fbpx

Cena za noc rozkoszy

Karen Booth

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1277

ISBN: 9788327697806

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

– Nie ma mowy. Zbyt seksy.
Trzy najlepsze przyjaciółki, Alexandra Gold, Chloe Burnett i Taylor Klein robiły przegląd wieczorowych strojów Taylor w poszukiwaniu najodpowiedniejszej sukni na aukcję kawalerów, na którą Taylor się tego wieczoru wybierała.
– Dlaczego nie chcesz wyglądać seksownie? – zapytała Chloe i zdesperowana odrzuciła do tyłu grzywę rudych włosów.
– Bo chcę wyglądać profesjonalnie – odparła Taylor.
Przesunęła kolejne ramiączka na drążku. Ta nie, ta nie, ta też nie… Żadna sukienka się nie nadawała.
– Przecież jesteś gotowa zapłacić za randkę z tym przystojnym miliarderem. – Chloe gestem poddania się wyrzuciła ręce w górę i zrezygnowana opadła na obitą białym aksamitem kanapę pośrodku garderoby. – Moim zdaniem wszelkie nadzieje na profesjonalne załatwienie sprawy już dawno odpłynęły w siną dal.
Przystojny miliarder, o którym mówiły, Roman Scott, był jednym z najbardziej innowacyjnych i odnoszących największe sukcesy hotelarzy na świecie. Dawał nowe życie starym budynkom, zamieniając je w ekskluzywne hotele.
– Moje próby skontaktowania się z nim na płaszczyźnie zawodowej spełzły na niczym. Dlatego teraz muszę iść na aukcję kawalerów.
Życie rzucało jej kłody pod nogi, ale tym razem postanowiła odnieść sukces. Po serii porażek miała pomysł na nowe przedsięwzięcie. Postanowiła zamienić rodzinną letnią rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Zawsze wierzyła, że przed przystąpieniem do realizacji projektu należy przeprowadzić gruntowne przygotowania, czyli uzyskać rady najlepszych ekspertów. Uznała, że najlepszym doradcą będzie Roman Scott. Tylko on. Nikt inny.
– Nie mogę uwierzyć, że się nie odezwał. Ja byłabym wściekła. I obrażona – powiedziała Alex.
Wzięta florystyka, obdarzona łagodnym usposobieniem i nieuleczalna optymistka, bardzo rzadko dawała upust negatywnym emocjom.
– Ile wiadomości mu zostawiłaś? On na pewno wie, że nazywasz się Klein? Twoja rodzina to instytucja, szczególnie na północnym wschodzie. Pochodzi z tej części kraju. Nie może nie wiedzieć, kim jesteś.
Takiego komentarza można się było spodziewać po Chloe, właścicielce agencji PR-owej specjalizującej się w ratowaniu wizerunku firm i osób w sytuacjach kryzysowych. Zawsze szukała kontaktów i prywatnych znajomości, częściowo po to, by w odpowiedniej chwili umiejętnie je wykorzystać.
– Zostawiłam ponad tuzin wiadomości, wysłałam kilka mejli, wykorzystałam nawet faks, wyobrażacie siebie? Facet nie zareagował.
– Może to dupek? – stwierdziła Chloe. – Czy nie taka jest opinia o nim?
– Owszem. W pewnych kręgach – powiedziała Taylor. Roman Scott rzeczywiście miał opinię chimerycznego i nieuchwytnego. Ale ona wiedziała, że najbardziej niesympatyczni ludzie często są najbardziej utalentowani. – Nieistotne. Chcę, żeby się udało. Chcę znaleźć coś, w czym okażę się dobra. Potrzebuję tego. Sądzę, że Roman Scott może mi pomóc. Dlatego muszę spróbować. Nawet jeśli to dupek.
Alex wyciągnęła do niej rękę.
– Mogę być szczera?
– Zawsze.
Poznały się jako dwunastolatki w elitarnej szkole dla dziewcząt, Baldwell School w środkowym Connecticut. Wszystkie pochodziły z bogatych i wpływowych rodzin, ale to, oprócz przywilejów, oznaczało brak stabilizacji w życiu. Przyjaźń dawała im oparcie w dobrych i złych chwilach, kiedy Chloe przeżywała kolejny dramat z matką, kiedy Alex odwołała ślub za milion dolarów, kiedy Taylor rozstawała się z kolejnym partnerem. Mogły powiedzieć sobie wszystko. Dosłownie.
– Chcesz wywrzeć wrażenie na bardzo wpływowym i bardzo tajemniczym mężczyźnie. On zna życie na wylot i pewnie był z niezliczoną rzeszą kobiet. Musisz się wyróżniać. A to znaczy, że musisz wyglądać seksy – tłumaczyła Alex.
Taylor westchnęła. Wiedziała, że Alex i Chloe mają rację. Nie brały jednak pod uwagę, że w jej przypadku mężczyźni plus wygląd „seksy” to katastrofa. Przeżyła więcej zawodów miłosnych, niż potrafiła zliczyć. Sytuacja była tak zła, że w ramach postanowień noworocznych całkowicie wykreśliła romanse z życia. Był maj, a ona nie tylko dotrzymała postanowienia, ale czuła się spokojniejsza. Nie chciała zboczyć z obranego kursu, ale zastanawiała się, czy nie nadszedł czas dać priorytet celom zawodowym kosztem osobistych. Bardzo chciała zrealizować ten projekt, ale do tego potrzebowała pomocy Romana Scotta.
– Zgoda. Powiedzcie, co byście włożyły na moim miejscu.
Chloe zerwała się z kanapy i podeszła do czarnej zmysłowej sukienki, którą wybrały kilka minut wcześniej.
– Ta. To strzał w dziesiątkę.
Taylor aż ścisnęło w żołądku na wspomnienie tamtego strasznego wieczoru, kiedy miała na sobie tę sukienkę.
– Złe wspomnienia. Powinnam była ją spalić.
– Jakie złe wspomnienia?
– Zerwanie.
– Kto z tobą zerwał? – spytała Chloe z niedowierzaniem.
– Ian.
– Ian jest za głupi, aby cię docenić. Założę się, że wyglądałaś w niej obłędnie.
– Owszem. Ale to nie zmienia faktu, że spotkał inną.
Alex wyrwała sukienkę z rąk Chloe i powiesiła w kącie garderoby.
– Do oddania. Natychmiast – stwierdziła, potem wróciła i wskazała inną sukienkę. – A ta? Jest cudowna. Świetnie uszyta. I wciąż z metką, więc mam nadzieje, że nie budzi żadnych złych wspomnień.
Zdjęła ramiączko z drążka i pokazała swoje odkrycie: jasnozłotą kreację z dopasowaną górą bez ramiączek i spódnicą przetykaną złotą nitką.
– Zupełnie o niej zapomniałam. Kupiłam ją dla żartu. Na wyprzedaży. Uznałam, że jest za ładna, aby ją zostawić w sklepie. – Taylor podeszła i pogładziła materiał. Pięknie się układał i mienił w świetle. I najważniejsze co zapamiętała, dobrze eksponował jej niezbyt obfity biust. – Jakoś przeżyję.
Chloe podała jej złote sandałki na szpilce.
– Te będą pasowały.
– Dzięki. Chyba mam sukienkę.
– To ją załóż.
Chloe i Alex pomogły jej włożyć sukienkę, potem dobrały dodatki – proste i ponadczasowe złoto i brylanty po ukochanej babce. Taylor stanęła przed dużym lustrem, a przyjaciółki zlustrowały ją wzrokiem. W tej sukni czuła się pewna siebie, ale pamiętała, że w przeszłości była pewna wielu rzeczy – wyboru kariery, partnerów – i przegrywała.
– Mam dobre przeczucie – powiedziała Alex. – Uwiedziesz Romana Scotta urodą.
– I projektem – wtrąciła Chloe.
Ramiona Taylor pokryły się gęsią skórką.
– Bardziej martwi mnie to drugie.
– Na pewno nie chcesz, żeby któraś z nas z tobą pojechała? – zapytała Alex.
– Ja nie mogę – oświadczyła Chloe. – Jestem umówiona z Parkerem.
Wyciągnęła z torebki komórkę i sprawdziła, czy nie ma esemesa od narzeczonego, Parkera Sullivana.
Alex i Taylor wymieniły znaczące spojrzenia. Wbrew deklaracjom, że nie wierzą w miłość i związki, Chloe i Parker byli w sobie bez pamięci zakochani. Alex miała nadzieję, że kiedyś i ona znajdzie szczęście, natomiast Taylor była przekonana, że wyczerpała swoją pulę szczęśliwych losów.
– Romantyczna randka? – zapytała Taylor.
– Nie. Kolacja u mnie z Jessicą, którą Parker wynajął, żeby rozpracowała Little Black Book. Nie daje za wygraną. Zarzeka się, że skończy z nimi. Mówi, że to zło w czystej postaci.
Little Black Book było anonimowym kontem w mediach społecznościowych z wielomilionową rzeszą obserwatorów. Właściciel, albo właścicielka, specjalizował się w ujawnianiu sekretów bogatych i wpływowych ludzi. Z początku wydawało się, że ofiary wybiera na chybił trafił, lecz z czasem zaczęła się wyłaniać precyzyjnie opracowana strategia, której Taylor, Alex i Chloe bardzo się obawiały. Wszystkie dotychczasowe ofiary były powiązane albo ze środowiskiem Baldwell School, albo z Sedgefield Academy, męskiej szkoły przygotowującej na studia, oddalonej o kilka mil od Baldwell. Parker i mama Chloe jako pierwsi zauważyli tę zbieżność.
– Nie powiem, że się nie zgadzam.
– Przecież to tylko plotki. Nie można aż tak brać sobie tego do serca. Świat zaraz zainteresuje się czymś nowym – stwierdziła Taylor.
– Mylisz się – odparła Alex. – Plotki potrafią zniszczyć życie.
Do Taylor dotarło, jak nietaktownie się zachowała. Tabloidy obrzucały Alex błotem jeszcze wiele tygodni po tym, jak odwołała ślub, który określano „wydarzeniem towarzyskim roku”. Nie miała jednak zamiaru przypominać jej, że przetrwała zły okres i dobrze sobie radzi.
– Masz rację. Przepraszam.
– Cóż, moje drogie. Będę pędzić – odezwała się Chloe. – Parker nie znosi, kiedy się spóźniam.
– Oczywiście. Alex, dzięki za propozycję pójścia ze mną, ale muszę sama to załatwić. Doceniam waszą pomoc i wsparcie psychiczne. Kocham was.
Uścisnęła przyjaciółki.
– My ciebie też – odparła Chloe i z Alex skierowała się ku drzwiom.
– Powodzenia. Wierzymy w twój sukces.
– Dzięki. Dam znać, jak poszło.
Wrzuciła kilka niezbędnych drobiazgów do torebki i zjechała na dół, gdzie czekał szofer. Po drodze starała się zapanować nad tremą. Roman Scott to tylko facet. Weźmie udział w licytacji na cele charytatywne, wygra spotkanie z nim, potem wyciśnie z niego wszelkie potrzebne informacje. Plan niezbyt skomplikowany, chociaż odrobinę niekonwencjonalny. Da radę go przeprowadzić.
Po przyjeździe do hotelu, w którym odbywała się aukcja, od razu udała się windą do sali balowej, odebrała tabliczkę licytacyjną i zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Sala powoli zapełniała się gośćmi, w większości kobietami.
Prowadząca licytację Fiona Scott, w widocznej ciąży, weszła na scenę. Taylor starannie odrobiła pracę domową i wiedziała, że to bratowa Romana, żona jego starszego brata Derricka.
– Drogie panie, cieszę się, że wspieracie moją fundację, która zbiera pieniądze na leczenie rzadkich chorób – powiedziała Fiona. – Mamy dziś dla was oszałamiającą propozycję. Nie będziecie zawiedzione. Możecie wybierać spośród grona naprawdę fascynujących i hojnych dżentelmenów. Zanim rozpoczniemy licytację, zaostrzę wasze apetyty. Panowie, zapraszam.
Aksamitna zasłona z boku sceny rozsunęła się i na środek wyszli przystojni mężczyźni w smokingach. Publiczność powitała ich brawami na stojąco, a światła lamp błyskowych o mało ich nie oślepiły. Większość kawalerów do wzięcia odpowiedziała uwodzicielskimi uśmiechami. Taylor rozpoznała aktorów z Hollywood, biznesmenów z Wall Street, potentatów nieruchomości. Było też kilku modeli, co nie zaskakiwało, gdyż licytacja zaczynała się od dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Fiona wyraźnie miała zamiar zebrać mnóstwo pieniędzy.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy dostrzegła Romana Scotta. Był wyższy, niż sobie wyobrażała, chociaż znała jego wzrost, sto dziewięćdziesiąt i pół centymetra. Na żywo był przystojniejszy niż na zdjęciach, jakby żaden aparat nie mógł uchwycić magii jego ładnie zarysowanej szczęki, prostego nosa i wyrazistych brwi. Gęste ciemne włosy poprzetykane srebrnymi nitkami aż prosiły się o pieszczotę, a oczy miały najciemniejszy niebieski odcień, jaki sobie mogła wyobrazić.
Szybko przemaszerował przez scenę i znikł za zasłoną. Taylor powoli usiadła, świadoma, że jej oddech stał się szybszy. Jakaś jej część nie mogła się już doczekać chwili, kiedy wygra aukcję i znajdzie się z nim sam na sam. Inna część natomiast była sparaliżowana strachem.

Powiedzieć, że czuł się upokorzony, to zdecydowanie mało. Roman odnalazł Derricka i oświadczył:
– W przyszłości przypomnij mi, żebym nigdy, przenigdy nie robił ani tobie, ani twojej żonie żadnej przysługi.
Szarpnął za muchę, która wpijała mu się w szyję. Wkładał smoking na tysiące imprez, ale tym razem miał wrażenie, że się dusi.
– Wyluzuj. – Derrick wypił łyk bourbona. – Poświęcasz się dla słusznej sprawy.
Łatwo ci mówić o słusznej sprawie, kiedy nie musisz brać udziału w tej licytacji, pomyślał Roman.
– Daj… – Sięgnął po kieliszek brata i wypił resztę. – Jest tu gdzieś więcej?
Derrick objął go ramieniem.
– Już prawie po wszystkim. Jeszcze tylko raz wyjdziesz na scenę, kilka kobiet weźmie udział w licytacji, powiesz cześć, wymienicie kilka zdawkowych uwag, potem umówicie się na kolację. Istnieją gorsze rzeczy.
Roman wciągnął powietrze głęboko w płuca. Wiedział, że wszystko, co brat mówi, to prawda, ale humoru mu to nie poprawiło.
– Nie lubię być w centrum uwagi. Wiesz o tym. Tam aż się roi od fotoreporterów. Mdli mnie na samą myśl o nich.
Derrick westchnął i poklepał go po klapie smokingu.
– Wiem. I rozumiem. Ale tam jest też mnóstwo celebrytów i celebrytek, aktorów i aktorek, modeli i modelek. Pobiegną za nimi. Wątpię, żeby ciebie wzięli na celownik.
Historia stosunków Romana z mediami była długa i mało przyjemna. Przekonał się, że jedyny sposób, by dali mu spokój, to pozostawać w cieniu i chronić swą prywatność. Tylko z miłości do brata zgodził się wziąć udział w aukcji.
– Mam szczerą nadzieję, że tak będzie.
– No, wracam na swoje miejsce. Powodzenia.
– Nie wiem, jak to powodzenie będzie wyglądało, ale dziękuję.
Derrick odszedł, a Roman ustawił się za kulisami. Odgłosy dochodzące z sali balowej były jak biały szum, tło dla jego myśli. Miał pracę, którą powinien się zająć. Najnowszy projekt jego i Derricka, hotel na Manhattanie, pochłaniał mu większość czasu, ale dawał też ogromną satysfakcję. Bracia byli najlepszymi przyjaciółmi.
Derrick pomógł Romanowi przejść najgorszy okres, gdy Roman miał dwadzieścia kilka lat i jego życie legło w gruzach. W tragicznym wypadku stracił jedyną kobietę, którą kochał, a wkrótce po jej śmierci odkrył, że go zdradzała. Na domiar złego jakiś pozbawiony skrupułów dziennikarz wygrzebał i upublicznił pikantne szczegóły tej historii i zamienił życie Romana w piekło. Derrick pomagał mu uporać się ze stratą i kłamstwami. W końcu pomógł mu też ukryć nieprawdę i zakopać ją na wieczne czasy.
Asystent w słuchawkach i z podkładką z klipsem w ręku uprzedził go:
– Pan jest następny.
– Świetnie. – Miejmy to z głowy, pomyślał. – Jakieś wskazówki?
– Czarujący uśmiech?
– Zrobię, co w mojej mocy.
Gdy wywołano jego nazwisko, asystent odsunął kurtynę, a Roman długim krokiem doszedł do środka sceny i przystanął. Obecność Fiony działała na niego uspokajająco.
– A teraz, drogie panie, mamy specjalną atrakcję. Mój bardzo przystojny, odnoszący niezwykłe sukcesy i wciąż samotny szwagier Roman Scott. – Uśmiechnął się i pomachał ręką. W duchu zaklinał czas, by mijał szybciej. – Jak zawsze zaczynamy licytację od dwudziestu pięciu tysięcy.
Blondynka w pierwszym rzędzie błyskawicznie podniosła łopatkę i zawołała:
– Dwadzieścia pięć!
– Dwadzieścia sześć! – zawołała brunetka kilka rzędów za nią.
Blondynka założyła nogę na nogę i ponownie podniosła łopatkę. W rozcięciu sukni błysnęło zgrabne udo.
– Trzydzieści.
Zaczynał się dobrze bawić. Kobieta w pierwszym rzędzie z włosami w odcieniu miodu, w złotej sukni, była olśniewająco piękna. I wysyłała jasny sygnał: nie zadzieraj ze mną. Podobało mu się to. Bardzo.
– Trzydzieści pięć – przebiła ją rywalka.
– Pięćdziesiąt – odparła blondynka.
Fiona się zaśmiała.
– Romanie, zapowiada się ostra bitwa.
– Pięćdziesiąt pięć – padło z głębi sali.
– Sześćdziesiąt.
Czwarta kobieta włączyła się do gry. Nogi się pod nim ugięły. Licytacja robiła się coraz gorętsza. Fiona uprzedziła go, że czasami licytujący są tak zdeterminowani, aby pokonać rywali, że podbijają stawkę. Wtedy był przekonany, że nie stanie się bohaterem takiego scenariusza.
Brunetka wróciła do akcji i zaoferowała siedemdziesiąt pięć tysięcy. Po sali przeszedł szmer.
– Mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy. To rekord w historii wszystkich naszych aukcji. Ktoś jeszcze? – Fiona powiodła wzrokiem po sali. – W takim razie siedemdziesiąt pięć tysięcy po raz pierwszy… Po raz drugi…
– Dwieście tysięcy! – zawołała blondynka.
Publiczność wydała zbiorowy okrzyk zdumienia.
– Łał! – wyrwało się Fionie, a Romanowi serce podjechało do gardła. Blondynka w złotej sukni najwyraźniej chciała za wszelką cenę doprowadzić do randki. Znacznie gorsze rzeczy mu się przytrafiały. Jednak ożywienie wśród fotoreporterów źle wróżyło. – To cudownie – powiedziała. – Czy ktoś daje więcej? – Spojrzała na salę, potem przeniosła wzrok na blondynkę. – Po raz pierwszy… Po raz drugi… Sprzedane za dwieście tysięcy dolarów.
Roman, oszołomiony, zszedł po schodach z boku sceny i zbliżył się do blondynki. Jej uroda z każdym krokiem nabierała coraz większego blasku. Dlaczego tak olśniewająca kobieta wydaje tyle pieniędzy na randkę z nim? Niestety nie miał czasu szukać odpowiedzi. Otoczyli ich fotoreporterzy, pstrykający zdjęcia jak w transie.
– Idziemy – zarządził i chwycił nieznajomą za rękę.
– Dokąd?
– Musimy uciec przed sępami. Zgadza się pani?
– Nie mogę uwierzyć, że zapłaciłam prawie ćwierć miliona za sprint na szpilkach.
– Właściwie dlaczego licytowała pani tak absurdalnie wysoko? To dlatego ta zgraja nas ścigała.
– Niektórym mężczyznom by to schlebiało.
– Przepraszam. Schlebia mi, oczywiście. Ale jednocześnie intryguje i wprawia w zakłopotanie. Nie wiem, kim pani jest, ale nie wyobrażam sobie, żeby miała pani trudności ze znalezieniu partnera.
– Słucham? Przecież pan mnie nie zna.
– Wystarczy na panią spojrzeć. Jest pani piękna.
– Proszę posłuchać. Zapłaciłam sporo za ułamek pana czasu i zamierzam uzyskać od pana to, na czym mi zależy.
– Czyli…?

Taylor postanawia zamienić rodzinną rezydencję w Connecticut w hotel butikowy. Ale uczyć się chce od najlepszych. Niestety próby skontaktowania się z Romanem Scottem, właścicielem sieci uwielbianych przez nią hoteli, nie przynoszą rezultatów. Pozostaje jej wzięcie udziału w aukcji charytatywnej, w której nagrodą jest randka z Romanem. Wydaje astronomiczną sumę, lecz dopina celu: Roman Scott zgadza się obejrzeć jej posiadłość. Od pierwszej chwili między nimi iskrzy, ale Taylor, pamiętając o swym projekcie, zabrania sobie myśleć o pocałunkach, flircie, seksie, mimo że każdej z tych rzeczy bardzo pragnie...

Intryga markiza Lefevre’a

Lucy Ashford

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 619

ISBN: 9788327699688

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

Było po dziewiątej, kiedy spowita w ciemną pelerynę Serena Willoughby wysiadła z dorożki i ruszyła w kierunku Covent Garden. Bywalcy tej części miasta zjeżdżali tu nocą w poszukiwaniu mocnych wrażeń i przyjemności, ale jej popularna dzielnica rozrywek kojarzyła się ze scenerią rodem z koszmarnych snów. Czuła się, jakby na własne życzenie wkraczała do jaskini lwa.
Jaskrawy na tle czarnego nieba księżyc rzucał srebrzystą poświatę na skąpane w blasku latarni szyldy pobliskich karczm i szulerni. Przygodni kramarze sprzedawali słodycze i kwiaty, które zwędzili za dnia na targu. Uliczny skrzypek przygrywał przed kościołem skoczną melodię, a garstka podchmielonych młodzieńców podśpiewywała w jej takt, próbując tańczyć.
Boże, spóźniłam się, pomyślała w popłochu. Dotarła w umówione miejsce, lecz po człowieku, z którym miała się spotkać, nie było śladu. Czyżby się rozmyślił? A jeśli tak, to co teraz? Jeżeli Mort nie dotrzyma słowa…
Pisnęła zaskoczona, gdy ktoś chwycił ją za ramię i obrócił twarzą ku sobie.
– To pani przyszła rozmówić się z Silasem Mortem? – zapytał nieznajomy.
– Owszem – odparła. – Proszę mnie nigdy więcej nie dotykać. Nie życzę sobie…
Roześmiał się szyderczo.
– Jaśnie paniusia, zdaje się, zabłądziła za daleko od domu. Nie jest pani u siebie na salonach. – Skinął w kierunku wąskiego zaułka. – Śmiało, pan Mort czeka, a nie lubi, gdy każe mu się czekać zbyt długo. – Zniknął w ciemnej alejce i tyle go widziała.
Poszła za nim z duszą na ramieniu i wysoko uniesioną głową. Nie wolno okazać strachu, bo strach to słabość. Tego jednego zdążyła się nauczyć.
Gburowaty przewodnik podprowadził ją do trzech mężczyzn, którzy czaili się w cieniu tawerny. Na ich widok odruchowo owinęła się szczelniej płaszczem pożyczonym od pokojówki. Naciągnęła też głębiej kaptur, żeby zasłonić. Niedorzeczność… Nie uda jej się zataić przed nimi tożsamości. To na nic. Ci ludzie doskonale wiedzą, kim jest. A nawet gdyby nie wiedzieli, zdradziłaby ją nienaganna dykcja. Wystarczy, że otworzy usta, a natychmiast się zorientują, że nie jest jedną z nich. Równie dobrze mogła im się pokazać w jedwabiach i satynie.
– Jestem umówiona z niejakim Silasem Mortem – oznajmiła zaskakująco spokojnym głosem. – Który to, jeśli łaska?
– Jeśli łaska – powtórzył drwiąco jeden z nich, przedrzeźniając ją. – Coś podobnego… nasz Silas przygruchał sobie damulkę z pałacu. Niech mnie piorun strzeli, będzie go dziś ogrzewała prawdziwa królewna… Ten to ma fart, co?
Pojęła aluzję i zrobiło jej się słabo.
– Nie po to tu przyszłam… – urwała raptownie, rozpoznawszy oszpeconą bliznami twarz człowieka, który kuśtykał w jej stronę.
– Jednak postanowiła się pani pofatygować. Mądra decyzja. – Skinął na kamratów, żeby odsunęli się na bok.
Serena popatrzyła na Morta ze ściśniętym gardłem. Paskudna szrama, która przecinała mu skórę na czole, biegła w dół przez oko aż do policzka.
– Przyniosłam sumę, na którą się umawialiśmy – zaczęła. – Uprzedzam jednak, że jeśli nadal będzie pan mnie nagabywał, poinformuję o tym stosowne władze. Nie życzę sobie kolejnych żądań. W przeciwnym razie stanie pan przed sądem. Czy wyrażam się jasno?
Silas skwitował jej pogróżki śmiechem.
– Doniesie pani na mnie władzom, milady? Śmiem wątpić. Musiałaby im pani donieść także o naszej dzisiejszej schadzce. Jeśli pobiegnie pani do magistratu, cały świat dowie się o pikantnym skandalu, który tak skrzętnie próbuje pani ukryć. – Nagle przestał się uśmiechać i obrzucił ją lodowatym spojrzeniem. – Mam gdzieś twoje groźby, paniusiu. – Odwrócił się do swoich towarzyszy. – Smutny obrazek, co, chłopcy? Taka śliczna młoda wdówka… od dwóch lat opłakuje męża bohatera. Moja zapłata – dodał, wyciągając rękę – Żwawo, nie będę tkwił tu do rana.
Wręczyła mu przygotowaną zawczasu sakiewkę.
– Dwadzieścia gwinei, panie Mort, zgodnie z umową. W zamian oczekuję, że powściągnie pan chciwość i zostawi mnie w spokoju.
Zajrzał do woreczka i przeliczył skrzętnie jego zawartość.
– Wygląda na to, że niczego nie brakuje. Śmie pani oskarżać mnie o pazerność, damulko? Pani, która obwiesza się klejnotami, mieszka w pałacu i śpi na atłasach? Za te słowa powinienem pani policzyć dwakroć więcej.
Zacisnęła powieki i zaczerpnęła głęboko tchu.
– Wykluczone. Nie zapłacę panu ani pensa więcej. Nie pozwolę się szantażować takiemu łajdakowi i oszust… – Urwała gwałtownie, gdy uniósł dłoń i przywołał kamratów, którzy natychmiast ją otoczyli. Jeden ściągnął jej kaptur.
– Ładniutka gołąbeczka, co, braciszkowie? – wymamrotał ze sprośnym uśmieszkiem.
Spróbowała go odepchnąć, ale jej wysiłki nie zrobiły na nim wrażenia. Przez ostatnich kilka lat życie jej nie rozpieszczało. Wydawało jej się, że wyciągnęła z tego odpowiednią naukę, ale widać, pomyliła się. Tylko skończona idiotka pakuje się w taką kabałę.
Robiła, co mogła, żeby się uwolnić i wziąć nogi za pas, lecz w konfrontacji z bandą opryszków nie miała najmniejszych szans.
Kiedy podjęła kolejną próbę, usłyszała za plecami spokojny głos mężczyzny z wyższych sfer, z ledwie słyszalną nutką obcego akcentu.
– Panwie wybaczą najście, ale obawiam się, że zaszła pomyłka – rzekł rosły jegomość w ciemnym płaszczu i kapeluszu. Podszedłszy zdecydowanie do Sereny, objął ją zaborczym gestem. Jej prześladowcy nie zareagowali, więc obrzucił ich wyczekującym spojrzeniem. – Być może nie wyraziłem się jasno… Otóż tak się składa, że ta dama cieszy się u mnie szczególnymi względami, dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechcieli panowie się oddalić, byśmy mogli kontynuować nasze rendezvous na osobności. Jestem pewien, że rozumieją panowie, co mam na myśli. – Gdy wypowiadał ostatnie zdanie, w jego uprzejmym tonie pojawiła się zawoalowana groźba. To wystarczyło, żeby ludzie Siliasa Morta się zawahali. Ale czy to wystarczy, żeby ich powstrzymać? Miała co do tego poważne wątpliwości. W końcu było ich czterech przeciwko jednemu. Chryste, zabiją go… – pomyślała przerażona. – Ci zbóje ukatrupią go jak psa.
Nie ukatrupili, ale też nie zanosiło się na to, by zamierzali się rychło wycofać. Jej wybawca przyciągnął ją i pochylił głowę. – Ani słowa – szepnął jej do ucha. – Sam się z nimi rozprawię.
Nawet gdyby chciała, nie zdołałaby wydobyć z siebie głosu. Odebrało jej mowę, bo gdy wreszcie odważyła się na niego spojrzeć, uprzytomniła sobie, że go zna.
Nazywał się Raphael Lefevre i był francuskim arystokratą. W ubiegłym roku przeniósł się do Anglii, by uniknąć następstw rewolucji, która wciąż pustoszyła jego kraj. Wielu jego rodaków postąpiło podobnie, tyle że Lefevre, zamiast ubolewać nad losem targanej przemocą Francji i wspomagać inne ofiary rebelii, zarzekał się, że nigdy więcej nie stanie na ojczystej ziemi.
– Po cóż, na litość boską, miałbym tam wracać? – odpowiadał z nieodłączną drwiną za każdym razem, gdy go o to nagabywano. – Londyn w zupełności mi odpowiada. Dobrze mi tu, więc nie zamierzam wyjeżdżać.
W istocie na każdym kroku podkreślał jak dobrze mu na obczyźnie, co w jego przypadku było zupełnie zrozumiałe. Czuł się w Anglii jak u siebie, głównie za sprawą edukacji, którą odebrał właśnie w Anglii. Jego ojciec, markiz Montpellier wysłał go najpierw do Eaton, a później do Oksfordu. Kiedy przed rokiem, w wieku lat dwudziestu ośmiu, przyjechał ponownie do Londynu, odnowił stosunki ze starymi przyjaciółmi. Za sprawą bogactwa oraz nieodpartego uroku osobistego nawiązał także mnóstwo nowych znajomości. Wzbudzał też sporo kontrowersji zwłaszcza od czasu, gdy zaczął się obracać w kręgach miłośników nocnych uciech, którzy nie mogli się poszczycić nieposzlakowaną opinią. Tak czy owak cieszył się powszechną sympatią, prawdopodobnie dlatego, że gdy zechciał, potrafił być niezwykle ujmujący. Poza tym uchodził za przystojnego. Z gęstymi ciemnymi włosami i przenikliwymi oczami o niespotykanej srebrnoszarej barwie niewątpliwe wyróżniał się z tłumu.
Wstyd przyznać, ale Serena sama niemal uległa jego wdziękom. Niełatwo było się oprzeć jego olśniewającemu uśmiechowi.
Poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie pozwoli się omamić mężczyźnie. Niestety jako że zapraszano ich na te same przyjęcia, widywała go dość często, zbyt często jak na jej gust. Wydawało jej się, że Lefevre nieustannie wodzi za nią oczami, jakby się uparł, żeby drwić z niej dla rozrywki.
Nie dalej niż kilka dni temu, na balu u Lady Sunderland, znalazła się obok niego, w chwili, gdy ktoś poruszył temat lojalności wobec ojczyzny. Lefevre zbył kwestię cyniczną uwagą, a Serena zawrzała z oburzenia. Nie zdołała się powstrzymać i wyraziła dezaprobatę.
– Dziwię się, że traktuje pan tę kwestię tak lekko! Wielu pańskich rodaków pozostało we Francji, żeby przywrócić w kraju porządek, tymczasem pan bawi się w najlepsze w Londynie, jakby ponad wszystko przedkładał pan rozrywkę!
Niektórzy z zebranych przytaknęli Serenie, adresat reprymendy pozostał jednak niewzruszony i bez namysłu odpsarł:
– Na Boga, madame, cóż za ognisty temperament! Przyznaję, nie pałam zbyt wielką miłością do ojczyzny, ale nie brak mi współczucia dla rodaków. – Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. – Oby zechciała pani jak najdłużej pozostać wdową – dodał ku uciesze towarzystwa. – Biada kolejnemu śmiałkowi, który weźmie panią za żonę.
Śmiech jego kompanów do tej pory dźwięczał jej w uszach. A teraz ten sam przebrzydły markiz, który zrobił z niej pośmiewisko, stawał w jej obronie? I trzymał ją jakby nigdy nie zamierzał jej puścić. Czyżby znów postanowił zabawić się jej kosztem?
– Milady nie bywa w tej okolicy– zwrócił się spokojnie do bandy Silasa Morta. – Umówiliśmy się w tym miejscu ponieważ wyraziła życzenie, by zwiedzić nieco… barwniejsze rejony miasta. Panowie rozumieją, że to potajemna schadzka? Niestety spóźniłem się, za co najmocniej przepraszam. Mam nadzieję, że milady mi wybaczy.
– Schadzka szmadzka – zadrwił Mort. – Cosik się panu pomyliło. Paniusia przyszła spotkać się ze mną.
– Doprawdy? – Lefevre uniósł brwi. – Wybaczy pan, zacny człowieku, ale jakoś trudno dać temu wiarę. Zgodzisz się ze mną, Sereno, prawda? – Popatrzył na nią wymownie. Choć jego ton nie zmienił się ani na jotę, odebrała jego słowa jak rozkaz. W dodatku wspomniał o schadzce. Jak nic postradał rozum. Zwyczajnie się z niej naśmiewa. Skorzystał ze sposobności, żeby wziąć odwet za zaczepki i uszczypliwości. Boże, w co ona się wpakowała? Zauważyła, że w pobliżu zaczął się zbierać tłum gapiów. Okolica słynęła z szulerni i walk kogutów, za to widok damy z wyższych sfer z pewnością należał tu do rzadkości. Nic dziwnego, że przechodnie pragnęli zobaczyć na własne oczy jej upokorzenie. Taka gratka pewnie prędko się nie powtórzy. Gdyby Lefevre uznał, że jednak nie jest warta zachodu i raptem odszedł, nikt nie kiwnąłby palcem, żeby jej pomóc. To jakiś ponury żart losu. Ze świecą by szukać gorszego kandydata na rycerza w lśniącej zbroi. Zadufany w sobie Francuz spędzał życie na beztroskim próżniactwie; uprawiał karkołomne sporty i przepuszczał majątek na hazard oraz bezwartościowe błyskotki. Nie pojmowała, czemu ktoś taki stał się idolem młodych fircyków. Bezmyślni młokosi naśladowali go na każdym kroku i nie poprzestawali na kopiowaniu niedbałej elegancji, z jaką nosił drogie stroje, durnie usiłowali imitować nawet lekko francuską intonację markiza. Niestety w tej chwili musiała zdać się na niego, poza tym, choć wydawało jej się to kompletnie niepojęte, czuła, że nie warto się opierać. Zresztą czy jakakolwiek kobieta byłaby w stanie oprzeć się jego objęciom?
Już raz pozwoliłaś, żeby zrobił z ciebie pośmiewisko, skarciła się w duchu. Mało ci?
O dziwo miał dziś na sobie wyjątkowo dyskretne odzienie, ale ciemny strój nie czynił go mniej niebezpiecznym. W jego bałamutnie lśniących oczach jak zwykle czaiła się pokusa.
Wpadłam z deszczu pod rynnę , pomyślała, kiedy Silas Mort przykuśtykał w ich stronę i wypiął pierś.
– Posłuchaj no, panie ładny – rzekł, wymachując dłonią przed twarzą Francuza. – Nie wtykaj nosa w moje sprawy, bo jeszcze cię spotka jakie nieszczęście.
– To są moje sprawy – odparł z naciskiem Lefevre. Nie podniósł głosu, a jednak zabrzmiało to jak groźba. – Kto obraża tę damę, obraża mnie. I jeśli jej uchybi, nie skończy się to dla niego dobrze.
Serena zamarła. Tym razem nie ze strachu, lecz ze zdumienia. Kto obraża tę damę, obraża mnie? Łajdak łże jak z nut…
Mort dał się zwieść i opuścił ramię, jakby się zawahał.
– Śmiało, Silas! – zawołał jeden z jego kamratów, a reszta mu zawtórowała: – Dalej, bracie! Pokaż fircykowi, gdzie raki zimują! Taki galancik mocny w gębie? Trza mu ją przefasonować! Od razu się zamknie i zostawi wdówkę w spokoju. To my znaleźliśmy ją pierwsi. Dobrze mówię, panowie?
Gdy Lefevre odruchowo zacisnął wokół niej ramiona, spróbowała go odepchnąć. Przestała się szamotać kiedy usłyszała jego szept.
– Nie opieraj się, Sereno – wymruczał jej wprost do ucha. – Dobrze wiesz, co ci zrobią, jeśli zostawię cię z nimi samą…
Zarumieniła się i zaschło jej w ustach. Chociaż widywali się często na salonach i nieustannie darli z sobą koty, nigdy nie dostrzegła, że jest taki męski. Olśniło ją dopiero teraz. Uniosła głowę i wlepiła zafascynowany wzrok w jego zmysłowe usta.
Zróbże coś, głupia, pomyślała, nie mogąc oderwać od niego oczu. Nie pozwól, żeby Raphael Lefevre uczynił z ciebie swoją dłużniczkę. Nie chcesz tego!
Już miała się wyrwać, gdy nagle spostrzegła, że Mort i jego ludzie podeszli bliżej i skutecznie ich osaczyli. Dała za wygraną, ale nie omieszkała dobitnie wyrazić oburzenia.
– Co pan sobie wyobraża? – syknęła przez zęby, tak cicho, by usłyszał ją tylko Lefevre. – Nie jestem pańską własnością. Nie pojmuję, jakim prawem wtrąca się pan w moje sprawy i… – przerwała tyradę, bo nieoczekiwanie ujął jej twarz i zajrzał jej w oczy. Jego dotyk i spojrzenie wydały się niemal czułe.
– Trzymaj się blisko mnie, ma chѐre, a włos ci z głowy nie spadnie. Pozwól, że o ciebie zadbam.
Co on wygaduje? Co to niby znaczy? Znowu w najlepsze z niej drwi. Niech go licho…
Nim zdążyła zebrać myśli, pogłaskał ją delikatnie po policzkach. Nie wiedzieć czemu zaparło jej dech w piersiach i poczuła, że traci grunt pod nogami. Nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie się poruszyć, jakby jego palce pozbawiły ją własnej woli. Kiedy pochylił głowę i ich usta się spotkały, oblała się gorącem i zapomniała o protestach. Już nie próbowała się uwolnić. Wręcz przeciwnie, przylgnęła do niego instynktownie i rozpłynęła się w jego uścisku. Przemknęło jej przez myśl, że jego zdecydowane wargi próbują wycisnąć na niej piętno. Ten pocałunek był także deklaracją. Całował ją, by zaznaczyć, że ona należy do niego. Na kilka chwil świat wokół nich przestał istnieć. Był tylko on… dopóki nie uprzytomniła sobie, że zgromadzili się wokół nich kolejni mężczyźni.
Tym razem byli to kompani Lefevre’a, tacy sami jak on bogaci utracjusze, którzy odwiedzali Covent Garden, żeby oddawać się nocnym uciechom. Znała ich wszystkich z widzenia lub ze słyszenia. I lorda Gilesa Beaumarisa, którego ojciec był księciem, i Calluma Finlaya, właściciela rozległych włości w Szkocji, i sir Simona Hawkeswortha, który prowadził hodowlę koni w swoim majątku w Berkshire.
– Hej tam, Lefevre! – zawołał Beaumaris, przypatrując się podejrzliwie szajce Morta. – Co tu się wyrabia? Czyżbyś potrzebował pomocy? – Skinął na przyjaciół i ruszył wraz z nimi w ich kierunku.
Serena na wszelki wypadek naciągnęła kaptur, żeby zasłonić twarz. Niepotrzebnie się trudziła. Sprzymierzeńcy Francuza nie patrzyli w jej stronę, byli zbyt pochłonięci Silasem i jego ludźmi oraz prężeniem mięśni. Aż dziw, że ich drogie surduty nie popękały w szwach.
– Księżyc w pełni, panowie – stwierdził znudzonym tonem Finley, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Idealna pora na stoczenie bójki. – Szkot był zagorzałym entuzjastą pięściarstwa, pozostali także sprawiali wrażenie silnych i sprawnych. Dość powiedzieć, że Mort od razu poszedł po rozum do głowy i zarządził odwrót.
Teraz, pomyślała Serena, gdy banda zniknęła w ciemności. To idealny moment, by wziąć nogi za pas.
Próbowała rzucić się do ucieczki. Robiła co mogła, żeby się wyrwać, ale Lefevre trzymał ją w żelaznym uścisku i nie zamierzał puścić. Tymczasem jego znajomi raptem zainteresowali się jej osobą i wszyscy wlepili w nią zaciekawione spojrzenia. Na szczęście nie zobaczyli zbyt wiele, bo od stóp do głów zasłaniał ją płaszcz.
– Do diaska, Lefevre, znów chadzasz własnymi ścieżkami? – odezwał się Giles. – Sądziłem, że mamy iść w miasto razem. Ale ty, jak widzę, już znalazłeś sobie towarzystwo na dzisiejszą noc. – Popatrzył wymownie na Selenę, która przycisnęła twarz do ramienia Lefevre’a i zacisnęła powieki. Modliła się w duchu, żeby jej nie zdradził. Błagam, nie mów im, kim jestem, powtarzała bezgłośnie. – Nie przedstawisz nam swojej damy? – dopytywał się Beaumaris.
– Damy? – prychnął Hawkesworth. – Odkąd to uliczne dziewki zwie się damami? – Miej się na baczności, przyjacielu – dodał, spoglądając na Francuza. – Niewiele brakowało, a dzisiejsza wybranka wpakowałaby cię w nie lada kabałę. Na twoim miejscu zażądałbym… szczególnych względów. A skoro o tym mowa, zostawimy cię, żebyś mógł odebrać swoją… nagrodę.
Odeszli nieśpiesznie, rechocząc z własnych grubiańskich żartów.
Serena poczuła, że płoną jej policzki. Oddałaby wszystko, żeby jak najprędzej znaleźć się w domu i zapomnieć o tym, co ją spotkało. Postanowiła zrobić wszystko, żeby nigdy więcej nie zbliżać się do Lefevre’a.
Szkoda tylko, że on miał wobec niej zupełnie inne plany. Gdy spróbowała mu się wyrwać, ścisnął ją jeszcze mocniej i pociągnął w stronę pobliskich budynków. Szarpała się ile sił, niestety na próżno.
– Nic z tego, milady – rzekł spokojnie. – Daremny trud. Nie wymknie się pani. W swoim czasie odwiozę panią bezpiecznie do domu, ale najpierw poświęci mi pani chwilę. Najwyższa pora, byśmy poważnie porozmawiali. Odkładaliśmy to stanowczo za długo.

***

Raphael zaprowadził ją wąską brukowaną alejką do gospody na skraju placu. Po namyśle uznał, że powinien był wybrać nieco przyzwoitsze miejsce. Dookoła kręciło się mnóstwo podejrzanych typów. Nie brakowało też kokot, rozglądających się za potencjalnymi amatorami ich usług.
– Dla takiego przystojnego dżentelmena zejdę z ceny! – zagadnęła go zalotnie jedna z kurtyzan. – Reflektujesz, kochanieńki?
– Nie, dziękuję. Mam już na dziś towarzystwo. – Przyciągnął bliżej Selenę i uprzytomnił sobie, że cała dygocze. To zapewne skutek szoku po spotkaniu z bandą opryszków, choć gotów był się założyć, że gdyby ją o to zapytał, oznajmiłaby ozięble, że wolałaby spędzić cały dzień z szajką rzezimieszków niż pięć minut z nim. Cóż, będzie musiała jakoś ścierpieć jego towarzystwo.
Gdy przestąpili próg karczmy, posadził ją przy stole w głębi sali, z dala od wścibskich spojrzeń. Zauważył, że po drodze zsunął jej się kaptur i na moment zaparło mu dech w piersi. Widok jej urodziwej twarzy zawsze budził w nim niezdrową ekscytację. Nawet teraz, blada, wzburzona i ze zrujnowaną fryzurą nadal była najpiękniejszą kobietą z całej londyńskiej śmietanki. Miała regularne rysy, kształtne, wydatne usta i niebieskie oczy oprawione gęstymi, ciemnymi rzęsami.
Niewiele o niej wiedział, ale dostrzegł, jak bardzo jest wstrząśnięta tym, co ją spotkało w tej podłej okolicy.
Ludzie pytali często, czemu nie wyszła ponownie za mąż.
– Za bardzo kochała pierwszego męża – padała niezmiennie ta sama odpowiedź. – Czcigodny Lionel Willoughby zginął na wojnie śmiercią bohatera. Świata poza nim nie widziała, to i nie dziwota, że nigdy nie będzie dla niej istniał nikt inny…
Pogrążony we własnych myślach, ocknął się dopiero po chwili, gdy się zorientował, że lady Willoughby coś do niego mówi. Niezbyt przyjaznym i cokolwiek zniecierpliwionym tonem.
– Jak zwykle nie ustaje pan w wysiłkach, żeby mnie upokorzyć, prawda? Jak inaczej wyjaśnić to, że zaciągnął mnie pan do tego obskurnego miejsca?
Pomyślał filozoficznie, że angielscy arystokraci z całą pewnością dorównują butą tym z Francji.
– Nawet gdyby pani oskarżenie było zasadne, to i tak nie zdołałbym dorównać upokorzeniom, które zgotowała pani sobie sama. – Skinął na karczmarza i poprosił, by podano im wino.
– Wino to ostanie, na co mam teraz ochotę! – oznajmiła, rozglądając się niepewnie dookoła.
– Doprawdy? – Wzruszył ramionami. – Wedle życzenia, nie zamierzam pani zmuszać. Co pani robiła w tym ciemnym zaułku? W dodatku sama i o tak nieprzyzwoitej porze? Tylko proszę nie mówić, że nic mi do tego. To ja wyciągnąłem panią z opałów, więc mam prawo wiedzieć, w czym rzecz. – Kiedy na stole pojawiła się butelka, napełnił do połowy szklanki. – Szczerze mówiąc, oczekiwałem, że okaże pani odrobinę wdzięczności.
– Wdzięczności? Raczy pan żartować! Miałabym dziękować za ten… ten publiczny pokaz męskiej próżności?
Pamiętał dokładnie listopadowy wieczór, kiedy poznali się podczas jednego z sezonowych balów.
– To piękność jakich mało – poinformował go Giles Beaumaris. – Przekonasz się na własne oczy.
Miał rację. Lady Willoughby w istocie zachwycała naturalnym wdziękiem, ale to nie jej uroda zrobiła na nim największe wrażenie. Dostrzegł w niej przede wszystkim rozczulającą bezbronność. Ujrzawszy ją w tłumie innych twarzy, pomyślał, że sprawia wrażenie zagubionej i bardzo samotnej.
Poprosił ją do tańca, lecz nim zdążył odkryć, co się kryje za jej udręczonym spojrzeniem, wszystko poszło nie tak. A teraz było już za późno, żeby cokolwiek naprawić., choćby stanął na głowie. W oczach lady Willoughby Raphael Lefevre na zawsze pozostanie zdrajcą i utracjuszem. Od czasu ich katastrofalnego pierwszego spotkania wyniosła wdowa po bohaterze częstowała go kąśliwymi uwagami przy każdej sposobności. Dzięki sporej popularności wśród londyńskich elit oraz wrodzonemu poczuciu humoru odpierał jej ataki z wyszukaną ironią. Szkopuł w tym, że jej złośliwe komentarze ostatnio zaczęły się robić niebezpieczne.
Uśmiechnął się cynicznie. Gdyby świat był nieco prostszy, zapewne zdołałby ją ugłaskać słodkim słówkiem i kilkoma pocałunkami. Kiedy przed chwilą trzymał ją w ramionach, wydawała się taka słodka i uległa. Co więcej, mógłby przysiąc, że jego dotyk nie był jej obojętny.
Przypuszczał, że była tego świadoma i nie mogła sobie tego darować. Nienawidziła własnej słabości, a jeszcze bardziej nienawidziła jego.
Wysączył wino i nalał sobie kolejną porcję. Jego towarzyszka odstawiła na bok pełną szklankę. Gardziła nie tylko nim, lecz także poślednim trunkiem. Odnotował z ulgą, że odzyskała spokój, choć jej lodowate spojrzenie i urażona mina wyglądały komicznie w zestawieniu ze zdewastowaną fryzurą. Misternie ufryzowane bladozłote loki rozsypały się pod kapturem. Jego zdaniem w nieładzie wyglądały jeszcze bardziej uroczo niż zwykle. Naturalnie nie mógł powiedzieć tego na głos. Gdyby ośmielił się zauważyć, że jej zwykle nieskazitelna prezencja ucierpiała nieco podczas przeprawy z opryszkami, poczytałaby to za osobisty afront.
Wystarczy tych zachwytów, skarcił się w duchu. Owszem, była piękna, ale cóż z tego? Świat jest pełen pięknych kobiet, a ona nie znosi go jak morowej zarazy.
– Hm… – odezwał się. – Zatem nazywa pani moje wysiłki pokazem męskiej próżności? Interesujące. Wydawało mi się, że ratuję panią z poważnej opresji, ale być może jestem w błędzie. A zgraja napastujących panią typów to zapewne wytwór mojej bujnej wyobraźni. Jeśli pani nocna eskapada kiedykolwiek wyjdzie na jaw, pani reputacja będzie zrujnowana. Chyba zdaje pani sobie sprawę, jak ryzykowne mogą być wizyty w tej części miasta?
– Mogłabym zapytać pana o to samo – odparła bez namysłu, po czym oblała się rumieńcem. Nawet taka wytworna dama jak ona wiedziała to i owo o życiu. I domyślała się, z jakiego rodzaju rozrywek słynie Covent Garden.
– Przypominam, że jestem mężczyzną, jeśli to pani umknęło. Potrafię się obronić. Bywało, że odpierałem zaczepki w znacznie podlejszych miejscach, a co do mojej reputacji, nie muszę się o nią martwić, bo zaprzepaściłem ją wieki temu. Za to pani cieszy się nieposzlakowaną opinią i jest siostrą wpływowego arystokraty. Mimo to z własnej woli znalazła się pani w dzielnicy uciech. W dodatku sama, bez eskorty. Zechce mi pani objaśnić, dlaczego?

Lady Serena jest młodą wdową po bohaterze wojennym. Ma licznych adoratorów, ale uparcie powtarza, że chce resztę życia spędzić samotnie. Jawnie krytykuje znajomych  arystokratów, a szczególnie markiza Lefevre’a, który nie pozostaje jej dłużny i traktuje ją równie złośliwie. Niestety to właśnie markiz jest świadkiem jej skandalicznego zachowania, ratuje ją przed szantażystą i proponuje pomoc, którą Serena przyjmuje. Plotkarze są przekonani, że tych dwoje łączy romans. W rzeczywistości Serena uważa markiza za wroga, tylko zastanawia ją, dlaczego coraz częściej dostrzega jego zalety i zapomina, co ją w nim tak bardzo irytowało...

Mężczyzna mojego życia

Charlotte Hawkes

Seria: Medical

Numer w serii: 684

ISBN: 9788327699947

Premiera: 03-08-2023

Fragment książki

– Jak długo podajemy jej oksytocynę, Oti?
‒ Dwie godziny – mruknęła Octavia Hendlington – sześć kropli na minutę.
Oti nie odrywała oczu od młodej kobiety, nad którą pochylała się jej krewna. Oddział położniczy – czy raczej to, co uchodziło za taki w szpitalu polowym w Sudanie Południowym – był małym, wydzielonym kątem w większym namiocie. A jednak wraz z innymi wolontariuszami dokonała tu wielu cudów.
Miała nadzieję, że i dzisiejsza noc, ostatnia w Afryce, zakończy się dobrze.
‒ Rozwarcie? – spytała Amelia.
‒ Sześć centymetrów od dziesięciu godzin. Ma na imię Kahsha. Osiemnastoletnia pierworódka.
‒ Żadnych postępów? – Amelia zmarszczyła brwi.
Oti już miała przygryźć wargę, gdy przypomniała sobie, że ojciec nie toleruje tak prostackich odruchów. Wolność skończy się za kilka dni, po powrocie do Anglii.
Czy jej mąż również będzie miał wobec niej oczekiwania, które wymagają wkładania maski?
‒ Nie, dziecku się nie spieszy.
Rozejrzała się po namiocie. Gdyby nie to, że poród zapowiadał się na skomplikowany, z ulgą powitałaby nawał obowiązków na dyżurze.
Od czterech lat regularnie wyjeżdżała na misje medyczne do Afryki z organizacją charytatywną HOP – Health Overseas Project. To jedyne miejsce, w którym mogła być sobą. Odkryła je po wypadku brata i po raz pierwszy od piętnastu lat poczuła się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Doktor Oti. Tutaj, z dala od luksusu, wszystko stawało się proste i jednoznaczne. Pomagała ludziom. Ratowała życie. A jednocześnie jej egzystencja nabierała sensu.
Wkrótce wszystko się dodatkowo skomplikuje. Przestanie być bohaterką plotkarskich magazynów, lady Octavią Hendlington, córką hrabiego Sedeshire, a zostanie lady Octavią Woods, żoną miliardera. Na samą myśl o tym coś ściskało ją za gardło.
Co pomyślałaby o niej Amelia i inni wolontariusze, gdyby się dowiedzieli, że wychodzi za mąż dla pieniędzy? A jednocześnie sir Lukas Woods otrzymał w zeszłym roku tytuł szlachecki w uznaniu za dokonania biznesowe. Może nie jest najmłodszym Brytyjczykiem tak wyróżnionym, ale z pewnością jednym z młodszych.
Poprawiła kroplówkę, jakby zajęte ręce pomagały zająć umysł. Jej przyszły mąż był jednym z najbardziej atrakcyjnych kawalerów do wzięcia – z pewnością w Anglii, a może i na świecie. Za pięć dni zostanie jego żoną. Ta myśl ją przerażała.
A do tego jest bardzo przystojny. Piękny fizycznie i obdarzony stalowym charakterem. Przebojowy przemysłowiec, osobowość medialna, ucieleśnienie mitu od pucybuta do milionera. Pierwszą aplikację napisał, mając piętnaście lat. Przed osiemnastką zarobił pierwszy milion funtów. Poznała go pięć miesięcy temu, na jednej z męczących imprez towarzyskich, ale wywarł na niej piorunujące wrażenie.
Oto człowiek, który mocno chodzi po ziemi.
Czy ich małżeństwo ma w ogóle szansę? A jeśli okaże się, że nie da się wytrzymać z tym zupełnie obcym człowiekiem?
Alternatywą było wymuszone małżeństwo z Louisem Rockmanem, synem szóstego hrabiego Highmount, człowiekiem okrutnym, złośliwym i psychopatycznym. Po piętnastu latach wspomnienie jego rąk przytrzymujących jej ramiona, ciężaru jego ciała na sobie, nadal przyprawiało ją o mdłości.
‒ Myślisz, że konieczne będzie cesarskie? – Głos Amelii przywołał ją do teraźniejszości.
‒ Tak. Jednak Kahsha chce wrócić do wioski i prosić o pomoc miejscową zielarkę.
‒ Wybór należy do niej – przypomniała jej ponuro Amelia.
Obie wiedziały, że nie mają prawa zatrzymać dziewczyny na siłę. HOP wpajało wszystkim wolontariuszom zasadę, że misja polega na oferowaniu pomocy i porady medycznej, ale nie wolno nic robić pod przymusem. Miejscowe kobiety, z jakimi miały do czynienia, i tak mają niewiele do powiedzenia w sprawie własnego ciała i życia. Nie potrzebują cudzoziemców, którzy zaczną im dyktować, w jaki sposób powinny rodzić.
Czasem wystarczyło po prostu okazać pacjentkom szacunek i poważnie traktować ich prawo wyboru.
‒ Problem w tym, że z medycznego punktu widzenia to nie jest trafna decyzja. – Oti splotła ramiona i zasępiła się.
‒ Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się przyjaciółka. – Nigdy nie widziałam cię tak zdenerwowanej.
Jakimś cudem udało jej się uśmiechnąć.
‒ To tylko zmęczenie. Kolejny dwudziestoczterogodzinny dyżur.
Nie przekonała Amelii. Wszystkie dyżury były całodobowe, a jednak Oti zawsze zachowywała dobry humor.
‒ Będę tęskniła – dodała szybko.
‒ Zupełnie zapomniałam, że jutro wyjeżdżasz – westchnęła Amelia. – Wrócisz za kilka miesięcy, prawda? Należysz do ekipy. W ciągu ostatnich czterech lat spędziłaś w Sudanie czterdzieści miesięcy, prawda?
‒ Coś koło tego. – Zmusiła się do śmiechu, jakby była normalną osobą, która nie może się doczekać wizyty w domu. Kolejna rola, którą przyszło jej grać.
Nie uprzedziła, że to może być jej ostatni wolontariat, podobnie jak nie powiedziała nikomu o planowanym zamążpójściu. To by wywołało serię nowych pytań, na które nie umiałaby odpowiedzieć.
A może nie chciała mówić głośno o swoich planach, jakby słowa nadawały im realności.
‒ Zrób sobie przerwę na posiłek i zdrzemnij się przez chwilę – poradziła koleżanka. – Jutro czeka cię pięciogodzinna jazda na lotnisko.
‒ Masz rację. – Kiwnęła głową, myśląc z ulgą, że Amelia nie zauważyła jej nienaturalnego zachowania.
Czuła się niezręcznie, ale naprawdę nie wiedziała, w jaki sposób mówić o zaaranżowanym małżeństwie.
Mogłaś odmówić udziału w tej szopce, odezwał się w jej głowie głos rozsądku, ale szybko go stłumiła. Lukas Woods zapytał ją, czy jest pewna, że wie, co robi, ale odmowa nie wchodziła w rachubę. Nie – jeśli pragnie ratować brata. Jej ojciec jasno stawiał sprawę.
W pełni zasługiwał na przezwisko Wstrętnego Hrabiego, nawet jeśli nikt nie miał odwagi rzucić mu tego w oczy. Nawet ona. Potrząsnęła głową, aby przepędzić złe myśli. Obserwowała przyszłą młodą mamę, która podniosła się z łóżka przy pomocy siostry.
‒ Pójdę z Kahshą. Pospacerujemy po okolicy. Pod wpływem ruchu dziecko może osunąć się niżej i cesarskie cięcie nie będzie potrzebne.
A skoro to ostatnia podróż do Afryki Subsaharyjskiej, warto nacieszyć oczy jej pięknem.
Spodziewała się, że w przyszłości napotka więcej przeszkód i utrudnień w drodze do życia po swojemu.

Gdy organista skończył wirtuozerskie wykonanie „Farandoli” Bizeta, Lukas zobaczył narzeczoną, którą prowadził do ołtarza ojciec. Wstrętny Hrabia śpieszył się, aby powierzyć innemu mężczyźnie odpowiedzialność za los córki. Hrabia zasłużył na przezwisko – znany był z pychy, upodobania do hazardu i uganiania się za młodymi dziewczynami.
Lucas nie przyglądał mu się dokładnie, ale był pewien, że przyszły teść myśli tylko o pieniądzach, które dostanie za sfinalizowanie transakcji: córka za niezłą fortunę.
Mimowolnie jego wzrok przeniósł się na narzeczoną. Była wysoka i smukła, a choć towarzyszyło jej siedem druhen, przyćmiewała urodą każdą z nich.
Szkoda, że jego małżeństwo jest umową handlową, nie chodzi w nim o miłość ani nawet pożądanie. Celem było zabezpieczenie pakietu kontrolnego Sedeshire International. Firma należała do nieżyjącego brata Octavii i od niedawna stała się własnością LVW Industries, spółki założonej przez Lucasa.
Udało mu się wyrwać ją z łap starego hrabiego, zanim ten idiota nie pozbawił jej wszystkich aktywów. A skoro małżeństwo z jego córką było ceną, którą musiał za to zapłacić – prócz oszałamiającej kwoty odstępnego – tym lepiej. Ulokował pieniądze w biznesie z przyszłością, a co najlepsze, sprzątnął je sprzed nosa Andrew Rockmanowi, szóstemu hrabiemu Highmount.
Lukas w końcu dotrzymał ślubowania, które złożył samemu sobie jako dwunastolatek, tydzień po pogrzebie matki – że pewnego dnia zemści się na rodzinie Rockmanów. W szczególności na seniorze rodu, który doprowadził jego matkę do przedwczesnej śmierci. A wspólnikiem Rockmana był nie kto inny, tylko stary Hendlington, hrabia Sedeshire: mężczyzna, który pomagał kompanowi ukrywać jego brudne sprawki.
Ironią losu było, że teraz jego córka stanie się narzędziem, które pomoże ukarać jej odrażającego ojczulka.
Octavia zachwiała się. Hrabia pochylił się nad córką i coś wymamrotał, lecz raczej nie były to czułe zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Jednak oczy młodej kobiety rozbłysły, wyprostowała się i spojrzała na przyszłego męża z czarującym uśmiechem.
Poczuł wstrząs. Podobnie było pięć miesięcy temu, gdy odwiedził Sedeshire Hall, aby upewnić się, że Octavia wie co robi i poślubia go z własnej i nieprzymuszonej woli. Weszła wtedy do ogrodu zimowego dumnym krokiem, jak prawdziwa królowa, a nie zwykła dama dworu. Oświadczyła z całą stanowczością, że wie o układzie, a jednak pragnie zostać jego żoną.
Zupełnie jakby to była jej decyzja.
I wtedy, i teraz poczuł gwałtowną falę pożądania. Nigdy nikogo nie pragnął tak bardzo.
Spojrzała na niego oczami, w których dostrzegł inteligencję i siłę woli. I tajemnicę, której nie umiał rozgryźć. Z pewnością nie była ową bezmyślną trzpiotką z wyższych sfer, jak opisywały ją plotkarskie piśmidła. Zapragnął rozszyfrować tę fascynująca łamigłówkę, jaką stanowił charakter przyszłej żony.
No i jej obłędne kształty, ciało młodej bogini. A jednak zachowywała się tak, jakby nie była świadoma swego seksapilu.
Wiedział, że jest śliczna. Paparazzi krążyli wokół, ilekroć pojawiała się publicznie. Nastolatki naśladowały jej styl ubierania. Oczekiwał, że będzie miał do czynienia ze sztuczną pretensjonalną lalą i nie spodziewał się, jakie wywrze na nim wrażenie.
Wystarczyło jedno spotkanie pięć miesięcy temu, a zawładnęło nim pragnienie, jakiego nie znał. Czuł, że zwariuje, jeśli nie będzie jej miał.
A jednocześnie pragnął ją chronić i otaczać opieką. Osłonić przed ojcem. Przed całym światem. I tu przestał rozumieć, co właściwie do niej czuje.
Snuł fantazje, że porywa ją na konia, niczym jakiś średniowieczny rycerz damę swego serca.
I to on, człowiek nieskłonny do marzeń na jawie.
Wtedy zrozumiał, że lady Octavia jest ostatnią kobietą na świecie, z którą powinien się żenić, a jednak właśnie to zrobił. A kiedy stanęli przed ołtarzem, miał świadomość, że ta piękna istota pozostaje dla niego zagadką.
To go zbiło z tropu.
W umyśle rodziły się obawy i podejrzenia, ale odsuwał je od siebie.
Jest atrakcyjną kobietą, czy można się dziwić, że mężczyzna poczuje przy niej pożar krwi? Ale on potrafił nad sobą panować i narzucić sobie dyscyplinę.
Octavia sprawiała wrażenie kruchej i niewinnej, jednak nie mógł zapomnieć, że jest jak zimowity jesienne – delikatna i pozornie nieszkodliwa, a w rzeczywistości silnie toksyczna. Jak jej ojciec.
Gdy na niego spojrzała, uderzyło go, jak bystre i przenikliwe jest spojrzenie jej błękitnych oczu. Trafiało wprost w czarną bryłę, w jaką wiele lat temu zamieniło się jego serce. Nie mógł od niej oderwać wzroku.
Gorzej – nie chciał.
Stała spokojnie, gdy druhny układały fałdy absurdalnie długiego trenu ślubnej sukni.
‒ A więc jesteś – mruknął sucho. Może banalna konwersacja osłabi wpływ, jaki na niego wywierała?
‒ Myślałeś, że nie przyjdę? – spytała, pochylając ku niemu głowę.
‒ Przeszło mi to przez myśl. Twój ojciec mówił, że przebywasz na swoich „dorocznych rekolekcjach”, co jak rozumiem w twoich sferach jest eufemizmem dla odwyku. Kolejnego.
‒ Nie byłam na odwyku – prychnęła.
Przez chwilę miał wrażenie, że chce coś dodać, ale tylko zamrugała i zacisnęła wargi. Miał wrażenie, że powietrze zawirowało i znów się stropił. Jakby przegapił coś ważnego.
A przecież media doniosły swego czasu o pierwszym pobycie panny Hendlington w klinice. Miała wtedy piętnaście lat i była rozpuszczoną jak dziadowski bicz nastolatką, która bawiła się w kręgach złotej młodzieży, nadużywając narkotyków i alkoholu. A chociaż przez ostatnich dziesięć lat była zdecydowanie bardziej dyskretna i nikomu nie udało się jej nakryć na ekscesach, plotki wciąż się pojawiały.
Może dlatego ojciec usiłował się pozbyć problemu, wydając kłopotliwą pannę za mąż.
Tymczasem jego narzeczona rozejrzała się po katedrze z niesmakiem.
‒ Dekoracja na granicy kiczu, nie uważasz?
Podążył za jej wzrokiem. Kościół przystrojony był kwiatami, biły dzwony, a światowej sławy organista zaczął grać kolejną melodię. Wszystko zamówione – choć nie opłacone – przez przyszłego teścia.
Luksusowe wieńce i aksamitne wstążki rozwieszone na wysokich kamiennych kolumnach. Bukiety kalii przy każdym rzędzie ławek. Czterysta osób w katedrze, nie było gdzie szpilki wetknąć.
‒ Wszystko zrobiono zgodnie z twoją instrukcją – odparł.
A może, co bardziej prawdopodobne, zgodnie z instrukcją jakiejś dwudziestoparoletniej florystki, która była ostatnią flamą hrabiego? I mógłby uwierzyć, że Octavia puściła do niego oko, gdyby nie niestosowność podobnego zachowania.
‒ Podobnie jak koronkowa suknia ślubna z trenem długim na dwa metry, zapinana na trzydzieści perłowych guziczków? – spytała ironicznie.
‒ Zamówiona w Londynie u rozchwytywanego obecnie projektanta mody – zauważył Lucas. – Na twoje życzenie.
‒ Myślisz, że zamówiłabym suknię tak dopasowaną, że krawiec musiał ją na mnie zszywać? – Mówiła cichym słodkim głosem, ale trudno było nie wychwycić ironii.
Organista kończył, a biskup stanął przed ołtarzem, aby rozpocząć ceremonię. Lucas pochylił się bliżej do narzeczonej, aby ich nikt nie podsłuchał.
I zaraz poczuł, jak jej zapach, lekki, świeży, atakuje jego zmysły.
‒ Gdybyś chciała sama wybrać suknię ślubną, cóż stało na przeszkodzie? Przecież nie byłaś na odwyku, lady Octavio? – Zaakcentował jej status, aby podkreślić, że nie da się nabrać. – Mogłaś planować wesele, zamiast wygrzewać się na plaży.
‒ Znów próbujesz zgadywać?
‒ Zdradza cię opalenizna. Zresztą jakie to teraz ma znaczenie?
I znów nastąpiła pauza, jakby chciała powiedzieć coś ważnego, jednak zamiast tego błysnęła wyćwiczonym uśmiechem.
‒ Nie ma, racja. – Jej uśmiech miał w sobie coś ostrego. – W końcu jestem dziedziczką Sedeshire i innych straconych spraw.
‒ A może jest inny powód do odegrania swojej roli w tym przedstawieniu? Na przykład aby stłumić plotki, że zaaranżowano to małżeństwo, bo jesteś w ciąży ze mną lub jakimkolwiek innym mężczyzną?
Zjeżyła się, choć tylko on widział jej irytację.
‒ Czy ta nazwa wprawia cię w gniew? – zainteresował się nagle.
‒ Dziedziczka straconych spraw? Ależ nie. Od dawna mnie nie obchodzi, co gadają na mój temat.
Nie do końca jej uwierzył.
‒ Twoja ślubna suknia i szycie strojów druhen wymagało wielu tygodni pracy zręcznych szwaczek. Publika nie będzie miała wątpliwości, że ślub planowano z całą pieczołowitością, nie żałując pieniędzy. Mam nadzieję, że ostatnie miesiące wolności spędziłaś na przyjemnościach. Ostrzegam, że twój zabawowy styl życia nieuchronnie się kończy…

Oti Hendlington wychodzi za mąż za miliardera Lukasa Woodsa. Nie pobierają się z miłości, każde poprzez to małżeństwo chce osiągnąć własne cele. Żyją obok siebie, Lucas niewiele wie o Oti. I tylko dzięki przypadkowi odkrywa, że żona nie jest celebrytką z wyższych sfer, za jaką ją uważał, lecz zwykłą lekarką, która wyjeżdża na misje do Sudanu. Zaskoczony i zaciekawiony wybiera się z nią do Afryki i uczestniczy w życiu obozu medycznego. Tam poznają się bliżej, śpią w jednym namiocie, po raz pierwszy w jednym łóżku. Lucas jednak boi się uczucia, jakie żona w nim obudziła, i wyjeżdża. Oti postanawia zawalczyć o jego miłość...

Na przekór konwenansom

Louise Allen

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 620

ISBN: 9788327699749

Premiera: 24-08-2023

Fragment książki

Gdyby Jane była bohaterką powieści napisanej przez jej przyjaciółkę Melissę, ten powóz trząsłby się na drodze prowadzącej do Szkocji, a obok niej siedziałby tajemniczy, pewny siebie i z pewnością niebezpieczny mężczyzna.
W rzeczywistości jechała do Batheaston, by spędzić co najmniej pół roku u kuzynki Violet, a sąsiednie miejsce zajmowała Constance Billing, służąca matki. Constance od początku podróży miała nadąsaną minę i narzekała dosłownie na wszystko.
Jane cieszyła się, że nie została odesłana do domu w Dorset. Kuzynka Violet była osobą ekscentryczną, a poza tym – na co Jane miała wielką nadzieję – następnego ranka po ich przyjeździe Billing uda się w drogę powrotną do domu.
Spojrzała na plan podróży.
– Nie zmieniamy koni w Kensington, bo to blisko Londynu. Myślę, że pierwszy postój będzie w Hounslow.
– W takim razie, panno Jane, dlaczego stoimy?
– Bo, jak widać przez przednią szybę, wstrzymano ruch drogowy. O, tak. Wydarzył się jakiś wypadek.
Znajdowali się na ruchliwej drodze w pobliżu kościoła w Kensington. Doszło do zderzenia dwóch dużych wozów. Furmani wygrażali batami i miotali obelgi, co oczywiście nie mogło w niczym pomóc. Na szczęście znajdowali się na tyle daleko, że do uszu Jane nie docierały ich słowa. Zaciekawieni przechodnie i stangreci podchodzili, by udzielić rady, potęgując zamieszanie.
Jane opuściła boczną szybę i wyjrzała na zewnątrz. Gdzieś z oddali rozległ się dźwięk trąbki.
– To pewnie dyliżans pocztowy.
Opadła na siedzenie, przygotowując się na czekanie. Podróżni narzekali na czterokołowe zamknięte powozy takie jak ten, którym podróżowała, i kołysanie podczas jazdy, mogli jednak podziwiać widoki przez szerokie przednie okno. Billing nie pochwalała tego przejawu ciekawości i siedziała z odwróconą głową. Jej zdaniem młode damy nie powinny rozglądać się dokoła.
– Proszę zasunąć szybę, panno Jane – fuknęła Billing. – Po drugiej stronie drogi znajduje się jakaś okropna pijalnia piwa.
Jane musiała zgodzić się ze służącą. Oberża wyglądała obskurnie i w niczym nie przypominała dobrze utrzymanych, przytulnych gospód w wioskach w pobliżu jej domu.
Oczami wyobraźni ujrzała ten budynek z pozamiatanym chodnikiem przed wejściem, umytymi oknami, z doniczkami pelargonii na parapetach. Nagle drzwi lokalu otworzyły się i z wnętrza wypadli trzej mężczyźni, roztrącając przechodniów. Za nimi podążali dwaj inni, z pałkami w dłoniach.
Billing pisnęła.
– Zamordują nas!
– Nie, ale ten mężczyzna zginie, jeśli nikt mu nie pomoże.
Bójka toczyła się czterech na jednego. Najpotężniejszy z towarzystwa, dzierżący pałkę, uniósł ciemnowłosego mężczyznę z ziemi i przytrzymał, zaś pozostali zaczęli okładać go pięściami po głowie i całym ciele.
– Dlaczego nikt tego nie przerwie? To nie jest bójka, tylko atak. Ktoś powinien zawołać policję.
Wysoki mężczyzna jakimś cudem wyzwolił się z uścisku i wymierzył cios, po którym jeden z napastników opadł na ziemię.
– Brawo, sir! Jeszcze raz!
Ignorując fakt, że Billing ciągnie ją za ramię, Jane otworzyła okno w drzwiczkach powozu. Mężczyzna, który wymierzył wspaniały cios, stał przytrzymywany przez dwóch atakujących i potrząsał głową, pragnąc dojść do siebie. W tej chwili nie stanowił żadnego zagrożenia dla uśmiechającego się czwartego przeciwnika.
Ku zdumieniu Jane napastnik sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął złożoną kartkę papieru i wsunął ją za pazuchę wysokiego mężczyzny.
– Z najlepszymi życzeniami – rzekł, mocno ścisnął pałkę i wykonał zamach.
Pierwsze uderzenie odrzuciło wysokiego mężczyznę od trzymających go mężczyzn; upadł na chodnik i na bok pojazdu. Billing pisnęła przeraźliwie, gdy powóz mocno się zakołysał.
Jane otworzyła drzwi, chwyciła ramię mężczyzny i pociągnęła za kołnierz jego surduta.
– Wsiadaj!
Nie miała pojęcia, czy ją usłyszał, czy też impet uderzenia sprawił, że znalazł się w środku. Widząc bezzębny uśmiech mężczyzny z pałką, nie była w stanie trzeźwo myśleć. Gdy napadnięty skulił się u jej stóp, a powóz odzyskał równowagę, mocno uderzyła atakującego parasolką w twarz.
Trzymając w jednej dłoni parasolkę, drugą ręką gorączkowo przeszukiwała torebkę, w której znajdował się pistolet jej mamy owinięty w chusteczkę. Przygotowana na najgorsze, niespodziewanie usłyszała dźwięk trąbki dyliżansu pocztowego, torującego sobie drogę wśród tłumu gapiów. Ich woźnica dostrzegł w tym szansę, zaciął konie i powóz z wciąż otwartymi drzwiczkami ruszył w ślad za okazałym pojazdem. Gdy mijali kościół, ich powóz lekko się przechylił, trzasnęły drzwi i zaczęli coraz szybciej oddalać się od pubu i jego nieokrzesanych bywalców.
Jane poczuła mdłości, przełknęła z trudem i odłożyła parasolkę.
– Panno Jane, proszę poprosić woźnicę, żeby się zatrzymał, ten typ krwawi i brudzi nasze spódnice – powiedziała Billing, usiłując otworzyć okienko.
– Przestań – ofuknęła ją ostro Jane. – Chcesz, żeby te zbiry nas dopadły? Pomóż mi go obrócić. Och, bądź rozsądna, Billing. Nigdy dotąd nie widziałaś krwi? No to oprzyj nogi o siedzenie, przynajmniej będzie miał trochę miejsca na podłodze.
Billing przesunęła się w róg powozu, kopiąc przy tym mężczyznę leżącego twarzą w dół u ich stóp. Rozległ się jęk.
Jane pochyliła się i dotknęła ramienia mężczyzny.
– Może się pan odwrócić?
Stęknął i zaczął unosić się na łokciach, lecz po chwili zaklął pod nosem, gdy powóz podskoczył na wybojach.
– Nie.
– Dobrze, w takim razie niech pan tam zostanie. Niedługo dojedziemy do rogatek.

Gdy powóz zwolnił i się zatrzymał, Jane krzyknęła:.
– Pomóż mi, Billing. Billing!
Jakimś cudem udało im się posadzić nieznajomego na siedzeniu między nimi. Widziały teraz silnie krwawiącą ranę od noża na ramieniu, jedno z wielu obrażeń. Lewe ramię nieznajomego zwisało bezwładnie.
Jane wsunęła chusteczkę i szal pod ubranie mężczyzny i ucisnęła ranę, nie zważając na jego przekleństwa.
– Proszę to trzymać. – Po chwili spełnił prośbę, chociaż miał zamknięte oczy, a głowa opadała mu na bok.
Zapewne nie był świadomy, że przeklina w obecności dwóch kobiet. Większy problem stwarzała teraz Billing kuląca się w kącie i besztająca Jane za sprowadzenie na nich niebezpieczeństwa oraz za zachowanie nieprzystojące damie.
– Wolę nie myśleć, co powie na to twoja matka. Szanująca się dama ani przez chwilę nie rozważałaby takiej możliwości…
Jane przestała jej słuchać. Woźnica, uiściwszy opłatę drogową, zorientował się, że mają dodatkowego pasażera. Podał lejce strażnikowi i podszedł do drzwi od strony Jane.
– Co się tu dzieje, panienko? Powóz został wynajęty na kurs dla dwóch osób.
– Wiem. Chciałabym, żeby zatrzymał się pan przy najbliższej porządnej gospodzie, która obsługuje dyliżanse. Obiecuję, że potem znów będzie miał pan dwóch pasażerów.
Spojrzał na nią ponurym wzrokiem.
– Jeśli tapicerka jest pobrudzona krwią, będą panie musiały uiścić dodatkową opłatę. – Wsiadł jednak z powrotem na konia, zmusił zwierzęta do galopu, a gdy Billing kończyła swą tyradę, zatrzymali się przy zajeździe Pod Dzwonem i Kotwicą.
– Billing, proszę, wejdź do środka i przynieś miskę wody – poleciła Jane.
– Oczywiście, że tam pójdę, ale głównie po to, żeby zmyć krew ze spódnicy, panno Jane! Przyślę też kilku mężczyzn, żeby wynieśli tego włóczęgę z naszego powozu – dodała, kierując się w stronę zajazdu. – Powinnam zawołać policję, twoja matka z pewnością tego by ode mnie oczekiwała.
– Szybko, odwiąż jej bagaż – zwróciła się Jane do woźnicy. – Ten duży kosz z wikliny i niewielką brązową walizkę.
Sięgnęła po torebkę i właśnie wyjmowała dwa banknoty, gdy powróciła Billing, oczywiście bez wody, za to w towarzystwie dwóch barmanów.
– Co się tu dzieje, panno Jane? Przecież to są moje bagaże.
– Billing, wracasz do domu. To jest twój bagaż, a tu masz pieniądze na drogę. To porządny zajazd i jestem pewna, że będziesz mogła nająć jedną ze służących na podróż. – Wcisnęła pieniądze w dłonie bełkocącej coś Billing i zamknęła drzwiczki. – Jedziemy!
Woźnica usłuchał polecenia, nie zważając na rozpaczliwe krzyki Billing i po chwili znów znaleźli się na drodze. Jane opadła na oparcie siedzenia. Po zastanowieniu doszła do wniosku, że milczący, poturbowany mężczyzna będzie milszym towarzyszem podróży niż Billing z jej kwaśną miną i zrzędliwym głosem. Uważnie przyjrzała się nieznajomemu. Nawet bez sińców, brudu i krwi trudno byłoby go uznać za przystojnego. Była jednak teraz za niego odpowiedzialna, a nie miała żadnego doświadczenia w opiece nad rannymi. Nie wiedziała też, kim jest ten nieszczęśnik. Gatunek tkaniny płaszcza pasował do człowieka z wyższych sfer. Zresztą przyszłaby na ratunek każdemu.
Melissa z pewnością będzie zazdrosna. Często opisywała podobne przygody i marzyła, by przeżyć choć jedną z nich. Cóż, będzie musiała zadowolić się listami. Jane za pomocą rysunków potrafiła przedstawiać rzeczywistość równie frapująco, jak przyjaciółka w swoich opowiadaniach. Upewniwszy się, że ranny wciąż jest nieprzytomny, a krwawienie ustało, Jane wyjęła szkicownik i ołówek.

Gdzie ja jestem?
Ivo miał ochotę otworzyć oczy, lecz porzucił ten zamiar. Wszystko go bolało, ale przynajmniej nikt go teraz nie bił. Domyślał się, że leży w poruszającym się powozie, czuł zapach skóry i woń kwiatowych perfum.
Zapewne został uratowany przez damę jadącą tym pojazdem. Poczuł zakłopotanie, lecz zaraz potem uzmysłowił sobie, że jego obecna sytuacja jest o wiele lepsza niż posczas ataku brutali, których nasłała na niego Daphne. Niezwykła przemiana kobiety, która zapewniała go niegdyś o swym uczuciu, zadziwiła go, lecz nie miał teraz siły, by się nad tym zastanawiać. To, co poczuje, gdy nadejdzie czas na rozważania, nie powinno go teraz obchodzić. Liczyło się tylko to, że nie będzie w stanie dotrzymać obietnicy danej umierającemu przyjacielowi, a jej bratu.
Słyszał stukot końskich kopyt, okrzyki woźnicy, skrzypienie powozu i turkot kół. Spomiędzy tych dźwięków dochodziło go jakby skrobanie, delikatne jak szept.
Powóz zwolnił, skręcił i zatrzymał się. Z zewnątrz dobiegły jakieś głosy. Ivo uniósł powieki i ujrzał przed sobą parę okolonych długimi rzęsami orzechowych oczu.
– Och, dobrze, że się pan obudził. Zastanawiałam się, jak wyniesiemy pana z powozu, jeśli będzie pan nieprzytomny. Jest pan dość duży – dodała z przekąsem właścicielka pięknych oczu. – I zakrwawiony. I brudny.
Zamrugał. Cofnęła się, co pozwoliło mu się jej przyjrzeć mimo pulsującego bólu głowy. Miała brązowe włosy, piegi i twarzyczkę w kształcie serca. Nie była pięknością, a w każdym razie nie mogła się równać z oszałamiającą blondwłosą Daphne, jednak było w niej coś pociągającego. Delikatny kwiatowy zapach mile połaskotał go w nozdrza.
– Jak pan myśli, da pan radę wysiąść i dojść do zajazdu? Poprosiłam stajennego, żeby panu pomógł. – Uśmiechnęła się do niego i przekrzywiła głowę.
Miał wrażenie, że młoda osóbka przygląda mu się tak uważnie, by móc potem dokładnie opisać go policjantom. Być może doznał wstrząśnienia mózgu i tylko to sobie wyobrażał. Damy nie wpatrują się w mężczyzn ani nie wciągają ich do powozów w trakcie bójki.
– Mamy pana wyciągnąć? – Pochyliła się nad nim, otworzyła drugie drzwiczki, a do środka zajrzał jakiś mężczyzna. – Proszę uważać na jego lewe ramię – powiedziała. – Został wywleczony z powozu, a kiedy usiłował złapać równowagę, upadł.
– O, Boże. Mam nadzieję, że nie zacznie znów krwawić – powiedziała żywym tonem jego wybawicielka, podczas gdy stajenny pomagał mu wstać. – Gdzie ja podziałam kapelusz i torebkę?
Ivo niepewnym krokiem szedł przez podwórze gospody, podtrzymywany przez dobrze zbudowanego młodzieńca przesiąkniętego zapachem stajni.
– Gdzie… ?
– Pod Jucznym Koniem w Turnham Green. Chce się pan o mnie oprzeć? Nie? To w takim razie tędy.
– Kim…?
– Nazywam się Jane Newnham. Och, panie gospodarzu. Chciałabym prosić o prywatny salon, gorącą wodę, brandy i o wezwanie najlepszego doktora w okolicy. Mój brat został napadnięty przez rozbójników – dodała, dźgając przy tym Iva pod żebra. – Bardzo dziękuję.
– Dlaczego… ?
– Bo został pan dźgnięty nożem, a przynajmniej tak mi się wydaje, a poza tym na pewno ma pan inne obrażenia, a moja wiedza na temat anatomii jest czysto teoretyczna. Więc chociaż wydaje mi się, że pana życie nie jest zagrożone, lepiej będzie się upewnić. No, doszliśmy. Chce pan usiąść na ławie czy położyć się na sofie? Nie sprawia wrażenia zbyt wygodnej, a poza tym może pan krwawić.
– Usiądę.
To cud, pomyślał. Udało mi się wymówić słowo i nie przerwała mi w połowie.
Stajenny pomógł mu opaść na ławę.
Ivo zaczekał, aż młodzieniec wyjdzie z pokoju.
– Wygląda na to, że jestem pani dłużnikiem, panno… Czy dobrze mówię? Panno? Tak? Newnham. Muszę jednak przyznać, że wciąż jestem oszołomiony. Przypominam sobie, jak zostałem wciągnięty do pani powozu i że były w nim dwie kobiety. A teraz nie ma pani towarzystwa.
– To była Billing. Wysadziłam ją przy zajeździe i dałam jej pieniądze na podróż powrotną do domu. To służąca mojej matki. Doprowadzała mnie do szaleństwa, jeszcze zanim pan do nas dołączył, a jechaliśmy z Mayfair. Wiecznie niezadowoleni ludzie bardzo mnie męczą, a pana? Mam wrażenie, że pocierają mi duszę pilnikiem.
Sądząc po sposobie wysławiania się i ubraniu, była damą. W takim razie nie powinna jednak podróżować samotnie. Nie usprawiedliwiała tego nawet ekscentryczne usposobienie. Nie powinna też przebywać w gospodzie z nieznajomym mężczyzną. Powiedział to na głos, bardzo stanowczym tonem.
– Nonsens. Jak mogłabym opuścić pana w potrzebie? Poza tym jest pan dżentelmenem, bo inaczej nie zawracałby pan sobie głowy podobnymi rozważaniami. Powiedziałam właścicielowi zajazdu, że jestem pańską siostrą, no i nie znam nikogo w Turnham Green, więc absolutnie nie ma powodów do niepokoju.
Ivo przypomniał sobie, że zaledwie przez kilkoma tygodniami był oficerem w armii Jego Królewskiej Mości i wielokrotnie odniósł rany poważniejsze niż teraz. Nic nie wskazywało, by doznał wstrząśnienia mózgu i z pewnością umiałby przybrać odpowiednio stanowczy ton, by odstraszyć tę zuchwałą damę. Gdyby jednak to zrobił, zostałaby sama. Do diabła!
– Mam wrażenie, że przyjechał doktor – powiedziała panna Newnham. – Zachowuje się pan bardzo dzielnie, zważywszy pana stan, ale jestem pewna, że dzięki lekarzowi poczuje się pan lepiej.
Rozległo się pukanie do drzwi i po chwili do pokoju wszedł rudowłosy piegowaty mężczyzna zbliżający się do trzydziestki. Uśmiechnął się.
– To pan został napadnięty? Cieszę się, że jest pan przytomny, sir. Nazywam się Jamieson. – Najwyraźniej spodziewał się jakiejś reakcji, bo szybko dodał: – Wiem, że wyglądam młodo, ale zapewniam, że ukończyłem medycynę na uniwersytecie w Edynburgu. A teraz, sir, zdejmijmy pańskie ubranie. Będziemy musieli zrobić to bardzo ostrożnie. – Podszedł do Iva.
– Doktorze Jamieson, w pokoju jest dama.
– To dobrze – powiedział lekarz.
– Mój brat jest bardzo nieśmiały. Jestem pewna, że wspólnymi siłami zdejmiemy mu surdut, koszulę szybciej i zadamy mu mniej bólu, niż gdyby robił to pan sam.
– Oczywiście. Zresztą nie zdejmujemy dolnych części garderoby… Ha-ha! Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Ma zamiar zdjąć mi spodnie w obecności tej kobiety? Po moim trupie! – pomyślał ponuro Ivo.
Miał jednak wrażenie, że całe stado diabłów z widłami dźga jego ramię, a żebra bolały tak, jakby skopał je koń, a nie czwórka debili. Wiedział z doświadczenia, że wszystko przebiegnie sprawniej, jeśli się rozluźni. Skinął głową.
– Proszę robić, co pan uważa za stosowne, doktorze.
Panna Newnham okazała się delikatną, zręczną pomocnicą. Po drobnych kłopotach ze zdjęciem surduta, nie mieli już żadnego problemu z kamizelką i fularem. Prowizoryczny opatrunek nałożony na ramię przez pannę Newnham odpadł. Zdążył zauważyć, że użyła jakiejś chustki ozdobionej koronką. Będzie musiał ją odkupić.
Panna Newnham wydawała się nie mieć żadnych zahamowań, wyciągała teraz jego koszulę z tyłu spodni. Doktor, na szczęście, zajął się przodem. Zdjął ją potem przez głowę i cofnął się o krok.
– Widzę, że mam przed sobą żołnierza – powiedział po dłuższych oględzinach. – Będzie miał pan teraz identyczne ramiona, sir. Co się stało w to ramię? – Opuszkami palców dotknął starej blizny nad prawym obojczykiem Iva.
– Odprysk metalu z lawety trafionej pociskiem – odparł szorstkim tonem i spojrzał na lewe ramię, z którego krew ściekła strużką na tors. Niemal czuł spojrzenie panny Newnham na swoich plecach. Jego mięśnie napięły się boleśnie od próby pozostania w bezruchu.
– Czy mogłaby pani posłać po ciepłą wodę? – zapytał Jamieson.
Po tych słowach młoda dama na szczęście opuściła pokój, a kilka minut później służąca przyniosła wodę. Ivo zamknął oczy, starając się popaść w stan odrętwienia i poddał się lekarskiemu badaniu.
– Nie ma żadnych złamań – odezwał się w końcu Jamieson. – Oczyściłem ranę na ramieniu. Nie jest głęboka, nic groźnego, założyłem dwa szwy. Ma pan silnie posiniaczone żebra, ale nie wierzę w dobroczynny wpływ krępowania ich bandażem, więc nie założyłem opatrunku. Pańskie plecy niedługo przybiorą czarno-sine barwy, ale nie widzę śladów silnych uderzeń w okolicy nerek. A tam niżej wszystko w porządku?
Ivo robił, co tylko w jego mocy, by chronić to „tam niżej”. Mógł mieć sińce tylko na udach i goleniach.
– W jak najlepszym porządku – odparł. Zaczynał mocniej odczuwać skutki pobicia, czuł, jak drżą długo pozostające w napięciu mięśnie i nerwy.
– Tu jest czysta koszula. Pomogę panu ją włożyć.
Zacisnął zęby, a doktor szybko wciągnął mu koszulę przez głowę i nawet nie próbował wsunąć jej w spodnie. Gdzieś niedaleko rozlegało się to dziwne ciche skrobanie, które słyszał już w powozie. Chyba dzwoniło mu w uszach.
– Powinien pan teraz położyć się do łóżka – rzekł Jamieson.
– Mój portfel. Powinien być w wewnętrznej kieszeni surduta.
Doktor uniósł surdut i przeszukał kieszenie.
– Niestety, niczego tam nie ma. Pewnie zabrali go panu napastnicy.
– Wynajęłam dla nas pokoje – powiedziała stojąca z tyłu panna Newnham. Skrobanie ustało. – Nie trap się, braciszku, nie ruszyli mojej torebki, więc nie musimy się martwić o pieniądze.
Uno, dos, tres… Ivo zacisnął powieki i policzył w myślach po hiszpańsku do dziesięciu.
– Przez cały czas byłaś w pokoju?
– Oczywiście. Ile jesteśmy panu winni, doktorze?
Jamieson podał jakąś sumę, rozległ się brzęk monet, a potem odgłos rozdzieranego papieru.
– Może panu się spodoba – powiedziała.
– O! To jest… wspaniałe! Dziękuję. Ma pani wielki talent. Wszystkiego najlepszego, sir. Proszę odpocząć i spędzić dzień-dwa w łóżku, jeśli wystąpi gorączka. Ma pan na ciele tyle blizn, że z pewnością wie, jak należy obchodzić się z ranami.
Gdy za Jamiesonem zamknęły się drzwi, panna Newnham podeszła do Iva.
– Pański pokój znajduje się na piętrze po prawej stronie. Czy mam przywołać stajennego, żeby panu pomógł?
– Co pani tu robiła? – burknął. – I co dała pani doktorowi oprócz pieniędzy? Wejdę na piętro bez pomocy. – Przynajmniej taką miał nadzieję. – Nie chciałbym upaść przez tego łamagę stajennego.
Panna Newnham oddaliła się na chwilę i wróciła ze szkicownikiem w dłoni. Rysunek przedstawiał pokój, nagie plecy Iva i pochylającego się nad nim Jamiesona. Scenka została ujęta z zachowaniem wszelkich proporcji i tchnęła autentyzmem.
– Szybko naszkicowałam jego portret i dałam mu go.
– W takim razie słyszałem skrobanie pani ołówka? Rysowała pani także w powozie? – spytał zszokowany.
W odpowiedzi przewróciła kartkę. Ujrzał siebie skulonego w powozie, z zamkniętymi oczami, potarganymi włosami, w pobrudzonym, podartym ubraniu. Inny rysunek przedstawiał wyraźnie niezadowoloną kobietę z zaciśniętymi ustami.
– To jest Billing. Teraz chyba już pan rozumie, dlaczego odesłałam ją do domu. Myślałam, że zaraz padnę przy niej trupem, więc nie wiadomo, jaki wpływ mogłaby mieć na pana.

***

Mężczyzna, którego wybawiła z opresji, spojrzał na portret, a potem na nią.
– Była pani przyzwoitką – powiedział silnym głosem niepasującym do żałosnego wyglądu.
– Była moim dozorcą więziennym. Nie sprawia pan wrażenia kogoś, kto gorszy się na wieść o samotnie podróżującej zaradnej kobiecie.
– Nie jest pani sama – poprawił. – A ja wyglądam jak opryszek. – Powoli wstał i lekko się zachwiał.
– Sądząc po pańskim akcencie i ubraniu, nie mówiąc już o dbałości o zachowanie form, jest pan szlachetnie urodzony – odparła.
Z niewiadomego powodu czuła się bezpiecznie w jego obecności. Dotknęła jego ramienia. Mimo że był w koszuli pożyczonej od barmana, miał lodowatą rękę, a twarde mięśnie lekko drżały pod jej dłonią. Uzmysłowiła sobie, że jest wyczerpany, odczuwa ból, a wcześniej stracił sporo krwi.
– Powinien pan położyć się do łóżka i odpocząć.
Przez chwilę się zastanawiał, po czym skinął głową. Na szczęście miała do czynienia z człowiekiem rozsądnym, a nie głupcem udającym w obecności kobiety bohatera. Uniosła jego porozrzucane ubrania i otworzyła drzwi.
– To tylko jedno piętro. Drzwi są otwarte. Jeśli zostawi pan swoje ubrania przed wejściem, oddam je do prania i pocerowania.
Ponownie skinął głową i wyszedł. Nie próbowała mu pomóc, by nie urazić jego dumy, jednak przyglądała mu się, stojąc u podnóża schodów.
– Jak ma pan na imię?
– Ivo – odpowiedział, pokonując kolejny stopień. Nie obejrzał się za siebie. – Major lord Merton. – Wykonał dwa chwiejne kroki, po czym się zatrzymał i mocniej ścisnął poręcz dużą, pokrytą bliznami dłonią. – Och, ciągle zapominam, lord Kendall.
– Przecież lord Kendall zmarł kilka miesięcy temu – powiedziała, zanim zdołała ugryźć się w język. – Przepraszam… Był pańskim ojcem?
– Tak. – Kontynuował wspinaczkę.
Jane otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Lord z pewnością nie zamierzał poruszać kwestii swych tytułów na schodach ani zaspokajać jej ciekawości. W każdym razie wnuk markiza, dziedzic fortuny, dziwnym zrządzeniem losu trafił do tego zajazdu.
Zaczekała, aż zamknęły się za nim drzwi, po czym wstąpiła na schody i usiadła na trzecim stopniu, licząc od góry, w obawie, że zaraz usłyszy, jak ten mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu mężczyzna pada na podłogę. Czekała też, aż uchyli drzwi i rzuci brudne ubrania na korytarz.
Słyszała odgłos kroków, lecz nie było żadnego głuchego uderzenia. Drzwi na chwilę się otwarły i na podłodze pojawiła się para butów oraz stos ubrań. Potem drzwi zostały starannie zamknięte. Jane zebrała ubrania i zniosła na dół. Przetrząsnęła każdą część garderoby, sprawdziła kieszenie, lecz znalazła jedynie bawełnianą chustkę i zmięty rachunek z zajazdu wystawiony przed tygodniem. Odłożyła je na bok. Gdy składała surdut, coś zaszeleściło. W wewnętrznej kieszeni znajdowała się złożona, pomięta kartka papieru ze śladami brudnych palców. Nie było pieczęci. Wygładziła papier i wsunęła go wraz z rachunkiem z zajazdu do szkicownika, w którym trzymała notatki i luźne kartki. Pomyślała, że potem wsunie znalezione przedmioty do czystego ubrania.
Znalazła pokojówkę i zleciła pranie, naprawę i prasowanie ubrań, glansowanie butów, po czym zamówiła herbatę do prywatnego saloniku.
Nie będę się przejmować lordem Kendallem, myślała, popijając herbatę. Zresztą, co dziwne, wcale tego od niej nie oczekiwał. Ilekroć jej ojciec i bracia byli chorzy, czynili wokół siebie wiele zamieszania i co chwila ją przywoływali. Nawet lekkie przeziębienie skutkowało pojawianiem się mnóstwa leków, inhalacji, rozpalaniem ognia w sypialni, a na jej barkach spoczywały tysiące dodatkowych czynności.
Teraz zadbała jedynie o to, by w łóżku położono gorącą cegłę, zapewniono dzbanek z wodą i sproszkowaną korę wierzby na złagodzenie bólu, no i oddała ubrania jego lordowskiej mości do prania.
Jeśli był gotów i zdrów na tyle, by towarzyszyć jej w drodze do Batheaston w zamian za ocalenie, chętnie na to przystanie, jako że był zdecydowanie ciekawszym rozmówcą niż Billing, a poza tym odstraszy niechcianych zalotników.

Jane obserwuje z okien powozu uliczną bójkę. Zuchwała napaść na dżentelmena tak ją bulwersuje, że staje w jego obronie. Odsyła przyzwoitkę i proponuje  poturbowanemu nieznajomemu, by towarzyszył jej w podróży. Ivo jest zszokowany propozycją, ale skoro oboje zmierzają do Bath, a jemu zależy na czasie, to może  pomysł nie jest taki zły. Długie godziny w powozie spędzają na rozmowach, a im lepiej się poznają, tym częściej Ivo dochodzi do wniosku, że Jane to ekscentryczna panna. Jej zachowanie i pomysły na życie wielu uznałoby za skandaliczne. On też powinien być oburzony, ale urok Jane jest jak zakazany owoc, a takiej pokusie najtrudniej się oprzeć.

Nareszcie wolna, Żyli długo i szczęśliwie

Caitlin Crews, Kate Hewitt

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1184

ISBN: 9788327695017

Premiera: 03-08-2023

Fragment książki

Nareszcie wolna – Caitlin Crews

Amalia Montaigne zrozumiała, jak bardzo kochała swoje dotychczasowe życie dopiero wtedy, gdy zostało jej odebrane. Przyjęła jednak tę lekcję z pokorą. Urodzona i wychowywana jako księżna koronna Ile d’Montagne, małego wyspiarskiego państwa na morzu Śródziemnym, spędziła dzieciństwo i młodość obserwowana i oceniana przez przyjaciół, wrogów i paparazzich. Taka była cena pójścia w ślady jej wytwornej matki, królowej Esme.
Od zawsze jej głównym zmartwieniem było znalezienie dla siebie małego wycinka egzystencji, który należałby tylko do niej, a nie do księżnej, związanej obowiązkami i konwenansami. Nie osoby publicznej będącej własnością wszystkich, lecz kobiety prowadzącej prawdziwe życie, które nie toczyło się na oczach wszystkich.
Niestety, prawdziwe życie nie było łatwo dostępne dla kogoś z jej pozycją. Jedyna jak dotąd próba na tym polu zakończyła się katastrofą. Z tego, co wiedziała Amalia, jej matka, królowa Esme, zrezygnowała z prawdziwego życia i poświęciła się bez reszty koronie. Esme mówiła wyłącznie o tronie i o dziedzictwie. Jeśli miała jakiekolwiek prywatne przemyślenia, skrzętnie je ukrywała przed córką.
Amalia dawno temu postanowiła, że nie będzie taka jak matka. Oczywiście zamierzała pełnić swoje obowiązki zgodnie z oczekiwaniami, ale też stworzyć miejsce, gdzie będzie mogła być tylko sobą.
Nie udało jej się jeszcze osiągnąć tego celu, a teraz było już bez znaczenia. Prawda wyszła na jaw, szokując cały świat i wywracając jej życie – prawdziwe czy jakiekolwiek inne – do góry nogami.
W szpitalu zamieniono noworodki i prawdziwa księżna Amalia, dziedziczka tronu Ile d’Montagne, trafiła na farmę w Kansas. Dziewczynka, która wychowała się na farmie i w której żyłach płynęła prawdziwie błękitna krew, wyszła później za mąż za przywódcę rebeliantów, którzy od wieków byli w otwartym sporze z rodziną królewską Ile d’Montagne.
Natomiast prawdziwa córka farmerów trafiła na dwór królewski. Amalia nie tylko nie była księżną koronną, przyszłością swojego kraju i dziedziczką po matce. Co gorsza, prawdziwa księżna powróciła, by odzyskać to, co należało do niej. Powróciła wraz zaprzysięgłym wrogiem, a małej wyspie groził przewrót, który zmieniłby rzeczywistość na zawsze.
Nie żeby miało to jakieś znaczenie dla Amalii, która wciąż królowała w nagłówkach plotkarskich mediów. Przypuszczała, że zainteresowanie nią szybko ustanie, a światła fleszy zostaną skierowane na kogoś innego. Imię Amalii będzie powracać jak bumerang raz na dekadę, by na nowo sprzedać stary skandal. Na tym się zapewne skończy. Zwłaszcza wtedy, gdy Delaney Clark, prawdziwa następczyni tronu, zostanie królową. A im bardziej niewidoczna będzie w międzyczasie Amalia, tym większe uda się wzbudzić zainteresowanie czytelników i widzów.
I pomyśleć, że o mały włos nie została królową. Tak będą szeptać, jadąc rankiem do pracy lub stojąc w kolejkach do odprawy na lotniskach.
Zaleta tej sytuacji polegała na tym, że po raz pierwszy w życiu Amalia mogła być, kimkolwiek chciała. Tylko że mając dwadzieścia pięć lat, na razie zupełnie nie miała pomysłu, co ze sobą począć, ponieważ jej przyszłość nie była, tak jak do tej pory, zaplanowana w szczegółach aż do dnia śmierci. Nie miała aktualnie nic do zrobienia poza byciem sobą.
– Gotowa?
Amalia uśmiechnęła się do asystentki, która stała tuż za nią w niedużym holu, z dala od głównego wejścia do pałacu, którego rodzina królewska używała do celów prywatnych. Paparazzi nie mieli tu dostępu. Zarówno Amalia, jak i kobieta robiły dobrą minę do złej gry. Asystentka udawała, że była pretendentka do tronu wymykająca się chyłkiem z pałacu to coś zupełnie normalnego. Amalia zaś symulowała spokój z powodu nagłej zmiany okoliczności.
Ale czy miała inne wyjście? Mogła protestować, krzyczeć i tupać, tylko co by tym zyskała? Litość? Pogardę? Litości nie cierpiała – na szczęście matka nie wpadła na to, by ją okazywać – zaś na pogardę była uodporniona.
Najlepiej było zrobić dobrą minę do złej gry. Starała się zresztą nie myśleć w szczegółach, jakie konsekwencje wiązały się z utratą tytułu, przynajmniej nie tutaj. Nie w miejscu, gdzie się wychowała. Stała spokojnie, z uniesioną głową, wiedząc, że o jej zachowaniu w ostatnich chwilach spędzonych w pałacu będzie się potem mówić.
Złączyła opuszczone dłonie przed sobą i przysunęła język do podniebienia, by nie usztywniać szczęki, gdy będzie rozdawać uprzejme uśmiechy. Często myślała o takich trikach i używała ich, będąc stale na celowniku obiektywów, żeby matka mogła być z niej potem dumna.
Teraz musiała sobie za każdym razem powtarzać, że królowa Esme nie jest jej prawdziwą matką. Nie miało znaczenia, że spędziły ze sobą dwadzieścia pięć lat. Wystarczyło kilka badań krwi, by wymazać ich relację.
Niesamowite, naprawdę. Wręcz trudne do pojęcia.
Zwłaszcza że na początku królowa nie chciała o niczym słyszeć.
Tron Ile d’Montagne nie dostanie się w ręce tych okropnych parweniuszy! Nie za mojego życia!
To wyjątkowo wyrafinowane oszustwo, popierała matkę Amalia.
Pamiętała tę chwilę wyjątkowo dobrze. Obie z matką siedziały przy śniadaniu, jak co rano. Podawano je w prywatnym salonie, żeby Esme mogła do woli wymyślać swoim wrogom, zwykle rebeliantom w górach, ale czasami niedostatecznie czołobitnej prasie europejskiej, a także robić Amalii wykłady na temat strategii poszukiwania odpowiedniego kandydata na męża lub krytykować jej publiczne wyjścia.
Amalia dawno temu nauczyła się, kiedy traktować te wykłady jak konwersację, a kiedy się nie odzywać, słuchając niekończącego się monologu.
„Wyrafinowane” nie jest słowem pasującym do ludzi pokroju Cayetana Arcieriego i tej jego odwiecznej obsesji pozbawienia mnie tronu – fuknęła Esme tamtego dnia.
Ale Cayetano, przywódca rebelii i cierń w boku rodziny królewskiej, dobrze rozegrał to rozdanie. W sekrecie poślubił dziewczynę z farmy, a dopiero potem udzielił wywiadu zaprzyjaźnionej gazecie brytyjskiej, w którym jakby od niechcenia wspomniał, że jego świeżo poślubiona żona jest – cóż za przypadek – zaginioną przed laty córką nikogo innego jak samej królowej Esme.
Esme, która miała problemy z donoszeniem ciąży, została przewieziona do Stanów Zjednoczonych, gdzie znajdował się jedyny na świecie szpital, który specjalizował się w tego rodzaju komplikacjach. Znalazła się tam w tym samym czasie co inna matka – moja prawdziwa matka – co Amalia też ciągle musiała sobie powtarzać. Pielęgniarka, która pomyliła noworodki, oddając prawdziwą księżnę niewłaściwej matce, nie mogła się już bronić. Zmarła wiele lat temu.
Dwoje dzieci podmienionych w szpitalu, powiedział Cayetano spokojnym tonem, który był jego znakiem rozpoznawczym podczas wystąpień w mediach. Któż mógłby się spodziewać podobnych rewelacji?
A ponieważ Cayetano spędził sporą część swojego życia na budowaniu dobrych relacji z mediami, w których kreował się na protagonistę raczej niż czarny charakter, jego rzucona mimochodem uwaga wznieciła prawdziwy pożar.
Nie mogę zrozumieć, co chce osiągnąć tym razem, powiedziała Esme następnego ranka po ukazaniu się wywiadu, stukając znacząco w rozłożony przed nią plik gazet. Takie oskarżenie bardzo łatwo obalić. Cóż za głupiec!
Tamtego wieczora, gdy Amalia została wreszcie sama po długim i męczącym dniu, pomyślała sobie, że to musi być cudowne dorastać na farmie w miejscu takim jak Kansas. Stany znała głównie z Czarnoksiężnika z Oz – filmu, który obejrzała co najmniej sto razy. Stojąc przy oknie, patrzyła na roziskrzoną światłami stolicę Ile d’Montagne z jej błękitnymi dachami i bielonymi budynkami, tworzącymi urokliwy widok w ciągu dnia, i pomyślała wtedy: Czy nie byłoby zabawne, gdyby matka okazała się Złą Czarownicą z Zachodu?
Wtedy nie myślała jeszcze, że opowieści Cayetana mogą być prawdziwe. Jak mogła być kimś innym, kiedy rzesze nauczycieli, asystentek i ministrów dbały o to, by była dokładnie taka, jaka miała być?
Potem przyszły wyniki badań krwi, następnie powtórki tych badań. W prasie spekulowano na ten temat bez przerwy. Amalia domyśliła się w końcu, jaka jest prawda, gdy zauważyła, że królowa odsuwa się od niej. Nagle nie miała czasu na wspólne śniadania. Nieco później Amalia została wysłana na wyjątkowo nieprzyjemne spotkanie z Delaney Clark, dziewczyną z Kansas i niespodziewaną przyszłą królową, by pokazać, że korona przyjmuje do wiadomości nową rzeczywistość. Starała się godnie reprezentować dwór.
Amalia widziała się z Esme jeszcze tylko jeden raz sam na sam. Królowa wezwała ją do oficjalnych komnat, gdzie zgromadzili się dostojnicy państwowi, by złożyć jej hołd, a podwładni otrzymywali reprymendy za wszelkie najdrobniejsze przewinienia. Amalia została przydzielona do tej drugiej grupy i musiała stać w dalszej odległości od matki, jakby nie miały ze sobą nic wspólnego.
Kobieta, którą jeszcze niedawno nazywała matką, nie zrobiła najmniejszego gestu w jej stronę ani nie starała się jej jakoś pocieszyć. Nie była zresztą wylewna także przez poprzednie dwadzieścia pięć lat życia Amalii.
Zawsze będziemy o ciebie dbać, powiedziała Esme sztywno. Może tak wyglądała empatia w jej wydaniu? Nie musisz się o nic martwić, Amalio. Jestem głęboko przekonana, że nic z tego, co się wydarzyło, nie jest twoją winą.
To byłaby najdłuższa intryga na świecie. Zwłaszcza że rozpoczęłam ją, mając zaledwie trzy dni, powiedziała spokojnie.
Dawniej Esme zapewne oburzyłaby się za taki komentarz, dziś uśmiechnęła się nieco sztywno. Amalia nie spodziewała się serdecznych uścisków. Esme nie lubiła, gdy jej dotykano, i wiedzieli o tym nawet goście, których ostrzegano, by zbytnio nie zbliżali się do królowej. Zawsze jednak miała nadzieję, że może się to zmienić.
W każdym razie, ¬powiedziała Esme lodowato, zadecydowaliśmy, że najlepiej byłoby, gdybyś usunęła się w cień.
Oczywiście, powiedziała Amalia, bo co innego mogła zrobić? Jak Wasza Królewska Mość sobie życzy.
To był ostatni raz, gdy się widziały. Jej Wysokość zawsze była zbyt zajęta dla ludzi, którzy nie wydawali jej się istotni. Mogła to też być kwestia szoku.
Będąc w łaskawszym nastroju, Amalia uważała, że królowa sama nie wiedziała, co należy zrobić albo powiedzieć. Nikt jej nie przygotował na taką sytuację. Badania krwi jako dowód musiały do głębi wstrząsnąć biedną Esme, która nie zauważyła, że podmieniono jej dziecko, nie dostrzegła, że wychowuje uzurpatorkę, a nie prawdziwą księżniczkę. O wiele więcej mówiło to o niej niż o córce, od której się teraz zdystansowała.
Gazety zapewne widziały to w podobny sposób.
Amalia nie potrzebowała już dwóch dodatkowych numerów obsługiwanych przez urzędników dworskich. Musiał jej wystarczyć jeden prywatny numer, na który zresztą nikt nie dzwonił, bo nikt nie wiedział, do kogo należy. Ludzie wiedzieli tylko tyle, że nie była już księżną.
Była przyzwyczajona do otaczającego ją zawsze wianuszka mężczyzn, z których jeden miał być tym jedynym, zaakceptowanym przez królową. Amalia zawsze uważała ich za nieco irytujących, zdziwiło ją więc, że dostrzegła brak atencji.
Nawet po tym, jak Esme ograniczyła to grono do dwóch kandydatów, Amalia nie poświęcała im więcej uwagi. Obaj byli aż nadgorliwie hojni i zatroskani. Tymczasem żaden nawet się nie odezwał do niej, gdy wybuchła afera.
To mówiło samo za siebie.
A może powinna to potraktować jak prezent, zastanawiała się, zawieszona w próżni, czekając, aż królowa zdecyduje, że może odjechać. Prezent, na który kiedyś będzie patrzyła z wdzięcznością. Zawsze ją nurtowało, jak bardzo ludzie cenią ją samą, a nie tytuły i majątek. Teraz już to wiedziała.
– Jeszcze chwila – powiedziała siedząca obok asystentka, przykładając dłoń do słuchawki umieszczonej w uchu. – Potem będzie pani mogła nareszcie wyjechać.
Zupełnie jakby Amalia wybierała się na urlop, a nie została wydalona z pałacu kuchennymi drzwiami i w niesławie, a fakt, że nie było w tym jej winy, nie miał najmniejszego znaczenia.
Pałac szczegółowo zaplanował jej wyjazd.
Królowa zorganizowała wielkie przyjęcie z okazji powrotu Cayetana Arcieriego i jego żony Delaney, nowej księżnej Ile d’Montagne, z podróży poślubnej. Pierwszy raz od wzniecenia rebelii przedstawiciel rodu Arcierich postawił nogę w pałacu królewskim.
Wobec tak doniosłych wydarzeń nikt nie zwróciłby uwagi na Amalię opuszczającą pałac pod osłoną nocy. I o to właśnie chodziło.
Ostatnie tygodnie Amalia spędziła, patrząc na przygotowania do przeprowadzki. Z tym że w jej przypadku nie była to zwykła przeprowadzka z jednego domu do drugiego. Miała zabrać rzeczy osobiste, a to, co królowa uzna za stosowne jej podarować, miało zostać wyekspediowane do magazynu pod Paryżem. Dlaczego akurat tam, pozostawało tajemnicą.
Amalia, która, planując swoje życie, nie wybiegała myślami poza Ile d’Montagne, musiała nagle zacząć się zastanawiać, gdzie zamieszka i jak zorganizuje sobie życie, którym do tej pory zarządzał cały dwór królewski.
Miała nadzieję, że poradzi sobie z takimi rzeczami jak płacenie rachunków albo w ogóle ich otrzymywanie. Jeśli wyniosła jakąś lekcję z oglądania telewizji przez te wszystkie lata, to taką, że większość ludzi była zajęta opłacaniem rachunków. Wyobrażała sobie, że wkrótce też to będzie robić.
Była eksksiężną z zerowymi umiejętnościami przetrwania na ulicy. Nie miała wątpliwości, że stanie się łatwym łupem dla ludzi, którzy będą chcieli wykorzystać jej naiwność. Ale to nie był problem pałacu. Pałacowi zależało na tym, by Amalia do końca życia zachowywała się przyzwoicie i nie narobiła wstydu swojej byłej matce.
Podczas rozmowy z ministrem wyraziła nawet swoją gorycz z tego powodu. Ale minister, zwykle dość oschły, zaskoczył ją słowami, z których biło autentyczne współczucie.
Zawsze byliśmy pod urokiem pani wdzięku i charakteru, powiedział z zadumą, która starła uśmiech z twarzy Amalii. ¬Mam powody sądzić, że niezależnie od tego, co wydarzy się w przyszłości, nie zmieni się pani aż tak bardzo. Na pani miejscu wcale nie traktowałbym tego jako kary. To jak wyjście na wolność.
Dzisiejszego wieczora to ostatnie słowo odbijało się echem w głowie Amalii. Wolność.
Kiwnęła głową w stronę asystentki, gdy wreszcie dostała pozwolenie, by wyruszyć w drogę. Posłała jej taki sam uśmiech, jakiego uczyła się przez lata w lustrze. Spokojny i zrelaksowany. Potem przekroczyła pałacowe progi po raz ostatni i wślizgnęła się do czekającego na nią, niewyróżniającego się niczym samochodu, który miał ją zabrać do przystani, skąd odpłynie jachtem, zostawiając za sobą Ile d’Montagne. Prawdopodobnie na zawsze.
Nie umiała wymyślić teraz ani jednego powodu, dla którego mogłaby tu kiedykolwiek wrócić. Wyspa przypominałaby jej tylko o tym, co niegdyś kochała i co utraciła wskutek podstępu albo zwykłej pomyłki.
Zresztą, może i dobrze, pomyślała, wchodząc na pokład niewielkiego jachtu z załogą złożoną z najbardziej zaufanych ludzi królowej. Pora podnieść żagle i płynąć ku wolności.
Amalia nie była obeznana z koncepcją wolności. Jej nauczyciele wytłumaczyli jej kiedyś, że wolność jest dla innych, tych mniej uprzywilejowanych, a nie dla przyszłej królowej.
I poza jednym wyjątkowym zupełnie latem, była to rzeczywiście prawda.
Amalia nie wyszła na pokład, nie chciała, by ktoś ją zobaczył. Rozczarowałoby to królową. Poza tym nie chciała patrzeć na znikającą w oddali wyspę. Na życie, które nigdy już nie będzie należało do niej. Na wszystko, co tego wieczora bezpowrotnie utraciła.
Zamknęła się w swojej kajucie i zwinęła w kłębek na przygotowanym do spania łóżku.
Tu mogła robić, co chciała. Nikt nie będzie jej robił wyrzutów. Nikt nie przypomni jej o obowiązkach. Już ich przecież nie miała. Miała za to wolność, czymkolwiek ona była.
Nareszcie mogła bez poczucia winy myśleć o tamtym gorącym lecie i o mężczyźnie, który zawrócił jej w głowie.
Joaquin Vargas. Już samo brzmienie imienia i nazwiska wprawiało ją w drżenie.
Miała wtedy dwadzieścia lat. Zawsze trzymana pod kloszem i zawsze pilnowana. Nigdy nie pozostawiano jej samej z obawy, że przez decyzje, jakie mogłaby wtedy podjąć, dwór królewski najadłby się wstydu.
Zbyt wielu nastolatków z europejskich rodów królewskich trafia na pierwsze strony gazet, powiedział jej rzecznik prasowy pałacu, jeszcze zanim osiągnęła wiek nastoletni. Jej Królewska Mość nie życzy sobie, by Ile d’Montagne znalazła się w tych niechlubnych rankingach. Czy jasno się wyrażam, Wasza Wysokość?
Amalia doskonale wiedziała, co jej wolno, a czego nie. Jej przypadkowe zdjęcia w brukowcach oznaczały nie tylko szkody wizerunkowe, ale nawet mogły wywołać zamieszki.
Tamtego lata, gdy skończyła dwadzieścia lat, rebelianci w górach dawali się we znaki monarchii mocniej niż zazwyczaj, a Cayetano cieszył się coraz większą sympatią w mediach. To doprowadzało królową Esme do szaleństwa. Może dlatego zdecydowano, że młoda księżna powinna wyjechać na wakacje, zamiast brać udział w politycznych debatach.

Żyli długo i szczęśliwie – Kate Hewitt

– Czy to nie są najpiękniejsze rzeczy, w życiu widziałaś? – roześmiała się Liane Blanchard.
Elle kręciła się w koło, otoczona burzą blond loków, a w jej oczach mienił się zachwyt.
– Z pewnością! – wykrzyknęła, przyglądając się swoim nowym szpilkom, które wyglądały, jakby były zrobione w całości ze szkła. Wyglądały również na niewygodne, ale ten mankament nikł w blasku ozdabiających je diamentów.
– Zgaduję, że założysz je na bal? – Liane wciąż nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Oczywiście! – Elle puściła do niej oczko, zsuwając pantofle z nóg.
Ułożyła je ostrożnie w kartonowym pudle i okryła delikatnym, prawie przezroczystym papierem opatrzonym logiem najlepszej manhattańskiej firmy designerskiej. Jako influenserka, Elle wciąż dostawała paczki od znanych projektantów, którzy pragnęli, by zareklamowała ich produkt na swoich kanałach społecznościowych.
– Powinnaś zobaczyć sukienkę, którą ostatnio dostałam. Idealnie pasuje do tych butów!
– Mam nadzieję, że nie jest wykonana ze szkła – zażartowała Liane.
– Nie, ale ta tkanina jest cudowna! – Uniosła jedną rękę, a drugą poprawiła włosy. – Nie martw się, jest zupełnie przyzwoita i zakrywa to, co trzeba. – Zaśmiała się.
Elle była radosną dwudziestodwulatką. Liane miała dwadzieścia siedem lat, ale czuła się o wiele poważniej od swojej przybranej siostry. Czasem miała wrażenie, że jest jej aniołem stróżem.
– Co za dziwaczna para butów. – W pokoju rozległ się osądzający głos wysokiej, siwej kobiety. Amelie Ash, matka dziewczyn, patrzyła z odrazą na umieszczone w pudełku szpilki. – Są doprawdy paskudne.
– Słuszna uwaga – powiedziała z ukrytym sarkazmem Elle.
Liane zawsze podziwiała ją za to, jak potrafiła przeciwstawiać się swojej macosze. Ich rodziny połączyły się, gdy Elle miała zaledwie sześć lat.
Amelia, stając się matką dwóch przyszłych nastolatek, wcale nie starała się zyskać sympatii nowej córki. Nie pomagało w tym również to, że jej nowy mąż, Robert Ash, uwielbiał zasypywać prezentami swoją jedyną córkę, chcąc wynagrodzić jej śmierć matki, której nawet nie pamiętała. Jedynie Liane wiedziała, że tak naprawdę Elle nigdy nie była rozpieszczana.
– Gdzie zamierzasz je założyć? – zapytała macocha.
– Na bal oczywiście.
Liane napięła się, gdy zauważyła, że usta macochy zwężają się, a oczy przeszywają ją na wskroś. Znała to spojrzenie i wiedziała, co oznacza. Widywała je przez długie lata.
– Na bal? – powtórzyła lodowato Amelia. – Och, skarbie, ale ty nie jesteś zaproszona na bal.
Na ułamek sekundy uśmiech Elle zmalał, a jej niebieskie oczy rozszerzyły się, gdy posłała Liane niepewne, pytające spojrzenie.
– Nie, nie jest zaproszona – wtrąciła szybko siostra. – Będzie mi towarzyszyć, jako mój gość.
Nie mogła pójść na bal bez Elle. Nie przepadała za przyjęciami i nie miała ochoty uczestniczyć również i w tym, ale siostra nalegała, by poszły razem.
Usta matki zacisnęły się. Liane wiedziała, że kobieta nie chciała, by jej przybrana siostra pojawiała się na balu organizowanym przez bajecznie bogatego, notorycznie samotnego magnata hotelowego Alessandra Rossiego, skupiającego wokół siebie nowojorską śmietankę towarzyską.
Co prawda ich rodzina nie zaliczała się do tego wąskiego, elitarnego grona, ale ojciec Liane, Michael Blanchard, był dawno temu drobnym dyplomatą i dobrym znajomym ojca Alessandra Rossiego, Leonarda. Liane była zszokowana, gdy znalazła zaproszenie w skrzynce na listy, ale jej matka pękała z dumy.
– Oczywiście, że bylibyśmy zaproszeni – zadrwiła matka, pyszniąc się. – Twój ojciec był drogim przyjacielem Leonarda Rossiego. Wiesz, że pożyczał mu pieniądze, kiedy ich potrzebował.
Sto franków w kasynie, trzydzieści lat temu, to niezbyt wzniosły interes, jednak Amelia uważała inaczej. Liane nie skomentowała tego ani słowem. Dawno temu nauczyła się trzymać język za zębami w obecności matki, wtedy wszystko było łatwiejsze. W każdym razie nie mogła doczekać się wyjścia na bal. Oczywiście z pewną obawą. Jako nauczycielka francuskiego w podmiejskiej szkole dla dziewcząt, wolała raczej prowadzić spokojne, domowe życie, zamiast znajdować się w centrum życia towarzyskiego, na które raz po raz rzucała się Elle, goniąc za sławą i bogactwem.
Liane nie była zainteresowana żadnym z nich. Straty, których doświadczyła w życiu, nauczyły ją ostrożności i trzymania się w cieniu. Czuła, że gdyby spróbowała żyć inaczej, zostałaby zraniona. Liane dawno temu zdecydowała, że nie chce ryzykować.
Mimo wszystko, patrząc na emanującą szczęściem Elle, pomyślała, że obecność na balu będzie miłą odskocznią od codzienności, nawet jeśli będzie się trzymała na uboczu.
– Wątpię, czy masz odpowiedni strój – fuknęła Amelia, gdy jej pasierbica wróciła do salonu.
Elle była właścicielką domu, w którym mieszkała z macochą i siostrami, ale nie miała grosza przy duszy. Ojciec przepisał go na nią lata temu, z zastrzeżeniem, że jego żona i córki, mogą zamieszkiwać w nim dożywotnio.
– Och, bez obaw – odparła słodko Elle. – Moja znajoma projektantka podarowała mi wspaniałą kreację, specjalnie na tę okazję. Nie martw się, nie zawstydzę cię noszeniem łachmanów.
Liane wiedziała, że to nie tym martwiła się matka. Jej troska była zupełnie odwrotna. Amelia martwiła się, że wspaniała i roześmiana Elle przyćmi swym blaskiem swoje siostry, a ona od zawsze pragnęła, by jej córki poślubiły bogatych i dobrze sytuowanych mężczyzn, którzy zapewnią ich rodzinie pozycję w nowojorskim światku. Liane nie rozumiała tego zupełnie, ponieważ bała się nawet spojrzeć na mężczyzn tego typu, za to jej siostra, mogłaby zamienić flirtowanie w sport wyczynowy.
– Masz szczęście – odpowiedziała chłodno Amelia. – Liane, a twoja sukienka wróciła od krawcowej?
– Tak, odebrałam ją dziś rano – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu, chociaż po części czuła żal, że musi założyć starą, przerobioną suknię matki, jedyną, na jaką było ją stać.
– W samą porę, biorąc pod uwagę, że bal jest jutro wieczorem – odparła matka, obdarzając pasierbicę kolejnym niechętnym spojrzeniem, po czym wyszła z pokoju.
Liane spojrzała na siostrę ze współczuciem.
– Nie przejmuj się nią.
– Nigdy tego nie robiłam. – Elle puściła oczko do siostry. – Nie pokazałaś mi jeszcze swojej sukienki!
– To nic wielkiego… – odpowiedziała niechętnie, wiedząc, że to tylko zwykły kawałek materiału.
– Och, daj spokój Liane! Założę się, że będziesz w niej wyglądała oszałamiająco. Pokażesz mi?
– Jasne. – Nigdy nie umiała się oprzeć słodkiemu spojrzeniu siostry. – Sama zobaczysz, że nie ma co oglądać.
Z westchnieniem ruszyła na górę, a Elle podążyła za nią do sypialni na pierwszym piętrze, z wysokimi oknami wychodzącymi na majaczący z oddali Central Park.
– A teraz pokaż mi swoją kreację. – Elle przebierała nogami, gdy Liane sięgnęła po osłonięty płótnem wieszak. – Mam nadzieję, że jest wyjątkowa!
– Nie tak jak twoja, wierz mi.
Liane zdjęła płótno z wieszaka. Jej matka mogła mieć pretensję do Elle, że to ona przyciągnie uwagę gospodarza balu, ale z ich ograniczonym budżetem ani ona, ani Manon, nie miały na to szans.
Pudrowo niebieska suknia należała niegdyś do jej matki, a lokalna krawcowa nadała jej jedynie nowoczesnych kształtów. Amelia upierała się, że jej krój jest wciąż modny, ale siostry były innego zdania.
– Całe szczęście, że krawcowa zlikwidowała marszczenia – powiedziała, przyglądając się jej krytycznie. – W przeciwnym razie, byłyby to czyste lata osiemdziesiąte i to w złym tego słowa znaczeniu.
– Wiem. – Liane stłumiła westchnienie. Była przyzwyczajona do tego, że wyglądała jak duch, ze swoją bladą skórą i anemicznym wyglądem. Noszenie czterdziestoletniej sukni doprowadziło nawet ją do granic rozpaczy, ale jak zawsze musiała to stłumić. – Nie mam nic przeciwko tej sukni, naprawdę. I tak nie przepadam za imprezami, dobrze o tym wiesz. Przecież nikt nie zwróci na mnie uwagi.
– Ale to impreza roku! – zaprotestowała Elle. – Nie możesz założyć czegoś, co można kupić w sklepie z używanymi rzeczami!
Liane doskonale wiedziała, że tak jest. W słowach jej siostry było zbyt dużo prawdy. Nawet z pomocą krawcowej suknia wyglądała na przestarzałą i zużytą. Odstawała wokół jej biustu i bioder, a materiał miał nieładny połysk taniej satyny. Ale jakie to miało znaczenie, skoro wszystkie oczy będą skierowane na Elle.
– Słuchaj, nie możesz tego nosić – oświadczyła Elle, wyjmując telefon z kieszeni. – Nie na tę imprezę. Ta może być dobra dla Manon, ona naprawdę nie dba o sukienki.
– Będzie ubrana na czarno, jak zawsze.
Manon uwielbiała swoją pracę asystentki administracyjnej w kancelarii prawniczej i nie przejmowała się modą ani znalezieniem męża. Jechała tylko dlatego, że ich matka stanowczo na to nalegała. Każda z sióstr wiedziała, że nie należy się sprzeciwiać matce, ponieważ czegokolwiek by nie zrobiły, matka była nimi zawsze rozczarowana, zupełnie tak samo jak swoimi mężami.
– Pozwól, że zadzwonię do mojego przyjaciela projektanta. Wydaje mi się, że pracował ostatnio nad kreacją, która idealnie pasowałaby na ciebie.
– Sama nie wiem – zaprotestowała Liane, nie chcąc robić Elle kłopotów.
– Mówię ci, byłaby idealna…
– Nie założę czegoś przezroczystego – zastrzegła z góry Liane.
– Oczywiście, że nie! Takie kreacje są zarezerwowane dla mnie – zaśmiała się Elle, przesuwając palcami po ekranie telefonu. – Zaufaj mi, Liane, będzie idealnie! Będziesz królową balu!
– To również jest zarezerwowane dla ciebie. – Liane wybuchła śmiechem.
Elle zawsze w naturalny sposób znajdowała się w centrum uwagi, co wprawiało w złość Amelię Ash. Liane wiedziała, że ich matka pragnęła, by to jej córki były takie, jak ich przybrana siostra, podczas gdy im wystarczyłoby stać w cieniu i patrzeć, jak podbija świat. Mimo wszystko zdecydowała, że zasługuje na to, by choć raz w życiu poczuć się kobieco we wspaniałej sukni od projektanta.

Impreza trwała w najlepsze, gdy Alessandro Rossi pojawił się na korytarzu swojego flagowego hotelu, należącego do manhattańskiego imperium. Przez otwarte drzwi sali balowej dobiegał śmiech i brzdęk kryształów. Przed nim rozciągał się czerwony dywan otoczony blaskiem kryształowych żyrandoli, nie wspominając o klejnotach ozdabiających większość zgromadzonych kobiet. Bal Rossiego, pierwszy tego rodzaju, miał być wydarzeniem roku w mieście. Rozgłos był jedynym powodem, dla którego podjął się jego organizacji.
Prostując swój czarny krawat, zmrużył oczy, gdy jego szare spojrzenie omiotło salę balową, a później zamarł, gdy usłyszał cichy, zduszony płacz.
– Tak mi przykro – powiedziała kobieta. Jej głos był miękki, z delikatnym francuskim akcentem. – Nie chciałam wchodzić ci w drogę, przepraszam.
Biorąc pod uwagę, że nadepnął jej na stopę, miał wrażenie, że to on wszedł jej w drogę. Nawet jej nie zauważył. Popatrzył na kobietę ledwo sięgającą mu do ramienia z idealnie białymi włosami upiętymi na czubku głowy. Jej figura była drobna, a ciało otoczone pasmami zwiewnego fioletu. Stała za palmą przy drzwiach, dlatego jej nie widział. Patrzyła na niego wielkimi, szmaragdowymi oczami. Alessandro zauważył, że skacze na jednej nodze.
– Przepraszam, mam nadzieję, że nie połamałem ci palców u stóp. – Chciał zabrzmieć cierpko, ale kobieta posłała mu spokojne spojrzenie.
– Tylko mały palec, bez którego mogę żyć, ale z pewnością będę bez niego trochę kuleć.
Mówiła tak ponuro, że Alessandro przeraził się, że mówi prawdę, ale po chwili zobaczył na jej twarzy uśmiech, który zniknął tak szybko, jak się pojawił.
– Myślałem, że mówisz poważnie!
– Myślę, że tak. – Znów uśmiechnęła się do niego dyskretnie.
Alessandro poczuł, że obudziła w nim coś uśpionego od dawna.
– Nie martw się, przeżyję. Najwidoczniej jest to kara za moją dumę. Nie powinnam była dać się przekonać siostrze do noszenia tych śmiesznych butów.
– Z doświadczenia wiem, że większość kobiet nosi śmieszne buty.
– Cóż za obraźliwe uogólnienie. – Kąciki jej oczu drgnęły, co sprawiło, że domyślił się, że to kolejny żart i wybuchł śmiechem. Dziwne, na ogół nie lubił żartów. – Zapewniam, że jestem posiadaczką kilku par sensownych butów, z wyjątkiem tych – powiedziała, dumnie podnosząc głowę, a następnie podwinęła rąbek sukni, ukazując wąskie fioletowe szpilki.
Alessandro widział w swoim życiu o wiele więcej par niewygodnych, aczkolwiek pięknych butów, ale postanowił o tym nie wspominać. Choć był oczarowany tą niewielką kobietą, przypominającą mu eteryczną elfkę, musiał zająć się nudnymi obowiązkami, takimi jak powitanie gości, pozowanie do niezbędnych zdjęć reklamowych, a następnie planował dyskretnie zniknąć ze swojej własnej imprezy.
Skoncentruj się na zadaniu, tak jak zwykle – powtarzał sobie. – Żadnych pokus, żadnych rozrywek, a wszystko pójdzie zgodnie z planem.
– Jestem pewien, że są bardzo pociągające – powiedział tonem nieco chłodniejszym, niż zamierzał.
– Z pewnością. Przepraszam, zabrałam ci już zbyt wiele czasu – powiedziała, odsuwając się od niego, zanim zdążył odpowiedzieć, a później tłum pochłonął ją zaledwie w kilka sekund, podczas gdy on wciąż stał w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą począć.
Dziwna kobieta – pomyślał. – Uwodzicielska? Nie, po prostu dziwna.
Choć była blada i przypominała szarą myszkę, wciąż miał w pamięci jej wielkie i błyszczące jak ametysty oczy. Otrzeźwiał, gdy tylko odwrócił się znów w stronę sali balowej. Musiał natychmiast przestać myśleć o jakiejś obcej kobiecie, która nie mogła mu się dziś do niczego przydać. Jedynym powodem, dla którego dziś się tu znalazł, było wywołanie pozytywnego rozgłosu dla marki Rossi. Napełniało go to zarówno dumą, jak i gniewem.
Gdy przejął stanowisko dyrektora generalnego sieci, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo hotelowa strona imperium zaczęła się chwiać. Leonardo Rossi oddelegował swojego syna na dziesięć lat do Rzymu, aby nadzorował ich europejskie aktywa i inwestycje, główne źródło bogactwa Rossich.
Podczas gdy Alessandro umacniał i naprawiał ich biznesowe kontakty, jego ojciec pochłonięty nową miłością, doprowadził prawie do upadku flagowego hotelu w Ameryce. Według konsultanta zatrudnionego przez Alessandra, to właśnie imprezy i rozgłos miały uratować hotel.
– Marka Rossi jest kojarzona z duszną, arystokratyczną wytwornością – powiedziała mu kilka miesięcy temu specjalistka do spraw marketingu i PR. – W Ameryce, ludzie chcą spotykać się w modnych i nadążających za duchem czasu miejscach.
– Marka Rossi ma ponad sto lat – zauważył chłodno. – Nigdy nie będziemy młodzi i nowi.
– Dlatego nadszedł czas na nowe odkrycie.
Początkowo był przeciwny jej pomysłom, w końcu hotele Rossi były najlepsze na świecie. Były uosobieniem elegancji, luksusu i klasy. Nie wymagały wymyślania na nowo, a ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było gonienie za ulotnym trendem. Marka Rossi została zbudowana na stabilnej niezawodności. Świat i ludzie mogli się zmieniać, ale jego ponadczasowa elegancja i luksus – nie.
A jednak, zwiedzając nowojorski hotel, zdał sobie sprawę, że coś musi się zmienić. Pokoje były puste, a ich gośćmi byli wyłącznie osiemdziesięciolatkowie. Zdał sobie sprawę, że może odwrócić losy swojej rodziny, wyłącznie jeśli zmieni myślenie. Uświadomił sobie, że nadal nie chce zmieniać niczego w hotelach. Były spokojnymi oazami w tętniącym życiem mieście.
Musiał po prostu zmienić sposób, w jaki byli postrzegani. Stąd ta impreza, oraz kilka kolejnych w ciągu następnych tygodni – każda w innym hotelu Rossi. Każda z jego udziałem, aby mógł pokazać, jaki jest zabawny, co samo w sobie było już dla niego żartem. Wcale nie był zabawny. Nigdy nie chciał być. Zabawa była dla próżniaków wykorzystujących ciężką pracę innych oraz dla ludzi targanych wiecznymi emocjami. Zupełnie jak jego ojciec.
Wcale nie był dziś tym, kim naprawdę chciał być, ale dla dobra sprawy kamera mogła pokazać go z innej strony. Przedzierał się przez tłum, rozdając serdeczne uśmiechy i ucinając sobie krótkie pogawędki z każdym, kto go zaczepił. W tłumie kręcili się dziennikarze z czołowych magazynów plotkarskich, robiąc wszystkim zdjęcia. Mężczyzna zdawał sobie z tego sprawę, dlatego starał się, aby jego uśmiech był jak najbardziej niewymuszony i skrywał jego prawdziwe usposobienie.
Nienawidził imprez. Gardził nimi, odkąd skończył trzy lata i był wystawiany jako rekwizyt przez rodziców, by mogli pokazać, że ich małżeństwo nie było ruiną. Samo wspomnienie tego dnia sprawiło, że po karku wspiął mu się zimny dreszcz. Był traktowany jak małpka na złotym łańcuszku. Ich zachowanie zniechęciło go nie tylko do wszelkich imprez towarzyskich, ale również do małżeństwa.
Popijając szampana, dyskretnie zerknął na zegarek. Jak długo będzie musiał udzielać się towarzysko, żeby udowodnić światu, że hotele Rossi są najlepsze na świecie? Jak w ogóle można było udowadniać coś, co było oczywiste?
– Potrzebujesz przedstawiciela hotelu, kogoś młodego i zabawnego, kto będzie się pojawiał na spotkaniach towarzyskich – powiedziała nieco figlarnie konsultantka. Czyżby sugerowała mu, że chce objąć to stanowisko?
– Nie wiem, kto mógłby objąć to stanowisko – odpowiedział. Nie miał zamiaru zatrudniać kogoś, kto chciałby robić wyłącznie dobre wrażenie i brylować w towarzystwie, choćby miała najlepsze intencje. – W tej chwili zadowolę się kilkoma dobrymi zdjęciami reklamowymi.

Nareszcie wolna - Caitlin Crews
Amalia Montaigne całe życie przygotowywana była do roli królowej. Pewnego dnia dowiaduje się, że w szpitalu zamieniono ją z inną dziewczynką. Musi ustąpić miejsca prawowitej następczyni tronu. Dostrzega w tej sytuacji jeden plus: nie będzie musiała wychodzić za mąż za żadnego z wybranych dla niej kandydatów. Wyjeżdża na hiszpańską wyspę, gdzie kiedyś spędziła wakacje i zakochała się w Joaquinie Vargasie. Wtedy nie było szans na ich związek, ale teraz byłby możliwy. O ile Joaquin wybaczy jej, że go opuściła… Druga część miniserii
Żyli długo i szczęśliwie - Kate Hewitt
Siostry Liane i Elle idą na bal do Alessandra Rossiego. To jedno z największych corocznych wydarzeń towarzyskich na Manhattanie. Żywiołowa Elle szybko zostaje zauważona przez Alessandra. Proponuje jej, by jako influencerka zrobiła reklamę jego hoteli. W tym celu muszą wspólnie odwiedzić wszystkie hotele Rossiego. Elle zgadza się pod warunkiem, że pojedzie z nimi Liane. Alessandro odkrywa, że Liane, choć mniej efektowna, jest znacznie bardziej interesująca i pociągająca…

Nieważne, kim jesteś, Czy istnieją syreny?

Abby Green, Chantelle Shaw

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1185

ISBN: 9788327695048

Premiera: 17-08-2023

Fragment książki

Nieważne, kim jesteś – Abby Green

Nadal tu był! Serce Sofie MacKenzie zabiło szybciej, gdy przekroczyła próg małej prywatnej sali, zanim jeszcze podjęła świadomą decyzję, że wejdzie do środka. Wiedziała, że nie powinno jej tu być. Nie była pielęgniarką ani lekarzem. Sprzątała i pracowała w stołówce. Leżący w tej sali mężczyzna na pewno nie mógł zjeść obiadu. Był nieprzytomny od kilku dni, kiedy to przywieziono go do niewielkiego szpitala na wyspie. Znaleziono go na skalnej półce na Ben Kincraig, słynnym wzniesieniu Gallinvach, ulubionym miejscu do wspinaczki ludzi z całego świata. Nie pochodził z okolicy i nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Tajemniczy wspinacz nie odniósł żadnych obrażeń, oprócz niewielkiego guza, ale nie odzyskiwał przytomności.
Sofie stanęła przy łóżku. Mężczyzna miał nagi tors i podłączony był do kroplówki oraz monitora, który wydawał miarowe, dające nadzieję dźwięki. Dlaczego się nim przejmowała? Nie znała go przecież. Ale zdany był na obcych, nie miał tu żadnych bliskich, nikogo, kto by go kochał. Poruszyło ją to i czuła z nim rodzaj pokrewieństwa, choć urodziła się na wyspie i spędziła tu całe życie. Jej rodzice niedawno zmarli, pozostawiając ją zupełnie samą. Miała oczywiście przyjaciół, ale nic nie było w stanie zapełnić tej pustki w jej sercu. Dlatego od kilku dni po zakończeniu swojej zmiany przychodziła tutaj i siedziała w milczeniu przy łóżku nieprzytomnego mężczyzny bez imienia. Miała nadzieję, że czuł, że ktoś przejmuje się jego losem. Choć w głębi duszy uwierało ją sumienie – jej zainteresowanie wykraczało poza zwykłą empatię. Nigdy wcześniej nie widziała tak pięknego mężczyzny. Gdy go zobaczyła, jej zamrożone ciało zaczęło topnieć i ze zdumieniem obserwowała, jak jej zmysły budzą się do życia – pierwszy raz w jej dwudziestotrzyletnim życiu.
Wiedziała, że ludzie na wyspie nazywają ją żartobliwie „siostrą Sofie”, bo żyła jak zakonnica. Dopóki żyli rodzice, opiekowała się nimi, bo od zawsze cierpieli na różne schorzenia, przez co nigdy nigdzie nie wyjeżdżali. Największą ich wyprawą były wakacje letnie w północnej Francji, gdy była nastolatką. A gdy jej znajomi świętowali zakończenie liceum na tropikalnych wyspach, ona opiekowała się umierającym ojcem. Nie czuła się jednak pokrzywdzona, była to winna rodzicom, byli jej jedyną rodziną. Teraz otrząsnęła się już z żałoby i może dlatego nieznajomy wspinacz wzbudził w niej tłumione dotąd tęsknoty? Miał rosłe, umięśnione ciało sportowca bez grama tłuszczu i czarne gęste włosy, które wyglądały na dawno niepodcinane. Ciekawa była koloru jego głęboko osadzonych oczu… Wyobrażała sobie, że są ciemne, jak jego czarne włosy, brwi i śniada skóra. Na myśl o tym, że mógłby je teraz otworzyć i na nią spojrzeć, przeszył ją dreszcz. Miał piękny orli nos, a jego mocny, kwadratowy podbródek ocieniał kilkudniowy zarost. A jego usta… Serce Sofie znowu zabiło mocniej. Miał pełne i zmysłowe usta, prawie za piękne, jak na mężczyznę. Wyglądały jak prowokacja – były grzeszne, kuszące…
Sofie odwróciła wzrok. Zauważyła tatuaż na lewym ramieniu, nie ważyła się zbliżyć bardziej, ale przypominał jakieś wpisane w koło dzikie zwierzę, wyjącego wilka? Nie mogła się powstrzymać, ześlizgnęła się wzrokiem na umięśnioną klatkę piersiową usianą czarnym zarostem schodzącym linią w dół wyrzeźbionego brzucha i znikającym pod kołdrą. Sofie poczerwieniała i odwróciła głowę. Była zszokowana swoim zachowaniem. Podeszła do szafki i zaczęła porządkować prawie pusty blat, by jakoś usprawiedliwić przed sobą samą swoją obecność w sali obcego mężczyzny. Odkąd pojawił się w szpitalu, Sofie opuścił jej zwykły rozsądek. Rozszalała się w niej hormonalna burza. Zresztą inne kobiety pracujące w szpitalu też zdradzały niezdrową fascynację upadłym czarnym aniołem. Tylko że ona miała niebezpieczne wrażenie, że łączy ich coś wyjątkowego. Jakby tylko ona rozumiała, jak samotny musiał być. Co zakrawało na szaleństwo, bo nieprzytomny pacjent na pewno nie zdawał sobie sprawy ze swojej samotności. A kiedy odzyska przytomność, od razu zadzwoni do swoich bliskich, zostawiając Sofie z jej idiotycznymi mrzonkami.
Może czuła z nim więź, bo nie był stąd? Wydawał się przybyszem z równoległej rzeczywistości, który pojawił się, by porwać ją ze sobą do lepszego świata… Sofie nie mogła uwierzyć we własną głupotę. Chyba postradałam rozum, pomyślała! Powinna już iść, ale zawahała się. Nieznajomy wyglądał tak spokojnie, mimo to wyczuwała w nim uśpioną dziką energię, która czekała tylko, by ją obudzić. Sofie przeszył dreszcz. Zerknęła ponownie na zmysłowe usta. Były idealne. Korciło ją, by ich dotknąć. Czy były ciepłe? Jędrne?
Taka kobieta jak ona, czyli wyjątkowo zwyczajna, nigdy więcej nie znajdzie się tak blisko równie oszałamiającego mężczyzny. Jej ciało pulsowało, ogarnęła ją nagła, nieodparta chęć, by posmakować tych ust. Zanim rozum zdołał ją powstrzymać, pochyliła się, zamknęła oczy i przywarła wargami do ciepłych, jędrnych ust. Były takie, jak sobie wyobrażała, a nawet lepsze. Czuła, jak krąży w nich gorąca krew, jakby tylko czekał, by go obudziła pocałunkiem…
Przerażona, odskoczyła od łóżka – przekroczyła właśnie wszystkie możliwe granice, osobiste i profesjonalne. Rozejrzała się wokół, jakby wybudziła się z transu. Musiała natychmiast wyjść i zapomnieć o tajemniczym nieznajomym. Na szczęście przez następne dwa dni miała wolne.
Odwracała się już do wyjścia, gdy poczuła mocny uścisk dłoni na nadgarstku. Zamarła. Ma zielone, nie czarne oczy, pomyślała, gdy na niego spojrzała. Mężczyzna otworzył usta i powiedział coś w obcym języku, którego nawet nie rozpoznała. Miał głęboki, miękki głos… Chyba mam halucynacje, przemknęło jej przez myśl. Wzięła głęboki oddech i spróbowała się skupić.
– Przepraszam, nie rozumiem, co pan powiedział.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Przytomny, był jeszcze bardziej niesamowity. Zmrużył oczy, przyjrzał jej się uważniej i przemówił wyraźną angielszczyzną:
– Gdzie ja, do diabła, jestem?

Sofie nieświadomie dotknęła swojego nadgarstka. Nadal czuła dotyk długich palców mężczyzny, który złapał ją za rękę dwa dni temu. Potem jeszcze przez długi czas czuła mrowienie w tym miejscu. Długo po tym, jak zadzwoniła po lekarza i pielęgniarki, którzy przybiegli zaaferowani. Zanim ktokolwiek zdążył zacząć zadawać jej pytania, wyślizgnęła się pospiesznie z sali.
Czy obudziła go zakazanym pocałunkiem? Czy naprawdę to zrobiła? Sofie pokręciła z niedowierzaniem głową. Szaleństwo! Zapięła bluzkę od uniformu pod samą szyję i westchnęła na widok swojego odbicia w lustrze. Wyglądała blado, a jej czarne włosy tylko podkreślały brak opalenizny, na którą w Szkocji nie mogła liczyć nawet w środku lata. Nigdy w życiu nie spędziła ani jednego dnia w gorącym kraju, znała je jedynie z filmów. Bluzka opinała mocno jej biust, próbowała ją poprawić, ale bez skutku. Gdyby była wysoka, krągłe kształty mogłyby się stać jej atutem, ale przy stu sześćdziesięciu centymetrach wzrostu obfity biust i szerokie biodra przysparzały jej jedynie zmartwień. Zamknęła drzwi szafki, starając się nie myśleć o nim. Co nie było łatwe, bo cały szpital aż huczał od plotek o tajemniczym nieznajomym, który rzekomo stracił pamięć. Nie miał pojęcia, kim jest. Nie zgłoszono jego zaginięcia, nikt go nie szukał. Oprócz amnezji i guza na głowie nic mu się nie stało, był w świetnej kondycji. Sofie zarumieniła się na myśl o jego zdrowym, wysportowanym ciele. Drzwi do szatni otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła pielęgniarka, przyjaciółka Sofie, Claire.
– Sofie, trzeba posprzątać w sali jednoosobowej, ktoś wylał wodę z wazonu.
Sofie przełknęła ślinę.
– W tej sali, gdzie leży ten pacjent…?
Claire wzniosła oczy do nieba.
– Mamy tylko jedną salę jednoosobową.
– On tam nadal leży?
– Leży. Co się z tobą dzieje? – Przyjaciółka spojrzała na nią czujnie.
Sofie z całych sił starała się nie ulec panice.
– Nic, nic – odpowiedziała pospiesznie. – Już idę. – Zabrała ze sobą kilka rzeczy i wyszła. Kiedy doszła do drzwi sali, zawahała się. Ze środka dobiegały podniesione głosy. Po chwili drzwi otworzyły się na oścież i oczom Sofie ukazała się zaaferowana siostra przełożona.
– Sofie! – zawołała starsza kobieta. – Świetnie, że jesteś. Posprzątaj ten bałagan, zanim ktoś się poślizgnie i skręci nogę.
Sofie miała ochotę odwrócić się i uciec. Lekarz i dyrektor szpitala stali pomiędzy nią a łóżkiem, zasłaniając pacjenta. Rozmawiali przyciszonym głosem. W pewnej chwili jeden z nich przesunął się i Sofie zobaczyła tajemniczego mężczyznę. Siedział na łóżku, a jego imponujący tors okrywała szpitalna piżama. Był całkowicie przytomny. Sofie zaparło dech w piersi. Mężczyzna wpatrywał się w nią niesamowitymi zielonymi oczyma. I te usta… Teraz zaciśnięte mocno tworzyły cienką linię niezadowolenia. Pamiętała ich dotyk na swoich wargach…
– Sofie?
Sofie zamrugała gwałtownie i zorientowała się, że dyrektor i lekarz przyglądają jej się.
– Stłuczony wazon leży po drugiej stronie łóżka – poinformowała ją surowo siostra przełożona.
Sofie oblała się rumieńcem i pospiesznie zabrała się do pracy.

Ciemnowłosa kobieta, która pojawiła się w sali, wyglądała znajomo, a ponieważ wszystko inne wydawało mu się obce, wzbudziła jego zainteresowanie. Przebiła się przez mgłę spowijającą jego świadomość jak promień jasnego światła. Nieprzyjemne, frustrujące uczucie zagubienia ustąpiło na chwilę. Przyglądał jej się więc, zamiast słuchać mówiących coś bezustannie lekarzy. Wolałby, żeby podeszła bliżej, ale ona skuliła się i ostrożnie zbierała szkło z podłogi. Zauważył tylko, że jej bluzka opina bujne kształty. Kiedy wyprostowała się ponownie, mógł w końcu podziwiać jej apetyczną sylwetkę miniaturowej bogini z bujnym biustem, krągłymi biodrami i wąską talią. Miała czarne, skromnie związane włosy i bardzo jasną karnację, a oczy ogromne, w niezwykłym kolorze fiołków.
Czy spotkali się już wcześniej? Dlaczego wydawała mu się znajoma? Natychmiast rozbolała go głowa, gdy tak próbował sobie cokolwiek przypomnieć. Kobieta unikała jego wzroku, pracowała pilnie z pochyloną głową. Ogarnęła go irytacja. Dlaczego go unikała? Zazwyczaj kobiety nie kryły się przed jego spojrzeniem. Policzki kobiety pokrywał rumieniec, co, ku jego zdumieniu, zelektryzowało go. Poczuł, że krew krąży szybciej w jego żyłach. Dopiero gdy lekarz chrząknął znacząco, musiał wrócić myślami i wzrokiem do trójki ludzi, którzy przyprawiali go o ból głowy niekończącymi się pytaniami.
– Nie ma powodu, byśmy tu pana dłużej trzymali, ale oczywiście nie możemy pana wystawić za drzwi, skoro nie ma pan dokąd pójść i nie pamięta nawet, jak się nazywa – poinformował go lekarz.
– Wszystkie hotele i kwatery są w sezonie letnim zajęte – dodał dyrektor.
– Niestety mnie odwiedza niedługo matka, nie mam wolnego pokoju – wtrąciła szybko siostra przełożona.
– A może Simmondowie? Oni mają duży dom…
– Wyjechali do rodziny i wynajęli cały dom letnikom.
Mężczyzna nie potrafił powstrzymać narastającej frustracji. Uniósł dłoń, by ich uciszyć. Spojrzał na młodą kobietę zgarniającą mopem wodę z podłogi. Jej długi kucyk opadał lśniącą, jedwabistą wstęgą na ramię i prawie dotykał jednej z pełnych piersi. Wskazał ją palcem i oświadczył.
– Zatrzymam się u niej.
W sali zapadła cisza. Wszyscy, łącznie ze sprzątaczką, zamarli. Dziewczyna podniosła w końcu głowę i spojrzała na niego fiołkowymi oczyma. I wtedy przypomniał sobie.
– Byłaś w sali, gdy odzyskałem przytomność. To byłaś ty.
Jej policzki poczerwieniały jeszcze bardziej. Fascynująca reakcja, pomyślał.
– Ja… Tak, byłam tu wtedy. Wezwałam lekarza.
Miał wrażenie, że coś mu umykało, pamiętał dotyk jej skóry pod swoimi palcami – chłodnej i gładkiej. Ale nic więcej. Ktoś chrząknął ponownie.
– Obawiam się, że zatrzymanie się pana u Sofie byłoby nieodpowiednie – zauważyła z nieskrywaną dezaprobatą pielęgniarka.
Sofie. To imię pasowało do niej, było miękkie i kobiece jak jej ciało. Choć jej intensywne spojrzenie zdradzało siłę charakteru ukrytą za głębokim błękitem. Zacisnął zęby. Była szalenie intrygująca. I ekscytująca. Nie mógł od niej oderwać wzroku. Zignorował przełożoną i zwrócił się wprost do Sofie.
– Mogę się u ciebie zatrzymać?
Zaskoczona, zamrugała gwałtownie. Zauważył, że miała długie, gęste rzęsy bez śladu makijażu. Na jej twarzy odbijały się wszystkie, nawet przelotne emocje. Musiał bardzo nad sobą panować, by jego podniecenie nie stało się widoczne. Zazwyczaj nie reagował tak gwałtownie na widok kobiety, zwłaszcza w miejscu publicznym. Sofie spojrzała na swoich przełożonych i przygryzła wargę.
– Czemu nie? – odpowiedziała, nie patrząc na niego.
Miała niski i melodyjny głos. Bardzo przyjemny. Łechtał jego zmysły. Siostra przełożona nie poddawała się jednak.
– Sofie, naprawdę nie musisz się czuć zobowiązana. To wyjątkowa sytuacja.
Sofie wzruszyła ramionami.
– Mieszkam sama od śmierci mamy i mam wolne pokoje. Nie ma problemu.
– Naprawdę zgodziłabyś się? – zapytał doktor. – Możemy zorganizować wizyty pielęgniarki środowiskowej. A ty dostałabyś oczywiście urlop na ten czas.
– Płatny urlop? – upewnił się mężczyzna. Zaskoczyło go, że czuje potrzebę zaopiekowania się Sofie. Miał także wrażenie, że przejmowanie kontroli nad sytuacją przychodziło mu naturalnie.
– Oczywiście. – W głosie dyrektora wyczuł ulgę. – Sofie wyświadcza nam wszystkim przysługę. Musimy przede wszystkim ustalić pana tożsamość, panie…
Nagle do głowy przyszło mu imię. Nie sądził, żeby to on się tak nazywał, wywoływało w nim niepokój. Mimo to postanowił go użyć.
– Darius, możecie się do mnie zwracać tym imieniem.
W sali zapadła cisza. Przerwała ją Sofie, zwracając się do lekarza.
– Kiedy odzyska pamięć?
– Trudno powiedzieć. W przypadku utraty pamięci spowodowanej traumą nie ma zasad. Wspomnienia mogą wracać stopniowo przez długi czas albo nagle, w jednej chwili.
Mężczyzna spojrzał na Sofie i zauważył niepokój na jej twarzy. Nie próbowała nawet ukrywać swoich emocji, co szalenie go intrygowało. Dopiero po chwili rozpoznał w jej spojrzeniu współczucie. Nawet litość. Już miał się żachnąć i powiedzieć jej, że zmienił zdanie, gdy powiedziała zdecydowanie:
– Okej, w porządku, może się u mnie zatrzymać.

– Zwariowałaś, Sofie? A co jeśli on jest seryjnym mordercą?!
Sofie wzniosła oczy do nieba, słysząc bzdury wygadywane przez przyjaciółkę. Przebrała się w dżinsy i koszulkę z długim rękawem, wzięła torbę i bez zerkania w lustro ruszyła ku drzwiom. Wiedziała, jak wygląda: bez szału…
– Wątpię, Claire. Zresztą mieszkasz na tej samej ulicy, w razie czego zacznę krzyczeć. Na pewno mnie usłyszysz i przybiegniesz na pomoc.
Claire nie wyglądała na uspokojoną.
– Będę do ciebie zaglądać codziennie po pracy, żeby mieć na ciebie oko.
– To on spadł w przepaść, nie ja. Na niego trzeba mieć oko.
Claire machnęła ręką.
– Wiem, przełożona przydzieliła mi już to zadanie. Mnie jednak bardziej obchodzisz ty niż on. Jesteś pewna, że nie dajesz się wykorzystywać?
Sofie przypomniała sobie przyjemny dreszcz, który ją zelektryzował, gdy Darius oświadczył, że zamieszka u niej. Kiedy jednak przypomniał sobie, że była w sali, gdy odzyskał przytomność, panika chwyciła ją za gardło. Czy pamiętał, że go pocałowała, tylko tego nie powiedział? Czy dlatego chciał się u niej zatrzymać? Wydawało mu się, że chętnie zaoferuje mu dodatkowe… atrakcje?
– Nie wie, kim jest. Na pewno ma rodzinę, przyjaciół, którzy się o niego martwią.
Może ma żonę? Dzieci? Kochankę? Może gdzieś czeka na niego nieziemska piękność? Sofie postanowiła o tym nie myśleć. Claire prychnęła.
– Poszedł się wspinać w pojedynkę. Jeśli ma rodzinę, to jakoś słabo go szukają.
Sofie zrobiło się jeszcze bardziej żal pięknego nieznajomego.
– Masz za miękkie serce, Sofie – zawyrokowała przyjaciółka. – Kiedyś wpakujesz się przez to w tarapaty.
„Tarapaty”. Sofie poczuła niebezpieczne łaskotanie w podbrzuszu, obcy jej przypływ lekkomyślnej frywolności. Nie była typem kobiety, która pakuje się w tarapaty, a jednak zaprosiła do swego domu obcego mężczyznę. Oszałamiająco przystojnego mężczyznę.
– Obiecaj, że do mnie zadzwonisz, jeśli on zacznie się dziwnie zachowywać.
– Oczywiście. Na pewno w ciągu kilku dni odzyska pamięć i okaże się jednym z bankierów z londyńskiego City.
Wielu takich pojawiało się u nich każdego roku. Wspinali się po górach w poszukiwaniu sensu życia.
– Jeśli ten facet jest bankierem, to mój Graham występował w Magic Mike’u. – Claire przewróciła oczami.
Sofie przypomniała sobie męża Claire i z trudem powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem. Miał spory brzuszek i przerzedzające się włosy i w niczym nie przypominał profesjonalnego striptizera. Ale stanowili z Claire cudowną, kochającą się parę. Sofie westchnęła w duchu. Miała nadzieję, że i ona kiedyś spotka miłość swojego życia. Czy dlatego zgodziła się przyjąć pod swój dach obcego mężczyznę? Żeby zmienić coś w życiu? Do szatni zajrzała przełożona i przerwała rozmyślania Sofie.
– Sofie, pan Darius jest gotowy.
Serce Sofie zabiło żywiej. A co, jeśli Claire słusznie się o nią martwiła?

Czy istnieją syreny? – Chantelle Shaw

Fala była ogromna. W świetle czołówki książę Eirik widział ścianę wody wyrastającą przed dziobem jachtu. Morze szalało, miotane potężnym sztormem, który nadszedł wcześniej, niż przewidywały prognozy. Fala z charakterystyczną grzywą białej piany na szczycie załamała się i runęła na jacht.
Jacht Eirika, „Mako”, stracił maszt zaraz na początku sztormu, jakąś godzinę wcześniej. Zniszczenie anteny wysokiej częstotliwości skazało go na brak łączności radiowej. Nie mógł nawet nadać sygnału Mayday. Sygnał telefonu satelitarnego nie przenikał przez grubą powłokę chmur i Eirik nie miał innego wyjścia, jak opuścić trasę regat wokół Islandii, którego uczestnicy wyruszyli z mariny w Penash na południowym wybrzeżu Kornwalii. Zawrócił więc, ustawił prowizoryczny maszt i pożeglował w stronę wybrzeża. Urwiste, kornwalijskie klify były blisko, ale nie zbyt blisko. Noc przyniosła nieprzeniknioną ciemność. Miejsce, gdzie łamiący się maszt uderzył go w głowę, pulsowało boleśnie. Odgarnął włosy z oczu i w świetle latarki zobaczył na palcach krew z rozciętego łuku brwiowego. A teraz obserwował potężną falę przewalającą się przez pokład z dźwiękiem przypominającym łoskot schodzącej lawiny.
Czy Niels też się tak wtedy bał? Eirik przypomniał sobie pamiętny dzień wycieczki narciarskiej sprzed roku. Wyprzedzał brata o kilka metrów i zdołał doszusować do kępy drzew, które uchroniły go przed pędzącymi masami śniegu. Kiedy spojrzał za siebie, zrozumiał, że brat nie miał szans. Smutek i poczucie winy, bo wycieczka była jego pomysłem, dręczyły go do dziś. Obaj uwielbiali stromizny, ale Niels, jako potencjalny dziedzic tronu Fjernland, wolał już nie podejmować tak dużego ryzyka.
Teraz bezgwiezdne niebo zlewało się z morzem, a potężna fala obróciła jacht o sto osiemdziesiąt stopni. Po dłuższym czasie przypominającym pobyt w bębnie wirówki, Mako powrócił na poprzedni kurs. Kaszląc i plując, Eirik odetchnął głęboko i spróbował ocenić szkody. Prowizoryczny maszt został złamany. Na szczęście przegroda, gdzie przechowywano flary, pozostała wodoszczelna. Flary używano do wzywania pomocy tylko w sytuacji zagrożenia życia. Uświadomienie sobie, że sytuacja jest aż tak poważna, zadziałało otrzeźwiająco. Chwilę później obserwował czerwoną świetlną smugę z nadzieją, że ktoś jeszcze ją dostrzeże i zawiadomi straż wybrzeża.
Morze uspokoiło się trochę, sztorm zaczął przycichać. Spoza pękających chmur pokazało się światło księżyca i Eirik zorientował się, że jacht zniosło bliżej wybrzeża. Ale dziób wciąż znajdował się nisko nad wodą, co oznaczało, że jacht powoli tonie. Mógł tylko próbować dopłynąć do brzegu, ale groźne bałwany rozbijały się o klif i prawdopodobieństwo, że Mako zostanie tam roztrzaskany, było ogromne.
Rozpiął linę zabezpieczającą i wdrapał się na górną część nadburcia. W świetle księżyca widział w dali zaledwie zarys odległych klifów. To był wariacki plan, ale innego nie miał.
Wtedy zauważył ogon. Wiedział, że delfiny są regularnie widywane w wodach oblewających Kornwalię, ale to coś nie wyglądało jak ogon delfina. Duży kształt ponownie przeciął powierzchnię wody, po czym zniknął w falach. Eirik zamarł, kiedy w wodzie, kilka metrów od łodzi pojawiła się twarz. Wpatrywał się w nią pewny, że ma halucynacje. Może to wstrząs mózgu? Zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, zjawisko wciąż tam było. Kobieca figura z ogonem ryby? Cóż to takiego?
Syrena podniosła rękę i pomachała do niego. Nie wierzył w opowieści o wabiących żeglarzy syrenach, ale w tej chwili nie był w stanie szukać innego wytłumaczenia.
– Płyń za mną. – Jej głos wzniósł się ponad szum wiatru, zanim z pluskiem potężnego ogona zniknęła w falach.
Woda sięgała już górnej części nadburcia. Mako tonął szybko. Eirik nie miał innego wyjścia, jak wskoczyć do morza i ratować życie. Woda była przeraźliwie zimna i groziła mu hipotermia. Szanse przeżycia były znikome.
Syrena wynurzyła się kilka metrów przed nim i znów na niego skinęła. Jej skóra połyskiwała srebrzyście w świetle księżyca, a twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi wyglądała jak na obrazach prerafaelitów. Za nią po wodzie snuła się smuga długich włosów. Kim była? Skąd się wzięła? Nie miał pojęcia, ale na pewno była jego jedynym ratunkiem.
Zgubił swoją czołówkę, ale w jasnym świetle księżyca bez trudu utrzymywał kierunek, choć ramiona bolały go od wysiłku i oddychał coraz ciężej. Kamizelka ratunkowa pomagała utrzymać się na wodzie, ale silny prąd znosił go w stronę skał, które z daleka wyglądały jak wyrastające z morza gigantyczne zęby.
Pamiętał legendy o syrenach wiodących żeglarzy do zguby. Być może popełniał błąd, podążając za tajemniczą przewodniczką, ale nigdy nie potrafił się oprzeć pięknej kobiecie, pomyślał z posępnym humorem. Teraz jednak był wykończony. Prąd znosił go na skały, lodowaty ziąb przenikał ciało i wola przeżycia słabła z każdą chwilą.
W tym momencie poczuł na ramieniu dotyk dłoni. Syrena była tuż obok, jej oczy w ciemności nocy – wielkie i przepastne. Eirik miał wrażenie, że trafił do krainy cieni.
– Nie poddawaj się. Płyń blisko mnie – wionęła.
– Kim jesteś? – rzucił w jej stronę, ale już płynęła dalej., więc raz jeszcze zmusił słabnące mięśnie do wysiłku.
Znaleźli się w przesmyku spokojniejszej wody między skałami. Z boku fale rozbijały się o klif, ale przed sobą zobaczył małą zatoczkę i pasek piaszczystej plaży. W końcu jego stopy znalazły oparcie i, na wpół pełznąc, z gardłem palącym od słonej wody, wydostał się na piasek.
Opadł na kolana i oddychał z trudem, kaszląc i plując. Potem musiał chyba zemdleć, bo kiedy odzyskał świadomość, leżał policzkiem przytulony do mokrego piasku. Ktoś obrócił go na plecy i podtrzymał głowę.
– Wszystko będzie dobrze…
Głos miał śpiewną intonację, której miał nigdy nie zapomnieć. Ale uchylenie ciężkich powiek sprawiało mu trudność, a ciało przenikał lodowaty ziąb.
– Nie poddawaj się – nalegał głos.
Jego czułość otuliła zmrożone serce Eirika. Na twarzy i wargach czuł ciepły oddech. Delikatnie poklepała go po policzkach i poczuł na wargach dotyk jej warg. Pocałunek anioła, pomyślał.
Zapragnął już na zawsze pozostać w czułych objęciach. Otworzył oczy i napotkał przepaściste spojrzenie. Natychmiast się odsunęła i delikatnie opuściła jego głowę na piasek. Zanim zdołał podeprzeć się na łokciu, jego wybawicielka wróciła do morza i siedziała teraz na wystającej spod wody skale. Trudno byłoby określić barwę spływających na ramię włosów. Ogon, tak, to rzeczywiście był ogon, połyskiwał srebrzyście w blasku księżyca.
– Kim jesteś?
– Jesteś już bezpieczny. Niedługo nadejdzie pomoc – odparła melodyjnym głosem i zanurkowała w fale.
– Zaczekaj…
Wpatrywał się w wodę, ale już zniknęła. Czy tylko ją sobie wyobraził? Logiczny umysł to mu właśnie podpowiadał. A przecież bez niej nie odnalazłby drogi do zatoczki…
Opadł na piasek i marzył na jawie. W jakiś czas potem, może minuty, może godziny usłyszał nad głową łoskot tnących powietrze łopat helikoptera. Osłoniwszy oczy przed ostrym światłem szperacza, dostrzegł opuszczaną na plażę postać.
– Wasza Królewska Wysokość, co za ulga, że jest pan bezpieczny – odezwał się lekarz. – Wszyscy bardzo się martwili, kiedy kontakt radiowy się urwał. Istniała zaledwie nikła szansa, że zdoła pan dotrzeć do Pixie Cove. Tylko nieliczni tutejsi mieszkańcy znają to miejsce. Miał pan szczęście.
Zatoczka Wróżek, trafna nazwa, pomyślał Eirik. Przeczesał palcami włosy, sklejone od krwi i soli.
– To nie szczęście – mruknął. – Wiem, jak to brzmi, ale przyprowadziła mnie tu syrena.
Brzmiało to cudacznie i przypuszczał, że medyk wybuchnie śmiechem i wyjaśni mu, że miał wstrząs mózgu. Ale mężczyzna wcale się nie zdziwił.
– Ach, tutejsza kornwalijska syrena. Nie widziałem jej osobiście, ale dużo słyszałem o Arielle…

– Chyba nawet ty przyznasz, że książę Eirik jest niezły.
Szyderczy głos przestraszył Arielle. Uświadomiła sobie, że została przyłapana na wpatrywaniu się w atrakcyjnego mężczyznę, który przyciągał spojrzenia wszystkich bez wyjątku obecnych tu istot rodzaj żeńskiego.
– Nawet ja? – spytała obronnym tonem.
Tamara Bray była pierwszorzędną plotkarą, a dawniej przywódczynią gangu, który zamienił szkolne lata Arielle w piekło.
– Nigdy się nie zainteresowałaś żadnym z miejscowych chłopków, ale też żaden nie chciałby mieć nic wspólnego z córką skazanego za morderstwo. Naprawdę myślisz, że takie zero miałoby szanse u księcia?
Tamara miała powody nienawidzić ojca Arielle i ze zrodzoną z podłości przyjemnością wylewała złośliwości na jego córkę. Dawne obrzucanie wyzwiskami zmieniło się w coś znacznie bardziej plugawego.
– Nikt z miejscowych nie jest taki przystojny.
Arielle podążyła wzrokiem za spojrzeniem Tamary, gdzie Jego Królewska Wysokość książę Fjernland, Eirik, gawędził z komandorem jacht klubu. Z całą pewnością był „niezły”, akurat to określenie atrakcyjnej osoby świetnie do niego pasowało. Z potarganymi ciemnoblond włosami i opaloną na miodowy brąz skórą wyglądał jak młody bóg, a biały opatrunek na czole nic nie ujmował przystojnym rysom.
W przeszłości zdjęcia księcia playboya regularnie pojawiały się w tabloidach, ale od śmierci brata Eirik zniknął z kręgu zainteresowania mediów. Szczerze mówiąc, Arielle była w nim trochę zadurzona. Wycięła jego zdjęcie z pisma o sławnych i bogatych i przyczepiła na lodówce. Ile razy otwierała drzwi, spoglądała w hipnotyzujące oczy o tym samym odcieniu błękitu co kornwalijskie niebo w rześki, wiosenny dzień.
Morska bryza potargała jej włosy, które upięła na czubku głowy, by wyglądać poważniej. Zbłąkany kasztanowy kosmyk opadł luźno i musnął ją po policzku, więc, ze wzrokiem wciąż utkwionym w Eiriku, podniosła rękę, by wsunąć go za ucho.
Wyglądał teraz dużo lepiej niż trzy noce temu, kiedy pomogła mu dotrzeć wpław do Zatoczki Wróżek. Zostawiła go na plaży i pobiegła po pomoc, ale potem się o niego martwiła, dopóki nie usłyszała w wiadomościach, że omal nie utonął w morzu i został zabrany helikopterem do szpitala w Penzance. Dopiero wtedy jej ulżyło.
Wysoka, imponująca sylwetka wyróżniała go pośród gości, którzy stłoczyli się wokół. Charakterystyczna uroda i cień jasnego zarostu sugerowały pochodzenie od Wikingów.
– Gdzie właściwie leży Fjernland? – dopytywała burkliwie Tamara. – Zwykle wagarowałam podczas lekcji geografii.
– Fjernland to mała wysepka na Morzu Północnym, pomiędzy Jutlandią a południową Norwegią – wyjaśniła Arielle. – Dania wielokrotnie próbowała uzyskać nad nią kontrolę, ale tamtejsi mieszkańcy okazali się najbardziej nieustraszeni i bezlitośni ze wszystkich skandynawskich wojowników i wysepka już w dziesiątym wieku została samodzielnym księstwem. Obecnym monarchą jest Jego Wysokość książę Otto III, który rządzi wspólnie z żoną, księżną Huldą. Po śmierci starszego brata, księcia Nielsa, książę Eirik jest ich jedynym synem i spadkobiercą.
– Zawsze byłaś kujonem – syknęła zjadliwie Tamara. – Może i miałaś dobre stopnie, ale twój ojciec siedzi w więzieniu za morderstwo, a wiele osób uważa, że też powinnaś tam trafić.
– Nie miałam pojęcia o przestępstwach mojego ojca ani o tym, co się stało z twoim kuzynem.
– Już ci wierzę.
Na wzmiankę o ojcu żołądek Arielle ścisnął się boleśnie. Już nigdy nie zdoła uciec od przeszłości. Zerknęła w stronę mariny, gdzie przycumowano jachty, które wzięły udział w regatach wokół Irlandii. Były tam wszystkie te, które dopłynęły do mety w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, poza jednym. Wypadek Eirika trafił do międzynarodowych nagłówków, szczęśliwie bez wzmianki na temat udziału Arielle, która zdecydowanie nie życzyła sobie zainteresowania prasy.
Jachty, pobrzękując olinowaniem, kołysały się na fali. Słony zapach morskiego powietrza obudził w Arielle tęsknotę za pływaniem. Pływała i nurkowała z monofinem prawie codziennie. Morze było jej drugim domem. Świetnie pływała, ale pewność, z jaką poruszała się w wodzie, nie przekładała się na inne sfery życia.
Wyspiarze uważali ją za takiego samego samotnika jak jej ojciec, który przez wiele lat przed aresztowaniem żył w domu na szczycie klifu. To miejsce było też jedynym domem Arielle. Gerran Rowse miał opinię wichrzyciela, więc ludzie unikali Arielle i jej matki, kiedy jeszcze żyła.
Nie pasowała nigdzie, a zwłaszcza do ekskluzywnego jacht klubu, którego członkowie byli w większości bogatymi emerytami. Zamienili życie w mieście na nadmorską idyllę i lamentowali nad brakiem w małej miejscowości znanej sieci sklepu z kawą. Żaden z tutejszych rybaków poławiających na morzu do jacht klubu nie należał.
Arielle nie pasowała też do wspólnoty rybaków złożonej z mężczyzn, którzy odwiedzali jej ojca nocami, pozostawiając łodzie przycumowane przy nadbrzeżu. Dlatego z zaskoczeniem powitała pojawienie się komandora jacht klubu przed swoją pracownią poprzedniego dnia.
– Książę opuścił szpital po ciężkich przejściach na morzu i ma wręczyć nagrodę zwycięzcy regat – poinformował ją Charles Daventry. – Sekretarka przekazała mi, że Jego Królewska Wysokość życzy sobie spotkać się z tobą.
– Po co miałby się ze mną spotykać?
Czyżby wiedział, że to ona go uratowała, choć nikomu o tym nie wspomniała? Zmroziło ją podejrzenie, że mógł słyszeć o złej sławie jej ojca. Po skazaniu Gerrana Rowse’a zaczęła prześladować ją prasa; dlatego zdecydowała się na zmianę nazwiska.
– Książę Eirik jest zainteresowany ochroną środowiska morskiego – wyjaśnił Charles. – Wspiera międzynarodową Inicjatywę na Rzecz Czystego Morza i słyszał o twoim pomyśle przetwarzania wyłowionego z mórz plastiku na elementy dekoracyjne.
Wziął do ręki podkładkę pod szklankę wykonaną przez Arielle z pozyskanych z morza granulek plastiku i oglądał ją z zaciekawieniem.
– Bylibyśmy wdzięczni, gdybyś zechciała zabrać ze sobą kilka twoich wyrobów. Prawdopodobnie po ceremonii wręczenia nagród książę znajdzie chwilę, by je obejrzeć.
Promocja ochrony morskiej przyrody jest zawsze pożądana, myślała Arielle, wchodząc do klubu. Goście wciąż jeszcze siedzieli przy lunchu i nadęty kelner skierował ją do stolika na zewnątrz, gdzie miała rozłożyć swoje wyroby. Zaproszono też kilkoro miejscowych biznesmenów. Tamara, która reprezentowała firmę swojego ojca, spojrzała na nią krzywo.
– Dlaczego nie zrobisz wszystkim przysługi i po prostu nie znikniesz? W ogóle nie rozumiem, skąd się tu wzięłaś.
– Podobno książę jest zainteresowany moim pomysłem na recykling plastiku pochodzącego z mórz.
– Książę na pewno nie będzie zainteresowany niczym, co mogłabyś powiedzieć. Kiedy jego ochroniarze dowiedzą się, że twój ojciec jest kryminalistą, wcale cię do niego nie dopuszczą.
Komentarz Tamary bardzo zabolał Arielle. Od lat z winy ojca czuła się bezwartościowa. Choć nie zrobiła nic złego, była przez mieszkańców miasteczka bojkotowana i miała wyrzuty sumienia, że nie postarała się poznać prawdy o mętnych interesach ojca. Małe gospodarstwo, gdzie trzymał głównie owce, nie przynosiło specjalnych zysków, ale któregoś dnia znalazła torbę podręczną pełną banknotów, ukrytą za balami siana. Jednak kiedy w domu pojawiali się obcy, zgodnie z wolą ojca zamykała się w swojej sypialni.
Odruchowo podniosła rękę i dotknęła blizny na policzku. Ojciec odsiadywał w więzieniu wyrok dożywocia i nie musiała już się go bać, ale była naprawdę udręczona jego skandalicznymi zbrodniami.
Prawdopodobnie Tamara miała rację. Książę Eirik nie będzie jej chciał słuchać, pomyślała posępnie. Jak czytała, prowadził życie osoby znanej i bogatej, pełne wystawnych przyjęć. Fetowano go i adorowano gdziekolwiek się pojawił, a jego legendarny wdzięk przyciągał kobiety jak miód pszczoły. Arielle była zdecydowana się temu nie poddawać.
– Idzie tu. – Tamara była podekscytowana. – Nie mogę uwierzyć, że poznam prawdziwego księcia.
Arielle obserwowała Eirika przechodzącego na skos przez trawnik. Zignorował Tamarę i skierował się prosto do niej. Jego wysoka sylwetka zasłoniła słońce i musiała przekrzywić głowę, żeby na niego spojrzeć. Spotkali się wzrokiem i czuła, że ją rozpoznał.
– To ty! – Zaskoczony, podszedł bliżej, przypatrując jej się uważnie. – Kim jesteś?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, obejrzał się przez ramię i zaklął pod nosem na widok swojej świty, dążącej jego śladem przez trawnik.
– Byłem pewny, że sobie ciebie wyobraziłem. Ale jesteś prawdziwa.
Przebiegł po niej wzrokiem i od intensywności tego spojrzenia zrobiło jej się gorąco.
Był jeszcze przystojniejszy, niż zapamiętała. Wtedy kompletnie bezbronny wobec żywiołu, teraz całkowicie powrócił do formy. Miał trochę ponad metr osiemdziesiąt i jasne włosy, rozpięta pod szyją jasnoniebieska koszula odsłaniała opaloną pierś. Granatowe dopasowane dżinsy podkreślały wąskie biodra i długie, zgrabne nogi. Atletyczna budowa znamionowała siłę, a intensywne spojrzenie niebieskich oczu przyprawiało ją o szybsze bicie serca.
– Uratowałaś mi życie. – Skrzywił się lekko na widok nadchodzącego komandora. – Chciałbym z tobą pomówić – powiedział ciszej. – Ale nie tu. Znasz jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy zostać sami?
– Nie bardzo – mruknęła, myśląc o dziennikarzach, którzy natychmiast wywęszyliby to prywatne spotkanie.
Z trudem ukrył frustrację, kiedy do stolika zbliżył się Charles Davenport.
– Chciałbym przedstawić Waszej Wysokości Arielle Tremain związaną z inicjatywą „Czyste morze”.
Arielle wyciągnęła rękę.
– Bardzo mi przyjemnie poznać Waszą Wysokość.

Nieważne, kim jesteś - Abby Green
Do szpitala, w którym pracuje Sofie MacKenzie, zostaje przywieziony ciężko ranny mężczyzna. Po kilku dniach odzyskuje przytomność, lecz nie pamięta, kim jest. Sofie jest pod wrażeniem jego męskiej urody. Chętnie się zgadza, by na czas rehabilitacji zamieszkał u niej w pensjonacie. Nie podejrzewa nawet, że gości milionera – Achillesa Lykaiosa, właściciela dużej firmy. Gdy Achilles odzyskuje pamięć, proponuje Sofie, by rzuciła wszystko i wyjechała z nim do Londynu…
Czy istnieją syreny? - Chantelle Shaw
Książę Eirik bierze udział w regatach dookoła Irlandii. Podczas sztormu jego jacht ulega uszkodzeniu i zaczyna tonąć. Książę też by utonął, gdyby nie pomogła mu syrena. Tak mu się przynajmniej wydaje, kiedy piękna dziewczyna wskazuje mu drogę do bezpiecznej zatoki. Gdy dwa dni później zostaje mu przedstawiona Arielle Tremain, działaczka na rzecz czystego morza, rozpoznaje te oczy i głos. Eirik nie wyobraża sobie, żeby ich znajomość miała się zakończyć wraz z jego wyjazdem…

Niezwykła historia

Emmy Grayson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1183

ISBN: 9788327695031

Premiera: 24-08-2023

Fragment książki

To grzech być takim przystojniakiem – pomyślała Briony Smith, patrząc, jak Cass Morgan przedziera się przez hałaśliwy tłum kowbojów, farmerów i turystów głośno wtórujących występującej na żywo kapeli. Podczas takich wieczorów zwykle trudno się było skupić na własnych myślach.
Jednak patrząc na seksowny uśmiech Cassa, nieskazitelną biel jego zębów na tle mocno opalonej skóry, do uszu Briony bardziej docierał odgłos bicia własnego serca niż szum rozbawionej sali. Drżała za każdym razem, gdy zdawała sobie sprawę, że Cass przygląda jej się swoimi karmelowymi oczami – jakby pod naporem jego wzroku za chwilę miało się na niej stopić ubranie.
Od momentu, gdy kilka dni wcześniej Cass po raz pierwszy pojawił się w Ledge i usiadł przy barze, jej rozum prowadził nieustanną walkę z nadmiernie rozbudzonymi zmysłami. Matka od dziecka wbijała jej do głowy, że mężczyźni nie są niezbędni do życia, dodając jednak zalotnie, gdy Briony była już nieco starsza, że nie oznacza to, że nie warto się też czasami trochę zabawić.
– Jak się udały dzisiejsze negocjacje? – zapytała Cassa, siadającego znów przy barze.
– Nic specjalnego – skrzywił się Cass.
– To co, podwójnego drinka? – zapytała, unosząc wymownie brwi.
– Wystarczy pojedynczy – odparł z szerokim uśmiechem, który wywołał w niej kolejny dreszcz emocji.
Briony wlała do szklanki porcję ekskluzywnej whiskey, wrzuciła do niej olbrzymią kostkę lodu i podała ją Cassowi. Gdy ich dłonie zetknęły się w przypadkowym kontakcie, Briony z wrażenia wstrzymała oddech. Szelmowski błysk w oku Cassa zdawał się potwierdzać, że doskonale wie, jak na nią działa.
– A jak minął twój dzień? – zapytał.
Magia chwili prysła niczym bańka mydlana. Jej dzień nie różnił się niczym od innych dni. Wstała bardzo wcześnie, by przygotować śniadanie dla swoich przybranych sióstr. Musiała je następnie siłą wyciągać z łóżka. Niestety, nie były to już te same słodkie aniołki, które pamiętała jeszcze sprzed kilku lat, tylko nadąsane nastolatki, rozrzucające po całym domu brudną bieliznę i alergicznie reagujące na każdą wzmiankę o szkole.
Trudno się też specjalnie dziwić – ich matka zmarła na raka, gdy miały zaledwie trzy lata, a pół roku temu z powodu tej samej choroby straciły przybraną matkę, która kochała je jak własne córki. Został im jedynie pogrążony w depresji ojciec, przesiadujący wiecznie przed telewizorem z piwem w dłoni, i niewielki, ponury dom wypełniony ciężarem rodzinnej tragedii.
– Briony?
Głos Cassa przywrócił ją do rzeczywistości. Bardzo podobał jej się sposób, w jaki z obcym akcentem wymawiał jej imię.
– Sorry – przeprosiła ze zdawkowym uśmiechem – Mój dzień był okej.
Większość ludzi przyjęłaby tę odpowiedź bez dalszych pytań, nie drążąc tematu – przez grzeczność lub z braku zainteresowania. Cass jednak przypatrywał się Briony z wielką uwagą.
– O co chodzi? – zapytała, niespokojnie przestępując z nogi na nogę.
– Nie potrafisz udawać.
– Cóż… – Zmarszczyła brwi.
Cass pochylił się w jej stronę nad oddzielającym ich od siebie mocno porysowanym blatem kontuaru. Gdyby chciała, mogłaby się po prostu odsunąć, zachowując bezpieczną odległość.
Ale ona stała jak wryta, gdy Cass dotknął palcem jej szyi – w miejscu, w którym w przyspieszonym tempie pulsowała jedna z jej tętnic. To niesamowite, jak podniecające może być zwykłe muśnięcie palcem – pomyślała, próbując ukryć jeszcze mocniejsze uderzenie krwi do głowy. Tylko jej dotknął, koniuszkiem palca, a ona była już bliska omdlenia – niczym nastolatka przeżywająca pierwsze zauroczenie.
Oszołomiona, chwyciła jedną ze szklanek odstawionych wcześniej do wysuszenia i zaczęła wycierać ją podwieszoną w pasie ścierką.
– Chodzi o siostry? Czy o ojczyma? – zapytał Cass.
Briony zacisnęła usta. Poprzedniego dnia Cass był świadkiem jej rozmowy z Treyem. Nie zadawał potem żadnych pytań, ale z tego, co mówiła przez telefon, mógł wywnioskować, że Trey przegrał kolejną astronomiczną kwotę, której nie będzie z czego zapłacić, chyba że kosztem nieopłacenia rachunku za prąd.
– Może to grzeczna wersja odpowiedzi „miałam ciężki dzień, ale nie chcę o tym mówić”.
Gdy podniosła na niego wzrok, w oczach Cassa malowało się współczucie. Briony poczuła ścisk w żołądku. Każdy w Nowhere znał jej historię, każdy patrzył na nią oczami pełnymi litości, zaciskając wargi w geście zakłopotania. Trudno się zresztą dziwić – zaledwie tydzień wcześniej na oczach wszystkich musiała wyciągać z baru pijanego w sztos ojczyma, który, uwieszony na niej całym ciężarem, żałośnie powtarzał w kółko imię jej zmarłej matki.
Chociaż była wdzięczna za pomoc oferowaną czasami przez sąsiadów, nie było to warte wstydu, z którym wiązało się każde spotkanie. Ukradkowe spojrzenia, przypadkowo podsłuchana w sklepie rozmowa na temat cierpień, przez jakie przechodzi jej rodzina – wszystko to miało na nią bardzo negatywny wpływ, potęgując jeszcze presję związaną z faktem, że była jedyną żywicielką trójki ludzi złamanych przez życie. Nienawidziła czarnej rozpaczy, w którą popadł Trey, czy apatii swoich sióstr, za pomocą której próbowały odgrodzić się od okrutnej rzeczywistości.
Briony odwróciła wzrok od Cassa. Nie oczekiwała litości od sąsiadów, a już na pewno nie od niego. Chciała flirtować i – choćby przez krótką chwilę – udawać, że jej życie to bajka, a nie koszmar, którego doświadcza na co dzień.
– Mnie możesz powiedzieć, Briony.
Zataczając się i głośno fałszując znaną piosenkę, w stronę baru zmierzali Justin Lee i jego siostra Michelle.
– Bri! – wykrzyknął Justin. – Cóż za piękny widok dla moich zmęczonych oczu.
– Dziwię się, że w ogóle cokolwiek jeszcze widzisz – odparła przyjaźnie.
– Dasz nam jeszcze dwa drinki?
– A ktoś cię dzisiaj odwiezie?
– Dziś jestem piechotą. Mogę walnąć się na kozetkę u mojej kochanej siostrzyczki. – Justin poklepał po ramieniu rozbawioną Michelle.
– Zaraz wracam – rzuciła Briony w stronę Cassa.
Odchodząc, czuła na plecach jego wzrok, lustrujący każdy szczegół jej figury. Zwyczajny flirt szybko przeradzał się w coś głębszego. Nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Ani co sądzić o samym Cassie. Martwiło ją zarówno to, że prawie mu się zwierzyła, jak i to, że ostatecznie jednak tego nie zrobiła.
Może była po prostu zmęczona. Tak, zmęczona i samotna – inaczej nie zachowywałaby się w taki sposób.

Cassius Morgan Adama, książę Tulay, obserwował, jak jego przyszła żona napełnia piwem oszronione szklanki. Przeznaczenie wyposażyło go nie tylko w zasoby umożliwiające naprawienie szkód z przeszłości, ale również w zaskakujące narzędzie do wyrównania starych krzywd.
Widział wcześniej jej zdjęcia – nie oddawały rzeczywistego piękna ognistych rudych włosów, promiennych szmaragdowych oczu i cudownego kształtu kości policzkowych Briony. Jej uroda łączyła w sobie ulotność elfa i twardość wojowniczki – szczupłe, ale silne ramiona bez trudu przenosiły ciężkie tace i pełne skrzynki.
W oczach Cassa, najbardziej wyróżniał ją jednak uśmiech. Gdy około trzeciej po południu po raz pierwszy wszedł do ciemnego wnętrza Ledge, Briony powitała go pogodnym uśmiechem, informując jednocześnie zdecydowanym tonem:
– Przykro mi, ale do czwartej jesteśmy nieczynni. Potem serdecznie zapraszamy.
Bezczelna, zabarwiona nutą impertynencji słodycz Briony stanowiła istotne uzupełnienie jej atrakcyjności fizycznej. Decydując się na planowany przebieg wypadków, Cass zdawał sobie sprawę, że ryzykuje poślubienie osoby o niewiadomej osobowości – być może bojaźliwej, nudnej czy wręcz okrutnej. Ale Briony nie miała żadnej z tych cech, w każdym razie nic takiego do tej pory nie zauważył.
Co pomyśli Briony, gdy po raz pierwszy ujrzy swojego ojca i przyrodniego brata? Dwóch mężczyzn, którzy różnili się od niej w każdy możliwy sposób, i o których istnieniu – sądząc po słowach króla – nic nie wiedziała. Jej matka ukrywała bowiem przed nią wszystko, co wiązało się z jej królewskim pochodzeniem.
Cass udawał, że nie widzi przelotnych spojrzeń Briony wysyłanych w jego kierunku. Gdy udało mu się odkryć jej istnienie, założył sobie, że poślubi kobietę, która będzie jednocześnie narzędziem zemsty i wybawienia. Takie było jego przeznaczenie.
Zastanawiał się tylko, czy Briony ujrzy w tym również swoje przeznaczenie.

Głośne westchnięcie Briony – gdy wreszcie zamknęła drzwi za ostatnim klientem – odbiło się szerokim echem w przestronnej sali. Stali bywalcy Ledge’a często przesiadywali w nim do późnych godzin. Spoglądając na zegar, Briony westchnęła ponownie – prawie północ. A o szóstej rano znów trzeba będzie budzić bliźniaczki.
– Jesteś milsza dla ludzi niż ja – usłyszała nagle.
Odwróciła się z impetem, podnosząc do góry rękę w geście samoobrony. W ułamku sekundy znalazł się przy niej Cass, objął ją w talii i przyciągnął do siebie, drugą ręką chwytając jej uniesioną dłoń, by uniemożliwić cios.
– Oczekiwałem trochę innego powitania – rzucił rozbawiony jej reakcją.
– Dlaczego się tak do mnie zakradasz? – zażądała wyjaśnień. Chciała, by jej głos brzmiał ostro, ale wyszło raczej nerwowo i chrapliwie. W ułamku sekundy jej strach przerodził się w stan podwyższonej gotowości – wyostrzone zmysły zarejestrowały zarówno twardość mięśni Cassa, jak i szlachetny, cedrowy zapach, uderzający do głowy przy każdym głębszym wdechu.
– Myślałem, że mnie widzisz. Siedziałem z tyłu, w tamtym rogu.
Spojrzała w kierunku, który pokazywał. Narożny stół i otaczające go ławki spowijał gęsty mrok. Nagle poczuła nieufność. Specjalnie usiadł właśnie tam, żeby nie było go widać, zanim wyjdą ostatni goście?
Odrzuciła jednak na bok wszelkie złe myśli. Była już noc – pewnie dlatego wyobraźnia podsuwała jej jakieś chore scenariusze.
– Nie widziałam cię – odpowiedziała.
Cass powoli rozluźnił uścisk i pozwolił jej odsunąć się na bezpieczną odległość.
– Widzę, że to ty wychodzisz z pracy jako ostatnia – powiedział podirytowanym głosem, jakby w jej obronie. Nagle zrobiło jej się bardzo miło, jakby poczuła w sobie inny rodzaj ciepła. Kiedy poprzednim razem ktoś się o nią tak troszczył? Po śmierci mamy chyba już nigdy.
– Normalnie zostaje właściciel, Gus – wydusiła – ale właśnie urodziła mu się córeczka, która zupełnie nie chce spać. Powiedziałam mu więc, żeby poszedł do domu, pomóc żonie.
Skinęła na rozciągającą się za oknem, pokrytą śniegiem prerię.
– W naszej miejscowości jest zresztą całkiem bezpiecznie.
– Nigdy nie wiadomo, skąd może się pojawić zagrożenie – powiedział Cass, spoglądając na nią w taki sposób, że poczuła, że największe zagrożenie stoi właśnie przed nią, w odległości pół metra: mężczyzna, który jej raczej nie skrzywdzi, ale może sprawić, że odrzuci zahamowania i spontanicznie podąży za głosem serca.
– W każdym razie – kontynuował Cass – pomyślałem, że może na coś się przydam.
– Nie bardzo rozumiem. – Spojrzała na niego zdziwiona.
Cass wskazał na rząd ustawionych na kontuarze szklanek do wytarcia oraz na worki śmieci piętrzące się przy drzwiach.
– Pomogę ci.
Briony zlustrowała idealnie wyprasowaną czarną koszulkę polo, ciasno opinającą jego szerokie ramiona, beżowe spodnie i skórzane buty. Strój, który miał na sobie, pomyślała, to zapewne równowartość co najmniej tygodnia jej pracy. Dlaczego tajemniczy biznesmen miałby oferować pomoc zwykłej barmance?
Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie, Cass podszedł i wziął ją za rękę.
– Odnoszę wrażenie, że ty doskonale potrafisz pomagać innym. Ja też chciałbym spróbować. Proszę, Briony.
Prostota, z jaką zwracał się do niej, i sposób, w jaki wymawiał jej imię, kruszyły naturalne mechanizmy obronne tak skutecznie, jakby wymachiwał taranem. Dlaczego nie miałaby poddać się fantazji, którą oferował, choćby na tę jedną noc?
– Zawsze ma pan taki dar przekonywania?
– Jeżeli czegoś pragnę, jestem nieustępliwy – odparł z błyskiem w oku Cass.
– Okej. – Powoli wyjęła swoją dłoń z jego dłoni, kierując rozmowę na bezpieczniejsze tory. – Możesz poukładać krzesła na stołach, a śmieci wynosi się do pojemników na zewnątrz.
– Tak jest, proszę pani! – potwierdził Cass, charakterystycznie wydymając wargi, by dać do zrozumienia, że rozkazujący ton Briony nie najlepiej maskuje jej zauroczenie.
Pracując razem, przy dźwiękach sączącego się z radia jazzu, sprzątali szybko i sprawnie. Pół godziny później bar lśnił czystością. Briony z satysfakcją spojrzała na świeżo wytarte podłogi i błyszczące szklanki.
– Nie do wiary, że tak szybko nam poszło.
– Stanowimy zgrany zespół – rzucił Cass.
Pochyliła głowę, by nie widział, że się zarumieniła.
– Chyba nie tak wyobrażałeś sobie odpoczynek po pracy.
Zanim zdążył odpowiedzieć, z głośników popłynęły miękkie tony muzyki klasycznej.
– Uwielbiam ten utwór – powiedziała Briony z uśmiechem.
– Lubisz muzykę klasyczną? – zdziwił się Cass.
Po chwili bar wypełnił ochrypły żeński głos, opowiadający historię miłości i zauroczenia.
W oczach Cassa pojawił się błysk. Znów zbliżył się do niej, poruszając się wolno, ale w pełni świadomie. Briony pozwoliła objąć się w talii i przylgnęła do niego, wtapiając się w muskularną figurę Cassa tak dobrze, jakby jej ciało zostało stworzone na wymiar. Chwycił jej dłoń, przeplatając palce swoimi palcami. Intymność tego dotyku zapierała jej dech w piersi.
Zaczęli się kołysać w tańcu. Gdy nachylił się i dotknął swoim czołem jej czoła, wszystko zawirowało. Czuła, jak spoczywająca na jej plecach dłoń Cassa wysyła fale gorąca, bez trudu pokonujące materiał jej bluzki. Delikatnie pieścił jej plecy, wodząc po nich palcami, ona zaś, niczym kocica, coraz bardziej wyginała plecy, drżąc w jego objęciach w rytm jego oddechu. Czując, jak sama na niego działa, śmielej objęła dłonią jego szyję – promieniował ciepłem mięśni napinających się pod jej dotykiem.
Gdy zamarły tony ostatniego utworu, Briony otworzyła oczy, słysząc już jedynie delikatny szelest mieszających się ze sobą oddechów. Pozostając w ramionach Cassa, czuła, jak żar jego ciała przenika przez jej ubranie.
Proszę, pocałuj mnie – pomyślała.
Ich oczy spotkały się, wymieniając ogniste spojrzenia.
– Mogę ci postawić drinka? – zapytał z błyskiem w oku i szerokim uśmiechem.
– Bar już nieczynny, proszę pana – roześmiała się Briony.
Puścił ją i wszedł za kontuar, zajmując jej miejsce pracy. Następnie chwycił jedną ze ścierek i przełożył ją sobie przez ramię. Normalnie, Briony nie znosiła, gdy ktoś wkraczał w jej przestrzeń. Gdy jednak zobaczyła, jak Cass zaczyna przeglądać półki, poczuła jedynie ciepło rozmarzenia. Dobrze się czuła w jego obecności.
W końcu zwyciężyła ciekawość.
– Co przyrządzasz? – zapytała.
– Niespodziankę.
Próbowała trochę podejrzeć, gdy schylił się po coś do małej lodówki.
– Pour vous, mademoiselle – powiedział Cass, odwracając się i stawiając przed nią szklankę. Podniosła ją i powąchała, wdychając relaksującą woń brandy i gałki muszkatołowej.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam jakiś koktajl. – Upiła łyk aksamitnego, czekoladowego drinka, zamknęła oczy i jęknęła z zachwytu.
– Co to takiego? – zapytała, otwierając oczy.
– Brandy Alexander. – Cass wskazał na stojącą za nim omszałą butelkę. – Znalazłem całkiem dobry koniak, który nie powinien się już tutaj dłużej marnować.
– Dziękuję, Cass. – Spojrzała na wiórki gałki muszkatołowej pływające po spienionej powierzchni drinka. Pracując na dwie zmiany, gotując, sprzątając i sterując życiem swojej przybranej rodziny, nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni ktoś zrobił coś tylko dla niej.
Ciepłe palce Cassa musnęły jej policzek. Drgnęła, gdy Cass zatknął jej za ucho niesforny kosmyk włosów, całym ciałem nachylając się w stronę tego delikatnego gestu, zanim zdążyła się przed tym powstrzymać.
– Robisz wrażenie kobiety, która troszczy się o wszystkich dookoła – szepnął, przysuwając się do niej, tak że jego usta znalazły się tuż obok jej ust. – Ale kto się opiekuje tobą, Briony?
Słysząc te słowa, Briony poczuła, że znajduje się na granicy dwóch światów: beznadziejnej samotności i wielkiego pragnienia bliskości – tak silnego, że bolało od niego całe ciało.
Elegancka twarz Cassa spoważniała.
– Tak właśnie myślałem.
Szarpnęła się, cofając głowę i próbując pokryć zmieszanie kolejnym łykiem drinka.
– Sama bardzo dobrze potrafię zadbać o siebie – rzuciła frywolnie, choć wcale tak nie czuła.
– Nie wątpię.
– A dzisiaj postawiłeś mi drinka. – Posłała mu pełen uznania uśmiech, próbując odzyskać zalotną aurę chwili – Myślę, że po długim dniu pracy to także można uznać za przejaw troski.
Nagle wzrok Cassa wyostrzył się, a Briony poczuła, jakby stanęła w obliczu drapieżnika, polującego na swoją ofiarę.
Dość tego melodramatu – pomyślała.
Nie mogła się pozbyć wrażenia, że coś tu jednak nie gra. Co bogaty i wyrafinowany facet może w ogóle robić w takiej dziurze jak Nowhere? Dlaczego się nią interesuje? Co ona o nim wie, oprócz tego, że przyjechał z Europy i gustuje w wysokogatunkowych trunkach?
Cass nachylił się tak blisko, że dostrzegła ciemne plamki na jego tęczówkach – zmysłowe, ale trochę onieśmielające.
– Może mógłbym ci pomóc, Briony.
– Słucham? – wybuchła.
– Nie tylko tobie – kontynuował, jakby była to najzwyklejsza rozmowa – ale również twojemu ojczymowi i przybranym siostrom.
Powoli odstawiła drinka, choć miała odruch, by chlusnąć mu nim prosto w twarz.

Briony Smith po śmierci matki pracuje w podłym barze. Pewnego dnia zjawia się u niej przystojny nieznajomy. Proponuje Briony, by z nim wyjechała i poznała swoją prawdziwą rodzinę i ojczysty kraj. Przystojny Cassius Morgan fascynuje Briony tak bardzo, że przystaje na jego propozycję, choć to wszystko brzmi dla niej niewiarygodnie. Pełna nadziei na lepszą przyszłość nie domyśla się, jak wiele Cassius przed nią zataił i czego w rzeczywistości od niej oczekuje…

Ta jedna noc

Joss Wood

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1182

ISBN: 9788327695154

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

Pięć lat wcześniej…

Jago znalazł ją w sypialni babki na górnym piętrze. Siedziała na brzegu łóżka. Z pochyloną głową obejmowała szczupłymi ramionami oprawioną w ramkę fotografię Lily. Nie była ubrana w pogrzebową czerń i wydawała się jeszcze drobniejsza w prostej sukience koloru écru i butach na niskim obcasie, bezbronna i załamana.
Zobaczył, jak łza spływa jej po twarzy na starą drewnianą podłogę, i poczuł ucisk w gardle. Powstrzymał chęć, by się odwrócić i dołączyć z powrotem do gości na stypie odbywającej się na dole. Po co właściwie tu przyszedł? Oczywiście znał ją od lat dzięki Thadie i widywał na przyjęciach u rodziny Le Roux, ale nie byli przyjaciółmi. Co najwyżej mógł ich nazwać dobrymi znajomymi. Ale obserwował ją przez całe popołudnie i kiedy pobiegła na górę, najwyraźniej chcąc odpocząć od żałobników opłakujących jej babkę, coś kazało mu za nią podążyć.
Potarł szczękę, nie mogąc oderwać oczu od jej rudych włosów i bladej twarzy. Miłość – to skomplikowane i trudne do opanowania uczucie – razem z nieodłącznie powiązaną z nią rozpaczą i poczuciem straty niszczyły ludzi. Nic dziwnego, że unikał tego rodzaju emocji.
Położył dłoń na głowie Dodi. Spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami z nosem czerwonym od płaczu. Mimo powagi sytuacji jej wzrok omal go nie powalił. Żałował, że nie potrafi dokładnie określić barwy jej oczu, ale nie był pisarzem ani poetą. Pomyślał jedynie, że ten przydymiony błękit kojarzy mu się z mgłą skrapianą deszczem, rozświetlaną nieśmiałymi promieniami słońca.
Pierwszy raz zobaczył ją sześć lat wcześniej, kiedy wszedł do restauracji z Anju, która właśnie została jego żoną. Natychmiast zwrócił uwagę na towarzyszącą jego siostrze roześmianą rudowłosą kobietę, ubraną w krótką letnią sukienkę o wyrazistym wzorze. Ładna, uznał. Młoda i pewnie trochę zbuntowana, skoro przyjaźniła się z Thadie. Potem ktoś podszedł, żeby mu pogratulować, i Jago zapomniał o Dodi.
Od czasu tamtego skromnego ślubu z Anju tyle osób umarło. Wylano mnóstwo łez i wiele było bezsennych nocy, pełnych smutku i rozpaczy.
Delikatnie wyjął fotografię z rąk Dodi i postawił ją na toaletce za sobą. Pochowawszy żonę i ojca przed kilkoma miesiącami, wiedział, przez co Dodi przechodzi i jak będzie się czuła w najbliższej przyszłości. Po tamtych pogrzebach długo analizował swoje małżeństwo z rozsądku, oparte na przyjaźni i wspólnych interesach, i zastanawiał się nad relacją z wybuchowym ojcem. Wiedział, że w nadchodzących tygodniach i miesiącach Dodi też będzie mocno zgłębiała swoją duszę.
Jednakże w przeciwieństwie do niego przeżyje żałobę w samotności, bez wsparcia rodziny i rodzeństwa. Thadie, wspaniała i lojalna, spróbuje pewnie zapełnić tę lukę, ale przecież nie mogła być przy Dodi przez cały czas.
Szkoda mu było tej dziewczyny. Usiadł obok na łóżku i pogładził ją po plecach. Była taka drobna i szczupła. Miała dwadzieścia cztery lata i wciąż wydawała się taka młoda.
– Jak się czujesz, Elodie Kate? – spytał.
Wyczuł, że się spięła na dźwięk swojego pełnego imienia. Już dawno uznał, że to staroświeckie imię świetnie pasuje do jej eterycznej twarzy i smukłej sylwetki. Był jedynym, który tak się do niej zwracał.
Najwyraźniej wyczerpana, Dodi oparła głowę na jego ramieniu.
– Czuję się tak, jakbym utraciła część siebie. To taka wielka strata, Jago. Lily wcale nie była jeszcze bardzo stara.
Zgodził się z nią w milczeniu. Nie znał dobrze jej babci, ale z tego, co słyszał od siostry, Lily była czarującą i charyzmatyczną kobietą, pełną życia. Kiedy Dodi miała kilkanaście lat, babka wzięła ją do siebie i wnuczka ją uwielbiała, podobnie jak jego siostra. Śmierć Lily zostawi pustkę w życiu Thadie, a dla Dodi była ogromną stratą.
Dziewczyna przylgnęła do jego ramienia, opierając mu dłoń na piersi. Mimo smutnego nastroju natychmiast zauważył swoją reakcję na jej dotyk. Co, do licha…?
Przecież to najlepsza przyjaciółka jego siostry. Ktoś, kogo przyszedł tu pocieszyć, a nie uwodzić. Była w żałobie, pogrążona w smutku, a on myślał tylko o jej ustach i zastanawiał się, czy jej skóra jest tak gładka, na jaką wygląda.
Pokręcił głową, zły na siebie. Dodi nie tylko przeżywała żałobę, ale też była od niego o dziewięć lat młodsza i przyjaźniła się z jego siostrą, a jego żona zmarła zaledwie przed rokiem. Zaniepokoiło go to, jak zareagował na Dodi. Nie lubił tracić kontroli. Nie był też taki jak ojciec, który z łatwością pokonywał poczucie żalu i straty.
Przetarł zmęczone oczy i odsunął się nieco, ale Dodi tylko przytuliła się mocniej, jakby szukając jego ciepła. Otarła łzy wierzchem dłoni. Uśmiechnął się lekko, przypominając sobie, że widywał podobny gest u swoich małych siostrzeńców, kiedy byli niespokojni lub zmęczeni.
– Zostawiła mi swój sklep, ale nie wiem, czy zdołam go poprowadzić – dodała cicho.
Westchnął, otaczając ją ramieniem i przechylając głowę na bok, tak że dotknęła jej czoła.
– Dlaczego?
– Bo będę się czuła uwięziona. Zajmowałyśmy się wszystkim razem. Była dla mnie wielkim oparciem… Jago, powiedz, co mam zrobić? – Łzy znowu spłynęły jej po policzkach.
Co miał odpowiedzieć? Celowo starał się być powściągliwy i nie ulegać emocjom. Nie znajdował słów pocieszenia. Poczuł się nieswojo.
– Jak mogę ci pomoc, Dodi? Powiedz mi, kochana.
Uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
– Pomóż mi zapomnieć, choćby na chwilę. Proszę, zrób to dla mnie.
Kiedy dotknęła ustami jego warg, próbował się odsunąć, ale Dodi po prostu przylgnęła do niego mocniej, gładząc go po piersi i wsuwając głęboko język. Nagle poczuł, że nie potrafi się jej oprzeć. Objął ją i stoczył się w świat, o istnieniu którego nie miał dotąd pojęcia.
Smakowała miętą i szaleństwem, żalem i smutkiem. Wiedział, że to nieodpowiednia pora i miejsce. Dodi była załamana, ale nie umiał się od niej oderwać. Jej pośladki wydały się pełniejsze, niż się spodziewał, biodra bardziej zaokrąglone, a piersi idealnie wypełniały jego dłonie.
Podciągnął wyżej jej sukienkę i westchnął, gdy zadrżała. Poczuł się bardziej mężczyzną niż kiedykolwiek wcześniej. Jej skóra była ciepła i gładka jak jedwab, a włosy pachniały słońcem.
Nagle zapragnął zobaczyć ją nagą, poznać każdy fragment jej ciała. Poczuć, jak jej nogi oplatają go wokół pasa. Zapominając, kim jest i gdzie się znajdują, położył ją na łóżku, obejmując dłonią jej udo i nie odrywając warg od jej ust. Czas się zatrzymał, świat przestał istnieć i była tylko Dodi…
Głos Thadie wołającej przyjaciółkę sprawił, że nagle oboje oprzytomnieli. Dodi zareagowała szybciej, zrywając się z łóżka i wybiegając z sypialni. Jago wciąż usiłował pojąć, dlaczego nagle w jego ramionach zrobiło się pusto, gdy Dodi zamknęła drzwi od pokoju, wychodząc na spotkanie Thadie na korytarzu i nie ujawniając jego obecności.
Długo siedział na łóżku, z głową opartą na rękach, ganiąc siebie w duchu za brak opanowania. Potem opuścił sypialnię i wyszedł z domu, znikając z jej życia. Dodi doprowadziła go do utraty kontroli. To było nie do przyjęcia, więc musiał jej unikać.

Obecnie

Dodi Davis stała przed drzwiami sklepu dla nowożeńców „Czar miłości”, który odziedziczyła po babce Lily, i próbowała zignorować znajome uczucie przygnębienia.
Czyż właścicielka sklepu ze strojami ślubnymi i dodatkami dla nowożeńców nie powinna choć trochę czuć się tak samo podekscytowana jak jej klienci? Albo przynajmniej wierzyć w małżeństwo, miłość i szczęśliwe wspólne życie do grobowej deski?
Natomiast Dodi w to nie wierzyła.
– Dan się nie sprawdził, ale kiedy znajdziesz odpowiedniego mężczyznę, poczujesz się zupełnie inaczej, kochana – powiedziała jej Lily z przekonaniem, zanim umarła przed pięcioma laty.
Dodi nie zamierzała spierać się z kobietą, która była jej ostoją, jedyną dorosłą osobą w jej życiu obdarzającą ją miłością i uwagą; dającą poczucie bezpieczeństwa. Kilka tygodni po otrzymaniu druzgocącej diagnozy rozmawiały o jej nadchodzącej śmierci. Lekarze dawali jej najwyżej trzy miesiące życia. Zastanawiały się razem, co będzie dalej. Były to trudne rozmowy. Zapłakana Dodi nie potrafiła powiedzieć Lily, że nie wierzy w miłość i z pewnością nie chce spędzić reszty życia na promowaniu tego, co wydaje się jej nic niewarte. Nie mogła przypominać chorującej na raka babci, że życie jej syna i synowej to niekończący się dramat, który ukształtował charakter ich córki.
Rodzice Dodi ogłosili separację, kiedy miała trzy lata, i rozwiedli się, gdy skończyła cztery. Ponownie zawarli ze sobą związek małżeński, kiedy miała dwanaście lat, po czym znowu się rozwiedli po jej czternastych urodzinach. Między swoimi dwoma ślubami i licznymi romansami ojciec był żonaty raz, a matka dwukrotnie. Dodi niejasno pamiętała macochę i dwóch ojczymów, ale nie mogła się już doliczyć wszystkich partnerów i kochanków czy też kochanek rodziców.
Oboje lubili urozmaicenia. Dla nich miłość była zaborcza i namiętna, a Dodi stała się niechcianym skutkiem ubocznym, pałeczką – w postaci ludzkiej – do przekazania. Kimś zapomnianym w ich pogoni za kolejną ekscytującą przygodą.
Mniej więcej na miesiąc przed śmiercią babki pewna rozmowa telefoniczna sprawiła, że cały świat Dodi ponownie się zachybotał. Kobieta, która do niej zadzwoniła, oznajmiła, że ma romans z Danem – pierwszym prawdziwym przyjacielem i kochankiem Dodi, z którym wiązała wielkie nadzieje na przyszłość – i wcale nie jest jego pierwszą kochanką… w tym roku.
Dodi natychmiast zaczęła go bronić, uważając, że nie mógłby tak postąpić, ale dzwoniąca miała dowody, zdjęcia i esemesy, a także rachunki z opłat kartą kredytową za hotele i obiady na dwie osoby w miejscach, w których nigdy nie była.
Jego kochanka, urażona odsunięciem na drugi plan, triumfalnie oznajmiła, że Dan manipulował nią od dnia, kiedy się poznali, a jego zapewnienia o miłości były kłamstwem. Dodi musiała więc zmierzyć się z brutalną prawdą, że jej ukochany przyjaciel, któremu ufała, najważniejszy dla niej człowiek zaraz po Lily, zdradził ją i to nie raz.
Odrętwiała psychicznie, odłożyła konfrontację z Danem na później, po śmierci Lily. Nie chciała zmagać się z kolejnym emocjonalnym zawirowaniem, patrząc na umierającą babcię, a poza tym wolała nie powiadamiać jej o tym, co się stało, ponieważ Lily uwielbiała Dana.
Babka żyła kiedyś w udanym małżeństwie, które zostało nagle przerwane przez zawał serca dziadka. Wielbiła wszystko, co związane z miłością, swój sklep i jedyną wnuczkę. Wydawało jej się więc, że przekazanie Dodi w spadku firmy ma prawdziwy sens. „Czar miłości”, znany butik dla nowożeńców, znajdował się w Melville, artystycznej dzielnicy na przedmieściach Johannesburga w Republice Południowej Afryki.
Dodi uwielbiała to miasto, jedno z największych na kontynencie, jego żywiołową atmosferę i mieszaninę różnych kultur. Lubiła chłodne zimowe dni i gwałtowne burze w upalne lata.
W sklepie „Czar miłości” znajdował się największy w całym kraju wybór strojów ślubnych i dodatków pochodzących od najlepszych projektantów z całego świata. Dodi doceniała wartość tych produktów, ale nie przepadała za tym, co reprezentowały. Stojąc teraz w pustym salonie, czuła się jak oszustka, schwytana w pułapkę i sfrustrowana. Chciałaby choć raz mieć wpływ na sytuację, w której się znalazła…
W dzieciństwie pomieszkiwała u obojga rodziców na zmianę, a kiedy skończyła szesnaście lat, bez żadnego ostrzeżenia podrzucono ją do babci, której wcześniej nie znała. Zdrada i manipulacje Dana doprowadziły ją do załamania, a potem została zmuszona do przejęcia sklepu…
Dosyć już! – nakazała sobie w duchu. Myślisz jak niewdzięczna smarkula!
Dzieciństwo miała już za sobą, a Dan okazał się błędem, którego nie miała zamiaru powtórzyć. Przeprowadzka do Lily to najlepsze, co mogło jej się przytrafić. Jak więc mogła się skarżyć, że odziedziczyła po babce pokaźny majątek w postaci fantastycznego sklepu? Jeśli rzeczywiście go tak bardzo nie lubiła, mogła go sprzedać, przeprowadzić się i zająć czymś innym.
Studiowała projektowanie mody na uniwersytecie, potem otrzymała jeszcze dyplom z kursu prowadzenia biznesu, myśląc, że zajmie się sprzedażą detaliczną na rynku przeznaczonym dla zamożnej klienteli i wyszukiwaniem nowych trendów. Chciała dużo podróżować, współpracując z najlepszymi projektantami na świecie…
Minęło kilka miesięcy od ukończenia studiów, gdy Lily umarła, przekazując jej w spadku „Czar miłości”. Uzyskane wykształcenie pozwalało Dodi na prowadzenie firmy bez popełniania zbyt wielu błędów, zapewniając pokaźne zyski. Spłaciła dom, a jednocześnie budynek, gdzie mieścił się sklep. Wciąż jednak czuła się źle z tym, że pozbawiono ją możliwości wyboru.
Daj sobie z tym spokój!
Sklep był przecież czymś, co łączyło ją z jedyną osobą, która kochała ją bezwarunkowo i stała się jej ostoją w życiu pełnym zawirowań… Lojalność wobec Lily wydawała się więc niezwykle ważna.
Dodi napiła się trochę wody z butelki i zerknęła na duży zegar ścienny. Pozostało jej pół godziny do popołudniowego spotkania. Cały jej personel opuścił już lokal poza najbardziej doświadczoną krawcową i Dodi miała poradzić sobie z następną klientką i jej orszakiem zupełnie sama.
Uśmiechnęła się, myśląc o powiększeniu liczby klientów w sklepie od czasu, gdy Thadie Le Roux, influencerka, promująca pozytywne nastawienie do własnego ciała, znana w wielu kręgach dziedziczka swojego rodu, ogłosiła na Istagramie, że zamawia obie swoje suknie ślubne – do kościoła i na wesele – w „Czarze miłości”.
Wiele osób zapragnęło podążyć śladem Thadie i Dodi wcale się im nie dziwiła. Jej najlepsza przyjaciółka była nie tylko piękna, ale też dowcipna i praktyczna. Pod koniec maja wychodziła za mąż za słynnego byłego zawodnika rugby, który został komentatorem sportowym. Clyde’a, który doprowadził swoją młodą i niedoświadczoną drużynę do zwycięstwa na mistrzostwach świata, uważano za skarb narodowy i obdarzano powszechnym uwielbieniem.
Dodi przyłożyła butelkę z wodą do czoła, chcąc wzbudzić w sobie cieplejsze nastawienie do narzeczonego Thadie. Clyde zawsze był dla niej jedynie czarującym, najbliższym przyjacielem swojej przyszłej żony. Zawsze troskliwy i uprzejmy, ale coś w nim niepokoiło Dodi. Czyżby automatycznie nie ufała wszystkim mężczyznom z powodu trudnych relacji w swojej rodzinie i tego, jak potraktował ją Dan? Przenosiła własne obawy dotyczące związków i małżeństwa na innych?
Być może.
Spojrzała przez okno wystawowe i zobaczyła Jaga Le Rouxa przechodzącego przez ulicę. Wyglądał jak zawsze świetnie w szytym na miarę włoskim garniturze, świeżo i elegancko, mimo ciepłej pogody, jaka panowała w Johannesburgu w ten letni wieczór. Jego postać od razu przywiodła jej na myśl ulubionych bohaterów literackich: Heathciffa z książki Wichrowe wzgórza i Olivera Mellorsa, gajowego lady Chatterley. Podobnie jak oni, Jago miał w sobie coś mrocznego i pociągającego.
Za każdym razem, kiedy go widziała, natychmiast przypominał jej się ich namiętny pocałunek w czasie stypy po pogrzebie Lily. Przez całe dnie i tygodnie przed śmiercią babci i potem Dodi czuła się jak w zimnej bańce, a cały świat wydawał jej się odległy i zniekształcony. Pocałunek Jaga przekuł ten balon żalu i samotności i przez kilka minut czuła się ożywiona, kobieca i silna. Wolna od smutku.
Bóg wie, co by się stało, gdyby Thadie im wtedy nie przeszkodziła. Jago był taki przystojny. Wysoki, sprawny i dobrze zbudowany, a także uprzejmy i pewny siebie. Wszyscy się za nim oglądali, a kobiety wzdychały na jego widok. Dodi bardzo chciałaby się uodpornić na jego urok.
Ale od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła, a potem za każdym razem, gdy go widziała, czuła znajomy dreszcz. Pociągał ją, to prawda. Przypominała sobie jednak, że to tylko rodzaj pierwotnego pożądania, odziedziczonego po neandertalskich kobietach, których przeżycie zależało od związania się z mężczyzną o najwyżej pozycji w stadzie.
To był czysty instynkt, nic więcej. Od rodziców przesiąkniętych żądzą i niewiernego byłego kochanka nauczyła się, że takie pragnienie jest ulotne niczym poranna mgła. Może rozwiać nudę, poprawić na chwilę humor i dać odrobinę przyjemności, ale nie ma większego znaczenia i nie przetrwa długo.
Otworzyła drzwi, żeby wpuścić Jaga. Poczuła miły zapach jego wody kolońskiej i zerknęła na szeroką dłoń, którą przeczesał włosy, dłuższe na górze i krótsze po bokach, o rozjaśnionych kosmykach.
Popołudniowe afrykańskie słońce rzucało różowy blask na salon wystawowy pełen sukien ślubnych na wieszakach, luster i pachnących kwiatów. W tym niezwykle kobieco udekorowanym pomieszczeniu Jago wydawał się jeszcze bardziej męski.
– Cześć, Dodi.
– Miło cię wiedzieć, Jago.
Spojrzała mu w oczy, które wydały się niemal hipnotyzujące.

Elodie prowadzi sklep z sukniami ślubnymi „Czar miłości”, sama jednak nie zamierza wychodzić za mąż. Jej rodzice rozwodzili się wiele razy, a narzeczony ją zdradził. Elodie chce być wolna i niezależna. Gdy uwodzi ją Jago Le Roux, brat przyjaciółki, milioner, przystojny i fascynujący, decyduje się spędzić z nim jedną noc. Na tym ich znajomość miała się zakończyć, ale stało się inaczej. Po miesiącu Elodie odkrywa, że jest w ciąży, a Jago nie zamierza zostawić jej z tym samej… Druga część miniserii ukaże się we wrześniu

To, co najcenniejsze

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 166

ISBN: 9788327699930

Premiera: 10-08-2023

Fragment książki

Palące majowe słońce zaczęło się zniżać ku poszarpanym szczytom gór, gdy Tessa zjechała białą półciężarówką przy znaku wznoszącym się ponad ogrodzeniem dla bydła. Ranczo Bar X. Dotarła na miejsce. To było jej ranczo. Jej ziemia.
Choć widziała to na własne oczy, nadal nie mogła uwierzyć. Niemożliwe wydawało się również to, że w banku w Prescott na rachunku założonym na jej nazwisko znajdowała się suma, której ktoś taki jak ona nie zdobyłby przez wiele lat. Cała ta sytuacja nadal wydawała się nierealna.
Walcząc z falą emocji, Tessa przejechała przez bramę.
Niecały kilometr dalej, gdy minęła niesamowite formacje skalne, zaparkowała przed dwuskrzydłowym domem pomalowanym na jasną zieleń. Budynek ocieniały wiekowe topole, a większą część ganku zajmowała dorodna bugenwilla obsypana intensywnie różowymi kwiatami. Pod oknami pyszniły się gęste krzaki róż.
Tessa przez chwilę mogła tylko stać i myśleć o ludziach, którzy tu kiedyś mieszkali.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Gdy się odwróciła, beżowy SUV ze światłami ostrzegawczymi na dachu i emblematem szeryfa na drzwiach właśnie parkował.
Może ktoś zgłosił, że wtargnęłam na teren prywatny, przemknęło jej przez głowę.
Zaciekawiona przyglądała się wysiadającemu kierowcy. Mężczyzna miał na sobie niebieskie dżinsy, skórzane trapery, czarny kowbojski kapelusz i koszulę khaki. Na jej długich rękawach znajdowały się oficjalne dystynkcje a do kieszeni na piersiach przypięto gwiazdę szeryfa. Nawet z tej odległości widziała, że przybysz jest młody, choć z pewnością nieco starszy od niej. Miał wysportowaną sylwetkę i sprężysty krok.
– Witam – odezwała się, gdy podszedł bliżej. – W czym mogę pomóc?
Nieznajomy zatrzymał się parę kroków od Tessy i grzbietem dłoni uniósł rondo kapelusza.
– Nazywam się Joseph Hollister i jestem zastępcą szeryfa hrabstwa Yavapai – przedstawił się. – Widziałem, że skręciła pani na drogę prowadzącą do tej posesji. Skoro pojazd ma tablice z Nevady, pomyślałem, że może pani nie wiedzieć, że obecnie nikt tu nie mieszka.
Tessa zastanowiła się, czy mężczyzna jest dociekliwy z natury, czy jest raczej zwykłym służbistą. Tak czy inaczej, miło było na niego popatrzeć.
– Jestem Tessa Parker i rzeczywiście pochodzę z Nevady – powiedziała. – Dokładnie spomiędzy Carson City i Reno. I wiem, że dom jest w tej chwili pusty.
Mężczyzna obrzucił ją szacującym spojrzeniem, jakby oceniał jej prawdomówność, ale Tessa nawet nie drgnęła.
– Bar X dzieli długa droga od Carson City. Co więc panią tu sprowadza?
– Przyjechałam zobaczyć swoją nową posiadłość – oznajmiła, prostując ramiona. – Czy to przestępstwo?
Tessa nie wiedziała, dlaczego zareagowała tak kąśliwie. Nigdy nie bywała złośliwa, a już na pewno nie w stosunku do przedstawicieli władzy.
– Nie. To nie przestępstwo. O ile to rzeczywiście pani posiadłość. Czy ma pani jakiś dowód tożsamości?
– Mam coś więcej niż dowód tożsamości – oznajmiła. – Mam przy sobie wszystkie dokumenty prawne potwierdzające własność rancza, jeśli chce się pan z nimi zapoznać.
– Nie ma takiej potrzeby, wystarczy mi pani prawo jazdy.
Tessa cofnęła się do wozu i wyjęła plastikową kartę z torebki. Gdy sprawdzał dokument, zauważyła, że ma duże, silne dłonie, opalone i pokryte ciemnymi włoskami. Na lewej nie widać było obrączki. Nagle uniósł wzrok i spojrzał wprost w oczy Tessy.
– Tak się składa, że dobrze znałem Raya Maddoxa, który tu mieszkał – poinformował. – I nie słyszałem, by po jego śmierci ranczo zostało wystawione na sprzedaż.
– Zrobił pan błędne założenie, szeryfie Hollister. Nie kupiłam rancza. Dostałam je w spadku.
– W spadku? – Zanim jego oczy zwęziły się podejrzliwie, dostrzegła w nich zaskoczenie. – Jest pani jego krewną?
– Nic mi o tym nie wiadomo – przyznała szczerze. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkała pana Maddoxa.
Kiedy splótł ramiona na piersi, Tessa pomyślała, że Orin mógł mieć rację, protestując przeciwko jej samotnemu wyjazdowi do Arizony. Facet wyglądał, jakby zamierzał ją aresztować.
– Słyszałem wiele niestworzonych historii w swojej karierze, ale ta bije je wszystkie na głowę. Ray Maddox ponad dwadzieścia lat był szeryfem hrabstwa Yavapai. Nie oddałby ukochanego rancza kompletnie obcej osobie.
Tessa wróciła do samochodu i sięgnęła po dużą kopertę leżącą na siedzeniu. Zadzierając wojowniczo głowę, podała mu dokumenty.
– Skoro jednak uważa mnie pan za przestępczynię, może powinien pan to obejrzeć.
Przejrzał papiery, po czym schował je na powrót do koperty.
– Proszę mi wybaczyć, ale mój zawód wymaga ostrożności. Zresztą chyba sama pani przyzna, że sytuacja jest nietypowa.
Tessa poczuła nadciągającą migrenę i zaczęła masować skronie.
– Nie zaprzeczę – westchnęła, spojrzała na dom i poczuła napływające do oczu łzy. – Prawnik, który przekazał mi posiadłość pana Maddoxa, powiedział, że jego klient był szeryfem i znaną postacią w tej okolicy.
– To prawda. Do tego był bardzo lubiany. Ledwie pięć lat temu przeszedł na emeryturę.
– To wszystko wydaje mi się takie nierealne – westchnęła.
– Zamierza tu pani zostać na noc?
– Owszem – oznajmiła i uczyniła niepewny krok w stronę domu. – Przepraszam, ale muszę na chwilę usiąść.
Gdy tylko szeryf zauważył, że Tessa słania się na nogach, podbiegł i ujął ją pod ramię.
– Pomogę pani na schodach – powiedział, prowadząc ją w stronę kamiennego murku, a kiedy usiadła, usiadł obok. – Nie wydaje mi się, żeby nocowanie tu w pojedynkę było dobrym pomysłem, panno Parker.
– Dlaczego? Czyżby nie było tu bezpiecznie?
– Przestępstwa zdarzają się u nas rzadko. Mam raczej na myśli pani stan emocjonalny.
Tessa gwałtownie się wyprostowała. Jemu mogła się wydać krucha, ale sama uważała się za silną i kompetentną osobę.
– Nic mi nie będzie, szeryfie Hollister. Jestem tylko głodna i zmęczona. A potem zobaczyłam to miejsce i… chyba łatwo zrozumieć, że to wszystko jest nieco przytłaczające.
– Dlatego pomyślałem, że noc w hotelu w Wickenburgu i ciepła kolacja byłyby dla pani lepszą opcją. Nawet nie wiadomo, czy wszystkie domowe urządzenia działają.
Musiał uznać, że jestem zbyt głupia na planowanie, pomyślała. Albo za impulsywna. Lepiej, żeby już sobie poszedł, bo jego szerokie ramiona i przystojna twarz tylko mieszają mi w głowie, pomyślała.
– Wszystko jest w porządku. Muszę jedynie wnieść torby do środka. A z tym dam sobie radę.
– Jeśli upiera się pani przy pozostaniu, to zajmę się bagażem. Ale za chwilę, gdy już się pani pozbiera.
Jak miała się pozbierać, gdy siedział tak blisko i wyglądał jak bohater westernu?
Odwróciła wzrok, zastanawiając się, co stało się z przyjemnym wietrzykiem, który czuła jeszcze przed chwilą. Teraz wydawało jej się, że temperatura podskoczyła o parę kresek.
– Zawsze patrolujesz ten obszar? – zapytała.
– Niezupełnie patroluję. Jechałem do domu. Mieszkam z rodziną jakieś osiem kilometrów stąd na ranczu Three Rivers.
– Z rodziną? – powtórzyła zaskoczona. – Masz żonę i dzieci?
– Nie, miałem na myśli matkę i rodzeństwo. Mam trzech braci i dwie siostry – powiedział z dziwną miną.
– I wszyscy mieszkacie razem?
– Tak. Ranczo należy do naszej rodziny od przeszło stu siedemdziesięciu lat. Nie potrafilibyśmy żyć gdzie indziej.
– Och! Czy twoje ranczo graniczy z moim? – zapytała zaintrygowana.
– Na niewielkim fragmencie po wschodniej stronie. Nasza ziemia liczy prawie dwadzieścia osiem tysięcy hektarów.
– Więc jesteśmy sąsiadami.
– Na to wygląda. Oczywiście o ile planujesz zostać – dodał, unosząc lekko brew.
– Nie mam jeszcze sprecyzowanych planów.– Otrzymałam ten spadek zupełnie niespodziewanie.
– Z pewnością musisz brać pod uwagę rodzinę, która została w Nevadzie.
Od śmierci matki poza Calhounami Tessa nie miała nikogo. Jednak w tej chwili była zbyt wyczerpana emocjonalnie, żeby zgłębiać ten temat z szeryfem z Arizony.
– Mam tam bliskich, ale nie mam męża ani dzieci. Mam dopiero dwadzieścia cztery lata – powiedziała, jakby to cokolwiek wyjaśniało.
Do tej chwili już parę razy dały się słyszeć z jego auta dźwięki krótkofalówki, ale szeryf nie zwracał na nie uwagi. Teraz jednak musiał dosłyszeć coś w głosie dyspozytorki, bo wstał.
– Przepraszam, ale muszę odpowiedzieć – oznajmił i szybko podszedł do samochodu.
Tessa wykorzystała tą chwilę, żeby wejść po kilku stopniach na niewielkie trawiaste podwórko otoczone grządkami żółtych irysów. Stojąc przy drzwiach, wyciągnęła klucz z kieszeni dżinsów i weszła do domu. Niewielki hol z dwoma długimi oknami i kaktusem w donicy prowadził do przestronnego salonu z telewizorem, pełnego wygodnych mebli. Jasne ściany ozdabiały obrazy i powiększone zdjęcia okolicznych krajobrazów. Drewnianą podłogę ocieplały kolorowe dywaniki. Grube beżowe zasłony ocieniały ogromne okna, blokując dostęp zachodzącego słońca.
Pokój wydawał się ciepły i przytulny. Tessę opanowało dziwne uczucie i dostała gęsiej skórki. Poczuła się, jakby wreszcie dotarła do domu. Podchodząc do dużego brązowego fotela, próbowała rozmasować przedramiona. Miękkie obicie mebla było lekko spłowiałe na zagłówku i Tessa doszła do wniosku, że mogło to być ulubione miejsce wypoczynku szeryfa.
Czy siadywał tu, oglądając telewizję lub czytając? Och, dlaczego to tak wiele dla mnie znaczy? Dlaczego pytania o tajemniczego ofiarodawcę nie dają mi spokoju?
Nadal stała przy skórzanym fotelu, kiedy szeryf Hollister wszedł do pokoju. Usłyszała jego kroki dudniące na drewnianej podłodze i kątem oka zauważyła, że czujnym spojrzeniem przeskanował przestrzeń, jakby oglądał miejsce zbrodni.
– Wszystko wygląda dokładnie tak jak wtedy, gdy żył Ray. Sam musiał utrzymywać tu porządek. Znaczy Samuel Lemans, który pracował dla Raya, odkąd pamiętam – wyjaśnił.
Jadąc tu, Tessa sądziła, że sama będzie zwiedzać dom. Nie spodziewała się seksownego szeryfa jako przewodnika.
– Rozumiem. Czy Samuel mieszka na ranczu?
– Nie. Po śmierci Raya wyprowadził się do małego domku niedaleko stąd. Musiałaś mijać go po drodze. Brzoskwiniowa fasada i stadko kóz – powiedział, a Tessa jak przez mgłę przypomniała sobie ten widok. – Większość tutejszych zakładała, że Ray pozostawi ranczo Samowi. W końcu to on dbał o niego, gdy wysiadły mu płuca.
– Może pan być ze mną szczery, szeryfie. Jestem pewna, że ani pan, ani nikt, kto znał pana Maddoxa, nie rozumie jego decyzji. Bo i jakim cudem? Sama jej nie rozumiem. I z pewnością nie uważam, że zasłużyłam na coś, na co harował przez całe życie. To on tego chciał, nie ja – podkreśliła, idąc w stronę korytarza.
Szeryf ruszył za nią i zatrzymał się, gdy stanęła niezdecydowana, którą stronę wybrać najpierw.
– Nie chciałem, żeby to zabrzmiało, jakbym panią o coś oskarżał, panno Parker. Albo sugerował, że nie jest pani godna spadku. Powiedziałem tylko, że Sam był lojalnym i wieloletnim pracownikiem Raya.
– Zatem mam nadzieję, że pan Maddox jemu również coś zostawił – odparła, wypuszczając wstrzymywany oddech. – Jeśli chodzi o mnie… Pewnie mam tyle samo pytań, co pan.
Joseph otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Zamiast tego wskazał gestem drzwi na lewo.
– Tam jest kuchnia. A sypialnie i gabinet znajdują się po prawej stronie.
Tessa zdecydowała się najpierw obejrzeć kuchnię. Skoro szeryf Hollister poszedł za nią, uznała, że nie spieszy mu się do domu. A może tylko czuł się w obowiązku sprawdzić na własne oczy, czy wszystko jest w porządku.
– Jak tu pięknie – zachwyciła się, podchodząc do okna, przy którym zaaranżowano kącik śniadaniowy. Roztaczał się stąd widok na odległe góry. Bliżej było widać łagodniejsze pustynne stoki pokryte kwitnącą szałwią, kaktusami i jukami. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło, gdy zapytała: – To moja ziemia?
– W większości. Granica biegnie u stóp gór. A najlepsze pastwiska znajdują się na wschodzie, w stronę rancza Three Rivers – wyjaśnił. – Zanim Ray zachorował, miewał od pięćdziesięciu do stu sztuk bydła. Gdy już nie mógł się nimi zajmować, musiał sprzedać stado. Sprzedaż koni i bydła była dla niego równie bolesna, jak choroba.
– Wierzę. Sama mieszkam na wielkim ranczu w Nevadzie i wiem, jak wiele znaczy inwentarz.
Kiedy zerknęła przez ramię, zauważyła, że szeryf jest zaskoczony jej słowami.
– Zatem wiejskie życie nie jest ci obce.
– Owszem. To miejsce znajduje się o wiele bliżej miasta, niż przywykłam – odparła, podchodząc do rzędu lakierowanych szafek z sosnowego drewna.
Nad porcelanowym zlewem znajdowało się kolejne okno. Tessa odkręciła kran, sprawdzając, czy jest woda, i wyjrzała na podwórko, które ocieniały dwa wiekowe drzewa. Na kamiennym patio stał niewielki biały stolik i dwa czerwone ogrodowe fotele.
– Do najbliższego miasta jest stąd około piętnastu mil – poinformował ją szeryf.
– Wiem. Z Sliver Horn do Carson City było dwa razy tyle – oznajmiła, bo rozbawił ją jego sceptycyzm.
– Silver Horn – powtórzył zamyślony. – Chyba słyszałem o tym ranczu.
– Należy do Calhounów. Do Barta i Orina Calhounów.
– Nie znam… – zaczął i raptownie urwał, marszcząc brwi, a potem strzelił palcami. – Już pamiętam! Mój brat Holt kupił rozpłodową klacz z tego rancza cztery lata temu.
– Calhounowie są znani z hodowli doskonałych koni – powiedziała z dumą.
Kiedy do niej podszedł, cofnęła się.
– Ty nie nazywasz się Calhoun – zauważył.
– Nie – potwierdziła. Nie musiała się przed nim tłumaczyć. – Wybacz, ale muszę iść po rzeczy do samochodu.
– Pomogę ci.
Tessa jęknęła w duchu. Czy gość nigdy sobie nie pójdzie?
– Dziękuję. Mam kilka toreb.
Czym się tak denerwujesz? Normalna kobieta cieszyłaby się z towarzystwa przystojnego mężczyzny, a Joseph Hollister bez dwóch zdań zalicza się do tej kategorii. Czego się boisz? Tego, że mogłabyś się zadurzyć w szeryfie?
Próbując zignorować wewnętrzny głos, Tessa wyminęła go i wyszła z kuchni.

Joseph przeklinał się w myślach, idąc za nią do samochodu. Co ja wyprawiam? Przecież już zdążyłem zbadać sytuację i upewnić się, że żaden wandal nie niszczy domu zmarłego przyjaciela. Sprawdziłem nawet dokumenty tej kobiety i wszystko wydaje się w porządku. Ma uzasadniony powód, żeby przebywać na ranczu, a ja powinienem wrócić do domu, tymczasem minęło pół godziny, a ja nadal nie mogę oderwać od niej wzroku.
W twarzy Tessy dominowały roziskrzone oczy. Miała wysokie kości policzkowe i wydatne usta. Choć była znacznie szczuplejsza niż kobiety, w których zwykle gustował, to jednak była zaokrąglona we wszystkich właściwych miejscach. Jej skóra miała kremowo-złoty odcień, jakby mieszkała w tropikach, do tego poruszała się z niewymuszoną gracją.
Te wszystkie rzeczy sprawiały, że miło było na nią patrzeć. Jednak bardziej niż jej wygląd, poruszyło go bezradne drżenie w jej głosie i emocje malujące się na jej twarzy. Nawet jeśli miała rodzinę w Nevadzie, wydawała się samotna. To poruszyło Josepha o wiele bardziej, niż powinno.
– Wiem, że wzięłam za dużo rzeczy – mówiła tymczasem, otwierając tylne drzwi auta. – Ale skoro nie wiem, jak długo tu zostanę, wolałam być przygotowana na każdą okoliczność – wyjaśniła, stawiając na ziemi dwie duże walizki i dwie sportowe torby.
– Wezmę te – oznajmił Joseph, biorąc większy bagaż, który okazał się całkiem ciężki. – A jeśli torby są za ciężkie, zostaw je, to po nie wrócę.
– Dziękuję, ale dam sobie radę.
Tessa postawiła torby w salonie, a potem włączyła lampę stojącą obok kanapy.
– Gdzie mam postawić walizki? – zapytał Joseph.
– Obok toreb – oznajmiła i machnęła ręką w stronę bagażu. – Obie mają kółka, więc bez problemu sobie potem z nimi poradzę.
– Widzę – mruknął. – Ale są bardzo ciężkie.
Kiedy zniecierpliwiona Tessa lekko się skrzywiła i rzuciła mu ostrożne spojrzenie, zrozumiał, że swoim zachowaniem wprawia ją w zakłopotanie. Uświadomił sobie, że nie może oczekiwać, by go traktowała jak starego przyjaciela. A on nie powinien się tak zachowywać.
– Masz rację, ale… – urwała, pokręciła głową i machnęła w stronę korytarza. – Dobrze, chodźmy – ustąpiła. – Pewnie nie wiesz, która sypialnia należała do pana Maddoxa?
– Byłem tylko w jego gabinecie – odparł, wyrwany jej pytaniem z zamyślenia. – To pierwsze drzwi na prawo. A dlaczego pytasz?
Tessa zatrzymała się w pół kroku i zerknęła na niego niepewnie.
– To pewnie zabrzmi głupio, ale chyba nie czułabym się komfortowo, śpiąc w jego sypialni.
– Nie rozumiem. Przecież to teraz twój dom.
Gdy tylko to powiedział, pożałował, że w porę nie ugryzł się w język. Zabrzmiało to dość niegrzecznie. Tessa niczym nie zasłużyła sobie na takie traktowanie.
– Masz rację – przytaknęła nieporuszona jego uwagą. – Ale jestem tu obca i na razie czuję się jak gość, więc wolałabym przenocować w pokoju gościnnym.
Choć przyznała, że nie poznała Raya Maddoxa, zamierzała uszanować jego pamięć. Joseph to doceniał.
– Rozejrzyjmy się, to może zgadniemy, która sypialnia należała do Raya – zaproponował.
Tessa pokiwała głową i zajrzała za pierwsze drzwi.
– Nie sądzę, by spał tu mężczyzna. Zajmę ten pokój – zdecydowała.
Joseph wszedł za nią do sypialni i postawił walizki w nogach ogromnego łóżka. Kiedy się odwrócił, zobaczył zachwyconą Tessę rozglądającą się po pokoju. Wszystko było urządzone w bieli, meblami wdzięcznie naśladującymi antyki.
– Nie wiem, o czym myślisz, ale to wszystko wygląda na zupełnie nowe.
Tessa podeszła do toaletki z lustrem w ozdobnej ramie i wzięła do ręki szczotkę do włosów i mniejsze lusterko. Oba przedmioty oprawione zostały w srebro. Zestaw nie wyglądał na użytkowy, przypominał raczej pamiątkę.
– Możesz mieć rację – powiedziała, wodząc palcami po miękkim włosiu szczotki. – Czy z panem Maddoxem mieszkała jakaś kobieta?
– Od śmierci jego żony nie.
– Czy to nie dziwne, znaleźć taki pokój w domu wdowca? – zapytała, przyglądając się z namysłem narzucie z futerka i poduszkom obszytym koronką.
– Może Ray przygotował to wszystko dla ciebie – zasugerował Joseph.
– To szaleństwo – mruknęła zaskoczona. – Ray Maddox mnie nie znał.
– Coś jednak musiało was łączyć, skoro jesteś jego spadkobierczynią. Mógł przygotować ten pokój dla ciebie – upierał się szeryf.
Ta myśl nią wstrząsnęła. Tessa odłożyła szczotkę na toaletkę i schylając głowę, przytrzymała się blatu w obawie przed utratą równowagi.
Josh musiał zwalczyć chęć wzięcia jej w ramiona i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Przecież dopiero ją poznał i nie miał prawa wkraczać w jej prywatną przestrzeń.
– Jestem skołowana i nie wiem, co o tym wszystkim myśleć – wykrztusiła, zerkając na niego spod rzęs. – Dlatego muszę zostać tu dłużej, żeby poznać odpowiedzi.
Jej zamiar ucieszył Josepha. Żeby ukryć zadowolenie, podszedł do okna i ostentacyjnie zaczął sprawdzać zamki.
– Co robisz? – zapytała i podeszła tak blisko, że otoczył go jej zapach.
– Upewniam się, że będziesz bezpieczna.
– Mówiłeś, że to spokojna okolica.
– Przezorny zawsze zabezpieczony – powiedział mentorskim tonem. – Mieszkałaś już kiedyś sama?
Choć Joseph wiedział, że to nie jego sprawa, wmówił sobie z łatwością, że jako stróż prawa ma obowiązek zatroszczyć się o samotną kobietę.
– Nie, ale nie należę do strachliwych.
Już miał powiedzieć, że tylko głupcy nie czują strachu, ale na szczęście tym razem zdążył się powstrzymać. W porównaniu z jego trzydziestką, dziewczyna wydawała się młodziutka. I zdeterminowana, by stanąć na własnych nogach.
– Mogę zapewnić panią, panno Parker, że moja matka będzie zachwycona, jeśli zatrzyma się pani u nas na ranczu Three Rivers. Mamy dużo miejsca, a ona uwielbia towarzystwo.
Tessa spuściła wzrok, a on zagapił się na jej piersi, które uniosły się, gdy westchnęła.
– Dziękuję za zaproszenie, szeryfie Hollister, ale dam sobie radę. Nie musi się pan martwić o moje bezpieczeństwo.
– Taka praca.
– Musi być pan bardzo oddanym strażnikiem.
Nie, pomyślał, jestem po prostu idiotą. Pozostawała tylko nadzieja, że Tessa nie zorientuje się, jak wielkim.
– Propozycja nie miała nic wspólnego z moim zawodem. Starałem się po prostu być dobrym sąsiadem – wybrnął.
– Och.
To słówko ściągnęło jego spojrzenie na usta Tessy. Gdy tak przyglądał się jej wargom, poczuł przyjemne ciepło. W swojej pracy spotykał wiele kobiet, ale żadna z nich nie budziła w nim takich uczuć i myśli.
Odchrząknął, żeby pokryć zmieszanie i wyłowił wizytówkę z kieszeni.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebować, mój numer jest na odwrocie – oznajmił, wręczając jej kartonik. – A jeśli zdecydujesz się do nas zajrzeć, łatwo znajdziesz Three Rivers. Kiedy miniesz swoją bramę, skręć w prawo i jedź aż do rozjazdu. Tam, po skręcie w lewo dostrzeżesz znak naszego rancza. W domu zawsze ktoś jest.
– Kiedy się zadomowię, chętnie was odwiedzę – oznajmiła, obdarzając go ciepłym uśmiechem. – I… dziękuję za pomoc.
Godząc się z faktem, że spotkanie dobiegło końca, Joseph zmusił się do wyjścia, ale kiedy ją mijał, ruszyła za nim.
– Odprowadzę cię do drzwi – powiedziała.
I choć ten gest nie był potrzebny, bo Joseph orientował się w tym domu lepiej niż Tessa, nie zamierzał rezygnować z jej towarzystwa.
Cholera, musiałem zgubić rozum gdzieś między Wickenburgiem i Bar X, pomyślał. Nie szukam przecież kobiety. A już szczególnie takiej, która wkrótce stąd wyjedzie, wyrzucał sobie w myślach.
Kiedy wyszedł z domu, Tessa, ku jego zdumieniu, poszła za nim, a potem podała mu rękę na pożegnanie.
– Było mi bardzo miło, szeryfie.
Miło? On przeżył wstrząs.
– Hm… tak… może się jeszcze spotkamy przed twoim wyjazdem do Nevady.
– Możliwe – odparła, uwalniając delikatnie dłoń z jego uścisku.
To by było na tyle, pomyślał.
– Do widzenia, panno Parker – wykrztusił.
Walczył z chęcią zerknięcia przez ramię, idąc do samochodu. Kiedy usiadł za kierownicą i uniósł wzrok, zauważył, że Tessa nadal stoi na werandzie. A kiedy uruchomił silnik, pomachała na pożegnanie. Zrobiło mu się tak przyjemnie, że jeszcze zanim wyjechał za bramę, zaczął szukać pretekstu do ponownego spotkania.

Tessa niespodziewanie dostaje w spadku ranczo w Arizonie i duże pieniądze. Nie ma pojęcia, kim był mężczyzna, który zapisał jej w testamencie cały majątek. W odziedziczonym domu nie odnajduje odpowiedzi na te pytania, dlatego prosi o pomoc miejscowego stróża prawa, Josepha Hollistera, który dobrze znał jej darczyńcę. Rozwiązanie zagadki okaże się trudniejsze, niż przypuszczali, a jeszcze trudniejsza stanie się dla nich myśl o rozstaniu. Powinni porozmawiać o wspólnej przyszłości, ale brak im odwagi. A przecież wiedzą, że miłość to cenny dar...

Zakochany książę

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1180

ISBN: 9788327694768

Premiera: 03-08-2023

Fragment książki

Gęsty, oślepiający śnieg ograniczał widoczność na niecałe pół metra. Brnący w zamieci mężczyzna przemarzł do szpiku kości mimo swej ekskluzywnej wodo- i wiatrochronnej odzieży oraz doświadczenia, które nabył podczas niezliczonych wypraw narciarskich. Wpoiły mu one pewność, że jest twardzielem, zdolnym do przetrwania w każdych okolicznościach.
Godna pożałowania pycha – myślał ponuro. Nagła choroba brata zupełnie go załamała, a żądanie Vittoria, by jak najszybciej wyjechał i opuścił go w cierpieniu, przebrało miarę goryczy. Nie był impulsywny ani głupi, ale rozpaczliwie potrzebował samotności, by pogodzić się z fatalną diagnozą i idącymi w ślad za nią decyzjami brata.
Pogrążony w rozpaczy, zrezygnował z wszystkich luksusów nieodłącznie towarzyszących jego egzystencji – wieloosobowej ochrony, pięciogwiazdkowych hoteli i prywatnych odrzutowców. Nie chciał się nawet zgodzić na comiesięczne telefony do domu i przed wyjazdem ostentacyjnie wyrzucił komórkę. Miał dwadzieścia siedem lat… Czy naprawdę były to decyzje dojrzałe?
Teraz, gdy kompletnie zagubiony zamarzał na jakimś pustkowiu, wszystkie dawne sprawy straciły znaczenie. Jego myśli chaotycznie dryfowały w gęstej mgle, a nogi, zapadając się w ciężkim śniegu, z każdym krokiem traciły pewność. To hipotermia – myślał obojętnie, czując, że plecak coraz bardziej mu ciąży. Odrzucił go zdecydowanym ruchem, a gdy znacznie lżejszy zrobił kolejny krok, mignął mu przed oczami odległy błysk światła. Wpatrując się z niedowierzaniem w migotliwy punkt, dostrzegł u stóp góry dom w dużym ogrodzie, a przed nim rozświetloną, kolorową choinkę.
Nie lubił świąt Bożego Narodzenia. Nigdy go nie cieszyły. Teraz jednak nie mógł sobie wyobrazić bardziej pożądanego widoku. Pospiesznie ruszył w dół, nie zdając sobie sprawy ze stromizny zbocza. Resztkami sił brnął w ciężkim śniegu, lecz nagle się poślizgnął i stracił równowagę. Mimowolnie wydając krótki okrzyk, upadł na wznak i całą siłą bezwładu uderzył głową w skałę. Potem ogarnął go mrok.

Dwa lata później

Jego Wysokość król Gaetano, władca europejskiej krainy Mosvakia, wpatrywał się nerwowo w okno gabinetu, oczekując Daria Rossiego, swego najlepszego przyjaciela i doradcy.
Dario niedawno zatelefonował z wiadomością, że agencja śledcza w końcu ją odnalazła, a Gaetano niecierpliwie oczekiwał szczegółowego raportu. Nie dlatego, by był szczególnie zainteresowany tym, co robi i gdzie mieszka jego zbiegła małżonka, ale – jak próbował sobie wmówić – z naturalnej ciekawości.
Tyle że sytuacja, w jakiej się znalazł przed dwu laty, nie miała w sobie nic naturalnego – myślał z ironią. Na samo to wspomnienie jego przystojna, szczupła twarz stężała w nerwowym grymasie.
Dotknięty przejściową amnezją poślubił kobietę, którą znał zaledwie sześć tygodni i o której nie wiedział dosłownie nic. Przed dokonaniem tego aktu szaleństwa był księciem-playboyem znanym z licznych romansów. Znana była również jego niechęć do dworskiej etykiety i lekceważenie królewskich powinności, w tym obowiązku małżeństwa i kontynuacji rodu. Co więc, u diabła, go opętało po tym wypadku w górach?
Mimo upływu dwu lat wciąż zmagał się z tym pytaniem, a błąd, jaki wtedy popełnił, okazał się jeszcze bardziej katastrofalny w świetle faktu, że wkrótce po ślubie małżonka nagle go opuściła. Porzucony w dzieciństwie przez matkę nie potrafił zdobyć się na tolerancję wobec kłamliwych, nielojalnych i nieodpowiedzialnych kobiet. Fakt, że poślubił jedną z nich, doprowadzał go do furii, boleśnie uświadamiając, jak niewłaściwą wybrał sobie żonę. Tym bardziej, że ta sama kobieta zapewniała go o swej miłości zaledwie kilka godzin wcześniej, by zostawić go w chwili, gdy najbardziej jej potrzebował.
Mosvakia, niewielki kraj leżący na wybrzeżu Adriatyku, w pierwszym roku po powrocie Gaetana znajdowała się na krawędzi upadku. Wprawdzie Vittorio, jego starszy brat, chorował na białaczkę, ale zamiast – jak zakładano – powolnie miesiącami gasnąć, zmarł niespodziewanie na atak serca. Nie zdążył więc przygotować młodszego brata do objęcia tronu, stopniowo przekazując mu władzę, ani się też pożegnać.
Co gorsza, te nieprzewidziane okoliczności pozbawiły również Gaetana prawa do prywatnego przeżycia żałoby, jak też czasu na refleksję nad odpowiedzialnością związaną z objęciem władzy i tronu. Gdy ulice wypełniły tłumy z zapalonymi świecami, żegnając jego zmarłego brata, dla dobra poddanych zdławił wszelkie osobiste uczucia i zarzucił szalone plany abdykacji. Lojalność i szacunek dla Vittoria przeważyły nad prywatnymi upodobaniami.
Niczym automat przetrwał niekończące się tygodnie oficjalnej żałoby, ponure ceremonie pogrzebowe i następującą po nich koronację, wygłaszając przemówienia i wykonując niezbędne obowiązki narzucone przez nową, jakże mu obcą rolę monarchy. Podobnie jak reszta społeczeństwa, wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku po śmierci Vittoria, gdyż to on był zawsze najjaśniejszym klejnotem w koronie Mosvakii i nie sposób było mu dorównać.
Zresztą nikt nie przypuszczał, by królem mógł zostać Gaetano. Był młodszym synem monarchy, zrodzonym z jego drugiego, krótkiego małżeństwa, i wobec starszego o dwadzieścia lat Vittoria odgrywał rolę drugorzędną. To Vittorio był następcą tronu i po śmierci ojca nieprzerwanie sprawował rządy. A gdy w wieku czterdziestu lat ożenił się z Giulią, wszyscy oczekiwali, że wkrótce na świat przybędzie nowy następca tronu. Tak się jednak nie stało, a w niedługim czasie Vittorio zapadł na śmiertelną chorobę.
Teraz, zaledwie kilka miesięcy po koronacji, najstarsi urzędem dworzanie zaczęli sugerować, by nowy monarcha rozejrzał się za kandydatką na małżonkę. Gaetano pomyślał wtedy o swojej zbiegłej żonie, o której istnieniu nie wiedział nikt oprócz Daria, i zdwoił wysiłki, by odnaleźć ją w celu uzyskania rozwodu. Dotąd jednak nikt nie zdołał trafić na jej ślad i nie pomogły w tym nawet media społecznościowe.
Nagle pamięć podsunęła mu obraz, który zakłócił jego racjonalny sposób myślenia. Ujrzał filigranową postać, kaskadę złocistorudych włosów i wielkie zielone oczy dominujące w delikatnej twarzy młodej kobiety stojącej w kolorowym świetle choinki. Uśmiechała się. Zawsze się do niego uśmiechała, jakby opromieniał jej cały świat. Gwałtowny przypływ wspomnień wywołał przykre zakłopotanie. Dlaczego? A dlatego, że Gaetano, łamacz kobiecych serc i cyniczny amator wolnego seksu, padł nagle ofiarą niepohamowanego pożądania, a może nawet miłości, jak zwykle określa się nieprzeparte pragnienie posiadania ciała i duszy innej ludzkiej istoty.
Zamrugał i zacisnął zęby, z niechęcią uświadamiając sobie, że te niepokojące wspomnienia wciąż silnie na niego działają, jeśli choć na chwilę straci nad nimi kontrolę. Mimo upływu dwóch lat czas nie zdołał ich zatrzeć, a to budziło w nim gniew i raniło jego dumę. Obrócił się, słysząc pukanie. Do pokoju wszedł Dario z triumfalną miną, trzymając w ręku teczkę. Ten wysoki, smukły mężczyzna ze starannie przystrzyżoną brodą i miłym uśmiechem od dzieciństwa był jego przyjacielem, a teraz jako prawnik pełnił funkcję doradcy.
– Nareszcie! – oznajmił, rzucając teczkę na biurko. – Wkrótce rozwiążemy ten drobny kłopot i będziesz mógł powrócić do normalnego życia.
Gaetano sposępniał na te słowa.
– Niestety moje życie nigdy już nie będzie normalne – rzekł z westchnieniem. Ale zaraz podniósł opaloną rękę gestem przeprosin. – Zapomnij o tym, co powiedziałem. Winien jestem wdzięczność mojemu narodowi, który tak zgodnie uznał mnie za władcę.
– Nie przepraszaj. Wiem najlepiej, że nigdy nie pragnąłeś tronu. W odróżnieniu od Vittoria nie znosisz pompy i ceremonii. Nie byłeś na to przygotowany. I nie patrz na mnie w ten sposób, bo wcale nie krytykuję twojego ukochanego brata – zastrzegł. – Chcę tylko zauważyć, że Vittorio również nie był doskonały.
– Był dobrym władcą – uciął ostro Gaetano.
– Był introwertykiem, a ty jesteś ekstrawertykiem. Dzięki swym dyplomatycznym zdolnościom zdołałeś przed laty zapobiec bankructwu dóbr koronnych. Mieliście inne charaktery i odmienne zalety. Przestań się wreszcie z nim porównywać – zakończył spokojnie. – Moja żona twierdzi, że kobiety wolą ciebie, bo jesteś niezwykle przystojny. Wiem, że to głupi komentarz do poważnej sytuacji, ale może przynajmniej cię rozbawi.
– Carla zawsze potrafi mnie rozbawić – uśmiechnął się Gaetano, a jego białe zęby zalśniły w opalonej twarzy. Powstrzymał się jednak od uwagi, że ostatnio rzadko mógł się cieszyć ich towarzystwem, gdyż nowa rola i obowiązki niemal całkowicie wykluczały jego udział w prywatnych kolacjach i spotkaniach.
Gdziekolwiek się udawał, otaczała go policja i ochrona. Próbował ograniczyć ich obecność, jak też długą listę reguł, których powinien przestrzegać dla własnego bezpieczeństwa. Zważywszy na to, że jego dziadek zginął na morzu, ojciec w wypadku samochodowym, a trzeci z kolei monarcha zmarł przedwcześnie w wyniku nieuleczalnej choroby, rząd Mosvakii uznał członków rodziny królewskiej za nietrwałe, kruche istoty, wiecznie zagrożone jakimś niebezpieczeństwem. Skoro teraz z całego rodu pozostał tylko on, istniała obawa, że przypadkowy atak agresji, bądź wypadek losowy może również położyć kres życiu Gaetana. A była to obawa tym bardziej uzasadniona, że nie miał on następcy, który mógłby przejąć po nim władzę.
Gdy oparty o brzeg biurka studiował zawartość teczki, zapadła cisza. Dario zamówił kawę, podczas gdy on szybko objął listę zebranych informacji, by na koniec zatrzymać wzrok na dołączonej fotografii. Nie była zbyt wyraźna, ale przedstawiała młodą kobietę w zimowej pikowanej kurtce z kapturem, spod którego wyślizgnął się warkocz miedzianych włosów i który odsłaniał jedynie fragment bladego, piegowatego policzka.
– Zapisała się… zapisała się na kurs pedagogiki? – Gaetano nie wierzył własnym oczom, nie odrywając oczu od zdjęcia.
– Owszem, bierze udział w zajęciach online. Nie rozmawialiście ze sobą zbyt wiele w czasie tych sześciu tygodni, prawda? – mruknął prawnik. – Kiedy poznałeś Larę Drummond była zatrudniona w czyimś domu.
– Powiedziała, że pracuje jako sprzątaczka i kelnerka – skorygował Gaetano, zaciskając szczęki.
– Nie kłamała. Teraz wieczorami sprząta w biurach. Przypuszczam, że chętnie zgodzi się na rozwód, jeśli zaproponujesz przyzwoitą rekompensatę – zaopiniował Dario z przekonaniem.
– To nie jest łowczyni fortun – uciął ostro Gaetano. – Gdyby jej chodziło o pieniądze, nie uciekłaby tak szybko ode mnie i luksusowego życia.
– Gaetano… Jestem nie tylko twoim prawnikiem, lecz i przyjacielem. Moim głównym zadaniem jest zapewnienie ci prawnego bezpieczeństwa. Poślubiłeś ją, nie spisując intercyzy, i teraz w majestacie brytyjskiego prawa może cię oskubać do ostatniej koszuli – ostrzegł z troską Dario. – Jednak rzecz w tym, że to ona cię opuściła. Przez kolejne dwa lata żyliście osobno i dlatego rozwód bez orzekania o winie nie powinien przysparzać komplikacji.
Gaetano w milczeniu kiwał głową, usiłując opanować emocje, które tłumił przez większość życia. Był pewien, że to właśnie one przysporzyły mu kłopotów. Kiedy zobaczył Larę pierwszy raz, nie wiedział, kim jest. Powypadkowa amnezja sprawiła, że bezmyślnie uległ nowemu, ekscytującemu uczuciu wolności. Mógł mówić i robić, co chciał. Bez ograniczeń obowiązujących z racji urodzenia i wiecznej obecności paparazzich stał się nagle bardziej niewinną i wrażliwą wersją dawnego siebie i pozwalał swojej emocjonalnej naturze decydować o własnym postępowaniu.
Ta prawda go przerażała. Poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie popełni takiego błędu. Wyrastał, patrząc, jak łowczynie fortun usiłowały wedrzeć się w życie Vittoria. Jego brat kilkakrotnie zakochiwał się w niewłaściwych kobietach, zanim w końcu poślubił Giulię, w której nade wszystko widział przyjaciela.
– Tak, rozwód powinien się odbyć bez komplikacji. Oczywiście przy założeniu, że nie jesteś ojcem dziecka Lary Drummond – dodał Dario, wytrącając go z zamyślenia.
– Jakiego dziecka? – wykrzyknął Gaetano ze zdumienia, podchodząc z teczką do okna i, obrócony tyłem do przyjaciela, zaczął ją ponownie.
Lara rzeczywiście miała małego synka, ale z braku dostępu do metryki detektywi mogli jedynie z grubsza określić jego wiek. Zakładali, że mógł mieć osiemnaście do dwudziestu czterech miesięcy. Gaetano zaczął obliczać w głowie daty, a robił to tak mozolnie, że nikt by nie uwierzył w jego zdolności matematyczne.
– Najwyraźniej twoja zbiegła żona nie żyła tak ascetycznie jak ty – skomentował przyjaciel współczującym tonem. – Równie dobrze może się okazać, że była już w ciąży, gdy ją poznałeś. Możliwe także, że chcąc odzyskać wolność, z chęcią udzieli ci rozwodu. Tyle że jedynym obecnym w jej życiu mężczyzną jest właściciel domu, w którym mieszka, ale ten najwyraźniej jest tylko jej przyjacielem.
– Jakim przyjacielem? – Gaetano odwrócił się do Daria z twardo zaciśniętymi szczękami.
– Agenci nie mogą na razie powiedzieć więcej. Facet jest żołnierzem na zagranicznej służbie i nikt ich nigdy nie widział razem.
– Przecież mówisz, że mieszka w jego domu…
– W rzeczywistości to dom jego rodziców, a mieszka tam również jego siostra – uzupełnił sucho Dario. – Toteż brak nam dowodów, które mogłyby się okazać przydatne.
– Jestem ci winien wdzięczność za to, że traktujesz tę sprawę tak rzeczowo. –Gaetano nerwowo przeczesał palcami swoją gęstą czuprynę, jednocześnie hamując gwałtowny impuls, by uderzyć pięścią w ścianę.
– Znałeś ją zaledwie sześć tygodni, a w dodatku nie byłeś wtedy w pełni świadom swoich czynów. Zakładam, że możemy kontynuować nasz plan działania? – Dario przypatrywał mu się wyczekująco.
Ciemne oczy Gaetana spochmurniały.
– Nie, najpierw chciałbym się z nią spotkać… Teraz, gdy odzyskałem pełną świadomość. Chcę sprawdzić, jak na nią zareaguję.
– Z wielu powodów nie jest to rozsądne. – Dario zmarszczył czoło. – Może was wytropić prasa. Wprawdzie nie ma nic złego w tym, że ją poślubiłeś, ale wiem, że wolałbyś nie rozgłaszać tego publicznie. Może zresztą, gdy ją zobaczysz, ponownie…
– Nie zamierzam ponownie wpaść w tę pułapkę – żachnął się Gaetano, wydymając usta. – Chcę się z nią tylko zobaczyć i porozmawiać, unikając konfrontacji. Zaufaj mi, Dario. Nie jestem zupełnym idiotą. Rozwód jest niezbędny, ale chciałbym wcześniej zamknąć tę sprawę, a nie sądzę, bym umiał to zrobić, rezygnując z ostatniego spotkania.

Nieświadoma, że życie, które z trudem odbudowała, może znów się zawalić, Lara wyszła spod prysznica i zaczęła suszyć włosy. Lubiła sobotnie poranki. Alice robiła wtedy dzieciom śniadanie, a ona przed wspólnym spacerem w parku mogła jeszcze nieco poleżeć. Natomiast w niedziele to ona wstawała wcześniej, by zająć się tymi małymi potworkami. Upinając nisko na karku złocistorude włosy, poczuła nagle ich ciężar.
Zmarszczyła brwi. Może czas już skrócić je na tyle, by łatwiej było się z nimi uporać? Zaraz jednak przypomniała sobie z sentymentem, jak dziadek czule podziwiał i gładził jej grube warkocze. Żywe było też inne, bolesne wspomnienie długich palców, które układały jej włosy na poduszce, i głosu, który podziwiał ich jedwabistą miękkość. Poczuła nagłe ukłucie w piersi, a jednocześnie niechęć do siebie samej. Gaetano nie był kimś, kogo można zapomnieć. Wiedziała o tym od chwili, gdy ujrzała jego zmierzwione ciemne włosy, mocną szczękę z cieniem zarostu i czarne jak otchłań oczy pod szerokim łukiem brwi. Był tak piękny, że chciała się uszczypnąć, by sprawdzić, czy nie śni.
Zaraz jednak uświadomiła sobie z zażenowaniem, że istotnie śniła. Przecież tylko w głupich dziewczęcych snach taki mężczyzna jak on mógł się zakochać w takiej dziewczynie jak ona – zwyczajnej małej Larze, niepozornej istocie, której nikt nie dostrzegał i nikt nie pamiętał. Nie miała w sobie nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę mężczyzny. Nie wyróżniała się z tłumu, nie umiała flirtować, nie miała seksownych kobiecych kształtów i nie było w niej nic podniecającego. A jednak przez całe te magiczne sześć tygodni sprawiał, że po raz pierwszy w życiu czuła się najpiękniejszą i najbardziej pożądaną kobietą na świecie. I to on nalegał na ich małżeństwo.
Trudno się zatem dziwić, że gdy odzyskał pamięć, natychmiast pożałował swoich nieopatrznych decyzji. Jak więc mu miała powiedzieć, że oczekuje jego dziecka?
Jedząc na stojąco toasta, w starych dżinsach i grubym swetrze chroniącym przed zimowym chłodem, patrzyła, jak Iris, pięcioletnia córeczka Alice, próbuje odzyskać rowerek, na którym rozsiadł się Freddy. Chłopiec był za mały, by na nim jeździć, ale uwielbiał wspinać się na siodełko i naciskać dzwonek. Teraz, wbijając w matkę swoje wielkie ciemne oczy, zaczął rozpaczliwie szlochać. Tak gwałtowne reakcje zawsze zaskakiwały Larę, która była osobą spokojną i zrównoważoną, a jednocześnie przywoływały wspomnienia o jego wybuchowym, impulsywnym ojcu. Gdy w końcu dziewczynka zdołała odebrać mu rower, Freddy dramatycznie upadł na ziemię i zaniósł się łkaniem.
– Jeśli mam ci coś radzić – szepnęła Alice – to lepiej nie bierz do parku tego roweru.
– I tak nie może na nim jeździć i powinien oduczyć się takich zachowań. – Lara wiedziała, że jej synek będzie tym głośniej krzyczał, im bardziej stanowczo będzie go chciała podnieść. – Nie możemy pozbawić Iris tej przyjemności.
– Jest taki uparty – stwierdziła Alice ze zdumieniem, gdy Freddy zaczął kopać i wrzeszczeć na widok Iris, która wyprowadzała rowerek na korytarz. Za chwilę jednak wróciła, by go uspokoić.

Książę Gaetano di Santo uległ w górach wypadkowi, na skutek którego stracił pamięć. Zaopiekowała się nim wówczas piękna Angielka, Lara Drummond. Zakochali się w sobie tak bardzo, że się pobrali. W końcu jednak książę zostaje odnaleziony, przypomina sobie, kim jest, a Lara uświadamia sobie, że nie ma dla niej miejsca w jego życiu, i ucieka. Gaetano po dwóch latach postanawia ją odnaleźć, by przeprowadzić rozwód i poślubić odpowiednią kobietę. Gdy dochodzi do spotkania, Gaetano czuje, że czar Lary wciąż na niego działa z niegasnącą siłą… Ostatnia cześć miniserii

Znowu razem

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1181

ISBN: 9788327694775

Premiera: 17-08-2023

Fragment książki

Olivia

W drzwiach prowadzących na górę rezydencji Silvera stał oparty o framugę mężczyzna i choć jego twarz pozostała skryta w cieniu, wiedziałam, że mi się przygląda. Czułam na sobie jego wzrok i nie było to przyjemne uczucie. Nie widziałam jego twarzy, a jedynie zarys postaci. Był wysoki, potężnie zbudowany i sprawiał wrażenie bardzo silnego.
Poczułam się niepewnie.
Pogrzeb Dominga Silvera był wydarzeniem, dla którego podjęto wyjątkowe środki bezpieczeństwa. A tu, w jego domu w Madrycie przestrzegano ich wyjątkowo skrupulatnie. Nic dziwnego. Domingo był prezesem Silver Incorporated, jednej z największej europejskiej firm zajmujących się finansami, której wpływy sięgały najwyższych kręgów władzy.
Jej założycielem był Diego, ojciec Dominga, wywodzący się ze starej hiszpańskiej arystokracji. Firma miała już niemal sto lat i przez cały ten czas się rozwijała, osiągając pozycję, której nic nie było w stanie zagrozić.
Na dzisiejszy pogrzeb przyszło wielu ludzi. Byli wśród nich politycy, biznesmani, ludzie zajmujący ważne stanowiska w różnych dziedzinach. Przybyli, żeby złożyć wyrazy szacunku dla jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Europie. Przyszli nawet jego rywale i wrogowie, a było ich całkiem sporo.
Być może stojący w drzwiach mężczyzna był jednym z nich. Jakiś wróg, który przyszedł po to, by napawać się śmiercią swojego konkurenta. Jak inaczej wytłumaczyć złą aurę, jaka z niego emanowała?
Nie należę do strachliwych osób, ale tym razem przysunęłam się bliżej do mojego narzeczonego, Emmanuela Silvery. Był synem Domina, dziedzicem jego spuścizny. Przejął po ojcu funkcję prezesa Silver Inc. On też był wysoki i dobrze zbudowany i biła z niego pewność siebie, której tak bardzo w tej chwili potrzebowałam.
Emmanuel, podobnie jak jego ojciec, był zimnym, aroganckim i piekielnie inteligentnym mężczyzną, którego obawiali się wszyscy wokół. Był też niezwykle przystojny. Miał czarne włosy, ciemne jak smoła oczy i profil, który nadawał się do tego, by uwiecznić go na jakiejś monecie. Był urodzonym przywódcą i wojownikiem. Jego orężem był miecz, a nie welwetowe rękawiczki.
Tak więc będąc w jego towarzystwie, powinnam się czuć bezpieczna.
Ja sama byłam prezesem Wintergreen Fine Diamonds, starej rodzinnej firmy jubilerskiej, której ochrona też była tu dziś obecna.
Mimo to nie czułam się bezpieczna.
Emmanuel zapewne zastanawiał się, kiedy wygłosić swoją mowę. Nawet jeśli zauważył, że nie czuję się zbyt pewnie, nie dał tego po sobie poznać.
Sprawując funkcję prezesa przez tyle lat, nauczyłam się ukrywać swoje uczucia. Inaczej nigdy nie utrzymałabym się na tym stanowisku, zwłaszcza że byłam kobietą.
Obecność mrocznego nieznajomego nie powinna wyprowadzać mnie z równowagi.
Wiedziałam, że Emmanuel nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że się boję. Wielokrotnie powtarzał mi, jak bardzo ceni we mnie mój spokój, siłę i opanowanie.
Choć to, co nas łączyło, trudno było nazwać miłością.
Mój ojciec zmarł zaledwie półtora roku wcześniej, zostawiając rodzinną firmę niemal na skraju bankructwa. Dla mnie było to ogromne zaskoczenie, ponieważ zawsze uważałam go za wytrawnego biznesmana. Podobnie jak zarząd firmy, który wcale nie palił się do tego, żebym to ja przejęła jego stanowisko. Zostałam prezesem na okres próbny i właśnie wtedy przeszłość dała o sobie znać, materializując się w osobie Emmanuela Silvery.
Poznałam go jeszcze w dzieciństwie, kiedy to nasze rodziny razem spędzały wakacje na Wyspach Karaibskich. Emmanuel słyszał o problemach finansowych Wintergreen i zadeklarował swoją pomoc. Zgodził się spłacić długi ojca i doprowadzić firmę do ponownego rozkwitu, pod warunkiem, że przez ten czas sam będzie nią zarządzał. Dodatkowo zażądał mojej ręki. Potrzebował spadkobierców i uznał, że geny Wintergreenów całkiem się nadają do tego, by połączyć je z jego własnymi.
Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, choć z drugiej strony nie bardzo wiedziałam, jak sobie poradzić z kłopotami, w jakie popadła firma. No i był dodatkowy plus takiego rozwiązania: dzieci.
Wintergreen było rodzinną firmą, dlatego ja też potrzebowałam spadkobierców.
Mój ojciec zawsze twierdził, że nie mogę być jednocześnie matką i stać na czele Wintergreen, ale, wziąwszy pod uwagę to, jak nieudatnie pokierował całym przedsiębiorstwem, zaczynałam podważać słuszność jego niektórych opinii.
Dlaczego miałabym rezygnować z pracy, mając dzieci? Emmanuel z pewnością nie stawiałby mi żadnych przeszkód.
Był doskonałym kandydatem na ojca moich dzieci. Zdrowy, doskonale zbudowany, bogaty, należał do jednych z najbardziej wpływowych ludzi w Europie.
Dlatego przyjęłam jego propozycję i tak oto zostałam jego narzeczoną.
– Coś się stało, Olivio? – usłyszałam jego głęboki, zimny głos z charakterystycznym hiszpańskim akcentem, którego nie potrafił się pozbyć. – Sprawiasz wrażenie zaniepokojonej.
A więc jednak zauważył, że nie czuję się swobodnie. Jakie to irytujące. Oznaczało to, że nie potrafię do końca ukryć swoich uczuć, a to źle. Nie był człowiekiem, któremu chciałabym powierzyć swoje największe sekrety. Przez cały okres naszego narzeczeństwa zachowywał wobec mnie chłodny dystans. Był grzeczny, ale nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Nie ufałam mu. Nauczyłam się już, że okazanie słabości przed takim człowiekiem jak on jest błędem.
– Nic mi nie jest – odparłam, starając się nie patrzeć w stronę stojącej w drzwiach postaci. – Zastanawiałam się, kiedy zamierzasz wygłosić swoją mowę.
– Za chwilę.
Spojrzałam na niego. Sprawiał wrażenie rozkojarzonego, co było dla niego dość nietypowe. Zazwyczaj był skoncentrowany na tym, co robił, i całkowicie temu oddany.
Teraz, kiedy błądził wzrokiem po zgromadzonych ludziach, sprawiał wrażenie, jakby myślał zupełnie o czymś innym niż o swoim przemówieniu.
Dziwne. Czyżby kogoś oczekiwał? Może rozglądał się za swoją przyrodnią siostrą Jenny, która miała się zjawić, ale jeszcze nie dotarła. A może on też wyczuł obecność tego mężczyzny w drzwiach?
Znam go, dokąd skończyłam siedem lat, ale nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. Był skoncentrowany na studiach, na tym, czego wymagał od niego Domingo, na Valentinie…
Valentin.
Jak zawsze, myśląc o nim, poczułam silne uczucie żalu.
To śmieszne. Nie powinnam o nim myśleć.
Odwróciłam wzrok od mężczyzny, którego miałam poślubić, a który był dokładną kopią tego, w którym zakochałam się tak beznadziejnie, będąc jeszcze nastolatką.
Chłopca, który przed piętnastoma laty zginął w wypadku samochodowym. Był bratem bliźniakiem Emmanuela i, choć byli identyczni, ja doskonale wiedziałam, który jest który.
Otrząsnęłam się, starając się przestać o tym myśleć. Zamknęłam ten rozdział za sobą i nie zamierzałam do niego wracać.
Emmanuel dał znać jednemu ze swoich doradców, który natychmiast poprosił wszystkich zebranych o uwagę.
– Przyjaciele – zaczął głosem, w którym trudno byłoby dopatrzeć się choćby cienia ciepła. – Dziękuję wam wszystkim za przybycie. Zebraliśmy się tu dziś, żeby uczcić pamięć mojego ojca, Dominga Silvera.
– Zupełnie, jakbym mówił to ja sam – niski głos przerwał mu w pół zdania, niczym ostry nóż krojący zmrożone masło.
Zapanowała pełna konsternacji cisza. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli w stronę, z którego dobiegł głos. Wydał go z siebie mężczyzna stojący w drzwiach.
Poczułam, jak coś ściska mnie za gardło. Nie miałam pojęcia, skąd to wiem, ale byłam przekonana, że za chwilę wydarzy się coś okropnego. Otworzyłam usta, żeby ostrzec Emmanuela, ale w tej samej chwili nieznajomy oderwał się od drzwi i wszedł do środka. Poczułam, jak po plecach spływa mi zimnych pot. Znałam tego mężczyznę.
Trzymając ręce w kieszeniach, wszedł do sali z wdziękiem dzikiego zwierzęcia.
Był tak samo wysoki i potężnie zbudowany jak Emmanuel. Miał ten sam prosty nos, wysokie kości policzkowe, wyraźnie zarysowane usta. Ciemne włosy, gęste brwi i głęboko osadzone czarne oczy.
Był odbiciem Emmanuela.
Mimo to coś ich różniło. Ten człowiek nie sprawiał wrażenia tak zimnego i opanowanego jak Emmanuel. Wręcz przeciwnie. On był jak płonący ogień.
Tylko raz w życiu spotkałam takiego człowieka i nie był to mężczyzna, tylko chłopiec. Ale on nie żył. Zginął w wypadku samochodowym i część mojego serca umarła razem z nim.
Valentin Silvera, brat bliźniak Emmanuela.
Podobnie jak inni, byłam w szoku. Wszyscy wpatrywali się w sobowtóra Emmanuela, jakby nie mogli uwierzyć w to, co widzą ich oczy. Ten mężczyzna jednak nie patrzył na nich. Jego wzrok był skupiony na Emmanuelu, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś nagle zamienił go w kamień.
– Witaj, braciszku. Minęło sporo czasu, odkąd widzieliśmy się ostatni raz – odezwał się nieznajomy perfekcyjną angielszczyzną.
Nikt się nie odezwał.
– Na pewno ciśnie ci się na usta pytanie, co ja tu robię? – ciągnął swobodnie. – To dobre pytanie i cieszę się, że je zadałeś. Założę się, że już zapomniałeś, że jestem pięć minut starszy od ciebie. Co czyni ze mnie syna pierworodnego. A ponieważ nim jestem, dlatego to właśnie ja stanę na czele firmy. Ty się do tego nie nadajesz.
Jego uśmiech poszerzył się, a wzrok spoczął na mnie. Palił znacznie mocniej, niż pamiętałam.
– A to twoja śliczna narzeczona? Dla niej też nie jesteś odpowiedni, dlatego i ona będzie moja. Zresztą zawsze była, pamiętasz?
Nie, to nie mogła być prawda.
Valentin przecież nie żył. To była wielka tragedia. Byłam na jego pogrzebie. Płakałam cały dzień, a Emmanuel stał przy trumnie blady, jakby jego twarz została wyciosana z lodu. Obok niego stał Domingo, którego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Jakby nie stracił właśnie syna.
Cisza, jaka panowała w sali, aż brzęczała w uszach.
Valentin stał przede mną żywy, rozsiewając wokół siebie aurę zagrożenia, której chłopiec, jakiego zapamiętałam, nigdy wokół siebie nie roztaczał.
Serce, o którym myślałam, że już ledwie żyje, zaczęło nagle walić jak oszalałe, omal nie łamiąc mi żeber. Zacisnęłam dłonie, wbijając w nie paznokcie, żeby odzyskać panowanie nad sobą.
– Co, Con? Nie masz mi nic do powiedzenia? Nie martw się, jutro na pewno to się zmieni. Zwłaszcza jak moi prawnicy skontaktują się z twoimi. – Uśmiechnął się promiennie. – Wolisz załatwić to przy wszystkich czy w odosobnieniu? Dla mnie nie ma to znaczenia, choć muszę przyznać, że lubię mieć publiczność.
Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Nie mogłam oddychać.
Co on tu robi? Co się z nim działo? Jak to możliwe, że żył? Jego ciało zostało wszakże zidentyfikowane na przedmieściach Madrytu. Nieszczęśliwy wypadek, według orzeczenia policji i prokuratury.
Chodziły różne plotki. Na przykład, że Valentin próbował wyrwać się spod władzy ojca, który był apodyktyczny i nie stronił od przemocy. Inni mówili, że ten wypadek nie do końca był jedynie dziełem przypadku…
A teraz stał przede mną cały i żywy.
– Przecież ty nie żyjesz – głos Conastantine’a był zimny jak lód. – Zginąłeś w wypadku piętnaście lat temu.
Valentin uśmiechnął się sardonicznie.
– Najwyraźniej wieści o mojej śmierci były mocno przesadzone. Co zresztą widać.
Ludzie zaczęli między sobą szeptać, równie zaskoczeni całym zajściem jak ja.
Nie był mężczyzną, którego zapamiętałam. Teraz to widziałam. Chłopiec, którego pokochałam, był ciepły i pełen cierpliwości. Mój ojciec nigdy jej nie miał dla moich „dziewczyńskich humorów”, podczas gdy Valentin znosił je doskonale.
Zawsze miał dla mnie czas i nie przeszkadzało mu to, że byłam jedynie małą dziewczynką.
Jednak stojący przede mną mężczyzna w niczym nie przypominał tamtego chłopca. Choć lekko się uśmiechał, język jego ciała mówił, jak bardzo jest intensywny.
Nie był już płomieniem. Był piecem, w którym płonął ogień.
Szepty stawały się coraz głośniejsze.
– Cisza! – rozkazał głośno Emmanuel.
W jednej chwili wszystkie głosy umilkły.
Popatrzyłam na swojego narzeczonego. Miałam wrażenie, że jest nie tyle zaskoczony pojawieniem się brata, co raczej wściekły. I to wściekły do nieprzytomności.
Chciałam powiedzieć coś, co powstrzymałoby dalszy rozwój wypadków, ponieważ wiedziałam, że zdarzy się coś okropnego. Byłam jednak jak sparaliżowana.
– Sprawiasz wrażenie zaniepokojonego – stwierdził Valentin, przysuwając się do brata. – To zupełnie zrozumiałe. Nie dość, że musisz stawić czoło całej tej pogrzebowej szopce, to jeszcze zjawiam się ja. Nie przejmuj się, nie zajmę ci dużo czasu. Wezmę tylko to, co moje, i znikam. – Intensywne spojrzenie ciemnych jak smoła oczu spoczęło na mnie. Wyciągnął w moją stronę rękę. – Chodź, Olivio.
Popatrzyłam na niego zaskoczona. Przypomniałam sobie, jak widziałam go ostatni raz. Spotkaliśmy się na małej plaży, o której nikt nie wiedział. To było nasze tajemne miejsce spotkań. Była noc. Niebo było rozgwieżdżone i wtedy po raz pierwszy mnie pocałował. Szeptał do mnie, że kiedy dorośniemy, pobierzemy się i spędzimy razem resztę życia. O niczym innym wtedy nie marzyłam.
Kochałam go tak bardzo!
Następnego dnia nie pojawił się na plaży, pomimo obietnicy. Dowiedziałam się później, że obaj z Emmanuelem zostali wysłani do Madrytu. Nie zdążyliśmy się pożegnać, ale nie martwiłam się tym zbytnio. Miał mój numer telefonu i na pewno będzie dzwonił. Tyle tylko, że nie zadzwonił. Nie napisał i nie przysłał mejla. Nigdy więcej nie miałam od niego żadnych wieści.
A sześć miesięcy później zginął.
Miałam wówczas piętnaście lat. Valentin był moją pierwszą miłością i po jego odejściu miałam wrażenie, że moje życie się definitywnie skończyło.
Teraz byłam dorosłą kobietą. Silną i niezależną. W takim razie, dlaczego targały mną tak silne uczucia? Dlaczego odczuwałam palącą wściekłość?
Jak on śmiał?
Jak mógł mnie zostawić, nie powiedziawszy nawet „do widzenia”? Jak mógł nie zadzwonić ani nie napisać nawet jednego słowa? Jak mógł złamać mi serce, wiedząc doskonale, jak bardzo go kochałam?
Otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić te swoje „Chodź, Olivio”.
Jednak w tej chwili zgasły wszystkie światła i sala pogrążyła się w ciemności. Przez chwilę panowała śmiertelna cisza. A potem ludzie zaczęli krzyczeć.
Stałam nieruchomo, nie będąc w stanie ani się poruszyć, ani myśleć. Ktoś zawołał mnie po imieniu, ale nie rozpoznałam głosu. Po chwili ktoś złapał mnie za rękę. Ten uścisk był silny i ciepły.
Emmanuel.
Dziwne, ale ten uścisk sprawił, że poczułam się dobrze. Nigdy wcześniej nie potrzebowałam jego pomocy. Teraz jednak przylgnęłam do niego mocno i pozwoliłam prowadzić się przez ciemność.
Moje serce wciąż biło bardzo szybko, choć strach począł maleć.
Co się tu stało? Dlaczego nagle wysiadła elektryczność? Doskonale wiedziałam, że nie był to przypadek. Światła pogasły dokładnie w chwili, w której Emmanuel miał przejąć ster. Nie miałam wątpliwości, że to Valentin wszystko wyreżyserował, ale po co? Co chciał przez to osiągnąć?
Emmanuel wyprowadził mnie z sali. Moje oczy powoli przyzwyczajały się do światła. I wtedy się obrócił.
Moje serce na chwilę przestało bić.
Przede mną nie stał Emmanuel.
To był Valentin.

Valentin

Nareszcie. Nareszcie po tych wszystkich miesiącach planowania Olivia Wintergreen jest moja.
Zresztą zawsze była moja.
Jej szare oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a na twarzy pojawił się wyraz totalnego zaskoczenia, wręcz szoku. Sądziła, że to Emmanuel wyprowadził ją z sali, tymczasem to byłem ja.
Jej ręce były zimne i przypomniałem sobie, jak po kąpieli w morzu brałem jej dłonie w swoje i rozgrzewałem je. Kiedyś pocałowałem ją w czubki palców i roześmiała się, bo ją to łaskotało. Zawsze miała piękny uśmiech.
Teraz się jednak nie uśmiechała.
Nie, żebym się tego spodziewał.
Pozwoliłem, żeby przez ostatnie piętnaście lat uważała, że nie żyję. Nie oczekiwałem więc, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Na pewno nie będzie uszczęśliwiona, kiedy zawiozę ją do mojej wilii na Malediwach. Ale tym będę się martwił później. Na razie chcę, żeby się tam znalazła. Muszę ją zabrać od Emmanuela.
Bardzo dokładnie wszystko zaplanowałem, żeby to moją rękę ujęła, kiedy zapadną ciemności. Zaprowadzę ją w bezpieczne miejsce. Nie miałem czasu na wyjaśnienia. Chciałem jak najszybciej opuścić posiadłość, zanim światło ponownie się zapali i Emmanuel zorientuje się, co się stało.
Mimo to przez chwilę mogłem jedynie patrzeć na nią, chłonąc każdy szczegół jej wyglądu. Tak bardzo się zmieniła!
Kiedy widziałem ją po raz ostatni miała piętnaście lat. Szczupłe kończyny i długie jasne włosy sięgające pasa. Miała najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Początkowo była jedynie przyjaciółką, potem stała się kimś więcej. Była taka piękna. Stanowiła jedyny jasny akcent w moim parszywym dzieciństwie.
A potem Emmanuel mi ją zabrał.
Dowiedziałem się o tym pół roku wcześniej, z notatki w prasie. Emmanuel i Olivia Wintergreen zaręczyli się.
Cóż, na szczęście ten stan nie potrwa już długo.

Olivia Wintergreen kochała Valentina Silverę. Marzyli o wspólnym życiu, lecz Valentin pewnego dnia niespodziewanie wyjechał. Jakiś czas później zginął w wypadku samochodowym. Po latach Olivia decyduje się poślubić jego brata bliźniaka. Gdy wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, nagle zjawia się Valentin. Nie dając zszokowanej Olivii wyboru, zabiera ją do swojej willi na Malediwach. Chce ją przekonać, by wyszła za niego, tak jak kiedyś planowali… Druga część miniserii ukaże się we wrześniu

Żyjmy chwilą, Czyste pożądanie

Jessica Lemmon, Cynthia St. Aubin

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1278

ISBN: 9788327697967

Premiera: 03-08-2023

Fragment książki

Żyjmy chwilą – Jessica Lemmon

Dunn, Wirginia

Max, brat Isaaca Dunna, mieszkał w miasteczku Dunn nazwanym tak na jego część. Po prostu mając dość blasku i zgiełku Hollywood, przeniósł się do małej górskiej mieściny, a ponieważ kupił tu sporo ziemi, tubylcy postanowili ochrzcić miasteczko nazwiskiem swojego idola. Isaac, jako brat bliźniak Maxa, został przez nich przyjęty z otwartymi ramionami.
Konflikt między braćmi, którzy rozeszli się po wieloletniej pracy przy popularnym serialu telewizyjnym, należał do przeszłości, ale blizny wciąż były widoczne. Przez dwadzieścia kilka lat stanowili jedność, a potem Max stwierdził, że nie chce mieć więcej nic wspólnego z ich serialem, i wyjechał. Isaac poczuł się tak, jakby to z nim brat zerwał więzi.
Po jego wyjeździe występował w reklamach, zagrał też w kilku serialach, które skasowano po paru odcinkach. Teraz sytuacja się zmieniła. Dostał drugą szansę na odzyskanie dawnej sławy, w dodatku w kontynuacji serialu, który kiedyś wyniósł go na szczyt popularności.
Zamieszkawszy tymczasowo w miasteczku, do którego przed laty uciekł Max, Isaac codziennie przychodził na plan filmowy. Z każdym dniem bracia stawali się sobie bliżsi, miejscowi darzyli go sympatią, od członków ekipy czuł ogromne wsparcie.
Sprawy wreszcie zaczęły się układać. Wiedział, że nie może zmarnować szansy.
Minął statystów i pomachał do Ashley Lee, reżyserki nowego sezonu „Brooks Knows Best”. Ashley nie było na planie, gdy on i Max występowali w pierwszych sezonach, grając na zmianę rolę młodego Danny’ego Brooksa. Dziś w rolę dorosłego Danny’ego wcielał się tylko on.
– Dobra robota – pochwaliła Ashley.
Miała metr siedemdziesiąt siedem wzrostu i odznaczała się ogromną pewnością siebie, mimo że jako reżyser dopiero debiutowała. Dziwne, bo nawet on denerwował się na myśl o powrocie do roli Danny’ego; wcześniej poleciał na swoją prywatną wyspę, by się wyciszyć i przygotować.
– Dzięki, Ash.
Rozejrzała się i ściszyła głos.
– Cecil dopytuje o twoją dziewczynę. Mówi, że powinieneś ją pokazać. Boi się o złą reklamę.
– Myślałem, że każda reklama jest dobra.
Kilka miesięcy temu skłamał w programie na żywo, że ma dziewczynę. Jego słowa wywołały zamieszanie, które od tamtej pory nie chciało ucichnąć.
Tylko brat i jego agentka znali prawdę.
– Wiesz, jaki jest mój teść. – Ashley wzruszyła ramionami. – Zależy mu, żeby od pierwszego tygodnia serial zajął wysokie miejsce pod względem oglądalności.
Tak, Isaac doskonale znał Cecila Fowlera. Siwowłosy producent o porywczym temperamencie rzadko się uśmiechał. W dzieciństwie Isaac się go bał, dziś też wolał mu się nie narażać. Zatem powinien jak najszybciej znaleźć kogoś, kto zagra rolę jego ukochanej. Przyznanie się, że ją wymyślił, nie wchodziło w grę; straciłby wszystko i musiał zaczynać od nowa.
– Może odwiedzi mnie w Dunn – rzekł z uśmiechem. – Pogadam z nią.
– Chciałabym ją poznać. Nie w celach reklamowych, tylko… zwyczajnie poznać.
– Jasne. – On też by chciał. – Do jutra, Ash.
Dotąd znalezienie dziewczyny, nawet fikcyjnej, było niewykonalne. Wszystko zaczęło się, kiedy wraz ze swoją agentką udawali, że są parą. Gdy prawda wyszła na jaw, musiał działać szybko. Na poczekaniu wymyślił historię, że Kendall „kryje” kobietę, którą on naprawdę kocha. Uwaga fanów została przekierowana z Kendall – która w rzeczywistości spotykała się z jego bratem – na tajemniczą kobietę, której jeszcze nikt nie widział.
Tego było za wiele dla Cecila. Sędziwy producent wiedział, że fani bywają kapryśni i mogą stracić zainteresowanie serialem, zanim padnie ostatni klaps.
Ambicje Isaaca sięgały dalej niż sam serial, pragnął zdobyć rolę w dużej produkcji kinowej, dlatego postanowił rozwiązać problem i rozejrzeć się za dziewczyną.
Praca na dziś była skończona. Wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Jeśli chodzi o słoneczne dni, Wirginia nie mogła się równać z Kalifornią, ale i tak mu się tu podobało. Cieszył się, że jest blisko Maxa; że nie dzieli ich cały kontynent. Gdy mieszkali na dwóch krańcach Stanów, czuł się jak bez ręki lub nogi. Dawniej był połową całości. Jego kariera wspaniale się rozwijała, ale popełnił błąd, myśląc, że sukces będzie trwał wiecznie. Grając w kręconej w Dunn kontynuacji „Brooks Knows Best”, miał szansę ponownie osiągnąć sukces oraz uzdrowić swoją relację z Maxem.
– Czy… czy pan Isaac Dunn? – spytał podekscytowany, a zarazem pełen wahania głos.
Zobaczył dziewczynę, piętnasto-, może szesnastoletnią. Była za młoda, by widzieć pierwsze sezony „Brooks”, ale szum wokół kolejnych odcinków sprawił, że do miasteczka zjechało się mnóstwo dawnych i nowych fanów. Mama dziewczyny stała obok i spoglądała na Isaaca z takim samym zachwytem co córka.
Szczerząc zęby, wziął od dziewczyny notes. W Los Angeles rzadko proszono go o autograf, ale w Dunn ciągle ktoś podchodził.
– Mam długopis – powiedziała matka.
Isaac chwilę z nimi porozmawiał, spytał o ich imiona, wpisał się do notesu, potem zapozował do zdjęcia. Dzień jak co dzień. Następnie skierował się w stronę wygodnego mieszkania, które wynajmował od dwóch tygodni, mieszczącego się nad delikatesami. Ledwo przeszedł kilka kroków, gdy zabrzęczał telefon.
Dzwoniła Kendall, jego agentka, dziewczyna brata, pewnie jego przyszła bratowa. Podejrzewał, że oświadczyny nastąpią wkrótce, lecz nie był pewien, czy Kendall oświadczy się Maxowi, czy Max jej.
– Cześć, Ken.
– Hej. Skończyłeś na dziś?
– Tak.
– Już jesteśmy w Rocky’s.
– Będę za pięć minut.
– Super. Siedzimy w rogu, przy patio.
Isaac schował telefon do kieszeni i zawrócił w stronę Rocky’s. Był to głośny lokal pełen automatów do gier i telewizorów, na których goście oglądali różne imprezy sportowe. Po pracy członkowie ekipy filmowej często tam wpadali, Isaac również. Dziś Max i Kendall mieli mu przedstawić jej młodszą siostrę.
Dziewczyna uwielbiała serial o Dannym Brooksie. Chciała zrobić z Isaakiem wywiad do swojego podcastu. Liczyła na to, że przybędzie jej słuchaczy. Isaac nie miał nic przeciwko temu. Zresztą był to winien Kendall, która ciężko pracowała nad jego karierą, a przez pewien czas nawet udawała jego narzeczoną.
W drodze do baru podziwiał majaczące w oddali szczyty górskie porośnięte sosnami – widok jak z obrazu Boba Rossa. Wszedł do lokalu i rozejrzał się, szukając swojego zarośniętego brata, swojej agentki i jej młodszej siostry. W końcu sali zauważył trzy osoby. Tak, to Max i Kendall, ale roześmiana blondynka o ustach pociągniętych czerwoną szminką nie była wcale nastolatką.
Kendall zawsze mówiła o niej „moja mała siostrzyczka” i to go zmyliło. Myślał, że mała siostrzyczka będzie w wieku fanki, która parę minut temu prosiła go o autograf. A dziewczyna przy stoliku, ubrana w kwiecistą sukienkę podkreślającej kobiece kształty, była niewiele młodsza od niego.
– Isaac! – Kendall pomachała, a gdy podszedł, wskazała na jasnowłosą piękność. – To jest Meghan.
Meghan odgarnęła włosy; oczy jej lśniły, policzki miała lekko zarumienione.
– Siostra podcasterka? – zapytał.
– O mój Boże, to naprawdę ty. – Dziewczyna rozciągnęła usta w uśmiechu, odsłaniając równe białe zęby i zatrzepotała rzęsami. – Poznanie Maxa było dla mnie niesamowitym przeżyciem, ale… O rany, Isaac Dunn!
Roześmiał się speszony. Wiele razy słyszał słowa uznania lub zachwytu, ale nigdy nie czuł takiego mrowienia.
– Bardzo jesteś uprzejma – mruknął Max.
– Och, wiesz, o co mi chodzi. – Meghan nie przejęła się jego srogą miną.
Isaac usiadł na wolnym miejscu. Dziewczyna pachniała cudownie. Nie potrafił oderwać od niej wzroku.
– My niestety musimy lecieć – powiedziała Kendall.
– Już? – Jaka szkoda, pomyślał Isaac; chętnie porozmawiałby dłużej z Meghan. – A co się dzieje?
– To, co zawsze. Wideokonferencja. – Kendall westchnęła ciężko, ale kochała swoją pracę. Maxa też kochała, dlatego gdy poprosił, aby zamieszkała z nim w Wirginii, bez wahania porzuciła Los Angeles. Jednak tempa nie zwolniła.
Ach, miłość… Isaac pamiętał ten dzień, gdy Max z Kendall przestali ukrywać swój związek, a raczej kiedy Max wpadł do studia, w którym trwała audycja na żywo, i na oczach milionów telewidzów wyznał Kendall miłość.
To było niesamowite i wzruszające. Wtedy Isaac wymyślił historię, że Kendall mu tylko pomagała, że w istocie on też ma dziewczynę, która jednak woli pozostać anonimowa. Cieszył się szczęściem brata, lecz w głębi duszy czuł lekką zazdrość.
– Meg, złotko, wrócisz do domu taksówką? – Kendall spytała siostrę.
– Nie ma sprawy. – Meghan popatrzyła z uśmiechem na Isaaca. – Zostaniesz chwilę dłużej z zapaloną superfanką?
– Jasne. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Uwielbiam zapalone superfanki.

Ależ on jest przystojny!
Oczywiście nie powinna się dziwić, skoro wyglądał identycznie jak jego brat. Od dawna błagała Ken, aby go jej przedstawiła. Wreszcie jej marzenie się spełniło. Udawała wyluzowaną, ale w rzeczywistości była niesamowicie przejęta i podniecona.
Może Max z Isaakiem byli bliźniętami jednojajowymi, jednak trochę się różnili. Isaac uśmiechał się szczerze, szeroko, natomiast Max skrywał uśmiech pod gęstą brodą. Nie żeby Isaac golił się codziennie; miał dwudniowy zarost, który nadawał jego twarzy łobuzerski wyraz.
– Reżyserka nalegała na zarost czy sam tak wybrałeś?
– Czy takie trudne pytania będziesz mi zadawać podczas wywiadu?
Meghan zakręciło się w głowie. Bała się, że za moment zemdleje – nie tylko dlatego, że najwspanialszy mężczyzna na świecie wydawał się równie oczarowany nią, co ona nim, ale także z powodu jego oczu. Miały niezwykły odcień błękitu, a tęczówkę otaczał jakby złocisty pierścień. Może była mało spostrzegawcza, ale u Maxa tego nie zauważyła.
– Kto wie? Dopiero się rozkręcam.
Swoim podcastem zatytułowanym „Superfan TV” osiągnęła już pewien sukces, ale liczyła, że po wywiadach z seksownymi braćmi, których dawny program telewizyjny wkrótce będzie miał kontynuację, zdobędzie więcej słuchaczy.
– No więc zarost to wymóg scenarzystów. Chcieli pokazać, że Danny Brooks jest już dorosłym mężczyzną.
Tak, zdecydowanie był dorosły. Meghan powiodła spojrzeniem po jego umięśnionych ramionach.
– Który jednak prawdziwej gęstej brody nie potrafi wyhodować – wtrącił Max.
Okej, pomyślała Meghan; nie wolno jej udawać omdlenia, zanim Kendall z Maxem nie wyjdą.
– Rozharatał sobie buźkę, kiedy w wieku siedmiu lat spadł ze sceny. Do dziś ma bliznę.
Isaac rzucił bratu groźne spojrzenie, które jednak groźne nie było. Spośród nich dwóch był znacznie bardziej ugodowy. To tak jak ja, przemknęło Meghan przez myśl. Starsza o pięć lat Kendall stale chodziła smutna i zamyślona. Na szczęście te czasy minęły. Widok rozpromienionej siostry niesamowicie ją cieszył.
Z kolei ona, Meghan, była optymistką, zawsze szukała pozytywów i je znajdowała. Zachowała dziecięcą ciekawość świata. Spontaniczność i niechęć do planowania miały czasem negatywny wpływ na jej konto bankowe; została na przykład współwłaścicielką dużej chałupy, której nie powinna była kupować i której nie była w stanie się pozbyć. Ale przynajmniej czerpała radość z życia.
– Jutro jest ten wielki dzień! Spotykacie się na planie – powiedziała do braci. – Jesteście podekscytowani?
Stała się rzecz niebywała, bo Max zgodził się zagrać małą rolę. Wcześniej odmawiał dalszych występów przed kamerą, ale uległ Kendall i dołączył do obsady serialu.
Ponieważ obaj milczeli, odpowiedziała za nich Kendall:
– Wasi fani zwariują ze szczęścia.
Isaac ponownie skupił uwagę na Meghan, a ona znów była bliska omdlenia. Tyle lat oglądała go w telewizji, tyle lat się w nim podkochiwała, a teraz siedzieli przy jednym stole. Jaka szkoda, że nie jest singlem, że ma dziewczynę.
– Okej, musimy lecieć. – Kendall wstała i przewiesiła torebkę przez ramię. – Podcast możemy nagrać jutro u Maxa.
– U nas. – Max objął ją w pasie i przytulił.
– Tak, u nas. – Kendall popatrzyła na niego zakochanym wzrokiem, po czym pomachała do siostry i ruszyła do wyjścia.
Meghan skierowała spojrzenie na młodszego brata, młodszego o siedemdziesiąt dwie sekundy. Nie zwracała uwagi na mecz w telewizji ani migoczące światła w automatach do gry; całą jej uwagę pochłaniał Isaac.
Podszedł kelner i spytał, co podać. Poprosiła o takie samo piwo, jakie stało na stoliku.
– Lubisz piwo? – Isaac uniósł brwi.
– Nie mam ulubionych trunków. Pewnie dlatego, że w college’u nie jest się zbyt wybrednym.
– Co studiowałaś?
– Modę. Ale nie zrobiłam dyplomu.
– Jesteś świetnie ubrana.
Wygładziła ręką sukienkę. Komplement sprawił jej ogromną przyjemność, ale już po chwili przypomniała sobie, że Isaac jest aktorem i pewnie potrafi być czarujący na zawołanie.
– Gdzie mieszkasz? W której części Stanów?
– W Karolinie Północnej.
– Dom? Mieszkanko? Mąż? Dzieci? – Wyrzucał siebie pytania z szybkością karabinu.
Czyżby usiłował wybadać jej stan cywilny? Ale po co? Wiódł szczęśliwe życie u boku swojej tajemniczej partnerki…
– Wynajmuję dom na farmie. Jest za duży, ale lubię przestrzeń. Rano bywają wspaniałe wschody słońca. Nie żebym je oglądała, bo na ogół jeszcze śpię. Dzieci nie mam. Męża też nie. Towarzystwa dotrzymuje mi wiejski kocur.
Podała informacje suchym rzeczowym tonem, nie dopuszczając do głosu emocji. Nie zawsze mieszkała w domu na farmie, gdzie teoretycznie mogła podziwiać wschody słońca. Kiedyś wynajmowała mieszkanie razem ze swoim chłopakiem Lane’em, który lubił podkreślać jej wady. Różnie ją określał: jako kapryśną, lekkomyślną, nieodpowiedzialną. Swoimi docinkami pozbawił ją pewności siebie.
– …tylko jeden raz.
Zaczerwieniła się. No pięknie, Isaac coś mówi, a ona buja w obłokach. Czy jest lepszy sposób na wywarcie wrażenia na drugim człowieku?
– Przepraszam! Zamyśliłam się i nie słyszałam, co mówiłeś. Czasem mi się tak zdarza; to strasznie irytująca przypadłość.
– Nie przejmuj się. – Położył rękę na jej dłoni dosłownie na moment, ale jego dotyk podziałał na nią kojąco. – Nic się nie stało. – Wciąż się uśmiechał; w przeciwieństwie do Lane’a nie wydawał się sfrustrowany ani urażony jej zachowaniem. – Powiedziałem, że w Karolinie Północnej byłem tylko raz, kiedy odwiedziłem kumpla w Raleigh. To wyjątkowo urodziwy stan.
– Owszem. Ale Wirginii też niczego nie brakuje. Nie mogłam uwierzyć, że Kendall przeniosła się z Kalifornii na wschodnie wybrzeże. Tęskniłam za nią.
Kelner przyniósł piwa. Stuknęli się kuflami i wypili po łyku. Chociaż alkohol nie zdążył przeniknąć do jej krwiobiegu, poczuła się odprężona.
– Jak długo zamierzasz tu być? W Wirginii? – spytała.
– Do końca zdjęć, potem wracam do Kalifornii. Pewnie tam często bywałaś, prawda? W odwiedzinach u siostry?
– Kilka razy. – Niestety bilety samolotowe są za drogie. – W sumie Los Angeles mnie przytłacza. Wolę mniejsze miasteczka, takie jak Dunn.
– No tak. – Isaac obrócił się w stronę okna; ludzie spacerowali, ruch samochodowy był znikomy. – Panuje tu taki… Maxowy klimat.
Może się przesłyszała, ale odniosła wrażenie, że przy imieniu brata w jego głosie pojawiło się napięcie. O tym, co między nimi zaszło, wiedziała tylko z plotek. Nie wypada się dopytywać…
– Czy ty i Max… jesteście blisko? – Psiakość, powinna ugryźć się w język.
Otworzyła usta, ale zanim zdążyła przeprosić, Isaac odpowiedział:
– Nie do końca, ale z każdym dniem łączy nas coraz silniejsza więź. – Zmrużył oczy. – Dlatego chcesz przeprowadzić z nami wywiad? Żeby dowiedzieć się, co nas poróżniło?
– Och, nie! Do głowy mi to nie przyszło.
– Żartowałem. – Ponownie zacisnął rękę na jej dłoni. Atmosfera nagle jakby zgęstniała. – Zjesz ze mną kolację?

Czyste pożądanie – Cynthia St. Aubin

To nie był dobry czas, by wracać myślą do tamtego pocałunku. Co prawda od tamtej pory minęło dziesięć lat, lecz Arlington Banks wciąż czuła jego smak. Karmelowy słód piwa przemyconego na imprezę w liceum. Metaliczny i ostry smak adrenaliny. Wciąż czuła palce tamtego chłopaka na swoim ciele i ciarki od stóp do głów. Teraz, po dekadzie, znaleźli się w tym samym budynku.
Zerknęła ukradkiem na swoje odbicie w metalowych drzwiach windy i wcisnęła niesforny kosmyk do koka, który upinała godzinami, by wyglądał na upięty bez wysiłku. Obróciła głowę w jedną, a potem w drugą stronę i uznała, że starannie nakładany makijaż wygląda nieskazitelnie, choć drzwi windy dzieliły jej odbicie na pół.
Tak zresztą się czuła – podzielona. Z jednej strony wiedziała, że zgoda na rozmowę kwalifikacyjną z Samuelem Kane’em, prezesem Kane Foods International, była pewnie najgorszą decyzją w jej życiu. Z drugiej miała świadomość, że w jej sytuacji to najlepsze rozwiązanie.
Sytuacja. Okoliczności. Dość oględne określenie nieznośnego chaosu, jaki ostatnio przeżywała.
Wbijając paznokcie w dłonie, patrzyła na zmieniające się numery: dwanaście, trzynaście, czternaście. Jeszcze dziesięć i dotrze na piętro, gdzie znajdują się biura dyrekcji. Gdy winda się zatrzymała, Arlie wzięła głęboki oddech z nadzieją, że ściśnięty do bólu żołądek przestanie ją boleć. Tak się nie stało. Wysiadła na dwudziestym czwartym piętrze, odwróciła się i stanęła naprzeciwko wysokich oszklonych drzwi.
Kane’owie nigdy nie słynęli z powściągliwości. A w każdym razie w ciągu piętnastu lat, gdy ich znała. Kiedy zbliżyła się do drzwi, odezwał się dzwonek i drzwi automatycznie się otworzyły. Arlie powściągnęła mimowolne westchnienie.
Przed nią była posadzka z trawertynu. Łuk schodów zdobiła rzeźbiona balustrada z kutego żelaza. Wiszący nad nią żyrandol przywodził na myśl wirującą masę odłamków kryształu. Wysoki sufit pomalowano w wyciszającym błękicie, na którym unosiły się pierzaste chmury i baraszkowała gromadka cherubinów. Oddane biegle pędzlem architektoniczne detale sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w kamieniu.
Arlie uczyła się o hiperrealistycznym malarstwie na kursie z historii sztuki w college’u.
Trompe l’oiel. Iluzja, by oszukać oko.
Wiedziała, że Kane’owie byli zdolni także do innych oszustw. Nie miała pojęcia, jak długo stała z rozdziawioną buzią, gdy kobiecy głos przywrócił ją do rzeczywistości.
– Pani Banks, prawda?
Oderwała wzrok od sufitu i przy ścianie dostrzegła biurko. Za ogromnym blatem z lakierowanego inkrustowanego drewna siedziała drobna brunetka w okularach od modnego projektanta. Mała tabliczka na fazowanym brzegu informowała, że nazywa się Evelyn Norris i jest recepcjonistką.
– Tak, mam…
– Spotkanie z panem Kane’em o dziewiątej – dokończyła Evelyn. – Pani Westbrook mnie poinformowała.
– Z Samuelem Kane’em – dodała Arlie. Oby tylko nie wylądowała w gabinecie niewłaściwego Kane’a. Choć trudno powiedzieć, by istniał ten właściwy.
– Tak, widzę. – Evelyn przeniosła wzrok na ekran dużego monitora. – Proszę usiąść, powiem mu, że pani już jest.
– Oczywiście. – Arlie poprawiła pasek torebki na ramieniu. W przestronnym lobby stukot jej obcasów brzmiał niczym wystrzał z broni palnej.
Cały strój, nie tylko buty, wybierała z dużą starannością. Wąska, ale niezbyt obcisła ołówkowa spódnica. Dopasowana, ale nie przesadnie, biała bluzka z dekoltem w kształcie V. Najwięcej problemów sprawiła jej fryzura. Stojąc przed lustrem, przeklinała swoje gęste włosy o barwie pszenicy. Uznała, że rozpuszczone wyglądałyby niechlujnie. Ostatecznie wybrała kok.
Siadając na kremowej skórzanej kanapie, wyjęła z torebki telefon i odszukała mejla, który wywrócił jej świat do góry nogami.
„Szanowna Pani,
piszę do Pani w imieniu Samuela Kane’a, który prosił, bym Panią poinformowała o wakacie na stanowisku starszego stylisty żywności w Kane Foods International. Na początek pensja wynosić będzie 85 000 dolarów rocznie plus dodatki. Gdyby była Pani zainteresowana, proszę się do nas odezwać w najbliższym dogodnym terminie.
Pozdrawiam, Charlotte Westbrook,
Asystentka Parkera Kane’a”.

Parker Kane. Widząc to imię i nazwisko, Arlie omal nie usunęła wiadomości. Dobrze pamiętała patriarchę rodu Kane’ów. Jego zimne niewzruszone spojrzenie. Cienkie wargi, na których nigdy nie zagościł uśmiech. Ciągłe przypomnienia, że jako córka kucharki Kane’ów zajmuje niższą pozycję społeczną.
Samuel Kane to całkiem inna bajka. Najstarszy z trojga rodzeństwa, ledwie o godzinę starszy od brata bliźniaka Masona, był kujonem, który został multimilionerem i prezesem. To imię i słowa „Gdyby była Pani zainteresowana” ostatecznie pomogły jej podjąć decyzję. Czytała to zdanie jakieś siedemdziesiąt osiem razy.
To nie samym wakatem była zainteresowana, choć praca odpowiadała jej kwalifikacjom. Ważne było to, by pod koniec miesiąca nie zastanawiać się, który rachunek zapłacić, żeby dłużej nie obsługiwać bogatych biznesmenów, którzy jednocześni gapili się na nią i ją obrażali. Była zainteresowana poukładaniem swojego życia po katastrofie minionych sześciu miesięcy.
– Pan Kane ma kilka minut spóźnienia – poinformowała Evelyn. – Prosił, żebym przekazała pani szczere przeprosiny.
Jakby któryś z Kane’ów był zdolny do szczerości. Na przykład Mason Kane, brat Samuela. Zadufany, popularny i uparty nie dawał jej spokoju od chwili, gdy przekroczyła próg prywatnej szkoły, do której razem uczęszczali. Niektórzy w Lennox Finch Academy pobijali rekordy sportowe. Inni trafiali na listę najlepszych uczniów.
Czym wyróżniała się Arlie w tych czcigodnych murach? Była jedyną dziewczyną, która oparła się urokowi, jaki przypisywał sobie Mason Kane. Przez cztery długie lata zapraszał ją na randkę w coraz bardziej twórczy sposób, i za każdym razem go odtrącała. Cały ten czas jej uwaga była skupiona na nieśmiałym i poważnym Samuelu, w którym kochała się żarliwie i rozpaczliwie.
– Nie ma sprawy – zapewniła recepcjonistkę i sięgnęła znów do torby, z której wyjęła oprawione w skórę portfolio. Gdy przeglądała lśniące fotografie z książek kucharskich, magazynów poświęconych kulinariom i reklam, poczuła dumę, która pozwoliła jej swobodniej odetchnąć.
Szklanki z mrożoną herbatą, których widok budził pragnienie. Idealne średniokrwiste steki, różowe soki na doskonale białych talerzach. Pieczony brokuł w żywej zieleni z grubą morską solą na chrupiących koronach.
Kiedyś była w tym dobra. Mało kto jednocześnie stylizował i fotografował jedzenie. Ta myśl była balsamem dla otwartej rany powstałej po utracie wymarzonej pracy. Pogłębionej faktem, że sama się do tego przyczyniła.
– Pan Kane prosi. – Evelyn wstała i obeszła biurko, delikatnie pochylając głowę.
Ruszyły szybkim krokiem do kolejnej windy. Evelyn przyłożyła swoją kartę do małego czarnego panelu, po czym nacisnęła jedyny przycisk. Pojechały do góry.
– Jesteśmy. – Evelyn przytrzymała drzwi, puszczając Arlie pierwszą.
Legendarne dwudzieste piąte piętro bardziej przypominało luksusowe mieszkanie niż biuro. Drewniany parkiet. Wełniane perskie dywany. Pokoje z unikatowymi witrynami pełnymi dzieł sztuki.
Na wprost windy za stolikiem, na którym stało sporo zdjęć, wisiało ogromne lustro w złotej ramie. Popychana falą nostalgii pospieszyła w stronę stolika, po drodze omal się nie przewracając w butach na wysokich szpilkach.
Kane’owie skaczący na koniach. Kane’owie pozujący z psami czystej rasy. Kane’owie trzymający wysoko zwłoki kaczek i gęsi. Rodzeństwo Kane’ów przed gigantycznym kominkiem otoczonym przez kamienne lwy. Arlie, która była jedynaczką, zawsze fascynowała idea rodzeństwa. Patrząc teraz na zdjęcia, poczuła znajome ukłucie tęsknoty. Pamiętała, jak nieżyjąca już pani Kane tłumaczyła jej, że wybrała imiona dla swoich dzieci z ulubionych powieści detektywistycznych. Jedyna córka nosiła imię Marlowe, bracia bliźniacy Mason i Samuel.
A oto i on, Samuel, którego poznała, kiedy mieli po trzynaście lat. Zielonooki ciemnowłosy chłopiec w okularach zawsze stał trzydzieści centymetrów od rodzeństwa. Arlie założyłaby się o swojego Nikona D6, że w schowanej za plecami ręce trzymał książkę.
– Pani Banks? – Evelyn była gdzieś w połowie korytarza, kiedy zdała sobie sprawę, że zgubiła Arlie.
– Bardzo przepraszam. – Arlie zawróciła.
– Gabinet pana Kane’a – oznajmiła Evelyn, po czym trzy razy zapukała w drewniane drzwi.
– Proszę! – odezwał się z odrobiną irytacji głos z drugiej strony. Evelyn delikatnie nacisnęła ozdobną klamkę i zajrzała do środka. – Pani Banks do pana.
– Proszę.
Evelyn ścisnęła łokieć Arlie, dodając jej odwagi. Serce Arlie tłukło się o żebra jak ptak w klatce. W pierwszej chwili, widząc Samuela stojącego za biurkiem wielkości wagonu towarowego, pomyślała, że zamiast portfolio powinna była przynieść kask. Bo gdy spotkała się z nim wzrokiem, nogi omal się pod nią nie ugięły. Tysiące razy wyobrażała sobie tę scenę, przygotowywała się do niej. Jak zwykle bez skutku. Samuel Kane, którego sobie wyobrażała, był starszą wersją cichego nastolatka. Wysoki i szczupły, być może ze śladem zakoli. W garniturze rozpoznawalnej marki.
Co do garnituru się nie myliła.
Marynarka wisiała na błyszczącym mahoniowym wieszaku po lewej stronie biurka, więc mogła podziwiać jasnoniebieską koszulę podkreślającą szerokie ramiona i mięśnie, które zawdzięczał godzinom spędzonym na siłowni. Spinka w kształcie lwa przytrzymywała szafirowy krawat. Jasnobrązowy skórzany pasek podkreślał talię. Dopasowane spodnie w prążek opinały długie nogi.
No i ta twarz.
W niejedno popołudnie, gdy przychodziła do Fair Weather, rezydencji Kane’ów, by pomóc matce w kuchni, wynajdowała preteksty, by ukradkiem zerknąć na Samuela, który ukrywał się w bibliotece, gdzie na stoliku w stylu regencji leżała sterta książek. Przypatrywała się z ukrycia, jak przewracał strony i w regularnych odstępach czasu palcem wskazującym lewej ręki poprawiał okulary.
Jako młody chłopak z pełnymi wargami, wyraźnymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi, opadającymi na czoło lokami, miał w sobie niemal poetycką wrażliwość. Włosy i wargi się nie zmieniły, ale lata i testosteron wyrzeźbiły ostrzej rysy twarzy.
– Arlie Banks – odezwał się, wychodząc zza biurka. – Dziękuję, że się pofatygowałaś.
Nie zdawała sobie sprawy, że zamarła w drzwiach, dopóki nie pokonał dzielącej ich odległości. Gdy znalazł się dość blisko, by poczuła zapach jego mydła i płynu po goleniu, wyciągnął rękę. Po sekundzie wahania wsunęła w nią spoconą dłoń, zaskoczona tym, że gdy zacisnął na niej palce, poczuła silny dreszcz.
– Nie ma za co. – Starała się mówić spokojnie, patrząc w jego zielonozłote oczy, które odziedziczył po matce. – Dziękuję, że o mnie pomyślałeś.
– To nie ja. – Wskazał jej fotel naprzeciwko biurka.
– Aha. – Starała się zignorować ukłucie rozczarowania.
– To Marlowe. – Samuel zajął miejsce za biurkiem.
– Aha. – To była najbardziej inteligentna odpowiedź, na jaką było ją stać.
Marlowe Kane chodziła do klasy niżej i reprezentowała wyższy poziom towarzyskiego wyrafinowania niż Samuel. W liceum głównie ją ignorowała. Nikt nie był bardziej zszokowany niż Arlie, gdy odkryła, że Marlowe zamieniła pompony cheerleaderki na dyplom MBA i stanowisko rewidenta księgowego w Kane Foods International.
– Wspomniała, że byłaś dyrektorem artystycznym „Gastronomie” i niedawno opuściłaś firmę.
Kropla potu spłynęła po żebrach Arlie. W duchu modliła się, by nie dopytywał o szczegóły.
– Owszem.
Samuel pochylił się do przodu, światło z wysokich okien za plecami ozłociło czubek jego głowy.
– Dlaczego?

Dzięki umiejętności trafnej oceny ludzi Samuel zarobił dla Kane Foods miliony dolarów. Drgnięcie brwi, skrzywienie warg, nerwowe spojrzenie w bok – to oznaki słabości. A tę można wykorzystać.
W tym momencie twarz Arlie zdradzała wewnętrzną walkę. Owszem, odgadnięcie jej reakcji przychodziło mu z większym trudem, niż się spodziewał. Nie dlatego, że jej duże błękitne oczy utrudniały skupienie się na interesach. Nie dlatego, rzecz jasna, że owładnęła nim niepojęta chęć, by wyciągnąć z jej koka spinki i zobaczyć, jak włosy opadają na plecy. Tak jak wtedy, gdy mieli siedemnaście lat.
– Dlaczego odeszłam z „Gastronomie”? – powtórzyła.
– Właśnie o to pytam.
Odrobinę szerzej otworzyła oczy i w taki sposób przygryzła dolną wargę, że Samuel miał wrażenie, iż jego spodnie stają się za ciasne. Strach. Czuł zapach strachu Arlie mimo jej perfum, hipnotyzującej mieszanki woni polnych kwiatów, deszczu i jedwabiu.
– Między mną a szefem marketingu pojawiły się niemożliwe do pokonania różnice artystyczne. – Poprawiła się, naciągając spódnicę na kolana.
Skłamała. Ktoś inny mógłby poczuć wyrzuty sumienia. Samuel zadał jej pytanie nie fair. Nie dlatego, że odpowiedź była znacząca dla ich rozmowy. Dlatego że nie była.
Arlie Banks już miała tę pracę. W chwili, gdy weszła do jego gabinetu, wiedział, że będzie idealna. Nie jako starsza stylistka, choć jego śledztwo pokazało, że doskonale się do tego nadaje. Była idealna do roli w scenariuszu, jaki wymyślił, by pozbyć się z firmy Masona, uganiającego się za spódniczkami darmozjada.
Powód, dla którego to robił, był równie prosty co ważny: chciał usunąć brata z firmy, którą on zbudował, a brat niszczył. Ten ranek tylko utwierdził go w tym postanowieniu. Mason jak zwykle nie pokazał się na rozmowie, którą mieli prowadzić.
Przez całe dwadzieścia minut Samuel kazał Arlie czekać w holu, a sam w gabinecie gotował się ze złości. Lekka irytacja rozrosła się do wściekłości, gdy stojący w rogu zegar cichymi metalicznymi kliknięciami odmierzał czas. Przez całe życie Samuel czekał na brata bliźniaka.
To się zaczęło w dniu ich narodzin, gdy Samuel spędził pierwszą godzinę życia w pokoju dziecięcym, podczas gdy rodzice i mała armia pielęgniarek zachęcała Masona, by w końcu się pojawił. W czasach liceum Samuel siedział w fotelu kierowcy ich wspólnego samochodu, zaś Mason na tylnym siedzeniu obściskiwał swoje nastoletnie admiratorki.
W minionym tygodniu Samuel wpadł w szał. Mason spóźnił się pół godziny na spotkanie z ważnym inwestorem, o którego Samuel zabiegał przez dwa lata. On też odpowiadał za wynegocjowanie umowy, a jednak ich ojciec pogratulował zwycięstwa Masonowi. Tak jak wiele razy wcześniej. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Arlie Banks jednak zdecydowanie się zmieniła.
Pamiętał, jak biegała po Fair Weather. Energiczna chłopczyca. Beztroska i bezpretensjonalna. Kompletnie nieświadoma, że jego brat bliźniak żałośnie się w niej podkochuje. Samuel również przeżył krótkie oczarowanie jej osobą. Kobieta, która teraz siedziała naprzeciwko niego, mogła każdego mężczyznę zredukować do męskiego hormonu. Choć talię miała wciąż tak wąską jak wtedy, gdy siedziała przed nim na lekcji angielskiego, jej szytą na miarę spódnicę i bluzkę wypełniały teraz kuszące krągłości.
Mason Kane już nie żył. Jedno spojrzenie na Arlie i złamie korporacyjną zasadę: Zero romansów w firmie…

Żyjmy chwilą - Jessica Lemmon
Dla podcasterki Meghan Squire wywiad z aktorem Isaakiem Dunnem to spełnienie marzeń. A gdy Isaac prosi, by na użytek prasy została jego dziewczyną, Meghan zgadza się bez namysłu. Jej podcast zyska reklamodawców, ona nowe znajomości. Z czasem jednak ich gesty w obecności fanów są coraz mniej udawane, a noce coraz gorętsze. Ale Meghan nie ma złudzeń – ten sen nie będzie trwał, nie zostaną parą. Chyba że uczucia Isaaca są prawdziwe...
Czyste pożądanie - Cynthia St. Aubin
Arlie Banks szła na rozmowę kwalifikacyjną w Kane Foods z nadzieją i obawą. Nadzieją, że trudny okres w jej życiu dobiegnie końca. Obawą, że w Kane Foods znają powód jej rozstania z poprzednią firmą. Nie wiedziała, że Samuel Kane, kolega z dawnych czasów, a teraz prezes firmy, ma wobec niej pewne plany. Ani tego, że jej zauroczenie Samuelem obudzi się na nowo...