czy jej publiczne pojawienie się w skąpym stroju przykuło uwagę jakiegoś tutejszego jurnego szejka? Może tego mężczyzny, który na wydmach obserwował ją przez lornetkę? Za kogo on ją uważa? Za dziwkę na telefon? Jej niebieskie oczy błysnęły gniewnie. Wykluczone, aby poświęciła swój jedyny wolny weekend na zabawianie kolejnego bogacza, który sądzi, że skoro ona zarabia na życie urodą twarzy i ciała, to łatwo można ją kupić! Koncern kosmetyczny Pustynny Lód chętnie wysyłał ją do towarzyszenia VIP-om, aby reprezentowała jego produkty, i chociaż zawsze stanowczo odrzucała erotyczne propozycje wszystkich tych mężczyzn, tabloidy wyrobiły jej reputację rozpustnej.
Nie ma mowy, żeby spędziła weekend z facetem, którego nawet nie zna! Poszukała w torebce komórki, zamierzając poprosić o pomoc któregoś z kolegów z ekipy, lecz jej nie znalazła. Widocznie odłożyła ją, kiedy przebierała się w przyczepie, a potem zapomniała zabrać. Na wszelki wypadek spróbowała otworzyć drzwi, ale nie zdziwiło jej, że są zamknięte. Zresztą i tak nie zaryzykowałaby wyskoczenia z jadącego samochodu.
Zmusiła się do logicznego rozważenia sytuacji. Mogłaby się uznać za porwaną, lecz to nieprawdopodobne w tym tradycjonalnym, praworządnym kraju. Ponadto żaden Arab nie przyjąłby u siebie nikogo wbrew jego woli.

Zostań na całe życie - Annie West
Po tragicznej śmierci żony arystokrata Alessio Conte Dal Lago wycofuje się z życia towarzyskiego. Mija trzeci rok jego samotności w rodzinnym zamku, gdy zatrudnia jako tymczasową gospodynię Angielkę Charlotte Symonds. Charlotte od samego początku burzy spokój Alessia. Przypomina mu o jego obowiązkach wobec pracujących dla niego ludzi, a także wobec zabytkowej posiadłości, o którą przestał dbać. Piękna Charlotte sprawia także, że serce zaczyna mu bić żywiej. Choć początkowo irytowała go nadmiarem energii, coraz bardziej zaczyna żałować, że jej pobyt w zamku będzie taki krótki…
Arabskie noce - Lynne Graham
Poślubienie Angielki Sapphiry Marshall okazało się największym błędem szejka Zahira. Żona szybko go opuściła, uszczuplając przy tym jego konto o kilka milionów funtów. Po latach Sapphira przybywa ponownie do jego kraju. Jako modelka bierze udział w sesji zdjęciowej. Zahir, gdy tylko ją zobaczył, zapragnął spędzić z nią przynajmniej jedną noc. Podstępem uprowadza ją do pustynnego zamku…