fbpx

Impreza w Los Angeles

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1163

ISBN: 9788327693334

Premiera: 25-05-2023

Fragment książki

Glory Albright pomyślała, że może wpaść w kłopoty, kiedy minęła ją pierwsza naga kobieta. Widok drugiej do reszty zbił ją z tropu. Wyglądało na to, że plotki o dzikich orgiach w rezydencji Castora Xenakisa w Malibu mówiły prawdę.
Owinęła ciaśniej płaszcz wokół ciała i skupiła wzrok na regale przed sobą, żeby nie widzieć otoczenia.
Na jednej z półek stała rzeźba z białego marmuru. Przedstawiała kobietę, którą obejmował mężczyzna. Poczerwieniała, gdy spostrzegła, gdzie trzyma ręce. Najchętniej odwróciłaby wzrok, ale wtedy przypuszczalnie ujrzałaby więcej nagich ludzi. Uznała więc dzieło za mniejsze zło.
Wpadła na fatalny pomysł. W ogóle nie powinna tu przychodzić.
Zza pleców dochodziły jej uszu śmiechy, rozmowy i piski. Muzyka głośno grała. W tle usłyszała brzęk tłuczonego szkła, a potem plusk wody w basenie.
Wzdrygnęła się, gdy musnęła ją jedna z przechodzących osób. Nie odpowiadała jej atmosfera niesławnych przyjęć w jednej z luksusowych willi przy plaży w Malibu. Najchętniej wróciłaby do ubogiego mieszkania, które dzieliła z siostrą, zasiadłaby przed telewizorem i zjadła lody, ale nie miała wyboru.
No, nie do końca. Nie musiała finansować Annabel zabiegu sztucznego zapłodnienia metodą in vitro. A jeżeli już, to niekoniecznie przez wtargnięcie na przyjęcie do jednego z najbardziej znanych rozpustników i zaoferowanie mu swego dziewictwa.
Z drugiej strony, Annabel wiele poświęciła, żeby wychować Glory po śmierci rodziców. Glory uznała, że warto jej pomóc zrealizować największe życiowe marzenie.
Nawet jeżeli pomysł sprzedania dziewictwa znanemu playboyowi trudno nazwać rozsądnym, nie widziała innego sposobu na zdobycie astronomicznej jak na jej możliwości sumy w krótkim czasie. Poza tym nie bez powodu przez całe miesiące oglądała w plotkarskich gazetach zdjęcia Castora Xenakisa. Wmawiała sobie, że robi to wyłącznie dla siostry, ale skrycie go pragnęła, choć był złym człowiekiem.
Te fotografie doprowadziły ją do obsesji na jego punkcie. Miała nadzieję, że noc w jego łóżku ją z niej wyleczy.
Nie wpadła na ten pomysł spontanicznie. Opracowała swój plan po miesiącach czytania plotkarskich magazynów. Przeglądała je w pracy, za ladą sklepu spożywczego państwa Jessupów. Słuchała też ukradkiem, co mówili klienci.
Oczywiście popełniała szaleństwo, sprzeczne z jej spokojną naturą, ale co innego miała zrobić uboga dziewczyna, dla której siostra poświęciła swoje marzenia, niż je spełnić?
No właśnie. Nie wtargnęła na jedno z osławionych przyjęć u jednego z najbardziej zdeprawowanych playboyów, żeby oglądać dzieła sztuki, tylko po to, żeby zaoferować mu swoje dziewictwo. Za określoną cenę. Nadeszła pora, żeby przestać rozmyślać, a zacząć działać.
Istniała szansa, że przyjmie ofertę. Przeczytała wiele artykułów w gazetach ze stojaka przy ladzie, bo ciągle o nim pisano. Podobno wybierał sobie partnerkę na noc spośród zaproszonych gości. Żadna nie odchodziła z pustymi rękami. Obdarowywał je pieniędzmi, biżuterią, drogimi torebkami. Plotka głosiła, że jednej nawet kupił sportowy samochód.
Doczytała właśnie do połowy jeden ze wspomnianych artykułów, kiedy do sklepu weszły dwie klientki, omawiając plan przyjęcia, które szykowały na najbliższy weekend.
Glory siedziała cicho, żeby pozostać niezauważoną, bo wtedy ludzie rozmawiają swobodnie i można więcej usłyszeć. Na przykład o tym, że sam szef zaszczyci swoją obecnością tę szczególną imprezę i że lubi, jak wszystko idzie gładko.
Te dwie panie regularnie robiły u niej zakupy. Glory wiedziała, że pracują w willi Castora Xenakisa przy plaży w Malibu. Musiały więc mówić o nim.
Castor Xenakis, naczelny dyrektor międzynarodowego przedsiębiorstwa CX Enterprises, działał w branży finansowej, żeglugowej, budowlanej i wielu, wielu innych. Imprezował regularnie. Jego nazwisko wiązano z licznymi skandalami. Uchodził za jednego z najbardziej osławionych kobieciarzy zachodniego świata, o ile nie na całej kuli ziemskiej. I wyjątkowo hojnego dla kochanek.
Właśnie wtedy wpadła na ten szalony, nietypowy dla siebie pomysł.
Nie miała gwarancji, że przyjmie jej ofertę. Mógł przebierać w gwiazdach Hollywoodu, supermodelkach, a nawet księżniczkach z królewskich rodzin. Może jednak zainteresuje go nowinka, bo z całą pewnością dziewica, której nawet nikt nigdy nie pocałował, stanowiłaby dla niego jakąś odmianę. Nie była piękna, ale mówiono, że ma świetną figurę. Słyszała, że niewinność pociąga mężczyzn, więc może i jego skusi.
Jeżeli nie, Annabel straci szansę na upragnione dziecko, a sama Glory na spędzenie z nim nocy, i dozna zawodu.
Musiała jakoś zwalczyć tę obsesję. Jak mogła znaleźć kogoś ze swojej klasy społecznej, kiedy jej myśli nieustannie krążyły wokół zabójczo przystojnego miliardera pozostającego daleko poza jej zasięgiem?
W każdym razie bezczynność nie pomagała w osiągnięciu wyznaczonego celu. Przede wszystkim musiała go znaleźć. Zmobilizowała odwagę, żeby rozejrzeć się dookoła.
Ogromny pokój zajmował całą szerokość domu, a okna od podłogi do sufitu z widokiem na plażę – całą jedną ścianę. Wszędzie rozstawiono obite białą skórą sofy i niskie, szklane stoliki oraz regały, ale bez książek. Na białych ścianach wisiały wielkie obrazy, przeważnie abstrakcyjne. Stoły i biały dywan zdobiły kolejne rzeźby. Całość tworzyła atmosferę luksusu, zdaniem Glory raczej bezdusznego. Wolała przytulniejsze wnętrza.
Panie przybyły w wieczorowych sukniach i klejnotach, panowie w garniturach. Glory myślała, że na imprezie, przeznaczonej najwyraźniej dla sławnych i bogatych, zobaczy co najmniej kilka znanych twarzy, ale na razie nie rozpoznała żadnej.
Wciąż rozbrzmiewały śmiechy i muzyka, a jedna para w rogu…
Nie!
Glory z mocno bijącym sercem pospiesznie wyszła do atrium. Wielkie kule z mlecznego szkła zwisały z sufitu niczym planety na firmamencie. Tu też przebywało trochę ludzi, ale na szczęście ubranych, dzięki Bogu.
Nie miała odwagi zapytać nikogo, czy nie widział Castora Xenakisa, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ktoś mógłby zauważyć, że nie została tu zaproszona, i wyrzucić ją za drzwi. Wśliznęła się z grupą ludzi przebranych w kostiumy z burleski.
Nie pasowała do tego otoczenia. Nie odpowiadała jej nagość, alkohol, tłum gości ani nieskrępowana atmosfera. Nie chodziła na imprezy nawet jako nastolatka. Opieka nad Annabel po zdiagnozowaniu u niej raka piersi nie zostawiała czasu na rozrywki. Zresztą wcale jej nie kusiły. Wolała swoje spokojne, przewidywalne życie.
Stąd wniosek, że wpadła na fatalny pomysł, żeby tu przyjść, ale sztuczne zapłodnienie samo by się nie sfinansowało. Musiała przynajmniej spróbować.
Minęła grupkę poważnie dyskutujących mężczyzn i weszła w kolejny korytarz.
Nie mogła wykluczyć, że Xenakis wyszedł do bujnego, tropikalnego ogrodu otaczającego dom, ale musiała najpierw przeszukać wnętrze, zanim zbierze odwagę, żeby wyjść na zewnątrz.
A może go przeoczyła? Nie, niemożliwe. W przeciwieństwie do niej przy swojej nieprawdopodobnej atrakcyjności nie umknąłby uwadze, nawet gdyby chciał. Nawet na zdjęciach widziała, że posiada charyzmę, która przyciąga do niego ludzi.
Skąd jej przyszło do głowy, że ktoś tak atrakcyjny wybierze na noc właśnie ją? Czyste szaleństwo!
Być może, ale gdy o nim czytała, a dwie jego pracownice omawiały w sklepie plan nadchodzącego przyjęcia, uznała, że to… jakby samo przeznaczenie podsunęło jej ten absurdalny pomysł.
Muzyka przycichła w oddali. Teraz zagłuszył ją dźwięk fortepianu, co ją zdziwiło. Podążając za jego głosem, dotarła do pokoju otwartego na zielony, dyskretnie oświetlony ogród. Na białym fortepianie przy oknie grała pianistka w srebrnej sukni. Na kolejnych długich białych sofach siedzieli kolejni goście, przeważnie elegancko ubrane kobiety.
Na środku pokoju, w obszernym białym fotelu siedział mężczyzna w ciemnych spodniach i białej koszuli z kobietą na kolanach. Druga przycupnęła na poręczy. Wyglądał z nimi jak król albo raczej pasza w haremie.
Glory zamarła w progu w bezruchu. Nigdy nie widziała atrakcyjniejszego człowieka. Publikowane w prasie zdjęcia nie oddawały w pełni oszałamiającej męskiej urody Castora Xenakisa.
Miał ciemnobrązowe włosy, zmierzwione niczym lwia grzywa, i złocistą skórę. Rysy wyglądały, jakby wyrzeźbił je sam Michał Anioł, z attyckim profilem, wysokimi kośćmi policzkowymi i wspaniałymi zmysłowymi ustami. Ciemne, złocistobrązowe oczy otaczały gęste, jedwabiste rzęsy i ciemne brwi. Przypominał pozłacaną renesansową rzeźbę.
Z uśmiechem nawijał sobie na palec pasemko włosów blondynki, która siedziała mu na kolanach. Brunetka siedząca na poręczy jego fotela szepnęła mu do ucha coś, co go rozbawiło. Jego zmysłowy śmiech rozgrzał Glory krew w żyłach.
W tym momencie uświadomiła sobie, jaka przepaść dzieli przepiękne greckie bóstwo od szarej myszki kościelnej. Nie istniał cień szansy, że przyjmie jej żałosną ofertę, gdy otaczały go same piękności.
Ale Annabel potrzebowała terapii. Tyle że Glory musiała znaleźć inny sposób jej sfinansowania. I stłumić własne, irracjonalne pragnienia. Powinna stąd odejść, zanim zrobi z siebie kompletną idiotkę.
Już zamierzała wyjść, gdy ktoś położył jej ciężkie dłonie na ramionach. Duszący zapach wody kolońskiej nie maskował odoru zatęchłego potu, cygar i piżma, który przyprawił ją o dreszcz obrzydzenia.
– Tu jesteś, Czerwony Kapturku. Wszędzie cię szukałem – zagadnął nieznajomy z silnym wschodnim akcentem.
Glory zamarła ze zgrozy. Czego się spodziewała, przychodząc sama na imprezę do najsłynniejszego rozpustnika na świecie? Wykazała żenującą naiwność. I lekkomyślność. Gdyby stojący za nią mężczyzna gdzieś ją zaciągnął, nikt nie stanąłby w jej obronie.
Nie zamierzała na to pozwolić. Czerwone szpilki wprawdzie niewiele kosztowały, ale gdyby wbiła obcas w stopę natręta, na pewno sprawiłaby mu ból.
Stężała, mobilizując siły do obrony. Nagle zaparło jej dech, gdy Castor Xenakis skierował na nią spojrzenie swych pięknych oczu.
– Sądzę, że Czerwony Kapturek jest dla ciebie za grzeczny, Dimitri – zagadnął. – Znajdę ci kogoś ciekawszego.

Castor wrzał gniewem, choć nie dał nic po sobie poznać. Nikt nie potrafił odgadnąć jego myśli, nawet kiedy ponosił porażkę, jak teraz. Zaproszona przez niego szajka handlarzy ludźmi ze Wschodniej Europy w ostatniej chwili odrzuciła zaproszenie. Przysłali tylko Dimitria, drobną płotkę o niskim ilorazie inteligencji. Celowo go obrazili. Nie pozostawili wątpliwości, że nie zyska dostępu do ich kręgów.
Od miesięcy bezskutecznie próbował do nich dotrzeć. Wyglądało na to, że wypracowana przez niego fatalna reputacja działała teraz na jego niekorzyść.
Przestępcy mieli żony i dzieci i nie życzyli sobie w swoim gronie kogoś takiego jak Castor. Pojął, że musi coś zrobić, żeby zmienili o nim zdanie. Na razie jeszcze nie wiedział co, ale kiedy przeniknie do ścisłego grona przestępczej elity, ustali lokalizację następnego „transportu” i zawiadomi władze, żeby mogły go przejąć.
Planował zniszczyć te bestie wraz z całą odrażającą organizacją, zaczynając od tego łotra, Dimitria. Ale jeszcze nie teraz. Nie jawnie. Nie przy ludziach. Wielka szkoda, ale jego zadanie wymagało dyskrecji.
Ponownie skierował wzrok na drobną postać w czerwonym płaszczyku, faktycznie z kapturem. Drobna blada buzia o ostrych rysach przypominała pyszczek liska. W wielkich ciemnych oczach widział strach.
Castor starannie dobierał gości pobawionych moralnych oporów. Gdyby ktokolwiek bał się takich typów jak Dimitri, za żadne skarby by tego nie okazał.
Ale ta drobinka nie należała do ich grona.
Castora omal nie rozsadziła złość. Zawsze osobiście sprawdzał listy zaproszonych. Z całą pewnością nie widział na niej tej dziewczyny. Nie miał pojęcia, co tu robi, ale musiał ją wyrwać ze szponów brutalnego przestępcy. Marie, była żołnierka, a obecnie członkini jego ochrony, będzie umiała sobie z nim poradzić.
– Kogoś ciekawszego? – powtórzył Dimitri. – Ciekawe kogo?
Castor pochylił głowę i wyszeptał do Esme:
– Zmykaj, maleńka. Odnajdę cię później.
Blondynka zeszła mu z kolan bez protestu. Castor wstał i posłał pianistce, Tyler, przepraszające spojrzenie. Później ruszył ku drzwiom, gdzie stał Dimitri z nieznajomą, która robiła coraz większe oczy, w miarę jak Castor podchodził, jakby nigdy nie widziała kogoś takiego jak on, co z niewiadomych powodów mocno go poruszyło. Dziwne, zważywszy, że nie ona pierwsza tak na niego patrzyła. Ładniejsze pożerały go wzrokiem.
Castor ujął Dimitria za ramię.
– Chodź, przedstawię ci Lolę – zaproponował.
Dimitri zmarszczył brwi, ale puścił przerażoną dziewczynę.
Castor spostrzegł, że z lekka zadrżała.
Co robiła na jednej z jego ekskluzywnych rozwiązłych imprez? Nie było na nich miejsca dla niewtajemniczonych. Organizował je, żeby wyciągnąć od handlarzy ludźmi informacje o ich poczynaniach i dyskretnie przekazać je władzom.
Na szczęście Marie stała przy drzwiach, ubrana w czarną, dopasowaną sukienkę, która podkreślała jej wspaniałą figurę, ale nie krępowała ruchów w razie konieczności interwencji.
Na dany przez Castora znak podeszła i ujęła Dimitria za ramię.
– Cześć, jestem Lola. Masz ochotę na chwilę zabawy?
Dimitri, wyraźnie odprężony, ruszył z nią wzdłuż holu, zostawiając Castora sam na sam z „Czerwonym Kapturkiem”.
Odejście Dimitria bynajmniej go nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie. Z sekundy na sekundę narastała w nim złość.
Nadal blada dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu tymi wielkimi oczami. Nie umieścił jej na liście gości, więc musiała wtargnąć bez zaproszenia, co go mocno zaniepokoiło. Stwarzała ryzyko nie tylko dla siebie samej, ale również dla niego. Zawarł umowę z lokalnymi siłami bezpieczeństwa, na mocy której zostawiały go w spokoju w zamian za dostarczanie informacji. Jednak gdyby coś złego spotkało niewinną osobę, musieliby interweniować. To zniweczyłoby jego ponad dziesięcioletnie wysiłki.
Otworzyła usta, ale nie dał jej dojść do słowa. Chwycił ją mocno za ramię i zażądał:
– Pójdzie pani ze mną.
Nie zamierzał wyciągać od niej wyjaśnień przy ludziach, tylko wysłuchać w swoim prywatnym gabinecie, po co przyszła, i zadbać o to, żeby więcej nie popełniła takiego błędu.
Zesztywniała, gdy skierował ją do holu, ale skapitulowała wobec jego fizycznej przewagi.
Nie zabrał jej daleko.
Gabinet miał zasuwę od środka, żeby żaden ciekawski gość nie wtargnął niespodziewanie. Nieczęsto odwiedzał ten dom. Przeważnie przebywał w Europie, ale wolał patrzeć na ogród niż na morze. Tu też ściany pomalowano na biało. Zawieszono na nich smukłe nowoczesne półki z jego ulubionymi książkami. Na podłodze stały wygodne sofy i obszerne fotele. Oświetlenie było oszczędne i dyskretne.
Nieznajoma stanęła na środku pokoju z ciasno owiniętym wokół ciała płaszczem i patrzyła na niego spod kaptura. Nie widział jej figury, ale zaciekawiła go jej twarz ze spiczastym podbródkiem, ostrym nosem i ślicznymi, pełnymi ustami.
Jako że robiła wrażenie przerażonej, wsunął ręce do kieszeni, żeby zrozumiała, że nie zamierza jej skrzywdzić.
– Nie powinno pani tu być – zagadnął chłodnym tonem.
– Wiem – wykrztusiła z trudem. – Nie zostałam zaproszona.
Jej niski, schrypnięty głos pobudził jego zmysły wbrew woli. Ale się tym nie martwił. Zaplanował noc z gotową na wszystko Esme.
– Oczywiście że nie. Znam każdego z listy gości, a pani na niej nie umieszczono. Proszę wyjaśnić, kim pani jest i co, do diabła, robi w moim domu.
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, po czym wyprostowała się, jakby się szykowała do wykonania odrażającego zadania.
– Przyszłam tu, żeby złożyć panu ofertę.
– Jakiego rodzaju?
Uniosła głowę jak przed plutonem egzekucyjnym, a potem dramatycznym gestem zrzuciła płaszcz.
– Zamierzam zaoferować panu moje dziewictwo – odpowiedziała.

Zdziwiona mina Castora Xenakisa pewnie dostarczyłaby Glory sporej satysfakcji, gdyby nie była tak przerażona.
Najpierw jakiś odrażający typ pochwycił ją za ramiona, a potem ten, o którym skrycie marzyła od miesięcy, porwał ją do swojego pokoju.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Nie rozumiała, czemu zdjęła płaszcz. Czyż nie postanowiła zrezygnować ze swojego głupiego pomysłu? Tym niemniej, skoro już dotarła do osławionego Castora Xenakisa, nie zamierzała stchórzyć, nawet jeżeli nie miała nadziei, że przyjmie jej ofertę.
W głębi duszy liczyła na to, że odmówi. Na zdjęciach w gazetach robił znacznie milsze wrażenie niż na żywo. Mimo oszałamiającej aparycji przerażał ją, choć nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Najchętniej umknęłaby co sił w nogach, gdyby nie Annabel. I marzenie o nocy z tym pięknym mężczyzną. Teraz pojęła, że pozostanie niespełnione.
– Słucham? Co mi pani oferuje? – zapytał swoim głębokim, niskim głosem.
Na zdjęciach i w artykułach, które o nim czytała, robił wrażenie czarującego człowieka. Nie zaprzeczał, że organizuje wyuzdane imprezy ani że często zmienia kochanki. Kiedy oskarżano go o powierzchowność, tylko się uśmiechał.
Teraz jednak nie wypatrzyła na jego twarzy cienia uśmiechu. Czar, który roztaczał w pokoju z fortepianem, nagle prysł. Surowe spojrzenie powinno ją śmiertelnie przerazić i skłonić do ucieczki. A jednak stała przed nim bez ruchu w obcisłej, taniej czerwonej sukience, którą kupiła w nadziei, że podkreśli atuty jej sylwetki, jakby liczyła na powodzenie swojej batalii.
– Moje dziewictwo – powtórzyła drżącym głosem. – Za określoną cenę.
– Oczywiście. Dziewictwo. Co za nowinka! – skomentował tym swoim aksamitnym głosem.

Castor Xenakis, by wniknąć w środowisko przestępcze i odnaleźć porwaną siostrę, od lat tworzy swój wizerunek człowieka bez zahamowań i skrupułów, gotowego zaprzedać duszę diabłu za dobrą zabawę. Glory Albright słyszała, że dobrze płaci dziewczynom za wspólną noc. Potrzebuje pieniędzy na leczenie chorej siostry, więc idzie do jego domu na imprezę, licząc, że mu się spodoba. Jest zdumiona, gdy Castor, zamiast potraktować ją jak inne dziewczyny, składa jej zaskakującą propozycję…

Masz w sobie coś wyjątkowego

Karen Booth

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1271

ISBN: 9788327694805

Premiera: 18-05-2023

Fragment książki

Chloe Burnett nie uczęszczała na żaden kurs radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych; po prostu zawsze to umiała.
– Szefowo, trzy sprawy, zanim wyjdziesz. – W drzwiach stanął jej asystent Forrest Mack, wysoki barczysty mężczyzna, którego ludzie brali za sportowca, a który w rzeczywistości był zapalonym szachistą i człowiekiem do rany przyłóż.
– Zanim wyjdę… – Chloe wbiła wzrok w sufit. – Powiedz, dlaczego matka ciągle mi to robi?
Traktując pytanie jak zaproszenie, Forrest wszedł do gabinetu i zaczął porządkować papiery na biurku.
– Nie wiem. Sprawia miłe wrażenie, ale pewnie potrafi być męcząca.
Męcząca to mało powiedziane. Życie Elizy Burnett było niczym opera mydlana, w której Eliza grała rolę nieszczęśliwie zakochanej bogatej damy, a Chloe jej córki pracoholiczki gotowej spełniać nawet najgłupsze prośby rodzicielki. Dziś miała jechać na Long Island, bo matka nie chciała się spotkać ze swoim wkrótce byłym mężem, a nie ufała, że ten wyśle jej rzeczy pocztą.
– Odbiję to sobie, przysięgam.
Forrest skinął głową; zawsze to powtarzała.
– Te trzy sprawy…
– Tak, słucham. – Chloe wsunęła laptop do pokrowca.
– Agent Thomasa Henleya prosi o zmianę terminu spotkania z dziewiątej w poniedziałek na ósmą trzydzieści we wtorek. I mamy nagranie z monitoringu: Dakota Ladd dopuściła się kradzieży.
Wzdychając ciężko, Chloe wstała od biurka.
– Termin możemy zmienić. Co do Dakoty… zadzwonię do jej menedżera; trzeba ją wysłać na kolejny odwyk. Nawet jeśli nie pomoże, to przynajmniej będzie wyglądało, że dziewczyna się stara. A trzecia sprawa?
– Liam przyprowadził samochód. W środku czeka cynamonowa latte z mlekiem kokosowym.
– Dzięki. – Chloe uśmiechnęła się. – Po powrocie z Long Island wybieram się z kumpelą do baru, więc ruszaj do domu. Miłego weekendu.
– Nawzajem, szefowo.
Skierowała się do wyjścia, po drodze pozdrawiając pracowników. Trzydziestodwuosobowa firma Burnett PR stale się rozrastała, gdyż w świecie biznesu i rozrywki nie brakowało skandali. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, ona, Chloe, popracuje do pięćdziesiątki, potem sprzeda firmę i kupi dom przy plaży. Nigdy nie marzyła o pomaganiu ludziom w sytuacjach kryzysowych, ale świetnie sobie radziła z rozwiązywaniem problemów. Tak dobrze, że za jej usługi płacono najwyższe stawki.
Zjechała do garażu. Kierowca błyskawicznie otworzył drzwi czarnego SUV-a. Wsiadłszy, uśmiechnęła się na widok kubka z kawą oraz butelki wody. Forrest to prawdziwy anioł, pomyślała.
Przystąpiła do pracy: wykonała kilka telefonów, wysłała parę mejli i z ciężkim sercem obejrzała film z monitoringu. Dakota od piątego roku życia występowała w produkcjach hollywoodzkich. Sława miała na nią niekorzystny wpływ. Zachowywała się okropnie, ale kradzieże stanowiły jej największy problem. Kiedy ktoś zarabia siedem milionów za film, a potem kradnie kolczyki warte dziesięć dolarów… hm. Zdaniem Chloe, kradzieże były okrzykiem rozpaczy, wołaniem o pomoc. Ale co mogła zrobić? Nie była psychologiem, a Dakota zbywała jej prośby o znalezienie sobie innego hobby, takiego jak medytacja czy szydełkowanie.
Nagle w telefonie rozległ się dźwięk esemesa od Taylor Hades. Taylor, Chloe oraz Alexandra Gold zaprzyjaźniły się w prywatnej szkole z internatem Baldwell School for Girls mieszczącej się w północnej części stanu Nowy Jork. Spędziły tam sześć lat; od skończenia szkoły minęło dwanaście, ale nadal były najlepszymi przyjaciółkami. Pochodziły z podobnych bogatych rodzin, toteż doskonale się rozumiały, a ponieważ wszystkie trzy mieszkały na Manhattanie, łatwo im było utrzymać bliski kontakt.

Dlaczego mi nic nie powiedziałaś o @LittleBlackBook?- Taylor podała link do konta LBB w mediach społecznościowych.

O niczym nie wiem, odpisała Chloe, która z racji swojej pracy zawsze ze wszystkim była na bieżąco.

Żartujesz? Cały internet aż huczy.

Chloe kliknęła w załącznik. Zdjęcie profilowe przedstawiało dwie złote litery, SA, na czarnym tle. Nota biograficzna była enigmatyczna. „Jestem książeczką. Pamiętnikiem. Latami leżałam ukryta na widoku. Teraz nadeszła moja kolej, by zdradzać sekrety. Wyjawię wszystkie co do jednego”.
Chloe zwróciła uwagę na liczbę obserwatorów: niemal milion. Jeden post i tyle osób? Gdyby konto LBB należało do kogoś znanego, byłoby to bardziej zrozumiałe. A tak? Złote litery SA zdobiły okładkę oprawionego w czarną skórę notesu o wytartych rogach. Notes był stary, na oko drogi. Wyglądał niewinnie. Ale po chwili Chloe przeczytała: „Jeśli obracasz się w bogatych wpływowych kręgach, miej się na baczności. @LittleBlackBook zna twoje wstydliwe tajemnice. A jeśli nie, to je pozna”.
Dreszcz przebiegł Chloe po plecach. Kto stoi za LBB? Oraz co oznaczają inicjały SA? Była zaintrygowana, ale i zaniepokojona. Najwyraźniej czyjeś głęboko skrywane sekrety zostaną ujawnione. Współczuła ofiarom. Ciągle pocieszała takie osoby, potem pomagała im się pozbierać i odzyskać kontrolę nad życiem.
Nagle coś innego przyszło jej na myśl: jeśli LBB zamierza wywlec na światło dzienne brudy ludzi wpływowych i bogatych, to ona przypuszczalnie będzie miała nowych klientów.

Ciekawe. Dzięki za link.

Trzy pulsujące kropki oznaczały, że Taylor coś pisze.

Czy nasze spotkanie nadal aktualne?

Chyba tak. Jadę teraz na Long Island do domu wkrótce byłego męża mojej matki, żeby zabrać resztę jej rzeczy.

Ale to dwie godziny w każdą stronę! Mama nie mogła opłacić kuriera?

Od czego ma córkę?

Fakt. Spotkasz przybranego brata?

Przybranym bratem był Parker Sullivan, arogancki agent sportowy mający mnóstwo ważnych klientów, pokaźne konto bankowe i urodę gwiazdora filmowego. Stuprocentowy playboy. Chloe nie poznała go osobiście, albowiem małżeństwo jej matki z jego ojcem trwało wyjątkowo krótko. Trochę jednak poszperała w sieci i widziała sporo zdjęć Parkera.

Pewnie tak.

Powodzenia! Zadzwoń, jak skończysz. Potrzebuję tego drinka!

Zakończywszy „rozmowę” z Taylor, Chloe uznała, że powinna zawiadomić Parkera, o której przyjedzie. Od prawniczki swojej mamy miała jego numer telefonu.

Cześć, Parker. Tu Chloe. Będę za około godzinę. Byłabym wdzięczna, gdybyś przygotował rzeczy.

Jasne, siostrzyczko.

Zmrużyła oczy.

Nie jestem twoją siostrą.

Rodzoną nie, przybraną tak.

Rozwód wkrótce się sfinalizuje.

Do tego czasu jesteśmy przybranym rodzeństwem.

– Co za dupek – mruknęła. Najwyraźniej wszystko, co słyszała o Parkerze, było prawdą. Wolała nie myśleć o ich spotkaniu. Miała dobrze udokumentowaną słabość do bezczelnych typów.
Godzinę później dotarła do Sagaponack. Wielokrotnie bywała w tej części Long Island. Idealnie przystrzyżone trawniki i wspaniałe rezydencje nie robiły na niej wrażenia, głównie dlatego, że też dorastała wśród przepychu i bogactwa. Owszem, potrafiła docenić piękno domów i otoczenia, ale wiedziała, że pod lśniącą powłoką życie wygląda różnie. Każda rodzina miewa swoje tajemnice, ale pieniądze czynią wszystko bardziej skomplikowanym.
Liam zatrzymał się przed żelazną bramą, wbił tymczasowy kod, po czym ruszył żwirowym podjazdem. Po obu stronach ciągnął się starannie przycięty żywopłot, a za nim ogromne połacie trawy. Na wprost znajdowała się rezydencja George’a Sullivana. Mieszkały tu pokolenia Sullivanów – finansistów i bankierów. Jeden Parker się wyłamał i zajął czymś innym.
Liam zaparkował przy szerokich kamiennych schodach, wyskoczył z samochodu, obszedł maskę i otworzył drzwi od strony pasażera. Chloe przekręciła się na siedzeniu i wysunęła nogi. Spódnica podjechała jej wysoko.
Wysiadła, poprawiła ubranie i ruszyła po nierównej żwirowej powierzchni. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła Parkera, który na żywo wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie niż na zdjęciach: miał gęste kasztanowe włosy, idealnie wyrzeźbione rysy twarzy i niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu. Uśmiechał się pod nosem. Najwyraźniej widział, jak spódnica podjechała jej do połowy ud.

Nie spodziewał się, że aż tyle zobaczy przy pierwszym spotkaniu. Na widok gładkich ud zrobiło mu się gorąco. Ale nie tylko ud, również dekoltu, który ukazał się, gdy Chloe pochyliła się, by obciągnąć spódnicę. Piersi miała nie za duże, nie za małe; doskonale mieściłyby się w jego dłoniach.
Poezja w ruchu – tak o niej pomyślał, kiedy kołysząc zmysłowo biodrami, szła w szpilkach na niebotycznie wysokich obcasach. Widział Chloe na zdjęciach: ładną młodą kobietę o piwnych oczach i bujnych rudych lokach. Ale osoba na zdjęciach na umywała się do tej, na którą patrzył. Na żywo stanowiła ucieleśnienie jego fantazji.
– Parker, jak mniemam?
Weszła po schodach jak bogini, ale z jej tonu wyczytał, że jest spięta. Uwielbiał wyzwania!
– Chloe, jak mniemam? – Uścisnął jej dłoń.
Przez chwilę stali bez ruchu, spoglądając sobie w oczy, zaskoczeni dreszczem, który przeszył ich oboje.
– Wyniesiesz rzeczy mojej mamy czy mam po nie iść?
– Nie tracisz czasu…
– Jestem umówiona z przyjaciółką. Nie chcę się spóźnić.
Parker wykonał ręką zapraszający gest.
– Szkoda. Liczyłem, że się trochę poznamy. W końcu nasi rodzice byli małżeństwem.
– Niecałe osiem miesięcy. – Chloe weszła do holu. – Moja mama niestety nie umie dłużej wytrwać w związku.
– Mój ojciec też. Tylko patrzeć, jak w trakcie zaręczyn będzie prosił prawnika o przygotowanie papierów rozwodowych. Nie rozumiem, po co się żeni.
– O to samo pytam matkę – przyznała Chloe. – Mało to w życiu jest komplikacji? Po co ci dodatkowe? Sypiajcie z sobą, uczęszczajcie razem na przyjęcia, wyjeżdżajcie na wakacje. Nie musicie od razu podpisywać aktu małżeństwa.
– W punkt! – zawołał Parker.
Rozejrzała się wkoło, zatrzymując wzrok na kartonie leżącym na zabytkowym fotelu.
– To część rzeczy mojej mamy?
– Nie część. Wszystko.
– Niemożliwe.
– Ależ tak. Jest tam twoje zdjęcie w ramce, kilka flakoników perfum i trochę świecidełek. Mój ojciec uwielbia kupować kobietom biżuterię.
Chloe potrząsnęła głową.
– I po to mi matka zawracała głowę? Przecież to można było wysłać pocztą.
– Pocieszę cię: ojciec też kazał mi przyjechać; nie ufał służbie, a sam nie miał ochoty się tym zajmować.
Chloe uśmiechnęła się.
– Jedziemy na tym samym wózku.
– Tak jest, przybrana siostro. Nasze światy się nie różnią. Oboje czujemy się odpowiedzialni za ojca i matkę, oboje mamy pieniądze w funduszach powierniczych i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to kiedyś oboje odziedziczymy wielki majątek.
Przez chwilę Chloe milczała.
– Ludzie mówią, że każdego pokonasz w negocjacjach. Pewnie mają rację, co?
Parker wsunął ręce do kieszeni.
– Dbam o finanse swoich klientów – odparł.
– Właśnie podpisałeś kontrakt z Marcusem Grantem, prawda?
Zmarszczył czoło: czyżby tak dobrze orientowała się w tym, co on robi?
– Lubisz sport?
– Nie futbol. Wolę koszykówkę. Ale znam wielu chłopaków ze szkoły, do której Marcus chodził. Moja była nieopodal. Poza tym ze względów zawodowych śledzę wiadomości.
– Rozumiem. Dobrze wiedzieć, że wieści o Marcusie się rozchodzą.
– Jest na wschodzącej fali. Podpisuje kontrakt z ważnym agentem, dostaje wielki bonus, będzie zarabiał krocie.
– Brawo.
Wzruszyła ramionami.
– Muszę mieć oczy i uszy otwarte. Sportowcy często wpadają w kłopoty.
Parker pokręcił głową.
– Ale nie ten. Ten jest czysty jak łza. Haruje jak wół, nie szwenda się po klubach, w niedzielę chodzi do kościoła. W przeciwieństwie do twoich klientów nie pije, nie ćpa i nie wdaje się w bójki.
Chloe skrzyżowała ręce na piersi.
– Niektórzy moi klienci nie popełnili „przestępstw”, o które prasa ich oskarża. A nawet jeśli coś mają na sumieniu, to… nikt nie jest święty. Sława bywa stresująca. Człowiek jest stale obserwowany, nawet nie może beknąć, żeby świat się o tym nie dowiedział.
– Może. Ale Marcus jest czysty. Zarabia dzięki pracowitości i talentowi.
– A ty zarabiasz na nim.
– To normalne. Jestem jego agentem. Swoją drogą nie rozumiem tej obsesji na punkcie reputacji. Każdy ma prawo zgrzeszyć.
– Reputacja jest ważna; często wpływa na życie zawodowe, rodzinne, na wysokość zarobków. Warto o nią dbać i starać się minimalizować szkody.
– Bo ja wiem? Nie bardzo widzę tego sens.
Rozgniewał Chloe. Zła była jeszcze bardziej seksowna. Miał ochotę pocałować ją i udobruchać.
– Na tym polega moja praca, na minimalizowaniu szkód i naprawianiu wizerunku. Ja się z twojej pracy nie wyśmiewam.
– Bo nie masz powodu. Agent sportowy to normalny zawód, w dodatku istniejący od dekad.
– Mój też jest normalny i całkowicie legalny.
– Nie twierdzę, że nie. Jeśli potrafisz przekonać ludzi, żeby płacili ci krocie za to, co robisz, brawo dla ciebie.
Chloe wzięła karton ze skarbami matki.
– Wychodzę.
– Daj. – Parker wyciągnął rękę. – Zaniosę do samochodu.
– Dziękuję, poradzę sobie. – Obróciła się na pięcie, zostawiając go z widokiem swoich pleców.
Nie zamierzał z nią walczyć. Wiedział, że ją zirytował, ale po prostu był szczery. Miał kłamać, by poczuła się lepiej?
– Jak chcesz.
Doszedłszy do drzwi, zorientowała się, że nie zdoła ich otworzyć. Parker szybko nacisnął klamkę. Niechcący musnął ramieniem rękę Chloe. Znów przeszył go dreszcz.
– Do widzenia, Chloe. Mam nadzieję, że kiedyś wpadniemy na siebie.
– Jasne. – Zeszła po schodach i podała karton kierowcy.
Parker stał w drzwiach, patrząc, jak Chloe wsiada do samochodu. Kiedy samochód znikł mu z oczu, zamknął drzwi i skierował się do barku. Wrzucał kostki lodu do szklanki, kiedy rozległ się dźwięk esemesa. Czyżby Chloe? Przepełniło go uczucie satysfakcji. Wyciągnął telefon.
Nie, to nie Chloe, lecz Marcus.

Mamy problem.

Podczas dwugodzinnej drogi do miasta Chloe kipiała ze złości. Pisanie mejli nie pomagało, co świadczyło o tym, że Parker wytrącił ją z równowagi. Dotychczas nikt nie był w stanie powstrzymać jej od pracy. Jemu to się udało.
Nie różnił się od innych przystojnych bogatych mężczyzn, których znała; grzeszył nadmierną pewnością siebie i tupetem. A ją to, cholera, podniecało. Czuła się niespokojna, jakby coś ją miało rozerwać od środka. Oczywiście wiedziała, z czego to wynika: z frustracji erotycznej. Bo od wielu miesięcy się nie kochała. Tęskniła za dotykiem mężczyzny takiego jak Parker.
Ale nie Parkera. Gdyż to byłoby niewłaściwe. I jej mama wpadłaby w szał…

„Zamknął na moment oczy. Jego napięcie rosło, z każdą sekundą stawało się coraz większe, ledwo wytrzymywał. Zanurzył palce w jej włosach. Tym, co robiła, doprowadzała go do szaleństwa, ale i uszczęśliwiała. To było jeszcze bardziej ekscytujące przeżycie niż w Miami, a przecież seks w Miami był wyjątkowy, fantastyczny. Może chodziło o to, że już znali swoje ciała? A może o to, że dziś wiedział, iż Chloe nie potrafi mu się oprzeć? Że pragnie go z równą siłą co on jej?”.

Nie wódź mnie na pokuszenie, Choćby jedna noc

Katherine Garbera, Yvonne Lindsay

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1272

ISBN: 9788327694881

Premiera: 11-05-2023

Fragment książki

Nie wódź mnie na pokuszenie – Katherine Garbera

„Słońce i błękit nieba. To główne powody, dla których ludzie czują się szczęśliwi, mogąc w czerwcu odwiedzić Nantucket. Ale Logan martwił się, że jego komórka będzie miała na wyspie słaby zasięg. No i w końcu przybył tu na ślub swojego największego rywala w biznesie.
Doprawdy, nic zabawnego.
W dużym wakacyjnym domu babci zastał spiskujących w odosobnionym pokoju braci i już zaświtała mu nadzieja, że kuzynka Adler opamiętała się i rzuciła tego Nicka Williamsa.
Duża i ciesząca się masą koneksji rodzina zebrała się bowiem na wyspie, by uczestniczyć w zaślubinach ich kuzynki Adler Osborn.
Jej ojcem był gwiazdor rocka Toby Osborn, a matka – ciocia Logana imieniem Musette – umarła, kiedy Adler była berbeciem. Mama Logana wzięła na siebie trud wychowania małej dziewczynki, więc Adler byłą dla niego tak jakby trochę siostrą.
Nick Williams to zupełnie inna historia.
Odkąd Logan sięgał pamięcią, Nick i jego ojciec Tad Williams zaciekle rywalizowali z Bisset Industries. Logan spędził w życiu prawdopodobnie więcej czasu z Nickiem niż z kimkolwiek z rodzeństwa i szczerze nie cierpiał tego typa, który zawsze chciał go przechytrzyć i wymanewrować.
Prawdę powiedziawszy, Logan przybył na wyspę tak późno, bo chciał pod nieobecność Nicka podkupić mu jeden z patentów, na który obaj mieli chrapkę.
– Co tu się dzieje? – zagadnął swojego brata Zaca, który na wyspie przebywał już od kilku dni w towarzystwie swojej nowej dziewczyny Iris Collins, która miała być druhną panny młodej.
– Tata właśnie przyznał się, że trzydzieści pięć lat temu miał romans z Corą Williams. Nick jest naszym przyrodnim bratem – odparł Zac, podając Loganowi whisky z colą.
– Robisz mnie w konia, tak?
A może tylko się przesłyszał?
Logan nie potrzebował dodatkowego brata. Miał ich już trzech: młodszego Zaca, też młodszego Lea, który po kłótni z Loganem porzucił Bisset Industries i z sukcesem prowadził własną firmę. No i był jeszcze najstarszy z nich, Dare, obecnie senator.
Mieli też najmłodszą spośród nich siostrę Mari, zaręczoną obecnie z kierowcą Formuły 1, Inigem Velasquezem.
– Chciałbym. Mama jest, no cóż… bardzo zła. Cora i jej mąż są z nią i tatą, zamknęli się w gabinecie z Carltonem – powiedział Dare, dolewając sobie whisky i proponując to samo Zacowi i Leowi.
– I ja dowiaduję się o tym ostatni? – spytał Logan, ani trochę nie zdziwiony faktem, że ojciec konferuje obecnie z Carltonem Mansfordem, swoim powiernikiem, asystentem i PR-owcem jednocześnie.
– Mari jeszcze nie przyjechała – odparł Leo. – Jest na promie. Wysłałem jej esemesem szczegóły tego przypału.
– Przypału? Nie możesz wyrażać się jak dorosły człowiek?
– Dzięki, tatuśku juniorze – odgryzł się młodszy brat. – A może i ty zgotowałeś nam jakąś niespodziankę? Będzie beka?
Logan chętnie przyłożyłby teraz braciszkowi. Może w ten sposób choć trochę rozładowałby napięcie, które pojawiło się wraz z informacją, że Nick jest jego bratem.
– Przestańcie – odezwał się Dare. – Jeszcze tego tylko mamie teraz brakuje, żebyście się wzięli za łby.
– Masz rację – mruknął Logan i spojrzał za okno na starannie wypielęgnowany trawnik i rozciągający się w dali ocean.
Rodzina.
Dzięki niej jest tym, kim jest, ale też ona przysparza mu mnóstwa problemów. Czuł dumę, gdy ludzie mówili, że po ojcu odziedziczył upór i wytrwałość, a po matce wdzięk i urok. Zapewne stanowił najlepszą mieszankę cech rodziców. Tyle że Leo pewnie by się z tym nie zgodził, a Dare i Zac prawdopodobnie byli zdania, że w ich ojcu nie sposób doszukać się jakichkolwiek pozytywów.
Tylko zapatrzona w ojca Marielle być może przyznałaby mu rację.
– Jak się miewa mama? – zapytał Dare.
– Wyglądała na załamaną – odparł Zac, który jako jedyny z rodzeństwa uczestniczył w ujawnieniu rodzinnej tajemnicy. – Chciałem, żeby odpoczęła od obecności taty, ale uparł się, że bez niej nigdzie nie pójdzie.
– Możesz być spokojny, on by jej nigdy nie skrzywdził – odezwał się Logan.
– Bo sypianie z inną babą, kiedy żona jest w ciąży, to żadna krzywda, prawda? – spytał ironicznie Zac. – Jak się czuje kobieta, która po trzydziestu latach dowiaduje się, że narzeczony jej siostrzenicy jest przyrodnim bratem jej dzieci?
– Masz rację. Ale tak poza wszystkim to zupełnie niepodobne do taty – odparł Logan.
– Właśnie że bardzo podobne. Ty tego nie widzisz, bo chcesz być taki sam jak on – wtrącił się Leo.
– Ja nie tylko chcę, ja jestem taki jak on – odparł Logan.
– Fakt – mruknął Dare pod nosem. – Ja go widziałem przy stole negocjacyjnym. Jest równie twardy jak stary.
– I co z tego? Po mamie odziedziczyłem urok osobisty – pochwalił się Logan.
– Chciałbyś – prychnął Leo.
– Szukasz zaczepki?
– Tak. Nie jestem tobą i wiem, że powinienem być zawsze miły, sympatyczny, i uśmiechnięty. Ale dziękuję za takiego brata jak Nick Williams. On jest prawie tak okropny jak ty, Logan.
– Teraz przynajmniej wiemy, dlaczego – podsumował Dare. – Podobno też był zdruzgotany tym, co usłyszał.
– No tak, wszyscy siedzimy w dupie…
– Liczcie się ze słowami, chłopcy, tu jest dama – odezwała się Mari, wchodząc.
Z jasnym włosami sięgającym połowy pleców wyglądała, jakby dopiero co zeszła nie z promu, a z wybiegu na Fashion Week. Uśmiech miała radosny, nie tak wymuszony, jak to bywało, zanim poznała Iniga Velasqueza.
Rodzeństwo zaczęło się witać i obściskiwać.
– No więc mamy powtórkę z rozrywki – odezwała się na koniec Mari. – Podejrzewałam, że jego romans z czasów przed moimi narodzinami nie był jedynym.
– Taaa… I co my zrobimy z tym Nickiem? – zapytał Dare. – Carlton, mama i tata opracują jakąś wersję dla świata zewnętrznego.
– Ja przedwczoraj byłem z Nickiem na kolacji – ujawnił Zac. – I pewnie jako jedyny mogę z nim pogadać i wybadać jego oczekiwania.
No tak, trzeba się dowiedzieć, czego Nick chce.
Logan przybył na Nantucket z silnym postanowieniem, że przez cały weekend będzie dla swojego śmiertelnego wroga miły i uprzejmy. Wyłącznie dlatego, że ten drań żeni się z jedyną siostrzenicą jego mamy. Uwielbiał kuzynkę Adler, choć najwyraźniej miała fatalny gust do mężczyzn.
O tym okropnym guście rozmyślał jeszcze trzy godziny później obok hotelowego baru. Goście weselni zebrali się przy ognisku na pikniku na plaży, pierwszej z atrakcji tego weekendu. Tak jakby nic się nie stało.
Logan z ponurą miną siedział samotnie, gdy nagle ujrzał idącą korytarzem Quinn Murray.
Była jego miłością z czasów studiów. A teraz miała za zadanie sfilmować celebrycki ślub i wesele Adler na potrzeby jednej z sieci telewizyjnych.
Nie spodziewał się, że na jej widok dozna jakichkolwiek emocji. Poruszała się z wdziękiem królowej tego miejsca. Tych długich rudych włosów, brązowych oczu i drobnej sylwetki nie dało się pomylić z nikim innym. Ciekawe, ilu po nim miała kochanków…
Była jedyną napotkaną przez niego dziewczyną, która nie dała się omamić. Ani rozgryźć. Miała w sobie jakiś… magnetyczny czar. A on nie znosił rzeczy trudnych do określenia. Myślał zadaniowo: jest problem, trzeba go rozwiązać. Ale dziś, kiedy jego świat zachwiał się w posadach, takie spotkanie z Quinn mogłoby nawet stanowić przyjemną odskocznię…
Ona na pewno nie da się zaciągnąć do łóżka, to nie w jej stylu, ale może pozwoli mu się nieco odprężyć.
Poprosił barmana o dopisanie drinka do rachunku i podążył za nią.
Quinn żwawym krokiem szła w kierunku morza. Zawsze była skoncentrowana na jakimś celu i choć jemu zarzucała nadmiar determinacji, sama postępowała bardzo podobnie.
Gdy dotarł do plaży, ujrzał Zaca i Nicka popatrujących na Adler i Iris. Pijackimi głosami śpiewali jakąś piosenkę. O nie, ostatnią rzeczą, której Logan teraz pragnął, było spotkanie z nowo odkrytym przyrodnim bratem.
W biznesie ostro z sobą rywalizowali, jeden zawsze chciał prześcignąć drugiego. Zac niedawno wrócił z Australii, gdzie startował w zawodach żeglarskich. Miał zamiar założyć własną drużynę, poszukiwał funduszy na dalsze wyjazdy i zaczął się spotykać z Iris, dziewczyną obytą w świecie, która chyba już zdołała zauroczyć sobą i trochę okiełznać tego niezależnego ducha.
Logan pokręcił głową.
Ale ten Nick…
Jak okazać serdeczność człowiekowi, którego chce się zniszczyć? Jak przekonać ludzi, że to jest plan opracowany dawno temu i puszczony w ruch? Jak do licha…
– Masz teraz nowego brata – powiedziała Quinn, jakby czytała mu w myślach. – Musiało cię to nieźle zaskoczyć.
Spojrzał na nią. W świetle ogniska ledwo dostrzegał piegi pokrywające jej nos i policzki.
– Tak, nie tego się dziś spodziewałem – odparł kwaśno.
– No chyba. Przybywasz tu uzbrojony w wielkoduszność i wspaniałomyślność i nagle… bum! Twój wróg jest twoim bratem.
– Tak byś to spuentowała, Quinn?
– Nie, po prostu ciekawi mnie, czy jesteś wstrząśnięty czy poirytowany, czy może masz już plan, jak sobie poradzić z tą sytuacją. A zresztą to nie moja sprawa. Jak się czujesz? – spytała, siadając obok niego na jednym z leżaków ustawionych przez hotelową obsługę.
– No cóż… – mruknął.
Ma się jej zwierzać? Od lat nie był z nikim blisko. Miał rodzeństwo, kilku lojalnych współpracowników, ale generalnie sam był sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
– To nie zabrzmiało prawdziwie. – Quinn uniosła brwi.
– Tak? A myślałem, że jestem przekonujący.
– Mnie nie przekonałeś – odparła, kładąc dłoń na jego ręce.
Poczuł przeszywający go do szpiku kości dreszcz i wyprostował nogi. Na jej dotyk zawsze tak reagował. Była piękna i seksowna jak cholera.
Problem w tym, że z nią nic nie było proste. Nie należała do dziewczyn, które można poderwać w barze i zaciągnąć na chatę. Ją się lubiło i szanowało. Poza tym była zaprzyjaźniona z żeńską częścią jego rodziny.
Mimo braku szans na przygodę odwrócił jej dłoń i przesunął palcem po wewnętrznej stronie jej ręki i ramienia.
Drgnęła i przysunęła się do niego. Ciągle używała tych samych perfum o waniliowym zapachu. Przechyliła głowę w bok i badawczo mu się przyglądała.
Ciekawe, co takiego zobaczyła. Wolałby, żeby przynajmniej dziś nie oceniała go zbyt trzeźwo. Niech lepiej przyjmie za dobrą monetę wizerunek, który stworzył na potrzeby otoczenia.
Nachylił się ku niej, chcąc sprawdzić, czy da się pocałować, a ona oblizała wargi i dotknęła jego policzka, po czym ścisnęła go za ramię. Musnęła ustami jego wargi, więc przyjął ten niespodziewany pocałunek. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo za nim tęsknił.
Gdy Quinn rozchyliła wargi, w jednej sekundzie zapomniał o skomplikowanej sytuacji, w jakiej znalazła się jego rodzina. Teraz liczyła się tylko Quinn Murray i jej pełne pasji usta. One uświadomiły mu, jak bardzo zaniedbał uczuciową stronę swojego życia.
No tak, ale to jest jedyna kobieta, której nie potrafił się oprzeć. Nie przestając jej całować, posadził ją sobie na kolanach. Całowali się coraz goręcej, Quinn przyciągnęła do siebie jego głowę. No i po kłopocie.
Odprężył się i już wiedział, że jedynym zmartwieniem będzie dla niego dziś wieczorem to, jak ją zadowolić.

Logan. Jedyna zagadka, której nie potrafiła dotąd rozwiązać. Jedyny facet, którego nie umiała zapomnieć. Wspaniała aparycja blondyna o pięknie wyrzeźbionej szczęce i lodowato niebieskich oczach. Dobrze zbudowany, pełen energii. Od jego siostry Marielle wiedziała, że wstaje codziennie o piątej rano, ćwiczy, a potem udaje się do pracy, z której wraca około północy.
Na studiach fajnie było mieć chłopaka tak mocno nastawionego na sukces. Do czasu, gdy zorientowała się, że on rywalizuje z całym światem, w tym także z nią. I że nigdy nie przestanie. Sama lubiła wyzwania, ale u niego to już była obsesja.
Gdy to zrozumiała, odeszła. Ale teraz, siedząc na jego kolanach, po prostu go zapragnęła. Faceta nie miała od dziewięciu miesięcy. Cóż, romantyczna aura weselnego weekendu na Nuntucket robi swoje…
Jego pocałunek był upojny. Chyba nigdy nie całowała się z takim mistrzem w tym fachu. On to robił tak… dziko, z jakąś pierwotną siłą. A przy tym nieśpiesznie. Pasja, która ich niegdyś łączyła, najwyraźniej przez te lata nie wygasła. Ona chciała o nim zapomnieć, ale teraz stwierdziła, że jej się to na szczęście nie udało.
Nadal lubiła być w jego ramionach, czuć jego podniecenie i dłonie błądzące po jej plecach.
Realnie rzecz biorąc, rozumiała, że znalazł w niej odskocznię od wiadomości, z którymi musiał się dziś zmierzyć, ale nie była przez to ani trochę mniej podniecona.
Przerwała pocałunek i spojrzała mu w oczy. Ujrzała w nich nieudawane pożądanie. I właśnie to chciała zobaczyć.
Ta noc była im po prostu potrzebna, by ostatecznie domknąć to, co kiedyś było między nimi. Będzie gorąco, zostawią skotłowaną pościel, a rano on wróci do rodzinnych afer, a ona do realizowania zamówionego filmu o wymarzonym ślubie Adler.
– To było zaskakujące – powiedziała.
– A może niepożądane? – zapytał. – Zerwaliśmy z sobą już tak dawno, ale muszę ci się przyznać, Ace, że ilekroć cię widzę, mam ochotę cię pocałować.
Ace. Tylko on używał tej ksywki, zwracając się do niej.
– Też czasami o tym myślę.
– Ale nie tak często jak ja. Wiem, pod koniec byłem nie do zniesienia i pewnie nadal taki jestem, ale…
Zamilkł. Miał ochotę ją przelecieć, ale jeśli Quinn odmówi? Ich dawną relację zniszczyła jego wybujała ambicja. Quinn dojrzała już wtedy do związku, w którym będzie mogła się przed facetem odsłonić i poczuć bezpiecznie. A z Loganem to było niemożliwe.
Traktował życie – i związek też – jak pole walki. A ona nie miała ochoty do końca życia się z nim ścigać.
– Ten pocałunek go była cudowna podróż do krainy wspomnień – powiedziała. – Ale nie sądzę, żeby którekolwiek z nas chciało komplikować sytuację przygodnym seksem.
– Czy to stanowi naprawdę aż taką komplikację?
– Nie wiem. Ale podejrzewam, że nie potrafiłbyś otwarcie przyznać, że mnie pragniesz. A ja nie chciałabym być niczyim wstydliwym czy nieprzyzwoitym sekretem.
– Ne mam nic przeciwko umiarkowanej nieprzyzwoitości – odparł. – A ukrywać się z tym też nie musimy.
Pomyślała, że ona też lubi czasem zachować się nieprzyzwoicie i zadrżała. Ale z Loganem jest tak, że nigdy nie daje za wygraną.
Jak się powie A, trzeba też powiedzieć B.
– Dlaczego ja? – spytała. – Tu są dziesiątki kobiet, które bez trudu dałyby się zaciągnąć do łóżka.
– Wiesz, czasami budzę w nocy cały spocony, bo śniłem, że jestem z tobą. Wiem, że nie mogę liczyć na wiele, ale cię wciąż pragnę, Ace. Zawsze cię pragnąłem. Decyzja należy do ciebie. Jeśli powiesz nie, zaakceptuję to. Ale błagam, powiedz tak. Po tym okropnym dniu bardzo tego potrzebuję.
On jej pragnie. Czy jest na świecie potężniejszy afrodyzjak niż takie poczucie?
Dla innej kobiety może tak. Ale w Quinn dzisiejsze spotkanie z tym facetem obudziło ukryte żądze. Logan to silny człowiek, tytan biznesu. Arogancki, na ogół nielubiany, nie dbający o opinię innych. I oto teraz ten facet, który nigdy nie daje nic po sobie poznać, oświadczył, że pragnie właśnie jej.
Z wzajemnością.
Chce przypomnieć sobie, jak to jest być w jego ramionach i zapomnieć, że może polegać jedynie na samej sobie. Wyciągnęła rękę, Logan przytulił ją do siebie. Wdychała korzenny zapach jego wody po goleniu, mając nadzieję, że nie popełnia największego w życiu błędu.

Pachniała latem, słońcem i czymś… czystym. Takiej właśnie odskoczni potrzebował. Znał ją i ona znała jego dobre i złe strony. Nie miała wobec niego żadnych oczekiwań.
Kiedy jednak gotów był znów ją pocałować, ona położyła mu palec na wargach.
– Co takiego? – zapytał.
– Czy jesteś tego pewien? – usłyszał. – To znaczy ja wiem, że….
– A ty jesteś pewna? – Doprawdy ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, była rozmowa.
Chciał gorącego seksu, który da mu zapomnienie. Ale czy Quinn nadaje się do takiej roli?”

Choćby jedna noc – Yvonne Lindsay

„Stevie po raz ostatni poprawiła narzutę, po czym odsunęła się od dużego łóżka z baldachimem i z dumą rozejrzała po pokoju.
Bardzo lubiła drobne świąteczne akcenty, rodzinne pamiątki wyciągnięte z pudeł na strychu, którymi ozdabiała pokoje. Nareszcie wszystko zaczęło się układać. Życie było dobre. Nie, fantastyczne. W końcu spełniła marzenie, by zamienić stuczterdziestoletni wiktoriański dom w stylu królowej Anny w luksusowy hotel butikowy.
Minione półtora roku to był trudny okres dla biznesu turystycznego. A w zasadzie dla wszystkich na całym świecie. Jakoś jednak udało jej się przetrwać i teraz czekała na sukces. Gdy tylko bank potwierdzi, że udzieli jej pożyczki, zacznie dalej działać.
Dźwięk silnika samochodu na podjeździe uprzedził ją o zbliżającym się gościu. Zdziwiła się, bo nie pamiętała, by rezerwowała komuś pokój, ale może zrobiła to Elsa przed urlopem. Stevie zatrudniała dwie osoby: Elsę, która pomagała w sprzątaniu i prowadziła wycieczki w góry, oraz Penny królującą w kuchni. Jeszcze nie wynaleziono tego, czego ta kobieta nie potrafiłaby ugotować czy upiec.
Z pełnym satysfakcji uśmiechem podeszła do okna. Tak, wszystko idzie zgodnie z planem.
Jednak na widok kabrioletu o niskim zawieszeniu, który właśnie objechał podjazd i zatrzymał się przed drzwiami, jej uśmiech zgasł. Skrzywiła wargi z dezaprobatą.
Typowe auto na pokaz, by pochwalić się bogactwem. Jej mąż by się nim zachwycił. Poczuła gorzki smak w ustach. Od tygodni nie myślała o Harrisonie, ale czasami coś nagle go przywoływało, a wraz z tym powracało poczucie niedoskonałości i zależności, jakie w niej rozwinął i pielęgnował.
Odwróciła się od okna, przypominając sobie, że już nie jest tamtą kobietą. Znów jest sobą, Stevie Nickerson, właścicielką Nickerson House. Budynek należał do jej rodziny od końca dziewiętnastego wieku, pradziadkowie zbudowali go z drewna z pobliskiego tartaku Nickerson Mill & Lumber Company. Tu są jej korzenie. Tutaj jest szczęśliwa. I choćby się waliło i paliło, z uśmiechem powita swojego jedynego gościa.
Zbiegła lekko po schodach, przesuwając dłonią po balustradzie z lśniącego drewna, ozdobionej łańcuchem z jemioły i jarzębiny. Znała ten dom na pamięć, mogła się po nim poruszać z zamkniętymi oczami. Teraz podzieli się nim z innymi. Gdy dotarła do recepcji, drzwi się otworzyły. Przez kilka sekund nie widziała twarzy gościa, od tyłu oświetlonego słońcem.
Widziała tylko wysoką postać z lekko przygarbionymi ramionami i workiem marynarskim.
– Witamy. Mam nadzieję, że miał pan dobrą podróż – odezwała się, gdy drzwi się zamknęły.
Wtedy zobaczyła jego zaczesane do tyłu włosy, szare oczy pod ciemnoblond brwiami i pokryte zarostem kości policzkowe. Jej uwagę przyciągnęły wargi mężczyzny, górna jakby wyrzeźbiona, i zmysłowa pełna dolna. Znała tę twarz, zachowała się w ciemnych zakamarkach jej pamięci. Zadrżała, bo te wspomnienia przywołały lęk.
Fletcher Richmond, przyjaciel jej męża. Tu, w jej domu. Nie widziała go od śmierci Harrisona. Wcześniej zdawało się, że drogi obu mężczyzn się rozeszły, a ona, mówiąc szczerze, czuła ulgę, bo nie musiała już udawać, że jego wizyty są jej obojętne.
Nigdy nie przestała się zastanawiać, co doprowadziło do kresu tej przyjaźni. Ale wtedy też jej małżeństwo się rozpadało i to zabierało jej energię. Fletcher pojawił się na pogrzebie Harrisona i złożył jej kondolencje. Teraz na jego widok przeżyła szok.
Lekko położyła rękę na szyi, jakby to pomogło jej wydobyć z siebie głos. To na pewno jakaś pomyłka.
– Stephanie? – Wyglądał na równie zaskoczonego.
– Teraz mówią na mnie Stevie.
Harrison nalegał, by używała pełnej wersji imienia, tak wypadało żonie mężczyzny z ambicjami. Uważał, że będzie idealnym dodatkiem do jego politycznych ambicji pod warunkiem, że wyprostuje zęby, weźmie lekcje dykcji i będzie się odpowiednio ubierać i zachowywać. Tak, była w nim zakochana i wszystko to zrobiła, a na dodatek odłożyła na bok dyplom z zarządzania hotelami. Uwierzyła, że go kocha. Co gorsza, uwierzyła, że on ją kocha.
– Stevie? Czemu?
Fletcher nie tracił czasu, zawsze taki był. Pamiętała też, że był jedynym znanym jej mężczyzną, który jednym spojrzeniem zbijał ją z tropu. Nawet teraz czuła, że krew w jej żyłach płynie szybciej, a towarzyszyło temu pulsowanie w dole brzucha. I jak zwykle siłą woli je ignorowała.
– Zawsze tak do mnie mówiono, w każdy razie zanim poznałam Harrisona. A teraz wybacz. Masz rezerwa…
– Nie miałem pojęcia, że to twój hotel. Chociaż pamiętam, jak Harrison kiedyś wspominał, że twoja rodzina zajmowała się hotelarstwem.
Tak, z pewnością wspominał, i niewątpliwie w jego ustach brzmiało to wytworniej.
– Dzwoniłem tu wczoraj – ciągnął Fletcher. – Zarezerwowałem pokój na dwa tygodnie.
Dwa tygodnie? Przeraziła się.
– Zaraz sprawdzę – odparła.
Obudziła komputer i weszła na stronę rezerwacji. Rzeczywiście, widniało tu nazwisko Fletchera. Elsa zanotowała też, że chce odbyć kilka wycieczek z przewodnikiem. Jak mogła tego nie zauważyć? Gdyby wiedziała o jego przyjeździe…
Odwołałaby rezerwację? Wybrała się na długą wyprawę łodzią? Otrząsnęła się. To idiotyczne. Jest dorosła i potrzebuje gości. Zaczęła nucić pod nosem, jak zawsze, gdy była zdenerwowana. Harrisona potwornie to irytowało. Jakie to symboliczne, że właśnie Fletcher obudził w niej tę reakcję.
– A tak – powiedziała. – Jest pan w apartamencie Beaumont. Ma pan bagaże, panie Richmond?
– Fletcher, proszę. Jesteśmy starymi przyjaciółmi.
Przyjaciółmi? Nigdy tak nie myślała. Fletcher i Harrison przyjaźnili się w college’u i w pierwszych latach ich małżeństwa. Ilekroć Fletcher pojawiał się w mieście, mąż się nią chwalił. Nigdy nie uważała go za przyjaciela, zwłaszcza że jego widok wywoływał w niej krępujące podniecenie. Siłą woli przywołała na twarz uśmiech.
– A zatem, Fletcher, co z bagażem?
– Mam tylko to. – Pokazał jej worek marynarski i zabójczy uśmiech.
Zawsze był atrakcyjny, lecz kiedy się uśmiechał, stanowił poważne zagrożenie. Ale ona wiedziała, że uroda bywa zwodnicza. Nie świadczy o wartości człowieka.
Zebrała się w sobie. Bez wątpienia Fletcher lada moment zacznie się szarogęsić. Jak Harrison. Czyż jej zmarły mąż nie powtarzał, że on i Fletcher są z ulepieni z jednej gliny?
– Jeśli zechcesz ze mną pójść, pokażę ci apartament – powiedziała sztywno i wyszła zza lady recepcji.
W tej samej sekundzie poczuła się bezbronna. Nie była drobna, ale Fletcher przewyższał ją o kilkanaście centymetrów, co w pewnym stopniu pozbawiało ją poczucia, że ma nad wszystkim kontrolę. Może w pracy powinna nosić szpilki.
Nie. Obiecała sobie, że już nigdy nie będzie ubierać się dla kogoś, by tego kogoś zadowolić, a zwłaszcza faceta. Nosiła skromną, ale elegancką czarną sukienkę, z krótkim rękawem w lecie i długim w zimie, a do tego buty na niskim obcasie. Wyprostowała się i ruszyła na schody.
– Ładne miejsce – zauważył Fletcher, idąc za nią.
– Dziękuję. Należy do mojej rodziny od pięciu pokoleń.
– Ciekawe, Harrison nigdy o tym nie mówił.
Nie zrobiłby tego. Co prawda jej rodzina była dobrze sytuowana, nigdy jednak nie była tak niebotycznie bogata jak ród Harrisona. Jego zdaniem powinna być wdzięczna, że wyniósł ją ponad przeciętność i odmienił jej życie. Cóż, zdecydowanie je odmienił, pomyślała z goryczą.
– To twój pokój – oznajmiła, gdy dotarli do końca korytarza. Otworzyła podwójne drzwi do pokoju, gdzie niegdyś była główna sypialnia, i cofnęła się, przepuszczając Fletchera. – Znajdziesz tu wszystko, co potrzebne, gdyby jednak okazało się inaczej, proszę daj mi znać. Wystarczy podnieść słuchawkę i wybrać zero.
– Pięć pokoleń, mówisz? – spytał.
Nie miała ochoty dzielić się z nim rodzinną historią, ale ta była przecież wydrukowana w informacjach dla gości na stoliku w holu, więc zdecydowała się na skróconą wersję.
– Mój pradziadek zbudował ten dom dla swojej angielskiej narzeczonej. Od tamtej pory należy do Nickersonów.
– Ale nie zawsze był tu hotel?
– Nie. Po śmierci dziadka babcia urządziła tu ośrodek w stylu hippie, co zirytowało miejscowych, bo myśleli, że założyła jakąś sektę. Zawsze powtarzała, że dzięki temu ja i mój ojciec mieliśmy co jeść, więc warto było popsuć komuś trochę krwi. Zmiany, jakie wówczas wprowadziła, dodatkowe łazienki i powiększenie kuchni, ułatwiły zamianę budynku na hotel butikowy.
Fletcher się zaśmiał, a ona poczuła motyle w brzuchu. Zawsze tak było. Jego śmiech rozjaśniał przestrzeń. Gdy opowiadał jakąś historię, ludzie chłonęli każde jego słowo.
– Musiała być kobietą z charakterem. Nadal tu mieszka?
– Zmarła dwa lata temu. Wciąż za nią tęsknię. Może Harrison ci mówił, że wzięła mnie do siebie, kiedy byłam dzieckiem, a moi rodzice zginęli w lawinie.
– Bardzo mi przykro.
Te słowa mogły zabrzmieć jak banał, a jednak, o dziwo, poczuła w nich ogromne zrozumienie i współczucie.
– Dziękuję. Więc jak mówiłam, znajdziesz tutaj wszystko. Śniadanie możesz dostać do pokoju albo zjeść w jadalni. Poinformuj nas tylko dziś do dziesiątej.
– Osoba, z którą rozmawiałem przez telefon, jest też przewodniczką?
– Tak, ale w tej chwili jest nieobecna. Mogę ci załatwić innego przewodnika.
– Może sama ze mną pójdziesz.
– Mam zbyt wiele zajęć.
– Wydaje mi się, że moja rezerwacja obejmuje też towarzyszenie mi w wyprawach kogoś z Nickerson House.
Jęknęła w duchu, zachowując obojętną minę.
– No cóż, w takim razie zgoda. Oczywiście będę wdzięczna, jeśli mnie uprzedzisz, kiedy chcesz gdzieś się wybrać. Coś jeszcze?
Odwróciła się do wyjścia i po raz drugi zatrzymał ją głos Fletchera.
– Zjedz ze mną kolację. Pogadamy o dawnych czasach.
Na sekundę zamknęła oczy i wzięła uspokajający oddech. Problem w tym, że przy okazji głębiej wciągnęła jego zapach. Cytrusowy z nutą drewna sandałowego i ciepła męskiego ciała. Zapach, który teraz był tak samo zakazany jak w czasie, gdy była żoną jego najlepszego przyjaciela.
– Fletcher – powiedziała z westchnieniem irytacji – jestem dziś zajęta. Szczerze mówiąc, wolałabym nie wracać do dawnych czasów, skoro przez ostatnie osiemnaście miesięcy starałam się o nich zapomnieć.
Zamknęła drzwi i ruszyła korytarzem. Drżącą ręką chwyciła się balustrady. Czemu pozwoliła, by ją zdenerwował? To jej hotel, jej dom. On jest tu gościem. Zostanie dwa tygodnie, potem zniknie. Nie mogła się już doczekać tego dnia, a w międzyczasie musi przestrzegać zasad gościnności, jakie ustanowiła, choćby w duchu się przeciw nim buntowała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Patrzył na drzwi i zastanawiał się, co takiego powiedział, że tak zirytował Stephanie. Nie, Stevie. Chciał tylko powspominać. To chyba nie jest nierozsądne oczekiwanie?
Na pewno tęskni za Harrisonem. Był niezwykłym człowiekiem. Może strata wciąż tak boli, że nie chce o tym rozmawiać. W końcu minęło niewiele czasu.
Przypomniał sobie słowa, które powiedziała na odchodnym. Robi wszystko, by zapomnieć? Ściągnął brwi. To było dobre małżeństwo, a jednak kobieta, którą dziś ujrzał, choć wciąż piękna, nie była tą, którą znał jako narzeczoną, a potem żonę Harrisona.
Po pierwsze imię. Stevie pasowało do niej bardziej niż Stephanie. Najwyraźniej nie traciła czasu, by opuścić dom, gdzie mieszkała z mężem i wrócić do rodzinnego gniazda, jakby nie mogła się doczekać, aż zostawi tamtą część życia za sobą.
Ale jakie on ma prawo mówić komukolwiek, jak radzić sobie z niespodziewaną śmiercią? Prawie rok temu sam zmagał się ze stratą ojca. Jednak mało prawdopodobne, by Harrison prowadził podwójne życie, jak jego ojciec, który utrzymywał dwie rodziny, a każdą z dwoma synami i córką, i dwie firmy, jedną w Norfolk w Wirginii, drugą w Seattle w stanie Waszyngton. I to przez trzydzieści pięć lat.
Rodziny odkryły swoje istnienie, kiedy Douglas Richmond zmarł nagle w swoim biurze w Seattle.
Na szczęście przyrodnie rodzeństwo połączył ból straty i współpracowali podczas sprawy o szpiegostwo korporacyjne w firmie w Seattle. Fletcher wciąż pamiętał szok, gdy odkrył, że ojciec, którego szanował za uczciwość, okazał się oszustem. Jego skomplikowane życie nadal sprawiało im problemy.
To właśnie zmęczenie tymi sprawami zdecydowało, że wziął dwutygodniowy urlop, zostawiając Richmond Construction, i wybrał się w góry. Miał nadzieję odpocząć i naładować baterie. Zresetować organizm po burzliwym roku. Ostatnią osobą, jaką spodziewał się ujrzeć w Asheville, była Stephanie Reed.
Skłamałby mówiąc, że od śmierci Harrisona w samolocie, który stanął w ogniu, wcale o niej nie myślał. Z trudem wymazał z pamięci jej zszokowaną minę na pogrzebie. Wszystko kazało mu ją pocieszyć, pamiętał jednak, że podczas wizyt w ich domu okazywała, że jest tolerowanym, lecz niezbyt mile widzianym gościem.
Zastanawiał się, czy była zazdrosna o jego przyjaźń z Harrisonem opartą na rywalizacji. Zaczęło się od ocen w szkole, dokonań w sporcie, potem przeszedł czas na dziewczyny, z którymi się spotykali. Fletcher skończył college z najlepszymi ocenami, Harrison miał kilka punktów mniej, ale to ten drugi zdobył największą nagrodę. Pierwszy wypatrzył Stephanie i się z nią ożenił.
Bardzo się zmieniła. Zniknęły drogie modne buty i nieskazitelny strój, wyprostowane włosy sięgające ramion, idealne brwi i subtelny manikiur. Teraz, choć miała na sobie elegancką sukienkę, kręcone włosy opadały jej na plecy. Zapragnął ich dotknąć, odkryć, czy są tak jedwabiste, na jakie wyglądają. Zamiast makijażu skórę miała świeżą i czystą. Chyba lekko malowała rzęsy, by podkreślić wyraziste brązowe oczy. Paznokcie pokrywał koralowy lakier pasujący do szminki, nie blady róż jak dawniej. Mówiła nawet inaczej, jakby mniej oficjalnie.
Jakby odkryła się na nowo. Tak mu się teraz spodobała, że wakacje zapowiadały się na dziwnie przyjemną torturę. Miło byłoby spędzić z nią trochę czasu, chociaż nic na siłę. Nie należał do mężczyzn, którzy oczekują, że kobieta będzie się stosować do ich życzeń. Miał szczęście, bo ogólnie rzecz biorąc, cieszył się sympatią. Także z tego powodu Stevie była dla niego wyzwaniem.
Rzucił worek na krzesło, zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. Jego głowa zatonęła w grubej puchowej poduszce. Pościel delikatnie pachniała lawendą. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był spięty podczas sześciogodzinnej jazdy samochodem. Poczuł, jak mięśnie mu się rozluźniają. Dawno nie czuł się tak odprężony.
Po to właśnie tu przyjechał. Żeby się zatrzymać i pomyśleć. Uporządkować myśli. Przez chwilę pobyć sobą.
Odkąd był młodym chłopcem, zawsze przez pół roku musiał pełnić rolę pana domu. Ojciec wyjeżdżał w interesach, a właściwie, jak się później okazało, po to, by poświęcić czas drugiej rodzinie.
Był zatem wsparciem dla matki i rodzeństwa, brał w swoje ręce sprawy w biurze, przejmował pałeczkę. Odpowiadał przed zarządem. Całe życie był dla rodziny tym, kto wszystko załatwia. Rozwiązuje problemy i troszczy się o innych.
Potem jego życie gwałtownie się zatrzymało. Był bezradny wobec zdrady ojca, kłamstw matki, bólu rodziny i żądań narzeczonej, by zapobiegł skandalowi.
Miniony rok poświęcił pracy, ale nie czuł satysfakcji. Uświadomił sobie, że jest wykończony. Kiedy ktoś się nim zaopiekuje? Kiedy będzie mógł robić to, na co ma ochotę? Może te dwa tygodnie dadzą mu odpowiedź.
Kiedy się obudził, na zewnątrz pociemniało. Zszokowany zdał sobie sprawę, że przespał prawie dwie godziny. Nigdy nie ucinał sobie drzemki w ciągu dnia. Prawdę mówiąc, ostatnio kiepsko sypiał, a jednak od dawna nie czuł się tak wypoczęty jak w tej chwili. Poza tym umierał z głodu.
Wiedział, że Nickerson House nie oferuje kolacji, będzie musiał wyjść i znaleźć restaurację. Wciąż czuł lekki żal, że Stevie nie chciała się z nim umówić, miał jednak nadzieję, że poleci mu jakiś lokal.
Wziął prysznic i się przebrał, potem zszedł na dół. Wokół panowała cisza. Spodziewał się zastać innych gości w bawialni obok recepcji. W kominku radośnie tańczyły płomienie. W rogu wypatrzył ładnie udekorowaną choinkę, co najmniej trzymetrową. Idealne miejsce, by usiąść z drinkiem po dniu wędrówki, jeździe na snowboardzie czy nartach. Tymczasem było tu kompletnie pusto. Był jedynym gościem czy inni jeszcze nie wrócili?
Wzruszając ramionami, ruszył holem, prowadzony dźwiękami i zapachami płynącymi z końca korytarza. Pachniało smakowicie. Drzwi na końcu były uchylone. Stevie rozmawiała z drugą kobietą. Zapukał, po czym wszedł, a wtedy obie się odwróciły.
– Jakiś problem, Fletcher? – spytała Stevie. – Telefon w pokoju nie działa?
– Nie, nie ma żadnego problemu, a telefon z pewnością działa. Zastanawiałem się, czy mogłabyś mi polecić jakieś miejsce na kolację?
Druga z kobiet wytarła ręce w fartuch i wyciągnęła do niego rękę.

Nie wódź mnie na pokuszenie - Katherine Garbera
Quinn jest producentką i filmuje ślub swojej przyjaciółki celebrytki. Wśród gości weselnych spotyka Logana. W czasach studenckich byli parą. Teraz Logan ma opinię bezwzględnego biznesmena, który w każdej sytuacji musi wygrać. Ale chyba nie dotyczy to miłości? Przez wzgląd na dawne dobre czasy spędzają razem noc. Okazuje się jednak, że w łóżku Logan, znakomity jako kochanek, nadal musi być zwycięzcą. Quinn pragnęłaby z nim być, ale nie znosi, gdy ktoś nad nią dominuje...
Choćby jedna noc - Yvonne Lindsay
Fletcher jedzie w góry, by odpocząć. Jest zdumiony, gdy w hotelu wita go Stevie, żona zmarłego przyjaciela. Zawsze mu się podobała, ale jako żona kumpla była niedostępna. Teraz prowadzi hotel butikowy w dawnym domu rodzinnym. Cieszy się wolnością, nie chce nowego związku. Obecność Fletchera budzi w niej wspomnienia, a także pożądanie. Ulegając chwili, puka do jego drzwi. Chce spędzić z nim noc i rano go pożegnać…

Niebezpieczne porywy serca

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 614

ISBN: 9788327697677

Premiera: 01-06-2023

Fragment książki

Major Summerley Shayborne otworzył drzwi swojego mieszkania przy Rue St Denis i ujrzał młodą kobietę, której twarz ginęła w wieczornym półmroku. Miała grube okulary, a jej śnieżnobiałe włosy były luźno związane na karku. Major nie widział podobnego koloru u nikogo w jej wieku, założył więc, że został uzyskany sztucznie.
– Jestem tu, by pana ostrzec.
Shay zdążył zauważyć mgnienie ostrza w jej lewej ręce, zanim schowała ją do kieszeni.
– Ostrzec mnie przed czym – Nie potrafił rozpoznać jej akcentu. Posługiwała się francuszczyzną jak ktoś, kto nie pochodzi znikąd.
– Savary i Ministerstwo Policji obserwują pana – odparła. Jej dykcja była nienaganna. – Prowadził pan za dużo konwersacji o sprawach wojskowych Francji na Polach Marsowych i w kawiarniach. Ludzie zaczynają zadawać pytania.
Kobieta zapaliła świecę, odwracając twarz od światła. Kiedy knot rozpalił się na dobre, przysunęła ją do twarzy Shaya, pozostawiając własną w półmroku.
– Niektórzy podejrzewają, że wcale nie jest pan amerykańskim posłem.
– Kim pani jest?
Kobieta zaśmiała się krótko. W jej śmiechu nie było śladu wesołości i po plecach Shaya przebiegł zimny dreszcz.
– Tutejsza polityka nie bierze jeńców. Jeden fałszywy ruch i będzie pan martwy. Nawet czarujący i dociekliwy cudzoziemiec nie jest odporny na nóż wsunięty po cichu między żebra. – Stała w całkowitym bezruchu, który podkreślało migotanie płomienia. – Policja będzie tu w ciągu kilku dni, żeby zadać pytania. Jest pan szpiegiem, majorze Shayborne, o nieocenionej wartości dla obu stron, ale zawsze nadchodzi moment, kiedy zwyczajnie kończy się szczęście.
Shay spojrzał na nią z oszołomieniem.
– Dlaczego mi to pani mówi?
– Historia – szepnęła w odpowiedzi, po czym odwróciła się i zniknęła w ciemności.
Shay nie próbował jej gonić. Stał jak wryty, usiłując przetrawić to, co usłyszał.
Historia.
Było coś znajomego w barwie jej głosu, pod gniewem, za grubymi okularami i pod sztuczną peruką. Wspomnienie. Jak echo odzywające się we krwi. Shay stał tak nieruchomo, jak to tylko możliwe, starając się pochwycić to, co tańczyło na krawędzi jego świadomości.

Celeste szła w stronę Palais Royale, z łatwością orientując się w gąszczu uliczek prowadzących do Rue des Petit Champs. Maszerowała żwawo, ale nie za szybko, ponieważ nadmierny pośpiech zwróciłby uwagę. Noc była przyjemna jak na czerwiec. Celeste dotknęła ściany domu tynkowanej kredowym i wapiennym piaskiem. Przed sobą miała tawernę, w której niekiedy się zatrzymywała. Na wszelki wypadek weszła głębiej w cień, naciągając na oczy kaptur jedwabnej peleryny. Nową, drogą białą perukę schowała w kieszeni.
Nie chciała z nikim się widzieć ani przed nikim się tłumaczyć. Chciała się umyć. Chciała usiąść na swoim balkonie i wypić kieliszek dymnego Pouilly-Fumé, które poprzedniego dnia kupiła od żydowskiego sklepikarza.
Chciała być sama.
Powinna była wysłać kogoś innego, żeby ostrzegł Shayborne’a. Mogła napisać mu liścik albo wyszeptać swoją wiadomość w ciemności, bez zapalania świecy. Mogła przekazać swoją informację dowolną bezpieczną i praktyczną metodą, ale tego nie zrobiła. Poszła się z nim zobaczyć i powiedziała mu dokładnie to, co powinna była zachować dla siebie.
Historia.
Jedno słowo, skąpane w krwi i wstydzie. Jedno słowo, które zmieniło ją z dziewczynki, którą była, w kobietę, którą się stała.
Odkryła swoje karty, ponieważ wiedziała, że Ministerstwo Policji i Ministerstwo Wojny wkrótce będą deptać jej po piętach tak samo, jak Shayborne’owi. I ponieważ po sześciu latach uciekania w końcu wyczerpały jej się opcje.
To będzie cud, jeśli nie zginie jeszcze przed nim, tym angielskim szpiegiem, który wywołał zamieszanie w całej Francji swoją ucieczką z Bayonne. Który, zamiast zgodnie z oczekiwaniami wrócić do Hiszpanii, przedarł się do samego serca imperium Napoleona.
Dlaczego?
Był tutaj, żeby dowiedzieć się, co może wydarzyć się w następnej kolejności. Czy Napoleon skieruje armię do Rosji? Takie informacje mogły zmienić przebieg wojny. Brytyjski generał Arthur Wellesley, który obecnie stacjonował na północnym wybrzeżu Hiszpanii, na nie czekał.
Kiedyś bardziej by ją to obchodziło. Pilnie słuchałaby plotek generałów i narzekania ministrów. Ale istniała ograniczona liczba tajemnic, jakie można odkryć, zanim człowieka dopadną własne kłamstwa. Oszustwo miało swoje granice i ona prawie ich sięgnęła w mieście, którego nie mogła już nazywać swoim.
Popełniła błąd, powierzając wrażliwe dokumenty posłańcowi, który ją zdradził. Jej pomyłka kosztowała życie prawie wszystkich członków jednej z paryskich rodzin. Wciąż nie rozumiała, jak to się stało. Ktoś wyżej musiał wydać rozkaz zmiecenia rodziny Dubois z powierzchni ziemi, a ona przypłaciła to swoim nazwiskiem i swoją reputacją. Jej życie wisiało na włosku. Zginęli dobrzy ludzie, którzy nie wiedzieli, do czego może doprowadzić tocząca kraj wojna. Ludzie, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dwoje z nich było dziećmi. Celeste wciąż była porażona ogromem tej tragedii.
Klnąc pod nosem, przejrzała w myślach opcje, które jeszcze były dla niej dostępne. Prawdopodobnie czekała ją zmiana tożsamości, ale najpierw musiała dopilnować, żeby reszta rodziny Dubois znalazła się w bezpiecznym miejscu. Była im winna przynajmniej tyle. Z pieniędzmi, które zarobiła na handlu tajnymi informacjami, mogło jej się udać.
Porty były zamknięte, a każdego podróżnego bacznie obserwowano. Ale wciąż mogła prześlizgnąć się jak cień przez każde miasto w Europie, a poza granicami Paryża nikt jej nie rozpozna.
Na tę myśl zmarszczyła brwi. Wiedziała, że nie może zostawić majora Shayborne’a na pastwę tych, którzy chcą go zabić. Była w szoku, kiedy ujrzała go w drzwiach jego mieszkania. Po tylu latach nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy, a na pewno nie w sercu terytorium wroga.
Jego oczy były bardziej złote, niż zapamiętała, a jego twarz szczuplejsza. Farbował włosy, ale w ostatecznym rozrachunku czas okazał się bardziej litościwy dla niego, niż dla niej.
– Cóż za szkoda – szepnęła.
Gdy przed ośmioma laty przybyła do Paryża ze swoim ojcem, ona także była piękna. Ale miała teraz ważniejsze rzeczy na głowie niż użalanie się nad utraconą urodą. Skupiona na obserwacji otoczenia, przeszła przez La Place De La Bourse i dotarła na Rue St Berger. Tutaj budynki były mniej zdobione i imponujące, a uliczki węższe. Pies zaszczekał i Celeste zatrzymała się na moment. Dopiero gdy poczuła na twarzy podmuch wiatru, wspięła się po cichu po krętych schodach. Kolejne schody i drzwi jej mieszkania. Przyjrzała się dokładnie zamkowi, by upewnić się, że włos, który do niego włożyła, wciąż jest na swoim miejscu. Na popiele, który rozsypała na progu, też nie było żadnego śladu, więc przekręciła klucz w zamku i weszła do środka.
Nikt jej nie śledził. Cienie latarni i wąskie łuki Les Halles, z okrągłą Halle aux Blés po zachodniej stronie, były wolne od niebezpieczeństw.
To był teraz jej dom, ta część Paryża, i znała ją jak własną dłoń. Każdą twarz, każdy kamień, każdy dźwięk każdej poruszającej się istoty. Taka wiedza chroniła ją, ale zarazem niosła ze sobą izolację. Ale ona była przyzwyczajona do samotności.
Jej mieszkanie było prawie puste. Odpowiadało jej to. Tak żyła przez te tygodnie, miesiące i lata po tym, jak jej ojciec został zamordowany. Tak udało jej się przetrwać po tym, jak znalazła się w sercu chaosu.
Historia.
Nie powinna była wyszeptać tego słowa, ale pod nim kryła się inna prawda. Prawda, która przebiła się przez płytką próżność.
Zresztą co Shayborne mógł zrobić z taką informacją, mając najwyżej kilka dni na opuszczenie miasta? Kiedy Celeste go zobaczyła, przeżyła wstrząs. Nikt oprócz Julesa, jej szpiega w Ministerstwie Wojny, jeszcze nie odgadł jego tożsamości, ale wystarczy połączyć kropki. Agenci ścigający Shayborne’a wkrótce zrozumieją, co przeoczyli.
Dobrze zapłaciła Julesowi za jego milczenie na czterdzieści osiem godzin, ale realnie nie mogła liczyć na więcej niż dwadzieścia cztery. Taki sekret był wart małą fortunę i jej szpieg z pewnością właśnie szacował, ile warta jest jego lojalność. Być może nie mogła liczyć nawet na dwanaście godzin.
McPherson też był podejrzany, Stary szkocki jubiler, który dyskretnie zbierał informacje o ruchach Napoleona.
Wystarczyło dodać dwa do dwóch i każdy mógł dostać lorda Summerleya Anthony’ego Williama Shayborne’a. Summera, jak go nazywała, ale już nie mogła nazywać go swoim. Oboje dostali karty, które na zawsze ich rozdzieliły, zmieniając nie do poznania niewinnych ludzi, którymi niegdyś byli.
Odsunęła kotarę i wyszła na balkon, uważając, żeby pozostać blisko ściany. Zawsze pilnowała, żeby mieć coś solidnego za plecami, coś grubego i osłaniającego.
Ostrożnie rozpięła pelerynę i rozluźniła sznurowanie sukni, pozwalając, by nocne powietrze omiotło jej skórę. Odchyliła głowę i zamknęła oczy.
Wspominając…
Bliskość jego silnego, twardego ciała, jego ciepło i jego dotyk. Myślała o tym, kiedy jej ojciec zginął, a ona została porwana. Wtedy tylko wspomnienie dobroci i honoru Shayborne’a trzymało ją przy życiu. Sposób, w jaki wypowiadał jej imię pod gwiazdami Sussex był jak muzyka. Zawsze wyczuwała w nim też zagrożenie, okiełznane przez obowiązek, ale zawsze przyczajone niedaleko. Przemoc i absolutne opanowanie – odurzająca kombinacja. Był jedynym mężczyzną, jakiego poznała, który pokonałby każdą przeszkodę.
– Notre Père, qui est aux cieux…
Pradawne słowa modlitwy nieco ją uspokoiły.. Włożyła rękę do kieszeni i dotknęła różańca ojca, gładząc polerowany bursztyn.
Nigdy nie żałowała tego, co zrobiła z Summerem. Pamiętała dziewczynę, którą wtedy była, niewinną i arogancką. Czy wszystkie młode piękne kobiety zachowywały się w tak nieznośnie roszczeniowy sposób, czy tylko ona? Dobrze chociaż, że z tego wyrosła.
Spuściła wzrok na blizny na lewym nadgarstku, białe i wyblakłe. Powiodła po nich opuszkiem palca. Tym właśnie się stała: kobietą z bliznami na ciele i duszy.
Podniosła kieliszek doskonałego wina, wypiła duszkiem i nalała sobie kolejny kieliszek, czując, jak jej lęki powoli odpuszczają….

Shay zasunął zasłony, zapalił dwie świece i postawił po bokach kominka.
Był zmęczony Paryżem, zmęczony jego intrygami i mrokiem. Uświadomił sobie, kim była jego tajemnicza stronniczka w ciągu kilku minut od jej wyjścia.
Celeste Fournier. Minęło osiem lat, odkąd ostatni raz widział ją w Anglii. Wszyscy, którzy ją znali, wychwalali jej piękno, ale on najbardziej kochał jej wrażliwość.
Kochał? Wtedy na pewno tak sądził, choć w wieku osiemnastu lat serce jest skłonne do przesady.
Odwrócił się, słysząc kolejne pukanie do drzwi. Czyżby wróciła? Odsunął rygiel i ujrzał na progu Richarda Cunninghama. Wpuścił go i pospiesznie zamknął drzwi, pamiętając ostrzeżenie Celeste.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha, Rick.
– Możliwe, że widziałem. Szykują się problemy, Shay. Wczorajsza awantura podzieliła światek paryskiego wywiadu i każde ministerstwo oskarża pozostałe o próbę sięgnięcia po więcej władzy. W rezultacie wszelkie sojusze przestały istnieć.
– Mówisz o morderstwie rodziny Dubois?
– Czyli słyszałeś? Od kogo? – Cunningham szerzej otworzył oczy. – Mówi się, że agencje Napoleona od teraz będą eksterminować każdego, kto nie zgadza się z jego wizją Francji. Oficjalna wersja jest taka, że Dubois byli w posiadaniu obciążających dokumentów, które stawiały ich lojalność wobec Francji pod znakiem zapytania. Napoleon oszalał w swojej żądzy władzy!
– Dym – odparł Shay. – Dym wznoszący się w naiwnej nadziei na potęgę. Jeśli Napoleon podbije Rosję, nic go już nie powstrzyma od przejęcia władzy nad całym światem.
– Zima rzuci go na kolana, zapamiętaj moje słowa.
– Czyli wyjeżdżasz? – Spojrzenie Shaya padło na torbę przy drzwiach.
– Tak. Dzisiaj w nocy. Jedź ze mną. To jedyna rozsądna opcja.
Piętnaście minut wcześniej Shay myślał, że to zrobi, ale teraz pokręcił głową.
– Najpierw muszę dokończyć pewną sprawę.
Pomyślał o Celeste. Pomyślał o bezcennym darze, który otrzymał od niej na sianie w stodole w Langley.
– Czy James McPherson zdaje sobie sprawę z zagrożenia?
– Jeśli nie, to jego agenci go zawiedli. Wszystko skończone, nie rozumiesz?
– Dokąd zamierzasz się udać?
– Na północne wybrzeże. Znam rybaków, dla których złoto jest ważniejsze od polityki.
– W takim razie życzę ci szczęścia i szerokiej drogi.
– Nie jedziesz ze mną?
– Myślę, że masz większe szanse beze mnie. Jestem tu spalony. Dzisiaj się dowiedziałem.
– Boże. W takim razie dlaczego zostajesz, do diabła?
– Zostanę tylko chwilę dłużej. Jutro wyjeżdżam.
– Znajdź sobie inną przykrywkę. Słyszałam plotki, że każdy amerykański poseł prezydenta Madisona będzie przeszukany. Jesteś bohaterem, Shay, w Hiszpanii i w Anglii, ale pamiętaj, że masz tylko jedno życie.
– I jedną śmierć?
– To też.
Kiedy Cunnigham wyszedł, Shay podszedł do stołu i duszkiem dopił jego brandy. Zdmuchnął świece, odsłonił zasłony i usiadł przy oknie, patrząc na księżyc.

Kiedy następnego ranka Celeste przeciskała się przez tłoczny targ Les Halles, Guy Bernard już na nią czekał. Gdyby bardziej uważała, mogłaby uniknąć spotkania, ale stanęli praktycznie twarzą w twarz. Jego policzki były zaczerwienione, a ramiona spięte.
– Czyżbyś stała się zdrajczynią, ma chérie? – Jego głos ociekał sarkazmem. – Po tym, co się stało z Dubois, niektórzy zaczęli myśleć, że pracujesz dla Anglików.
– To sugerowałoby, że wynik tej wojny mnie obchodzi, Guy – odparła zgodnie z prawdą. Oboje byli szpiegami do wynajęcia służącymi każdemu, kto dobrze zapłaci. Zobaczyła, że Guy się rozluźnia, więc puściła sztylet, który ukradkiem trzymała w kieszeni.
Musiała poznać jego intencje, dowiedzieć się, jaki może być jego następny ruch.
Wiele się nauczyła. Powstała z popiołów wstydu i narodziła się na nowo, tym razem ze sztyletem w dłoni i nienawiścią w sercu. Guy nauczył ją, jak ją szlifować, jak ją wykorzystywać.
Dlatego kiedy Guy wziął ją za rękę, nie wyrwała jej. Miała dobry powód, żeby ciągnąć tę mistyfikację choćby przez kilka dni dłużej.
– Zrobiłaś się samotna i zgorzkniała, Brigitte. Już nie rozpoznaję w tobie nic z osoby, którą byłaś.
Kiedyś Celeste lubiła Guya Bernarda, ale potem zrozumiała, że w swoich dążeniach jest pozbawiony szczypty moralności. I zrozumiała też inne rzeczy.
Był niebezpieczny i za dużo pił. Zanim minął pierwszy rok ich małżeństwa, przestała żyć z nim intymnie. Kontynuowali tę szaradę przez sześć miesięcy tylko dlatego, że dodawała im wiarygodności w pracy. Przez jakiś czas tworzyli zgraną drużynę szpiegów i jeśli Guy dowiedział się o czymś, o czym Celeste nie wiedziała, to przekazywał jej informację. Pomógł jej też stworzyć Brigitte Guerin, kobietę powstałą z nicości. Ukradł dowód martwej prostytutce na ulicy w Marais, bo dziewczyna była mniej więcej w tym samym wieku i miała dostatecznie podobny wygląd. Taki dokument wystarczał, żeby wziąć ślub, żeby znowu legalnie zaistnieć, żeby mieć przeszłość, ale też teraźniejszość i przyszłość. Paryż był miastem zbyt nieufnym, żeby móc w nim przetrwać poza granicami społeczeństwa.
Brigitte Guerin zgrabnie wypełniła lukę i nikt nie byłby już w stanie powiązać Celeste z błędami jej ojca. Uliczny spryt Guya Bernarda dał jej ochronę, a sam Guy nigdy więcej nie wypowiedział je prawdziwego imienia. Ale polityka i zmienne szczęście Francji podzieliły ich. Jego gniew coraz częściej kładł się cieniem na ich relacji, a jego wieczna melancholia stała się nieznośna.
Dlatego Celeste zaczęła działać na własną rękę, wykorzystując umiejętności, których nauczył ją mąż, umiejętności, który weszły jej w krew, choć jednocześnie uczyniły ją zepsutą. Przez jakiś czas Guy próbował ją przekonać, że się zmieni, ale ostatecznie pogodził się z jej stratą i poszedł dalej – do innych kobiet. W głębi duszy Celeste wiedziała, że w innym życiu nawet by na niego nie spojrzała.
– Kim dzisiaj jesteś? – Guy zmierzył wzrokiem jej spodnie, kurtkę i koszyk z chlebem. – Pomocnikiem piekarza? Chłopcem na posyłki? – Wziął drożdżówkę z jej koszyka i odgryzł kawałek. – Benet chce, żebyś przyszła i wyjaśniła, co poszło nie tak z Dubois. Uważa, że twoja lojalność stoi pod znakiem zapytania.
– A co z twoją lojalnością? – zapytała gorzko. Louis Dubois miał siedem i pół roku, a Madeline Dubois mniej niż pięć lat.
Guy zaklął, używając ulgaryzmów charakterystycznych dla rolniczego zachodu. Ten błąd nie uszedł uwadze Celeste. Nawet niedoświadczony agent rozpoznałby po tym jego tożsamość.
– Nie miało ich tam być.
– I myślisz, że to wystarczająca wymówka?
Guy szybko zmienił temat.
– Angielski szpieg, major Shayborne, jest w mieście. Jeśli przyniesiesz taki kąsek, może Benet znowu ci zaufa.
– Mówisz o legendarnym mistrzu wywiadu Wellesleya?
– Tak, o tym samym. Złamał zasady zwolnienia warunkowego z Bayonne, choć mógł uciec w dowolnym momencie do Hiszpanii. Zapytasz, dlaczego postąpił w ten sposób? Ano po to, żeby przedostać się do Paryża i zebrać jak najwięcej informacji o Wielkiej Armii Napoleona.

Paryż w czasach Napoleona to niebezpieczne miasto. Najmniejszy błąd może zaprowadzić majora Shayborne’a, angielskiego szpiega, wprost na szubienicę. W jego domu pojawia się niespodziewanie Celeste, niegdysiejsza przyjaciółka i kochanka. Ostrzega go przed niebezpieczeństwem i doradza szybki powrót do Anglii. Major nie wie, dla kogo pracuje Celeste, ale postanawia jej zaufać. Uciekają razem z Paryża, coraz mocniej przekonani, że los podarował im jeszcze jedną szansę na miłość. Droga ku wspólnej przyszłości okaże się trudniejsza, niż zakładali, ale często to, o co musimy walczyć, cenimy najbardziej.

Nocna propozycja

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1162

ISBN: 9788327693341

Premiera: 11-05-2023

Fragment książki

Ross De Courtney posadził helikopter na klifie zachodniego wybrzeża Irlandii i szybkim krokiem ruszył w stronę starej kaplicy. Leżała ona na terenie imponującej posiadłości jego przyszłego szwagra, w tej chwili udekorowanej lampkami i pachnącym kwieciem oraz wypełnionej nieznanymi mu ludźmi.
Wzrok obecnych śledził go w drodze do ołtarza, gdzie szczęśliwa para właśnie powtarzała słowa przysięgi małżeńskiej. Panu młodemu, ubranemu w niebieskoszary garnitur, towarzyszyła słodka i ufna siostra Rossa, Katie, tonąca w powodzi białych koronek i jedwabiu.
Choć jego kroki odbijały się echem na kamiennej posadzce, ogłuszony łomotem własnego serca i zaślepiony gniewem prawie ich nie słyszał.
Katie bardzo grzecznie poprosiła go poprzedniego dnia, żeby nie uczestniczył w ceremonii. Odezwała się do niego po raz pierwszy od miesięcy, a jej narzeczonego, irlandzkiego miliardera Conalla O’Riordana spotkał wcześniej tylko raz, kilka miesięcy temu, w londyńskiej operze. Uważał go za bezwzględnego, apodyktycznego oprycha, który podobnie jak pierwszy mąż Katie, za którego wyszła, mając lat zaledwie dziewiętnaście, wcale na nią nie zasługiwał.
Wtedy postąpił niewłaściwie. Wyraził swój sprzeciw wobec decyzji siostry i wycofał się, oczekując, że ją zmieni. Co, oczywiście, nie nastąpiło, bo Katie była urodzoną romantyczką. Poślubiła więc Toma, który wkrótce zginął w wypadku, a Ross i Katie nie rozmawiali ze sobą przez pięć lat, aż do przypadkowego grudniowego spotkania w operze.
Teraz nie zamierzał popełnić drugi raz tego samego błędu i patrzeć bezczynnie, jak siostra wiąże się z mężczyzną, który mógł ją skrzywdzić.
Pewnie nie miał prawa wtrącać się w jej życie. Miała teraz dwadzieścia cztery lata, nie dziewiętnaście. A prawdę powiedziawszy, nigdy nie był wobec niej zbyt braterski. Może dlatego, że dowiedział się o istnieniu przyrodniej siostry, dopiero kiedy miała już lat czternaście, a jej matka, jedna z wielu porzuconych kochanek jego ojca, zmarła. Zrobił wtedy to, co uznał za słuszne, czyli opłacił jej drogą szkołę, a potem studia i uznał publicznie jej przynależność do rodziny De Courtney, czego ich podły ojciec odmawiał do końca życia.
Ale choć nigdy nie byli blisko, nie mógł pozwolić na jej ślub z O’Riordanem bez wyrażenia swojej opinii.
W miarę jak zbliżał się do ołtarza, zwracało się ku niemu coraz więcej głów. Słowa przysięgi ledwo go dochodziły, zagłuszane łomotem krwi w uszach. Osobiście wolałby nie interweniować akurat w dniu ceremonii, ale Katie nie zostawiła mu wyboru. Nie odpowiadała na jego wiadomości i mejle, za pomocą których próbował odnowić kontakt po spotkaniu w operze pięć miesięcy wcześniej.
Uważał, że Conall zaczarował jego siostrę pieniędzmi i wyglądem albo, co gorsza, był typem podobnym do ich ojca, bezlitośnie kontrolującym swoje kobiety.
Ceremonia osiągnęła apogeum, kiedy zauważył młodą kobietę stojącą obok drużby, trzymającą za rękę małego chłopca w eleganckiej miniaturze „dorosłego” garnituru. Miała złotorude włosy upięte na czubku głowy, przetykane polnymi kwiatami. Przypomniał ją sobie natychmiast: spotkali się cztery lata wcześniej na letnim balu Westmoreland. Tańczył z nią wtedy i zupełnie go oczarowała.
Nie widział jej twarzy, tylko plecy, nagie ramiona, wdzięczną linię karku, kuszący zarys jednej piersi, smukłą talię i długie nogi. Barwa wijących się pukli podkreślała alabastrową przejrzystość skóry.
Znajomy żar na moment odebrał mu zdrowy rozsądek.
Nigdy nie poznał imienia dziewczyny, która oczarowała go tamtej nocy. Urzekł go jej cięty humor, melodyjny irlandzki akcent, eteryczne piękno, złotorude włosy, przejrzysta skóra i niezwykłe oczy o barwie szafirów.
Przywołał wspomnienie tego, co się wydarzyło później tej samej nocy, w otaczającym rezydencję sadzie. Kochali się w ciepłym blasku małych lampek, w powietrzu przesyconym aromatem jaśminu i dojrzałych jabłek, tak blisko, a zarazem daleko od reszty gości. Niestety to, co wydawało się szczytem romantyzmu, wcale takie nie było. Dziewczyna znikła, by objawić się po trzech tygodniach, w czasie których szukał jej jak szalony. Zadzwoniła z ukrytego numeru i poinformowała go, że jest w ciąży. Najwyraźniej chciała wyciągnąć od niego pieniądze.
I tak skończył się sen o Kopciuszku. Nie całkiem jednak, bo wciąż o niej myślał. I wciąż reagował gwałtownym przypływem pożądania na widok podobnych do niej kobiet.
– Jeżeli ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno zostać połączonych świętym węzłem małżeńskim, niech zdradzi go teraz. – Głos księdza przywrócił Rossa do rzeczywistości.
Odwrócił wzrok od ponętnego karku rudowłosej druhny i przez chwilę zbierał się w sobie. Nie podobało mu się to, co miał zrobić, ale Katie nie pozostawiła mu wyboru.
– Ja znam taki powód – powiedział głośno i patrzył, jak siostra i Irlandczyk obracają się gwałtownie.
W tłumie rozległy się szepty, a oczy Katie rozszerzyło zdumienie.
– Ross? Co tu robisz?
Pan młody zmarszczył brwi. Ross pamiętał tę minę ze spotkania w operze i był zdecydowany nie pozwolić na to małżeństwo, dopóki nie zyska pewności, że siostra nie zostanie skrzywdzona.
– Co tu robię? Powstrzymuję ten ślub do chwili, kiedy będę pewny, że naprawdę tego chcesz, Katie – odparł zadowolony, że odzyskał jasność myślenia.
Wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Katie i jej narzeczony odwrócili się do ołtarza, całkowicie ignorując jego obecność.
– Carmel, tak mi przykro – szepnęła jego siostra do druhny.
– Mel, zabierz stąd chłopca – zażądał Irlandczyk, głosem wykluczającym wszelki sprzeciw.
Ross uświadomił sobie, że słowa były skierowane do młodej kobiety, którą zauważył wcześniej.
Odwrócił się, teraz już pewny, że ją rozpoznaje. Blask szafirowych oczu przyćmiło zaskoczenie, a rude włosy podkreślały wypełzający na bladą twarz rumieniec.
Żar powrócił, a obawy i troski drążące go, odkąd podjął decyzję o locie przez Atlantyk i własnoręcznym pilotowaniu helikoptera do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca, stały się wyraźniejsze, wręcz bolesne.
– Mamo, kto to?
Ross spojrzał na stojącego obok kobiety chłopca. Dziecięcy głos zabarwiony charakterystycznym akcentem, przedarł się przez gwar zebranych wokół dorosłych. Ross miał wrażenie, że błądzi we mgle. Patrzył na niezwykłe, niebiesko-zielone oczy chłopca, teraz okrągłe ze zdumienia, delikatne rysy, jasne kręcone włosy i widział siebie, czteroletniego, na jedynym zdjęciu z dzieciństwa, z matką, zrobionym, zanim włosy mu pociemniały, a matka zmarła. Zdjęciu, które ojciec z mściwą radością spalił w jego obecności, zanim wysłał go do szkoły z internatem.
„Przestań chlipać, chłopcze – powiedział mu wtedy. – Twoja matka była słaba. Chyba nie chcesz być taki jak ona?”
Nie. Nie. Nie. To nie mogła być prawda. To był sen. A właściwie senny koszmar.
Pomasował sobie skronie, wędrując spojrzeniem od matki do dziecka i z powrotem. Ten chłopiec nie mógł być jego. Zabezpieczył się przecież i nigdy w to nie uwierzy.
Kobieta objęła dziecko i przesunęła za siebie, ukrywając przed wzrokiem Rossa.
– Wszystko w porządku, Mac – powiedziała głosem zabarwionym nutą gniewu, ale wcale nie mniej uwodzicielskim. – To nikt ważny.
Zrobił kok w jej stronę, chcąc koniecznie jakoś zareagować. Kogo próbowała oszukać?
Nie miał pojęcia, jak się zachować. Wciąż był pod wpływem szoku, a jego słynne niewzruszone opanowanie opuściło go całkowicie.
Ciężka dłoń na ramieniu pociągnęła go do tyłu.
– Zostaw moją siostrę w spokoju, ty łajdaku.
Rozpoznał głos Irlandczyka i zaraz potem Katie błagającej, by się obaj uspokoili, ale potrafił tylko stać i patrzeć, jak jego Kopciuszek bierze chłopca na ręce i rusza w stronę zakrystii.
Znów wróciło do niego wspomnienie chwil namiętności w sadzie i widoku smukłej sylwetki znikającej w mroku.
Chłopiec spojrzał na niego przelotnie i wtulił głowę w kark matki.
– Proszę wyjść. – Drużba stanowczym gestem ujął go za ramię. – Nie był pan zaproszony i nikt pana tu nie chce.
– Trzymaj ręce z daleka ode mnie – odburknął, uwalniając ramię.
Odwrócił się i chciał pójść za kobietą i chłopcem, ale czuł się sztywny, a serce łomotało mu szaleńczo.
– Wróć tu jeszcze, a… – Tym razem to O’Riordan chwycił go za ramię.
Ross szarpnął się i wymierzył mu cios, ale miał kłopot z koncentracją i koordynacją, więc nie trafił, a odpowiedź nadeszła tak szybko, że nie zdołał się uchylić. W głowie eksplodował ból, w ustach rozlał się metaliczny posmak.
– Świetny prawy prosty – wymamrotał, trzymając się za obolałą szczękę.
Krzyki gości i zalana łzami twarz Katie to było ostatnie, co zarejestrował, zanim osunął się w niebyt. Zanim jednak to się stało, przebiegła mu przez głową ostatnia spójna myśl.
Jak mogła urodzić moje dziecko, skoro nie mogę być ojcem?

„Proszę mi zejść z drogi. Skoro twierdzi pan, że nie ma wstrząsu mózgu, to chcę stąd wyjść.”
„Panie De Courtney, uważam, że powinien pan przez jakiś czas odpocząć. Jest pan wyraźnie wyczerpany.”
„Nie ma takiej potrzeby.”

Carmel O’Riordan stała w holu wschodniego skrzydła zamku Kildaragh i słuchała, jak Ross De Courtney sprzecza się z ratownikiem medycznym, wezwanym, kiedy ich nieproszony gość został przyniesiony do sypialni na drugim piętrze. Oparta o ścianę podsłuchiwała rozmowę i zbierała siły przed wejściem do sypialni i nieuniknioną konfrontacją z przeszłością.
Ceremonia ślubna była w pełnym rozkwicie, ale ona nie mogła otrząsnąć się z szoku, jakim było ponowne spotkanie z Rossem De Courtneyem. A także odkrycie, że ojciec Maca, którego tożsamości dotąd nikomu nie ujawnia, jest bratem jej nowo zyskanej szwagierki.
Wytarła wilgotne palce w materiał sukienki. Wciąż nie potrafiła zapomnieć wyrazu twarzy Rossa, kiedy po raz pierwszy zobaczył ich syna. Prawdopodobnie nie pozbędzie się tego wspomnienia do końca życia, podobnie zresztą jak wielu innych, wciąż bardzo żywych przez ostatnie cztery lata.
Na przykład obrazu Rossa De Courtneya, wysokiego i wytwornego w ciemnym fraku, w półmroku jabłoniowego sadu, jego przenikliwego spojrzenia i czułego, nienasyconego dotyku. Jego zapachu, piżmowego i uzależniającego, jego głębokiego głosu, nabrzmiałego pragnieniem. Każde z nich poruszało ją do głębi.
Tamtej nocy, kiedy z koleżanką ze studiów wkręciły się na słynny bal Westmoreland’s na przedmieściach Londynu, zachowała się jak idiotka. Przez całą drogę pożyczonym samochodem żartowały, że znajdą sobie mężów milionerów.
W jej przypadku ta przepowiednia miała szansę się sprawdzić.
Ross De Courtney był przystojny, namiętny, wyrafinowany i fascynujący. Przez cały wieczór nie odrywał od niej wzroku. Podobało mu się nawet jej zjadliwe poczucie humoru. Przy nim czuła się wyjątkowa i całkiem dorosła. Po latach desperackich starań, żeby z dziewczyny zmienić się w kobietę, w końcu uwolniła się od nadopiekuńczości starszego brata, Conalla. Zbyt łatwo uwierzyła, że to prawda, i w ten sposób przez własną naiwność i nadaktywne hormony niewinny figiel doczekał się poważnych konsekwencji.
Ross, samotny i zamyślony, zafascynował ją jak Heatcliff, pan Darcy czy wampir ze „Zmierzchu”.
Wciąż pamiętała jego dotyk i gwałtowne podniecenie, które skłaniało do robienia głupstw. Po wszystkim uciekła, a wcześniej nawet nie pomyślała o zabezpieczeniu. Zorientowała się dopiero po trzech tygodniach, kiedy nie pojawił się okres.
– Gdzie, do diabła, są moje buty?
Pytanie dobiegło z pokoju, wyrywając Carmel ze wspomnień. Zacisnęła dłonie w pięści, żeby przestały drżeć. Nie mogła tu dalej tkwić. Powinna stanąć twarzą w twarz z tym mężczyzną. Nie miała za wiele czasu, bo zaraz prawdopodobnie wtargnie tu jej brat, żeby ją „chronić”. Katie miała na niego dobry wpływ, ale nawet ona nie zdoła go powstrzymać, kiedy już wpadł w taki „opiekuńczy” nastrój.
Do tej pory przekroczył już wiele granic. Między innymi zatrudnił prywatnego detektywa, żeby ustalić tożsamość jej kochanka, której nie chciała mu zdradzić. Kiedy odkrył, że ojcem Maca jest Ross De Courtney, wynajął jego siostrę, Katie, do zaplanowania ślubu ich siostry Imeldy z ukochanym z dzieciństwa, Donalem, który miał się odbyć w grudniu. Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby Katie planowała ten ślub. Zamierzał się tylko zemścić na ojcu jej dziecka, choć Carmel nigdy tego nie chciała, a on nie miał prawa działać bez jej zgody.
A potem, zamiast się mścić na Rossie, Conall zakochał się w Katie. I w ten sposób już na zawsze Ross został wplątany w jej i Maca życie. W dodatku ani Con, ani Katie nie pomyśleli, by ją o tym powiadomić. Początkowo rozgniewana, teraz była już tylko otępiała i pełna obaw.
Ross odrzucił Maca jeszcze przed urodzeniem, a ją oskarżył o kłamstwo, kiedy zdobyła się na odwagę, by poinformować go o ciąży. Dotąd pamiętała każde słowo tej okrutnej wiadomości, jaką dostała w odpowiedzi na swój esemes.

Dziecko na pewno nie jest moje, więc żadnych pieniędzy nie dostaniesz.

Jak miała ochronić Maca teraz? Kiedy Ross był bratem żony jej brata?
Co prawda, kiedy przed półgodziną pierwszy raz zobaczył Maca, nie sprawiał wrażenia lekceważącego czy gniewnego. Był tylko bezgranicznie zdumiony.
Oskarżył ją o coś podłego, czego by nigdy nie zrobiła. Ale fakt faktem, że to ona podeszła do niego tamtej nocy. I to nie on skradł jej niewinność, jak lubił powtarzać jej brat, tylko sama mu ją chętnie ofiarowała. Flirtowała z nim jak rasowa uwodzicielka, a kiedy emocje opadły, umknęła jak przestraszona dziewczynka.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie mogła nie spojrzeć na swojego partnera łaskawszym okiem. Może jednak nie był tak skończonym łajdakiem, za jakiego go do tej pory uważała? Może niesłusznie przypisała mu złe intencje na podstawie jednego zaledwie esemesa? Zdawała sobie sprawę, że zachowała się jak tchórz. Może naprawdę wierzył, że Mac nie jest jego? Wcześniej nie brała takiej możliwości pod uwagę. Założyła po prostu, że z premedytacją chciał się uwolnić od niej i od odpowiedzialności za dziecko, może jednak prawda była bardziej skomplikowana?
Zastukała do drzwi.
– Mogę wejść?
Nie czekając na odpowiedź, weszła, przygotowana na każdą, nawet najbardziej gwałtowną reakcję.
Jak się okazało, niedostatecznie. Bo kiedy się odwrócił i przeszył ją przenikliwym spojrzeniem, zabrakło jej tchu. W rozpiętej, zakrwawionej koszuli, rozdartych spodniach, bosy, potargany, z podbitym okiem, wydał jej się jeszcze bardziej pociągający niż wtedy na balu. Nie miała pojęcia, jakim cudem, ale tak było.
Nie odezwał się, tylko na nią patrzył. Nie było w tym spojrzeniu wrogości, nie było też serdeczności. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właściwie od początku trudno było odczytać jego intencje. Tamtej nocy był skoncentrowany na niej, ale i tak nie wiedziała, co naprawdę myśli. Teraz było jej z tym jeszcze trudniej.
– Może pani zdoła przemówić panu De Courtneyowi do rozsądku, panno O’Riordan? – Carmel dopiero teraz zauważyła ratownika medycznego. – Uważam, że powinien jeszcze trochę poleżeć…
– Już w porządku, Joe… – Zdołała odczytać imię mężczyzny na identyfikatorze. – Możesz nas już zostawić. Gdyby pan De Courtney poczuł się gorzej, natychmiast cię wezwę.
Starszy mężczyzna zerknął na swojego niechętnego pacjenta.
– No dobrze. Zostawiam was w takim razie. – Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Zostali sami. Powietrze wibrowało napięciem, a do Carmel natychmiast wróciły gorące wspomnienia.
– Zechce pan usiąść, panie De Courtney? – spytała grzecznie.
– Panie De Courtney? Czyżby? – podchwycił kpiąco.
– Chciałam tylko być uprzejma – burknęła, powodowana narastającym napięciem.
– Po co? – zapytał, jakby naprawdę chciał wiedzieć.
– Mama nauczyła mnie dobrych manier – odparła. – Skuteczniejsze od bójki.
Kłębiły się w niej uczucia o wiele bardziej skomplikowane niż zwykły gniew. Niestety.
– Nie dziwię się, że dostałem. Należało mi się. – Zrezygnowany i sfrustrowany przeczesał palcami włosy.
– Czemu tak mówisz? – spytała. – Con nie miał prawa cię uderzyć.
Miała wobec niego mieszane uczucia, ale przed przyjściem tutaj zapytała o niego Katie. I jakkolwiek jej odpowiedź rozzłościła Cona, który uważał Rossa na skończonego łotra, była dużo bardziej wyważona.
Katie i Ross nie widywali się przez pięć lat, po tym jak ona pierwszy raz wyszła za mąż, bo Ross nie pochwalał jej wyboru. Ale opowiedziała też, że przyjął ją do rodziny jak tylko dowiedział się o jej istnieniu, opiekował się nią i płacił za wykształcenie. Dlatego choć nigdy nie byli blisko, Kate zaskoczyła informacja, że Ross odmówił uznania Maca.
Przyjechał do Kildaragh, żeby nie dopuścić do ślubu. Katie nie wiedziała, czym się kierował, ale na podstawie ich wzajemnej niechęci wywnioskował, że chodziło o źle pojętą chęć „chronienia” młodszej siostry. Con nie miał pojęcia, dlaczego Ross jest mu tak niechętny, bo wcześniej spotkali się tylko raz i to przelotnie.
– Miał prawo – powiedział teraz Ross, nie odrywając od niej wzroku. – Jest twoim bratem.

Milioner Curtis Hamilton ma być drużbą na ślubie przyjaciół. Chce pojawić się tam z partnerką, bo obawia się, że w przeciwnym razie kobiety nie dadzą mu spokoju. Prosi o tę przysługę przyjaciółkę z dzieciństwa, Jess Carr. Ona nie będzie się starała go uwieść ani nie będzie sobie od razu wyobrażać wspólnej przyszłości. Curtis nie przewidział jednak, że gdy zobaczy Jess w seksownej sukience, to on ulegnie jej urokowi. Teraz myśli już tylko o tym, by spędzić z nią noc, ale Jess nie zamierza wypaść ze swojej roli...

Panna z zasadami

Candace Camp

Seria: Powieść historyczna

Numer w serii: 93

ISBN: 9788327697813

Premiera: 18-05-2023

Fragment książki

Nudy na pudy. Lilah przez cały ranek razem z ciotką przeglądała korespondencję, ale listów było niewiele. Ojciec Lilah, z którym korespondowała bardzo często, zmarł przed dwoma laty. Z ciotką Vestą, siostrą ojca, nie korespondowała od lat, a Sabrina, z którą korespondowała najdłużej, teraz wyjechała z Alexem w podróż poślubną.
Lilah bardzo za nią tęskniła. Sabrina mieszkała w Londynie zaledwie od kilku miesięcy, ale dawna zażyłość przetrwała i nadal były sobie tak bliskie jak wtedy, gdy razem uczyły się na pensji panny Angerman. Lilah tęskniła też za wszystkimi Morelandami, do których bardzo się zbliżyła podczas przygotowań do ślubu. Z księżną Broughton, damą o nadzwyczaj postępowych poglądach, prowadziły często długie rozmowy i choć nie zawsze były zgodne, dla Lilah rozmowy te dyskusje były bardzo ciekawe i wzbogacające. Megan z kolei opowiadała jej o pracy żurnalistki, a także o tym, jak razem z małżonkiem, Theo Morelandem, podróżowali po świecie. A Kyrii, pełnej życia i tak wszystkim życzliwej, nie można było nie polubić. Tak samo jak księcia i jego wuja Bellarda, tej prawdziwej skarbnicy wiedzy.
Thisbe, bliźniacza siostra Theo, kobieta uczona, większość czasu spędzała w swoim laboratorium. Co dokładnie badała, Lilah nie wiedziała. Najważniejsze, że Thisbe, podobnie jak jej brat, miała wspaniałe poczucie humoru zabarwione sarkazmem i była bardzo towarzyska. Natomiast Anna, żona Reeda, była prawdziwą oazą spokoju wśród pełnych wigoru Morelandów.
Lilah bardzo też polubiła Olivię, najmłodszą córkę Morelandów. Olivia, podobnie jak Con, interesowała się okultyzmem, a poza tym, tak jak Lilah, kochała książki. Dzięki temu obie panie często prowadziły ciekawe rozmowy.
Niestety po ślubie Alexa i Sabriny Lilah znów skazana była przede wszystkim na towarzystwo ciotki Heleny. Nie wypadało składać Broughtonom wizyty bez zaproszenia. Jeszcze gotowi pomyśleć, że jej zależy, by zaistnieć w wyższych sferach. A poza tym Con mógłby dojść do wniosku, że chce się zobaczyć przede wszystkim z nim. Przecież widział, jak się rumieniła podczas ich ostatniej rozmowy i może uznał, że zagięła na niego parol. Mylił się, ponieważ ona nie flirtowała z mężczyznami. A już na pewno nie walczyłaby o kogoś takiego jak Con.
Na pewno rozbawiło go to, co wydarzyło się na tarasie. Kiedy to ta niby taka skromna panna z zasadami raptem pokazała mu się z innej strony. Przecież na pewno się domyślił, że bardzo chciała, by ją pocałował. Mało tego, sama też chciała go pocałować, a więc gdyby zjawiła się u nich z wizytą, na pewno skomentowałby to zdarzenie. Poza tym powinna go unikać, ponieważ… przyciągał go jak magnes. Lubiła jego śmiech, podobały jej się zielone oczy w obramowaniu gęstych, czarnych rzęs. A te usta… Były tak pociągające, że wówczas na tarasie dalsze udawanie, że ma go za nic, okazało się niemożliwe. Bezwiednie uniosła twarz, pragnąc, by ją pocałował. A może do niczego by nie doszło, gdyby nie wypiła tego szampana…
Lilah zerknęła na ciotkę Helene, teraz pochyloną nad robótką.
– Ciociu? Może pójdę po sprawunki?
Ciotka Helena, osoba bardzo niewysoka, drobna, o jasnych włosach poprzetykanych siwizną poderwała głowę i uśmiechnęła się. Lilah też, bo bardzo kochała ciotkę, wobec której miała wielki dług wdzięczności. Kiedy miała dwanaście lat, ciotka wzięła ją do siebie na wychowanie. A Con niech sobie kpi z robótek – za którymi Lilah wcale nie przepadała – w końcu to pożyteczne zajęcie. Poza tym ciotka Helena haftowała naprawdę pięknie.
– Nie ma takiej potrzeby – odparła ciotka. – Wysłałam już Cuddington do apteki po tonik. Może porozmawiamy o naszych popołudniowych wizytach.
Lilah na szczęście udało się powstrzymać westchnienie. Bo te popołudniowe wizyty zwykle były nieskończenie nudne. Trudno, po południu wypadało wybrać się z wizytą lub przyjąć gości u siebie.
– Dziś powinnyśmy wyjść z domu wcześniej, ponieważ potem złoży nam wizytę sir Jasper – mówiła dalej ciotka.
– Przecież był u nas dwa dni temu.
– Tak. Ale… podejrzewam, że on chce złożyć wizytę tylko tobie. Pojmujesz, o co chodzi?
Droga ciocia sugerowała, że sir Jasper ma wobec Lilah poważne zamiary. I chyba tak było, co Lilah wcale nie cieszyło. Teraz jednak nie zamierzała tego roztrząsać. Przypomniała sobie o czymś i nagle wpadła na pewien pomysł.
– Komu ciocia zamierza złożyć wizytę?
– Przede wszystkim pani Blythe, by podziękować za miłe przyjęcie wczoraj wieczorem. Poza tym dawno już nie byłyśmy u pani Pierce.
– Tak. . A może ja przedtem wyskoczę na chwilę? – Lilah już wstawała z sofy. – Pojdę do księgarni, a pod drodze zaniosę książkę lady St. Leger. Jedną z powieści Wilkiego Collinsa. Obiecałam, że jej pożyczę.
Znalazła powód, by pojawić się u Morelandów bez zaproszenia. Olivia wspominała o tej książce i na pewno będzie bardzo zadowolona, kiedy Lilah ją przyniesie, a Lilah z kolei zyska pretekst, by znów zobaczyć się z Morelandami. Porozmawiać z Olivią o książkach, czyli o czymś, czym ciotka zupełnie się nie interesowała. Może będzie tam też Kyria, może i księżna. A Con… Con chyba wyruszył na kolejną eskapadę.
– Lady St.Leger? – Ciotka zmarszczyła czoło. – Czy ja ją znam?
– To szwagierka Sabriny. Razem z mężem i dziećmi przyjechała na ślub.
– Czyli to jedna z tych Morelandów? Nie wiem, czy powinnaś utrzymywać z nimi kontakty.
– Ale ja obiecałam, ciociu, a obietnicy należy dotrzymać, prawda?
– Oczywiście – przytaknęła ciotka. – Spodziewałam się, że skoro ten ślub już się odbył, nie będziesz widywać się z Morelandami. Poza tym dopiero dwunasta, a więc za wcześnie na składanie wizyt.
– Nie szkodzi .Morelandowie na to nie zważają.
– Niestety! No cóż, skoro tak bardzo chcesz, to idź. Ale ma ci towarzyszyć pokojówka.
– Ciociu! Przecież nie potrzebuję przyzwoitki. Jest biały dzień…
– Jednak powinna ci towarzyszyć przyzwoitka.
– Och, ciociu! Na to już prawie nikt nie zwraca uwagi.
– To nie znaczy, że można robić, co się komu żywnie podoba.
– Poppy jest teraz bardzo zajęta. Coś szyje.
– Szkoda, że wysłałam Cuddington do apteki. Przecież mogłaby ci towarzyszyć. Może zaraz wróci.
– Nie! – Lilah już podrywała się z krzesła, bo nie chciała, by towarzyszyła jej właśnie ta sroga służąca ciotki. – Powiem Poppy, żeby ze mną poszła.
Pobiegła na górę, wzywając po drodze Poppy, a kiedy była już w swoim pokoju, od razu otworzyła szafę. Przecież nie może wybrać się z wizytą w takiej zwykłej sukni. Wybrała spacerową suknię w kolorze miodu, ozdobioną brązową lamówką. Do tego nowe trzewiki zapinane na złociste guziczki.
Przebrała się, wzięła książkę i ruszyła w drogę. Parę kroków za nią szła Poppy, z czego Lilah była bardzo niezadowolona. Żałowała, że nie jest w swoim domu w Somerset. Tam mogła chodzić, dokąd chciała bez przyzwoitki i nikogo to nie oburzało. Poza tym nie musiałaby składać konwencjonalnych wizyt i co przede wszystkim byłaby z dala od sir Jaspera i nie nudziłaby się tam jak mops. Niestety kiedy do Somerset wróciła ciotka Vesta, siostra jej ojca, Lilah przestała tam jeździć. Kiedy była dzieckiem, lubiła ciotkę, ale teraz była już dorosła i wiedziała, że ciotka skompromitowała rodzinę, więc wolała trzymać się od niej z daleka.
Smeggars, kamerdyner Morelandów, powitał ją uśmiechem, ale nie miał dobrych wieści.
– Niestety księżnej nie ma w domu.
– Ale ja chciałam widzieć się z lady St. Leger.
– Lady St.Leger też nie ma. Towarzyszy Jej Wysokości. Może chce pani porozmawiać z Jego Wysokością?
– Nie, nie. W takim razie prosiłabym tylko o przekazanie tej książki lady St. Leger.
Lilah wyciągnęła rękę, w której trzymała książkę i w tym momencie na schodach pojawił się Con.
– O! Witam! Bardzo mi przykro, panno Holcutt, ale wszystkie damy są chwilowo nieobecne, a więc jest pani skazana na moje towarzystwo! – zawołał i od razu wydał polecenie kamerdynerowi: – Każ podać herbatę.
– Tak, proszę pana – powiedział kamerdyner, ruszając do drzwi.
– Nie, nie, za herbatę dziękuję – zaprotestowała Lilah. – Idę do księgarni, a po drodze chciałam przekazać lady St. Leger jedną z moich książek.
– O! Wilkie Collins! – Con wyjął jej książkę z rąk. – Znakomity pisarz.
– Tak. Lady St.Leger mówiła mi, że jego powieści bardzo jej się podobają, ale tej jeszcze nie czytała.
– A teraz będzie mogła nadrobić zaległości – skwitował Con, po czym wziął Lilah pod ramię i wcale nie pytając o zgodę, poprowadził do salonu. – Jak powiedziałem, wszystkie damy chwilowo opuściły domostwo. Anna została, ponieważ ma migrenę.
– Bardzo jej współczuję. A panie pojechały po sprawunki?
Con zaśmiał się.
– Po sprawunki? A skąd! Pojechały na demonstrację sufrażystek przed domem Edmonda Edmingtona. Proszę, niech pani siada. Smeggars będzie zdruzgotany, jeśli pani wzgardzi herbatą i herbatnikami. I proszę się nie obawiać. Na pewno nie będę z panią flirtował, bo Smeggars będzie miał nas na oku.
I urwał, bo w tym momencie nagle usłyszeli krzyk kobiety. Rozpaczliwy.
– Reed! Reed!
– To Anna! – krzyknął Con i natychmiast wybiegł do holu. Lilah oczywiście pobiegła za nim. Con już wbiegał na schody, gdzie na podeście stała jego bratowa, blada jak ściana, wpatrzona gdzieś przed siebie.
– Zaraz je pojmą! Musisz je uratować! – krzyknęła i zachwiała się. Con dobiegł do niej, objął ramieniem i zmusił, by usiadła na schodach.
– Teraz pochyl głowę, Anno, i oddychaj głęboko.
Do holu wbiegł Reed, tak samo blady jak żona.
– Anno! Co się dzieje?!
– Chyba miała znowu jakąś wizję – powiedział Con.
Wizję? Lilah oczywiście nadstawiła uszu. Bardzo zaciekawiona, jednocześnie też zaskoczona, bo Reed wcale nie był wstrząśnięty. Tylko cicho zaklął i dalej głaskał Annę po plecach, przemawiając do niej czule:
– Uspokój się, kochanie. Nie ma się czym przejmować. Już wszystko dobrze…
– Wcale nie! Wcale nie jest dobrze! – krzyknęła Anna, wysuwając się z jego ramion. – Musicie je odnaleźć!
– Ale kogo mamy szukać?! – zawołał Con. – Kogo? I dlaczego?
– Porwali księżną, Kyrię i Olivię!

***

Con odwrócił się na pięcie i wybiegł z domu. Lilah biegła za nim, krok w krok. Pomachał na przejeżdżającą dorożkę i jeszcze zanim się zatrzymała, już do niej wskakiwał. Kiedy dorożka się zatrzymała, Lilah też wsiadła. Con spojrzał na nią, ale nie kazał jej wysiąść. Odwrócił się i szybko przekazał dorożkarzowi, dokąd ma ich zawieźć. Zwykle uśmiechnięty i pogodny, teraz wyglądał na zmartwionego, zupełnie jak dwa miesiące temu, kiedy spieszył z pomocą bratu.
– Con? Annie chyba przyśniło się coś złego. Mówiłeś, że ma migrenę, a jak człowiek źle się czuję, to może mu się przyśnić coś koszmarnego.
– Nie. Ona to widziała.
Nonsens. Lilah jakoś trudno było w to uwierzyć, ale nie chciała się spierać, skoro Con był tak bardzo zaniepokojony.
– A dlaczego ktoś mógłby chcieć skrzywdzić księżną? Porwać ją? Oczywiście, księżna z racji poglądów mogła kogoś do siebie zrazić, ale nie aż tak, by ktoś chciał ją skrzywdzić. Może to policja zaaresztowała sufrażystki.
– Nie. Nie sądzę, że to sprawka policji.
Dorożka skręciła za róg i zatrzymała się przed okazałą rezydencją, przed którą widać było gromadę kobiet. Także policjanta, z którym jedna z kobiet wyraźnie się spierała. Kilka kobiet stało wokół czegoś, co leżało na chodniku.
Con zaklął, wyskoczył z dorożki i podbiegł do policjanta. Lilah też zaczęła wysiadać, a wtedy dorożkarz krzyknął:
– A kto zapłaci?!
– Bez obaw. I zaczekaj – poleciła Lilah i ruszyła za Conem, który zarzucał policjanta pytaniami.
– Co, u diabła, tu się dzieje? Gdzie jest księżna Broughton?!
– Kto? Księżna Broughton? Przecież nie wiem. Ja dopiero przyjechałam!
I wtedy stojąca obok kobieta prychnęła i zawołała:
– Na pewno byś pan coś niecoś wiedział, gdybyś naprawdę się rozejrzał!
– Pani Ellerby! – wykrzyknął Con, podchodząc do kobiety, która powitała go wręcz entuzjastycznie.
– Lord Moreland! Chwała Bogu, że pan tu jest. Oni na nas napadli!
– Ale kto?
– Najprawdopodobniej policja.
Kobieta spojrzała groźnie na policjanta, który zaczął coś tam mówić, ale zagłuszyła go kolejna dama.
– Przecież nie byli w mundurach! Moim zdaniem, to jacyś chuligani. Ubrani na czarno, a na twarzach mieli maski.
Pani Ellerby znów prychnęła.
– Och, Ernestine, przecież to nie maski, tylko czapki nasunięte na twarz, żeby nie można było ich rozpoznać.
– Pani Ellerby! Gdzie jest moja matka? – krzyknął Con.
– Oni ją schwytali. Podjechali i złapali je, księżną i obie panny. Tylko lady Raine nie. Jest tam!
– Megan! – krzyknął rozpaczliwie Con i ruszył biegiem. Lilah za nim. Po chwili już dopadli do Megan.
– Megan! Chwała Bogu! – Con chwycił Megan i posadził na niskim murku okalającym posiadłość. – Co z tobą? Wszystko w porządku?
– Przecież widać, że wcale nie, – Lilah przysiadła obok Megan, spoglądając na nią z niepokojem. Megan była brudna, miała podrapaną twarz, na policzku ślad po uderzeniu. Miała też dziwnie nieprzytomne spojrzenie.
Lilah wyjęła chusteczkę i zaczęła delikatnie wycierać twarz Megan, a Con wziął Megan za rękę i poprosił łagodnie:
– Megan, powiedz coś. Mów, będę milczał jak zaklęty.
I po twarzy Megan przemknął nikły uśmiech.
– Więc powiem. – Odchrząknęła i usiadła prosto. – Ze mną już lepiej. Trochę mi się jeszcze kręci w głowie, bo chyba się uderzyłam. Tam, z tyłu.
Lilah natychmiast spojrzała we wskazane miejsce.
– Con! Tu jest rana! Widać krew!
Con szybko wyjął z kieszeni chustkę i położył na ranie.
– Megan, proszę, powiedz, co się stało.
– Już mówię. Kiedy usłyszałam, że ktoś krzyczy, odwróciłam się i zobaczyłam tych drani, gdy złapali Kyrię. Szamotała się, inne panie próbowały jej pomóc. Natychmiast tam ruszyłam. Po drodze zebrałam kilka kamieni i rzuciłam w drania, który trzymał Thisbe. Olivia próbowała pomóc Kyriii. A potem jeden z nich podbiegł i mnie uderzył.
– Tak mocno, że upadłaś?
– Tak. Uderzył mnie, upadłam i więcej nic nie pamiętam. Upadając, musiałam uderzyć się w głowę. Po jakimś czasie oprzytomniałam i zdałam sobie sprawę, że leżę na chodniku. A obok stoi panna Withers.
Con spojrzał na stojącą obok pannę Withers.
– Proszę powiedzieć, co tu się wydarzyło.
– Ci mężczyźni dosłownie wrzucili je do powozu i odjechali – powiedziała panna Withers drżącym głosem. – I nic nie mogłam na to poradzić….
– Dokąd pojechali?
Panna Withers wskazała na boczną ulicę.
– Przejechali kawałek, potem skręcili w lewo! – zawołała jedna z kobiet.
Con błyskawicznie wsunął chustkę do ręki Lilah i ruszył biegiem we wskazanym kierunku.
– Chyba już ich nie dopadnie – powiedziała smętnym głosem Lilah, przykładając chusteczkę do karku Megan.
– Ale on zawsze spieszy na ratunek. Cały Con.
Widziały, jak Con przebiegł kawałek, zatrzymał się, przez chwilę patrzył, po czym przybiegł do nich z powrotem.
– Panno Holcutt, proszę wracać z Megan do domu. Ja pojadę za nimi.
– Przecież nie wiadomo, dokąd pojechali.
– Ale ja już coś podejrzewam.
– Przecież i tak ich pan już nie dogoni – protestowała Lilah. – Trzeba jak najszybciej wracać do domu i naradzić się ze wszystkimi, co dalej robić.
– Może i ma pani rację – przyznał Con. Wziął Megan na ręce i ruszył w stronę czekającej na nich dorożki. Lilah za nimi. Wsiedli i konie ruszyły. Jechali szybko i Megan, za każdym razem, gdy dorożka podskakiwała na jakiejś nierówności, krzywiła się z bólu. Ale nie narzekała. Mało tego, kiedy zajechali już przed dom, absolutnie się nie zgodziła, by Con ją niósł.
– Pójdę sama – oświadczyła stanowczo, oddając mu zakrwawioną chusteczkę. – Przecież Theo gotów pomyśleć, że już żegnam się z życiem.
W drzwiach naturalnie czatował zaniepokojony Smeggars. Powitał ich okrzykiem ulgi i poprosił, by przeszli do pokoju sułtana. Ruszyli więc za nim i już po kilku krokach Lilah usłyszała dobiegające z pokoju podniesione męskie głosy.
Kamerdyner stanął w progu i zaanonsował:
– Markiza Raine.
Na moment zapadła cisza, a zaraz potem rozległ się radosny okrzyk Theo:
– Chwała Bogu!
Podbiegł do małżonki, chwycił ją w objęcia, ściskając tak mocno, że zaczęła protestować.
Pozostali mężczyźni otoczyli Cona, zasypując go pytaniami, a Lilah podeszła do Anny, która siedziała pod ścianą blada i zmartwiona.
– Jak się czujesz, Anno?
– Dziękuję. Już o wiele lepiej. Głowa przestała mnie boleć, jestem tylko bardzo zmęczona.
– Może powinnaś się położyć?
– Miałabym teraz spać? Właśnie teraz? Jestem taka zła na siebie, że nie pojechałam z nimi. Boże! Gdybym wiedziała wcześniej, czym to grozi…
– Proszę, nie rób sobie żadnych wyrzutów, Anno. Gdybyś była razem z nimi, spotkałoby cię dokładnie to samo. A tak przynajmniej Megan i ty jesteście bezpieczne.

Lilah to wzór dobrze ułożonej panny. Na ogół spokojna i wierna nakazom etykiety, traci panowanie tylko w obecności Cona, szwagra najbliższej przyjaciółki. Ten niepoprawny bawidamek i żartowniś celowo ją irytuje, toteż ich rozmowy zawsze przeradzają się w kłótnie. Jednak gdy matka i siostry Cona zostają porwane, Lilah, która darzy je sympatią, postanawia mu pomóc. Odkrywa ze zdumieniem, że choć tak bardzo się różnią, działają jak zgrany zespół i mogą się od siebie wiele nauczyć. Niegdysiejsi wrogowie stają się niemal nierozłączni, ale czy Lilah odważy się złamać dla Cona zasady, które od dziecka jej wpajano?

Rodzinna klątwa

Christine Merrill

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 613

ISBN: 9788327697783

Premiera: 18-05-2023

Fragment książki

Emma Harris z tęsknotą spoglądała przez okno dziennego pokoju na słońce oświetlające park wiejskiej posiadłości jej ojca. To był idealny dzień na spacer. Miło byłoby po prostu usiąść pod drzewem i skończyć książkę. Mogłaby też wziąć szkicownik i rysować małe zwierzątka, które skakały po trawniku. Było wiele sposobów, w jaki mogłaby spędzić czas między chwilą obecną a obiadem, sposobów, które byłyby albo przyjemne, albo interesujące.
Chętniej stałaby nawet w deszczu, niż słuchała po raz kolejny tyrady matki. Matka bezskutecznie, lecz z determinacją, próbowała zmienić ją w idealną i posłuszną córkę.
– Lord Weatherly – powiedziała matka, wpatrując się w kartkę papieru trzymaną w ręku.
– Baron – odpowiedziała Emma automatycznie.
– Stan cywilny?
– Nigdy nie był żonaty, a ma obecnie czterdzieści pięć lat – odpowiedziała Emma. Zapewne istniały powody, dla których do tej pory nie znalazł żony. Mało prawdopodobne, by przyczyną była jego prezencja, bo wątpiła, by ktoś, kto doszedł do rangi barona, był uznany za zbyt brzydkiego, by się ożenić. Prawdopodobnie chodziło o temperament.
– Hobby? – zapytała matka.
Nie mogła sobie przypomnieć. W takich przypadkach można było postawić na pewniaka.
– Konie.
– Ogrodnictwo – poprawiła jej matka z dezaprobatą.
– Zawsze mieszam te dwie rzeczy – westchnęła Emma.
– Nie mają nic wspólnego poza tym, że uprawia się je na zewnątrz. To dowód na to, że nie studiowałaś informacji, które dla ciebie zebrałam. Szczerze mówiąc, moja droga, nigdy nie znajdziemy ci męża, jeśli nie będziesz chciała włożyć wysiłku w jego zdobycie.
Emma mogła się mylić, ale wątpiła, by inne młode damy, które szukały mężów, były zmuszane do zapamiętywania tylu informacji.
– Czy nie mogę po prostu spotkać ich i poznać?
– Mogłabyś, gdyby twój ojciec miał dobry tytuł – odpowiedziała matka. – Oczywiście wtedy już byś ich znała. Niestety twój ojciec ma fabrykę pończoch. Ponieważ masz pieniądze, a nie rodowód, oczekujemy, że będziesz ciężko pracować, aby pokonać sztuczny dystans, jaki społeczeństwo postawiło między tobą a mężem, na jakiego zasługujesz.
Matka zawsze mówiła tak, jakby bogactwo uprawniało rodzinę do przywilejów, które przysługują ludziom z tytułem szlacheckim.
– Zawsze mogę wyjść za kogoś z mojej sfery – powiedziała Emma. Prawdę mówiąc, nie bardzo chciała wychodzić za mąż. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był jakiś obcy mężczyzna, jeszcze bardziej krytyczny niż jej matka.
– Nie wychowaliśmy cię, żebyś wyszła za mąż za kogokolwiek – odparła matka. – Po co w takim razie marnowalibyśmy pieniądze na edukację? Chcemy, żeby było ci lepiej.
To nie miało sensu. Jeśli wyjdzie za mąż, będzie tą samą zbyt wysoką i niezdarną córką producenta pończoch. Ale gdyby udało się złapać odpowiedniego męża, byłaby lady jakąś tam, zamiast po prostu Emmą. A według jej ojca, kiedy chciało się sprzedać produkt, dobra etykieta liczyła się bardziej niż zawartość pudełka.
Matka wróciła do swojej listy, po czym spojrzała na Emmę z uniesionymi brwiami.
– Nie będziesz miała żadnego męża, jeśli nie wykonasz pracy niezbędnej, żeby wiedzieć, kto jest dostępny, a kto nie. A teraz opowiedz mi o lordzie Braxtonie.
To było łatwe.
– Zaręczony – powiedziała z triumfem. – Ogłoszenie było w tym tygodniu w „The Times”.
Jej matka wymamrotała pod nosem jakieś nieeleganckie słowo i sięgnęła po pióro, aby wykreślić nazwisko z listy.
– Miałam takie nadzieje co do niego.
Emma poczuła tylko strach. Lord miał ponad sześćdziesiąt lat i był już trzy razy żonaty.
– To niefortunne – powiedziała, by udobruchać matkę.
– Gorzej! – wykrzyknęła. – To już trzeci w tym miesiącu. – Mówiła, jakby ci mężczyźni należeli do niej jak stado niesfornych kurczaków, które wciąż uciekały, zanim można je było pozbawić głów i przygotować do podania na stół.
– Będą inni – powiedziała Emma, modląc się w duchu, żeby jednak nie.
– Dla ciebie? – Matka rzuciła jej wątpiące spojrzenie. – Twoją główną zaletą jest młodość. Jesteś również… dobrze zbudowana. – Chyba matka myślała, że znalazła dobre określenie dla dziewczyny, która miała prawie sześć stóp wzrostu. Nie każdy mężczyzna chce mieć żonę wyższą od siebie. – Jesteś młoda, ale młodość to rzecz ulotna, moja droga.
– Mamo, ja mam dopiero dwadzieścia jeden lat!
– A w przyszłym roku będziesz miała dwadzieścia dwa. – Powiedziała to tonem, który sugerował, że śmierć córki jest już bliska. – Zostało jeszcze kilka nazwisk. Opowiedz mi o sir Robercie Gascoynie.
– Trzydzieści dwa lata i owdowiały. Baronet. Brat Jacka Gascoyne’a, bohatera wojennego. Właściciel posiadłości niecałe dwie mile stąd.
– I…? – zapytała znacząco matka.
– Niewiele więcej można powiedzieć. Ten człowiek jest praktycznie pustelnikiem.
– Ma najładniejszy dom w hrabstwie – podpowiedziała matka. – Dwadzieścia akrów i prawie tyle samo pokoi w posiadłości. Pomyśl tylko, jakie przyjęcia będziesz wydawać, jeśli wyjdziesz za niego.
– Jeśli mi się oświadczy – sprostowała Emma. – W co wątpię, ponieważ jeszcze nie spotkaliśmy go osobiście na żadnym ze spotkań. Nie chodzi na bale w Londynie ani nie przyjmuje gości we własnym domu. I nie spotkałam jeszcze ani jednej osoby, która mogłaby powiedzieć, że go zna.
– To się zmieni, kiedy już się ożeni – zapewniła ją matka. – Zorganizujesz bal i zaprosisz utytułowane panie i panów. W zamian oni zaproszą cię do swoich domów. On może siedzieć w domu, ile tylko zechce, ale ty, moja droga, odniesiesz sukces towarzyski. A kiedy to już się stanie, mam nadzieję, że będziesz pamiętać o swojej biednej matce i przedstawisz ją socjecie.
– Oczywiście – powiedziała słabo Emma. W miarę upływu bieżącego sezonu matkę ogarniała coraz większa obsesja na punkcie znalezienia drogi do arystokratycznego towarzystwa. Jej obecna strategia wiązała się z udanym małżeństwem Emmy. Być może był to brak starań z jej strony, jak twierdziła matka, a może po prostu jej nie chciano, ale jak dotąd wszystkie starannie układane plany spaliły na panewce.
– Przestudiuj listę – Matka wcisnęła jej kartkę do rąk. – Wiedza jest kluczem do wszystkiego.
– Tak zrobię, mamo – powiedziała. – Ale na razie myślę, że jeśli chcę zachować dobre zdrowie, to muszę się przejść.
– W takim razie przejdź się w kierunku domu Gascoyne’a i zobacz, czy możesz znaleźć sposób, aby spotkać naszego sąsiada – rzekła matka ze stanowczym skinieniem głowy. – Wszystko, czego potrzebujesz, to jedno szczęśliwe spotkanie z właściwym dżentelmenem.

Sir Robert Gascoyne lubił swoją samotność.
A może raczej tolerował ją, tak jak się toleruje starego i nieco męczącego przyjaciela. Był sam od tak dawna, że nie mógł sobie wyobrazić innego sposobu życia.
Ponieważ nie było to dla niego żadnym nieszczęściem, powiedział sobie, że tak będzie najlepiej. Kiedy miało się szczęście rodziny Gascoyne’ów, na pewno było to lepsze, podobnie jak w przypadku jakiejś choroby. Narzucona sobie kwarantanna oszczędzała ludziom wokół niego zaraźliwych nieszczęść.
Choć ten plan oszczędził innych, dla Roberta nie było ucieczki przed rodzinną klątwą. Według jego agenta z Londynu, choć wszystkie inne kopalnie w Kornwalii rozkwitały, w kopalni cyny, w którą zainwestował, zabrakło rudy. Gdy był tam z wizytą, jego woźnica został kopnięty przez konia i złamał nogę.
A przecież mogło być gorzej.
Musiał być wdzięczny, że był jeszcze na tyle zdrowy, by samemu wrócić do domu, zamiast zostawiać swój najlepszy powóz w rękach niedoświadczonych stajennych. Z finansami w ruinie i strategiami w chaosie, dobrze było nie polegać na działaniach innych. Potrzebował czegoś, czym mógłby kierować, aby uspokoić nerwy i pozwolić sobie uwierzyć, że jego życie i przeznaczenie są czymś, nad czym może zapanować.
Dotychczasowa podróż przebiegała bez zakłóceń. Był doskonałym woźnicą, zdolnym poradzić sobie z każdym powozem. Jeśli przypadkiem koła się nie obluzują, za niecałą godzinę będzie w domu.
Dlatego z trwogą patrzył na kobietę przed nim, choć droga była wystarczająco szeroka dla pieszego, a ona trzymała się z boku. Nie było powodu, by sądzić, że grozi jej niebezpieczeństwo z jego strony. Ale nie było też powodu, by wierzyć, że przynosząca zyski kopalnia może wyczerpać żyłę zaraz po tym, jak włożył w nią pieniądze. Kiedy w grę wchodził Robert Gascoyne, działy się złe rzeczy.
Gdy się do niej zbliżył, zjechał tak daleko na przeciwną stronę drogi, jak uważał za bezpieczne, i zwolnił do kłusa. Ponieważ wydawała się pochłonięta czytaną książką, zawołał do stajennego, by ostrzegł ją dźwiękiem rogu.
Być może zbyt długo czekał, by dać znać o swojej obecności? Bo na ten dźwięk wydała zaalarmowany okrzyk, co przestraszyło konie, a on, starając się nad nimi zapanować, stracił ją z oczu. W jednej chwili była tam, w następnej zniknęła z pola widzenia.
Robert poczuł moment ślepej paniki i mocno szarpnął za lejce, przeklinając swoją nieostrożność i piekielnego pecha. Brak krzyku i złowroga cisza sprawiły, że zaczął się zastanawiać, czy dziewczyna nie została zabita.
Ale nie. Kiedy udało mu się zeskoczyć, nie było jej pod końskimi kopytami. Leżała na dnie rowu obok drogi, twarzą w dół, niebezpiecznie blisko kałuży.
Podbiegł do niej, modląc się, by nie było za późno, gdy odwracał ją twarzą ku niebu. Na szczęście choć była nieprzytomna, to wciąż oddychała. Jej piękna twarz przetrwała całkiem dobrze pod warstwą błota. Choć z rozcięcia na czole płynęła strużka krwi, mieszając żywą czerwień z jej miedzianymi włosami.
– Panienko? – powiedział łagodnie, nie chcąc znów jej przestraszyć. Ale słowo to nie wywołało nawet jęku odpowiedzi. Puls w miejscu, w którym dotknął jej dłoni, był słaby, a suknię miała rozdartą. Potrzebowała zimnych okładów na siniaki i kogoś bardziej wykwalifikowanego niż on, aby zbadać dalsze urazy.
Wrzucił książkę do kieszeni i wziął nieznajomą w ramiona, po czym ruszył pod górę, zaskoczony jej wzrostem, który musiał być zbliżony do jego własnego. Co miał z nią zrobić?
Wioska byłaby właściwym miejscem, jednak jego dom znajdował się kilka mil bliżej, a także bliżej domu chirurga. Najpierw zadba o jej dobro. Potem ustali jej tożsamość i wyśle wiadomość do jej bliskich.
Z westchnieniem frustracji zaniósł ją do powozu i położył na siedzeniu, dając znak stajennemu, by przejął stery na ostatnie kilka mil do domu, a następnie usiadł obok dziewczyny i oparł jej głowę o swoje kolana.
Podczas jazdy wbił wzrok w przeciwległą ścianę, próbując zignorować dziwne, niepokojące uczucie związane z tym, że tak blisko niego, w zacisznym wnętrzu powozu, przebywała kobieta. Dawno nie był sam na sam z żadną, a jeszcze dłużej nie zaspokajał swoich potrzeb. To było złe, że myślał o takich sprawach w obecności dobrze urodzonej młodej damy, ale nie mógł przestać.
Zerknął na nią, po czym szybko odwrócił wzrok. Nie była najładniejszą dziewczyną w Anglii, ale z pewnością jedną z najbardziej pociągających, jakie widział. Czy oczy będzie miała niebieskie czy zielone? Każdy z tych kolorów pasowałby do jej włosów.
Jeśli je otworzy… Sięgnął po chusteczkę, po czym chlapnął na nią trochę brandy ze swojej flaszki, by móc oczyścić ranę na głowie nieznajomej. Skóra miała bladą, ale podejrzewał, że to naturalne. Rudowłose często miały taką świetlistą cerę. Nawet umazana brudem, miała w sobie niemal królewską godność. Przywodziła mu na myśl śpiącą księżniczkę.
Nie mógł się powstrzymać od rzucenia okiem na jej lewą rękę i pusty palec serdeczny. Nie szukał żony ani teraz, ani kiedykolwiek. Nie był też księciem, na którego zasługiwała ta dziewczyna.
Po tym, jak zobaczy, jakie szkody mógł wyrządzić podczas przypadkowego spotkania, powinna uciec od niego, zanim się odezwie. Jego obowiązkiem było zapewnienie jej bezpieczeństwa i uwolnienie od swojej obecności jak najszybciej.
Ale jakaś część niego tego nie chciała. Podobało mu się, że się o niego opiera. Choć był odpowiedzialny za jej wypadek, to pomagała mu świadomość, że robił wszystko, by sytuacja wróciła do normy. Wyobrażał sobie, że ona się obudzi, jej złote rzęsy zatrzepoczą, a zdziwiony wyraz twarzy zmieni się w ulgę, gdy on wyjaśni, że ją uratował. Potem zapewniłby ją, że od tej pory wszystko będzie dobrze, dla nich obojga.
Potrząsnął głową, odrzucając obłędny pomysł, że szczęśliwa przyszłość nadejdzie tylko dlatego, że tego chciał. Następnie sięgnął za siebie i ponaglił stangreta.

***

Emma obudziła się z bólem głowy i poczuciem grozy, które zaczęło się, zanim jeszcze otworzyła oczy. Coś było bardzo nie tak. Zapachy, odczucia, dźwięki były nieznane. Próbowała się zorientować, gdzie jest, ale nie pamiętała, jak się tu znalazła.
Zaraz…. Czytała powieść Anna z Łabędziego Morza. Lektura pochłonęła ją do tego stopnia, że nie mogła jej odłożyć, nawet gdy wyszła na spacer, by uciec przed matką. To dlatego nie zwracała na nic uwagi, kiedy skręciła na pobocze, żeby przepuścić nadjeżdżający powóz. Lepiej by było, gdyby obserwowała ziemię, która nagle jakby zapadła się pod jej jedną stopą.
Poruszyła lewą kostką i jęknęła. Wątpiła, żeby była złamana, ale na pewno skręcona.
Podniosła głowę i spojrzała na obandażowaną stopę, opartą na poduszce, co miało zmniejszyć opuchliznę. Następnie poczuła na ciele mnóstwo świeżych siniaków, a także zyskała nieco niepokojącą wiedzę, że jest ubrana tylko w bieliznę i leży w łóżku obcego człowieka.
Podniosła się na łokciach, po czym ponownie opadła na poduszki, czekając, aż ból w czaszce ustąpi. Było jasne, że upadek, który spowodował zwichnięcie, zakończył się uderzeniem głową o jakiś kamień. Na czole czuła rosnący guz.
Dobrze, że nie mogła go zobaczyć. Kiedy wróci do domu, matka mocno zbeszta ją za to, że ostatecznie zniweczyła swoje szanse w tym sezonie z powodu niezdarności. Dobrze, że mama nie mogła teraz zobaczyć jej uśmiechu. Przy odrobinie szczęścia będzie w stanie przekonać ojca, że potrzebuje kilku tygodni rekonwalescencji na wsi, sama, ze stosem powieści Minerwy.
– Czy pani się obudziła, panienko? – Służąca pokazała się w drzwiach. – Lekarz będzie tu lada moment.
– Został wezwany lekarz? – Usiadła mimo bólu. – To nie było konieczne z powodu kilku siniaków.
– Sir Robert nalegał – powiedziała pokojówka.
– Sir Robert Gascoyne? – spytała, opadając na stos poduszek. Dobry humor całkowicie jej minął. Matka byłaby zachwycona, że znalazła sposób, aby dostać się do domu pustelnika. Ale Emma nie była z tego zadowolona.
– Martwił się – odrzekła służąca.
– I przypuszczam, że moi rodzice zostali poinformowani? – zapytała.
– Przez długi czas nie wiedzieliśmy, kim są – odparła pokojówka.
– Długi czas? Jak długo tu jestem? – spytała zdezorientowana Emma.
– Od dwóch dni – odpowiedziała pokojówka ściszonym tonem, który sugerował, że była to najbardziej ekscytująca rzecz, która wydarzyła się od wieków. – Lekarz powiedział, że lepiej pani nie budzić, a my nie mieliśmy pojęcia, kim pani jest. Sir Robert wysłał ludzi do wsi, aby ustalić, czy jakieś panie zaginęły. Ale dopiero dziś rano…
– Moi rodzice się nie niepokoili? – spytała zaskoczona.
– Właśnie przybyli i rozmawiają z lordem – zapewniła pokojówka.
To nie wyjaśniało, dlaczego nie szukali jej wczoraj.
– Mam nadzieję, że przywieźli mi czystą suknię – powiedziała, patrząc w dół na swoją bieliznę. – To jest raczej niestosowne…
– Próbowałyśmy, ale nie dało się zrobić nic z suknią, którą miałaś, pani, na sobie. – Pokojówka smutno potrząsnęła głową. – A w tym domu nie było nic, co by na panią pasowało.
– Oczywiście.
– Kiedy sir Robert wniósł panią do domu, pani suknia wisiała w strzępach – mówiła pokojówka, poprawiając Emmie poduszki. – A on wniósł panią po schodach i położył na łóżku, jakby ważyła pani nie więcej niż piórko.
– Czy Sir Robert był u mnie od tego czasu? – spytała. – Możesz go tu poprosić? Chciałabym przeprosić za narzucanie mu się w ten sposób.
Służąca zachichotała.
– To on narzucił się pani, spychając panią z drogi.
– On prowadził powóz?
– Był wcześniej wypadek – odpowiedziała służąca, co nie miało żadnego sensu. – Ale najbardziej martwił się o panią.
– To bardzo miłe z jego strony. Czy będzie mi wolno spotkać się z moim wybawicielem? Chciałabym mu podziękować.
– Powiedział, że to nie byłoby właściwe, skoro jest pani w sypialni i w ogóle – odpowiedziała służąca. – Ale jestem pewna, że może pani do niego napisać po powrocie do domu.
– Oczywiście – odpowiedziała Emma słabo, myśląc o tym, jak wielką porażką było jej polowanie na męża. Nie zdołała spotkać się z mężczyzną, nawet podczas pobytu w jego domu.
– Albo możesz się z nim spotkać za kilka minut, gdy już będziesz odpowiednio ubrana – powiedziała od drzwi jej matka. Następnie podeszła do łóżka, aby ująć ręce Emmy i zbadać ją wzrokiem. – Mam dla ciebie świeżą suknię i kilka wstążek do włosów. Ale przypuszczam, że nic nie da się zrobić z tymi siniakami.
Jak można było się spodziewać, po raz kolejny była rozczarowana.

Matka chce wydać Emmę za arystokratę i sprytnie wykorzystuje nadarzającą się okazję. Gdy po upadku z konia nieprzytomna Emma spędza dwa dni w posiadłości sir Roberta Gascoyne’a, rodzice Emmy zmuszają lorda do oświadczyn. Twierdzą, że tylko wówczas reputacja córki nie dozna uszczerbku. Oszołomiona Emma nie protestuje, a Robert... bardzo potrzebuje pieniędzy. Ich zaaranżowane małżeństwo okazuje się udane. Jednak Emmę martwi, że mąż żyje jak odludek i tego samego wymaga od niej. Podobno jego ród jest przeklęty i sprowadza na innych nieszczęścia. Emma, coraz bardziej zakochana w Robercie, wpada na pomysł, jak mu udowodnić, że klątwy nie istnieją...

Ślub last minute

Amanda Cinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1165

ISBN: 9788327693310

Premiera: 01-06-2023

Fragment książki

Xander Mytikas, odziany w elegancki czarny garnitur, znieruchomiał na schodach sądu na Manhattanie. Tłum złożony z dystyngowanych gości, przypadkowych przechodniów i nadgorliwych paparazzich wydawał się go atakować. Otaczające go twarze wyrażały na przemian to współczucie, to znowuż niezdrową ekscytację, spowodowaną mianowicie tym, że prezes globalnej korporacji finansowej zachowujący zwykle kamienną twarz został przed chwileczką rzucony przez swoją narzeczoną na oczach wszystkich.
– Nigdy nie widziałem szybciej uciekającej panny młodej. – Komentarz i towarzyszący mu wybuch śmiechu doszły do uszu Xandera.
– Pewnie będzie całą noc płakał w poduszkę wypchaną pieniędzmi – dodał inny głos ziejący jadem.
Biorąc pod uwagę paskudne oskarżenia, jakie pojawiły się po śmierci jego despotycznego ojca dwa tygodnie wcześniej, Xander, sprawujący aktualnie funkcję dyrektora zarządzającego w jego firmie, zdawał sobie sprawę z tego, że nie należy do najbardziej lubianych osób. Ale żeby coś takiego? W parę minut stał się pośmiewiskiem, a przypadkowi widzowie z satysfakcją obserwowali jego upokorzenie.
Kilka ostatnich minut odtwarzało się teraz bezustannie w głowie Xandera w postaci krótkich scenek filmu, który niestety nie kończył się happy endem. Priya Davidson-Khan stojąca na dole schodów w przypominającej ogromną bezę sukni ślubnej. Jego bezowocne próby przebicia się do niej przez szpaler paparazzich, którzy pojawili się zupełnie znikąd… Potem przepraszające spojrzenie, którym go obdarzyła, i wreszcie widok jej pleców, gdy uciekała w siąpiącym deszczu, jakby ją ktoś gonił.
Szczegóły ceremonii miały pozostać tajemnicą aż do ostatniej chwili, a każdy z zaproszonych gości został zobowiązany do podpisania klauzuli poufności. Sądząc jednak po przytłaczającej liczbie paparazzich, ktoś musiał zdradzić miejsce ślubu. Czy dlatego Priya uciekła?
Szef ochrony stanął przy Xanderze. Wydawał się jedyną spokojną osobą w zamieszaniu, jakie powstało po ucieczce Priyi.
– Wysłałem paru ludzi, żeby zatrzymali pannę Davidson-Kahn, ale wygląda na to, że ucieczka była zaplanowana. Za rogiem czekał na nią samochód. Przejęliśmy film nagrany przez jednego z reporterów – dodał, wyciągając rękę z telefonem.
Na ekranie widać było Priyę niesioną na rękach przez tajemniczego mężczyznę, który w pewnej chwili odwrócił się, tak że lepiej było widać jego twarz.
Xander zazgrzytał zębami. Eros!
Oczywiście, że jego przyrodni brat był zamieszany w ten spisek. Od ujawnienia szczegółów testamentu Xander tylko czekał, aż któryś z dwóch pozostałych nieślubnych synów Zeusa Mytikasa znów pojawi się w jego życiu. Zgodnie z wolą ojca pierwszy z trzech braci, który ożeni się i wytrwa w małżeństwie przez rok, odziedziczy wszystko.
– Christos – zaklął, z trudem opierając się pokusie, by rzucić o ziemię telefonem z widniejącą na nim twarzą zadowolonego z siebie Erosa.
Co prawda umowa małżeńska, jaką Xander zawarł z Priyą, miała charakter czysto biznesowy, ale tak ewidentny dowód jej zdrady uraził go do żywego.
– Za samochodem wysłaliśmy jednego z naszych ludzi – zapewnił szef ochrony, ostrożnie wyjmując z rąk Xandera telefon, jakby obawiał się odwetu za to, że przyniósł tak złe wieści.
– Nie – powiedział tylko Xander, ściskając palcami miejsce u nasady nosa, które zaczęło pulsować bólem. – Pościg po ulicach Manhattanu, i to w biały dzień, jest ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał. Prasa i tak ma już dziś używanie.
– Odwołać pościg?
Rwetes wokół zamiast maleć, narastał z każdą minutą. Reporterzy na ulicy krążyli z mikrofonami wśród tłumu niczym żerujące rekiny. Chłodny, analityczny umysł Xandera zwyczajnie potknął się o niespodziewaną przeszkodę w realizacji pozornie perfekcyjnego planu i leżał teraz jak długi, starając się zrozumieć cokolwiek z wydarzeń, które rozegrały się w ciągu ostatnich kilkunastu minut.
Bezwzględny charakter Xandera i reputacja człowieka, który zawsze dostawał to, czego chce, zwykle torowały mu drogę do sukcesu, a mimo to gdzieś popełnił błąd. Swąd porażki był wystarczającym bodźcem, by ruszyć z miejsca. Ochroniarze torowali mu drogę, gdy zbiegał schodami w stronę czarnego SUV-a czekającego przy krawężniku.
Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi, odcinając się od ciekawskich spojrzeń. Minęło dwadzieścia lat, odkąd został wrzucony w ten żądny krwi świat, gdzie cierpienie przynosiło profity, a skandal służył za walutę.
– Szybko się uwinęliście, gołąbeczki… – Melodyjny głos zabrzmiał w ciemnym wnętrzu pojazdu, gdy lustrzana kurtyna rozdzielająca przód i tył samochodu opuściła się cichym szelestem i jego oczom ukazała się otoczona srebrzystymi lokami, uśmiechnięta twarz jego wieloletniej szoferki Miny. – Nareszcie poznam twoją…
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety, ustępując miejsca bezgranicznemu zdumieniu, gdy zorientowała się, że Xander jest sam.
– Ślubu nie było. Panna młoda miała inne plany – powiedział zgorzkniałym tonem i poluzował krawat. Odpinając górny guzik jedwabnej koszuli, walczył z chęcią pozbycia się tego kuriozalnego stroju w całości. Potrzebował wskoczyć do basenu, a potem zjeść ogromny deser czekoladowy – dokładnie w tej kolejności.
Mina zaklęła i uruchomiła silnik. Ruszyła, trąbiąc wściekle, aż tłum gapiów wreszcie się rozstąpił i mogli odjechać. Kurtyna z powrotem podniosła się do góry, ale Xander nawet przez nią czuł, że Mina myśli o nim z politowaniem. Przyszłość jawiła mu się w czarnych kolorach. Plotki to jedno, ale skandal? Skandal będzie gwoździem do trumny jego planu przejęcia Mytikas Holdings.
Czując, że narastające tętnienie w skroniach przeistacza się w pełnowymiarową migrenę, Xander oparł się wygodniej i spróbował rozluźnić.
Po śmierci Zeusa wszyscy myśleli, że Xander zostanie jego spadkobiercą. Ostatecznie miał za sobą dwadzieścia lat wiernej służby ojcu. Najwyraźniej jednak ojciec w ostatniej chwili zmienił zdanie. W tej chwili Xander nie był już nawet zdziwiony, że odchodząc z tego świata, Zeus postawił go przed kolejnym wyzwaniem.
Dawno temu przestał zabiegać o uczucie ojca, który ignorował jego istnienie przez pierwszych dziewiętnaście lat życia Xandera. Nie spodziewał się jednak, że Zeus, posiadający trzech nieślubnych synów, uzależni przekazanie całego swojego majątku od zawarcia małżeństwa przez któregoś z braci.
Xander wydał z siebie groźny pomruk i włączył tablet, by zorientować się, co jeszcze go dziś czekało. Nigdy nie wymagał od swoich pracowników pracy w weekendy, ale niedzielne popołudnia stały się ostatnimi czasy zwykłym dniem pracy, zwłaszcza że planowana ekspansja na rynek japoński zbliżała się wielkimi krokami. Jedynym powodem, dla którego termin ślubu przypadał akurat w niedzielę, był fakt, że w najmniejszym stopniu zakłócało to mocno napięty harmonogram Xandera.
W przeciwieństwie do swojego ojca, który po prostu korzystał z przywilejów, jakie wiążą się ze stanowiskiem prezesa, Xander zawsze znajdował w pracy ukojenie. Od wieku młodzieńczego dostrzegał szczegóły, które innym umykały, i znajdował proste rozwiązania skomplikowanych problemów.
Nic zatem dziwnego, że skonfrontowany z przeszkodami, jakie pojawiły się na drodze do objęcia przez niego spadku, wpadł na genialnie proste rozwiązanie.
Priya Davidson-Khan potrzebowała męża, by uzyskać dostęp do swojej spuścizny. Spotkał się z dziedziczką fortuny kilka razy i przedstawił jej swoją propozycję, na którą szybko przystała. Dodatkowo, poślubiając ją, Xander miał szansę stać się częścią nowojorskiej śmietanki towarzyskiej. Był gotów wytrwać w związku małżeńskim przez rok i ani minuty dłużej. Później mieli się rozwieść. Jasny i czysty układ. Dosłownie parę minut dzieliło go od zwycięstwa. Niestety Priya zmieniła zdanie w ostatniej chwili, czego najzwyczajniej w świecie nie przewidział.
Gdy samochód zatrzymał się pod szklanym wieżowcem przy Lexington Avenue, gdzie mieściła się siedziba firmy, deszcz przestawał już padać. Xander wszedł do przepastnego atrium i strzepnął z marynarki krople deszczu, po czym podniósł głowę. Z portretu patrzyły na niego oczy ojca. Chłodna determinacja natychmiast wypełniła jego wyczerpane ciało. Przecież nie podda się przy pierwszej przeszkodzie. Stawka była zbyt wysoka.
Poszedł w stronę prywatnej windy, która zawiozła go na najwyższe piętro, gdzie zespół asystentów zajmował się codzienną pracą. Ruch był dziś mniejszy, ale kilkoro z nich przemierzało korytarze, niosąc dokumenty, ustalając ważne sprawy przez telefon czy spiesząc na spotkania.
Cztery miesiące temu Xander musiał przerwać swoją misję w oddziałach europejskich, by zająć stanowisko dyrektora zarządzającego w zastępstwie Zeusa, który nagle zachorował. Czas wydawał się odpowiedni, zwłaszcza że udziałowcy i członkowie zarządu już byli wzburzeni, gdy podejrzane interesy Zeusa zaczęły wychodzić na jaw.
Tylko że nawet leżąc w szpitalu, Zeus miał ogromny wpływ na to, co działo się w firmie. Zespół zarządzający składał się z najgorszego sortu pedantów, pracujących według archaicznych metod i niechętnych wszelkim zmianom, które Xander próbował wdrożyć.
Otrząsając się z poirytowania, które wywołały ostatnie myśli, nacisnął na telefonie stacjonarnym pierwszy przycisk opatrzony nazwiskiem Quinn i zaczekał na powitanie z charakterystycznym irlandzkim akcentem.
Czuł, jak ciężar ostatnich dwóch tygodni ponownie przygniata mu barki, ściska żołądek żelazną klamrą i zacieśnia ją coraz mocniej z każdym kolejnym sygnałem rozbrzmiewającym w słuchawce. Gdy połączenie zostało przekierowane na pocztę głosową, spojrzał z niedowierzaniem na ekran. Quinn zawsze odbierała telefony, nawet w weekendy.
Xander zacisnął zęby i ponownie wybrał jej numer. Była jedyną osobą, która znała wszystkie jego plany związane ze ślubem.
Pandora Quinn została asystentką Zeusa na kilka miesięcy przed jego chorobą. Ojciec nalegał, by ją zatrzymał. Zeus nigdy więcej nie powrócił na stanowisko. Choroba ciągnęła się miesiącami, ale nikt chyba nie przypuszczał, że człowiek słynący ze swych niemal nadludzkich umiejętności utrzymywania władzy w świecie korporacji zostanie pokonany przez zatrzymanie akcji serca podczas rutynowego zabiegu.
Xander zastąpił go wtedy na stanowisku dyrektora zarządzającego, by zająć się największą fuzją w kilkudziesięcioletniej historii firmy, a wraz z władzą przejął także cały personel ojca, w tym także jego ulubioną asystentkę Pandorę. Wyobraził ją sobie teraz, jak wstrzymuje ruch uliczny, by uratować ranioną ptaszynę, lub karmi trzmiele w parku. Obraz ten był wytworem kompletnego chaosu, jaki zapanował w głowie Xandera, ale niewątpliwie mówił całą prawdę o charakterze Pandory Quinn.
Nacisnął kolejny przycisk, by wezwać asystentkę dyżurną, która odebrała niemal od razu. Chwilę potem już słyszał jej kroki na korytarzu. Kobieta weszła do środka i nieśmiało przystanęła tuż za progiem. Xander uśmiechnął się do niej życzliwie.
– Nie mogę się połączyć z Pandorą Quinn. Nie było jej przez weekend w pracy?
– Pandora złożyła wypowiedzenie – odparła brunetka, której głos załamał się lekko, gdy Xander przygwoździł ją spojrzeniem. – Myślałam, że pan wie.
Lata pracy z Zeusem nauczyły Xandera, jak ukrywać emocje. Dopiero co został publicznie upokorzony przez swoją niedoszłą żonę i przyjął to bez mrugnięcia okiem. Ale wiadomości, jaką przekazała przywołana asystentka, nie spodziewał się usłyszeć. Poczuł, jak jego ciało tężeje od stresu. Bezwolnie zacisnął palce na krawędzi biurka tak mocno, że aż mu zbielały kostki.
– Kiedy to się stało i dlaczego nikt mnie nie poinformował?
– W piątek wieczorem. Dowiedziałam się przypadkowo, bo akurat przechodziłam koło kadr. Moim zdaniem można się było tego po niej spodziewać, zawsze była jakaś dziwna.
– Dziękuję, to wszystko – uciął te wywody Xander i gestem wyprosił ją za drzwi. Następnie przeszedł do pomieszczenia przylegającego do jego gabinetu, przeznaczonego dla dwóch jego najbliższych pracownic.
Przy obu ścianach, naprzeciwko siebie stały biurka. Jedno należało do jego sekretarki, starszej kobiety, która w ciągu tygodnia zajmowała się przeważnie odbieraniem telefonów. Na jej biurku panował zazwyczaj idealny porządek. Biurko po przeciwnej stronie często było zastawione filiżankami kawy, notatkami spisanymi odręcznie i robótkami z kolorowej wełny, po których teraz nie było śladu. Jedyne krzesło było przysunięte do krawędzi biurka, a na blacie stał tylko czerwony telefon stacjonarny. Wszelkie dowody bytności jego dotychczasowej użytkowniczki przepadły wraz z nią.
Xander zmarszczył czoło, czując przypływ furii. Jaka asystentka rezygnowała, nie informując szefa o swoich zamiarach?
Było to zupełnie niepodobne do kobiety, której plan tygodnia był niemal równie przewidywalny jak jego własny. Quinn była jedyną osobą, która zajmowała się listą gości na jego ślubie oraz umowami o poufności. Potrzebował wydać natychmiastowe oświadczenie dla prasy o zakazie publikowania niesprawdzonych informacji na temat zerwanego ślubu pod groźbą pozwów. Pilnie potrzebował jej pomocy.
Wrócił do siebie i połączył się z ochroną.
– Ustalcie miejsce pobytu Pandory Quinn. Natychmiast!

Pracując dla Mytikas Holdings, Pandora Quinn wielokrotnie bywała w domowym biurze Zeusa Mytikasa, ale ani razu po jego śmierci. Idąc pustym korytarzem, czuła się teraz nieswojo, ale miała do wykonania ostatnie zadanie, zanim nareszcie będzie mogła zniknąć.
W całym swoim życiu Pandora nigdy nie złamała prawa, nawet wtedy, gdy Zeus zmusił ją, by dla niego szpiegowała, co trwało przez ostatnie cztery miesiące. Zawsze starała się, by jej zdrada miała jak najbardziej ograniczony zasięg, a przynajmniej chciała wierzyć, że tak właśnie jest. Ale włamanie się do posiadłości Mytikasów… z całą pewnością było przekroczeniem granicy tego, co nie jest zabronione, i miałaby ogromny problem z wytłumaczeniem się, gdyby ją ktoś przyłapał.
Ostatnie zadanie. Potem będzie mogła wrócić do domu.
Marmurowe schody, które prowadziły do prywatnego skrzydła posiadłości wydawały się iskrzyć tajemniczym blaskiem niczym tafla lodowiska. Ściany pomalowane były na niebiesko, a ciężkich, bogato zdobionych kolumn nie powstydziłby się pałac w stylu rokoko. Pandora pomyślała o parze chłodno na nią patrzących błękitnych oczu i poczuła, że zamiast żołądka ma ciasno związany supeł. Obejrzała się za siebie, jakby w obawie, że swoimi myślami ściągnie tutaj Xandera.
Jej krok zrobił się chwiejny, więc przystanęła, balansując na stopach, zanim odnalazła z powrotem równowagę. Wcześniej zdarzało jej się w biurze potykać o własne nogi, co stało się nawet powodem do żartów. Mogła oczywiście zacząć wyjaśniać, że takie zdarzenia były czymś standardowym w jej życiu, ale niezbyt uśmiechało jej się przybliżanie różnych niuansów spektrum autyzmu ludziom, którzy nawet nie kojarzyli jej imienia. Gdyby rzeczywiście chcieli dowiedzieć się o niej czegoś więcej, mogli zapytać.
Praca w korporacji działającej na niemal wszystkich rynkach finansowych na świecie oznaczała także pracę w weekendy. Jednak dzisiejszy dzień nie był zwyczajną niedzielą. Dziś jej szef, grecki finansista Xander Mytikas, żenił się z jedną z najbogatszych panien w Nowym Jorku. Były szef, poprawiła się w myślach i znowu nerwowo spojrzała, tym razem na zegarek na nadgarstku. Dochodziła szesnasta. O tej porze nowożeńcy powinni już zmierzać na lotnisko, by wkrótce rozpocząć miesiąc miodowy w Azji.
Ściśnięty żołądek Pandory skurczył się jeszcze bardziej.
Nie miała zamiaru zdradzić szczegółów ściśle tajnych planów ślubnych Xandera ani związanych z tym kwestii biznesowych. Zwłaszcza nie komuś takiemu jak Arista Theodorou. Wszyscy w firmie wiedzieli, że wieloletnia kochanka Zeusa oraz Xander wkroczyli na ścieżkę wojenną zaraz po tym, jak Zeus podupadł na zdrowiu.
Pandora odsunęła na bok poczucie winy. Ostatni krok, jaki miała do wykonania, był absolutnie niezbędny. W pracy złożyła wypowiedzenie. Czekała z tym do ostatniej chwili, wiedząc, że Xander dowie się o tym dopiero po swoim powrocie. W każdym razie nie pracowała już w firmie.
Wypuściła teraz powietrze wstrzymywane przez ostatnie kilkanaście sekund i rozpoczęła poszukiwanie dużego sejfu, który, jak wspomniała Arista, znajdował się w gabinecie Zeusa. Była zaskoczona, że rezydencja jest kompletnie opuszczona i nawet nie starała się zachowywać szczególnie cicho. Z zapałem opukiwała ściany, starając się usłyszeć charakterystyczny głuchy dźwięk, gdy natrafi na właściwe miejsce. Cichy okrzyk zwycięstwa wydarł się z jej ust, gdy rozległo się upragnione echo, i Pandora otworzyła sekretny panel w ścianie, by odkryć za nimi wysokie stalowe drzwi sejfu.
Przyłożyła ucho do staromodnego mechanizmu i drżącymi dłońmi obracała pokrętło. Nareszcie przydał się do czegoś jej wybitnie wrażliwy słuch. Po kilku nieudanych próbach użyła awaryjnej kombinacji, która w biurze przywoływała prywatną windę dla prezesa. Do tej pory nigdy nie miała okazji jej użyć. Tym razem ciężkie drzwi otworzyły się, ukazując prostokątne wnętrze sejfu wielkości niedużego pokoju.
Pandora zaś poczuła, że wszystko w niej tężeje na myśli o wejściu do skarbca, którego mroczne wnętrze budziło jej jak najgorsze skojarzenia. Mimo to zrobiła pierwszy krok, a potem następny. Nie mogła nigdzie znaleźć włącznika światła, więc użyła latarki w telefonie, by się rozejrzeć. Archiwum Zeusa składało się z tysięcy teczek poukładanych przy ścianach skarbca. Gdzieś wśród nich znajdowały się materiały, którymi Zeus szantażował matkę. Pandora poświęciła ostatnie pół roku, próbując wydobyć od niego te dokumenty.
Matka Pandory, szanowana w Irlandii senatorka Rosaline Quinn, nie chciała ujawnić córce żadnych szczegółów, zapewniała jednak, że materiały mogły przerwać jej karierę i zrujnować opinię. Nie było to dla Pandory niespodzianką, ponieważ Zeus słynął z machlojek i paskudnego charakteru.

Xander Mytikas chce być pierwszym z trzech braci, który się ożeni, bo wówczas zgodnie z testamentem ojca odziedziczy cały majątek. Jednak kobieta, z którą zawarł układ, tuż przed rozpoczęciem ceremonii ucieka z jego przyrodnim bratem. Xander dowiaduje się, że w zorganizowaniu tej ucieczki pomogła jego asystentka Pandora Quinn. Odnajduje ją i żąda, żeby w tej sytuacji to ona wyszła za niego za mąż…

Wyrafinowana zemsta żony, Umowa się skończyła, ale…

Caitlin Crews, Abby Green

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1166

ISBN: 9788327693594

Premiera: 11-05-2023

Fragment książki

Wyrafinowana zemsta żony – Caitlin Crews

Josselyn Christie nie oczekiwała, że dzień jej ślubu będzie dniem radości.
Nie był to ten ślub. Ona nie była tą panną młodą, które marzą o długiej białej sukni, tłumie wesołych dzieciaków i przesyconej miłością ceremonii. Tu nie chodziło o młodą parę, lecz tylko o sam ślub. Po prostu – musiał się odbyć. I tyle. Nie mogło być inaczej, bo przyszli małżonkowie ledwie się znali.
Josselyn wiedziała też, że nie będzie to ceremonia z czułymi zapewnieniami o romantycznej miłości i wierności aż po grób.
O radości nikt tu nawet nie myślał.
Ale panna młoda miała nadzieję, że pan młody wykaże się pewną subtelnością i klasą.
Przyjęcie weselne w sali balowej historycznej rezydencji ojca Christie trwało w najlepsze. Był to jeden z najbardziej eleganckich i ekskluzywnych adresów w Pensylwanii, a więc i w całej Ameryce.
Stare pieniądze. Stare rody. Ich przodkowie z pokolenia na pokolenie budowali bajeczne fortuny. Goście dostojnym krokiem przechadzali się po sali, uśmiechali do siebie i wymieniali zwykłe uprzejmości.
W ich żyłach płynęła błękitna krew. Josselyn zawsze wiedziała, że jest skazana na taką przyszłość, jaka zaczęła się dla niej tego wieczora. I nie marzyć, że uda jej się uniknąć przeznaczenia – poświęcenia się w imię rodziny. Bo taką samą ofiarę w świecie, w którym żyła, składały przed nią wszystkie panny młode.
Ludzie, którzy odziedziczyli te wielkie fortuny, nie nazywali już siebie Starymi Filadelfijczykami. Mówili, że są Prawdziwymi lub Wiecznymi Filadelfijczykami. Jakby chcieli odciąć się od przeszłości. Ale zgadzali się w jednym – prawie wszyscy byli w prostej linii spadkobiercami pierwszych rodzin, które kiedyś osiedliły się tu, zakładając emigrancką kolonię Ye Olde Pennsylvania. Mieli poczucie, że stan ten – i Ameryka – zawdzięcza im wszystko.
– Błądzisz myślami, moja córko – usłyszała obok siebie głos ojca.
Głos ten wyrwał ją z ponurych rozmyślań o tym, że pochodzenie i ofiara nie pozwalają żadnej pannie młodej tryskać radością na swoim weselu.
Ale od razu się uśmiechnęła. Górę jak zwykle wziął przypływ uczuć do ojca.
Nawet dziś.
Zwłaszcza dziś.
Bo kochała go bez pamięci. Zrobiłaby dla niego wszystko. Uśmiechnęła się doń, przypominając sobie czas, gdy zdawał się jej większy i silniejszy. Był dla niej tarczą przed złem tego świata. Mijające lata sprawiły, że podstarzały już Archibald Christie jakby zmalał. Ale dziś nie posiadał się z radości. Wreszcie spełniały się jego marzenia. Córka zaczynała nowe życie, a on był pewien, że pomógł jej w tym najlepiej, jak umiał.
Bo wierzył, że małżeństwo da jej bezpieczną przystań. Josselyn straciła matkę i brata. Choć tragedia wydarzyła się dawno temu, córka zawsze wiedziała, że dla ojca najważniejsze jest dać jej poczucie bezpieczeństwa.
Nawet za taką cenę.
Mimowolnie spojrzała na salę balową i na postać wysokiego postawnego mężczyzny zanurzonego w rozmowie z grupą miejscowych miliarderów. Wszyscy z uwagą chłonęli jego słowa. Josselyn odwróciła jednak wzrok i skierowała go na twarz ojca.
Po co się lękać o przyszłość. Lęk i tak jej nie zmieni.
– Początek małżeństwa wymaga trochę zamyślenia… – odparła.
Objęła ojca ramieniem, próbując nie widzieć, że wydał się jej słabszy, niż powinien. Ba taka myśl tylko na nowo rozdarłaby jej biedne serce, a ono miało dziś i tak aż nadto trosk.
– I trochę trzeźwej refleksji. Jasności myśli i spokoju wobec tego, co nadejdzie – dodała.
Stali obok siebie, patrząc na tańczące pary i sączących drogie drinki gości. Josselyn wiedziała, że po weselu nikt z nich nie poświęci jej już żadnej myśli.
Żadnej.
Bo brała udział w ceremonii, na którą przychodzi się z setek powodów, ale żaden nie ma nic wspólnego ze świętowaniem miłości. Josselyn mogła jednak winić tylko siebie i własne wyobrażenia, że w jej sytuacji miłość mogłaby kiedykolwiek się liczyć.
Była naiwna.
– Wiem, że może nie jest to tym, czego pragnęłaś – powiedział Archibald nieco szorstkim, ale przepełnionym uczuciem tonem. – Mogę być starym głupcem. Wierzę jednak, że nie do końca ulegam złudzeniom.
– Oczywiście, tato – odparła ciepłym głosem.
Setki razy powtarzała sobie, że nie powinna pocieszać i uspokajać ojca, bo nadszedł dla niej najwyższy czas ruszyć naprzód i zacząć własne życie. Wylecieć z gniazda. Nigdy jednak nie dotrzymywała dawanych sobie obietnic.
Bo tak działa miłość. Uczucie do ojca kazało jej działać wbrew własnemu dobru. Zresztą aż do dzisiaj niewiele sobie z tego robiła.
– Możesz myśleć, że jestem zdziecinniały i naiwny. Ale z czasem zrozumiesz, że wszystko to posłuży ci jak najlepiej.
– Rozumiem – odparła spokojnym głosem. – Gdyby było inaczej, nigdy bym się nie zgodziła.
I tu pies pogrzebany, pomyślała.
Zgodziła się.
Tego popołudnia szła do ołtarza spięta jak struna. Ale przecież nikt jej do niczego nie zmuszał. Nikt nie przyłożył jej pistoletu do skroni. Nie groził i nie naciskał. Szła, trzymając ojca pod rękę z własnej wolnej woli… w stronę swojego przeznaczenia.
Archibald wdał się w pogawędkę ze starym przyjacielem rodziny, a Josselyn została na miejscu. Wygładziła dłońmi wspaniałą suknię ślubną – wierną kopię tej, w jakiej kochająca matka brała ślub z jej ojcem.
Josselyn próbowała zmusić się do uśmiechu, ale jej wzrok znów skierował się stronę mężczyzny, który kilka godzin temu został jej mężem.
Cenzo Falcone wyróżniał się wśród innych, choć jak miał w zwyczaju nie narzucał nikomu swojej obecności. Ten typ mężczyzny przyciąga uwagę samą swoją posturą i wyglądem. Bano się go i jednocześnie podziwiano tak bardzo, że sam dźwięk jego imienia wywoływał poruszenie. Wystarczyło, że ktoś szepnął „Cenzo”. Nic więcej.
Korzenie jego rodu sięgały europejskich rodzin królewskich. Ten sycylijski arystokrata był właścicielem wielu zamków na całym świecie. Nic z tego, że wiele z nich wraz z wiekami podupadło, bo wciąż świadczyły o wspaniałej historii rodu. Cenzo był też posiadaczem tak ogromnej fortuny, że od lat bez trudu mieścił się w elicie najbogatszych ludzi w Europie.
Cenzo Falcone. Jej mąż.
Boże zlituj się nad jej duszą.
Już wkrótce Josselyn będzie musiała opuścić rodzinną posiadłość.
Wraz z nim.
Jako jego żona.
Może gdyby nie bała się nazywać go mężem, wszystko byłoby bardziej realne. Lub mniej przytłaczające. Bo tyle kobiet ma mężów i są szczęśliwe. Nie ma powodów, by bać się tego słowa.
Nawet patrząc z daleka, czuła siłę bijącą od tego mężczyzny. Energię przyczajonego tygrysa gotowego do skoku. Cenzo miał pierwotnie zmysłowe i szlachetne rysy twarzy.
Josselyn poczuła, że wyschły jej wargi.
Było coś w tych nieuchronnie przyciągających wzrok oczach koloru miedzi i złota. Jakby Cenzo w głębi duszy drwił ze wszystkich miejscowych pensylwańskich baronów, których rodziny budowały majątki w dziewiętnastym stuleciu na wyzysku miejscowych biedaków.
Przed ślubem spotkała go tylko dwukrotnie.
Pierwszy raz dwa lata temu w Northeast Harbor w stanie Maine, gdzie jej rodzina od ponad dwóch wieków spędzała letnie wakacje. Kilka lat przedtem Josselyn skończyła studia i pracowała jako osobista sekretarka ojca.
Tego dnia przeglądała korespondencję Archibalda w tym samym eleganckim salonie, gdzie jako małej dziewczynce matka czytywała jej bajki.
Josselyn mogłaby przysiąc, że od tej chwili jej życie podzieliło się na czas przed i po owym nieszczęsnym, choć nieuchronnym, spotkaniu.
Robiła ręczne notatki, bo ojciec lubił podkreślać swoje staromodne podejście do świata i nie używał komputera. Mawiał, że to tajemnica jego sukcesu. Ale oboje wiedzieli, że prawdziwa tajemnica tkwiła w tym, że miał szczęście urodzić się jako Christie. I jako męski potomek.
Po pracy planowała popływać łódką, choć wiedziała, że ojciec patrzył na to niechętnym okiem. Przedtem miała jeszcze przygotować kolację, bo gosposia miała wolne.
Zwykły spokojny letni dzień w samym sercu tego, co Josselyn uznawała za szczęśliwe życie. Zawsze myślała, że jest szczęściarą. Do chwili kiedy… wszystko uległo nagłej zmianie.
– Chodź przywitać się z naszym gościem – usłyszała biegnący z głównego salonu podekscytowany głos ojca.
Wstała z pochmurną miną, bo nie oczekiwała żadnych gości. W czasie pobytów w Maine, Archibald zwykle grywał w golfa lub odwiedzał miejscowy klub biznesmenów, a czasem wydawał przyjęcia.
Josselyn wiedziała jednak, że w tym uroczym zakątku wakacje spędza też wielu długoletnich przyjaciół rodziny. Wszyscy oczywiście z filadelfijskich wyższych sfer. Każdy z nich mógł wpaść z niespodziewaną wizytą.
Przeszła do salonu. Ojciec siedział w swoim ulubionym fotelu z promiennym uśmiechem na twarzy. Ale nie ten uśmiech przykuł jej uwagę, lecz coś innego. Na widok gościa w jej głowie odezwał się dzwonek alarmowy.
Cenzo Falcone stał oparty o ozdobny parapet wiekowego kominka.
Wysoki mężczyzna o ciemnej cerze. Niedostępny i zamyślony. Josselyn pamiętała, że unosiła się wokół niego jakaś mroczna otoczka. Przez chwilę widziała w salonie tylko jego. Biła z niego siła i pewność siebie. Jego oczy patrzyły tak, jakby chciały ją przeniknąć. Skojarzyły jej się z dwiema starożytnymi monetami, które jego przodkowie musieli bić w swoich dawno utraconych królestwach. Był uosobieniem idealnie wyrzeźbionego męskiego piękna. Niemal obcego w swojej srogiej wyniosłości. Krótko przycięte czarne włosy, nos jak u rzymskiego cesarza. Miała dziwne poczucie, jakby na szerokich barkach tego mężczyzny kwitły i upadały całe dawne narody.
W szklano-betonowych amerykańskich miastach ktoś taki byłby człowiekiem sprzed wieków. Tu, na wybrzeżu Maine, jawił się bardziej jako mroczny sztorm, który w jednej chwili sprawił, że Josselyn poczuła, jak opuszcza ją siła i pewność siebie.
Dzwoniło jej w uszach. Serce waliło. Brakowało jej tchu, ale jednocześnie wdzierał się w nią jakiś dziki poryw. Pragnęła pędem wypaść z rezydencji, która zawsze była jej bezpieczną przystanią, i biec. Biec przed siebie, by dopaść brzegu spowitego mgłami Atlantyku. Poddać się nurtowi i płynąć aż fale wyrzucą jej ciało może gdzieś na brzegach Islandii.
Choć w chwili, gdy Cenzo spojrzał na nią pierwszy raz, nawet perspektywa utonięcia zdała jej się przyjemną alternatywą.
Josselyn stała przykuta do swojego miejsca. Tymczasem ojciec uprzejmie przedstawił ją gościowi i wyszedł z salonu.
Została sama z Cenzem, który patrzył na nią tak, jakby ona sama była winna sytuacji. Nie ukrywał, że niezbyt obchodzi go młoda dziewczyna.
– Nie… Nie wiem, co powiedział ci ojciec – powiedziała z wahaniem.
– Minimum tego, co potrzebne – odparł.
Pierwszy raz usłyszała jego głos. Niski, groźny i z akcentem, który przywiódł jej na myśl europejskie stolice i falujące wzgórza Włoch. Zadrżała i poczuła gęsią skórkę.
Znów zapragnęła uciec.
– Nie rozumiem – powiedziała.
– Więc ci powiem – odparł.
Stał przy kominku na drugim końcu salonu. Wysoki i barczysty zdawał się władać miejscem, które przez pokolenia należało do jej rodziny. Jakby było jego. Jakby sama Josselyn należała do niego.
– Twój ojciec, który dawno temu dzielił z moim pokój na kampusie Uniwersytetu Yale, złożył mi intrygującą propozycję. Przyjąłem ją.
– Propozycję…? – powtórzyła.
I zrozumiała. Bo zawsze wiedziała, że nie ucieknie przed losem. Dziwiła się tylko, że już przedtem ojciec nie usiłował wydać jej za mąż. I własnej naiwności, że może porzucił tę myśl. Wiedziała przecież, że Archibald nigdy nie odpuszcza. Niczego.
– Weźmiemy ślub. Ty i ja, Josselyn.
W spojrzeniu Cenza dostrzegła coś okrutnego. Ukrytego w brutalnej wyniosłości, która odbijała się w jego rysach, choć tonowanej skrywaną pod nią samczą zmysłowością. Nóż może być stępiony, ale dalej jest nożem, pomyślała.
– To życzenie twojego ojca, a ja wyraziłem zgodę.
– Nawet mnie nie widząc?
Cenzo tylko się uśmiechnął. Z ich pierwszego spotkania zapamiętała zwłaszcza ten uśmiech. Jakby właśnie nim, niby najtępszym nożem, jaki miał, wbijał się w jej serce i obracał ostrzem dokoła.
– Nasze spotkanie to tylko formalność, kochanie – powiedział. – Ślub jest już przesądzony.
Josselyn biegiem wypadła z salonu. Towarzyszył jej głośny i bezlitosny śmiech Cenza.

Przez następny rok aż za często wspominała ten złowieszczy śmiech. Prześladował ją w snach. Rozbrzmiewał wszędzie.
Ojciec nie słuchał jednak żadnych argumentów. Nie chciał słuchać, że dręczy ją pamięć śmiechu Cenza. Wybrał jej męża. Reszta to urojenia i mrzonki młodziutkiej jeszcze kobiety. Obiecywała sobie, że tym razem się postawi. Zaprotestuje. Prawda, że przez lata powtarzał, że pragnie, by była bezpieczna, gdy sam odejdzie z tego świata. I czego od niej oczekuje. Jednak przez myśl jej nie przeszło, by naprawdę oczekiwał, że wyjdzie za obcego mężczyznę.
Ale tak było.
Szukała pocieszenia w tym, że choć nie znała Cenza, ich rodziny znały się od dawna. Ojcowie razem studiowali. Jej ojciec często bywał z przyjacielem i jego matką w Londynie i południowej Francji, gdzie spędzali czas w luksusowych restauracjach i rezydencjach znajomych milionerów. Było to długo przedtem, zanim Archibald ożenił się matką Josselyn, którą kochał wielką miłością. Długo przed śmiercią ukochanej żony.
I przed śmiercią ojca Cenza.
Archibald opowiadał jej o tych czasach jeszcze jako dziecku.
Przez cały rok, jaki minął od ich spotkania, Josselyn myślała więc, że to, że ona i ów posępny mężczyzna stracili bliskich, powinno ich jakoś łączyć. Oboje przecież wciąż przeżywali żal i smutek z powodu utraty rodzica.
Wierzyła w tę myśl.

Po roku znów spotkała Cenza Falconego.
Tym razem podczas… ich przyjęcia zaręczynowego, które wydano w obsypanej gwiazdkami Michelina ekskluzywnej restauracji na ostatnim piętrze jednego z wysokościowców w Filadelfii. Nie zabrakło nikogo z miejscowej śmietanki towarzysko-biznesowej. Josselyn wykonała wolę ojca, choć wielu przyjaciół ostrzegało ją przed błędem. Chcieli nawet podstawiać samochód, by w ostatniej chwili mogła czmychnąć tylnymi drzwiami budynku.
Była gotowa na zaręczyny.
Nie poddała się bez walki. Myślała o różnych wymówkach. Ale nie mogła uciec przed własnym losem, bo jej dramat polegał na tym, że rozumiała ojca. Wiedziała, dlaczego pragnął dla niej tego archaicznego spektaklu. Poza tym nigdy nie zdobyłaby się na stanowczy protest, bo za nic w świecie nie chciała zranić Archibalda. Od lat mieli tylko siebie. I tylko oni oboje wiedzieli, co stracili. Tylko oni wciąż odczuwali wszędzie obecność duchów Mirabelle Byrd Christie i młodego Jacka.
Josselyn nie mogła postawić się ojcu. Nie wtedy, gdy prosił ją jedynie o to, by zrobiła to, co robiło przed nią wiele kobiet.
Także jej matka Mirabelle.
Ten argument najbardziej przemawiał do jej serca. On najlepiej uśmierzał lęk i niepokój. Mirabelle zaręczyła się z Archibaldem, gdy miała dziewiętnaście lat. Rok później za niego wyszła. W następnym roku urodził im się Jack. Małżeństwo zaaranżował znany z surowego charakteru jej ojciec, Bartholomew Byrd. Rankiem w dniu ślubu Mirabelle wypłakała się w poduszkę i zamknęła w łazience apartamentu luksusowego hotelu, gdzie później para spędziła pierwszą noc miodowego miesiąca.
Ale mimo tych złowróżbnych początków, rodzice Josselyn zapłonęli do siebie wielką miłością.
Jeszcze w dzień przyjęcia zaręczynowego, Archibald zapewniał córkę, że pragnie dla niej tylko tego, co sam przeżył z jej matką.
Szczęścia i miłości.
Pragnęła ich również Josselyn. Naprawdę pragnęła.
Specjalnie wybrała elegancką kreację. Była pewna, że spodoba się ona nawet tak twardemu i nieugiętemu mężczyźnie, jakiego miała poślubić. A nawet gdyby nie, bo mężczyzn trudno do czegoś przekonać, z pewnością sama Josselyn będzie pięknie wyglądać na towarzyskich stronach filadelfijskich dzienników. Ojciec poczuje się z niej dumny. Postanowiła przyjąć wszystko z otwartym sercem i głową. I ufać ojcu, bo przecież nigdy nie wybrałby dla niej kogoś tak nieludzko twardego, jak na pierwszy rzut oka wydawał się Cenzo.
Zostawiła z boku wszystkie plotki i pogłoski o nim, jakie wyczytała i usłyszała w ciągu roku. Zdjęcia oszałamiająco pięknych i sławnych kochanek, które na łamach tabloidów łkały teraz o swoich złamanych sercach, ale nie dawały powiedzieć o nim złego słowa.
Dobrze poznała życiową drogę przyszłego męża.
Jak jego ojciec, Cenzo przybył do Ameryki po naukę. Ukończył prywatne liceum i podjął studia w Yale. W tej jednej z najlepszych uczelni na świecie szybko dał się poznać jako wybitny intelekt i świetny gracz amerykańskiego futbolu. Po studiach wstąpił do prestiżowej Business School na Harvardzie i drobną część swojej fortuny zainwestował w firmę, która szybko rozrosła się do biznesowego imperium wymienianego w pierwsze pięćsetce największych na świecie. Pięć lat temu sprzedał je z ogromnym zyskiem liczonym w miliardy euro. I stworzył nowe. Z pewnością nie ostatnie.

Umowa się skończyła, ale… – Abby Green

– Panie Salazar?
Caio Salazar obrócił się do swojego prawnika, który właśnie rozkładał dokumenty na dębowym biurku. Dopisane ołówkiem ptaszki wskazywały, gdzie należy złożyć podpis.
– To są dokumenty niezbędne, żeby złożyć wniosek o rozwód. – Mężczyzna wyciągnął rękę z długopisem.
Rozwód. Caio Salazar wziął od niego długopis i usiadł.
Nigdy nie zamierzał się ożenić. To nie była część jego planów, nie po tym, jak przez całe dzieciństwo obserwował toksyczny koszmar, jakim było małżeństwo jego rodziców. Na całe szczęście miał starszych braci, którzy wzięli na siebie brzemię legendarnej fortuny i medialnego koncernu Salazar de Barros, pozwalając Caiowi uniezależnić się i przy okazji stracić „de Barros” z nazwiska.
Sukces jego firmy położył kres plotkom, jakoby miał nie poradzić sobie bez pomocy rodziny. Nie tylko przetrwał, ale też znalazł się w gronie najbogatszych osób w Brazylii. A co najlepsze, przed nikim nie musiał odpowiadać.
Na początku korzystał ze swojej wolności, ile tylko się dało, co zaskarbiło mu reputację playboya buntownika. Zaliczanie legendarnych klubów nocnych i najpiękniejszych kobiet w Brazylii było całkiem zabawne, ale jeśli Caio miał być szczery, to kierowała nim bardziej chęć zirytowania ojca niż zaspokojenia własnych zachcianek. Zresztą to życie już od jakiegoś czasu go nudziło. Miał wrażenie, jakby działał siłą rozpędu. Kiedy jego pierwsze inwestycje w Europie i Stanach Zjednoczonych spaliły na panewce, zrozumiał, że grozi mu zrujnowanie wszystkiego, co zbudował. A było wielu ludzi, którzy chętnie zobaczyliby jego upadek.
Nie zamierzał dać im tej satysfakcji. Dlatego zdecydował się rozważyć to, co wcześniej wydawało mu się nie do pomyślenia: strategiczne małżeństwo z odpowiednią kobietą. I dlatego, ku zaskoczeniu wszystkich, poślubił kobietę z jednego z najbardziej szacownych rodów Rio de Janeiro.
Okazja pojawiła się, kiedy wszedł w układ z Rodolfem Diazem. Magnat medialny miał córkę, którą chciał jak najszybciej wydać za mąż. Fakt, że pochodziła z tego samego środowiska co Caio, był dla niego dodatkowym bonusem. Dzięki temu małżeństwo wyglądało bardziej autentycznie.
Oczywiście nie podjąłby tak ważnej decyzji, nie poznawszy wpierw kandydatki. Na pierwszy rzut oka nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia: długi woal czarnych włosów skrywał jej twarz, a luźne ubrania maskowały kształt ciała. Ale potem jej ojciec bezceremonialnie uniósł jej brodę, odsłaniając ładną, bladą twarz w kształcie serca. Jej usta były zaciśnięte buntowniczo. Wyrwała się ojcu z gniewnym błyskiem w oku.
– Nie jestem towarem, którym możecie sobie handlować! – oświadczyła.
Przez kilka sekund ona i jej ojciec patrzyli na siebie w napięciu, które można by kroić nożem. Caio widział, że niewiele brakuje, żeby Rodolfo rzucił się na córkę z pięściami. Wyczuł to, ponieważ sam znał to aż za dobrze.
Nigdy by się nie przyznał, że w tamtej chwili obudził się w nim opiekuńczy instynkt, który sprawił, że podjął taką, a nie inną decyzję. Ani że obudziło się w nim też coś innego, co uznał za chwilową aberrację.
Ich ślub był dyskretny, bez większego rozgłosu. Na początku wzbudzili zainteresowanie, które szybko minęło. Ostatecznie, strategiczne małżeństwa między członkami najbogatszych rodów Brazylii zdarzały się cały czas.
Pod wieloma względami ich małżeństwo okazało się pełnym sukcesem. Ana podróżowała z nim po świecie, podczas gdy on rozwijał swoją firmę, otwierając oddziały w Nowym Jorku, Londynie i Bangkoku. Z żoną u boku został zaakceptowany bez najmniejszego problemu przez międzynarodową społeczność biznesmenów. Nie był już playboyem, który w każdej chwili groził wywołaniem skandalu.
Spojrzał przez pokój na Anę, która wyglądała przez szklaną ścianę budynku na dzielnicę biznesową Rio de Janeiro. Jego żona nie miała już niemodnie długich włosów. Teraz były obcięte do ramion, miękko okalając jej twarz. Lekki makijaż podkreślał brązowe oczy o długich rzęsach. Jej oliwkowa cera była nieskazitelna. Nos miał mały, szlachetny garb. Ale to na punkcie jej ust miał obsesję: miękkich, naturalnie wydętych, które czasem nadawały jej bezbronnego wyrazu, a czasem zmysłowego, wręcz prowokującego.
Bezkształtne ubrania, które nosiła, kiedy się poznali, również zniknęły. Dzisiaj miała na sobie dopasowane czarne spodnie, szarą koszulę i czarne szpilki podkreślające jej szczupłe łydki. Nawet w szpilkach była o głowę niższa niż on.
Jego prawnik zakaszlał dyskretnie, przypominając mu o dokumentach rozwodowych czekających na podpisanie.
Co się z nim działo?
To małżeństwo od początku miało się datę ważności i Caio osiągnął dokładnie to, co zaplanował sobie rok wcześniej. Przełamując niezrozumiały opór, podpisał dokumenty i oddał długopis swojemu prawnikowi.

Ana Diaz Salazar usłyszała za sobą skrobanie długopisu po papierze. Jej mąż… podpisujący dokumenty rozwodowe. Zaraz jej kolej. Tylko dlaczego nie cieszyła się, że ta sprawa wkrótce będzie załatwiona?
Stała w tym samym miejscu, co rok wcześniej, kiedy przyjechała tu, żeby podpisać intercyzę. Wtedy, tak jak teraz, wyobrażała sobie, że może stąd dojrzeć poranne fale nad słynną plażą Copacabana.
Wolałaby znajdować się tam niż tutaj. To była jej ulubiona pora na spacery po plaży – rano, kiedy jeszcze nie dotarli na nią turyści. Albo jeszcze lepiej wolałaby być tam ze swoim ukochanym młodszym bratem Franciskiem. Tylko że Francisco już poleciał do Europy, gdzie miała do niego dołączyć jeszcze tego dnia, jako świeżo rozwiedziona milionerka. Caio był bardzo hojny. Gdyby się nie opierała, dostałaby od niego jeszcze więcej pieniędzy.
Czekała, aż ogarnie ją ekscytacja zbliżającą się podróżą do Europy, ale zamiast tego czuła frustrację. Żal. Czuła, że zostawia tu niedokończone sprawy. Nieodwzajemnione pożądanie, wyszeptał złośliwy głosik w jej głowie.
Stanowczo odepchnęła od siebie tę myśl. W ostatnich tygodniach balansowała na granicy zrobienia z siebie pośmiewiska, próbując sprawić, żeby jej mąż ją zauważył. Pożądanie, które poczuła do niego na początku, tylko przybrało na sile. Jak cierń pod jej skórą. Stałe przypomnienie, że jest słaba.
Dzięki Bogu rozwodzili się dzisiaj i będzie mogła wyjechać, zanim całkiem się wygłupi. Caio nigdy się nie dowie, jak go pragnęła. Ponieważ nigdy tak naprawdę jej nie zauważył.
– Pani Salazar? Zapraszam do złożenia podpisu.
Ana zesztywniała. „Pani Salazar”. Już niedługo z powrotem będzie Aną Diaz. Czuła wzrok męża na swoich plecach. Ale czy on w ogóle był jej mężem, jeśli nigdy nie skonsumowali małżeństwa? Mieszkali razem, owszem, razem podróżowali i pokazywali się publicznie, ale poza tym ich kontakt był minimalny. Pewnie spędzał więcej czasu ze swoimi partnerami biznesowymi. Pewnie znali go lepiej, niż ona… choć Ana czuła, że właściwie zna go całkiem dobrze. Od początku małżeństwa obserwowała go z ukrycia, poznając jego poglądy i zwyczaje. Szybko odkryła, że jest zupełnie innym człowiekiem, niż założyła z początku.
Caio był o wiele zbyt intrygujący, jak na jej gust. A kiedy zaciekawienie osobowością człowieka łączyło się z fizycznym pożądaniem, powstawało coś, co bała się nazwać.
– Ano?
Jego głos wyrwał ją z zamyślenia. Wzięła głęboki oddech i obróciła się, w myślach przygotowując się na widok męża. Ale to nic nie dało. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, jak zawsze poczuła uderzenie adrenaliny, a jej serce zaczęło się tłuc jak oszalałe. Wiedziała, że jego obraz będzie na zawsze wypalony w jej pamięci. Jego ciemne oczy, które nie były całkiem ciemne. Miały złote plamki, które sprawiały, że czasem wyglądały jak roztopiony metal. Wiedziała o tym, bo pewnego razu widziała, jak płoną…
Tak często podróżowali, że przyzwyczaiła się do uczucia dezorientacji, kiedy budziła się w nowym miejscu – w hotelu albo w jednej z rezydencji Caia. Tamtej nocy poszła nalać sobie szklankę wody i wracała zaspana do swojej sypialni, kiedy usłyszała jakiś dźwięk. Podniosła głowę i zdawała sobie sprawę, że wcale nie weszła do swojej sypialni. Była w sypialni Caia, a on właśnie wychodził z łazienki w chmurze pary.
Jego widok sprawił, że stanęła jak wryta. Był całkowicie nagi. Wycierał włosy małym ręcznikiem. Jego oliwkowa skóra wciąż była mokra. Błyszcząca.
W tamtej chwili Ana zrozumiała, dlaczego tylu rzeźbiarzy obiera za temat swoich dzieł męskie ciało. Jego pierś była szeroka i rzeźbiona, mięśnie grały pod skórą, gdy wycierał włosy. Linia ciemnych włosków biegła przez sześciopak na jego brzuchu. Miał wąskie biodra, długie nogi i mocne uda.
Ana instynktownie zacisnęła uda, jakby mogła tym zdusić swoje pożądanie. Caio spojrzał na nią i to wtedy odkryła, że jego oczy potrafią wyglądać, jakby płonęły. Goręcej niż słońce.
Uciekła.
– Ano?
Głos Caia przywrócił ją do rzeczywistości. Jego brwi były ściągnięte, usta zaciśnięte. Nie powinien być weselszy? Ostatecznie, właśnie pozbywał się żony, którą poślubił tylko po to, żeby pomóc sobie w interesach. Mógłby teraz wyjść i zaspokoić swoje potrzeby z dowolną ilością pięknych kobiet. Wiedziała, że nie miał żadnych kochanek przez cały rok, kiedy byli małżeństwem. I nie miała pojęcia, dlaczego.
Zamrugała.
– Tak, jestem gotowa. – Spojrzała na prawnika, który podał jej długopis.
– Ostatni podpis, pani Salazar.
Ana wzięła od niego długopis, który wydał jej się niezwykle ciężki. Pochyliła się i podpisała imieniem i nazwiskiem. Długopis wypadł jej ze zdrętwiałych palców.
Dokonało się.
Aranżowane małżeństwo, któremu tak się opierała, okazało się zupełnie inne niż w jej wyobrażeniach. I właśnie dobiegło końca.

Caio patrzył, jak Ana podpisuje dokument. Wyglądała na… zdenerwowaną? Sposób, w jaki przygryzała wargę, sprawił, że poczuł znajome ściskanie w podbrzuszu. Naprawdę, im szybciej się jej pozbędzie, tym lepiej. Jego reakcja na nią była po prostu efektem seksualnego sfrustrowania po roku celibatu.
Tylko że przez ten rok nie miałeś ochoty na żadną kobietę poza nią, zauważył drwiący głosik w jego głowie. Caio zignorował go.
Oboje dostali to, czego chcieli; najwyższy czas o niej zapomnieć. Wyjdzie dzisiaj na miasto i spotka się z jedną ze swoich byłych kochanek, która ostatnio dawała mu bardzo wyraźnie do zrozumienia, że gdyby miał ochotę, to jest dostępna…
Gorzej, że ta perspektywa w ogóle go nie pociągała.
Skrzywił się, rozczarowany swoją postawą. Może życie rodzinne coś zmieniło w jego mózgu? Nawet jeśli było udawane?
Mogłeś uwieść Anę, zauważył inny głos w jego głowie.
Caio zdecydowanie odrzucił ten pomysł. Ana była dziewicą i w noc poślubną tak się bała, że spróbuje ją przymusić, że próbowała uciec z jego apartamentu. Obiecał, że jej tknie, a poza tym i tak nie sypiał z dziewicami.
Czas o niej zapomnieć.

Prawnik zebrał dokumenty z biurka, po czym spojrzał na Anę i Caia.
– Kiedy sąd ogłosi wyrok w waszej sprawie, wasze małżeństwo formalnie dobiegnie końca – oznajmił. – Ale praktycznie rzecz biorąc, możecie już uważać się za rozwiedzionych.
Ana przełknęła ślinę.
– Dziękuję – wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.
Prawnik uśmiechnął się lekko.
– Szkoda, że nie każdy rozwód przebiega w tak przyjaznej atmosferze. To bardzo ułatwiłoby życie.
Mężczyzna wyszedł z gabinetu Caia. Ana właśnie sięgała po swoją torebkę, kiedy jej mąż – były mąż – podszedł do niej od tyłu, sprawiając, że dostała gęsiej skórki. Im szybciej wydostanie się spod jego dziwnego wpływu, tym lepiej.
– Mój kierowca odwiezie nas do domu – powiedział.
Domu. Ana nie przyznałaby się, że zaczęła uważać apartament Caia w Rio de Janeiro za swój dom, ale fakt był taki, że zaczęła się w nim czuć bardziej jak u siebie niż w rodzinnej rezydencji. Na myśl, że nigdy więcej go nie zobaczy, poczuła dojmującą pustkę.
Pokręciła głową.
– Dziękuję, ale za kilka godzin mam lot do Europy. Pojadę prosto na lotnisko. – Podniosła wzrok na Caia. – Przecież nie musimy już udawać, prawda?
Caio wpatrywał się w nią intensywnie. Mięsień drgał na jego szczęce. Widziała teraz wyraźnie złote plamki w jego oczach i zastanowiła się, dlaczego tyle czasu minęło, zanim je zauważyła. Może dlatego, że długo unikała patrzenia mu w oczy. Bała się tego, co się z nią wtedy działo. A przez pierwsze tygodnie po ślubie w ogóle bała się na niego patrzeć, po tym, jak jej ojciec poniżył ją na jego oczach.
Kiedy Rodolfo Diaz usłyszał, że zgodziła się na ślub, uśmiechnął się szeroko.
– Doskonale! Zapewniam pana, panie Salazar, że dostanie pan żonę nie tylko ze znakomitym rodowodem, ale też całkowicie nietkniętą. Ile dwudziestodwulatek może się tym pochwalić w dzisiejszych czasach?
Rok później na wspomnienie tamtych słów Ana wciąż paliła się ze wstydu. Miała ochotę udusić swojego ojca, a potem zamknąć się w bunkrze. Ale Caio nie wydawał się zszokowany. Jak okazało się w noc poślubną, nie interesowało go, czy Ana jest dziewicą, czy nie.
Głos Caia wyrwał ją z bolesnych wspomnień.
– Co planujesz robić w Europie?
– Wynajęłam na pół roku mieszkanie blisko tego, w którym mieszka Francisco. Potem się zastanowię, co dalej.
Caio nie zareagował. Najwyraźniej nie obchodziło go, gdzie wyjeżdża – pewnie zapytał o to wyłącznie z uprzejmości. W Anie się zagotowało; naszła ją przemożna chęć, żeby zmusić go do porzucenia tej obojętnej uprzejmości, pokazania swojego prawdziwego oblicza.
Ale zanim zdążyła coś powiedzieć, sprowokować jakąś reakcję, ktoś zapukał do drzwi. Oboje odwrócili się i ujrzeli szefa ochrony Caia, Tomása.
– Panie Salazar, mamy problem.
– Co się dzieje? – zapytał ostro Caio.
– Niebezpieczeństwo porwania, bardzo realne. Porywacze są w mieście, zorganizowani i zmotywowani. Musimy natychmiast przewieźć pana i panią Salazar w bezpieczne miejsce.
Ana nie była szczególnie wstrząśnięta. Jako córka jednego z najbogatszych biznesmenów Brazylii nauczyła się żyć z groźbą napaści i porwania. Ochrona była zawsze obecna w jej życiu i z czasem musiała do niej przywyknąć. Gorzej, że to mogło opóźnić jej wyjazd.
– Dziś po południu zamierzałam wylecieć do Europy – odezwała się. – Tam chyba będę bezpieczna?
Tomás spojrzał na nią ponuro.
– Pani Salazar, mamy informację z pewnego źródła, że dwóch porywaczy zabukowało ten sam lot, co pani, i planują panią porwać zaraz po lądowaniu w Amsterdamie.
Anie odebrało mowę. Tomás przeniósł wzrok na Caia.
– Planują zrobić to samo z panem, panie Salazar. Zamierzają zamienić pana kierowcę na jednego ze swoich, przewieźć do swojej kryjówki i przedstawić żądania. Nie uwolnią ani pana, ani pana małżonki, dopóki żądania nie zostaną spełnione. Ci ludzie są doświadczeni i ściga ich każda agencja ochroniarska na świecie. To ten sam gang, który porwał córkę Federica Falluci we Włoszech.
Ana poczuła lodowaty chłód. Słyszała o tej sprawie. Biedna dziewczynka była tak przerażona, że przez kilka miesięcy po tym zdarzeniu nie odezwała się ani słowem.
– Tym razem po raz pierwszy udało się zinfiltrować gang i dowiedzieć się, kto będzie następnym celem – dodał Tomás.
Zanim Ana zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Caio.
– Jaki jest plan, Tomás?
Ana obróciła się do niego.
– Jaki jest plan? Plan jest taki, że wylatuję dzisiaj do Europy. Wzięli się za nie tę osobę, co trzeba! – Caio nigdy nie zdecydowałby się oddać porywaczom swojego majątku, żeby ją ratować.
Ochroniarz pokręcił głową.
– Obawiam się, że to niemożliwe, pani Salazar. W sprawę jest zaangażowany Interpol. Sytuacja jest już poza naszą kontrolą. Zorganizowaliśmy bezpieczne schronienie, ale muszą państwo zostać do niego przewiezieni w tej chwili.
Ana spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Przewiezieni? Dokąd? Na ile?
– Obawiam się, że nie mogę wyjawić, dokąd. A co do tego, na ile… przynajmniej na dobę. Tyle mamy, żeby złapać gang, zanim zdadzą sobie sprawę, że ktoś ich wsypał.
– Dobę…? – powtórzyła słabo Ana.

Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Winda techniczna zabrała Anę i Caia na podziemny parking, gdzie wsadzono ich do nieoznakowanego SUV-a z przyciemnionymi szybami. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych i pod bronią. Anie i Caiowi polecono się położyć; Ana posłusznie zwinęła się na tylnym siedzeniu, a Caio nie miał innego wyjścia, jak przykryć ją własnym ciałem. W rezultacie, zamiast się od niego uwolnić, była bliżej niego niż kiedykolwiek wcześniej.
Pojazd ruszył, wjechał po rampie i wytoczył się na ulicę. Ana była boleśnie świadoma bliskości Caia. Jego dłonie leżały jej przed oczami, duże i męskie. Jego zapach wypełnił jej nozdrza. Czuła ciepło jego ciała.
Zazwyczaj ubierał się casualowo, ale tego dnia zaskoczył ją, zakładając garnitur i granatowy krawat. Wcześniej tylko dwa razy widziała go w garniturze: na ślubie i wtedy, kiedy podpisywali umowę przedmałżeńską. Wtedy wydał jej się w nim onieśmielający. Teraz wiedziała, że garnitur jest tylko rekwizytem; liczył się mężczyzna, który był pod nim.

Wyrafinowana zemsta żony - Caitlin Crews
Josselyn Christie tuż po ślubie dowiaduje się od męża, sycylijskiego arystokraty Cenza Falconego, że jest dla niego jedynie narzędziem, by się odegrać na jej ojcu. Chce od niego uciec, lecz wtedy Cenzo ma wypadek i na skutek uderzenia traci pamięć. Josselyn postanawia odpłacić Cenzowi za to, jak ją potraktował. Mówi mu, że jest jej służącym…
Umowa się skończyła, ale… - Abby Green
Brazylijski milioner Caio Salazar i Ana Diaz zawierają związek małżeński, który ma potrwać rok i obojgu przynieść korzyść. Caio zmieni swój wizerunek playboya, który coraz bardziej przeszkadza mu w interesach, a Ana uwolni się od despotycznego ojca. Gdy przychodzi czas rozwodu, Ana uświadamia sobie, że zakochała się w Caiu, ale wie, że on nie odwzajemnia jej uczuć. Podpisuje dokumenty i planuje jak najszybciej wyjechać. Rozwiedzeni małżonkowie niespodziewanie dowiadują się, że grozi im niebezpieczeństwo. Na jakiś czas będą się musieli razem ukryć…

Zadanie dla agenta, Wakacje na Bali

Dani Collins, Sharon Kendrick

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1167

ISBN: 9788327693587

Premiera: 25-05-2023

Fragment książki

Zadanie dla agenta – Dani Collins

Nowy Jork, sześć miesięcy wcześniej…

Everett Drake doświadczał stanu, który dla kogoś takiego jak on był prawdziwą torturą. Nudził się. A do tej pory nawet nie wiedział, co to znaczy. Ludzie, którzy wiedzieli o jego odejściu z pracy, gratulowali mu, mówiąc, że wreszcie pożyje. „Tak się cieszę, że wreszcie zostawiłeś tę robotę” – powiedziała mu matka, gdy wyznał, że zakończył błyskotliwą karierę agenta na usługach rządu Stanów Zjednoczonych. On za to wcale się nie cieszył. Był wściekły. Mógł jeszcze tyle zrobić, tyle zdziałać, a teraz pozostało mu zwykłe życie przeciętnego obywatela. Spokojne, bezpieczne, nudne. Może nie tyle przeciętnego, ile bardzo bogatego obywatela. Stać go było na wszystko. Na drogie samochody, dalekie podróże, egzotyczne wakacje. Przez ostatnie piętnaście lat odgrywał rolę playboya, co było świetną przykrywką dla jego wywiadowczej misji, teraz mógł nim być naprawdę. A jednak nic go nie ekscytowało. Życie wydawało mu się puste i pozbawione sensu.
Wchodząc na pokład samolotu, bacznie obserwował ludzi wokół siebie. To był stary nawyk, który niejednokrotnie uratował mu życie. Musiał w ułamku sekundy ocenić ewentualne zagrożenie. Tym razem zwrócił uwagę na młodą kobietę siedzącą po lewej stronie. Natychmiast obudził się w nim instynkt zdrowego, pełnego wigoru mężczyzny. Jego wzrok prześliznął się po szczupłych łydkach opiętych wąską spódnicą. Dziewczyna ostrożnie skrzyżowała kostki, by nie zadrapać drogich, designerskich szpilek. Jedwabna bluzka rozpięta pod szyją odsłaniała miodowy odcień szyi, której nie ozdabiał żaden wisior czy łańcuszek.
Analityczna część umysłu Everetta bardzo szybko wyceniła ubrania dziewczyny. Z pewnością nie kosztowały mniej od jego szytych na miarę garniturów i włoskich butów. Mogła być siedem albo osiem lat młodsza od niego. On sam skończył już trzydzieści pięć lat. Podeszły wiek jak na agenta.
Dziewczyna wyglądała profesjonalnie. Mogła zajmować jakieś wysokie stanowisko, ale z pewnością nie w tak nudnej dziedzinie jak bankowość. Zwrócił uwagę na jej ciemne, gęste włosy upięte fantazyjnie z jednej strony, przerzucone przez ramię i wijące się falą do piersi. W uszach nosiła koła, proste, ale najprawdopodobniej wykonane ze złota. Musiała wiedzieć, że o stylu decydują detale i dobra jakość. Elegancki makijaż podkreślał duże oczy i długie rzęsy. Oliwkowa cera nie była jednak dziełem pudru, a natury. Miała mocną, a jednocześnie bardzo kobiecą szczękę. Szerokie usta pokryte błyszczącą szminką w kolorze wina wyglądały jak zwilżone pocałunkiem.
Spojrzała na niego, po czym szybko odwróciła wzrok. Zbyt szybko. Znał to spojrzenie. Widywał je wielokrotnie. Nie był fałszywie skromny. Wiedział, że jest bardzo przystojny i potrafił zrobić z tego użytek. Dziewczyna spodobała mu się od pierwszej chwili. Piękna, seksowna i speszona jego zainteresowaniem. Przepłynął przez niego strumień pożądania. Nie odrywał od niej wzroku. Widział, jak nerwowo przełyka ślinę. Znów podniosła wzrok. Jej oczy rozszerzyły się lekko, kiedy obrzuciła go ponownym spojrzeniem. Poczuł łaskotanie w pachwinie i na moment wstrzymał oddech.
– Dzień dobry – przywitał się z uśmiechem.
– Dzień dobry. – Jej głos był lekko ochrypły. Nie wiedział jednak, czy to jej stała cecha, czy też efekt zdenerwowania.
Dziewczyna opuściła wzrok na swoje kolana. Zacisnęła dłonie, co natychmiast zwróciło jego uwagę. Potrafił wyczuć niebezpieczeństwo, czyjeś emocje i strach. Tylko raz jeden zignorował intuicję i wtedy… Nie, nie chciał o tym teraz myśleć. Wolał poddać się ekscytacji, która w nim wzbierała pod wpływem obecności tej fascynującej dziewczyny. Wiedział, że powinien sobie odpuścić, nie zagadywać nieznajomej i żyć swoim życiem. Co to jednak za życie? Banalność obecnej egzystencji wyczerpywała go bardziej niż wszystkie niebezpieczne akcje.
– Czy życzą sobie państwo kieliszek szampana? – spytał steward, odbierając od niego kurtkę.
– Ja, dziękuję – odpowiedziała dziewczyna zmysłowym głosem.
– Dla mnie kawa – rzucił krótko Everett, zajmując miejsce obok niej. Nieznajoma zwróciła twarz ku oknu, ponownie zaciskając dłonie. Nie nosiła obrączki ani pierścionka. Dobrze się składało. Nawet w poprzednim życiu starał się nie wchodzić w relacje, jeśli druga strona była zajęta. Niepotrzebne mu były komplikacje. Teraz pragnął jedynie uspokoić szalejące libido. Od tak dawna nie był z kobietą. Jeśli dziewczyna miałaby ochotę na krótką przygodę, to dlaczego miałby nie skorzystać? Zaprosiłby ją do hotelu. Jeden drink, wspólna kolacja, wspólna noc. Może przy okazji dowiedziałby się, czy jego przypuszczenia były słuszne. Wyćwiczony w pracy szósty zmysł podpowiadał mu, że dziewczyna się czegoś boi, a także, że jest w pełni świadoma jego obecności. Patrzyła na niego nie jak na współpasażera, ale na mężczyznę. Choć ciałem zwrócona była do okna, od czasu do czasu rzucała mu ukradkowe spojrzenia. Gdy samolot zaczął kołować, a steward rzucił komendę, by zapiąć pasy, zauważył, że dziewczyna zamyka oczy i mocno marszczy czoło. Dłoń zacisnęła na oparciu.
Bała się, co było doskonałym pretekstem do rozpoczęcia rozmowy.
– Kiedy latam, przeważnie wybieram te linie lotnicze – oświadczył swobodnie. – Są niezawodne. Nawet turbulencje są prawie niezauważalne.
Tak naprawdę był nie tylko klientem, ale także współudziałowcem firmy lotniczej. Uważał, że pieniądze, by nie traciły na wartości, powinny być dobrze ulokowane. W poprzednim życiu lubił pozować na spadkobiercę wielkiej fortuny, choć tak naprawdę wyłącznie dzięki własnej ciężkiej pracy zgromadził majątek.
– Czyżbym miała wypisane na twarzy, że nie lubię latać? – spytała, zmuszając się do uśmiechu.
– Z pewnością nie jest pani wyjątkiem. Większość ludzi nie lubi. Może więc spróbuję trochę odwrócić pani uwagę? Leci pani do Miami w interesach czy dla przyjemności? Ma tam pani rodzinę?
– Nie wiem, jak odpowiedzieć. – Zamyśliła się przez chwilę. – Lecę do rodziny, ale muszę też pozałatwiać trochę interesów. Chciałabym, żeby to była podróż dla przyjemności, ale niedawno zmarła moja babcia.
– Bardzo współczuję.
– Nie znałam jej – wyjaśniła szybko. – Ona wyrzekła się nas, gdy moja mama zaszła w nieślubną ciążę. Mama wielokrotnie wyciągała do niej rękę na zgodę, ale babcia nigdy nie odpowiedziała. Niedawno dostałam list, że zmarła i że zostawiła mi swoje mieszkanie. Jadę do Miami, żeby je sprzedać.
Jej spojrzenie wyrażało rezygnację i… Niech to szlag, znał to ostrożne, nieco spłoszone spojrzenie. Nie mówiła mu prawdy. A przynajmniej całej prawdy. Ukrywała coś i trudno się dziwić, że nie chciała mu się zwierzyć ze swych tajemnic. Byli dla siebie obcy. Potrafił sprawić, by nowo poznani ludzie otworzyli się przed nim. Dzięki temu mógł pozyskać dużo informacji.
– Skomplikowana sytuacja – przyznał, pozostawiając jej przestrzeń, by mogła rozwinąć wątek.
– To prawda. Cieszę się, że pan też tak na to patrzy. – Uniosła brwi, nie kryjąc irytacji. – Inni uważają, że wygrałam los na loterii. Poza tym to bardzo dziwne. Nie odezwała się nawet wtedy, gdy zmarła moja mama, a teraz uczyniła mnie swoją spadkobierczynią. Naprawdę dziwne.
Czyżby źródłem napięcia była ta niecodzienna sytuacja, zastanawiał się Everett. Pewnie trudno jest przyjąć spadek od kogoś, kto skrzywdził jej matkę.
– Nie wiadomo, dlaczego trzymała się od was z daleka. Powody mogły być różne. Gniew, wstyd, jakieś tajemnice.
Wstyd i poczucie winy… To właśnie dlatego Everett nie chciał się angażować.
– Wiem, ale… – Wykrzywiła usta, starając się powstrzymać narastającą frustrację.
Tym razem, gdy ich spojrzenia się spotkały, nie uciekła wzrokiem. Dziewczyna wzbudzała w nim coraz większą ciekawość. Widział, że zerknęła na jego rękę, szukając obrączki albo chociaż jaśniejszego śladu po niej. Kilkukrotnie Everett próbował się zaangażować, ale wszystkie związki prędzej czy później się rozpadały. Z uwagi na pracę nie mógł poświęcić partnerkom tyle czasu, ile potrzebowały. Teraz zaś miał czasu pod dostatkiem. Przynajmniej na krótki, niezobowiązujący romans. Podobały mu się rumieńce na policzkach dziewczyny. Wzbudził jej zainteresowanie. Czuł to.
– A pan dlaczego leci do Miami? – spytała.
Mieszkam tam, powinien odpowiedzieć, ale zwyciężyły stare przyzwyczajenia.
– Chciałbym kupić jacht. Zatrzymam się tam tylko na jedną noc. – Zależało mu na tym, by sytuacja była jasna. – Będę wolny o szóstej. Może chciałaby pani zjeść ze mną kolację?
Przechyliła głowę, rozważając propozycję. Dostrzegł w jej twarzy niepokój. Miała więcej do ukrycia, niż chciała przyznać. Czekał na odpowiedź z rosnącym napięciem. Może lepiej by było, gdyby odmówiła. Przeczucie mówiło mu, że wkracza na niepewny grunt.
Dziewczyna po chwili wahania uśmiechnęła się ciepło.
– Właściwie, czemu nie. Chętnie skorzystam z zaproszenia. – Wyciągnęła do niego rękę. – A tak w ogóle, jestem Bianca.
Czując ciepło jej skóry, wiedział już, że popełnił błąd. Rozbudziła w nim szaleńcze pożądanie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył, i z tego powodu ogarnął go lęk. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nic i nikt nie sprawi, żeby się wycofał.
– Everett – odparł ze zmysłowym uśmiechem. – Zarezerwuję stolik w hotelu. – I pokój, dodał w myślach.

Obecnie, Miami…

Bianca Palmer miała pracę, której pozazdrościłby jej każdy, kto tak jak ona ukrywał się przed reporterami, prawnikami i kryminalistami w markowych garniturach. Zupełnie niezamierzenie wplątała się w sprawy, które utrudniały jej teraz normalne życie. Dlatego musiała być bardzo ostrożna. Nie wiedziała, czego się spodziewać, gdy w jej ręce wpadła ulotka „Znajdziemy dla ciebie pracę”, ale okazało się, że oferta była wręcz stworzona dla niej. Zatrudnienie na czarno nie było czymś, o czym marzyła, podobnie jak pozycja pomocy domowej, ale takie życie dawało wolność i anonimowość. Raz na zawsze musiała się pożegnać z przeszłością, dla swojego własnego dobra.
Dostała skierowanie do rezydencji w Indian Creek. Dom musiał należeć do jakiegoś milionera, chociaż w porównaniu z innymi willami w tej okolicy nie był przesadnie ekstrawagancki. Cechowała go klasyczna prostota, a jednocześnie wyrafinowana elegancja. Dom w swym wnętrzu skrywał pięć sypialni, dziewięć łazienek, kino domowe i windę prowadzącą do baru na dachu rezydencji. W ogromnym garażu stały motocykl, najnowszy model samochodu sportowego oraz dwa zabytkowe auta pamiętające lata pięćdziesiąte. Najwyraźniej właściciel lubił styl retro, przynajmniej w motoryzacji. Każdy metr domu, każde okno i drzwi były zabezpieczone systemem antywłamaniowym, kamerami i alarmem. Posesję otaczał wysoki, ceglany mur. Boczna dróżka prowadziła na prywatną plażę, przy której nie cumowała żadna łódka. Czy milioner, którego stać na taką rezydencję, nie powinien mieć własnego jachtu? – pomyślała, gdy po raz pierwszy zeszła nad morze.
Agencja, która ją zatrudniła, wyjaśniła, że ma dbać o posiadłość podczas nieobecności właścicieli, którzy aktualnie żyją w separacji. Do jej zadań należało: polerowanie mebli, odkurzanie, koszenie wyłącznie małego trawnika, bo większym zajmował się ogrodnik, i mycie okien. A było co myć, bo szyby, osłonięte roletami przed intensywnym słońcem Florydy, zajmowały olbrzymią powierzchnię. Czasu wolnego miała sporo i nieraz nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. Tęskniła niekiedy za pędem miasta, za ludźmi, tęskniła za tym, by w progu własnego mieszkania zawołać „wróciłam” i za tym, by ktoś ją przywitał pocałunkiem i uściskiem. Zamiast tego, praktykując jogę pod drzewem, którego gałęzie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców, próbowała sobie wmówić, że ta izolacja jest wielkim darem. Dostawała dobre pieniądze, mieszkała w luksusowej rezydencji, jedzenie dostarczano pod bramę. Czy mogła chcieć czegoś więcej? Zastanawiała się niekiedy, dla kogo pracuje. Wnętrze domu było gustowne i piękne, ale całkowicie pozbawione drobiazgów, które zdradzałoby cechy właściciela. Może to jakiś biznesman, producent filmowy albo spadkobierca fortuny? Nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że pieniędzy dorobił się na nielegalnych interesach. Zamożni ludzi bywali na bakier z prawem. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia. Morris Ackerley, jej były narzeczony, z wdziękiem i lekkością okradał ludzi z dorobku ich życia. Oni inwestowali, on obiecywał zysk, a potem zostawiał ich na lodzie. Nie wiedziała, w czym bierze udział, nie zdawała sobie sprawy, że dostaje brudne pieniądze. Wierzyła narzeczonemu bezkrytycznie jak ostatnia naiwna idiotka. Gdy zorientowała się w tym procederze, nie mogła milczeć. Ujawnienie afery oznaczało jednak poważne kłopoty. Wiedziała, że już nigdy nie będzie bezpieczna.
Odgoniła złe wspomnienia i pozbierała do kosza dojrzałe pomarańcze, jak robiła to każdego ranka. Lubiła przed śniadaniem napić się świeżo wyciskanego soku. Następnie przyrządziła sobie tosty, smarując je obficie masłem orzechowym. Jedząc, rozmyślała o tym, gdzie mogłaby pracować, gdyby nie musiała się ukrywać. Zastanawiała się nad tym każdego dnia. Musiałaby zacząć swoją karierę od zera, a to nie byłoby łatwe. Całe jej życie wywróciło się do góry nogami i to pod każdym względem. Czuła się też bardzo samotna. Odkąd przyjęła pracę w domu tajemniczego milionera, praktycznie z nikim się nie widywała i z nikim nie rozmawiała. Nie licząc dostawcy jedzenia. Żyła w izolacji, umilając sobie czas czytaniem romantycznych powieści. Na początku nieustannie śledziła doniesienia w telewizji. Morris i Ackerley zostali pociągnięci do odpowiedzialności, z czego akurat była zadowolona, ale na niewiele się to zdało, bo wciąż jej imię było obrzucane błotem. Firma zrobiła z niej kozła ofiarnego. Trudno jej było słuchać tych wszystkich wypowiedzi, z których jasno wynikało, że to ona stała za przekrętami w spółce. Miała wtedy ochotę wyjść z ukrycia i bronić swoich racji, ale nigdy się na to nie zdecydowała. Zniknęła z mediów społecznościowych. Od czasu afery nie zajrzała tam ani razu. Czasami kusiło ją, żeby coś sprawdzić. A raczej kogoś. Everetta. Przymknęła na moment powieki, wspominając czas, który z nim spędziła. Zanim udała się z nim na kolację, sprawdziła w internecie, z kim ma do czynienia.
To był trudny moment w jej życiu. Właśnie żegnała się z dawnym życiem i nie potrzebowała dodatkowych problemów. Z licznych artykułów w sieci dowiedziała się, że jego ojciec był znanym szwajcarskim inżynierem motoryzacji, który uległ poważnemu wypadkowi podczas jazdy próbnej. Jego matka, Francuzka, pracowała jako tłumaczka w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Everett odziedziczył po nich niemały majątek, który trwonił na podróże i romanse. W internecie było sporo zdjęć, a to z prestiżowych imprez, a to z wakacji, które spędzał co rusz z inną kobietą. Przez pewien czas brał udział w wyścigach samochodowych. Jeździł do Monte Carlo na zawody i nawet je wygrywał. Ciekawe, czy spodobałyby mu się samochody, które stały w garażu właściciela, pomyślała teraz. Tak naprawdę myślała o nim nieustannie, zupełnie jakby towarzyszył jej w tym wielkim domu. Może umysł płatał jej figla, bo tak bardzo była spragniona towarzystwa, a Everett był ostatnim mężczyzną, z którym miała intymny kontakt. Dla niej tamte chwile znaczyły wiele, ale od pierwszej chwili zdawała sobie sprawę, że ma do czynienia z notorycznym podrywaczem. Poszła z nim na kolację, bo miała w tym swój cel, ale Everett całkowicie ją rozbroił swoim wdziękiem, inteligencją i seksapilem. Była wówczas przerażona tym, co ją czekało w związku z oskarżeniami w pracy, i pragnęła się na chwilę zapomnieć w ramionach przystojnego nieznajomego. Pozwoliła, by ją uwiódł, by ukoił jej strach i niepewność, by rozpalił w niej magiczne pożądanie. To było wyjątkowe doświadczenie, którego nawet przez chwilę nie żałowała. Był fantastyczny w łóżku i sprawił, że ona również poczuła się fantastycznie, wolna, wyjątkowa. Rano rozstali się bez zbędnych słów i fałszywych deklaracji. Bianca z jednej strony chciała zobaczyć go ponownie, ale rozsądek podpowiadał jej, że spotkałoby ją wielkie rozczarowanie. Everett z pewnością po tamtej nocy nie poświęcił jej choćby jednej myśli. Może nawet by jej nie pamiętał, a taka sytuacja byłaby boleśnie upokarzająca.
Czasami myślała o tym, żeby się ujawnić, zawalczyć publicznie o siebie, chociażby po to, żeby wejść w jakąś normalną relację z drugim człowiekiem. Tęskniła za bliskością. Policja zapewniła, że dostanie ochronę, ale to oznaczało życie na celowniku. Nie, tak było lepiej, nawet jeśli niekiedy przygniatała ją samotność granicząca z rozpaczą.
Przekroiła pomarańczę i zaczęła wyciskać sok, starając się powstrzymać łzy. Niespodziewanie jej uwagę zwrócił dziwny, miarowy dźwięk, rytmiczny, nieco przytłumiony stukot. Co to było? Nikt obcy nie mógł wejść do środka. A przynajmniej tego wolała się trzymać. Z drżeniem serca uświadomiła sobie jednak, że dźwięk się wzmaga. Dochodził zza drzwi po lewej stronie, tych, które prowadziły na dziedziniec do patio przy basenie. Pospiesznie podeszła do monitora, który podłączony do alarmu rejestrował każdy ruch na zewnątrz. Gdyby na teren posiadłości wtargnął ktoś obcy, system by to wychwycił. Nagle zamarła. W kamerze dostrzegła wysokiego mężczyznę o kulach, który patrzył prosto na nią. Nagle przeszyła ją spontaniczna radość.
Everett! Czy to możliwe?

Wakacje na Bali – Sharon Kendrick

To było zupełnie jak śnić koszmar nocny i nie móc się z niego przebudzić. Sen, w którym wszyscy poza tobą mieli na sobie ubrania, a ty jedna byłaś naga. Całkowicie obnażona – myślała z rozpaczą Kitty.
Czuła się, jakby każdy w tym ekskluzywnym miejscu, zarezerwowanym wyłącznie dla bogaczy, wiedział, że jest oszustką, która bezprawnie wkroczyła na ich nietykalne terytorium. Serce prawie wyskoczyło jej z piersi, gdy dodatkowo oceniła kreacje innych kobiet: w większości jedwabne obcisłe suknie, przylegające idealnie do ich perfekcyjnych wysmukłych ciał, oraz pantofle na niesamowicie wysokich obcasach, doskonale uzupełniające opalone i wyrzeźbione na siłowni i masażach nogi.
Co też ją podkusiło, żeby na wieczorne wyjście ze znajomymi założyć luźną bawełnianą sukienkę plażową z falbankami i tanie, płaskie, płócienne espadryle kupione na ulicznym bazarze? Tyle mogła przewidzieć nawet ona! Że tak nie wypada zjawić się w klubie nocnym, w modnym kurorcie na Bali. Inna rzecz, że nie miała w zasadzie żadnej innej sukienki. Dobrze przynajmniej, że przed wyjściem wysuszyła włosy suszarką, dzięki czemu wyjątkowo jej rude loki nie wyglądały, jakby właśnie poraził ją prąd.
Kitty nie była bowiem bywalczynią knajp ani miłośniczką życia nocnego czy miejsc emanujących bogactwem. To Sophie, niania pracująca w sąsiedniej willi, zaprosiła ją na drinka po pracy. Kitty zgodziła się, gdyż Bali szczyciło się – przynajmniej w reklamach – stonowaną, nie wykluczającą nikogo atmosferą. Niestety spóźniła się i nie mogła nigdzie znaleźć znajomych.
Czy powinna się zachować, jakby się nic nie stało, zamówić drogiego drinka i popijać go powoli w samotności przez resztę wieczoru? – rozważała, ściskając nerwowo małą ratanową torebkę, również prosty, „bazarowy” zakup. Wtedy nagle uświadomiła sobie, że jeszcze coś jest nie tak: poczuła, że ktoś ją obserwuje. Dziwne. Jakby przyciągana niewidzialnym magnesem, odwróciła się i ujrzała mężczyznę siedzącego na samym końcu marmurowej lady baru z niemodną, papierową wersją gazety tuż przed nosem. Miał bardzo ciemne włosy i oczy o intensywnym spojrzeniu, muskularne ciało i lodowaty, wręcz odpychający wyraz twarzy. Wyglądał tak ponuro, że odruchowo pomyślała o zimie w samym środku upalnego lata na Bali.
Nie bardzo wiedziała czemu, ale również przyglądała mu się uważnie, wcale się nie śpiesząc z zakończeniem tej obserwacji. Może to jego nietypowa, posępna mina i kompletny bezruch spowodowały, że studiowała go i chłonęła niczym niesamowitą rzeźbę w muzeum.
W końcu oprzytomniała, zdumiona własną reakcją na nieznajomego, i postanowiła czym prędzej ustalić, gdzie znajduje się Sophie ze znajomymi. To nie zatłoczone londyńskie city, tylko wysepka turystyczna, więc powinny się szybko odszukać.
Gdy Kitty usiłowała znaleźć w torebce telefon, usłyszała nad głową przyjemny, lecz nieznający sprzeciwu, damski głos. Ten rodzaj „uprzejmości” alergizował ją od dziecka, bo niezmiennie zapowiadał dobrze zawoalowane upomnienie lub naganę, zwłaszcza w tym przypadku, kiedy właścicielka głosu zjawiła się dosłownie znikąd, jakby wyrosła spod ziemi. Charakteryzował ją też nienaganny wygląd i fryzura w postaci skromnego koku, a na prostej czarnej sukience nosiła identyfikator, który opisywał jej stanowisko elegancko po francusku jako maitre d’, czyli w mniej eleganckim uproszczeniu: kierowniczka klubu.
– Proszę mi wybaczyć, ale ma pani chyba świadomość, że ten bar obsługuje wyłącznie gości hotelowych?
Dama brzmiała przyjaźnie i profesjonalnie, lecz na tyle dystyngowanie, by natychmiast wzbudzić w Kitty charakterystyczne dla niej poczucie niepewności.
To była ostatnia kropla goryczy tego dnia, po kolejnych irytujących zdarzeniach, uszczypliwych uwagach Camilli, obmierzłych komentarzach Ruperta oraz po tym, jak w trakcie podwieczorku w jej trudnych do rozczesania lokach wylądował rozgnieciony przez bliźniaki banan!
Niestety są rzeczy, których nie dowiesz się szczerze z agencji zlecającej ci opiekę nad „uroczymi dziećmi w wyjątkowo miłej, bogatej, uprzywilejowanej, londyńskiej rodzinie”.
Zrobiwszy powyższy błyskawiczny rachunek sumienia, Kitty uznała, że wyniesie się z baru natychmiast, dla własnego dobra.
– Nie, w ogóle nie miałam takiej świadomości, ale proszę się nie obawiać, bo już wychodzę – odparła z lodowatym spokojem, umiejętnością nabytą na takie właśnie okazje, w ciągu paroletniej pracy z małymi dziećmi.
Jej serce waliło jednak jak oszalałe, kiedy szła przez luksusową ciemną salę, pomiędzy niskimi stolikami, na których w porcelanowych misach na wodzie, pośród bladoróżowych płatków róż i postrzępionych pomarańczowych płatków goździków unosiły się migoczące kadzidełka.
Kiedy dotarła do drzwi, bez wyraźnego powodu obejrzała się za siebie i zasmuciła się. Ponury nieznajomy zniknął. Czyżby miała nadzieję go jeszcze zobaczyć i poczuć na sobie jego przeszywające spojrzenie? Czy chciała tę scenę zachować jako jedyne wspomnienie z egzotycznych wakacji?
W końcu, udając, że wie, dokąd idzie, minęła pewnym krokiem drzwi, okolone dwoma olbrzymimi kamiennymi smokami i udekorowane różowymi kwiatami, po czym znalazła się w pustym nieoświetlonym korytarzu, najprawdopodobniej należącym do części administracyjnej kurortu. Tu spokojnie znalazła telefon i esemes od Sophie.

Nie czekałyśmy dłużej. Drinki za drogie. Obsługa zadziera nosa. Przenieśliśmy się do Kuta. Bierz taryfę i przyjeżdżaj!

Kitty zawahała się. Czy warto płacić za taksówkę na drugi koniec wyspy, jeżeli dziewczyny będą już i tak po paru ładnych drinkach? A może lepiej porządnie się wyspać i nie martwić się, że późniejszym powrotem poirytuje Camillę i Ruperta? Bo po co dodawać sobie stresu, jeżeli już i tak atmosfera między nią a jej zleceniodawcami z piekła rodem stawała się powoli nie do wytrzymania?
Nagle Kitty zamarła. Z najciemniejszej części korytarza wynurzyła się jakaś postać i ruszyła w jej stronę. Tak! To był on! Nieznajomy z baru. Patrzyła na niego jak zauroczona, bo przytłaczał wszystko wokół wzrostem, posturą i pewnego rodzaju niesamowitą aurą, która z niego emanowała. Miał kręcone kruczoczarne włosy i oczy niczym dwa węgle, w których czaił się podejrzany chłód.
Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, lecz nie umiała się na to zdobyć. Czekała więc, zdając sobie sprawę, co za chwilę usłyszy. Nie mogło być inaczej. Żałowała, bo zrobił na niej piorunujące wrażenie.
– Do tej części budynku nikt z zewnątrz nie ma wstępu. Czy mogę pomóc i wskazać drogę? – zapytał oficjalnym tonem.
W pewnym sensie poczuła mu się za to wdzięczna: nie dlatego, że oferował pomoc, ale dlatego, że jego władczy ton ułatwił jej powrót do rzeczywistości i powstrzymanie się od fantazjowania na jego temat. Poza tym nie zamierzała być zbyt uprzejma, ponieważ wytrącił ją całkiem z równowagi. Za zbytnią uprzejmość ludzie tacy jak on, na przykład jej aktualni zleceniodawcy, na ogół traktowali ludzi takich jak ona w sposób poniżający.
– Doskonale potrafię znaleźć drogę. Schowałam się tu celowo, żeby wysłać w spokoju esemesa po tym, jak bezceremonialnie wyproszono mnie z baru.
– Doprawdy? Maitre d’ słynie ze swojej dyplomacji.
Kitty westchnęła. Akurat to się zgadzało.
– W porządku. Zachowała się taktownie – przyznała – ale człowiek może się poczuć idiotycznie. Nie rozumiem, czemu bary hotelowe nie mogą być dostępne dla wszystkich, tylko wprowadzają niezrozumiałe ograniczenia.
Przyglądał jej się uważnie, jakby oceniając, czy mówi na serio. Wydawał się niezaznajomiony z ludźmi, których dziwiły niepisane prawa istniejące w pewnych luksusowych kręgach.
– Ponieważ większość naszych gości nie chce być nagabywana przez ciekawskich gapiów, którzy przez pół roku oszczędzają każdy grosz, żeby stać ich było na jednego, porządnego większego drinka w naszym barze i spędzenie tutaj całego wieczoru – odparł z ironią. – Jeżeli zatrzymują się u nas celebryci z pierwszych stron najelegantszych magazynów z całego świata albo członkowie europejskich rodów królewskich, to z pewnością zakładają, że będą się tu mogli zrelaksować. Że przez parę dni nie czeka ich ciągła cenzura, a żaden napalony prymityw nie pstryknie im z zaskoczenia zdjęcia telefonem, kiedy na przykład nie będą odpowiednio uczesani czy ubrani, po to tylko, żeby je wrzucić do sieci albo sprzedać za krocie jakiemuś taniemu, tandetnemu brukowcowi.
Kitty miała ochotę wybuchnąć, słysząc te insynuacje. Z natury nie była ani gapiem, ani prymitywem, a już na pewno nie miała najmniejszego zamiaru robić ukradkiem zdjęć sławnym gościom. Sophie zresztą też! Nagle… wyhamowała. Przecież jednym z powodów, dla których koleżanka uparła się przyjść akurat tutaj, była krążąca wokół plotka, że właśnie w tym hotelu przebywa pewien super znany kierowca rajdowy. Czy aby nie chodziło jej dokładnie o to, żeby zrobić sobie z nim selfie, a potem wstawić je wszędzie jako zdjęcie profilowe?
Po chwili Kitty zastanowiła się, kim właściwie jest nieznajomy i co tu robi? Nie może być gościem, bo mówi o „naszym” hotelu. Nie ma jednak plakietki, a jego ubiór – idealnie skrojona jedwabna koszula i ciemne spodnie – musiał kosztować fortunę, swoboda zaś i obycie wskazywały na uprzywilejowany status. Może jest zaufanym szefem ochrony, przebranym za bogatego gościa, by móc jak najlepiej wypełnić swe zadania.
– A pan? Bo wydaje mi się, że to miejsce jest znane panu doskonale. Pracuje pan tutaj?
Zawahał się nieznacznie.
– Ja… owszem. Tak.
Nie czuł się winny z powodu niezgodnej z rzeczywistością odpowiedzi. Takie pytanie można zinterpretować na wiele sposobów. Cóż z tego, że był właścicielem tego kurortu i kilkunastu innych? Spędzał przez to w pracy o wiele więcej czasu niż reszta osób na liście płac. A zatem, owszem, jak najbardziej. Pracował tutaj i prawie zawsze miał nadgodziny.
Poza tym bardzo dbał o swą prywatność. Początkowo z konieczności, potem z przyzwyczajenia. Unikał też okazywania emocji, uczuć czy zainteresowania, stąd wyrobił sobie opinię człowieka obojętnego i bez serca. To ostatnie z reguły zarzucały mu sfrustrowane kobiety.
Wbrew oskarżeniom, nie było to jego celowe działanie skierowane przeciw pragnącym upolować go na męża niewiastom, lecz cecha osobowości: szczera i głęboka potrzeba izolowania się od ludzi, z powodu której wcale nie czuł się winny.
Spojrzał zimno na rudowłosą dziewczynę.
– A pani? Przyszła tu pani sama na drinka, nie wiedząc o ograniczeniach?
Spięła się i jeszcze bardziej się wyprostowała, eksponując niebywale ponętny biust, czym, podobnie jak oczami o niesamowicie intensywnym odcieniu zieleni i naturalnie rudymi lokami, które wpadały niemalże w czerwień, wytrąciła go całkiem z równowagi. Dlatego zresztą w którymś momencie wstał zza baru i ruszył za nią bezwiednie, jakby wabiła go magiczną, ledwo słyszalną pieśnią syrenią. Było to równie szalone, jak i trudne do wyjaśnienia.
– W zasadzie nie chodzę sama na drinki – odrzekła dumnie. – Chociaż oczywiście nic w tym zdrożnego w dwudziestym pierwszym wieku.
– Niczego takiego nie sugerowałem.
– Miałam się tu spotkać ze znajomymi, ale moje szefostwo dokładało mi zadań do wykonania, aż się w końcu spóźniłam, no i znajome zniknęły…
– Dlaczego?
– Drinki za drogie, no i generalnie… nie nasze klimaty. To jest bar z najwyższej półki. Nie dla pracujących dziewczyn. Koleżanki wzięły więc taksówkę i pojechały do Kuta. Tam na mnie czekają.
Skinął głową. Mówiła prawdę. Domyślił się, z kim miała się spotkać. Jakiś czas przed jej pojawieniem się przez klub przetoczyła się malownicza, rozchichotana grupka długonogich, opalonych blond piękności w sukienkach mini. Nie stanowiły zresztą szczególnie niezwykłego zjawiska. Wielu młodych ludzi, turystów, studentów czy pracowników sezonowych, często wpadało do baru w nadziei, że zobaczą choć przez chwilę z bliska, jak żyje druga, „lepsza” część społeczeństwa.
Jednak rudowłosa, wielkooka dziewczyna nie pasowała wcale do hałaśliwej hałastry. Wyglądała na… Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa… Może na bardzo przyzwoitą? Tak. Dokładnie tak! W niczym nie przypominała typowych bywalczyń tego miejsca, chcących się zazwyczaj nieźle zabawić. Nie była także podobna do kobiet zaszczycających jego sypialnię: szczupłych, żylastych brunetek, dokonujących akrobacji w łóżku, dzięki ciałom wytrenowanym na siłowni i na dietach, traktujących seks jak zajęcia z fitness.
Dziewczyna stojąca na wprost niego była zupełnie inna. Nietypowa. Jakby z minionej epoki. Blada, bez makijażu, raczej pulchna, ubrana w zupełnie nijaką sukienkę, nieprzystającą do życia nocnego, zwłaszcza na gorącym Bali. Mimo staromodnego ubioru poruszała się z wrodzoną gracją. Jej zgrabny chód od razu przykuł jego uwagę. Albo inaczej: przez wiele ostatnich dni nikt i nic nie przyciągnęło jej tak jak ona. Może dlatego, że sprawiała wrażenie outsidera, zupełnie jak on od niepamiętnych czasów.
Poza tym nie umiał oderwać wzroku od jej niepowtarzalnych czerwonawych loków. Gęste rude włosy spadały falami na blade ramiona niczym ogniste płomienie. Przypominała mu pewne sławne malowidło Wenus wychodzącej z morskich fal. Nie pamiętał nazwiska malarza, tylko okoliczności, kiedy zaciągnięto go do galerii we Włoszech jako nastolatka, praktycznie na siłę. Jego niechęć nie wynikała z braku zainteresowania sztuką. Bardzo źle znosił wtedy generalnie całą, wymuszoną przez matkę, drogą wycieczkę objazdową po Europie, która miała być nagrodą za jej powrót do ojca i próbę ratowania ich nieudanego małżeństwa. Ojciec był nieludzko wdzięczny za ten gest i całe wakacje jej nadskakiwał, co powodowało, że Santiago miał mdłości, zwłaszcza znając rzeczywistą sytuację. Ojciec od dawna był mężem matki już tylko z nazwy. Nie dochowywała mu wierności, nie dążyła do prawdziwego pojednania, tylko śmiała mu się za plecami w nos, przygotowując się do zrobienia z niego jeszcze większego idioty.
Jednakże tego typu reminiscencje nie prowadziły donikąd. Zamiast pod byle pretekstem wracać do brudów przeszłości, należało się skupić na apetycznym, tajemniczym rudzielcu.
– I jak? Zamierza pani dołączyć do znajomych? – zapytał, całkiem świadom, że wolałby, żeby została.
Tylko dlaczego? Bo stanowiła całkowitą nowość na jego drodze życia? Bo był już tak zblazowany, że zapomniał, jak to jest, kiedy widzi się przed sobą normalnie się zachowującą, atrakcyjną, niezdemoralizowaną kobietę, i czuje się szczere, zdrowe podniecenie?
– Chyba nie. Po prostu wrócę się wyspać.
– Nie wygląda pani na szczególnie zachwyconą taką perspektywą.
– Bo nie jestem. Ale mam mnóstwo do zrobienia, a jutro wyjeżdżam.
Czy te słowa go uspokoiły? Prawdopodobnie tak. Zawsze wolał wiedzieć, że ma niczym nieograniczony dostęp do drogi ewakuacyjnej. „Jutro” brzmiało bezpiecznie. Póki co patrzył na jej smętną twarz i zastanawiał się, jak wygląda, kiedy się uśmiecha. Zapragnął być „dobroduszny” i „wyłącznie z przyczyn obiektywnych” zrobić coś, co mogłoby uratować jej ostatni wieczór na Bali. Sporadyczne bycie miłosiernym jest ponoć dobre dla duszy. Cóż z tego, że od dawna oskarża się go o jej brak?
Jednak gdzieś głębiej musiał przyznać, że najzwyczajniej w świecie zafascynowała go dziewczyna o rzadkiej urodzie i niemająca nic wspólnego z jego elitarnym światem. Miał chyba prawo do małej odskoczni?
Tak ciężko ostatnio pracował. Wywalczył kontrakt, na mocy którego uzyskał pozwolenie na budowę jednej z największych farm słonecznych na ziemi, na terenie zachodniej Australii. Za swe przyszłe zasługi dla środowiska, został nagłośniony przez media i partie zielonych. Powinien się czuć spełniony. Promieniować sukcesem. Niestety jak zwykle nie czuł nic.
Pamiętał zaskoczenie na twarzach swych prawników, kiedy uciekł z sali konferencyjnej, gdzie zebrano się na chwilę w trakcie dnia pracy, by świętować podpisanie kontraktu. Nie dopił nawet pierwszego kieliszka szampana. Wolał nie tłumaczyć im, że nie chciał siedzieć tam z nosem na kwintę, myśląc gorączkowo o następnych kontraktach, które będzie musiał wkrótce wywalczyć i podpisać, żeby… nie zwariować! Przecież – i słusznie – uznaliby go za chorego, gdyby się przyznał, że oszałamiające sukcesy nie przynoszą mu satysfakcji ani nawet nie robią na nim wrażenia.
Uśmiechnął się mimo woli. Jak się okazuje, są jednak jeszcze sytuacje, które i jego potrafią ożywić.
– Jak pani ma na imię? – zapytał nagle.
– Kitty. Kitty O’Hanlon.
– Jest pani Irlandką?
– Jedyne, co mam w sobie irlandzkiego, to nazwisko – odparła z goryczą, na tyle silną, że ją odnotował, ale nie czuł się na tym etapie skory do pytania o cokolwiek.
– Santiago Tevez – przedstawił się powoli prawdziwym nazwiskiem, dając jej szansę na szybkie skojarzenie: że coś wie, czytała lub słyszała.
Odruchowo czekał na zdumienie, nudne, bo przewidywalne zachwyty i pytania, które zwykle pojawiały się w takim momencie, bo w ten sposób reagowali ludzie na spotkanie ze znanym miliarderem. Jednak tym razem nie stało się zupełnie nic. Wtedy poczuł się nagle zadowolony i zrelaksowany.
– Kitty… mam pomysł. Zostań tutaj. Zapraszam cię na drinka.
– Jak to? – zdziwiła się.
– No tak normalnie. Wygląda na to, że oboje wahamy się, co zrobić. Ja skończyłem pracę i nie chce mi się jeszcze iść do domu. Ty spóźniłaś się na spotkanie. Tymczasem z barku mamy jeden z najpiękniejszych widoków na wyspę!

Zadanie dla agenta - Dani Collins
Everett Drake właśnie zakończył pracę agenta rządowego. Nareszcie będzie żył bez stresu i natłoku zadań. W samolocie do Miami poznaje Biancę Palmer i umawia się z nią na randkę. Na tym jego spokój się kończy. Bianca jest ścigana przez grupę przestępczą. Everett siłą rzeczy zostaje wciągnięty w sprawę, zresztą i tak nie zostawiłby pięknej Bianki bez pomocy…
Wakacje na Bali - Sharon Kendrick
Wakacje na Bali – brzmi jak marzenie, ale Kitty O’Hanlon, która przyjechała tu jako opiekunka do dzieci, nie miała ani chwili, by pójść na plażę i skorzystać z uroków tego miejsca. Jest tak zmęczona, że nie martwi jej konieczność powrotu do Londynu. Gdy ostatniego wieczoru poznaje w barze niezwykle przystojnego Santiaga Teveza, postanawia zrobić sobie choć jedną przyjemność i spędza z nim cudowną noc. Nazajutrz rozstaną się bez bólu i na zawsze. Tak przynajmniej sądzi…

Zawsze mi ciebie brakowało

Scarlet Wilson

Seria: Medical

Numer w serii: 681

ISBN: 9788327691514

Premiera: 11-05-2023

Fragment książki

Iris Conway poprawiła frotkę zsuwającą się z końskiego ogona, po czym wrzuciła do pojemnika zakrwawiony uniform. To już trzeci raz w trakcie tego dyżuru. Łokciem otworzyła sobie drzwi, żeby wrócić do chaosu panującego na oddziale ratunkowym.
W tej chwili w dublińskim St Mary’s University Hospital panował totalny zamęt, tym bardziej że brakowało czterech lekarzy. Dwie lekarki były na urlopie macierzyńskim, kolega z Hiszpanii musiał niespodziewanie wrócić do domu z przyczyn rodzinnych, a drugi uległ wypadkowi podczas meczu rugby, co skończyło się poważną operacją.
Zerknęła na tablicę przyjęć: każde wolne okienko natychmiast się zapełniało.
– Rena, jaka jest aktualna sytuacja? – zwróciła się pielęgniarki dyżurnej.
– Na radiologii sobie radzimy, mamy sześciu pacjentów oczekujących na badanie kontrolne, trzech na operacyjnym; przed chwilą do czterech pacjentów przyjechała pediatra; cztery osoby czekają przed gipsownią – wyliczała pielęgniarka, nie dając Iris dojść do głosu.
Wyraźnie miała wszystkiego dosyć.
– Dwoje chorych pod respiratorami ponownie wymaga twojej uwagi. Jedna pacjentka czeka na USG, najwyraźniej położniczy jest już obłożony na maksa. Pokazał się Harry. Zrobiłam mu herbatę i kilka grzanek. A ta nowa lekarka? Zrezygnowała. Zamiast niej dostaniemy jakiegoś faceta…
Iris wyczuła, że wystarczy słowo, żeby koleżanka wybuchła. A to zła wiadomość dla zespołu.
Po kilku sztormowych dniach szpital pękał w szwach, nie było ani jednego wolnego łóżka i dlatego różne specjalności miały problemy z kierowaniem swoich pacjentów na badanie na ratunkowym.
– Poza tym jedna studentka płacze w pokoju dla lekarzy, a nowego kolegę należałoby zakneblować i zakuć w kajdanki… Wydaje mu się, że skoro jest już po dyplomie, może rządzić.
Tylko tego brakowało. Iris westchnęła. Jako szpital uniwersytecki przyjmowali sporo praktykantów z różnych poziomów studiów. Mając takie braki kadrowe, trudno zajmować się jeszcze nimi.
– Dlaczego ona płacze?
– Nie mam pojęcia. Nie miałam czasu zapytać.
– Na tego młodzieńca z przerostem ambicji naślij Joan. Poinformuj go, że bez jej zgody nie wolno mu nic robić.
– Zapłacisz za to – zauważyła wymownym tonem Rena, bo nawet jej Joan potrafiła zajść za skórę.
Iris pokiwała głową.
– Przecież wiem. I poproś Fergusa, żeby poszedł do tej dziewczyny. – Na szczęście ten doświadczony pielęgniarz to był bezpieczny wybór. Potrafił błyskawicznie ukoić zszarpane nerwy każdego członka zespołu.
Od sześciu lat wszyscy ci ludzie byli jej rodziną. Wiele oddziałów ratunkowych jest dla lekarzy jedynie stacją przesiadkową do wpisania do CV. Zatrzymują się tu na dłużej tylko nieliczni, wśród nich była ona, Iris.
Kiedy awansowała na kierownika oddziału, wszyscy pospieszyli z gratulacjami. Sprawdziła się.
Gdy adoptowała Holly jako samotna matka, wszyscy ją wspierali. Holly też ich pokochała, udało się jej owinąć wokół małego paluszka i surową Renę, i ostrą Joan, i łagodnego jak baranek Fergusa. Iris, pamiętna swoich nieciekawych doświadczeń dziecka adoptowanego, starała się być jak najlepszym rodzicem.
Tuż obok zadzwonił telefon. Słuchała rozmówcy uważnie, potakując, ale z jej miny Rena błyskawicznie wyczytała, że coś się stało.
Iris włączyła swój pager.
– Ofiary wypadku na morzu. Cztery osoby.
– Przygotować reanimację – zadecydowała Rena.
Iris rozejrzała się po sali, po czym przy wtórze pagerów odbierających sygnał wyszła na korytarz.
Tam też ze wszystkich kabin odpowiadały pagery. Głośno wydawała instrukcje, z kabin kolejno wyłaniały się twarze medyków. Nikt nie oponował.
– Co się stało z Claire, tą nową lekarką? Dlaczego zrezygnowała?
– Podobno dostała lepszą ofertę z jakiegoś szpitala w Rio de Janeiro. – Rena uśmiechnęła się krzywo. – Damy sobie radę w taką pogodę?
– Sztorm nam nie pomaga – mruknęła Iris. – To już trzecia doba. Dlaczego ludzie nie słuchają prognoz, i nie siedzą w domu?! W poczekalni tłoczy się teraz chyba połowa Dublina.
– Taa… – Rena powiodła wzrokiem po tłumie oczekujących w izbie przyjęć, zaparowanych szybach oraz pacjentach, dla których zabrakło krzeseł. – I praktycznie żadnego lekarza.
Jakby ani jeden lekarz na tej planecie nie był zainteresowany krótkoterminowym kontraktem z ich oddziałem.
Zadaniem oddziału było zatrzymanie pacjenta przez dobę, by zrobić więcej badań. Dwie osoby w najcięższym stanie już powinny leżeć na odpowiednich oddziałach na wyższych piętrach. Iris jednak nie mogła dłużej czekać. Wybrała numer pagera lekarza dyżurującego, a gdy ten oddzwonił, od razu przeszła do rzeczy.
– Leży u mnie sześcioro waszych pacjentów. Ich czas oczekiwania już dawno się skończył. Zejdź do nas, zbadaj ich i podejmij stosowne decyzje. Leci do nas czterech rybaków podjętych z morza, których nie mam gdzie umieścić.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączyła się.
– Rena, tej ciężarnej trzeba zrobić USG. Czeka już za długo.
Rena zerknęła do karty pacjentki, westchnęła, po czym z przenośnym ultrasonografem weszła do kabiny.
Kobieta w średnim wieku miała zaczerwienione oczy, rozmazany tusz do rzęs i nieumyte włosy. Zgłosiła się kilka godzin wcześniej, ponieważ przestała czuć ruchy płodu. Przyjechała w taką pogodę sama, nikt jej nie towarzyszył.
– Dzień dobry, jestem lekarzem na ratunkowym. Przepraszam, że musiała pani tak długo czekać, ale nasi ginekolodzy mają dzisiaj pełne ręce roboty. Mogę panią zbadać?
Kobieta przytaknęła.
– Żeby tylko ktoś mnie zapewnił, że wszystko jest w porządku.
– To zrozumiałe. Proszę mi opowiedzieć, co się dzieje.
– Mam wyrzuty sumienia, że tego nie zauważyłam. Dopiero w supermarkecie, jak wiatr nieco się uspokoił, zobaczyłam kobietę z maleństwem w nosiłkach i nagle zdałam sobie sprawę, że od rana nie czuję jej ruchów. – Rozpłakała się. – W nocy tak kopała, że aż mnie obudziła. Mam swoje lata i wiem, że ciąża w moim wieku jest obarczona dużym ryzykiem, ale…
Dla Iris było oczywiste, co pacjentka chce usłyszeć.
– Posłużę się tym aparatem, żeby usłyszeć bicie serca dziecka. Mogę panią zapewnić, że nawet jeżeli nie od razu usłyszymy bicie serca, to nie będzie powodu do paniki, ponieważ maleństwa czasami układają się w bardzo dziwnych pozycjach. Ktoś pani towarzyszy?
– Jestem sama. Tylko ja i Ruthie. To jej imię.
Kobieta uśmiechnęła się lekko.
– Bałam się, że nie mogę mieć dzieci. Starałam się wiele lat. Kiedy mąż ode mnie odszedł, przez jakiś czas spotykałam się z pewnym mężczyzną, ale i to się nie sprawdziło. Aż tu nagle… jest! Jednak ojciec dziecka nie chciał o tym słyszeć. Czułam, że to moja ostatnia szansa na macierzyństwo. Mam dobrą pracę i mieszkanie. Mogę liczyć na pomoc mamy i siostry. Ale o tym im nie powiedziałam, żeby ich nie martwić…
Kierowana empatią Iris wzięła ją za rękę.
Kobieta bardzo pragnęła tego dziecka. Już nadała mu imię i planowała sama je wychowywać. Iris serce się ścisnęło, ale nie mogła powiedzieć pacjentce o tym, co je łączy. Nikomu nie chciała przekazywać złych wiadomości.
Z trudem stłumiła narastającą w niej wściekłość na położników, którzy nie zajęli się nią odpowiednio szybko. Zapewne byli zajęci gdzie indziej, ale i ona w każdej chwili może zostać wezwana do nagłego wypadku.
Rozprowadziła żel na brzuchu kobiety, w drugiej ręce trzymając monitor. Włączyła urządzenie.
Niemal od razu rozległ się odgłos szybko bijącego serca. Obydwie odetchnęły z ulgą.
– To Ruthie – wyszeptała pacjentka.
– Tak, to serduszko Ruthie. Wszystko w normie. Rytm serca, ciśnienie krwi oraz wynik wcześniejszej analizy moczu.
– Mogę przestać się zamartwiać?
– Wszystko wygląda dobrze. Mogę skierować panią do szpitala położniczego na wizytę kontrolną jutro, bo dzisiaj to niewykonalne. Dobrze by było, żeby po jutrzejszym badaniu ginekolog wydał taką samą opinię jak ja dzisiaj.
– Jest pani pewna, że wszystko jest w porządku?
– Absolutnie. Mam za sobą lata doświadczeń jako specjalista medycynę ratunkowej, ale nie jestem pani ginekologiem. To on powinien panią teraz zbadać.
To wyraźnie uspokoiło pacjentkę.
Iris się uśmiechnęła.
– Za pięć minut ktoś z personelu przekaże pani opis. Proszę dbać o siebie. Jestem pewna, że Ruthie trafi w dobrze ręce.
– Dziękuję. – Kobieta chwyciła dłoń Iris. – Tak się bałam… Nie ma pani pojęcia, jak mi ulżyło.
– Doskonale to rozumiem i cieszę się, że mogłam pomóc.
Iris wyszła z kabiny i od razu poinstruowała jedną z pielęgniarek, by wypisała skierowanie.
Usłyszała charakterystyczne odgłos nadlatującego śmigłowca. Na razie wiedziała tylko, że silny podmuch wiatru przewrócił kuter, w efekcie czego cała załoga znalazła się w wodzie. Nie miała pojęcia, czy wszyscy zostali uratowani. Prawdopodobnie w akcji udział wzięły aż dwa helikoptery z ratownikami na pokładzie. Wszyscy bez wątpienia mocno ucierpieli, wydani na pastwę bezlitosnych żywiołów.
Zatem możliwe, że na izbę przyjęć dotrze więcej poszkodowanych.
– Wszyscy gotowi? – zawołała.
W takich sytuacjach dzieje się coś bardzo dziwnego.
Na gwarnym zazwyczaj oddziale zapada cisza. Iris zauważyła, że dwaj pacjenci z zagrożeniem życia zostali przeniesieni, zwalniając dwa łóżka na kółkach; dwaj inni też zniknęli, przez co zwolniły się kolejne dwa miejsca.
Przygotowano nosze na kółkach, a załoga ustawiła się już w fartuchach, maskach i rękawiczkach.
Rena natomiast przygotowała worki z solą fizjologiczną i glukozą, a także koce termiczne: standard w każdej placówce przyjmującej pacjentów z hipotermią.
W takich chwilach personel się konsolidował. Spoglądając na morze twarzy, czuła, że zawsze może liczyć na swoich współpracowników. Tak samo było w przypadku masowych wydarzeń, ponieważ ich szpital był największą taką placówką w Dublinie, z łóżkami dla pond sześciuset pacjentów.
Zawsze przyjmował najwięcej chorych, jego personel zawsze był w gotowości. Rozpierała ją duma z przynależności do tego zespołu.
Iris Conway się sprawdziła. Jako porzucone niemowlę, potem dziecko adoptowane przez parę, która przestała się nią interesować, gdy urodziło się im własne dziecko, a następnie wyemigrowali do Australii, jak tylko dostała się na medycynę, żałowała, że nie ma nikogo, kto powiedziałby jej czasem, że jest z niej dumny.
Drzwi za jej plecami się rozsunęły, po czym do sali wbiegli z noszami członkowie załogi śmigłowca i dwie osoby personelu oddziału ratunkowego.
Na dachu szpitala znajdowało się lądowisko dla śmigłowców, z windą prosto do oddziału.
– Owen Moore, lat dwadzieścia siedem, członek załogi kutra MCGonigal. Aktualna ciepłota ciała dwadzieścia osiem stopni, zwolniony rytm serca, niskie ciśnienie. Dostał tlen, natlenowanie dziewięćdziesiąt dwa procent – zameldował jeden z przybyłych.
– Kiedy został podjęty z wody? – zapytała Iris.
– Osiem minut temu.
Kurczę, pomyślała z uznaniem. Ci faceci to superbohaterzy.
– Macie ich więcej?
– Drugi jest tuż za nami… – Zawahał się, a ona poczuła, że to nie wszystko.
Chwilę później z windy wysiadł mężczyzna rozmawiający przez mikrofon umocowany na ramieniu. Spojrzał na nią.
– Wichura przybrała na sile i nasz drugi śmigłowiec nie może wylądować.
Chwilę później wjechały drugie nosze. Rybak był w podobnym stanie jak jego kolega, tylko trochę starszy.
– Rozbierzcie ich, ponownie sprawdźcie ciepłotę ciała, podłączcie do kardiomonitorów, ocena innych obrażeń. U obu oczekuję wyników poziomu glukozy we krwi, wenflonów oraz pojemników z krwią.
Sama przystąpiła do założenia kaniuli pierwszemu poszkodowanemu. Z powodu zapadniętych naczyń krwionośnych nie było to łatwe. Przeniosła wzrok na Ryana, drugiego lekarza, któremu ze starszym rybakiem już tak gładko nie szło.
– Pomóc ci?
Czasami w przypadku ciężkiego wychłodzenia jedynym wyjściem okazywała się infuzja doszpikowa. Ryanowi jej pomoc na niewiele by się przydała.
– Udało się – sapnął po chwili Ryan.
– Teraz koce termiczne.
Jej wzrok padł na pielęgniarza stojącego w drzwiach. Coś jej kazało podejść bliżej.
– Chcesz, żeby ktoś cię zbadał? – zapytała, dotykając jego ramienia. Było lodowate, wyczuła to nawet przez kurtkę.
– Fergus!
Jej wołanie odbiło się echem po całym korytarzu. Zza którejś z zasłonek wychyliła się kudłata głowa pielęgniarza.
– Proszę, zaopiekuj się kolegą. – Pokręciła głową, gdy pielęgniarz chciał zaprotestować. – Trochę potrwa, zanim wrócisz na swój dyżur. Pewnie chcesz być blisko, żeby mieć pewność, że koledzy mają się dobrze.
Wiedziała, że jej słowa będą stanowiły dla niego dobry pretekst. Przez lata poznawała ratowników. Najpierw myślą o innych, a dopiero na końcu o sobie.
Pielęgniarz posłusznie ruszył za Fergusem. Chciał sprawdzić, że drugi śmigłowiec wylądował oraz że koledzy przekazali swoich pacjentów lekarzom.
Wróciła do swoich dwóch pacjentów. Ponieważ miała podejrzenie, że starszy z nich ma pęknięte żebro, wezwała technika z przenośnym aparatem rentgenowskim.
Niemal w tej samej chwili przez drzwi w końcu korytarza wjechały nosze. Na nich jeden z członków jej zespołu rytmicznie uciskał klatkę piersiową poszkodowanego. W pierwszej sekundzie odetchnęła z ulgą, że drugi śmigłowiec bezpiecznie wylądował, jednak na widok stanu pacjenta jej optymizm zgasł.
Pojawił się Sean, jeden z anestezjologów.
– Mogę być twoim aniołem stróżem, bo właśnie skończyłem na chirurgii – oznajmił cicho. – Chcesz, żebym został?
– Oczywiście. – Zdziwiło ją, że to akurat on badał tych pacjentów, a nie dyżurujący chirurg, ale trudno.
Podjechały nosze z reanimowanym pacjentem.
– To kapitan na McGonigalu – poinformował sanitariusz. – Rob King, lat pięćdziesiąt siedem. Był nieprzytomny, kiedy go przeniesiono na pokład. Zanim stracił przytomność, kazał nam najpierw ratować członków załogi. Kolejny pacjent jest w lepszym stanie.
W drzwiach stanęła Rena.
– Jest już nowy lekarz – oznajmiła. – Ten zamiast Claire. Jest teraz przy pacjentach przeniesionych z reanimacji. Chyba zna się na rzeczy, bo Ryanowi ulżyło.
Iris pokiwała głową. Ryan jest dobry, ale pracuje u nich dopiero rok, brakuje mu doświadczenia, więc trzeba się cieszyć z nowego lekarza, bo opieka nad takimi dwoma pacjentami wymaga co najmniej dwóch doświadczonych medyków.
Przeszła do Seana, który zaintubował kapitana Kinga, a teraz starał się podłączyć mu kroplówkę. Inny członek zespołu nie przerywał masażu serca.
Gdy Sean pobrał krew nieprzytomnego do badań, podała mu pojemnik z ogrzaną glukozą.
Czwartym noszom towarzyszył Ryan.
– Zajmę się nim – powiedział.
– A co z pozostałymi dwoma?
– Jest przy nich ten nowy – odparł tonem świadczącym o pełnym zaufaniu do nowo przybyłego.
Zlustrowała wzrokiem czwartego rybaka. Młody, w podobnym stanie jak pierwsza dwójka.
– Lori! – zawołała. – Pracujesz z Ryanem.
Rena tymczasem wentylowała pacjenta, metodycznie ściskając respirator.
– Stop! – zawołał Sean, zwracając się do Amy, pielęgniarki pochylonej nad piersią rybaka.
Wszyscy zawiesili wzrok na monitorze, by po chwili usłyszeć króciutki sygnał. Amy zeskoczyła z noszy.
– Dobra robota. – Iris poklepała ją po ramieniu.
Ktoś krzyknął w kabinie obok. Mężczyzna.
Dźwięk jego głosu sprawił, że Iris zesztywniała, jakby sama znalazła się w lodowatych odmętach Morza Irlandzkiego.
Znowu krzyki. Tym razem Joan. Ostro kogoś sztorcowała.
– Możesz na mnie liczyć. – Sean lekko się uśmiechnął. – Zostanę z kapitanem Kingiem.
Nie mogła się zdecydować. Najstarszy pacjent był w najcięższym stanie, więc jako szefowa nie powinna go zostawiać. Jednak w sąsiednim pomieszczeniu działo się coś niedobrego, więc jako szefowa powinna zainterweniować.
Doskonale wiedziała, dlaczego znieruchomiała. Mózg nie nadążał za jej ciałem.
Zza ściany dobiegł ją odgłos pikania monitora.
– Odsunąć się – rzucił mężczyzna, po czym usłyszała charakterystyczny odgłos pierwszego wyładowania.
– Rusz się! – wrzasnęła Joan.
Mimo że nie było to skierowane do niej, na Iris wywarło oczekiwany skutek.
Przeszła z sali reanimacyjnej do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie w oczy rzuciły się jej ciemne, lekko falowane włosy osoby pochylonej nad wcześniej przywiezionym pacjentem z zawałem.
Joan praktycznie rozpłaszczyła na ścianie młodego adepta medycyny, który ściskał w ręce rurkę do intubacji.
– Tutaj nie będziesz robił niczego, do czego nie masz uprawnień – syknęła, podając lekarzowi sterylną rurkę.
Gdy podniósł wzrok, jego i Iris spojrzenia się spotkały. Na moment czas stanął w miejscu.
Lachlan Brodie, jej były mąż. Mężczyzna, który lata temu skradł jej serce. Wydawał się równie wstrząśnięty spotkaniem jak ona, ale już sekundę później wprawnym ruchem wprowadził rurkę do tchawicy chorego, a Joan sięgnęła po worek ambu. Niemal to samo co w reanimacyjnej.
Spoglądała na chaotyczny wykres na kardiomonitorze. U wychłodzonych pacjentów nierzadko dochodzi do migotania komór w miarę rośnięcia ciepłoty ciała.
– Temperatura?
– Trzydzieści.
Dopiero powtórna defibrylacja okazała się skuteczna. Po kilku sekundach serce starego rybaka podjęło pracę.
Iris jednak nie mogła odetchnąć z ulgą, bo Lachlan wyprostował się i spojrzał jej w oczy.
– Tylko nie mów, że ty tu jesteś szefową.
– Bo co?! – obruszyła się.
– Bo pierwszy raz widzę tak fatalnie zarządzany oddział.

Lachlan Brodie i Iris Conway osiem lat temu się rozwiedli. Przypadek sprawia, że ich drogi znów się schodzą. Lachlan przyjmuje pracę na oddziale ratunkowym szpitala uniwersyteckiego w Dublinie, nie wiedząc, że szefuje tam jego była żona. Pomimo początkowych napięć oraz zgrzytów zaczynają z sobą rozmawiać, coraz częściej i coraz szczerzej. I coraz lepiej rozumieją, dlaczego ich związek się rozpadł. Iris uważa, że wina była po jej stronie, ale Lachlan ku jej zaskoczeniu nie chce szukać winnych. Woli wykorzystać to, czego przez ten czas nauczyło ich życie, i proponuje Iris randkę...

Zupełnie inna historia

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1164

ISBN: 9788327693327

Premiera: 18-05-2023

Fragment książki

Zamki, pałace i wszelkie tego rodzaju symbole arystokracji wydawały się Ninie Graine o wiele atrakcyjniejsze w teorii niż w praktyce. To dlatego, że znała je aż za dobrze z własnego doświadczenia.
W teorii zamki kojarzyły się z baśniami. Tak uważała, dorastając w sierocińcu. Wystarczyło pomyśleć o jakimś zamczysku, a w wyobraźni natychmiast pojawiały się odgłosy radosnych pieśni i stada jednorożców cwałujących na lekkim wietrze. Wiele razy jej się to śniło. Ale potem poznała prawdę.
W rzeczywistości takie stare budowle były mroczne i pełne przeciągów. Większość z nich służyła najpierw za fortece. Wznoszono je w miejscach, gdzie łatwo dało się odeprzeć grabieżcze wojska i rozmaitych barbarzyńców. Znajdowało się w nich mnóstwo pachnących stęchlizną gobelinów i trofeów z dawnych bitew. Nawet gdy je odnawiano, to i tak pośród ufortyfikowanych murów błąkały się duchy.
Natomiast w pałacach nie chodziło o obronę, lecz raczej o to, żeby się pokazać. Wyglądały tak, jakby wołały: Spójrz na mnie! Jestem lepszy od innych, a zwłaszcza od ciebie.
Taki właśnie był pałac, do którego Nina przyjechała. Stał na wyspie na Morzu Śródziemnym, w królestwie Teozji. Dawni władcy tego kraju nazwali go Pałacem Bogów, z pewnością nie grzesząc przy tym skromnością.
Niemal zaczęła myśleć o obecnych mieszkańcach tego miejsca: starym i schorowanym królu Kronosie oraz jego jedynym synu i dziedzicu, zepsutym i rozpustnym, a zarazem niezwykle przystojnym księciu Zeusie. Niemal. Bo na rozmyślania przyjdzie czas później.
Teraz skupiła się na chwili obecnej. Rozejrzała się po małym dusznym pokoju, w którym ją zostawiono. Takie pomieszczenie mogło się znajdować w każdym pałacu, w skrzydle administracyjnym, gdzie członkowie królewskiego rodu rzadko zaglądali. Przyprowadzono ją tutaj, gdy przedstawiła swoją sprawę po kolei różnym wartownikom, poczynając od tych przy bramie. Przekazali ją w końcu służbie pałacowej, a do tego pokoju zaprowadził ją najbardziej nadęty lokaj, jakiego kiedykolwiek spotkała, spoglądający na nią z pogardą. Ale służący z królewskich dworów często tacy bywali.
Usadowiła się możliwie najwygodniej na kanapie, którą najwyraźniej specjalnie zaprojektowano tak, by intruzi nie poczuli się na niej się zbyt dobrze. Nie bez powodu postawiono ją tutaj, w suterenie, domenie wszelkich drobnych okrucieństw i walk o stanowiska. Tu, na dole – gdzie zawsze było tak samo we wszystkich księstwach i królestwach – budynek bardziej przypominał pałac potworów niż bogów.
Arystokraci byli wystarczająco źli. Królowie i królowe ze swoimi rządami, wojnami i przykazaniami wydawali się w porządku, ale mieli skłonności do produkowania książąt i księżniczek, którzy z powodu życia w nadmiarze zachowywali się tak okropnie, jak tylko potrafili. Niemal tak, jakby nie mogli się powstrzymać, a cała ta ich błękitna krew sprawiała, że stawali się nieznośni z natury.
Nina jednak bardziej nie mogła znieść ludzi służalczo podążających za arystokratami, knując intrygi: dworzan i aroganckiej pałacowej służby. Mogliby być inni, ale nie chcieli. Im większą czołobitność okazywali szlachcicom, którym towarzyszyli, tym bardziej pozbawieni skrupułów stawali się za ich plecami. Przypominało to czasy średniowiecza, kiedy to kilka niewłaściwych słów wyszeptanych do czyjegoś ucha prowadziło do ścięcia głowy.
Współcześnie nie dochodziło do tego rodzaju egzekucji, ponieważ monarchowie dbali o wizerunek. W obecnych czasach „ścinanie głowy” odbywało się raczej na łamach gazet. Czyjaś reputacja mogła lec w gruzach pod wpływem jednego prasowego nagłówka. Natomiast dworzanie nadal szeptali sobie radośnie, jakby czyjeś życie nie zostało zniszczone z powodu ich intryg. Po co używać topora, kiedy można plotkować z takim samym skutkiem?
Nina znała to wszystko aż zbyt dobrze z własnego doświadczenia. Na dzień przed swoją szesnastą rocznicą urodzin została główną służącą księżniczki Isabeau z Haught Montagne, niewielkiego alpejskiego królestwa. Nie pragnęła tego stanowiska ani go nie lubiła i powinna się ucieszyć, gdy straciła je przed sześcioma miesiącami. Jej odejście przebiegło jednak w sposób dość… skomplikowany.
Rozmyślała teraz o tych komplikacjach, wiercąc się na niewygodnej kanapie. Pałacowi wartownicy zabrali jej osobiste rzeczy, nie mogła się więc niczym zająć. Nie miała przy sobie telefonu komórkowego ani żadnych przekąsek. Czuła się jak na torturach.
W tym momencie poczuła kopnięcie dziecka w żebra, pewnie tak samo zirytowanego brakiem jedzenia jak ona sama, ale to doznanie wywołało w niej uśmiech. Pogładziła się po brzuchu, mamrocząc coś uspokajająco pod nosem.
Z pewnością zaraz ktoś przyjdzie i ją zabierze. Prędzej czy później stanie twarzą w twarz z człowiekiem odpowiedzialnym za sytuację, w której się znalazła. To oznaczało, że znowu będzie musiała się zajmować poczynaniami arystokratów, choć na pewno tego nie pragnęła.
Niektórzy przez całe życie nie spotykali nikogo z rodziny królewskiej, natomiast Nina wciąż się na kogoś takiego natykała. Chociaż nie tak określiłaby swoje ostatnie spotkanie z bezczelnym księciem Zeusem.
Na samo wspomnienie jego imienia poczuła się… zdeterminowana. To było trafne określenie. Rzeczywiście zdecydowała się doprowadzić tę sytuację do końca. Poradzić sobie tak dobrze, jak to możliwe, dla dobra dziecka. Uczynić to, co trzeba, bez popadania w poczucie winy. Była zdeterminowana i to wystarczało, ponieważ nie podobały jej się żadne inne słowa na określenie tej sytuacji.
Westchnęła i znowu pomyślała o pałacu, przyglądając się niewielkiemu pomieszczeniu, w którym kazano jej czekać. Wszystkie meble tutaj wydawały się zbyt duże i zbyt oficjalne jak na wspaniały biały budynek zaprzyjaźniony z morzem, jak głosiły przewodniki turystyczne.
Jednakże dawni zbyt zadufani w sobie teozjańscy monarchowie byli o wiele bardziej zainteresowani panowaniem na morzu niż zaprzyjaźnianiem się z nim.
Ruiny starego zamku na odległym końcu wyspy składającej się na królestwo Nina widziała tego dnia z okna samolotu, lecąc z Aten. Jego fragmenty, które się zachowały, wyglądały zupełnie inaczej niż zbudowany w osiemnastym wieku piękny neoklasyczny Pałac Bogów z wysokimi sufitami i sklepionymi przejściami.
Zaznajamiała się z historią tego miejsca przez ostatnie kilka miesięcy, powoli godząc się z tym, jak musi postąpić. Jej przyjazd tutaj wydawał się nieunikniony. Czasami udawało jej się zatracić trochę w tym studiowaniu, jak wtedy, gdy trafiła do Isabeau.
Nie miała okazji iść na studia. Gdyby księżniczka Isabeau nie wybrała jej podczas swojej rozpaczliwej kampanii w sierocińcach – kiedy to starała się wykazać dobroczynnością i poprawić swój wizerunek po serii skandali, jakie wywołała – Nina obudziłaby się następnego dnia uwolniona wreszcie z opieki państwa. Znalazłaby sobie miejsce w świecie i byłaby wolna, ale pewnie niczego by nie studiowała. Zawsze starała się o tym pamiętać.
Isabeau nie przejmowała się zupełnie prywatnymi lekcjami, jakie narzucał jej ojciec. Na połowie z nich nawet nie raczyła się pojawić. Dzięki temu Nina miała do własnej dyspozycji najlepszych prywatnych nauczycieli w Europie. Uwielbiała te lekcje i wciąż pamiętała to, czego się nauczyła. Jeśli już musiała być przy Isabeau, równie dobrze mogła to jakoś wykorzystać. Zatem studiowała. Poznawała różne zamki, pałace, prywatne wyspy oraz inne wspaniałe miejsca, w których się znalazła wraz z całą świtą podążającą wszędzie za księżniczką. Chłonęła wiedzę, jakby miała zdawać egzaminy z całego tego materiału.
Najbardziej podobały jej się dzieła sztuki kolekcjonowane przez arystokratów. Muzea były wspaniałe, ale prawdziwe zbiory znajdowały się w prywatnych rezydencjach szlacheckich rodzin, gromadzących arcydzieła od wieków. Gdy Isabeau zabawiała się z którymś z licznych kochanków, Nina uwielbiała wymykać się sama do galerii w rezydencji, w której akurat przebywali.
Dlatego też wiedziała na przykład, że obraz wielki na całą ścianę, widniejący przed nią, przedstawia w satyryczny sposób dworzan sprzed niemal trzystu lat. Świadomość, że tacy ludzie zawsze byli okropni, niemal działała na nią pocieszająco. Wokół królów zawsze gromadzili się dworzanie.
Opowiadała właśnie swojemu nienarodzonemu jeszcze dziecku o historii Teozji, dawnych Macedończykach i Wenecjaninach, gdy nagle drzwi do pokoju się otwarły.
Spięła się, ale, oczywiście, nie był to książę Zeus. Wątpiła, czy w ogóle wiedział o istnieniu tej części pałacu. W drzwiach stał sztywno wyprostowany lokaj posiadający niezwykłą umiejętność wyrażania pogardy bez poruszania choćby jednym mięśniem twarzy.
– Rozmawiała pani z kimś? – spytał cierpkim głosem. Podobnym tonem się przedstawił, kiedy ją tutaj przyprowadził, mówiąc: Mam na imię Thaddeus.
– Tak – odparła, klepiąc się po brzuchu. – Z królewskim potomkiem, który znajduje się obecnie w moim łonie.
Uśmiechnęła się pogodnie, gdy lokaj z wyraźnym wysiłkiem starał się ukryć obrzydzenie. Z pewnością nie robił tego po to, by jej nie urazić. Raczej przyszło mu do głowy, że istota znajdująca się w jej brzuchu może naprawdę okazać się królewskim dziedzicem, a dobry służący nigdy nie pali za sobą mostów, jeśli tylko może.
Dobrze znała mentalność takich osób. Ostatecznie była prawie jedną z nich. Nie do końca należała do personelu ani też do grona dworzan, dlatego też wszyscy z obu tych grup traktowali ją protekcjonalnie. Mocno to odczuła.
– Proszę za mną – powiedział lokaj chłodno, wyraźnie nie tytułując jej w żadnen sposób. Jakby dawał do zrozumienia, że widział już wiele kobiet lekkich obyczajów i poradził sobie z wyrzuceniem wszystkich. – Jego Książęca Mość ostatecznie zgodził się na audiencję.
Ninie wielokrotnie powtarzano, że spotkanie z Zeusem nie jest możliwe. Być może wcale nie było go tutaj, mimo flagi powiewającej wysoko nad pałacem, za pomocą której informowano poddanych, że król lub książę znajdują się w rezydencji. Uśmiechała się wtedy tylko spokojnie, ponownie wyjaśniała sytuację i czekała. W razie potrzeby wskazywała na swój niepozostawiający wątpliwości brzuch i zdjęcia dowodzące, że rzeczywiście zna księcia.
Pewnie na nic zdałoby się przypominanie pałacowej służbie skandalu sprzed sześciu miesięcy, biorąc pod uwagę, w ile afer był na co dzień zamieszany książę Zeus. Nie o wszystkich jednak pisano w gazetach na całym świecie. Najwyraźniej Nina była naprawdę wyjątkowa.
Zignorowała dziwne uczucie, jakie się w niej pojawiło, i uśmiechnęła się lekko w sposób, którego nauczyła się na dworze w Haught Montagne.
– Co za łaskawość ze strony księcia, że chce naprawić swoje błędy – powiedziała.
Wstała, co zabrało jej trochę czasu. Taka prosta czynność nigdy wcześniej nie sprawiała jej trudności. Ale wszystko się zmienia w szóstym miesiącu ciąży.
W dodatku tutaj traktowano ją tak, jakby sama się do niej przyczyniła. Było zupełnie inaczej, ale wolała nie pogrążać się we wspomnieniach, które nikomu nie służyły. Zwłaszcza jej, ponieważ śniła już wiele razy o tamtej nocy i zawsze potem budziła się sama i stęskniona… Musiała więc przestać o tym myśleć.
Przybrała pogodną minę, mając w tym świetną wprawę po latach zamykania się w sobie w domu dziecka, a potem służąc księżniczce Isabeau. Podążyła za przemądrzałym lokajem korytarzami pałacu, zerkając po drodze na swoje odbicie w szybach.
Jak zwykle się zdziwiła, że ma teraz taki duży brzuch, ale też dobrze wiedziała, jak w ogóle się prezentuje. „Idzie nasza Klucha!” – wołała na nią kiedyś Isabeau, udając, że to tylko niewinne przezwisko. „Pospiesz się, kwoczko” – poganiała, gdy Nina wlokła się za nią z wymuszonym uśmiechem.
Isabeau myślała, że jest dokuczliwa. Wiedząc, że to właśnie wypowiadanie złośliwych uwag sprawia księżniczce największą radość, Nina czyniła wszystko, żeby w żaden sposób jej to nie dotykało. Uszczypliwe komentarze arystokratki były niczym w porównaniu z życiem codziennym w sierocińcu, ale Isabeau tego nie wiedziała.
Nazywała Ninę „kwoką”, a więc Nina do takiej kwoki się upodobniła. Ubierała się najgorzej, jak tylko potrafiła, ponieważ drażniło to księżniczkę, gustującą w najnowszej modzie. Wybierała nie tylko niestosowne stroje, ale też w niewłaściwym rozmiarze. W dodatku zawsze miała potargane włosy i nie rozumiała, dlaczego robi się z tego problem. Poza tym uwielbiała jeść słodycze i ciastka przy Isabeau, która obsesyjnie dbała o figurę.
Nina mogła ubrać się inaczej na wyprawę do pałacu księcia, ale wolała wybrać luźną ciążową sukienkę, w której wyglądała jak słoń. Nawet się nie uczesała. Jasne włosy miała rozczochrane, co z lubością zauważyła, widząc swoje odbicie na wypolerowanej powierzchni starożytnej maski z brązu wiszącej na ścianie.
Thaddeus szedł szybko, wyraźnie próbując narzucić jej swoje tempo, a więc zwolniła i uśmiechnęła się tylko słabo, gdy próbował ją poganiać. Była zdecydowana uczynić to, co trzeba, bo w przeciwnym wypadku nie przyszłaby tutaj. Ale to wcale nie oznaczało, że nie może znaleźć w tym odrobiny radości.
Takie miała podejście podczas służby u księżniczki. Była dziewczyną z sierocińca, wyrwaną z mroku, od której oczekiwano nieustannej uniżonej wdzięczności za wszystko, co dostawała, podczas gdy byłaby zupełnie zadowolona, gdyby pozostawiono ją samą w biedzie. Doprowadziła do perfekcji potulną i smutną minę, nadającą jej wygląd kogoś pomiędzy świętą a niewolnicą, w zależności od tego, kto na nią patrzył.
Ale też na swój sposób dobrze się bawiła, ubierając się niestosownie i wciąż pochłaniając słodycze i ciastka, których okruszki nieustannie ją pokrywały, co doprowadzało Isabeau do wściekłości. Często udawała, że nie rozumie, o co księżniczka prosi, zmuszając ją do wielokrotnego powtarzania poleceń. Udawała głuchą, nie mogąc przecież otwarcie się jej przeciwstawić. To byłoby nie do pomyślenia.
Przypomniała sobie, że znalazła już kiedyś wyjście z sytuacji, a więc uda jej się i teraz. Pogładziła się znowu po brzuchu, przechodząc przez kolejne złocone przejście. Dziecko poruszyło się niespokojnie, wciąż dając o sobie znać. Wcale nie planowała tego ostatniego aktu buntu, ale bez problemu godziła się z jego konsekwencjami.
To działo się jednak wtedy, gdy w wyniku tego wszystkiego została zwolniona ze stanowiska służącej Isabeau i uznana za przyczynę hańby narodowej. Przydawano jej też wiele innych mniej grzecznych określeń w niekończącej się serii artykułów prasowych, pisanych na podstawie informacji pozyskiwanych od nieujawnionych z nazwiska dworzan z kręgu Isabeau.
Obecne konsekwencje różniły się jednak od tamtego skandalu i wyzwisk okropnych ludzi. Dotknęła brzucha i ponownie poczuła tę miłość, jaka ogarniała ją często w ostatnich dniach. Być może nie planowała tego dziecka, ale go pragnęła. Nie kochała dotąd nikogo tak bardzo, jak to maleńkie, rozwijające się w niej stworzenie.
Tego dnia liczyła się więc tylko jej determinacja, nic więcej. Thaddeus otworzył szeroko wielkie podwójne drzwi i wprowadził ją do salonu.
– Wasza Książęca Mość, oto panna Nina Graine. Pański… gość – oznajmił pompatycznie, po czym znikł.
Nina rozejrzała się wokoło. Znalazła się w wielkim i jasnym pomieszczeniu, niemal przypominającym świątynię. Z tarasu porośniętego bugenwillą dolatywał słodki zapach wiciokrzewu i jaśminu. Pośrodku stał człowiek skąpany w świetle słońca. I to nie byle jaki człowiek, tylko Zeus. Miał na sobie jedynie białe luźne spodnie okalające nisko biodra.
Mimo woli patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Był wspaniały, ale przecież tak właśnie powinien wyglądać mężczyzna o takim imieniu. Najwyraźniej potraktował je jako życiowe wyzwanie, któremu świetnie sprostał. Chcąc, nie chcąc, przypomniała sobie, że przecież zna każdy centymetr jego ciała.
Podszedł bliżej. Nawet boso i w spodniach przypominających piżamę wyglądał władczo i doskonale. Znalazł się tak blisko, że dostrzegła zieloną barwę jego oczu. Przypominał maskę z brązu, którą widziała w pałacowym korytarzu.
Patrzyła na niego zauroczona i nawet dziecko w jej brzuchu przestało kopać, jakby poczuło nabożny lęk. Jej uwagę bardziej jednak przyciągnęło obezwładniające uczucie, które ją ogarnęło, jakby nie miała jeszcze dosyć problemów z tym mężczyzną.
Książę Zeus nie wyrzekł ani słowa. Położył ręce na szczupłych biodrach, uśmiechając się lekko, jakby się dobrze bawił. Obszedł ją powoli dookoła, po czym stanął przed nią.
Przygotowała sobie krótką i treściwą przemowę, żeby mogła przedstawić sprawę od strony praktycznej, a potem powrócić do swojego życia. Gdyby ktoś spytał – ale nikogo to nie interesowało – powiedziałaby każdemu, że arystokraci w żaden sposób jej nie onieśmielają. Poznawanie ich z bliska raczej budziło w niej pogardę. Nie miała ochoty brać udziału w próżniaczym życiu i sztucznych ceremoniach zastępujących prawdziwą życzliwość i troskę. Nie potrafiła jednak otworzyć ust i powiedzieć tego, co zaplanowała.
– Pamiętam cię – odezwał się wreszcie Zeus po długiej chwili milczenia, jakby sam zdziwiony faktem, że ją rozpoznał. Powiedział to tak, jak gdyby był to wielki komplement dla kobiety stojącej przed nim z wielkim brzuchem, który najwyraźniej stanowił powód jej przybycia.
– Jesteś pewien? – spytała cierpko, ignorując cały jego męski wdzięk i własne wspomnienia wzniecające w niej chaos. – Kobiet, które się pojawiały z podobnymi roszczeniami jak ja, miałeś pewnie na pęczki.

Książę Zeus nie chce się żenić z księżniczką Isabeau, ale ze względów dyplomatycznych nie może zerwać zaręczyn. Wpada na pomysł, co zrobić, by to ona je zerwała. Spędza noc z Niną Graine, służącą księżniczki. Paparazzi rozdmuchują skandal i Zeus osiąga zamierzony cel. Jednak nie jest to koniec tej historii. Pół roku później Nina zjawia się w jego pałacu z zaskakującą wiadomością...