fbpx

Jak zdobyć serce kobiety, Angielka w Nowym Jorku

Jane Porter, Carole Mortimer

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1292

ISBN: 9788329113106

Premiera: 04-02-2025

Fragment książki

Jak zdobyć serce kobiety – Jane Porter

Pogrzeb odbył się w ten sam weekend, w który miał odbyć się ślub, ale Rocco Cosentino zamówił mszę na kolejny dzień, by nie prowokować porównań.
Nie chciał też robić pompatycznego widowiska z pogrzebu młodszego brata Mariusa. Marius był dla niego całym światem, nadzieją i marzeniami. Wszystko to skończyło się pewnego dnia, gdy odważny, towarzyski i wielkoduszny Marius zmarł po upadku z konia, robiąc to, co kochał i na czym się znał. Polo było wielką pasją Mariusa i Rocco, rzecz jasna, rozpaczał po śmierci brata, ale równocześnie nie chciał, by ktokolwiek był świadkiem jego cierpienia. Wychowywał brata, odkąd ten skończył sześć lat. Teraz zaś Marius odszedł.
Arystokratyczny ród Cosentino będzie musiał zakończyć się właśnie na Roccu. A to dlatego, że Rocco nie zamierzał ponownie się żenić.
Uprzejmie, acz stanowczo poinformował wszystkich znajomych Mariusa, że zaproszona jest tylko rodzina. Nie mógł jednak odmówić udziału Clare Redmond, dwudziestoczteroletniej Amerykance i narzeczonej brata.
Gdyby Marius nie skręcił karku, Clare byłaby od wczoraj jego żoną i szwagierką Rocca. Stało się jednak inaczej.
Rocco stał teraz obok młodej Amerykanki, odzianej od stóp do głów w żałobną czerń. Nie widział jej zasłoniętej woalką twarzy, ale nie musiał. Słyszał stłumiony szloch przez całą mszę.
Mówi się, że pogrzeby są dla żyjących, a nie dla zmarłych, ale Rocco był już na wielu i ani jeden nie wzbudził w nim pozytywnych uczuć. Nigdy nie udało mu się znaleźć pocieszenia w słowach kapłana, ani wtedy, gdy stał w otoczeniu rodziny na pogrzebie swojego ojca, ani na późniejszych pogrzebach matki i teraz brata.
Fakt, że był ostatnim z rodu Cosentino, nie robił na nim wrażenia. Uważał, że rodzina jest dotknięta klątwą, więc może i dobrze, że ten żałobny korowód wreszcie się zakończy. Żadnych pogrzebów więcej. Żadnych ludzi, za którymi można by tęsknić. Żadnego poczucia winy, że jesteś jedynym, który przeżył.
Od jutra zamknie na cztery spusty rodzinną posiadłość, zajmie się sprzedażą argentyńskich nieruchomości Mariusa, a sam przeniesie się do jednej z mniejszych rezydencji, daleko od Rzymu. Miał powyżej uszu pogrzebów, żałoby i dbania o wszystkich z wyjątkiem siebie.

Clare, która płakała od kilku dni i nocy, nie sądziła, że będzie w stanie uronić jeszcze jedną łzę. Jednak słuchając słów kapłana, który opisywał Mariusa, rozczuliła się na nowo. Płakała, bo Marius był jednym z najwspanialszych ludzi spośród wszystkich, których poznała. Był silny, sympatyczny, szczery i kochający. Nie rozumiała, w jaki sposób zdołał wykształcić te wszystkie cudowne cechy, jeśli wychowywał go jedynie starszy brat, którego zapamiętała jako surowego, chłodnego i negatywnie nastawionego do świata. Marius jednak zawsze brał w obronę Rocca, twierdząc, że brat może i nie wygląda na przesadnie uczuciowego, ale gdyby było trzeba, oddałby za niego życie.
Cóż za ironia, pomyślała Clare i łzy trysnęły fontanną z jej oczu. Uważała, że byłoby lepiej, gdyby to Rocco zmarł, a nie Marius. Marius był pełen życia i miłości, a Rocco żył jak mnich w swoim wielkim domu, który odziedziczył jako szesnastolatek, gdy jego rodzice zmarli w odstępie ledwie kilku tygodni, pokonani przez chorobę zakaźną, której nabawili się podczas jednej z licznych podróży. Clare nie przepadała za ponurym domostwem, ale Marius woził ją tam mniej więcej co pół roku, jak nie na Boże Narodzenie czy Nowy Rok, to na urodziny Rocca pod koniec lipca.
Podczas tych wizyt Rocco nawet nie udawał miłego. Zwykle zamieniali ze sobą parę słów, to wszystko. Gdy Marius się oświadczył, zgodziła się bez wahania, dopiero wieczorem tego samego dnia przyszła refleksja, że nie tylko Marius, ale także Rocco będzie jej nową rodziną. Długo nie mogła zasnąć, obracając na palcu cudnej urody pierścionek, który dostała od Mariusa.
Stała teraz obok mężczyzny, który nie został jej szwagrem, i czekała na zakończenie mszy. Pożegna się, jak tylko wrócą do domu. Zamówiła już samochód, który miał ją zabrać na lotnisko. Nie miała zamiaru zostać w Rzymie dłużej, niż to było konieczne. Nie czuła się tu mile widziana. Marius nie pozostawił testamentu. Posiadłość w Hiszpanii, gdzie razem mieszkali, należała do niego. Nie pozostawało jej nic innego, jak wrócić do domu i zająć się swoim obolałym sercem, które umarło razem z Mariusem.

Z miejsca w salonie, gdzie stał Rocco, widać było fragment okrągłego dziedzińca z zaparkowanym czarnym mercedesem czekającym na Clare. Docenił przezorność młodej kobiety, która wyraźnie nie chciała przeciągać dzisiejszego smutnego dnia. Na żałobę przyjdzie czas później. Podejrzewał, że Clare myślała podobnie.
– Kierowca już na ciebie czeka – powiedział, złączywszy dłonie za plecami.
Nadal miała na sobie woalkę, ale w jaśniejszym otoczeniu wyraźnie widział lawendowy odcień spoglądających na niego oczu.
– Tak – odparła. – Przykro mi, że muszę cię zostawić…
– Nie jest ci przykro. Nie byliśmy ze sobą blisko i nie będziemy wspólnie przeżywać żałoby – odparł ponuro.
Podniosła wyżej głowę.
– Ty i żałoba? – spytała zaskoczona.
– Był wszystkim, co mi zostało. – Niepotrzebnie to powiedział. Zbytnio się odsłonił. Niech obcy wierzą, że jest tak twardy, na jakiego wygląda. – Spóźnisz się na samolot – przypomniał.
Clare przechyliła głowę i odsunęła do góry woalkę, pod którą kryły się złociste włosy i blada twarz z podkrążonymi oczami.
– Zapewne nie zobaczymy się nigdy więcej, dlatego chcę, żebyś wiedział, że Marius bardzo cię kochał. Mówił, że jesteś najlepszym bratem, ojcem i matką, jakich mógłby sobie wymarzyć. – Ponownie zasłoniła twarz woalką, skinęła lekko głową i ruszyła w stronę wyjścia.

To powinien być ostatni raz, kiedy się widzieli. I w każdej innej sytuacji tak by było. Nie miał ochoty, by ktoś przypominał mu o bracie. Kiedy jednak koperta wreszcie do niego dotarła, akurat gdy był w Argentynie i nadzorował zbiory w posiadłości zmarłego brata, w Mendozie, Rocco odłożył ją na bok, zamiast od razu otworzyć. Potem została przykryta innymi papierami i pocztą, a kiedy sobie o niej znów przypomniał, nie mógł jej znaleźć. Przeszukał wszystkie miejsca, myślał nawet, że przez pomyłkę trafiła do kosza. Okazało się, że po prostu ją przełożył, zgarniając razem z podsumowaniem wydatków, i położył tam, gdzie trzymał dokumenty do rozliczenia podatków.
Zanim ją wreszcie odnalazł pomiędzy dokumentami podatkowymi, minęło jedenaście miesięcy. Po otwarciu koperty Rocco odkrył, że nie jest ostatnim w rodzie Cosentino. Dwa lata temu śliczna Amerykanka Clare Redmond urodziła zdrowego chłopca.

Charakterystyczny dźwięk helikoptera zwrócił uwagę Clare, która przerwała pisanie na laptopie i wsłuchiwała się w niecodzienny, narastający hałas. Po chwili wstała od biurka i podeszła do okna. Zadarła głowę w górę i zobaczyła krążącą nad willą maszynę. Była zbyt nisko, by po prostu przelatywać. Pilot szukał chyba miejsca do lądowania i znalazł je na ogromnym trawniku za willą.
Helikoptery lądowały już wcześniej na terenie szesnastowiecznej, renesansowej willi, przywożąc prezydentów i premierów, a także celebrytów, ale o takich przypadkach Clare była powiadamiana wcześniej, podobnie jak jej zespół i ochrona. Tymczasem teraz nie dostała informacji o przylocie helikoptera, co wprawiło ją w niepokój. Nie umiałaby powiedzieć, co konkretnie ją niepokoiło, ale instynkt rzadko ją zawodził. Wyszła z gabinetu i szybkim krokiem pokonała marmurowe schody, po czym otworzyła frontowe drzwi.
Tuż obok niej wyrósł szef ochrony, Gio Orsini.
– Zapowiedziana wizyta? – spytał, patrząc na helikopter, który zajmował sporą część wypielęgnowanego trawnika.
Pokręciła głową i idąc w ślady Gio, Clare stanęła na szerokich schodach prowadzących do willi. Jeszcze pół roku temu willa była ekskluzywnym hotelem, należącym do jej portfolio luksusowych nieruchomości, ale gdy odkryła, że właśnie tutaj czuje się najlepiej, zamknęła hotel i przerobiła willę na dom rodzinny.
– To helikopter czarterowy czy prywatny? – spytała.
– Chyba prywatny – odparł szef ochrony. – Adriano nadal śpi?
Skinęła głową, wyobrażając sobie synka pogrążonego we śnie i nianię czuwającą obok.
– Zabezpieczę tamtą część domu. Wolałbym jednak, żeby wróciła pani do środka, dopóki się nie dowiemy, kto przyleciał i dlaczego.
Gio był odpowiedzialny za ochronę jej oraz dziecka przez ostatnie dwa i pół roku, odkąd opuściła szpital położniczy jako samotna matka, nadal pogrążona w żałobie.
– Daj mi jeszcze chwilę. Wydaje mi się, że wiem, kto to może być.
– Kto taki?
– Aczkolwiek wolałabym się mylić – dodała enigmatycznie.
Gio przymrużył oczy, ale nie powiedział więcej ani słowa.
Drzwi po stronie pasażera otworzyły się i wyskoczył z nich ciemnowłosy mężczyzna o lekko oliwkowej cerze. W ręce trzymał niedużą skórzaną torbę. Był tak wysoki, że musiał się schylić, by nie zawadzić o obracające się wciąż śmigło i choć Clare nie widziała jego twarzy, od razu domyśliła się, kim jest.
Rocco.
Czekała na niego od dawna. Ponad półtora roku temu wysłała do niego list, ale nie doczekała się odpowiedzi. Z czasem przestała szukać kontaktu, a teraz on pojawił się tutaj we własnej osobie.
Poczuła nieprzyjemne mrowienie dłoniach, usta jej wyschły, a puls pędził jak szalony.
– Co mam zrobić? – spytał Gio. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Rocco Cosentino stanowi zagrożenie.
– Na razie nic. Przekaż tylko wszystkim, żeby zachowali czujność.
– Oczywiście.
Pozostała na schodach i choć starała się zachować spokój, czuła, jak mocno drżą jej dłonie. Właśnie teraz, gdy doszła do wniosku, że Rocco nie życzy sobie żadnych kontaktów, zobaczyła go zmierzającego szybkim krokiem w jej stronę.
– Szukałem cię – powiedział Rocco niskim, pozbawionym emocji głosem. Twarz o ostrych rysach była prawie nieruchoma, lodowate spojrzenie przesunęło się po niej od góry do dołu. Nawet się nie uśmiechnął przy tym osobliwym powitaniu.
– Od ponad półtora roku? – Przechyliła głowę, by spojrzeć w niebieskoszare oczy. – I pomyśleć, że byłam tak blisko, ledwie dwadzieścia cztery kilometry od Rzymu.
– Czekałaś prawie rok z poinformowaniem mnie, że mam bratanka.
– A tobie kolejny rok zajęło, żeby się ze mną skontaktować. – Zerknęła w bok, by gestem dłoni powstrzymać Gio, gotowego do interwencji. – No ale przecież jesteś zajęty.
Rocco wszedł na ostatni stopień schodów i stanął obok.
– Kiedy dowiedziałem się o dziecku, wynająłem detektywów. Nie było łatwo cię znaleźć, o czym zapewne wiesz. – Kącik jego ust uniósł się lekko do góry, ale nie w uśmiechu, lecz poirytowaniu. – Może następnym razem pomyślisz, żeby na kopercie podać adres zwrotny?
Już chciała mu powiedzieć, że nie będzie żadnego następnego razu, ale zmieniła zdanie. Nie było powodu, by w taki sposób prowokować starszego brata Mariusa. Co prawda ona nigdy nie była w stanie nawiązać nawet nici porozumienia z Rockiem, ale widzieli się dziś pierwszy raz od pogrzebu Mariusa. Nie chciała żadnych zgrzytów. Nawet miała nadzieję, że wszystko, co było między nimi niemiłe, zostanie na zawsze w przeszłości.
– Twój list poleżał trochę, zanim go otworzyłem – kontynuował. – Byłem w Mendozie, kiedy go dostarczyli, ale przez pomyłkę przełożyłem kopertę razem z dokumentami do zeznania podatkowego i trafiłem na nią ponownie dopiero w maju.
– Przeprowadziłeś się do Argentyny? – spytała zaskoczona.
– Nie. Spędziłem tam końcówkę roku, żeby uporządkować sprawy w winnicy Mariusa. Miałem dość monitorowania tego na odległość.
– Myślałam, że sprzedałeś winnicę.
– Nie sprzedałem nic, co należało do mojego brata.
– Dlaczego właściwie? Obaj mieliście zupełnie inne podejście do finansów. – Uśmiechnęła się lekko. – On lubił wydawać pieniądze, a ty oszczędzać. Wątpię, by winnica przynosiła istotny zysk.
– Rzeczywiście, nie przynosi, ale powstają tam całkiem niezłe wina. Przy właściwym zarządzaniu dochody się poprawią. – Rocco spojrzał na Clare przeciągle. – Nie przyjechałem tu jednak, żeby rozmawiać o moich strategiach inwestowania.
Zmieszała się i opuściła głowę. Nadal nie mogła uwierzyć, że znów go tu widzi. Rocco był podobny do Mariusa, obaj mieli ciemne włosy i oliwkową cerę, które zdradzały pokrewieństwo, ale Rocco był wyższy i bardziej barczysty. Miał też na policzku bliznę i ślad po poparzeniu. Mieli też zupełnie inne oczy. Marius miał piwne tęczówki, a jego spojrzenie było ciepłe i radosne. Clare nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała, jak Rocco się uśmiecha. Jego spojrzenie zaś przenikało chłodem na wskroś. Wszystko w nim było chłodne, obojętne, jak granitowa skała.
Nie mogła jednak z powodu osobistych uprzedzeń zamknąć mu drzwi przed nosem.
– Chodźmy na taras. Można tam spokojnie porozmawiać.
Zaprosiła go do przestronnego holu i przez szklane drzwi wyszli na taras, skąd widać było morze. Stała tu sofa i fotele oraz stół z wysokim krzesełkiem dla dziecka, przy którym razem z Adrianem jadali lunch. Przy balustradzie rozmieszczono kilka donic z drzewkami cytrusowymi, natomiast wejście do holu zdobiły pnącza róż.
– Poproszę, żeby przyniesiono nam coś do picia. Masz ochotę na sok, lekkiego drinka czy espresso?
– A ty co będziesz piła?
– Może drinka, jest ciepło.
– W takim razie dla mnie to samo – odpowiedział.
Clare popatrzyła na Roberta, który pełnił funkcję maggiordomo.
– Przynieś nam, proszę, dwa drinki z winem i może coś lekkiego do przekąszenia.
Roberto wyszedł, ale Clare była pewna, że nie zostali sami. Gio stał zapewne tuż za drzwiami na taras. Reszta ochrony pilnowała posiadłości. Nie mogła narażać syna na niebezpieczeństwo. Był jej oczkiem w głowie i całym światem. Wszystko, co robiła, robiła dla niego.
Gestem zaprosiła Rocca, by usiadł. Sama też usiadł i założyła nogę na nogę. Dolna krawędź sukienki dotykała jej kolan, odsłaniając szczupłe łydki. Przyglądał jej się i przez chwilę pożałowała, że nie założyła spodni. Latem jednak częściej wybierała sukienki. Były po prostu wygodniejsze.
– Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania. Myślałam nawet, że nigdy więcej się nie zobaczymy.
– Gdybyś nie powiadomiła mnie o urodzeniu syna, tak zapewne by było.
Milczeli oboje przez chwilę. Clare nie zamierzała prowadzić tej rozmowy. W końcu to Rocco przyjechał do niej. Miał jej zatem coś do powiedzenia.
Otworzył już nawet usta, by zacząć, ale zamknął je, gdy na tarasie pojawił się Roberto ze srebrną tacą. Zaczekał, aż rozstawi duże kieliszki ozdobione cytryną oraz malutkie talerzyki wypełnione orzeszkami i crostini oraz deskę z kilkoma rodzajami wędlin.
– Częstuj się, proszę.
Rocco sięgnął po kieliszek, wypił łyk i ściągnął brwi ku sobie.
– Za dużo wody gazowanej i za mało wina? – spytała.
– Nie. Co to za wino? Chyba nie włoskie?
– Kalifornijskie Chardonnay z Paso Robles, w okolicach środkowego wybrzeża. Kupiłam tam winnicę, a także kilka sadów oliwnych. Akurat nadarzyła się dobra okazja.
– Zawsze mnie zaskakujesz.
– Bo nie jestem głupiutką dziewczyną z lepszych sfer?
Rocco otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował. Clare wiedziała, że od początku jej nie aprobował, a im dłużej ona i Marius byli ze sobą, tym jawniej okazywał jej swoją niechęć.
– Naprawdę zgubiłeś mój list?
– Tak. Jest mi głupio z tego powodu, bo byłem pewien, że personel Mariusa po prostu go zapodział.
– A co pomyślałeś, kiedy go otworzyłeś?
– Byłem w szoku. Nie wierzyłem w to, co napisałaś – odparł, krzywiąc się na wspomnienie tamtej chwili. – Nadal wydaje mi się to niemożliwe, zwłaszcza że nikt chyba nie wiedział, że jesteś w ciąży… W każdym razie nikt z kręgów Mariusa. Ani twoich, oczywiście.
– Nie powiedziałam o narodzinach syna nikomu prócz ciebie. Jesteś jego wujem, więc nie wypadało inaczej.
– Przywiozłem ze sobą prezenty.
– Miło z twojej strony.
– To mój obowiązek. Jestem zdecydowany nadrobić stracone lata. Pomyśleć, że od ponad dwóch lat mam bratanka, a dopiero dziś mogę się z nim zobaczyć. – Przenikliwe spojrzenie Rocca spoczęło na twarzy Clare. – Kiedy mogę go poznać? Jest tutaj?
– Jest. Nigdy się nie rozstajemy, ale teraz śpi. Kładę go po lunchu, bo inaczej robi się nieznośny.
– Czyli nie przypomina Mariusa.
– Nie? Widocznie odziedziczył te cechy po mnie. – Uśmiechnęła się, przypominając sobie, że oboje nie są już pogrążeni w żałobie. Adriano nadał jej życiu nowy kierunek. Odpowiadała za syna, a zapewnienie mu bezpieczeństwa stało się jej misją.
Rocco odstawił kieliszek.
– Opowiesz mi o wszystkim, co przegapiłem?
Łagodny dla odmiany głos zjeżył jej włosy na karku. Nie ufała brzmieniu jego głosu ani jemu samemu. Rocco nie był kimś, kogo można było zlekceważyć. Na szczęście ją z kolei niełatwo było onieśmielić.
– To znaczy o czym? – spytała niewinnie.
– O tym, jak mój brat został ojcem.
Ich spojrzenia spotkały się ponownie.
Ach, więc o to chodziło…

Angielka w Nowym Jorku – Carole Mortimer

– Wspaniały widok, prawda?
Thia zamarła. Na dźwięk głębokiego męskiego głosu, który rozległ się za nią w ciemności, przeszedł ją dreszcz. Odwróciła się szybko, poszukując w mroku mężczyzny, który się do niej odezwał.
W świetle księżyca dostrzegła w odległości paru kroków za sobą postać. Mężczyzna stał samotnie na balkonie okalającym luksusowy apartament na czterdziestym piętrze jednego z nowojorskich wieżowców. Mdłe światło sączące się przez otwarte balkonowe drzwi wraz z gwarem i śmiechami jakichś pięćdziesięciu uczestników przyjęcia pozwalało stwierdzić jedynie, że mężczyzna jest bardzo wysoki, ciemny i szeroki w ramionach.
Palce Thii zacisnęły się na barierce.
– Owszem, wspaniały – odparła dobitnie.
– Pani jest Brytyjką – zauważył.
– Z Londynu – ucięła krótko w nadziei, że mężczyzna pochwyci cierpką nutę w jej głosie i zostawi ją w spokoju.
Nowojorska noc bowiem, ze wszystkimi jej urokami, nie była jedynym powodem, dla którego piętnaście minut temu Thia wyszła na balkon, podczas gdy reszta towarzystwa celebrowała pojawienie się gościa honorowego w osobie amerykańskiego biznesmena i miliardera Luciena Steele’a. Fakt, że przyszło tak wielu aktorów, aktorek i polityków, świadczył o tym, jak ważny był to gość.
Po zachwytach Jonathana nad Steele’em Thia poczuła się lekko rozczarowana łysiejącym, tęgawym, niewysokim mężczyzną. A może to pieniądze i władza czyniły go tak atrakcyjnym? Mimo wszystko była zadowolona, że zamieszanie związane z jego przybyciem pozwoliło jej wymknąć się na balkon, gdzie mogła samotnie spędzić parę chwil.
Nie zamierzała więc dzielić ich z jakimś nieznajomym mężczyzną.
– Brytyjka z Londynu, która unika przyjęcia? – odezwał się głębokim męskim głosem, z nutą rozbawienia.
Zaliczywszy trzy podobne przyjęcia w ciągu czterech dni, jakie upłynęły od jej przybycia do Nowego Jorku, Thia musiała przyznać, że poczuła się nimi lekko znudzona; po prostu się jej przejadły. Na pierwszym nawet się dobrze bawiła – poznała wiele ciekawych osób, które do tej pory widywała tylko w telewizji, światowej sławy aktorów i aktorek, a także polityków z pierwszych stron gazet. Jednakże sztuczność panującej na tych bankietach atmosfery stała się nużąca. Rozmowy się powtarzały i były za głośne, tym bardziej śmiechy. Goście obnosili się ze swoim bogactwem i prześcigali w przechwałkach.
Nadmiar spotkań towarzyskich sprawił też, że Thia miała bardzo mało czasu na osobiste rozmowy z Jonathanem, człowiekiem, dla którego przyjechała do Nowego Jorku.
Jonathan Miller był angielską gwiazdą Sieci, nowego amerykańskiego serialu telewizyjnego, którego akcja działa się w Nowym Jorku. Sensacyjną Sieć reżyserował gospodarz dzisiejszego wieczoru, Felix Carew, a Miller partnerował w wątku miłosnym jego młodej, pełnej seksapilu żonie Simone.
Serial natychmiast stał się hitem, a Jonathan ulubieńcem miejscowej śmietanki towarzyskiej. Jak się w ciągu tych czterech dni okazało, tej śmietanki było w Nowym Jorku pod dostatkiem!
Wszyscy jednak bez najmniejszych skrupułów ignorowali kobietę, z którą go widywano na przyjęciach, kiedy się okazało, że nie jest ona osobą wpływową ani w kręgach towarzyskich, ani politycznych.
Ale Thii to nie przeszkadzało. Bardzo szybko doszła do wniosku, że ma tak samo niewiele wspólnego z nowojorską elitą, co ta elita z nią.
Naturalnie cieszył ją sukces Jonathana. Przyjaźnili się od kilku lat, a poznali się w jednej z londyńskich restauracji, gdzie Thia pracowała jako kelnerka na nocną zmianę, żeby móc w dzień studiować na uniwersytecie.
Spotkali się całkiem przypadkowo. Jonathan grał w teatrze po drugiej stronie ulicy i zaczął wieczorami wpadać na jakiś posiłek.
Lubili sobie wtedy pogadać, a nawet przez kilka tygodni umawiali się na randki. Ale jakoś między nimi nie zaiskrzyło i związek szybko zmienił kategorię na „to tylko przyjaźń”. Nagle, cztery miesiące temu, Jonathan dostał główną rolę w telewizyjnym serialu Sieć i Thia doszła do wniosku, że jeśli przeniesie się do Nowego Jorku, to i „tylko przyjaźń” się skończy.
W ciągu paru miesięcy po wyjeździe dzwonił kilka razy. Były to nieobowiązujące przyjacielskie rozmowy, a potem nagle miesiąc temu Jonathan przyleciał do Anglii na weekend, zapewniając ją o swojej tęsknocie i nalegając na spotkania. Było przyjemnie. Thia wzięła wolne w weekend, tak żeby wieczorem mogli zjeść razem kolację, a w ciągu dnia pochodzić po muzeach i iść na spacer do parku, zanim Jonathan wróci do Nowego Jorku.
Jakież było jej zdumienie, kiedy dwa dni później dostała do domu przez posłańca tygodniowy bilet pierwszej klasy na samolot do Nowego Jorku!
Natychmiast zadzwoniła do Jonathana, naturalnie po to, żeby mu powiedzieć, że nie może przyjąć od niego takiego prezentu. Jonathan jednak bronił się, że go na to stać, a poza tym – co ważniejsze – koniecznie chce jej pokazać Nowy Jork, a Nowemu Jorkowi ją.
Duma podpowiadała jej, że powinna się dalej opierać, ale Jonathan był bardzo przekonujący, a ponieważ Thia od lat nie mogła sobie pozwolić na urlop, pokusa była zbyt silna, by jej nie ulec. Zgodziła się więc, jednak pod warunkiem, że Jonathan zamieni bilet pierwszej klasy na klasę standard. Wobec finansowych trudności, z jakimi się borykała, uznała, że wydawanie tak wielkich pieniędzy na bilet lotniczy byłoby czymś nieprzyzwoitym.
Jonathan zapewnił ją, że będzie miała w jego mieszkaniu oddzielną sypialnię i że po prostu zależy mu na tym, żeby się razem nacieszyli Nowym Jorkiem.
Tylko że jej wyobrażenie o ich wspólnie spędzonym czasie w Nowym Jorkiem daleko odbiegało od czekającej ją rzeczywistości. Co wieczór mianowicie brali udział w przyjęciach, takich jak dzisiejsze, a następnego dnia rano Jonathan odsypiał ich skutki. Jednocześnie późne popołudnia i wczesne wieczory mijały mu zwykle w odosobnieniu w towarzystwie Simone Carew, z którą pracował nad scenariuszem.
Thia zaczynała się zastanawiać, po co Jonathan w ogóle ją zaprosił do Nowego Jorku, skoro właściwie nie miał dla niej czasu.
Była wyraźnie poirytowana faktem, że i teraz gdzieś zniknął z Simone wkrótce po tym, jak się pojawili na przyjęciu, które rzekomo było tak bardzo dla niego ważne z uwagi na obecność miliardera Luciena Steele’a, właściciela stacji telewizyjnej odpowiedzialnej za Sieć. W tej sytuacji stawała się łatwym łupem dla mężczyzn takich jak ten, który stał teraz za nią w ciemnościach…
No może niezupełnie takich. Jeszcze nigdy nie spotkała nikogo, kto by tak silnie na nią oddziaływał…
– Coś pięknego… – wyszeptał nieznajomy zmysłowym głosem, wyłaniając się z mroku i stając przy poręczy obok niej.
Serce dziewczyny skoczyło jak szalone; poczuła delikatny cytrynowy zapach jego wody kolońskiej.
Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, jednocześnie zadzierając głowę, tak bardzo przewyższał ją wzrostem mimo jej niebotycznych obcasów. W świetle księżyca rysy jego twarzy wydawały się ostre, męskie: mocna szczęka, kształtne usta, orli nos i wydatne kości policzkowe. No i te jasne migotliwe oczy…
Oczy przenikliwe, bardziej skupione na niej niż na panoramie Nowego Jorku.
Thia opanowała kolejny dreszcz, świadoma intensywnego wzroku nieznajomego, z którym była kompletnie sama.
– Ciekawe, czy już towarzystwo wylizało do połysku ręcznie robione buty z włoskiej skóry Luciena Steele’a, jak pan myśli? – wyrwało jej się w zdenerwowaniu, ale po chwili zreflektowała się i przeprosiła za swoją szorstkość. – Proszę wybaczyć, to było z mojej strony bardzo niedelikatne. – Zdawała sobie sprawę, w jakiej mierze Jonathan zawdzięczał swój sukces w Stanach życzliwości Steele’a. Nieraz to podkreślał.
– Ale bardzo szczere… – skwitował sucho mężczyzna.
– Być może. – Thia skinęła głową. – W każdym razie jestem przekonana, że pan Steele w pełni zasługuje na tak liczne dowody wdzięczności, z jakimi się spotyka.
Mężczyzna błysnął białymi zębami. Uśmiech był cierpki, pozbawiony humoru.
– A może ten człowiek jest tak nieprzyzwoicie bogaty i wpływowy, że nikt nie śmie mu nic powiedzieć?
– Możliwe – przyznała, po czym wyciągnęła rękę. – Cynthia Hammond – przedstawiła się, próbując przywrócić rozmowie normalność. – Ale wszyscy mówią na mnie Thia.
Mężczyzna wziął ją za rękę, która w jego silnej ciemnej dłoni wydawała się dziwnie jasna. W kontakcie z jego ciałem Thia poczuła się speszona.
– Nigdy nie ulegałem zbiorowym sugestiom, dlatego będę panią nazywał Cyn…
I znów zmysłowy sposób, w jaki wymówił to słowo, przyprawił ją o gęsią skórkę.
Jonathan może sobie znikać z Simone nawet i na całe czterdzieści minut, ale to jeszcze nie znaczy, że Thia ma tu stać i pozwalać się uwodzić jakiemuś przystojniakowi, który prezentował się nieprzyzwoicie seksownie w swoim niewątpliwie kosztownym smokingu, chociaż niestety zapomniał się przedstawić…
– A pan…?
Znów błysk białych zębów w ciemności, ale tym razem był to uśmiech filuterny.
– Lucien Steele.
– Nie sądzę! – parsknęła.
– Nie sądzi pani? – Wyraźnie rozbawił go jej sceptycyzm.
– No właśnie, nie sądzę – powtórzyła zdecydowanie.
Uniósł ciemną brew.
– A to dlaczego?
– Przede wszystkim jest pan za młody na miliardera Luciena Steele’a, który własną pracą dorobił się majątku – odparła. Oceniała tego mężczyznę na jakieś trzydzieści kilka lat. Ponadto miała na uwadze kilka rzeczy, które wiedziała o Steele’u od Jonathana, jak choćby to, że jest nie tylko najbogatszym nowojorczykiem na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, ale także i najbardziej wpływowym.
Mężczyzna obojętnie wzruszył ramionami.
– Cóż mogę na to powiedzieć? Przede wszystkim moi rodzice byli bogaci, a ja zarobiłem swój pierwszy milion, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat.
– A poza tym – podjęła z determinacją Thia – widziałam pana Steele’a, kiedy przyszedł.
Trudno było nie zauważyć nabożeństwa, z jakim witali go inni goście. Ci niewiarygodnie bogaci i piękni ludzie, wszyscy, bez wyjątku, zamilkli, kiedy w drzwiach pojawił się Lucien Steele. Felix Carew, sam przecież człowiek z silną pozycją w branży, dosłownie łamał nogi, spiesząc powitać gościa.
Z politowaniem pokiwała głową.
– Lucien Steele ma niewiele po czterdziestce, jest o kilkanaście centymetrów niższy od pana, tęgawy i ogolony na łyso. – Szczerze mówiąc, na pierwszy rzut oka gość wydał się Thii bardziej podobny do oprycha niż do najbogatszego i najbardziej wpływowego człowieka w Nowym Jorku!
– To musiał być Dex.
– Dex…? – powtórzyła z powątpiewaniem.
– Mhm. – Obojętnie skinął głową. – Nadzwyczaj poważnie traktuje swoje obowiązki mojego osobistego ochroniarza. Do każdego pomieszczenia wchodzi przede mną. Właściwie nie bardzo wiem, dlaczego to robi. Pewnie wyobraża sobie, że za każdymi drzwiami czyha na mnie skrytobójca.
Pochwyciła w jego głosie – w głosie Luciena Steele’a? – nutę rozbawienia i poczuła się z lekka speszona. Zwilżyła usta i zapytała:
– A gdzie jest teraz Dex?
– Prawdopodobnie pełni straż po drugiej stronie tych drzwi.
Ciekawe, czy Dex ma za zadanie pilnować, żeby nikt się nie wymknął na balkon, czy może uważać, żeby Thia nie wróciła do środka, dopóki ten człowiek nie będzie sobie tego życzył.
Zmarszczyła brwi. Znów zauważyła tę otaczającą go naturalną aurę władczości i pewnej arogancji, jaką wyczuła na samym początku.
Zupełnie jakby był przyzwyczajony do tego, że wszyscy mu się podlizują…

Lucien nie wypuszczał z uścisku drżącej już teraz dłoni Cyn, czekając, aż dziewczyna, która spoglądała na niego tajemniczymi ciemnoniebieskimi oczami spod długich rzęs, zaczerpnie tchu.
– Czy to ten sam Lucien Steele, który jest właścicielem Steele Technology, Steele Media, Steele Atlantic Airline i Steele Industries i tych wszystkich innych Steele Coś-Tam? – mruknęła pod nosem.
Wzruszył ramionami.
– Taka dywersyfikacja w interesach wydała mi się wskazana.
Thia zdecydowanym ruchem wysunęła rękę z jego dłoni, a następnie mocno uchwyciła się poręczy.
– Ten sam Lucien Steele miliarder?
– Pani już to chyba mówiła… – skinął głową.
Thia głęboko zaczerpnęła tchu, uwydatniając pełne piersi i twarde sutki. Lucien wiedział, że muszą być smakowite.
Kiedy chwilę wcześniej wchodził do apartamentu Felixa i Simone Carew, natychmiast zauważył kobietę, którą już teraz znał jako Cynthię Hammond. Jakże mogło być inaczej? Stała samotnie w głębi wielkiej sali, przyciągając wzrok czarnymi włosami, które jedwabistą kaskadą opadały poniżej ramion, i niebieskimi oczami w delikatnej pięknej porcelanowej twarzy.
Dziewczyna miała na sobie długą do kostek sukienkę pod kolor oczu, odsłaniającą ramiona i częściowo biust. Jej gładka lśniąca blaskiem pereł skóra przypominała lekko zabarwioną różem bladą kość słoniową. Palce dosłownie świerzbiły Lucienia, by jej dotykać.
Prosty krój niebieskiej sukni podkreślał linię pełnych piersi, wąską talię i lekko zaokrąglone biodra, każąc Lucienowi zastanawiać się, czy Cyn nosiła pod suknią jeszcze cokolwiek innego.
Ale tym, co go naprawdę w niej zaintrygowało, nie była naturalna piękność Thii ani nawet doskonałość jej ciała, tylko fakt, że zamiast starać się dopchać do niego, jak to robiła większość gości, wykorzystała związane z jego przybyciem zamieszanie, by się dyskretnie wymknąć na balkon.
I nie wróciła nawet wtedy, kiedy zdołał się wyrwać tym, którzy – jak to określiła – „lizali do połysku jego ręcznie robione buty z włoskiej skóry”. Ciekawość Luciena wzrosła – a mało co było w stanie ją jeszcze pobudzić – do tego stopnia, że gdy tylko się uwolnił od grona agresywnych wielbicieli, wyszedł za nieznajomą na balkon.
Thia ponownie nabrała tchu, nieświadomie uwydatniając swoje wdzięki.
– Chciałam pana bardzo przeprosić za moją niedelikatność. Oczywiście to mnie w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia, ale nie mogę powiedzieć, żeby to był dla mnie udany wieczór – wyznała szczerze. – Pewnie w ten sposób odreagowałam mój nie najlepszy nastrój, chociaż oczywiście to nie jest powód do tego, żebym się niegrzecznie o panu wyrażała czy była wobec pana niemiła.
Lucien uniósł brew.
– Przypuszczam, że nie zna mnie pani jak dotąd dostatecznie dobrze, żeby móc z taką pewnością osądzać, czy zasługuję na to, żeby się o mnie niegrzecznie wyrażać albo być wobec mnie niemiłą – odparł z przekąsem.
– Oczywiście, że nie… – akcent położony na słowa „jak dotąd” zbił ją z tropu. – Potrząsnęła głową. – Tak czy inaczej nie powinnam się tak śmiało wyrażać o kimś, kogo znam tylko z mediów.
– Szczególnie, że wiemy, jak te media potrafią być nierzetelne – ciągnął przekornie Lucien.
– No właśnie! – entuzjastycznie podchwyciła Thia, po czym przerwała, wpatrując się w niego niepewnie. – Zaraz… zaraz… czy to przypadkiem światowe media w dziewięćdziesięciu procentach nie należą do pana?
– To by było sprzeczne z regulacjami prawnymi dotyczącymi monopolu – odparł obojętnie.
– A czy miliarderzy zawracają sobie głowę takimi drobiazgami jak regulacje prawne? – spytała prowokacyjnie Thia.
Lucien zachichotał.
– Owszem, jeśli nie chcą, żeby ich wzięli za fraki i doprowadzili przed sąd.
Na dźwięk jego zmysłowego śmiechu Thia poczuła znajome mrowienie w krzyżu. Musiała też przyznać, że mimo całej irytacji, jaką w niej budził ten człowiek, zaczynała się dobrze bawić – może po raz pierwszy od przyjazdu do Nowego Jorku.
– Czy nie jest pani zimno? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Lucien Steele zdjął marynarkę i okrył nią jej nagie ramiona. Marynarka sięgała jej niemal do kolan i pachniała cytrynową świeżością, a za sprawą jej ciepła dotarł do Thii bardziej przyziemny i zmysłowy zapach mężczyzny, który ją nosił.
– Ależ nie, dziękuję…
– Proszę się nie krępować. – Obiema rękami przytrzymał marynarkę, którą usiłowała zdjąć.
Pod wpływem ciepła jego rąk przenikającego przez materiał poczuła ten sam co poprzednio dreszcz.
Lucien niechętnie cofnął ręce i stanął obok niej przy barierce, wpatrując się w jej twarz jasnymi srebrzystoszarymi oczami. Dopasowana wieczorowa koszula podkreślała jego szerokie barki i szczupłą talię nad wąskimi biodrami i długimi nogami.
– Dlaczego ten wieczór jest dla pani nieudany? – próbował się delikatnie dowiedzieć Lucien.
Dlaczego? Dlatego, że wypad do Nowego Jorku w najmniejszym stopniu nie spełniał jej oczekiwań. Dlatego, że kolejny raz została przyprowadzona na przyjęcie, a potem bardzo szybko pozostawiona samej sobie przez… no cóż, to prawda, że Jonathan nie był jej chłopakiem, jednak z pewnością uważała go za przyjaciela. Ale co to za przyjaciel, który po kilku minutach znika z gospodynią wieczoru, pozostawiając ją na pastwę tych wszystkich nowojorskich pięknoduchów.
Ostatnio jej nie najlepszy nastrój pogłębiła niepokojąca świadomość bliskości stojącego obok niej mężczyzny – ciepło i uwodzicielski zapach jego marynarki, które sprawiały, że czuła się jakby nim otoczona.
No i wreszcie Thia nie potrafiła sobie poradzić z podnieceniem, jakie sygnalizowało jej ciało.
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu źle się czuję na tego rodzaju przyjęciach.
– Dlaczego?
Skrzywiła się, nie chcąc kolejny raz tego wieczoru urazić Luciena.
– Taka już jestem.
Skinął głową.
– A gdzie się pani dobrze czuje? Jest pani może aktorką?
– Absolutnie!
– To może aktorką in spe?
– Słucham?
Wzruszył ramionami.
– Chodzi mi o to, czy może pani zamierza zostać aktorką.
– A, rozumiem. – Thia uśmiechnęła się smutno. – Nie, tym zupełnie nie jestem zainteresowana.
– Modelką?

Jak zdobyć serce kobiety - Jane Porter
Clare Redmond pochowała tragicznie zmarłego narzeczonego, nie wiedząc, że jest w ciąży. O narodzinach dziecka informuje Rocca Cosentina, brata narzeczonego, choć nie sądzi, żeby się tym przejął. Zawsze ją fascynował, mimo że był dla niej niemiły i sprzeciwiał się ślubowi brata. A jednak pewnego dnia Rocco pojawia się u niej w domu i składa jej propozycję, by się pobrali i razem wychowywali małego Adriana. Wyjaśnia też, dlaczego wcześniej tak ją traktował…
Angielka w Nowym Jorku - Carole Mortimer
Angielska studentka Cynthia Hammonds na zaproszenie przyjaciela przyjeżdża na tydzień do Nowego Jorku. Spodziewa się, że Jonathan pokaże jej miasto, lecz on całe dnie spędza na planie serialu, a wieczorami zabiera ją na przyjęcia z udziałem nowojorskich elit. Na jednym z nich pijany Jonathan robi jej awanturę. W obronie Cynthii staje właściciel stacji telewizyjnej Lucien Steele. To dzięki niemu od tej pory nowojorska przygoda Cynthii nabierze zupełnie innych barw…

Kobieta w złotej masce

Carole Mortimer

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 655

ISBN: 9788329116183

Premiera: 11-02-2025

Fragment książki

Dominic nie podjął jeszcze decyzji w tej sprawie, można ją bowiem było ująć na dwa skrajnie różne sposoby. Zarządca klubu niewątpliwie miał rację, gdy twierdził, że występy Caro Morton przyciągają do klubu wielu klientów, więc powinno się na nią chuchać, byle tylko nie przyszło jej do głowy szukać pracy gdzie indziej. Z drugiej jednak strony gdyby rzeczywiście była zbiegłą żoną lub córką i jeszcze, nie daj Bóg, jej mąż czy rodzice byli ludźmi zamożnymi, dobrze notowanymi w towarzystwie i wpływowymi… Dominic aż się wzdrygnął na tę myśl. Gdyby bowiem w takiej sytuacji wyszło na jaw, że panna Morton (czy jak tam naprawdę się nazywa) ukrywa się w domu gry, którego właścicielem jest hrabia Blackstone, skandal byłby ogromny, a wynikłe z tego powodu straty wprost niepowetowane.
– To będzie zależało od panny Morton – odpowiedział.
– W jaki sposób? – z nieskrywanym zainteresowaniem spytał Drew.
– Coś musimy sobie wyjaśnić. – Dominic gniewnie zmarszczył czoło. – Owszem, doceniam to, że od wielu lat sprawnie kierowałeś tym klubem i nie ma nikogo lepszego na twoje miejsce. Naprawdę to doceniam, Drew. Ale nie daje ci to żadnego prawa do tego, żebyś wypytywał mnie, jakie decyzje czy działania zamierzam podjąć i dlaczego tak się dzieje.
– Oczywiście, milordzie – zgodził się Drew ani bez pokory, ani też buty, po prostu z godnością.
– Gdzie jest Caro Morton? – spytał hrabia.
– Zawsze dbam o to, żeby coś przegryzła w swojej garderobie między jednym a drugim występem.
Sposób, w jaki to powiedział, a także jego ogólna postawa zatroskanego ojca sprowokowały Dominica do sprzeciwu. To zbytnia troska, nikt tak nie powinien rozpieszczać swoich pracowników… Już chciał głośno wyrazić swoje obiekcje, gdy nagle dotarło do niego, jak bardzo by się wtedy wygłupił, w dodatku w oczach zarządcy wyszedłby na człowieka małostkowego i skąpca.
Było coś jeszcze. Owszem, panna Morton była bardzo ponętna, ale drobna przy tym i szczuplutka, a cerę miała jakby przezroczystą. Być może ta „przegryzka” to był jej jedyny posiłek w ciągu całego dnia…
– Jeśli zamierza pan ją zwolnić, chciałbym być o tym poinformowany, milordzie. Jesteśmy winni pannie Morton wynagrodzenie.
Drew powiedział to tonem, który jasno wskazywał, że zamierza walczyć o interesy pieśniarki. Dominic znów miał dowód na to, że panna Morton owinęła sobie wokół palca cynicznego kierownika klubu. Z pewnością, gdyby została zwolniona, zaoferuje jej pomoc w znalezieniu innego zatrudnienia.
Dominic uznał, że przekonanie się, kim tak naprawdę jest panna Caro Morton, będzie ciekawym doświadczeniem. Taka konstatacja była doprawdy zdumiewająca jak na kogoś, kto przez długie lata przebywał w okrutnej wojennej rzeczywistości, a po powrocie do Anglii toczył inną batalię, to znaczy robił wszystko, by nie wpaść w szpony matek żądnych wydania swych córek za mąż. Przez te doświadczenia Dominic stał się co najmniej tak samo cyniczny, jak starszy od niego o cale pokolenie Drew Butler.

Caro aż podskoczyła, gdy rozległo się pukanie do drzwi garderoby. No, może ta nazwa jest trochę na wyrost, przyznała z żalem. Było to tylko małe pomieszczenie, które przydzielił jej pan Butler na czas występu.
Zapewnił przy tym, że żaden z gości klubu nie będzie miał tu wstępu.
Podniosła się powoli, upewniwszy się, że strój okrywa ją całą, i podeszła do drzwi.
– Kto tam? – spytała ostrożnie.
– Nazywam się Dominic Vaughn.
Od razu pomyślała, że pan Vaughn jest tym mężczyzną, który podczas występu obserwował ją pełnymi pogardy, połyskującymi srebrzyście oczami. Tak naprawdę była o tym absolutnie przekonana. W głębokim barytonie pobrzmiewały arogancja i pewność siebie, widomy znak, że Dominic Vaughn przywykł do wydawania poleceń i bezwzględnego posłuszeństwa. Tego też oczekiwał od niej. Po prostu ma natychmiast otworzyć drzwi i wpuścić go do środka.
Tak mocno zacisnęła pięści wsunięte w kieszenie sukni, że aż paznokcie wbiły się w dłonie.
– Mężczyznom nie wolno odwiedzać mnie w garderobie – oświadczyła.
– Zapewniam panią – odparł niecierpliwie – że Drew Butler w pełni zaakceptował mój zamiar odwiedzenia pani.
Zarządca klubu był dla Caro bardzo uprzejmy, więcej, ufała mu bezgranicznie. Nie miała jednak pewności, czy nie pada ofiarą kłamstwa. Innymi słowy, wizyta mężczyzny, który twierdził, że ma przyzwolenie pana Butlera, wydała się jej mocno podejrzana.
– Zapewniam panią, że zajmę niewiele czasu – dodał poirytowany pan Vaughn.
– Muszę odpocząć przed następnym występem – broniła się Caro.
Dominic był już u kresu cierpliwości.
– Panno Morton…
– To moje ostatnie słowo w tej sprawie – zakończyła dyskusję.
Drew twierdził, że Caro Morton zachowuje się jak dama. Dominic musiał się z tym zgodzić. Dykcja i dobór słów jednoznacznie świadczyły o tym, że odebrała stosowne wykształcenie i wpojono jej właściwe maniery.
– Albo porozmawia pani ze mną teraz, panno Morton, albo może być pani pewna, że nie będzie następnego występu w tym klubie – oznajmił zdecydowanym tonem. Ogarniała go coraz większa złość. Sterczał w ciemnym korytarzu przed zamkniętymi drzwiami…
Usłyszał stłumiony okrzyk zdziwienia dochodzący z pokoju.
– Och… – To krótkie słowo zawierało jedną tylko treść, mianowicie zdziwienie. – Czy pan mi grozi, mister Vaughn? – Teraz pojawiła się jakby niepewność.
– Nie będę musiał pani grozić, panno Morton, jeśli dowiem się prawdy.

Caro była w rozterce. Przed dwoma tygodniami uciekła z domu, przekonana, że w wielkim Londynie łatwo znajdzie zatrudnienie jako dama do towarzystwa bądź guwernantka, niestety spotkała ją seria odmów ze strony szacownych gospodarzy, nie miała bowiem wymaganych referencji.
Boleśnie przekonała się przy tym, że w Londynie wszystko kosztuje o wiele więcej, niż założyła przed przyjazdem, więc skromna kwota, którą przez długie miesiące odkładała z kieszonkowego, topniała w zawrotnym tempie. Szybko dotarło więc do niej, że albo wróci tam, skąd uciekła, bo sytuacja stała się wprost nie do zniesienia, albo spróbuje szczęścia w teatrach. Swoje nadzieje opierała na tym, że od dziecka chwalono jej śpiew, widziała też entuzjastyczne reakcje gości, gdy podczas tych rzadkich okazji, kiedy ojciec zapraszał sąsiadów i przyjaciół na kolację, prezentowała swój wokalny kunszt. Wizyty w teatrach zakończyły się kilkoma ofertami pracy, ale wszystkie były bardzo podobne do siebie i po prostu szokujące! Przynajmniej za takie uznała je Caro, która wychowała się w poczuciu bezpieczeństwa w sielskich okolicach Hampshire.
Obecne zatrudnienie – i pieniądze, z których mogła opłacać skromne lokum – zawdzięczała wyłącznie uprzejmości Drew Butlera. W tej sytuacji nie była pewna, czy może odprawić Dominica Vaughna, skoro z jakichś powodów jej opiekun wyraził zgodę na tę wizytę. Uznała bowiem, że stojący za drzwiami dżentelmen nie skłamał w tej kwestii.
Palce trochę się jej trzęsły, gdy pomału przekręciła klucz w zamku, po czym cofnęła się błyskawicznie, jako że drzwi zostały pchnięte gwałtownie z drugiej strony.
Jak się spodziewała, to był srebrzystooki diabeł, którego widziała w głębi sali podczas występu. Teraz wyglądał nawet jeszcze bardziej diabolicznie, gdyż przyćmione światło świec padające z korytarza uwypukliło bliznę na policzku, przez co twarz wyglądała jak wyryta w kamieniu, a czarny żakiet i biała koszula podkreślały surowość i siłę emanujące z całej postaci.
Caro odstąpiła jeszcze o krok, po czym spytała:
– O czym życzy sobie pan ze mną porozmawiać?
Biegły w ukrywaniu emocji Dominic niczym nie zdradził, jak wielkie wrażenie wywarła na nim panna Morton, gdy ujrzał ją bez osłaniającej twarz maski i bez hebanowej peruki, pod którą chowała długie i cudownie złote loki. Teraz okalały migdałowe w kształcie oczy morskiego koloru osadzone w delikatnej twarzy w kształcie serca, tak niezwykłej piękności, że zaparło mu dech w piersiach.
Gdyby rzeczywiście była nieposłuszną córką albo, co gorsza, zbiegłą żoną, wcale by go to nie ucieszyło.
– Może mnie pani zaprosi do środka, panno Morton – oznajmił kategorycznym tonem.
W pierwszym odruchu zatrzepotała nerwowo długimi rzęsami, zaraz jednak się opanowała i dumnie uniosła brodę.
– Jak już przed chwilą wyjaśniłam, sir, odpoczywam przed następnym występem.
– Który, jak mnie poinformował Drew, odbędzie się dopiero za godzinę – skontrował surowym tonem.
Caro wzdrygnęła się na ten ton, natomiast Dominic bacznie jej się przyglądał. Twarz już zdążył ocenić, teraz zwrócił uwagę na szczupłą szyję i kremową skórę widoczną w głębokim wycięciu sukni. Przesunął spojrzenie niżej, gdzie jedwabny materiał otulał małe, ale jak ocenił Dominic, jędrne piersi. Talię miała tak szczupłą, że mógłby ją objąć dłońmi. Pod wpływem nagłego podniecenia pomyślał też, że chętnie nakryłby dłonią drobne piersi, a potem powędrował w dół aż po łagodnie zaokrąglone łono i uniósł pannę Morton, by mogła swobodnie długimi, smukłymi nogami otoczyć jego talię…
Caro próbowała zignorować sposób, w jaki Dominic Vaughn na nią patrzył. Zupełnie jakby nie widział sukni, tylko nagie ciało… No, nie całkiem jednak zignorowała, oblała się bowiem rumieńcem, szybkim gestem wyciągnęła przed siebie ręce i oznajmiła:
– Wolałabym, żeby został pan tam, gdzie stoi, sir.
– Milordzie – skorygował, przesuwając wzrok z powrotem na jej twarz.
– Milordzie? – Jej konsternacja była zrozumiała. Zwrotu „sir” używano wobec mężczyzn ze szlacheckich rodów nawet niemających tytułu, ale stosowany był również grzecznościowo wobec innych osób, którym z jakichś względów chciało się okazać szacunek, i tym też kierowała się Caro Morton. Natomiast zwrot „milord” przysługiwał tylko i wyłącznie przedstawicielom najwyższej arystokracji, czyli parom Anglii zasiadającym w Izbie Lordów, a także osobom piastującym najważniejsze stanowiska rządowe.
– Jestem lord Dominic Vaughn, hrabia Blackstone.
Poczuła ucisk w krtani. Miała więc do czynienia z parem Anglii i takim samym ociekającym pychą arogantem, jakim był przydzielony jej ostatnio opiekun.
– Jeśli pana słowa miały wywrzeć na mnie wrażenie, milordzie, to z przykrością wyznaję, że nie osiągnął pan zamierzonego celu – oświadczyła.
Dominic uniósł brwi, jednak była to jedyna reakcja na sarkastyczną uwagę panny Morton, powiedział natomiast:
– Dobry zwyczaj nakazuje, żeby przedstawiły się obie strony.
– Oczywiście, milordzie. – Znów się zaczerwieniła, bo reprymenda była słuszna, zaraz jednak dodała rezolutnie: – Skoro, jak pan twierdzi, rozmawiał pan z Drew Butlerem, to musi pan już wiedzieć, że nazywam się Caro Morton.
– Czyżby? – Dominic ironizował nie tylko tonem głosu, ale i spojrzeniem.
– Przecież powiedziałam, milordzie – odparła z godnością.
– Ach, gdybyż taki ład panował na tym świecie, że wystarczy coś powiedzieć, a już staje się prawdą – kpił w żywe oczy.
– Wątpi pan w moje słowa, milordzie? – spytała oburzona, choć ucisk w krtani jeszcze się wzmógł.– Droga Caro, z uwagi na mój wiek i nabyte doświadczenie po prostu muszę wątpić we wszystko, co mi się mówi, zanim nie przekonam się, że jest inaczej.
Niewątpliwie przez cynizm i podszyty zgryźliwością ironiczny stosunek do rzeczywistości, hrabia Blackstone sprawiał wrażenie kogoś bardzo już zmęczonego życiem, a blizna na lewym policzku nadawała mu groźny, wręcz złowieszczy wygląd, jednak Caro oceniała, że nie dobiegł jeszcze trzydziestki. Przy jej dwudziestu latach był więc od niej starszy zaledwie o osiem, góra dziewięć lat.
I z całą pewnością nie była jego „drogą”!
– W takim razie żal mi pana – stwierdziła.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał, wręcz się na nią obruszył. Bogaty i wolny jak ptak hrabia Blackstone nie życzył sobie ani nie potrzebował niczyjej litości, a już na pewno nie od kobiety, która ukrywała się za złotą maską i pod hebanową peruką.
Czyżby Butler nie mylił się w swej ocenie? Czy panna Morton rzeczywiście uciekła do Londynu, by ukryć się przed dominującym ojcem albo brutalnym mężem? Była tak szczuplutka i delikatna, że Dominic uznał tę drugą możliwość za zbyt odrażającą, by w ogóle ją rozważać.
Niezależnie od tajemnicy, która mogła ją otaczać, uznał, że jako właściciel klubu nie może dopuścić do skandalu, który mógłby wybuchnąć, gdyby zwolnił pannę Morton. Mogłaby narobić rabanu, dobijać się do drzwi, a wtedy zrobiłoby się głośno o młodej pieśniarce, którą hrabia Blackstone wyrzucił na bruk. Kto wie, jakich tajemnic dotyczących panny Morton mogliby się doszukać wścibscy dziennikarze. Może więc lepiej nie prowokować takiej burzy?
– Czy jest pani przynajmniej w wieku, który pozwala przebywać w kasynie, Caro? – spytał.
– Nie rozumiem, milordzie. – Wyglądała na przestraszoną.
– Zastanawiam się po prostu, ile ma pani lat.
– Dżentelmen nigdy nie powinien pytać damy o wiek – zaripostowała.
Dominic przesunął powoli wzrok od czubka złocistej głowy, przez szczupłą sylwetkę, delikatne nadgarstki i smukłe ręce, aż po gołe stopy, po czym wrócił spojrzeniem do zaróżowionej i wyrażającej urazę twarzy.
– O ile mi wiadomo, paniom z towarzystwa zawsze towarzyszy pokojówka lub dama do towarzystwa, damy nie hasają również na scenach męskich klubów hazardowych.
Caro uniosła wyzywająco brodę, po czym rzuciła cierpko:
– Ja nie hasam, milordzie, tylko leżę na szezlongu. Pozwolę sobie również zauważyć, że to nie pańska sprawa, czy mam pokojówkę bądź damę do towarzystwa.
Gdy zerknął w głąb pokoju, zauważył na toaletce tacę, na której stała miseczka z dymiącym mięsem i talerz z chlebem, a na drugim talerzu leżał deser, czyli duża pomarańcza. Niewątpliwie była to owa „przegryzka”, którą dostarczał jej Butler w przerwie występu.
– Widzę, że przeszkodziłem pani w kolacji – powiedział łagodnie. – Proponuję, żebyśmy dokończyli tę rozmowę później, kiedy ja, a nie Ben, będę pani towarzyszył w drodze do domu.
To wyraźnie ją wystraszyło, zaraz jednak stanowczo potrząsnęła głową i oznajmiła:
– To będzie raczej niemożliwe.
– Doprawdy? – zdziwił się Dominic.
Hrabia Blackstone nie przywykł do odmowy, pomyślała coraz bardziej zdenerwowana. Widziała jego ponure spojrzenie i groźnie uniesione brwi. A brak pokojówki czy damy do towarzystwa mogłaby łatwo wyjaśnić, gdyby w ogóle miała ochotę cokolwiek mu wyjaśniać. Ale nie miała. W żadnym razie! Gdyby uciekając z Hampshire, zabrała ze sobą służącą, uczyniłaby ją współwinną swego czynu, a i tak miała już dość kłopotów, by jeszcze wplątywać kogoś w tak zagmatwaną sytuację.
– Nie – powtórzyła. – Ben poczułby się niesprawiedliwie zraniony, gdybym nie pozwoliło mu na to, by odprowadził mnie do domu. Poza tym – dodała na wypadek, gdyby Jego Lordowska Mość odrzucił to wyjaśnienie – nie pozwalam towarzyszyć mi dżentelmenom, których nie znam. – Tym bardziej takiemu dżentelmenowi, którego w ogóle nie chciała znać, mogłaby dodać.
W szarych oczach hrabiego zamigotały wesołe ogniki.
– Nawet gdyby Drew Butler zaręczył za tego dżentelmena? – spytał przekornie.
– Musiałabym to od niego usłyszeć. A teraz pozwoli pan, że go przeproszę. Chciałabym zjeść kolację, póki jest gorąca. – Jednak próba zamknięcia drzwi nie udała się, gdyż Dominic wsunął stopę między drzwi a futrynę. Caro rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, po czym ponownie otworzyła drzwi. – Proszę mnie nie zmuszać do wezwania Bena, żeby pana stąd usunął – dodała ostrzejszym tonem.
Jednak ta pogróżka nie zrobiła na aroganckim milordzie najmniejszego wrażenia. Nadal uśmiechał się do Caro, wcale nie był zbity z tropu.
– To byłoby… interesujące doświadczenie – zauważył.
Popatrzyła na niego niepewnie. Ben wzrostem był podobny milordowi, lecz wyraźnie przewyższał go atletycznymi gabarytami, jednak hrabiego Blackstone’a, też wcale nie ułomka, dodatkowo otaczała groźna aura, która czaiła się pod elegancką aparycją. Emanował dziką energią i zabójczą sprężystością, mógł zmierzyć się z każdym – i wygrać. Przeszedł też niejedno, o czym świadczyła blizna na policzku. Caro nie miała wątpliwości, że nie powstała od siedzenia przy kominku.
Uśmiechnęła się, rozluźniając ramiona, i zaproponowała:
– Może wstrzymamy się z decyzją w sprawie powrotu do domu do rozmowy z panem Butlerem?
I może, jak podejrzewał Dominic, młoda dama ulotni się, nie zadając sobie trudu porozmawiania z Drew Butlerem. Zatrzymał to jednak dla siebie, oznajmił tylko:
– Będę czekał na panią przed klubem po zakończeniu występu.
Pełen irytacji błysk, który pojawił się w pięknych morskich oczach, tylko umocnił obawy Dominica.
– Jest pan bardzo uparty, sir! – rzuciła rozeźlona.
– Inaczej bym to ujął. Po prostu chcę bliżej poznać osobę, którą zatrudniam – odrzekł spokojnie.
– Zatrudnia…? – Caro otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. – Tak pan powiedział? Że pracuję u pana?!
– W samej rzeczy, droga Caro. – Z zadowoleniem skonstatował, że cała krew odpłynęła jej z twarzy, kiedy zrozumiała, że tylko od niego zależy, czy jeszcze kiedykolwiek zaśpiewa w klubie. – A zatem do zobaczenia, panno Morton. – Skłonił się dwornie, po czym podążył do salonów gry, uśmiechając się z satysfakcją.

Dominic Vaughn, hrabia Blackstone, jest zdeklarowanym kawalerem i z upodobaniem oddaje się rozkoszom życia. Pewnego wieczoru wygrywa w karty słynny w Londynie klub gier. Przyjeżdża do stolicy obejrzeć i ocenić swoją wygraną. Na miejscu dowiaduje się, że klub zawdzięcza popularność pięknej śpiewaczce, która skrywa twarz pod złotą maską…

Kochankowie czy wrogowie?

Tracy Wolff

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1313

ISBN: 9788329119221

Premiera: 11-02-2025

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Isabella Moreno zamarła w połowie zdania, gdy w drzwiach sali wykładowej pojawił się nagle dyrektor GIA, Amerykańskiego Instytutu Gemmologii. Ale to nie obecność Harlana Petersa wytrąciła ją z rytmu, lecz widok stojącego przy nim ciemnowłosego mężczyzny. Poczuła strach w sercu oraz ciarki na kręgosłupie.
Zmusiła się do kontynuowania wykładu na temat cięcia i szlifowania szafirów, choć jej studentki zdążyły już się odwrócić, by sprawdzić, co panią profesor rozproszyło; w sali rozlegały się szepty i chichoty. Kim jest ów tajemniczy przystojniak?
Właściwie ona też nie wiedziała. Och, oczywiście go rozpoznała. Trudno zajmować się kamieniami szlachetnymi i nie rozpoznać Marca Duranda, właściciela drugiej co do wielkości firmy eksportującej diamenty i biżuterię w kraju. Jego przydługie czarne włosy, ciemnoniebieskie oczy oraz zagniewaną twarz upadłego anioła trudno było przeoczyć, a jeszcze trudniej zignorować. Ale wyraz jego twarzy, iskrząca się pogarda w wyrazistych oczach oraz ironiczne wykrzywienie ust nie pasowały do wizerunku, który nosiła w pamięci.
Marc, którego znała, Marc, którego kiedyś kochała, zwykł patrzeć na nią z czułością. Z rozbawieniem. Z miłością. Przynajmniej do czasu, gdy wszystko się rozpadło. Ale nawet wtedy okazał uczucia. Wściekłość, ból, rozczarowanie. Świadomość, że jest za te emocje odpowiedzialna, prawie ją wówczas zabiły.
Dziś jednak malujące się na jego twarzy ironia, pogarda i chłód zmieniły go w nieznajomego. Kogoś, kogo na pewno nie chciała znać.
Kiedyś łączyła ich namiętność tak wielka, że często zastanawiała się, ile czasu potrzeba, by się wypaliła.
Dziś odpowiedź była jasna: sześć miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni i kilka godzin. Nie o to chodzi, że liczyła. Ani też nie obwiniała go za spektakularny koniec ich związku. Prawdę mówiąc, nie mogła, ponieważ to ona ponosiła całkowitą winę.
Och, mógłby być milszy. Wyrzucenie jej w środku nocy tak jak stała na ulice Nowego Jorku było brutalnym posunięciem. Ale, trzeba przyznać, trochę na to zasłużyła. Nawet teraz zdarzały się noce, gdy nie mogła usnąć, nękana wyrzutami sumienia. Jak mogła zdradzić mężczyznę, którego tak bardzo kochała?
Na tym polegał problem. Znalazła się w pułapce między dwoma mężczyznami, których kochała, uwielbiała, dla których zrobiłaby wszystko.
Wiedziała, że jej ojciec okradł Marca i mimo że próbowała go namówić, by zwrócił mu klejnoty, nie zdradziła Marcowi, kto jest złodziejem, aż jego firma stanęła na krawędzi bankructwa. A potem jeszcze zaogniła sytuację, błagając, by nie wnosił oskarżenia przeciwko ojcu, przyznając się, że gdy go poznała na gali, też miała zamiar go okraść.
Jednak od razu, ledwie się do niego odezwała, a on spojrzał na nią tymi szalonymi niebieskimi oczami, odstąpiła od swoich zamierzeń.
Instynktownie odganiała bolesne wspomnienia. Sześć lat temu utrata Marca ją zdruzgotała. Do diabła, nie dopuści do powtórki! Szczególnie teraz, gdy prowadzi swoje pierwsze seminarium.
Nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że studenci z zainteresowaniem popatrują to na nią, to na Marca. To samo robi dyrektor instytutu. Mimo upływu lat napięcie między nimi rzucało się w oczy. Zachodziła obawa, że zaraz coś się stanie.
Z wysiłkiem kontynuowała wykład o słynnych kamieniach szlachetnych. Gdy wspomniała o kradzieży „Jaja drozda”, jednego z najcenniejszych szafirów na świecie, robiła, co w jej mocy, by nie patrzeć na nieoczekiwanego gościa.
Nie zdołała jednak się powstrzymać. Siła jego osobowości przyciągała niczym magnes. Zamarła, gdy utkwił w niej wzrok ostry jak szlif najczystszego brylantu. Marc dobrze wiedział, co się stało z „Jajem drozda”.
– Przepraszam, że przeszkadzamy, doktor Moreno – odezwał się skonsternowany Harlan Peters. – Oprowadzam pana Duranda po kampusie. Zgodził się poprowadzić u nas zajęcia na temat produkcji diamentów. Chciałem go zapoznać z naszym obiektem. Proszę kontynuować wykład. Jest fascynujący.
Ale było już za późno. Studenci mamrotali coś z przejęciem. Nie ma się co dziwić. Nie co dzień się zdarza taka gratka, by mieć zajęcia z jednym z największych producentów i pośredników w handlu brylantami.
Do licha, to jej wykład! Musi opanować sytuację. Nie pozwoli, by Marc Durand ją zdominował.
Kiedyś wziął od niej wszystko, a prawdę mówiąc, sama mu wszystko oddała, ale ją odrzucił. Zasłużyła na to, ale ona za to słono zapłaciła.
To było sześć lat temu. Potem przeprowadziła się i zbudowała sobie nowe życie. Niech ją diabli, jeśli przez niego wszystko zaprzepaści!
W końcu zdołała przyciągnąć uwagę studentów, a Marc i Harlan dyskretnie opuścili salę.
Gdyby ktoś ją spytał, o czym mówiła przez ostatnie dwadzieścia minut, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Jej myśli wędrowały gdzieś daleko, ku przeszłości, której gorzko żałowała, ale której nie mogła zmienić, oraz mężczyzny, który odwrócił bieg jej życia.
Wreszcie wykład dobiegł końca. Zazwyczaj pozostawała kilka minut dłużej, by studenci mogli zadać jej pytania, dziś jednak szybko zebrała książki oraz prace przyniesione przez uczniów i skierowała się do drzwi.
Zaparkowała na tylnym parkingu; gdyby udało jej się wymknąć bocznym wyjściem, mogłaby odjechać w pięć minut. Byłaby wreszcie sama, w swoim kabriolecie, na krętej drodze wzdłuż oceanu wiodącej do domu.
Niestety, nie dotarła do samochodu. Gdy pospiesznym krokiem przemierzała hol, czyjaś silna twarda ręka chwyciła ją za ramię. Nie musiała się odwracać, by go rozpoznać. Kolana się pod nią ugięły, a serce waliło nieprzytomnie; niemal czuła, jak uderza o żebra.
Nie mogła uciec. I nie miała żadnej szansy na uporządkowanie myśli przed tą konfrontacją.
Właściwie nie była zaskoczona. W chwili, gdy podniosła wzrok i zobaczyła Marca w sali wykładowej, wiedziała, że ponowne spotkanie z nim jest nieuchronne. Łudziła się nadzieją, że trochę je odsunie w czasie, aż zdoła nieco ochłonąć.
Oczywiście miała na to całe sześć lat. A skoro jej się to nie udało, parę dodatkowych dni jej nie zbawi. Trudno. Jeśli Marc zamierza zniszczyć jej nowe uczciwe życie, niczego to nie zmieni, jeśli dowie się o tym teraz. Martwienie się w niczym nie poprawi sytuacji.
Zebrała się w sobie i przybierając pokerowy wyraz twarzy, z ociąganiem odwróciła się do niego.

Była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. I zapewne bardziej fałszywa, przypomniał sobie, opanowując gwałtownie wzbierające pożądanie.
Minęło sześć lat… Sześć lat, odkąd ją przytulał, całował, kochał się z nią. Sześć lat, odkąd wyrzucił ją na bruk ze swojego mieszkania i życia.
Ale nadal jej pożądał.
Prawdziwy szok, zważywszy, że robił wszystko, by o niej zapomnieć. Oczywiście co jakiś czas jej twarz jawiła mu się przed oczami. Coś przypominało mu jej zapach, smak, dotyk. Ale w miarę upływu lat te przebłyski zdarzały się coraz rzadziej, a jego reakcja na nie słabła. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Wystarczyło jednak, że przez okienko w drzwiach do sali wykładowej zobaczył te wspaniałe rude włosy i ciepłe brązowe oczy, by znów poczuł pożądanie.
Nie obchodził go dyrektor instytutu, nie obchodziła przyszłość, którą zaplanował dla Bijoux, rodzinnej firmy, której główną siedzibę przeniósł właśnie na zachodnie wybrzeże Stanów. Szczerze mówiąc, o nic nie dbał, wiedziony pragnieniem, by wejść do sali i sprawdzić, czy mózg nie płata mu figla.
Sześć lat temu brutalnie wyrzucił Isę Varin ze swojego domu. Nie żałował, że zmusił ją do odejścia. Nie mógł zachować się inaczej, przecież go zdradziła. Może tylko żałował, że postąpił z nią tak obcesowo. Gdy wróciła mu jasność umysłu, wysłał za nią kierowcę. Chciał oddać jej rzeczy: torebkę, telefon, trochę pieniędzy, ale ona rozpłynęła się we mgle.
Szukał jej przez lata, by uspokoić sumienie i upewnić się, że nic złego nie przytrafiło jej się tamtej nocy. Nigdy jej nie odnalazł. Teraz wiedział dlaczego.
Namiętna, piękna i urzekająca Isa Varin przestała istnieć. Jej miejsce zajęła Isabella Moreno – sztywna profesorka o głosie tak ostrym jak brylantowy szlif.
Tylko włosy, jej cudowne rude włosy, pozostały takie same. Isabella nosiła je upięte w węzeł na karku zamiast dzikich loków faworyzowanych przez Isę, ale zawsze rozpoznałby ten kolor.
Ciemne wiśnie o północy. Mokry granat błyszczący w przefiltrowanym świetle krwawego Księżyca.
A gdy ich oczy spotkały się ponad głowami studentów, poczuł się tak, jakby otrzymał cios w splot słoneczny. Nie mógł temu zaprzeczyć. Tylko na Isę jego ciało tak silnie reagowało.
Szybko pożegnał dyrektora GIA, a potem pospiesznie wrócił, by złapać Isę, nim zdąży się wymknąć. Prawie jej się udało. Właściwie nie był zaskoczony: w końcu reprezentowała długą linię sprytnych włamywaczy.
Czekając, aż coś powie, zastanawiał się, co on najlepszego robi. Dlaczego ją dogonił? Czego od niej chce? Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia. Po prostu musiał ją znów zobaczyć. Nie mógł oprzeć się pokusie.
– Cześć, Marc – odezwała się opanowanym głosem, unosząc ku niemu twarz.
Zapadła niezręczna cisza. Nie potrafił zdefiniować uczuć, jaki nim miotały. Zignorował je, koncentrując się na spojrzeniu jej oczu ciemnych jak stopiona gorzka czekolada. To spojrzenie zwykle podcinało mu kolana.
Ale te dni dawno już minęły. Jej zdrada wszystko zniszczyła. Kiedyś był słaby, dał się uwieść aurze niewinności, którą wokół siebie roztaczała. Nie popełni więcej takiego błędu. Zaspokoi ciekawość, dowie się, jak to się stało, że pracuje w GIA, a potem odejdzie.
Jej oczy lśniły teraz tak wieloma emocjami, że nie potrafił ich zróżnicować. Mogła przybrać maskę obojętności, ale jej oczy nie kłamały. Była poruszona tym spotkaniem tak samo jak on.
Uświadomił to sobie z pewną ulgą. Kiedyś miała nad nim przewagę, ponieważ kochał ją i ślepo jej ufał, nie wyobrażając sobie, że może go pewnego dnia zdradzić.
Te dni minęły, powtarzał sobie. Isa może sobie udawać, że jest zasadniczą panią profesor gemmologii, ale on znał prawdę i więcej nie pozwoli, by uśpiła jego czujność.
– Witaj, Isabello.
Starał się, by jego twarz wyrażała tylko sardoniczne rozbawienie.
– Zabawne cię tu spotkać – dodał.
– Jestem zawsze tam, gdzie klejnoty.
– Jakbym o tym nie wiedział!
Celowo spojrzał na ścianę naprzeciwko, gdzie za szkłem znajdował się jeden z najdroższych naszyjników z opali, jakie kiedykolwiek wykonano.
– Dyrektor mówił mi, że uczysz tu od trzech lat, ale nie zanotowano żadnych kradzieży. Chyba tracisz formę.
Jej oczy zabłysły z wściekłości, ale odpowiedziała spokojnie:
– Jestem członkiem kadry GIA. Pomoc w zapewnieniu bezpieczeństwa zgromadzonym tu klejnotom należy do moich obowiązków.
– A obydwoje wiemy, jak poważnie podchodzisz do swojej pracy… oraz lojalności.
Maska pękła i dostrzegł na jej twarzy furię, zanim się opanowała.
– Czy czegoś ode mnie potrzebujesz, Marc? – Spojrzała znacząco na jego rękę nadal zaciśniętą na jej łokciu.
– Pomyślałem, że możemy nadrobić zaległości. Przez wzgląd na dawne czasy.
– No cóż, dawne czasy wcale nie były takie dobre, a więc, jeśli mi wybaczysz…
Usiłowała się wyzwolić, ale on mocniej zacisnął palce. Choć oblewała go fala złości, nie chciał jej jeszcze puścić.
– Za pół godziny mam spotkanie – oznajmiła. – Nie chcę się spóźnić.
– Z tego, co wiem, paserzy mają tolerancję wobec spóźnialskich.
Tym razem maska z niej spadła. Jedną ręką odepchnęła się od jego piersi, jednocześnie uwalniając łokieć.
– Sześć lat temu zniosłam wszystkie twoje nikczemne insynuacje i oskarżenia, bo czułam, że na nie zasługuję. Ale to było dawno. Skończyłam z tym. Mam nowe życie.
– I nową tożsamość.
– Tak. – Spojrzała na niego z rezerwą. – Potrzebowałam dystansu.
– Nie tak to pamiętam. – Stała po stronie swojego ojca nawet wtedy, gdy go okradł. Nie mógł o tym zapomnieć.
– Nie jestem zaskoczona.
Zmrużył oczy.
– Co to ma znaczyć?
– Dokładnie to, co słyszałeś. Nie jestem szczególnie biegła w fortelach i podtekstach.
Zabrzmiało to tak, jakby był aroganckim dupkiem. Nie mógł powstrzymać się, by jej nie odpowiedzieć.
– Znów inaczej to pamiętam.
– Oczywiście. – Wyprostowała się i uniosła głowę. – Zawsze przedkładałeś swoje emocje ponad prawdę. Czyż nie, Marc?
Nie sądził, że może jeszcze bardziej go rozwścieczyć, choć zawsze budziła w nim silne emocje. W swoim czasie nawet dobre. Ale nie da jej się znów omotać.
Marc, który kochał Isę Varin, był słabeuszem. Poprzysiągł sobie, że nigdy nim już nie będzie, gdy obserwował, jak ochrona wyprowadzała ją z jego apartamentu.
– Najlepiej krytykować, kiedy samemu jest się winnym, Isabello. – Wypowiedziawszy jej nowe imię z emfazą, zauważył, że zrozumiała ironię.
– Tak czy owak, na mnie już czas.
Zrobiła krok do przodu, ale zablokował jej drogę. Nie wiedział, co nim powoduje, ale nie chciał pozwolić jej odejść.
– Uciekasz? – spytał ironicznie. – Dlaczego mnie to nie zaskakuje? W końcu to tradycja rodzinna.
Dostrzegł w jej oczach cień bólu. A może to sobie tylko wyobraził? A jednak ziarenko poczucia winy w nim pozostało. Dopóki znów się nie odezwała:
– Jakikolwiek cel ci przyświeca, nie osiągniesz go. Zejdź mi z drogi, Marc.
Było to ultimatum, choć wypowiedziane uprzejmym tonem. Nigdy nie potrafił dobrze reagować na takie rzeczy. Wkurzył się, ale nie mógł dopuścić, by to zauważyła. Nadal nie był gotów pozwolić jej odejść, zniknąć na kolejne lata z jego życia. Nadal kłębiły się w nim pytania, na które nie dostał odpowiedzi.
Uniósł brwi i jakby od niechcenia oparł się o chłodną wykafelkowaną ścianę. A potem zadał pytanie, które, jak wiedział, wszystko zmieni.
– A jeśli nie posłucham?

„Spłaci dług i odejdzie z czystym sumieniem. Taki miała plan, ale ten plan spaliłby na panewce, gdyby zjadła z nim kolację, wypiła w jego pokoju kieliszek wina i spędziła kolejną noc na najbardziej zachwycającym seksie, jaki kobieta może sobie wyobrazić. Och, zaprosił ją tylko na kolację, ale znała ten wyraz jego oczu, wiedziała, jak pracuje jego umysł, i nie miała złudzeń co do jego zamiarów”...

Miłość potrafi zaskoczyć

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1289

ISBN: 9788329112994

Premiera: 18-02-2025

Fragment książki

Geraldine Gertrude Casey nie chciała się śmiać. Naprawdę nie chciała. W jednej chwili siedziała w kaplicy ze stosownym do okoliczności poważnym wyrazem twarzy, a w drugiej… no cóż, z jej ust wydarł się niepowstrzymany chichot.
W dodatku – musiała to przyznać – bardzo głośny.
Zupełnie mimowolnie.
Niestety tak było. Choć prawdą było i to, że nie miała pewności, czy zdoła się sprzeciwić temu małżeństwu, o ile tu, we Włoszech, ksiądz w ogóle zada takie pytanie. Zresztą gdyby nawet tak zrobił, wątpiła, czy je zrozumie, gdyż zupełnie nie znała włoskiego.
Wciąż była oszołomiona po długim nocnym locie z Minneapolis przez Chicago, który spędziła wepchnięta w środek rzędu wąskich, twardych foteli na tyłach potężnego jumbo jeta. Wspólnie z matką, ciasno ściśnięte, podawały sobie na zmianę rozwrzeszczane dziecko, zachowując pozory serdeczności. Żadna bowiem nie chciała zdradzić, jak kruche jest przymierze, które zawarły w związku z podjętą przez Geraldine decyzją o wyjeździe do Włoch.
Lądowanie o świcie po kilku minutach snu nie poprawiło jej humoru, tym bardziej, że błyskawicznie musiała się ocknąć, by zawieźć matkę i szlochające dziecko z lotniska pod Mediolanem do przesadnie drogiego hotelu nad jeziorem Como, gdzie dwa dni wcześniej zarezerwowała pokój. Nie zważając na jego pospolitą brzydotę, pragnęła tylko opaść na jedno z dwu wąskich łóżek i zasnąć. W końcu jednak, powstrzymując się resztką sił, pozostawiła je matce i małej Jules, która po raz piętnasty tego ranka zaczęła spazmatycznie łkać.
Sama natomiast z wysiłkiem przebrała się w suknię i w porannym upale ruszyła na poszukiwanie kaplicy, w której miał się odbyć ślub.
Ku swej niekłamanej satysfakcji zdołała tam w końcu dotrzeć, co wymagało zdolności detektywistycznych, gdyż nigdzie nie mogła znaleźć żadnej wskazówki ani informacji na ten temat.
Zważywszy na to, że narzeczony był niewyobrażalnie bogatym miliarderem, a panna młoda dziedziczką rodzinnej fortuny, zakładała, że napotka na kordon ochrony i nim dotrze do kościelnych drzwi, będzie musiała walczyć o prawo wstępu.
Wierzyła jednak, że pomimo bariery językowej, swego niepozornego wyglądu i tandetnej sukni, zdoła sobie poradzić.
Tymczasem jej obawy okazały się zbędne. Na wąskiej drodze, a właściwie ścieżce wokół kaplicy, kręciło się zaledwie kilku mężczyzn, którzy nie tylko nie wyglądali na ochroniarzy, ale w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Może dlatego, że kroczyła z wysoko podniesioną głową, by sprawić wrażenie, że należy do towarzystwa. A może dlatego, że wyglądasz na czyjąś niezamężną ciotkę? – przywołała się do porządku, kładąc nacisk na „ciotkę”.
W tym momencie jednak podmuch wiatru, który uderzył w drzwi, wyrwał jej klamkę z rąk i głośno je zatrzasnął.
Gdy jej wzrok nawykł do kościelnego półmroku, uderzył ją nie tyle szmer wzburzenia wywołany spowodowanym przez nią zamieszaniem, ile widok panny młodej, która samotnie zmierzała w stronę ołtarza i była już w połowie drogi.
Spowita w biel narzeczona zatrzymała się i spojrzała przez ramię za siebie, ale zaraz się odwróciła i ponownie ruszyła do celu.
Geraldine z głową pękającą od natłoku myśli wsunęła się w ostatni rząd ławek i w nerwowym odruchu, do którego nie chciała się przyznać, zsunęła na nos okulary. Zazwyczaj nosiła soczewki, ale tym razem nie miała czasu na ich zakładanie, gdy przebierała się w ciasnym hotelowym pokoiku przy akompaniamencie wyrzutów matki powtarzającej „a nie mówiłam” i szlochów małej Jules.
Te soczewki nie mają nic do rzeczy – skarciła się surowo, przypominając sobie, że cały trud tej podróży pójdzie na marne, jeśli nie wykorzysta nadarzającej się okazji.
Dlatego zbierała siły, by w odpowiedniej chwili wstać i wstrzymać ceremonię. Nie wątpiła w słuszność swojego postępowania i bynajmniej nie była nieśmiałą myszką, ale jako osoba urodzona i wychowana na Środkowym Zachodzie miała wrodzony wstręt do wywoływania publicznych scen bez względu na powody.
W tej samej chwili drzwi kaplicy z hukiem się otworzyły i do wnętrza wtargnął mężczyzna w czerni, który dyszał wprost tłumioną furią.
Nie skierował się jednak wzorem Geraldine ku wolnym miejscom, lecz ruszył prosto w stronę panny młodej. Dopadł ją przy ołtarzu, złapał wpół, bez słowa przerzucił sobie przez ramię, po czym odwrócił się i spokojnie wyszedł, zatrzaskując drzwi i wprawiając w oniemienie nielicznych gości weselnych.
Geraldine była zawsze dumna ze swojej praktycznej, racjonalnej natury, którą ujawniał nawet jej ubiór. Czuła się najszczęśliwsza wśród oprawnych w skórę tomów biblioteki, gdzie zapewne i teraz by przebywała, gdyby nie ta nieszczęsna osierocona Jules. Tym razem jednak, nie zdołała się opanować. Gdy za tajemniczym mężczyzną i porwaną narzeczoną zatrzasnęły się drzwi, z jej ust wyrwał się głośny chichot.
A skoro zaczęła się śmiać, nie widziała powodu, by przestać. I nie przestawała.
Przecież w pewien sposób było to zabawne. Z trudem uzbierała szokującą kwotę, by tu dotrzeć i powstrzymać ten ślub, a tymczasem ceremonia gwałtownie dobiegła końca bez cienia jej udziału.
Gdyby nie brak snu, pewnie zdołałaby się opanować, tak jak robiła to zawsze, ale czemu właściwie miałaby się kontrolować?
Im dłużej się śmiała, tym bardziej łzawiły jej oczy, zaczęła więc grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. A gdy ją w końcu znalazła, delikatnie otarła oczy, tak jak robi to dama, a nie ktoś, kto urządza sceny na ślubach obcych osób.
Dopiero po chwili, gdy już zdołała ochłonąć, zdała sobie sprawę, że pada na nią czyjś cień. Zastygła, a potem wolno zaczęła podnosić wzrok, wyżej i jeszcze wyżej, by na koniec ujrzeć gniewną twarz niedoszłego małżonka.
Niechętnie musiała przyznać, że w rzeczywistości jest znacznie bardziej atrakcyjny, niż mogłaby sądzić na podstawie zdjęć w gazetach. Starannie prześledziła jego życiorys i spędziła wiele czasu, przygotowując wszystko, co zrobi i powie, jeśli zgodnie ze swym planem w końcu się z nim spotka. Miała w zanadrzu wiele cierpkich uwag i pouczeń, a tymczasem na jego widok… zaniemówiła.
On zaś stał tuż obok i intensywnie się w nią wpatrywał.
Tak, to był Lionel Asensio we własnej osobie. Urodził się w Hiszpanii, w rodzinie, która od pokoleń opływała w bogactwa i przywileje. Sama myśl o tym wywoływała popłoch w skromnej i powściągliwej Geraldine.
Jak się dowiedziała, Lionel okazał się znacznie poważniejszym młodzieńcem niż wcześniejsze generacje rodzinnych playboyów i poświęcił swej edukacji więcej czasu niż trzy poprzednie pokolenia łącznie. Uzyskał dyplom uniwersytetu Cambridge z wyróżnieniem z dwu przedmiotów, co nie jest łatwym zadaniem niezależnie od koneksji absolwenta. A potem, już z dyplomem Harvardu w dziedzinie zarządzania, z przygnębionym wyrazem twarzy – co ukazywały fotografie prasowe – przejął podupadły rodzinny biznes, który służył głównie umniejszaniu należności podatkowych, i zbudował prężnie rozwijającą się międzynarodową korporację. Zdaniem niektórych obserwatorów w ciągu dziesięciu lat potroił pierwotne dochody odziedziczonego przedsiębiorstwa.
Tak więc jego bogactwo było wręcz niewyobrażalne, lecz nie to budziło jej obiekcje. I nawet nie jego męska uroda, która ją zaskoczyła, gdyż sądziła, że jest odpychający i grubiański. Na każdym ze zdjęć gniewnie patrzył w kamerę lub wokół siebie, tak samo jak teraz. Jak na człowieka, który nie musiał w życiu o nic walczyć, wydał jej się zaskakująco agresywny, a może po prostu zły.
Tymczasem emanował magnetyzmem, którego nie mogły oddać żadne fotografie. Jego obecność sprawiła, że przebiegł ją dreszcz. Nagle się wyprostowała, jakby samą siłą spojrzenia zmuszał jej ciało do reakcji. Zawsze była dumna ze swego wzrostu odziedziczonego po pokoleniach przodków, którzy zapewne byli wikingami, gdyż nawet boso górowała nad innymi kobietami. Ale sposób, w jaki ten mężczyzna na nią patrzył, sprawiał, że czuła się wręcz drobna. Rozkosznie delikatna. Jakby mógł ją schować w swej kieszeni.
Ogarnęła ją nawet niebezpieczna myśl, że nie może być taki, za jakiego go miała. Coś jej mówiło, że tak nie jest, coś, co wiedziało lepiej…
Bzdura – przywołała się do porządku. Liczyło się jedynie to, co Seanna, jej nieszczęsna kuzynka, mówiła przed śmiercią. A wymawiała tylko jedno imię. I teraz ona, Geraldine, przebyła całą drogę do Włoch, by domagać się dla Seanny i jej dziecka sprawiedliwości i na wszelkie możliwe sposoby o nią zabiegać.
Nawet jeśli oznaczało to samotną walkę z tym mężczyzną.
Zirytowanym tonem wyrzucił kilka słów, jak uznała po włosku, choć równie dobrze mógł to być hiszpański. Chciała mu odpowiedzieć, naprawdę chciała, ale jej ciało zdawało się obojętne na wszelkie polecenia.
Sprawił to on. A także sposób, w jaki na nią patrzył.
W swym kosztownym garniturze mógłby się wydawać pretensjonalny, ale tak nie było. Wprost przeciwnie, wydawało się, że ubranie go więzi, że cała ta kaplica jest dla niego za ciasna.
Jakby rozpierała go jakaś ponura siła, surowa i zmysłowa, która wywoływała jej instynktowną reakcję.
Wciąż nie mogła wykrztusić nawet słowa.
– Niech zgadnę. Znasz tylko angielski – stwierdził w przedłużającej się ciszy, a jego głos pobrzmiewał zarówno lekkim akcentem brytyjskim, jak też wyraźnym hiszpańskim. A poza tym ociekał wprost wzgardą.
– Mówię po francusku i czytam po niemiecku – odparowała w końcu, dotknięta jego tonem i sugestią, że jest jedną z tych, którzy podróżują po świecie, oczekując od wszystkich, by znali ich język. Ale ona nie była tak zarozumiała. – A poza tym uczę się japońskiego, skoro o tym mowa.
– A więc może mi zdradzisz w którymś z tych języków, co cię tak rozbawiło.
– Poczucie humoru to rzecz subiektywna – wymamrotała w odruchu samoobrony. – I wątpię, byś uznał to za równie zabawne. Kwestia różnic kulturowych i tak dalej.
– No więc proszę mnie sprawdzić.
Geraldine uznała, że czas przypomnieć sobie, że nie przybyła tutaj dla jego rozrywki. Ani dla niego. Zrobiła to dla Seanny. A także dla dziecka, które jej kuzynka osierociła.
Zmusiła się, by wstać. Dowieść jemu i sobie, że nie ma nad nią władzy. Tymczasem się okazało, że nie uległa iluzji. Lionel Asensio faktycznie nad nią górował. Nawet wówczas, gdy stanęła wyprostowana.
– Nie co dzień widujemy porwanie narzeczonej sprzed ołtarza. Ani narzeczonego, którego, jak się zdaje, niewiele to obchodzi – wypaliła, stojąc w swej niezgrabnej sukience przed tym pięknym mężczyzną pośrodku włoskiej kaplicy wypełnionej wonią kadzidła i świec.
W gruncie rzeczy jej słowa miały go sprowokować, ale zanim jeszcze zdołała je wypowiedzieć, zdała sobie sprawę, że są prawdziwe. Przecież ten narzeczony się z nią przekomarzał zamiast wybiec z kaplicy i ruszyć w pogoń za niedoszłą małżonką. Nie polecił też nikomu z obstawy, by ją ścigali. Nikt zresztą – ani on, ani oni – nie wezwał policji.
– Kim jesteś? – spytał, zamiast podjąć próbę odzyskania narzeczonej.
– Nazywam się Geraldine Gertrude Casey – odpowiedziała posłusznie, nie próbując nawet protestować. – Ale nie sądzę, by cokolwiek ci to mówiło.
– Istotnie – potwierdził z niemal niezauważalnym skinieniem głowy. I zaraz jeszcze bardziej ją zirytował, obejmując ją badawczym spojrzeniem od stóp do głów, co uznała za niestosowne, a nawet niegrzeczne. Jego zbyt ciemne i zbyt intensywne oczy wędrowały od czubka jej głowy w dół, aż po solidne sportowe buty, po czym wolno wróciły do góry, zatrzymując się na bezkształtnej sukni.
Tak, kupiłam ją celowo – przypomniała sobie. – Gdyby mi choć trochę zależało na wyglądzie, wybrałabym coś obcisłego. Po czym dodała, że jeśli się cała rumieni, to tylko ze złości.
Geraldine nie lubiła uwodzić mężczyzn swymi wdziękami. I choć miała wiele zalet, z których była dumna, ta szczególna umiejętność do nich nie należała. Ów talent posiadała natomiast jej biedna kuzynka Seanna, tyle że nic w jej krótkim i skomplikowanym życiu nie skłaniało Geraldine do zazdrości. Wręcz przeciwnie.
Ale musiała też przyznać, że od lat, może nawet od strasznych czasów szkoły średniej, nikt nie odważył się patrzeć na nią tak, jak teraz ten mężczyzna. Jakby prześwietlał ją na wskroś, by upewnić się w końcu, że warta jest jego pragnień – jako kobieta – pod każdym możliwym względem.
– Nie wyglądasz na mężatkę – odezwał się po chwili, a w jego stalowym głosie brzmiał ton, który niezbyt jej się spodobał.
Sugestia była oczywista. Nie musiała o nic pytać. Kto chciałby poślubić kogoś takiego jak ona – a jednak to pytanie, które zawisło nad kamienną starą posadzką, bardziej oszałamiało niż woń kadzidła.
Zazwyczaj pomysł, że jakiś miliarder mógłby rozważać walory bibliotekarki z Minnesoty, uznałaby za zabawny. Ale dzisiaj była zbyt zmęczona. I nie chciała, by ktoś ją oceniał i analizował jej wygląd, jakby była wybrakowanym towarem na półce w markecie, gdzie zresztą rzadko bywała.
– Nie wiem, jak wyobrażasz sobie mężatkę – odparowała bez zastanowienia. – Choć przypuszczam, że każda, którą poślubisz, będzie rozpaczliwie pragnąć ucieczki. Jeśli sądzić po twojej ostatniej narzeczonej.
– A więc uznaję, że nie jesteś – odparł dziwnie łagodnym tonem, co wydało jej się jeszcze bardziej obraźliwe. Czekała tylko, by dodał: No bo jakim cudem? Nie musiał nawet wyrażać tego na głos.
– W twojej sytuacji nie drążyłabym tej kwestii – ucięła. – Wszyscy widzieli, jak chętnie twoja narzeczona dała się porwać sprzed ołtarza.
Miała wrażenie, że w jego mrocznym spojrzeniu coś rozbłysło, ale zanim znów zaczęła go prowokować, a zarazem, co bardziej prawdopodobne, sama się pogrążać, uciszył ją prostym gestem. Położył jej rękę na ramieniu, zmuszając, by wraz z nim skierowała się do ołtarza.
Prowadził ją wzdłuż nawy, używając nie więcej siły, niż jego poprzednia narzeczona doświadczyła ze strony porywacza.
Tyle że zmierzał w przeciwnym kierunku.
Geraldine zbytnio to nie obchodziło. Przez dziwną mgłę, która ją spowiła, powtarzała sobie, że to jego ręka. Jej palący dotyk czuła nie tylko tam, gdzie spoczywała, na ramieniu, lecz na całym swym ciele.
Ta dłoń wzniecała płomień, który zwolna ją obejmując, docierał do wszystkich sekretnych zakątków jej ciała. Jednego po drugim. Z każdym krokiem.
I tak, zanim się zorientowała, dotarła do kresu zdumiewająco długiej nawy i patrzyła na księdza, niczego nie rozumiejąc. Ani kapłana, który zaczął mówić zapewne po włosku. Ani serii dźwięków, które dobywały się z ust stojącego obok mężczyzny z taką gwałtownością, jakby zwiastowały trzęsienie ziemi.
W końcu padły słowa, które rozumiała, choć nie znała języka. Była pewna, że usiłowała protestować, ale nie mogła dobyć głosu. Tym bardziej, że gdy Lionel Asensio obrócił się do niej twarzą i ujął jej dłonie w swoje, widziana przez nią kątem oczu kaplica zaczęła wirować niczym w pijanym transie.
Próbowała nie zwracać na to uwagi, co i tak było bez znaczenia, gdyż w tej chwili potrafiła jedynie tępo na niego patrzeć. Trzymał jej dłonie w swoich, a jej brakowało tchu, gdy szybko coś mówił. Można by pomyśleć, że robi to niedbale, ale wyraz jego oczu był poważny.
Czuła to zwłaszcza w chwili, gdy wsunął na jej serdeczny palec dwa pierścionki, jeden po drugim, a potem głęboko patrzył w jej oczy, gdy przemówił ksiądz.
– Teraz musisz odpowiedzieć – Lionel zwrócił się do niej po angielsku, gdy kapłan zamilkł. Cisza nad nimi gęstniała niczym dym.
– Ale ja… – zaczęła, lecz zaschły jej usta. – Ja naprawdę nie…
– Wystarczy, że powiesz „tak” – powtórzył poważnym tonem.
A gdy na niego patrzyła cała rozpłomieniona, jego ciemna brew lekko się uniosła.
Jakby ją prowokował.
Geraldine nie była osobą brawurową. Największym wyczynem w całym jej życiu była wyprawa w to miejsce. Odważyła się na nią jedynie po to, by rozprawić się z mężczyzną, który skrzywdził jej biedną kuzynkę i osierocone przez nią dziecko.
Ta myśl wystarczyła, by się cofnęła i wyrwała ręce z jego dłoni, uwalniając się z tego… czymkolwiek ją odurzył.
Ale jego oczy miały barwę gorzko-słodkiej czekolady, ciemnej i intensywnej. Lśniły niczym złoto, choć nie był blondynem, a jego arystokratyczna brew zdawała się wezwaniem.
Nie miała sił, by zrobić cokolwiek innego, niż wyszeptać: „tak”, jak przystało na uległą pannę, z którą nigdy by się nie utożsamiała.
A potem wszystko zaczęło znowu nabierać tempa. Ksiądz nadal mówił po włosku, a Lionel odpowiadał. Zmarszczyła czoło, patrząc na swą dłoń, która nagle wydała jej się zupełnie obca. Jej serdeczny palec zdobił bowiem pierścionek z ogromnym klejnotem, a obok lśnił drugi, wysadzany ciężkimi brylantami. Zważywszy na to, że jej ręce były bardziej stworzone do pracy w polu niż do odwiedzin włoskich kaplic, wyglądało to dość komicznie.

Geraldine Casey jedzie do Włoch, by wywołać skandal na ślubie hiszpańskiego milionera Lionela Asensia. Zamierza zmusić go do wzięcia odpowiedzialności za córkę, którą urodziła mu jej kuzynka. Wpada do kościoła w ostatniej chwili, lecz ku jej zdumieniu ceremonia i tak została przerwana, bo narzeczona Lionela uciekła z innym. Geraldine nie może powstrzymać śmiechu. Zwraca na siebie uwagę Lionela, który musi się tego dnia ożenić, by nie stracić fortuny. Geraldine sama nie wie, jak to się stało, że powiedziała przystojnemu Hiszpanowi „tak”…

Przyjaźń czy miłość

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 175

ISBN: 9788329116206

Premiera: 11-02-2025

Fragment książki

Dwudziestoośmioletnia Madeline cieszyła się sławą autorki świetnie napisanych i poczytnych kryminałów. Ukazanie się jej ostatniej powieści zatytułowanej Wieża wiertnicza wydawca uhonorował ekskluzywnym przyjęciem. Wcześniej spotkała się z czytelnikami, aby licznym zainteresowanym podpisać egzemplarze najnowszej książki. Ledwie wróciła do domu, redaktor prowadzący jej kolejną powieść, wysłaną pocztą elektroniczną do wydawnictwa, poprosił o dokonanie dodatkowej korekty trzydziestu stron. Zdołała się z tym uporać w ciągu dnia, narzucając sobie zabójcze tempo, co skutkowało zmęczeniem. Aspiryna i wygodne łóżko – oto, czego teraz potrzebowała.
Przebiegła wzrokiem po zatłoczonej sali, starając się utrzymać ożywiony wyraz twarzy i błysk w jasnozielonych oczach. Miały taki sam odcień jak jej wieczorowa suknia futerał na ramiączka, z przodu biegły cienkie zaprasowane plisy, z boku rozcięcie dyskretnie odsłaniało opalone udo. Zieleń wspaniale uwydatniała kolor złocistorudych włosów upiętych w luźny kok, podkreślający smukłą szyję i wyprostowaną postawę. Rozpuszczone spadały płomiennymi falami aż do talii. Zastanawiała się, czy ich nie obciąć, ale gdy o tym wspomniała, John popatrzył na nią błyszczącymi urazą oczami, jakby go obraziła, i wyperswadował jej to. Po mistrzowsku skłaniał ludzi, a przynajmniej większość z nich, żeby postępowali zgodnie z jego wolą, co częściowo tłumaczyło zasięg nafciarskiego imperium, którym władał. W ciągu ostatnich pięciu lat dwukrotnie zdołał w walce o wpływy pozyskać pełnomocnictwa znaczącej liczby akcjonariuszy i praktycznie przejął kontrolę nad Durango Oil, a jego skuteczność nawet starych wyjadaczy w biznesie wprawiła w osłupienie. Jednym słowem, dostawał, czego chciał. Od wszystkich z wyjątkiem Madeline.
Wypatrzyła go w drugim końcu sali. Wpadł w szpony drobnej, niewysokiej blondynki o przebiegłych oczach. Madeline pomyślała, zresztą nie pierwszy raz, że nikt nie może się z nim równać. Mierzy sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, jest muskularnie zbudowany i pozbawiony tłuszczu, choć za rok skończy czterdzieści lat. Proste czarne włosy nosił zawsze gładko zaczesane do tyłu – tak gładko, że Madeline często musiała zwalczać pokusę, aby mu ich nie rozwichrzyć. Z daleka jego oczy robiły wrażenie bardzo ciemnych, z bliska okazywały się srebrzystoszare. Nos musiał mieć złamany przynajmniej raz i było to widać. Kusząco zmysłowe usta były ocienione gęstymi, krótko przystrzyżonymi wąsami, równie czarnymi jak włosy. Wyrazista szczęka zdradzała zdecydowaną naturę.
Znali się od dwóch lat i zdołali zaprzyjaźnić. Byli ze sobą naprawdę blisko, a ostatnio Madeline łapała się na tym, że nie potrafi myśleć o Johnie wyłącznie jak o przyjacielu. W ciemnym wieczorowym ubraniu przyciągał wzrok kobiet, także jej, i nic nie mogła poradzić na to, że widziała w nim atrakcyjnego mężczyznę.
Uniosła pękaty kieliszek z brandy i upiła mały łyk. Przyglądała się uważnie Johnowi i blondynce. Wyglądało na to, że zrobił na niej duże wrażenie, i Madeline poczuła przypływ irytacji. Już jakiś czas temu odkryła, że stała się zaborcza w stosunku do Johna, i uznała, że prawdopodobnie to efekt łączących ich silnych przyjacielskich więzów.
Z całą pewnością John nie dawał jej żadnych powodów, aby mogła mieć do niego prawa. Dobrze wiedział, ile kosztował ją katastrofalny związek z Allenem, niedoszłym pisarzem. Zaręczyli się i, jak się okazało, tylko Madeline myślała, że na serio. Uwiódł ją i rano po wspólnej nocy poinformował, że ma żonę i dziecko.
Od początku John z niezwykłym wyczuciem i w pełni zrozumiał, jak to nią wstrząsnęło. Szanował jej uczucia, zdawał sobie sprawę z tego, że obawia się wchodzić w nowe związki, i nie pozwalał sobie na wplatanie seksualnych podtekstów do ich znajomości. Na Madeline nie robiło wrażenia jego bogactwo ani też nie potrzebowała jego pieniędzy, toteż obdarzył ją sporym zaufaniem. Zgadywała, że po śmierci jego żony, Ellen, trudno mu było zaufać komukolwiek do tego stopnia, aby wejść w bliższą zażyłość. Co do Madeline miał pewność, że lubiła go dla niego samego, a nie tego, co mógł jej dać.
Westchnęła i upiła kolejny łyczek brandy. Zauważyła, że przez ostatnie tygodnie coś się między nimi zmieniło. Wcześniej zachowywał się przyjaźnie, okazywał serdeczność i troskę, łatwo było się z nim porozumieć. W pewnym momencie zaczął okazywać zniecierpliwienie albo, co jeszcze dziwniejsze, był z niej niezadowolony, wręcz nią rozczarowany. W zeszłym tygodniu sprawy wymknęły się spod kontroli. Jeden z kowbojów Johna podpił sobie w czasie pracy i zaczął bezczelnie napastować Madeline.
Lubiła Jeda, zachowywała się wobec niego przyjacielsko, ale przecież z nim nie flirtowała. Czekała w stajni na Johna, gdy niespodziewanie Jed chwycił ją za ramiona i spróbował pocałować. Wtedy jak spod ziemi wyrósł John i jednym potężnym ciosem posłał go na ziemię.
– Wynocha! – wrzasnął do powalonego kowboja. – Bierz swoją zapłatę i żeby twoja noga nigdy więcej nie postała w Big Sabine!
Zszokowana Madeline stała nieruchomo i wpatrywała się z niedowierzaniem w Johna, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu. Szare oczy błyszczały srebrzyście, twarz zastygła w grymasie wściekłości… Zniknął sympatyczny, przyjacielski John, jakiego dotąd znała. W tym momencie wydawał jej się obcym człowiekiem.
W milczeniu obserwował, jak potężny, zwalisty Jed zbiera się z trudem z ziemi, bez słowa rzucił Madeline płomienne spojrzenie, odwrócił się i ruszył w kierunku biura.
– Ja… Dziękuję ci… – wyjąkała.
Bezmyślnie przesuwała dłońmi po bluzce, usiłując zetrzeć ślady rąk Jeda. Rzeczywiście przeżyła wstrząs. Nie zorientowała się, że Jed był podpity, dopóki nie znalazł się tuż przy niej, a wtedy było za późno. Gdyby John nie nadszedł w porę, mogłoby to się skończyć znacznie gorzej.
Po chwili z biura wynurzył się John, trzymając papierosa w posiniaczonej dłoni. W lśniących srebrzyście oczach wciąż malował się gniew, co speszyło Madeline równie mocno jak wyczuwalne napięcie w jego dużym, muskularnym ciele.
– Kiedy wreszcie nauczysz się rozpoznawać różnicę między przyjaznym a prowokacyjnym zachowaniem? – rzucił oskarżycielskim tonem.
– Nie prowokowałam! – zaprotestowała. – Jed zawsze okazywał mi życzliwość. Myślałam…
– Trzeźwy był dobrym pracownikiem – przyznał John. – Trochę szkoda, że go straciłem – nie ustępował.
Nieprzyjemne szorstkie nuty w niskim, zwykle spokojnie brzmiącym głosie i krytyczne spojrzenie dotknęły Madeline.
– Nie wściekaj się na mnie – powiedziała cicho.
Położyła niepewnym, przepraszającym gestem dłoń na opalonym przedramieniu Johna i poczuła, jak naprężyły się mu mięśnie, jakby w obronnym odruchu. Skonstatowała, że najwyraźniej nie życzył sobie, aby go dotykała, co nie poprawiło jej nastroju. Dopiero jednak to, co następnie zrobił, kompletnie i nieprzyjemnie ją zaskoczyło. Oto John zaklął pod nosem i złapał ją za nadgarstek, przy czym jego palce boleśnie wpiły się w jej ciało, gdy odrywał jej rękę od swojego ramienia.
– Nie licz na to, że owiniesz mnie sobie dookoła małego palca – powiedział szorstko i dodał stanowczym tonem: – Od dzisiaj trzymaj się z daleka od moich ludzi, a jeśli szukasz podniet, to znajdź je poza moim ranczem.
Te słowa wyprowadziły z równowagi Madeline. Szorstkie słowa zabolały, ale oskarżenia o chęć uwodzenia kowbojów nie mogła puścić płazem.
– Z przyjemnością będę trzymać się z daleka od twojego rancza, Johnie Cameronie Durango – oświadczyła, obrzucając go miażdżącym spojrzeniem zielonych oczu. – Nawiasem mówiąc, jesteś ostatnio nie do zniesienia. Jeszcze jedno. Nie próbowałam owinąć cię sobie dookoła małego palca. Chciałam ci tylko podziękować – podkreśliła i skierowała się do samochodu.
Odjechała i od tamtej pory ani razu nie rozmawiali ze sobą.
Ochłonęła i teraz chciałaby pogodzić się z Johnem, ale jak miała do niego podejść, skoro uniemożliwiała jej to obecność drobnej blondynki, z pewnością zainteresowanej pieniędzmi Johna? W dodatku on nawet nie próbował uwolnić się od jej towarzystwa.
Zrobiło się jej nieprzyjemnie, kiedy patrząc na nich, w końcu rozpoznała blondynkę. Nazywała się Melody czy jakoś tak i cieszyła w kręgach towarzyskich Houston opinią dziewczyny polującej na bogatych starszych mężczyzn. W zeszłym roku opowiadano o jej związkach z dwoma zamożnymi biznesmenami działającymi w Houston, przy czym niezbyt pochlebnie wyrażano się o roli, jaką odegrała Melody. Czy John nie zdawał sobie sprawy, z kim ma do czynienia, czy oczarowała go ta tylko z pozoru słodka blondynka? Ciemnowłosa głowa pochyliła się, zbliżając do blond głowy, a Madeline nachmurzyła się, czując dyskomfort, którego do końca nie rozumiała.
– Nie tyle patrzysz, co prześwietlasz wzrokiem, moja droga – rozległ się dobrze jej znajomy głos.
Odwróciła się i, tak jak się spodziewała, ujrzała Donalda Duranga, którego chłopięca twarz miała łobuzerski wyraz.
– Tak to według ciebie wygląda? – spytała.
– Chyba nie jesteś o nią zazdrosna?
Najeżyła się i podkreśliła:
– John i ja jesteśmy tylko przyjaciółmi.
– Skoro bez przerwy to powtarzasz… Ktoś tak wspaniały jak ty nie jest zdolny kłamać – zgodził się Donald.
– Och, podnosisz mnie na duchu – odrzekła z pojednawczym uśmiechem.
Trudno byłoby znaleźć dwóch bliskich kuzynów bardziej różniących się wyglądem. John był wysoki, potężnie zbudowany; Donald drobnej budowy i szczupły, niemal chudy. John miał przenikliwe srebrzystoszare oczy, czarne włosy, ogorzałą cerę; Donald – blond włosy i jasnoniebieskie oczy.
Łączyło ich to, że obaj byli ambitnymi i znającymi się na rzeczy biznesmenami i nie wahali się wykorzystywać nadarzających się okazji do zrobienia interesu. Rywalizowali ze sobą bezlitośnie i skakali sobie do oczu. Musiała kryć
się za tym zastarzała uraza natury osobistej. Donald bywał wobec Johna złośliwy, czasem do granic nieprzyzwoitości, ale co ciekawe, John raczej bronił się przed nim, niż w odwecie atakował.
Po śmierci ojca Donalda, a stryja Johna, okazało się, że to John odziedziczył większą część kapitału akcyjnego Durango Oil. Ten ruch starego Duranga, wyraźnie faworyzujący Johna, zdumiał wiele osób. Niemniej, choć obaj byli zdolni, z nich dwóch to jednak John miał lepszego nosa do interesów. Donald podjął walkę o uzyskanie pełnomocnictw od akcjonariuszy, ale przegrał i w rezultacie kuzyn zyskał większość. Od tamtej pory nie przepuścił żadnej okazji, aby dopiec Johnowi, na przykład zbliżając się do Madeline.
– Pozwolisz sobie towarzyszyć przez resztę wieczoru? – spytał z szerokim uśmiechem. – Obronię cię przed lubieżnymi umizgami i nieszczerymi komplementami.
– A kto obroni mnie przed tobą? – odcięła się z uśmieszkiem.
Mimowolnie znowu spojrzała w kierunku Johna i Melody i ponownie się nachmurzyła. – Jeśli jeszcze bardziej się do niego zbliży, to jak nic wtopi się w jego garnitur – powiedziała cicho, praktycznie do siebie.
– Bogaci mężczyźni z nikim niezwiązani są w dzisiejszych czasach łakomym kąskiem – zauważył Donald. – Ona jest całkiem niezła. Jest na czym oko zawiesić.
Madeline jednym uchem słuchała Donalda. Miała szczerą ochotę złapać wazę z ponczem i wylać czerwono zabarwioną zawartość na utlenione blond włosy.
– Muszę go przed nią uratować, wyrwać ze szponów tej lubieżnej, żądnej jego pieniędzy blondyny – oświadczyła i dodała: – To mój obowiązek jako byłej skautki.
Nie mówiąc więcej ani słowa, ruszyła w kierunku zajętej sobą pary. Najwyraźniej Melody musiała poprosić o coś do picia, bo John skinął głową i podszedł do wazy z ponczem. Madeline nie zamierzała przepuścić okazji, aby go na dłużej zatrzymać.
– Rozmawiamy ze sobą? – przypuściła atak, spoglądając na niego z powagą. – Jeśli nie, to kiwnij głową, a oddalę się w drugi koniec sali i będę udawać, że cię nie znam.
Kilka tygodni temu roześmiałby się w odpowiedzi. Obecnie wyraz jego twarzy ani trochę nie złagodniał, oczy patrzyły zimno, połyskując srebrzyście.
– Jestem wstrząśnięty, że zdołałaś oderwać się od mojego kuzyna – powiedział zrzędliwym tonem.
– Ma na imię Donald – przypomniała mu. – Nigdy nie słyszałam, żebyś wypowiadał jego imię, ale tak ono brzmi. Nie zwykłam ignorować ludzi, którzy rozpoczynają ze mną rozmowę. Ty nie zadałeś sobie tego trudu – wytknęła Johnowi.
Madeline odnotowała, że nadal spoglądał na nią nieprzyjaźnie. Gęste czarne wąsy dodawały mu dojrzałego męskiego wyglądu, chociaż wcale tego nie potrzebował.
– I vice versa – odciął się. – Nie uganiam się za kobietami, nie muszę – dodał złośliwie i rzucił wymowne spojrzenie na Melody.
Rozzłościło to Madeline, ale zacisnęła dłoń na pękatym kieliszku z brandy, aby nie okazać zdenerwowania.
– Ma dość nieciekawą reputację – zauważyła, siląc się na obojętność. – Podobno jej ostatni związek nie wypalił, została z niczym i rozgląda się za bardziej wypchanym portfelem.
Przyglądał jej się badawczo, lekka pionowa zmarszczka przecięła czoło nad głęboko osadzonymi oczami.
– Nie mam nic przeciwko płaceniu za to, co chcę kupić – stwierdził spokojnie. – Stać mnie na to.
Madeline uderzył cynizm, którego wcześniej John nie demonstrował. Najwyraźniej nie wierzył, że kobieta może go pragnąć dla niego samego. Zupełnie jakby był nieświadomy, że jest bardzo atrakcyjny. Wpatrzyła się w jego twarz: gęste ciemne brwi, srebrzystoszare oczy, prosty nos, zmysłowe usta ocienione gęstymi, krótko przystrzyżonymi wąsami… Mimowolnie rozchyliła wargi, zastanawiając się, jak by to było, gdyby ją pocałował. Ta myśl zaskoczyła ją i zdziwiła.
– Masz dziwną minę, Ruda – odezwał się cichym głosem, przywołując przydomek, który dla niej wymyślił. – Czyżbyś szukała moich słabych punktów? Uprzedzam, że nie znajdziesz.
– Jesteś pewien?
Z rozmysłem przysunęła się bliżej i zaczęła kręcić w palcach perłowy guzik koszuli, którą miał na sobie John. Pod białym jedwabiem widziała zarys ciemnych włosów pokrywających jego pierś i płaski brzuch, poczuła także ciepło jego ciała. Zdumiała ją własna silna reakcja na tę bliskość – ledwie utrzymała się na nogach. Oszołomiona, zdała sobie sprawę z tego, że pragnie dotykać Johna. Najwyraźniej jednak on nie życzył sobie, aby go w jakikolwiek sposób dotykała.
Nakrył dłonią jej palce i oderwał delikatnie od siebie.
– Flirtujesz ze mną? – spytał wprost.
– Kto, ja? – Objęła kieliszek obiema dłońmi. – Nie mam samobójczych skłonności.
– Nie bój się, nie skorzystałbym – zapewnił ją złym głosem. – Przez dwa lata nabyłem wprawy w trzymaniu się od ciebie na dystans.
Ostre słowa ukłuły niemal jak szpilki. Madeline spojrzała w zimno patrzące oczy Johna.
– Wiesz, co czuję.
– Jedno złe doświadczenie nie może stanowić usprawiedliwienia dla robienia z siebie zakonnicy – rzucił szorstko.
Madeline zesztywniała.
– Ostatnio zachowujesz się jak ranny niedźwiedź, Johnie Durango – oznajmiła. – Jeśli czujesz głód, to zajmij się przekąskami, bo ja nie mam ochoty być kąsana dzisiejszej nocy.
Odwróciła się, żeby odejść, ale chwycił ją za ramię. Dotyk ciepłych palców na nagiej skórze przyprawił ją o szybsze bicie serca i uwięził oddech. Zaniepokoiła ją ta reakcja, ale nie odważyła się zadać
sobie pytania, dlaczego tylko John tak na nią działa.
– Nie uciekaj ode mnie – szepnął jej do ucha.
Był tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego silnego ciała.
– Nie wiem, co innego mogłabym zrobić – odparła bezradnie. Stanęła twarzą do niego i obrzuciła go znękanym wzrokiem. – Traktujesz mnie wrogo, zachowujesz się tak, jakbyś nie mógł mnie znieść, i wycofujesz się, ilekroć cię dotknę… Sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Jesteśmy. Okaż mi cierpliwość.
Dostrzegła napięcie w jego twarzy, niepokój w srebrzystoszarych oczach i zmiękła.
– Zależy mi na tobie – przyznała łagodnym głosem. – Coś jest nie tak, prawda? Coś cię męczy. Nie możesz mi powiedzieć, o co chodzi?
– Tobie na pewno nie, moja droga – stwierdził stanowczo. Wyciągnął rękę i dotknął niesfornego kosmyka, który wymknął się z wysoko upiętych złocistorudych włosów. – Dlaczego ujarzmiasz włosy?
– Nie jestem Cyganką – broniła się. – Długie włosy idą w parze z bosymi stopami, mogłabym zszokować gospodynię przyjęcia.
– A niechby. – Po raz pierwszy od początku rozmowy wyglądał tak, jakby zamierzał się uśmiechnąć. – Spróbuj.
– Ostatnim razem, gdy namówiłeś mnie, żebym czegoś spróbowała, wylądowałam w ubraniu w rzece, wprawiając w osłupienie turystów – przypomniała mu z rozbawieniem. – Nawiasem mówiąc – z westchnieniem dotknęła skroni – nie mam najmniejszej ochoty na robienie szokujących rzeczy. Głowa pęka mi z bólu, ledwie stoję na nogach ze zmęczenia. Najchętniej umknęłabym do domu i poszła spać.

Madeline i Johna od lat łączy głęboka przyjaźń. Dzielą te same poglądy i upodobania, razem jeżdżą na wakacje. Wszystko zmienia się, kiedy po wspólnej kolacji spędzają razem namiętną noc. Następnego dnia rano John oznajmia, że wyjeżdża w interesach. Madeline obawia się, że potraktował ją jak przelotną kochankę. Tymczasem John nie wyjawia swoich prawdziwych uczuć, bo nie chce zniszczyć ich przyjaźni...

Randka w Paryżu, Urodziny księcia

Rosie Maxwell, Sharon Kendrick

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1293

ISBN: 9788329113113

Premiera: 18-02-2025

Fragment książki

Randka w Paryżu – Rosie Maxwell

Samochód odbierze Cię z hotelu o godzinie siódmej trzydzieści i zawiezie na uroczystość otwarcia Chateau Margaux. Tam będę na Ciebie czekał. Damon.

Carrie Miller wpatrywała się w słowa napisane eleganckim męskim charakterem, po czym zerknęła na zegar.
Dwadzieścia pięć po siódmej.
Przełknęła wzbierające w niej emocje. Jeszcze tylko pięć minut. Pod wykwintną jedwabną sukienką, którą dostarczono do jej pokoju wraz z odręcznie napisaną notatką, serce Carrie waliło jak oszalałe.
Damon był wszystkim, o czym mogła myśleć od czasu rozstania poprzedniej nocy. Leżała w łóżku, roztrzęsiona, udręczona bezsennością, odtwarzając w myślach każdy szczegół jego ciała i osobowości – hipnotyzujące brązowe oczy, niską, elegancką barwę głosu, obezwładniający zapach, którym się otuliła, kiedy pochylił się, by złożyć na jej policzku czuły pocałunek…
Wyobrażała go sobie również w tej właśnie chwili, oczekującego na jej przybycie przed zamkiem w Paryżu, jednym z najbardziej magicznych miast świata. Ta wizja sprawiała, że krew płynęła szybciej, a serce biło milionem gorączkowych uderzeń. Jednak gdy odwróciła się, by dokonać ostatecznej kontroli własnego wyglądu w wielkim lustrze, w swoich ciemnozielonych oczach dostrzegła niepokój.
Wszystko z powodu jego nazwiska.
Meyer. Damon Meyer.
Nazwisko było jej znane i kojarzyło się z bólem.
Jako młody chłopak Damon stracił ojca z powodu działań… jej ojca.
Skandal Meyer-Randolph, tak media nazwały szokujące wydarzenia, gdy biznesowe partnerstwo obu panów zakończyło się tragedią. Cyniczna zdrada jej ojca doprowadziła do śmierci Jacoba Meyera. Dlatego, zanim cokolwiek ich połączy, Carrie wiedziała, że powinna powiedzieć Damonowi, kim była. To, że wychowała się bez ojca i nigdy nie była częścią rodzinnego imperium, nie miało znaczenia, podobnie jak fakt, że dawno temu pozbyła się hańbiącego nazwiska. Sterling Randolph nadal był jej ojcem, a Carrie zawsze stawiała na szczerość. Po tym, jak Nathan ją oszukał, uczciwość stała się jej drogowskazem. Tylko że tym razem myśl o reakcji Damona wypełniała ją strachem przed powiedzeniem prawdy.
Istniało prawdopodobieństwo, że odejdzie bez słowa, bo chociaż osoba bezpośrednio odpowiedzialna za śmierć Jacoba została skazana, w oczach Damona prawdziwym winowajcą był jej ojciec.
Carrie wiedziała, że jest w tym sporo racji. Poczynania jej ojca sprawiały ludziom wiele bólu i Carrie będzie wiecznie żyła z wyniszczającymi atakami paniki, wywoływanymi przez bezlitosne media, które wyolbrzymiły skandal do niebotycznych rozmiarów.
Wprawdzie sama nigdy nie uważała ojca za jedynego odpowiedzialnego za tamtą tragedię, ale nie oczekiwała, że Damon podzieli jej zdanie.
Z czystej ciekawości spędziła godziny, szukając, co o Damonie mówi internet. Czytała o jego pięknych partnerkach, znajomych celebrytach, domach, których był właścicielem, i to na pięciu kontynentach… Z setek artykułów wylewała się niechęć Damona do jej ojca, frustracja, że Sterling nie został ukarany, przekonanie, a raczej pewność, że tylko on jest wszystkiemu winien.
Czytając, czuła ucisk w żołądku, przenikał ją żal zmieszany ze wstydem – gdyby wiedział, kim była, nawet by na nią nie spojrzał. Tymczasem… To było cudowne i ekscytujące. Od tak dawna nie czuła niczego do przedstawiciela płci przeciwnej. Żaden mężczyzna, którego poznała, nie pokonał strachu i nieufności, którymi otoczyła się po zdradzie Nathana – aż do ostatniej nocy w towarzystwie Damona.
Gorące spojrzenia i uśmiechy wstrząsnęły nią, zawładnął jej sercem, rozpalił marzenia, wzburzył krew.
Przedstawił się i wyciągnął rękę. Kiedy jego długie palce zacisnęły się na jej dłoni, poczuła, że nagle stała się kimś innym, że coś się w niej odrodziło. Każdy centymetr jej ciała pragnął go, instynktownie wiedziała, że tylko on może ją ukoić, pozwolić zapomnieć.
Nawet teraz, wspominając tamtą chwilę, czuła, jak przenikają ją ciepłe dreszcze.
Westchnęła i podeszła do drzwi, z nadzieją, że skoro już Damon ją odnalazł, będzie chciał ją zatrzymać, nawet gdy wyzna mu, kim jest.

Damon Meyer powstrzymał chęć ponownego spojrzenia na zegarek. Carrie się spóźniała i głos w jego głowie zaczął pytać, czy zamierzała w ogóle się pojawić. Potem szybko odrzucał tę myśl. Każdy sygnał, który wysłała poprzedniej nocy, mówił, że chce się z nim spotkać jeszcze raz i być może kontynuować to, co rozpoczęli. W przeciwnym wypadku nie dałaby się pocałować, prawda? Przecież nie pomylił się, odczytując sygnały, które mu wysyłała.
Dziś wieczorem pozwoli sobie działać pod wpływem gorących impulsów – pod warunkiem, że takie będzie również jej życzenie. Oczywiście na krótko, żeby było jasne. Nie miał ani czasu, ani ochoty, by angażować się w prawdziwy związek, od kiedy wyznaczył sobie inne priorytety. Już dawno temu poprzysiągł całym sercem i duszą zemścić się na Sterlingu Randolphie i nie poprzestanie, póki Randolph nie zapłaci za przedwczesną śmierć jego ojca.
Cel wydawał się coraz bliższy… A kiedy sfinalizuje Projekt Caldwell, zemsta się dopełni. Jednakże nadchodzący wieczór chciał poświęcić wyłącznie przyjemnościom…
Otaczający go szum rozmów ucichł, a wszystkie myśli zniknęły, gdy zatrzymał wzrok na zapierającej dech w piersiach kobiecie, która właśnie przekroczyła próg zamku. Czekał, a gdy oczy Carrie odnalazły go w tłumie, podniecenie, które połączyło ich poprzedniego wieczoru, przyćmiło wszelkie życiowe doświadczenia.
– Przepraszam – powiedział swoim gościom, kończąc rozmowę w połowie zdania.
Nie odrywając wzroku od Carrie, przeciskał się przez tłum do miejsca, gdzie stała, na górnym tarasie. Zatrzymał się tuż przed nią, zahipnotyzowany tym, jak purpurowy jedwab delikatnie muskał jej ciało. W momencie, gdy zobaczył tę sukienkę na wystawie, wiedział, że chce podarować ją Carrie i zaprosić ją na dzisiejszą ceremonię. Strój, który miała na sobie poprzedniej nocy, był stylowy, ale wyciszony. Ciemny kolor i skromny krój, owszem, schlebiał jej ciału, ale ubranie zostało zaprojektowane tak, by pomóc kobiecie wtopić się w otoczenie i pewnie właśnie dlatego je wybrała.
Jego wybór sukni nie dawał szans na ukrywanie się. Kreacja odsłaniała delikatną skórę, głęboki dekolt, a dzięki rozcięciom – również zgrabne nogi. Proste włosy uczesała tak, by opadały na wąskie ramiona i odkryte plecy, cienie na powiekach podkreślały blask oczu. I te usta… Boże, te usta…
Damon pragnął ją pocałować. To pragnienie stało się jedyną myślą w jego głowie. Chciał pozbyć się przestrzeni pomiędzy ich ciałami, wziąć ją w ramiona, przytulić i zatopić się w głębokim pocałunku, by w końcu poznać jej smak.
Oszołomiony siłą pożądania, Damon długą chwilę milczał, próbując odblokować głos.
– Wyglądasz jeszcze bardziej niesamowicie niż to możliwe – powiedział zafascynowany różowym rumieńcem na jej policzkach.
– Ty też – odpowiedziała Carrie, choć jej przepiękne oliwkowozielone oczy wcale nie zatrzymały się na dopasowanym czarnym garniturze i nieskazitelnej białej koszuli, którą miał na sobie. – A zamek jest niezwykły. Nigdy nie widziałam tak pięknego miejsca.
– Dziękuję – wymamrotał, choć w tej chwili nawet nie pamiętał o zamku.
Minęły zaledwie dwadzieścia cztery godziny, od kiedy się poznali, lecz Damon miał wrażenie, że od zawsze czekał, by jej dotknąć. Pragnienie nakrycia jej swoim ciałem było głębokie i gwałtowne, niemal bolesne. Burzyło mu krew.
Zauroczony, dopiero po długiej chwili zauważył, że jest zdenerwowana – zacisnęła usta, a torebkę trzymała tak mocno, że pobielały jej palce. Chciał, żeby czuła się dobrze i swobodnie, ale rozumiał, że tak ekstrawagancki wieczór może być przytłaczający dla dziewczyny z małej, zaprzyjaźnionej społeczności w Santa Barbara.
Wszystko wokół było oszałamiające: budowla została zaprojektowana, by przypominać bajkowy zamek, nie szczędzono pieniędzy na wytworny wystrój, a niezliczeni goście bezwstydnie demonstrowali własne bogactwo w postaci diamentów, rubinów i szmaragdów, które lśniły na szyjach, w uszach i na palcach kobiet.
Jednakże najbardziej przytłaczające z tego wszystkiego było ich wzajemne przyciąganie. Damon nawet uznał tę dziką chemię za zbyt intensywną. Mimo to zrobił krok do przodu, by zlikwidować dystans między nimi. Widział, jak drżały jej ramiona, a długie, ciemne rzęsy skrywały błysk niepewności w oczach.
– Cieszę się, że tu jesteś – powiedział niskim, miękkim głosem.
Carrie odetchnęła głęboko.
– Ja… – próbowała coś powiedzieć.
Nie mógł znieść tej niepewności. Łagodnie położył palec pod jej brodą i uniósł jej głowę do góry, by cała siła spojrzenia spoczęła na nim. Teraz mocniej odczuł wewnętrzny konflikt i niepokój, z którymi walczyła.
– Ja też – odpowiedziała cicho. – Jestem szczęśliwa, że mam okazję znowu cię zobaczyć.
– Naprawdę myślałaś, że nie zrobię wszystkiego, co w mojej mocy, żeby taka okazja się nadarzyła? – zapytał z uśmiechem, czując się znacznie swobodniej, choć rozpraszało go ciepło bijące od jej ciała. – W zasadzie spędziłem cały dzień, nie mogąc myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że zobaczę cię dziś wieczorem.
– Ja też dużo o tobie myślałam.
– Doskonale – odpowiedział, z trudem kontrolując dreszcze przepełniającej go euforii.
Wtedy, nieoczekiwanie, zrobiła coś, co go zaniepokoiło. Widział, jak zmienia się wyraz jej twarzy, jak próbuje równo oddychać, jak wyraźnie zbiera się na odwagę.
– Jest coś, co powinnam ci powiedzieć, zanim…
Kątem oka dostrzegł dziesiątki zaciekawionych spojrzeń. Rozmowy wokół ucichły.
Bycie w centrum uwagi nie było dla Damona niczym nowym. Od czasu pierwszego sukcesu architektonicznego, stał się bohaterem niezliczonych programów i wywiadów, w których pojawiał się zarówno jako syn znanego ojca, jak i piekielnie zdolny artysta z wieloma osiągnięciami na koncie.
Sława nigdy nie była czymś, czego pragnął, ale szybko zdał sobie sprawę, że może czerpać z niej korzyści. Im większy rozgłos, tym pewniejsze wydawało się obalenie Randolpha – a Damon chciał, żeby cały świat był świadkiem jego upadku! Dlatego cierpliwie uśmiechał się do kamer, zgadzał na wywiady i przyjmował zaproszenia na najważniejsze imprezy w kalendarzu wyższych sfer. To wszystko sprawiło, że ostatecznie cieszył się jeszcze większą renomą niż jego ojciec, co z kolei pozbawiało go prywatności. Rozpoznawalność była błogosławieństwem, ale i koszmarem. Sądząc po pełnych ekscytacji spojrzeniach gości, którzy mieli szczęście dostać się na listę zaproszonych, dzisiejszy wieczór nie będzie wyjątkiem.
Ale Carrie również przyciągała uwagę, co nie było zaskoczeniem, biorąc pod uwagę jej oszałamiający wygląd. Oszacował, że za dziewięćdziesiąt sekund zostaną osaczeni. To była ostatnia rzecz, której chciał. Nie był w nastroju do dzielenia się nią.
– Chodźmy na spacer – przerwał jej, delikatnie odciągając ją od ciekawskich tłumów. – Pokażę ci zamek.
– Czy to może chwilę poczekać? Naprawdę muszę coś powiedzieć – zaprotestowała, gdy wyciągnął klucz z wewnętrznej kieszeni marynarki, włożył go do zamka i otworzył wysokie, wyłożone drewnem drzwi.
– Możemy porozmawiać w środku.
Carrie przyjrzała mu się z niepewnością.
– Jesteś pewien, że to dozwolone?
Damon beztrosko wzruszył ramionami.
– Mam klucze. Jestem architektem. Myślę, że ujdzie nam to na sucho.
– Nie chcę, żebyś wpakował się w jakieś kłopoty.
Damon nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją. – Poza tym, po co miałabyś znać architekta, gdybyś nie mogła tego wykorzystać? – Gestem zaprosił ją do środka. – Co chciałaś mi powiedzieć?
Carrie go nie słuchała. Zamarła, podziwiając pokój, w którym się znaleźli, z szeroko otwartymi oczami i ustami rozchylonymi z podziwu.
– Damon, to jest piękne – wyszeptała. – To jak cofnięcie się w inne czasy.
– Zalecenie, jakie dał mi właściciel, dotyczyło przywrócenia zamkowi dawnej świetności i dodanie kilku współczesnych akcentów.
– Wszystko to jest niesamowite!
Jej szczery podziw sprawił, że jego własne osiągnięcie wydało mu się jeszcze większe niż wtedy, gdy zadowolony ogłosił ukończenie projektu.
Gdy Carrie podziwiała pokój, on podziwiał kształt jej ciała, pełne gracji ruchy, gładką skórę w blasku przyćmionych świateł.
– Czy właściciel będzie tu mieszkał? – spytała.
– Nie jestem pewien. Być może. Rozważa wynajmowanie zamku na imprezy. Za kilka miesięcy organizuje tu wesele swojej córki. Myślę, że dopiero potem podejmie decyzję.
– To spektakularne miejsce na wesele – potwierdziła, przechadzając się po pokoju. – Czy właśnie takie projekty sprawiły, że zapragnąłeś zostać architektem?
Niezadowolony, że oddaliła się od niego, Damon podszedł bliżej, by odpowiedzieć na jej pytanie.
– Nieszczególnie, nie. Takie budynki są wyjątkowe i lubię nad nimi pracować, ale nie. Postanowiłem zostać architektem, bo mój tata nim był.
Mówił o tym już setki razy wcześniej, ale wyznanie tego Carrie w jakiś sposób sprawiło, że czuł się, jakby wkładał stary klucz do nowego zamka, otwierając go.
Zawahał się, bo to uczucie wywołało jakiś wewnętrzny niepokój, ale sposób, w jaki na niego patrzyła swoimi pięknymi oczami, zniewalał go.
– Ojciec specjalizował się w planowaniu, zagospodarowywaniu i rewitalizacji miast, dużo współpracował z samorządami, ale był przede wszystkim architektem – kontynuował. – Kochał budynki, zwłaszcza takie stare, okazałe, z bogatą, inspirującą przeszłością. Lubił zagłębiać się w historię obiektu i wykorzystywać ją w swoich projektach. Zabierał mnie do każdego miejsca, nad którym pracował, oprowadzał po budowie, pokazywał plany i pytał, co myślę. Kiedyś powiedziałem, że według mnie ściana była w złym miejscu. Wrócił do planów i zmienił projekt, twierdząc, że jestem naturalnym talentem, może nawet lepszym od niego, a on był najlepszy! Wybór kariery nigdy nie był tak naprawdę moją decyzją, bo zawsze wiedziałem, że chcę iść w jego ślady. Tym bardziej po jego śmierci…
Wypowiadając te słowa, zdał sobie sprawę, ile prawdy ze sobą niosą. Damon w pewnym momencie uwierzył, że to pragnienie zemsty pokierowało jego przyszłością, że to zemsta dyktowała, jakich projektów szukał i jakie kontakty uważał za priorytetowe. Ale tak naprawdę urodził się, by zostać architektem. Miał to we krwi, w sercu.
– Ile miałeś lat, kiedy umarł? – zapytała.
Wyraz jej twarzy zmienił się, obserwowała go z niepewnością, bólem. Ale Damon nie odczuwał bólu. Śmierć ojca złamała mu serce i rozbiła rodzinę, ale to go tylko ukształtowało, wzmocniło.
– Dwanaście.
Jego twarz nie pokazywała emocji, był niewzruszony, nawet gdy rozdzierające wspomnienia przedzierały się na powierzchnię. Tłumy. Gniew. A potem wystrzał.
Poczuł w ustach gorzki smak rozpaczy, słyszał przerażające dudnienie serca, gdy leżał na ziemi i nie wiedział, co się działo. A potem krzyk wyrywający się z gardła, kiedy zdał sobie sprawę z tragedii.
Oczy Carrie rozbłysły łzami, pokręciła głową.
– Bardzo mi przykro, Damonie.
Nie kłamała. To było niepokojące, usłyszeć szczere współczucie. Przyzwyczaił się do banałów i fałszywej sympatii, jaką zwykle mu okazywano, ale żal Carrie był autentyczny. Usłyszał to w jej słowach, widział to w jej oczach. Znała jego ból, choć go skrywał, choć z nim walczył. Miał wrażenie, że trzymała w dłoniach jego serce i wiedziała, jak krwawiło. Co było możliwe, bo od śmierci ojca nikomu nie oddał swego serca.
– Dziękuję.
Nagle głęboka rozpacz dopadła go ponownie, ból wywołał drżenie, przez które nie był w stanie utrzymać się na nogach. Nie mógł oddychać, jakby ta śmierć wydarzyła się wczoraj.
Odwrócił się, zmiażdżony napływem niechcianego smutku, daremnego bólu, który stanowił jedynie ciężar dla jego duszy. Właśnie dlatego wybrał gniew, złość, którymi żywił się na co dzień.
Koncentrował się na przywoływaniu w myślach twarzy Sterlinga Randolpha, wspomnieniu jego arogancji, chcąc poczuć jeszcze większą wściekłość, która stłumiłaby udrękę łamiącą mu serce. Ale zanim zdążył przywołać jakikolwiek obraz swojego wroga, poczuł ciepłą dłoń obejmującą jego ramię. W ciągu kilku sekund jej delikatny dotyk sprowadził go z powrotem do świata żywych, odciągnął od krawędzi czarnej rozpaczy.
Jej głęboko zielone oczy były pierwszą rzeczą, którą zobaczył, jasnością, której trzymał się, aż ból zaczął ustępować, do tego stopnia, że znowu mógł oddychać, że nie potrzebował już gniewu.
Carrie rozchyliła usta, jakby chciała zaoferować mu słowa pocieszenia, ale zamiast tego lekko potrząsnęła głową. Nie istniały takie słowa, już to wiedział, od dawna. Nie ma słów, którymi można by odpowiednio współczuć z powodu strzału, który zmienił jego życie, unicestwiając teraźniejszość, rzucając przyszłość na wiatr, zmieniając obraz rodziny, pozbawiając go miłości i zaufania do kogokolwiek.
Fakt, że to zrozumiała, tworzył między nimi więź głębszą niż to, co już do niej czuł. Wystarczyło, że stała obok niego z dłonią na jego ramieniu. Nie czuł bólu. Nie potrzebował złości. Tylko ona była mu potrzebna.
Musnął ustami jej nadgarstek i poczuł dreszcz, który ją przeszył. Uśmiechnął się na widok pożądania w jej oczach, jej usta go wzywały, wszystko w niej go nawoływało. Prosty akt patrzenia na nią, delektowania się oliwkowozielonym spojrzeniem, wywoływał erekcję. O tak, Damon wiedział, że nie wytrzyma dłużej. Zresztą wcale tego nie chciał.
Nagłe dźwięki muzyki wyrwały ich z zamyślenia.
– To orkiestra w sali balowej – poinformował.
– Jest tu sala balowa?
Jej uśmiech był pełen zdumienia.

Urodziny księcia – Sharon Kendrick

To był najobskurniejszy klub nocny, jaki kiedykolwiek widział. Titus Alexander nie mógł ukryć dreszczu obrzydzenia. Nie zważając na zaciekawione spojrzenia, które przyciągał swym arystokratycznym wyglądem, usadowił swe pięknie zbudowane ciało na rozchybotanym krześle i rozejrzał się wokół. Miejsce było pełne ludzi, na których raczej nie chciałoby się wpaść w środku nocy, a kelnerki nosiły stroje, które można by uznać za seksowne, gdyby nie to, że noszące je osoby miały około piętnastu kilo nadwagi. Zamarł, zauważywszy gigantyczną parę piersi falujących niebezpiecznie blisko jego twarzy, gdy odbierał podawanego mu drinka, którego zresztą nie zamierzał tknąć. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, kto przy zdrowych zmysłach chciałby z własnej woli pracować w takiej spelunie.
Oparłszy się o krzesło, wpatrzył się w scenę i przypomniał sobie w myślach, że nie był tu po to, żeby podziwiać otoczenie, ale by zobaczyć pewną kobietą. Kobietę, która… Jego rozmyślania przerwało kilka próbnych tonów zagranych na pianinie i lekko bełkotliwy głos konferansjera, który przedstawiał harmonogram występów:
– Panie i panowie! Dzisiejszego wieczoru mam przyjemność przedstawić śpiewającą legendę. Kobietę, która nagrała przeboje numer jeden na listach przebojów w trzynastu różnych krajach. Która ze swoim girlsbandem Lollipops zaznała sławy, o której większość z nas może jedynie marzyć. Zna polityków i koronowane głowy – ale dziś zaśpiewa tylko dla nas. Proszę więc państwa o oklaski dla pięknej i utalentowanej panny… Roxanne… Carmichael!
Oklaski w pustawym klubie były sporadyczne. Titus też klasnął parę razy od niechcenia, patrząc, jak z jednego krańca sceny wychodzi „legenda piosenki”.
Roxanne Carmichael.
Oczy Titusa zwęziły się. Czy to naprawdę ona?
Słyszał o niej wiele. Czytał o niej wiele. Wpatrywała się w niego z okładek starych magazynów, ze swoimi kocimi oczami i gładkim ciałem, reklamując diamenty, płaszcze przeciwdeszczowe czy cokolwiek. Uosabiała wszystko, czym pogardzał, ze swoim głośnym, bijącym po oczach pięknem i długą listą kochanków, którzy go po prostu przerażali. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać, gdy zobaczy ją na żywo, ale to, co przeżywał teraz, nie było żadnym wzniosłym uczuciem czy choćby początkiem pożądania.
Może to dlatego, że nie wyglądała zupełnie tak, jak to zniewalające stworzenie, którego girlsband podbił międzynarodowe sceny lata temu. Wtedy celowo zakładała podarte podkolanówki do zbyt krótkiego szkolnego mundurka i zawsze zalotnie ssała lizaka, który stał się wizytówką jej zespołu. Gdy sukces rósł, pozbyła się klejących lizaków razem z seksownymi wdziankami, ale media nadal przedstawiały Lollipops jako bandę seksownych, niegrzecznych dziewczyn. Takich, których raczej nie przyprowadza się do domu, by przedstawić matce. A Roxanne Carmichael zdecydowanie zasłużyła na swą reputację szalonej nastolatki.
Pozwolił spojrzeniu prześlizgnąć się po jej ciele. Mijające lata, o dziwo, nie dodały kilogramów jej sylwetce. Pomijając ponętne krągłości piersi wyglądała wręcz przeraźliwie szczupło. Jej kości policzkowe były podkreślone ciemnymi cieniami poniżej, a szczęka ostro zarysowana. Grzywa włosów nie miała już, jak kiedyś, tysięcy odcieni, od miodowego po brąz. Spływały teraz naturalną falą koloru ciemnoblond na ramiona.
Ale oczy nadal miały ten sam niesamowity błękitny odcień, a usta nadal kusiły do grzechu. Pomimo wyblakłych dżinsów i cekinowej bluzki nosiła się z naturalną gracją, choć wyglądała na zmęczoną. I osłabioną. Jak kobieta, która widziała zbyt wiele jak na swe młode jeszcze życie.
– Witam wszystkich. – Rzęsy dziewczyny zatrzepotały, gdy omiatała spojrzeniem całe pomieszczenie. – Nazywam się Roxy Carmichael i jestem tu dzisiejszego wieczoru, by was zabawić.
– Bawisz mnie zawsze, Roxy, nie tylko dziś! – odezwał się jakiś podpity męski głos z tyłu ciemnego klubu. Ktoś inny się roześmiał.
Nastąpiła cisza. Titus pomyślał nawet, że Roxy, wytrącona z równowagi, ucieknie ze sceny. Wyglądała w końcu tak bezbronnie – jak gdyby ktoś postawił ją na scenie przez przypadek, a ona nie wiedziała, co robić. Ale potem otworzyła usta i zaczęła śpiewać. I wówczas, jak zawsze, gdy słyszał jej głos, odczuł miły dreszcz podniecenia. Rozparł się wygodnie na krześle i rozkoszował się, słuchając, jak wznoszący się dźwięk ulatuje z jej smukłego gardła. Reputacja Roxy oparta była na prawdziwym talencie, a nie reklamie, skonstatował, patrząc z niezamierzonym podziwem na ruchy jej warg, które idealnie wpasowywały się w muzykę.
Występ minął w mgnieniu oka. Śpiewała o miłości i stracie. Odchyliła głowę jakby w cichej ekstazie i raz jeszcze Titus poczuł miły ucisk w dołku. Jej niski głos zaczął nagle zanikać, aż przeszedł w ciche westchnienie. Po niemrawych brawach Titus zorientował się, że to koniec ostatniej piosenki. Musiał na siłę otrząsnąć się z uroku, jaki na niego rzuciła. Przestać wyobrażać sobie te niesamowite usta grające na jego zmysłach słodkie melodie i przypomnieć sobie, kim naprawdę była. Niszczycielką małżeństw, zagrabiającą pieniądze małą zdzirą. Jak można być kimś tak bezwzględnym jak Roxy Carmichael?
Ona też, wydawało się, musiała obudzić się z ekstazy, w jaką wpadła, śpiewając, i odnaleźć się na powrót w tym małym, dusznym klubie. Mrugając powiekami, dziękowała za nieliczne oklaski. Parę osób, w tym Titus, klaskało wytrwale i zmusiło ją nawet do zaśpiewania krótkiego bisu, który jednak wypadł trochę sztucznie. Potem ukłoniła się raz jeszcze, zafurkotała jej błyszcząca bluzka i mignęły wyblakłe dżinsy opięte na pupie. I już jej nie było.
Pianista zszedł ze sceny, kierując się do baru, zakurzona pluszowa kurtyna opadła, a Titus wstał i włożył płaszcz, czując się dziwnie… brudny. Czuł na ciele obślizgły dym tej speluny. Odetchnął z wyraźną ulgą, gdy znalazł się na zewnątrz i mógł wciągnąć głęboko zimne, orzeźwiające powietrze nocy. Obszedł klub, kierując się do drzwi na jego tyłach. Zapukał. Po dłuższej chwili drzwi otworzyła ociężała kobieta w średnim wieku.
– Czy mogę panu pomóc?
– Mam taką nadzieję. Przyszedłem zobaczyć się z Roxy Carmichael.
– Oczekuje pana?
Potrząsnął głową.
– Nie do końca.
Twarz kobiety, przypominająca trochę pysk buldoga, stężała, a jej spojrzenie stało się badawcze.
– Czy jest pan z prasy?
Titus uśmiechnął się. Moi zacni przodkowie przewróciliby się w grobie, gdyby przyszło mi do głowy zostać dziennikarzem.
Potrząsnął głową.
– Nie, nie jestem z prasy.
– Cóż, Roxy powiedziała, że nie przyjmuje dziś żadnych gości…
– Czy jest pani pewna? – spytał Titus, wyjmując z kieszeni elegancki skórzany portfel, z którego wyłuskał banknot i wcisnął go w dłoń niestawiającą oporu. – Może pójdzie się pani upewnić?
Kobieta zdawała się przez chwilę wahać, w końcu złożyła jednak banknot na pół i wcisnęła go sobie do kieszeni sukienki.
– Nie mogę panu nic obiecać – powiedziała, pokazując gestem, by udał się za nią.
Weszli do środka, Titus zamknął za sobą drzwi i otoczył go półmrok przestrzeni za kulisami. Wiedział, że może to rozegrać inaczej. Zobaczyć się z Roxanne Carmichael rano i zadać jej druzgoczący cios w zimnym świetle dnia, na swoim własnym terytorium. Ale krew w nim wrzała i chciał to zakończyć już teraz, tego wieczoru. Poza tym był mężczyzną, który nigdy nie lubił czekać – tym bardziej teraz, kiedy przejął kontrolę nad rodzinnym majątkiem.
Kobieta o twarzy buldoga zatrzymała się i zapukała do drzwi garderoby.
– Kto tam? – zawołał chropawy głos, który Titus natychmiast rozpoznał jako należący do Roxy Carmichael; ponownie wbrew jego woli przeszyły go ciarki nagłego podniecenia. Ale pozostał ukryty w cieniu, gdy drzwi otworzyły się i wylała się z nich smuga światła.
– To ja, Margaret – powiedziała kobieta, a jej ręka poruszyła się w kieszeni, jakby sprawdzała, czy banknot wciąż tam jest.
Siedząc przy lustrze, przy którym zmywała z twarzy resztki lepkiego makijażu, Roxanne odwróciła się na krześle, starając się nie wyglądać na załamaną. Ale to nie było łatwe. Nienawidziła przecież takich wieczorów. Nie było nic gorszego od występowania w do połowy zapełnionym klubie dla pijanej widowni. Co więcej, widać było, że jej czar średnio bawi bywalców tego miejsca i właściciel klubu KitKat coraz dobitniej dawał jej do zrozumienia, że jeśli jej występy nie zaczną napędzać publiki, to zrezygnują z tych koncertów.
Wmawiała sobie, że to nie dotyczyło jej samej i jej talentu, tylko że przemysł muzyczny po prostu działa w ten sposób. Miała szczęście na początku i nie powinna o tym zapominać. Ale była już tym wszystkim zmęczona, zmęczona do szpiku kości. Czuła w sobie coraz bardziej rozpierającą pierś pustkę.
Udając ziewnięcie, spojrzała na kobietę stojącą w progu i zmusiła się do uśmiechu.
– Cześć, Margaret. O co chodzi?
– Jest tu pewien dżentelmen, który mówi, że chciałby się z tobą widzieć.
Dżentelmen? Roxanne umieściła zużyty wacik na brzegu stolika i uśmiechnęła się krzywo. Kiedyś całe tłumy dobijały się do jej garderoby: mężczyźni, którzy chcieli z nią iść do łóżka i młode dziewczęta pragnące śpiewać tak jak ona. Do trzymania ich na dystans zatrudniano brygadę ochroniarzy – ale to wszystko było dawno temu. Obecnie bardzo rzadko pojawiał się tu ktokolwiek, zatem każdego z gości witała z podejrzliwością. Przez moment pomyślała, czy to przypadkiem nie jej ojciec. Nie, jego zdecydowanie tutaj by nie chciała, nawet jeśli zaklinałby się, że pragnie jej pomóc. Pomyślała o kurczącej się publiczności i obskurnych lokalach, na które była skazana; serce ścisnęło jej się boleśnie w piersi.
– Ktoś z prasy?
Margaret wzruszyła ramionami.
– Powiedział, że nie. I nie wygląda na dziennikarza. – Kobieta mówiła tak, jak gdyby Titus ich nie słyszał. – Ale… jest przystojny.
Roxanne wstrząsnął dreszcz wstrętu. Była tylko jedna rzecz gorsza od pismaków piszących artykuły o gasnących gwiazdach estrady pod roboczym tytułem Gdzie one są dzisiaj? – tą rzeczą byli młodzi mężczyźni, których przemijająca sława piosenkarki składnia do przekonania, że mieliby u niej szanse w łóżku. Potrząsnęła głową.
– Nie jestem zainteresowana ładnymi chłopcami, Margaret.
– Bogatymi też nie? – spytała, mrucząc starsza kobieta, najwyraźniej robiąc dla Titusa więcej, niż otrzymany od niego banknot by wymagał.
Roxy znieruchomiała. Niektóre fantazje były jednak zbyt głęboko w niej zakorzenione, by się ich szybko pozbyć, nieważne, jak szalone by się wydawały. Czy to możliwe, że jej marzenia się wreszcie ziszczają? Że jakiś bogaty impresario siedział na tej sali, słuchając, jak śpiewa, i zadecydował, że chce dać jej jeszcze jedną szansę? Ktoś, kto dostrzegł, że wciąż ma talent, który nie może się, ot tak, zmarnować?
Przygładziwszy włosy, dodała do swego głosu szczyptę ciepła.
– Wpuść go zatem tutaj – powiedziała.
Titus słyszał każde słowo z tej krótkiej wymiany zdań i, choć nie powinien być zaskoczony tym, co usłyszał, odruchowo zacisnął w złości usta. Było tak, jak się spodziewał: Roxanne była na tyle dumna, by odpędzić jakiegoś nieznanego gościa, który przyszedł do niej po występie, ale kiedy okazało się, że w grę mogą wchodzić pieniądze, natychmiast zmiękła.
– Może pan we… – zaczęła mówić Margaret, ale Titus już ją minął i wszedł do maleńkiej garderoby.
Wciąż siedząc, Roxy otworzyła szerzej oczy, gdy do garderoby wkroczyła wysoka postać, jakby zbyt duża dla tego niewielkiego pomieszczenia. Setki sprzecznych przekazów szalało w jej głowie, gdy cicho zamknął za sobą drzwi. Była doskonale świadoma wielkiej, elektryzującej siły, która zdawała się od niego emanować. I jeszcze czegoś. Czegoś, czego nie potrafiła określić, dopóki nie dojrzała zgłodniałego spojrzenia jego oczu.
Pożądanie. Zwierzęca żądza, wobec której nie mogła pozostać obojętna.
Przełknęła ślinę. Pożądanie, którego ani nie chciała, ani nie potrzebowała, zaczęło palić ją w żyłach i nagle ten tyci pokój wydał jej się wręcz klaustrofobiczny. Pragnęła się stamtąd jak najprędzej wydostać i znaleźć w miejscu, w którym byłaby bezpieczna od sideł, które od wejścia zarzucał na nią ten mężczyzna. Spojrzenie jego szarych oczu wwiercało się w nią i sprawiało, że serce Roxanne wykonywało gwałtowny taniec.
– Nie pamiętam, żebym prosiła, by zamknął pan drzwi… – powiedziała ostro, gdy zdołała się jako tako opanować.
Titus spojrzał na nią z góry. Cyniczny uśmiech pojawił się na jego wargach, gdy zarejestrował, jak jej oczy ciemnieją w odpowiedzi na jego pożądliwe spojrzenie, co było całkowicie do przewidzenia. Wiedział, że posiada to coś, co sprawia, że kobiety padają mu do stóp. Nie wykorzystywał tego często, ale to była przecież wyjątkowa okazja.
– Na pewno chce pani, żeby cały klub usłyszał, co mam do powiedzenia? – spytał delikatnie.
Roxy chciała powiedzieć, że nie toleruje zawoalowanych gróźb od nieznajomych, ale okazało się, że nie może wymówić ani słowa. Nie wiedziała, czy powodował to jego wygląd, czy maniery, czy też ten zimny, wyniosły akcent, który wskazywał na arystokratyczne pochodzenie. Ale cokolwiek to było, było na tyle potężne, że słowa uwięzły jej w gardle. Przez chwilę patrzyła więc na niego, nic nie mówiąc. Musi mieć chyba z metr dziewięćdziesiąt, powiedziała do siebie, a jego sztywna postawa sprawiała, że wydawał się jeszcze wyższy. Ubrany w ciemny kaszmirowy płaszcz idealny na taką mroźną noc… Uświadomiła sobie, że nigdy nie spotkała mężczyzny z tak ostro zarysowaną osobowością, którą podkreślało w nim wszystko: wzrost, sylwetka, rysy twarzy, ubiór i głos. A przecież od lat pracowała w branży, gdzie charyzma była codzienną walutą, i widziała w tej pracy wielu mężczyzn…
Jego ciało, a także drogie ubrania, które leżały na nim tak doskonale, wszystko to sprawiało, że każda mijająca go kobieta pragnęła ponownie na niego spojrzeć. Najbardziej jednak intrygowała kobiety jego twarz – była to najbardziej przykuwającą uwagę twarz, jaką Roxanne kiedykolwiek widziała. Wysokie kości policzkowe wyglądały niczym wyrzeźbione przez doskonałego artystę. Ich twarde rysy kontrastowały z seksowną linią ust pozbawionych uśmiechu. Gęste włosy płowego koloru przypominały grzywę lwa.
Próbowała się za wszelką cenę opanować. Jej serce wprawdzie zaczęło szaleńczo galopować w obecności tego modelowego samca alfa, ale on nie mógł się o tym dowiedzieć! Była dobra w ukrywaniu swoich emocji. Dobra to nawet za mało powiedziane – była w tym doskonała. Miała do czynienia w przeszłości z wystarczającą liczbą mężczyzn, by wiedzieć, że wszyscy są tacy sami. Zawsze mają tylko jedno w głowie – a gdy już to dostają, przerzucają się na inny obiekt zainteresowania.
Celowo odwróciła się do niego plecami i wpatrzyła w lustro, zmywając szkarłatną szminkę z ust wacikiem. Wiedziała już też, że to nie żaden bogaty impresario.
– To niegrzeczne nie przedstawić się, wchodząc do garderoby damy… – zauważyła.
Titus nie przywykł do ludzi odwracających się od niego, zwłaszcza zaraz po tym, gdy oczy takiej osoby zdawały się pożerać go od stóp do głów. Zamarł.
– Nazywam się Titus Alexander – powiedział, wpatrując się w jej odbicie w lustrze, by z całą pewnością stwierdzić, czy jego nazwisko coś jej mówi. Ale nie, nie zareagowała w żaden szczególny sposób. Po prostu kontynuowała spokojne usuwanie krzykliwej szminki z ust. I nagle Titus odkrył, że zastanawia się, jak mogą smakować jej usta skrywane pod pomadką. Czy oddziaływałyby na jego ciało, tak jak robił to jej głos, gdy tylko zaczynała śpiewać?
– Co mogę dla pana zrobić, panie Alexander? – zapytała znudzonym głosem.
– Chcę z panią porozmawiać.
– Rozmawiajmy więc.
– Wolałbym prowadzić tę rozmowę twarzą w twarz.
Jej oczy spotkały jego wzrok w odbiciu w lustrze.
– Dlaczego?
Dlatego, że twoje oczy są tak niesamowicie ponętne, że chciałbym godzinami patrzeć w nie z bliska, odpowiedział odruchowo w myślach, ale natychmiast się za to skarcił. Była przecież upadłą gwiazdą, złodziejką mężów i naciągaczką, a on przyszedł tu po to, by położyć kres jej ostatniemu skandalikowi.
– Może jestem staroświecki, ale wolałbym nie przemawiać do pani pleców.
Gdy tylko oczyściła do końca usta z jaskrawej szminki, odwróciła się do niego przodem.
– Teraz lepiej? – spytała sarkastycznie.
Titus poczuł to samo co wcześniej twarde mrowienie w kroczu i teraz to on na moment zaniemówił. Całą jego uwagę przyciągały w tej chwili jej piersi. Napierały zachęcająco na cekinową, błyszczącą bluzkę w sposób, który wydawał się potajemnie błagać go, by ich dotknął. Najwyższym wysiłkiem woli oderwał od nich wzrok i wpatrzył się teraz w skrzące od blasku, szafirowe oczy.
– Jak sądzę, zna pani Martina Murraya?
Roxy wzruszyła ramionami.
– Znam całe mnóstwo ludzi.
– Ale jego znasz szczególnie dobrze… – zasugerował Titus.
Wzruszyła ramionami. Nie musiała się przecież usprawiedliwiać przed bogatymi ludźmi, którzy przychodzili bez zaproszenia do jej garderoby.
– To nie pański interes.
– No cóż, wychodzi na to, że jednak mój.

Randka w Paryżu - Rosie Maxwell
Gdy Carrie Miller poznaje w Paryżu Damona Meyera, od razu ulega jego urokowi i pragnie spędzić z nim noc. Wie jednak, że on nie chciałby jej znać, gdyby wiedział, kim Carrie jest naprawdę. Dlatego nic mu nie mówi, bo przecież za chwilę zniknie z jego życia na zawsze. Taki przynajmniej ma zamiar…
Urodziny księcia - Sharon Kendrick
Nastoletnia gwiazda muzyki pop Roxanne Carmichael miała setki tysięcy fanów i pozostawała w centrum zainteresowania mediów. Zespół się jednak rozpadł, a ona została bez grosza. Na domiar złego Titus Alexander, książę Torchester, wyrzuca ją z mieszkania. Wkrótce jednak książę urządza przyjęcie urodzinowe w swoim pałacu i proponuje Roxanne pracę przy jego organizacji...

Siedem dni w raju

Kate Hewitt

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1291

ISBN: 9788329113090

Premiera: 25-02-2025

Fragment książki

Czy w ogóle zamierzała malować?
Kobieta wpatrywała się w płótno na sztalugach prawie od godziny. Chase Bryant obserwował ją, popijając drinka w barze nad brzegiem oceanu, i zastanawiał się, czy naprawdę dotknęła kiedykolwiek pędzlem papieru albo płótna. Była wybredna; od razu to zauważył. Spędzała czas w luksusowym kurorcie na karaibskiej wysepce, jej brązowe rybaczki miały nieskazitelne kanty, a bladoniebieska koszulka polo była świeżo wyprasowana. Ciekawiło go, co ta kobieta robi dla odprężenia. Jeśli się w ogóle odprężała. Zważywszy na jej zachowanie, wątpił w to. Mimo wszystko dostrzegał coś intrygującego w sztywnym ułożeniu ramion, w wąskiej linii ust. Właściwie nie była ładna – no cóż, w każdym razie nie w jego typie; lubił blondynki o obfitych kształtach. Ta kobieta była wysoka i koścista. Miała wąską twarz i posępną minę; nawet fryzura wydawała się ascetyczna – czarne włosy ostrzyżone na pazia.
Obserwował ją od chwili, gdy zjawiła się ze sztalugami i farbami pod pachą. Wybrała miejsce dostatecznie blisko baru, by mógł na nią patrzeć, popijając wodę sodową. Żadnego piwa. Była bardzo pedantyczna, kiedy rozkładała sztalugi, pudełko z farbami, mały stołeczek. Przesuwała wszystko cierpliwie, aż znalazło się na swoim miejscu. Wydawało się, że przygotowuje zajęcia dla ludzi po sześćdziesiątce. Czekał, wciąż się zastanawiając, czy potrafi choć trochę malować. Miała wspaniały widok – morze o barwie akwamarynu, rozległą połać piasku. Niewielu ludzi mogło zakłócać jej pole widzenia; kurort był niezwykle luksusowy i zapewniał dyskrecję. I należał do jego rodziny. A on potrzebował dyskrecji.
Przestała układać swoje rzeczy i usiadła na stołeczku, wpatrując się w morze. Doskonała poza, plecy jak struna. Upłynęło pół godziny. Byłoby to nudne, gdyby nie widział jej twarzy i malujących się na niej emocji, ruchliwych niczym cienie na wodzie. Nie mógł się zorientować, o czym myśli. Był pewien, że o niczym wesołym. Przypuszczał, że czeka na zachód słońca, które zaczęło się już zniżać ku morzu. Ta pora była tutaj iście spektakularna; widział to już trzykrotnie. Lubił patrzeć, jak słońce zachodzi, dostrzegał coś poetyckiego w tym intensywnym pięknie, które znikało w jednej chwili. Patrzył teraz, jak długie promienie błyskają na spokojnej powierzchni morza tysiącami światełek, a niebo płonie niezliczonymi kolorami – purpurowym różem, turkusem, złotem.
Wciąż tylko siedziała.
Po raz pierwszy doznał irytacji. Przyszła tu ze sztalugami; nie ulegało wątpliwości, że zamierza coś namalować. Czemu więc tego nie robiła? Bała się? Może była perfekcjonistką? Do diabła, wiedział już, że życie jest zbyt krótkie, by czekać na idealny czy nawet odpowiedni moment. Czasem trzeba było po prostu robić swoje. Żyć, dopóki to jeszcze możliwe. Odstawił szklankę, wstał i ruszył w stronę panny Pedantycznej.

Millie czuła się jak idiotka. Przyszła tu malować, a siedziała na tej olśniewającej plaży i wpatrywała się w nieskazitelnie czyste płótno. Nie miała już ochoty. Był to głupi pomysł, coś, co można znaleźć w poradnikach albo magazynach dla kobiet. Podczas lotu czytała o tym, żeby być dla siebie dobrym i miłym. Artykuł mówił o jakiejś kobiecie, która po rozwodzie zajęła się ogrodnictwem i w końcu otworzyła firmę zajmującą się architekturą krajobrazu. Inspirujące. Niemożliwe. Millie odwróciła się od sztalug. Ujrzała przed sobą umięśniony brzuch jakiegoś mężczyzny. Podniosła wzrok i zobaczyła ciemnowłosego adonisa, które się do niej uśmiechał.
– Słyszałem, że patrzy się na wysychającą farbę, ale to jest trochę śmieszne.
No tak. Mądrala. Millie wstała ze stołeczka i teraz ich oczy znalazły się niemal na tej samej wysokości.
– Nie ma tu śladu farby, jak pan zapewne widzi.
– Na co pani czeka?
– Na inspirację – odparła i popatrzyła na niego znacząco. – Nic z tego.
Jeśli próbowała go obrazić albo przynajmniej zirytować, to jej się nie udało. Roześmiał się tylko i obrzucił ją uważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Millie stała spięta i bez ruchu, czując narastającą złość. Nienawidziła takich facetów: olśniewających, zalotnych i absolutnie aroganckich. Trzy wady w jej przekonaniu. W końcu zatrzymał wzrok na jej twarzy, a ona, zaskoczona i zaniepokojona, dostrzegła cień niemal współczucia.
– A tak poważnie, dlaczego nic pani nie namalowała? – spytał tonem, w którym nie wyczuwało się już flirtu.
– Nie pański interes.
– Oczywiście. Ale jestem ciekaw. Obserwuję panią prawie od godziny. Najpierw ustawiała pani wszystko bardzo długo, ale przez ostatnie trzydzieści minut patrzyła tylko przed siebie.
– Kim pan jest, prześladowcą?
– Nie. Po prostu śmiertelnie się nudzę.
Przyglądała mu się z uwagą, próbując go rozgryźć. W pierwszej chwili wzięła go za taniego podrywacza, ale w jego słowach było coś dziwnie szczerego. Jakby naprawdę kierowała nim ciekawość. I naprawdę się nudził. Kiedy tak czekał, patrząc na z lekkim uśmiechem, odpowiedziała bezwiednie:
– Po prostu nie dałam rady.
– Nie pierwszy raz?
– Coś w tym rodzaju.
Zaczęła pakować do pudełka farby. Nie było sensu udawać, że coś się tego dnia jeszcze wydarzy. Czy innego dnia. Czasy malowania dobiegły końca. Wziął sztalugi, złożył je jednym płynnym ruchem i oddał jej.
– Pozwoli pani, że postawię jej drinka?
Podobało jej się to „pozwoli pani”, ale mimo wszystko pokręciła głową.
– Nie, dziękuję. – Od dwóch lat nie wypiła z żadnym mężczyzną. Nie robiła niczego; oddychała tylko, pracowała i próbowała przetrwać. Nie chciała, żeby ten facet zmienił jej styl życia.
– Na pewno?
Odwróciła się do niego i przyjrzała mu się z uwagą. Naprawdę był irytująco atrakcyjny: ciepłe brązowe oczy, krótkie ciemne włosy, wyraźnie zaznaczona szczęka i ten umięśniony brzuch. Szorty nosił nisko na biodrach, nogi miał długie i mocne.
– Po co pan w ogóle pyta? – zainteresowała się. – Mogę się założyć, że nie jestem w pana typie.
Tak jak on nie był w jej typie.
– Już mnie pani oceniła?
– Bez trudu.
Skrzywił się nieznacznie.
– No cóż, ma pani rację. Jest pani za wysoka i… – Wysunął dłoń w stronę jej twarzy i Millie zesztywniała. – Surowa. No i włosy.
– Włosy? – Dotknęła ich odruchowo.
– Można się przestraszyć.
– Jest pan niepoważny. I niegrzeczny. – Nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu. Podobała jej się ta jego szczerość.
– A więc kolacja?
– Myślałam, że chodzi o drinka.
– Wciąż pani ze mną rozmawia, więc podniosłem poprzeczkę.
Roześmiała się mimo woli.
– Zgoda, ale tylko na drinka.
– Jest pani gotowa się potargować?
Poczuła nagły przypływ zainteresowania; układy? Czemu nie.
– A co pan innego proponuje?
Przechylił głowę i znów przesunął po niej uważnym spojrzeniem, a jej zrobiło się jednocześnie gorąco i zimno.
– Drink, kolacja i spacer po plaży.
Przeszył ją dreszcz niepokoju.
– Przesadza pan trochę.
Widząc jego szelmowski uśmiech, poruszyła odruchowo palcami u stóp; coś niej drgnęło.
– Wiem.
Zawahała się. Powinna się wycofać, powiedzieć mu, żeby dał sobie spokój, ale byłoby to coś w rodzaju porażki. Pomyślała, że sobie z nim poradzi. Chciała się o tym przekonać. Potrzebowała tego.
– Świetnie. – Nie chodziło o to, że tego chce. Lubiła mierzyć się z drobnymi wyzwaniami, traktowała to jako sprawdzian wytrzymałości, emocjonalnej i fizycznej. „Potrafię przebiec bez zadyszki pięć kilometrów w osiemnaście i pół minuty. Potrafię patrzeć na album ze zdjęciami przez pół godziny i nie uronić łzy”.
Uśmiechając się, wyciągnął rękę w stronę sztalug, które przyciskała do piersi.
– Poniosę je.
– Jest pan bardzo uprzejmy, ale nie trzeba. – Podeszła do kubła na śmieci i wrzuciła do niego płótno. W ślad za nimi poszły sztalugi, farby i stołeczek.
Nie patrzyła na niego, ale czuła, jak się czerwieni. Zachowywała się trzeźwo i praktycznie, zdawała sobie jednak sprawę, że może się to wydawać… surowe.
– Potrafi pani przestraszyć.
Spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Mówi pan o moich włosach?
– O wszystkim. Ale proszę się nie martwić, podoba mi się – uśmiechnął się szeroko, a ona popatrzyła na niego ze złością.
– Nie martwię się.
– Ale najbardziej podoba mi się to, że tak łatwo panią wkurzyć. – Ruszył w stronę baru.
Millie nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Tak, była drażliwa. Nie opalała się, nie odwiedzała barów, nie umawiała się z nikim. Żadnego relaksu. Przez ostatnie dwa lata zajmowała się wyłącznie pracą. Gdyby poszła na plażę z książką albo MP3, byłoby to dla niej torturą. Teraz przynajmniej miało to trwać tylko tydzień. Mężczyzna – uświadomiła sobie, że nie zna nawet jego imienia – poprowadził ją przez nadbrzeżny bar do stolików rozstawionych na piasku. Cień parasola, wygodne wyściełane krzesła i wspaniały widok na ocean.
Kelner od razu do nich podszedł, więc Millie domyśliła się, że jest tu znany. Prawdopodobnie wydawał mnóstwo pieniędzy.
– Jak pan ma na imię? – spytała, siadając naprzeciwko niego.
– Chase – odparł z uśmiechem.
– Jest czarujący, Chase. Ćwiczysz go przed lustrem?
– Co ćwiczę?
– Ten twój uśmiech.
Roześmiał się i odchylił na krześle.
– Nie, nigdy. Ale rzeczywiście musi być bardzo miły, jeśli sądzisz, że ćwiczę. – Patrzył na nią uważnie. – Chociaż bardziej prawdopodobne, że według ciebie jestem aroganckim dupkiem, który widzi tylko siebie.
Teraz roześmiała się zaskoczona. Nie spodziewała się po nim takiej szczerości.
– A ja prawdopodobnie mogłabym powiedzieć, co ty myślisz o mnie.
– To znaczy? – Uniósł brew.
– Sztywna, pedantyczna, przemądrzała. Taka, która nie wie, jak się zabawić. – Od razu pożałowała tych słów. Nie taką rozmowę zamierzała z nim prowadzić.
– Szczerze mówiąc, wcale tak nie myślę. – Wciąż był zrelaksowany, ale taksował ją wzrokiem, a ona czuła się dziwnie odsłonięta. – Przyznam, że owszem, takie właśnie sprawiasz wrażenie. Ale pod spodem, w głębi… – Czekała na dalszy ciąg. Na podryw. – Wydajesz się smutna.
Zastygła.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Beznadziejna riposta. Millie jednak nic innego nie przyszło do głowy. Wyjęła smartfon i wystukała kilka numerów. Chase obserwował ją w milczeniu, ale coś w nim wyczuwała. Coś mrocznego, przenikliwego i całkowicie niespodziewanego.
– Jak masz na imię? – spytał w końcu.
Wciąż wpatrując się w telefon, świadoma, że zachowuje się niezbyt grzecznie, odparła:
– Millie Lang. – Żadnych nowych wiadomości. Do diabła.
– Zdrobnienie? Od Millicent? Mildred?
– Od Camilli.
– Camilla – powtórzył, bawiąc się sylabami, przeciągając je ze zmysłową uwagą, która nie wydawała się wymuszona ani udawana. – Podoba mi się. – Wskazał jej telefon. – Co więc się dzieje w prawdziwym świecie, Camillo? Jak twój pakiet akcji? W porządku? Radzą sobie bez ciebie w pracy?
Zarumieniła się i odłożyła smartfon. Miała właśnie sprawdzić indeks nasdaq. Piąty raz tego dnia.
– Wszystko okej. I proszę, nie mów do mnie „Camillo”.
Roześmiał się.
– Zapowiada się miły wieczór. Słowo daję.
Miała wrażenie, że rumieni się na całym ciele. Co za błąd – głupi, idiotyczny błąd. Naprawdę sądziła, że to możliwe – kolacja, zabawa, flirt? Śmieszne.
– Może powinnam już pójść. – Zaczęła się podnosić, ale Chase powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej nadgarstku. Dotyk jego smukłych i chłodnych palców na jej skórze sprawił, że poczuła w głębi ciała wstrząs. To nie był typowy dreszcz podniecenia, reakcja na przystojnego faceta. Nie, to był wstrząs. Cofnęła gwałtownie dłoń, słysząc swój przyspieszony oddech. – Nie…
– Rany. – Podniósł ręce uspokajającym gestem. – Przepraszam, mój błąd. – Nie sprawiał jednak wrażenia kogoś, komu jest przykro. Wydawało się, że doskonale wie, co poczuła. – Mówiłem poważnie, Millie. Zapowiada się miły wieczór. Lubię wyzwania.
– Och, błagam. – Ten jego głupi komentarz sprawił, że poczuła się bezpiecznie. Chciała, żeby ten mężczyzna był właśnie taki, jak sądziła: atrakcyjny, arogancki i całkowicie niegroźny.
– Spodziewałaś się, że powiem coś takiego – uśmiechnął się Chase.
Wzięła do ręki menu.
– Zamówimy coś?
– Najpierw drinki.
– Dla mnie białe wino z lodem.
– Dobry wybór – mruknął, wstając od stolika.
Millie patrzyła, jak idzie w stronę baru, i nie mogła oderwać wzroku od jego swobodnego, zamaszystego kroku. Właściwie gapiła się na jego tyłek. Dobrze wyglądał w bermudach. Siłą woli skupiła uwagę na smartfonie. Dlaczego choć raz nie mogła się zniechęcić do pracy? Wiedziała oczywiście dlaczego; nie była do tego zdolna. Jack uparł się, żeby wzięła sobie wolny tydzień – żadnych telefonów. Nie miała wakacji od dwóch lat, a nowa polityka firmy nakazywała, ze względu na zdrowie pracowników, żeby raz w roku wykorzystać przynajmniej połowę płatnego urlopu. Niedorzeczność. Chciała pracować. Robiła to dwanaście, czternaście, a czasem nawet szesnaście godzin na dobę przez ostatnie dwa lata; nic dziwnego, że czuła się nieswojo.
– Proszę. – Chase wrócił do stolika i postawił przed nią kieliszek wina. Millie spojrzała nieufnie na jego drinka; wyglądał jak napój gazowany.
– Co pijesz?
– Colę. – Wzruszył ramionami. – Przynajmniej jest zimna.
– Masz problem z alkoholem? – spytała niespodziewanie.
Roześmiał się.
– Świetnie, przechodzimy od razu do sedna. Nie, nie mam. Chwilowo nie piję, to wszystko.
Upił coli, przyglądając się Millie w zamyśleniu. No dobra, tego rodzaju pytanie było trochę za wczesne, nawet dziwaczne, ale zapomniała już, jak prowadzi się niezobowiązującą rozmowę.
– Skąd jesteś, Millie?
– Z Nowego Jorku.
– Powinienem się chyba domyślić. Wyglądasz na kobietę z wielkiego miasta.
– Och, czyżby? – Poczuła się nieswojo. – Chyba uważasz, że mnie rozgryzłeś.
– Nie, ale jestem spostrzegawczy.
– A ty skąd jesteś?
Obdarzył ją jednym z tych niepokojących uśmiechów. Ma takie ciepłe oczy, pomyślała Millie. Chciała się w nich zanurzyć. Bezsensowne.
– Ja też jestem z Nowego Jorku.
– Chyba mogłam się tego domyślić.
Roześmiał się cicho.
– Jak?
– Wyglądasz na rozkapryszonego chłopca z wielkiego miasta – odparła, na co on zamrugał z teatralną przesadą.
– Celny cios.
– Przynajmniej się rozumiemy.
– Naprawdę? – spytał cicho, a Millie skupiła uwagę na swoim drinku.
– Dlaczego jesteś taka drażliwa? – dorzucił.
– Wcale nie – odpowiedziała automatycznie. Naprawdę była drażliwa. Już zbyt długo nie zaangażowała się w żaden związek. I nie wiedziała, jak zacząć to teraz. Dlaczego się na to zgodziła? Znowu napiła się wina. – Przepraszam – powiedziała po chwili. – Zwykle nie jestem taka wredna.
– Czyli przy mnie ujawniasz to, co w tobie najlepsze?
– Chyba tak. – Napotkała jego spojrzenie, chcąc uśmiechnąć się z drwiną, ale skrzywiła tylko usta w dziwnym grymasie. Chciała, żeby był niefrasobliwy, ironiczny, płytki. Teraz jednak nie mogłaby go określić w ten sposób.
– Co tu robisz? – spytał.
– Jestem na wakacjach.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto lubi wypoczywać z własnej woli.
Było to prawdą, ale nie podobało jej się, że wie. Że wie cokolwiek.
– Och? – Była zadowolona, że stać ją na drwiący ton. – Znasz mnie aż tak dobrze?
Nachylił się, w tym ruchu było coś drapieżnego.
– Tak mi się zdaje.
Millie odchyliła się na krześle i uniosła brwi w udawanym zdziwieniu.
– Jakim cudem?
– Przekonajmy się. – On też się odchylił i rozparł, sprawiając wrażenie całkowicie zrelaksowanego i jednocześnie niezwykle silnego. – Jesteś prawniczką albo pracujesz w finansach. – Zerknął na nią z uwagą i Millie zastygła. – Chyba finanse, coś wymagającego, ale też elitarnego. Zarządzasz funduszem osłonowym?
Skąd, u licha, wiedział? Milczała.
– Pracujesz oczywiście do późna – ciągnął Chase, najwyraźniej rozbawiony tą swoją małą grą. – I mieszkasz w wieżowcu z pełną obsługą w… Upper East Side? W każdym razie niedaleko metra. Dojeżdżasz do pracy w niespełna dwadzieścia minut, choć przynajmniej dwa razy w tygodniu pokonujesz ten dystans biegiem – uśmiechnął się leciutko. – No i jak mi idzie?
– Kiepsko – oznajmiła Millie sucho. Kipiała z oburzenia, że ten mężczyzna potrafi czytać w niej jak w otwartej książce. Co jeszcze mógł ustalić dzięki tej swojej spostrzegawczości? – Biegam do pracy trzy razy w tygodniu, nie dwa, poza tym mieszkam w centrum.
– Chyba się pomyliłem – odparł z uśmiechem.
– Mogłabym zgadywać tak samo, jeśli chodzi o ciebie.
– Dobra, strzelaj.
Zaczęła mu się bacznie przyglądać, tak jak on jej. Wzięła głęboki oddech.
– Myślę, że pracujesz w jakiejś pseudokreatywnej dziedzinie jak informatyka albo reklama.
– Pseudokreatywnej? – Omal się nie zachłysnął colą. – Naprawdę jesteś twarda, Camillo.
– Millie – przypomniała mu zwięźle. Tylko Rob nazywał ją Camillą. – Mieszkasz w Chelsea albo w Soho, w jednym z tych luksusowych loftów dla singli. W dawnym magazynie z widokiem na rzekę, całkowicie pozbawionym uroku.
– To jest tak stereotypowe, że aż bolesne.
– W wielkim salonie, w sam raz na przyjęcia. Skórzane sofy, ogromny telewizor i nowoczesna kuchnia pełna gadżetów, z których nigdy nie korzystasz.
Pokręcił głową, nie odrywając od niej wzroku. Uśmiechnął się, jakby się niemal nad nią litował.
– Spudłowałaś.
– Czyżby? – Skrzyżowała ramiona. Czuła się dziwnie odsłonięta.
– No dobra, może masz rację co do loftu, ale mieszkam w Tribece. Poza tym mój telewizor jest średniej wielkości, wierz mi.

Millie Lang rzuciła się w wir pracy, by zapomnieć o trudnych przejściach. Nie opuszczała Wall Street przez kilkanaście godzin dziennie, aż szef zmusił ją, by pojechała na wakacje. Tydzień na Karaibach wydawał jej się nudny i za długi, dopóki nie spotkała przystojnego Chase’a Bryanta, współwłaściciela wyspy. Niezobowiązujący romans wydał się Millie dobrym pomysłem. Żadne z nich nie mogło przewidzieć, jaką wywołają burzę…

Uleczone serce

Lynne Marshall

Seria: Medical

Numer w serii: 702

ISBN: 9788329119320

Premiera: 04-02-2025

Fragment książki

W poniedziałek rano Polly Seymour wpadła w pośpiechu do wyłożonego marmurami holu nowojorskiego szpitala pediatrycznego imienia Angela Mendeza. Metro z południowej części East Side do Central Parku jechało tego dnia dłużej niż zwykle, a ona bardzo nie chciała się spóźnić. Tego dnia zaczynała pracę na stanowisku pielęgniarki dyplomowanej oddziału ortopedycznego.
Zamiast walczyć o miejsce w przepełnionej windzie, postanowiła pieszo uporać się z sześcioma piętrami schodów, a w drodze pokonywała po dwa stopnie naraz. Podczas tej wspinaczki powtarzała sobie w myślach wszystko, czego nauczyła się w ubiegłym tygodniu podczas szkolenia dla nowo zatrudnionych.
Najważniejsze i uważane za fakt było to, że w tym szpitalu nigdy nie odesłano dziecka bez pomocy. W to łatwo było jej uwierzyć.
Do licha, przecież nawet ją przyjęto tu do pracy, chociaż ciotki i wujowie nie mówili o niej inaczej niż ta „biedna Polly”. Gdy to słyszała, czuła się jak stara lalka zwana Nieszczęsną Perełką. Ale szpital Mendeza włączył ją do grupy pielęgniarek z otwartymi ramionami.
Bez tchu pchnęła drzwi i wpadła na mężczyznę w białym lekarskim kitlu. Zbudowany jak zawodowy futbolista, z surową twarzą i bardziej szpakowatym niż siwym jeżem na głowie, nawet nie drgnął. Chwycił ją za ramiona i pomógł odzyskać równowagę.
– Uważaj, kluseczko – powiedział tonem podstarzałego kowboja w wersji Clinta Eastwooda.
Upokorzona spojrzała na niego w popłochu.
– Przepraszam, doktorze…
Uciekając przed surowym spojrzeniem jego brązowych oczu, przeniosła wzrok na identyfikator. Doktor John Griffin. Wielkie nieba, czyżby na plakietce było napisane również, że to ordynator ortopedii? Jej szef.
Znała zasadę, że pierwsze wrażenie pozostaje na długo, a to sprzed chwili było piorunujące. Nie dając temu mężczyźnie drugiej okazji do nazwania jej „kluseczką” – czyżby mu się zdawało, że trafił na dziewczynkę? – wskazała w głąb oddziału i uciekła, bąkając na odchodnym jeszcze jedne przeprosiny.
W dyżurce pielęgniarek zdjęła bluzę, ściągnęła z ramienia torebkę i położyła jedno i drugie na blacie.
– Nazywam się Polly Seymour. Jestem pierwszy dzień w pracy. Czy jest tu Brooke Hawkins?
Nonszalancki recepcjonista z mnóstwem małych warkoczyków zebranych w kitkę z tyłu głowy spojrzał na nią oczami w kolorze czekolady, zawodowo się uśmiechnął i wskazał w drugi koniec oddziału.
– Ta wysoka ruda – odparł, prawie nie przerywając wpisywania do komputera zleceń do laboratorium.
Wziąwszy swoje rzeczy, wciąż jeszcze zasapana Polly poszła prosto do przełożonej.
Brooke powitała ją ciepło i przyjaźnie, a jej uśmiech pomógł Polly zapanować nad przykrym ściskaniem w żołądku. Brooke zerknęła na zegarek.
– Jesteś przed czasem. Nie spodziewałam się ciebie przed siódmą.
– Nie chciałam stracić raportu pielęgniarskiego poprzedniej zmiany, poza tym nie mam pojęcia, gdzie położyć rzeczy ani z którego telefonu zadzwonić, żeby dać znać, że jestem w pracy.
– Chodź ze mną – powiedziała Brooke i ruszyła ku jakimś drzwiom w części oddziału, w której znajdował się lekarz. – Widzę, że już wpadłaś na doktora Griffina, i to dosłownie – zażartowała i puściła do Polly oko.
Polly przycisnęła dłoń do policzka, aby osłonić się przed wzrokiem mężczyzny, który stał kilka metrów dalej i wciąż jej się przyglądał.
– Chyba uznał, że jestem pacjentką.
– A uśmiechnął się do ciebie?
– Tak.
– To na pewno wziął cię za pacjentkę. Do personelu się nie uśmiecha.

Godzinę później, w czterołóżkowej sali, całkowicie pochłonięta mierzeniem temperatury i ciśnienia małych pacjentów noszących usztywniające opatrunki różnych rodzajów i wielkości, Polly usłyszała rozpaczliwy płacz. Zerknęła przez ramię.
– Co się stało, Karen?
Dziewczynka była po operacji stawów biodrowych korygującej ustawienie stóp, skręconych do wewnątrz podczas chodzenia, miała więc założony na obie nogi wielki gipsowy opatrunek z metalową rozpórką utrzymujący stopy w pożądanej pozycji.
– Co ci jest, kochanie?
Karen zanosiła się płaczem. W szeroko otwartej buzi łatwo by było sprawdzić stan migdałków, ale Polly wiedziała, że nie tam należy szukać przyczyny problemu dziecka. Wzięła na ręce dziewczynkę, która z opatrunkiem ważyła z pięć kilo więcej, coś do niej czule powiedziała, pogłaskała ją po plecach, a potem spytała:
– O co chodzi, kochanie?
Miała nadzieję, że zmiana pozycji wystarczy, by uspokoić małą. Nie udało się. Polly próbowała zaśpiewać Karen kołysankę, ale mała rozpłakała się jeszcze głośniej, a do tego zaczęła wymachiwać na oślep rękami.
– Popatrz! – Polly podeszła do okna, z którego rozciągał się piękny widok na Central Park. – Ładnie, prawda?
Z nadzieją, że zdoła uciszyć dziewczynkę choć na chwilę, Polly pokazała jej bujną zieleń drzew, gdzieniegdzie okrytych jeszcze białymi i różowymi kwiatami, mimo że kończył się już czerwiec.
– Nie!
Karen pokręciła głową i dalej płakała.
Polly, choć musiała uważać na opatrunek, pokołysała małą na biodrze, a potem zaczęła spacer po sali.
– Chodź, pojeździmy na koniku. Patataj, patataj, patataj, pac!
– Pac nie! – zaprotestowała Karen.
– Wobec tego cię zjem! – oznajmiła Polly i dla żartu skubnęła zębami jej ramię. – Wrr brr wrr.
– Nie! Nie zjadaj mnie.
Felicia, pięciolatka z narożnego łóżka z jednym ramieniem niemal w całości w gipsie, zaczęła marudzić:
– Ja też chcę na konika.
Tanecznym ruchem Polly przemieściła się do małego łóżka Felicii, które ze względów bezpieczeństwa bardziej przypominało klatkę. Domniemany fakt szkoleniowy numer dwa. Polityka szpitalna przewiduje takie dla każdego pacjenta w wieku do pięciu lat.
– Widzisz, Karen? Felicia chce jeździć na koniku.
Teraz obie dziewczynki płakały i żadna głupia mina ani niemądra piosenka, których Polly próbowała, nie mogła odwrócić fali smutku zalewającej czteroosobową salę. Erin, leżąca w łóżku C z ramieniem na temblaku, dodała trzeci głos w kontrapunkcie. Tylko mała pacjentka w łóżku D jeszcze spała, ale to zamieszanie wkrótce musi ją zbudzić. I co, u diabła, robić dalej?
– Trzymaj się, dziewczyno – rozległ się niski schrypnięty głos nad jej ramieniem. – Ta sytuacja wymaga środków nadzwyczajnych.
Polly odwróciła się i ujrzała na progu doktora Griffina, który właśnie sięgnął do kieszeni i potrząsnął garścią kolorowych kawałków gumy. Pokazał Karen głupią minę, robiąc zeza i wypuszczając powietrze przez zaciśnięte usta, co zabrzmiało jak daleki ryk słonia. Polly z trudem powstrzymała się od śmiechu.
Tymczasem lekarz błyskawicznie odwrócił uwagę dzieci nadmuchiwaniem podłużnych żółtych i zielonych balonów, z których ukręcił łabędzia. Domniemany fakt szkoleniowy numer trzy: wszystkie balony muszą być z gumy bezlateksowej.
Jak mu się udało tak je rozciągnąć?
– Proszę, Karen. Możesz się teraz pobawić z nowym przyjacielem – oświadczył doktor Griffin.
Ku zaskoczeniu Polly Karen przyjęła podarunek z uśmiechem.
– Teraz dla mnie! – zawołała Felicia, wyciągając zdrowe ramię, by poprzeć życzenie gestem.
Doktor Griffin podszedł do jej łóżka i poklepał ją po dłoni.
– Jaki kolor?
– Czerwony – odparła, chwytając jedną ręką za pręt i prawie podskakując.
– Ma być korona księżniczki czy małpka?
– Jedno i drugie!
Wkrótce Felicia miała na głowie czerwoną koronę z aureolą i dawała głośnego całusa swojej nowej przyjaciółce, fioletowej małpce.
Doktor Griffin zerknął na Polly ze zwycięskim błyskiem w oczach.
Zaskoczyło ją to spojrzenie. Tymczasem lekarz nadmuchał jeszcze dwa balony, nadał im kształty zabawek, jeden podał przebudzonej dziewczynce, a drugi położył na łóżku śpiącej. Potem ruszył do drzwi. Czyżby popis pewności siebie?
Przystanął jeszcze obok Polly, która właśnie skończyła wkładać Karen do łóżka, nadmuchał ostatni balon w kształcie niebieskiego miecza i jej go wręczył.
– Proszę wykorzystać w następnej kryzysowej sytuacji. – Powiódł wzrokiem po cichych i zadowolonych dzieciach w sali. – Tak się to robi – powiedział.
Przysięgłaby, że mało brakowało, a nazwałby ją znów „kluseczką”. Wyszedł równie szybko, jak się pojawił, a Polly stała oszołomiona.
Czuła się głupio z niebieskim balonem w ręce. Z zewnątrz dobiegł ją głos dziecka skarżącego się pielęgniarce:
– Mam dość tych ćwiczeń chodzenia.
Natychmiast rozległ się głos doktora Griffina:
– Jeszcze dziesięć kroków, Richie. Ścigamy się – powiedział. – Kto pierwszy przy ścianie, ten wygrywa.
Czy naprawdę jest to ten sam człowiek, o którym personel mówi, że się nie uśmiecha?

Upokorzona niezwykłym darem szorstkiego lekarza, który miał absolutnie wyjątkowy kontakt z dziećmi, Polly wykonywała rutynowe poranne obowiązki: dała dzieciom lekarstwa i umyła w łóżku trzy z czterech swoich pacjentek. Około dziesiątej przyszła terapeutka, by pobawić się z Karen i Felicią, a ponieważ wkrótce zjawiła się również mama Erin, Polly miała spokojniejszą godzinę.
Mogła skupić się na śpiącej królewnie, Angelice, najtrudniejszej z pacjentek.
Trzyletnią dziewczynkę przyjęto do szpitala, aby ulżyć jej w bólu powodowanym przez nadmierną ruchomość stawów. Cierpiała ona jednocześnie na częściową utratę słuchu i pewnie dlatego przespała całe wcześniejsze zamieszanie. Rozumiejąc, że nie byłoby rozsądnie budzić dziewczynkę, Polly przyjrzała jej się z czułością i ruszyła do biurka z komputerem, aby uzupełnić wpisy do kart dzieci.
– Jak leci? – spytał ją Darren, pielęgniarz w średnim wieku z posiwiałymi włosami ściągniętymi w kitkę.
Ze spłowiałego tatuażu na ramieniu wynikało, że był kiedyś w marynarce.
– Nieźle. A tobie?
– Jak zawsze. Ciężko pracuję, pomagam dzieciakom, przyzwoicie zarabiam, czekam na wolne dni.
Do tej pory morale personelu nie zrobiło na Polly oszałamiającego wrażenia. Wszyscy wydawali się dość sprawni, kompetentni w swojej specjalności, ale gdy rozglądała się dookoła, nie widziała, by ktoś wkładał w pracę przesadnie dużo energii.
Entuzjazmu też za wiele nie było.
Dla niej przebywanie w ponurym otoczeniu było trudne i dawno już nauczyła się, jak budzić radość, bo uważała to za niezbędne do przeżycia. Dlatego od razu postanowiła coś wymyślić, by poprawić atmosferę oddziału.
Przechodząca obok fizjoterapeutka pomagała nastoletniemu pacjentowi, który męczył się z chodzikiem. Polly przyjaźnie im pomachała.
Fizjoterapeutka odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy, chłopiec zaś, bez reszty pochłonięty swym zadaniem, nawet tego nie zauważył.
Fakt szkoleniowy numer cztery: szpital imienia Mendeza jest najprzyjemniejszym miejscem w mieście. Hm, czyżby?
Znów zwróciła się do Darrena:
– Mógłbyś mi pokazać, jak działa ten podnośnik firmy Hoyer? Mam pacjentkę, którą muszę zważyć, a przy okazji zmienię jej pościel.
– Jasne.
– Cudnie. Dzięki!
– Teraz?
– Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Zawsze to powtarzam.
Skończyła wypełniać dokumenty i zaprowadziła Darrena do swojej sali.
Razem ostrożnie przekręcili Angelicę i podnieśli ją z łóżka. Dziewczynka przyglądała się im bez zainteresowania.
– Jesteś z Nowego Jorku, Darren?
– Tak, z urodzenia i wychowania. A ty?
– Z Dover w Pensylwanii. – Uśmiechnęła się, myśląc o rodzinnym miasteczku. – Naszym największym powodem do chwały jest to, że podczas wojny secesyjnej przez jedną dobę okupowali nas konfederaci.
Darren uśmiechnął się i nagle zobaczyła w byłym wojskowym zupełnie innego człowieka. Rozluźnionego.
– Gdybyś kiedyś jechał naszą główną ulicą, to nie próbuj nawet mrugnąć, bo nie zauważysz, jak znajdziesz się na czyimś podwórku.
Z jej doświadczeń wynikało, że poczucie humoru zawsze się opłaca. Darren roześmiał się razem z nią, a gdy kończyli pracę z podnośnikiem, miała poczucie, że zrobiła mały postęp.
Uwierzyła, że jest w stanie czegoś tu dokonać, że potrafi zaprowadzić na tym oddziale właściwą atmosferę. Czyż nie to było zawsze jej specjalnością?
Odprowadziła Darrena do drzwi i usiadła przy stoliku z komputerem.
– Hej, jak ci tam – odezwał się recepcjonista Rafael, spoglądając na nią znad ekranu komputera. – Mam dla ciebie wyniki z laboratorium.
Polly rozejrzała się dookoła, po czym zamiast wstać i podejść do dyżurki, podjechała do niej na krześle.
– Ekspresowa przesyłka specjalnie dla mnie? Cudnie. Uwielbiam dostawać listy.
Spojrzał na nią tak, jakby była z innej planety. Uśmiechowi jednak się nie oparł i odwzajemnił go, choć dość kwaśno.
– Specjalnie dla ciebie – potwierdził. – Nie zgub.
W chwili gdy przeglądała nowo otrzymane wyniki, przechodziła akurat Brooke.
– Jak tam na razie?
– Wspaniale! Podoba mi się tutaj. Oczywiście szpital jest dziesięć razy większy niż ten, w którym pracowałam przez ostatnie cztery lata.
– Nazywamy to kontrolowanym chaosem, przynajmniej w lepsze dni. Przemilczę, co mówimy w gorsze.
Wysoka kobieta uśmiechnęła się do Polly.
Fakt szkoleniowy numer pięć: praca zespołowa jest w tym szpitalu kluczem do sukcesu.
Hm. Może personel powinien przejść jeszcze raz szkolenie wstępne?
– Dopóki pomagamy sobie, chyba powinniśmy jakoś przetrwać. Siła pracy zespołowej.
Brooke rozejrzała się po oddziale i nieznacznie się skrzywiła.
– Czasem mi się wydaje, że o tym zapomnieliśmy.
To podsunęło Polly pewien pomysł.
Chwilę po odejściu Brooke sprawdziła, czy wszystko w jej sali jest pod kontrolą, a potem wyszła na korytarz i wypatrzyła pielęgniarkę, która wydawała się zestresowana.
– Pomóc ci w czymś?
Kobieta oderwała wzrok od monitora, z którego odczytywała właśnie poziom glukozy we krwi.
– Co?
– Może podać komuś basen albo zaprowadzić kogoś do łazienki? Mam wolną chwilę.
Kobieta o miodowych oczach rozpromieniła się. Odgarnęła z twarzy kilka czarnych kosmyków.
– Możesz spytać tego pacjentka ze złamaną miednicą w sześćset cztery, czy nie potrzebuje basenu.
– Cudnie – odparła Polly i zanim odeszła, zarejestrowała jeszcze osłupiałe spojrzenie pielęgniarki.

Na lunch zeszła do pokoju socjalnego dla personelu razem z dwiema innymi pielęgniarkami i terapeutką oddechową.
– Włosy ci się kręcą tak same z siebie? – spytała ją jedna z młodych pielęgniarek, gdy usiadły do jedzenia.
– Tak. I często doprowadza mnie to do szału.
– Żartujesz? Dziewczyny płacą grubą forsę, żeby mieć coś takiego na głowie.
– Tylko że inne płacą równie grubą forsę, żeby sobie włosy wyprostować – wtrąciła druga.
– Ja tam mogę zapłacić grubą forsę tylko za wynajem mieszkania – oznajmiła Polly, a jej towarzyszki zgodnie się uśmiechnęły. – Dlatego noszę opaskę i mam nadzieję, że jakoś to będzie.
Ugryzła kolejny kęs kanapki i zauważyła, że jej towarzyszki znowu się wyłączyły.
Milczenie aż zanadto przypominało jej czasy dzieciństwa, kiedy nieustannie podrzucano ją do tych ciotek, to do innych, a wszyscy tolerowali ją jedynie z poczucia obowiązku. Te smutne wspomnienia skłoniły ją do rozpoczęcia rozmowy.
– Dziewczyny, wychodzicie czasem po pracy na drinka? Wiem, wiem, powiedziałam przed chwilą, że muszę uważać na wydatki, ale to jest mój pierwszy dzień w pracy, no i chciałabym wszystkich trochę poznać. Wiecie, w takim swobodniejszym otoczeniu.
Zobaczyła znajome spojrzenia. Tak patrzy się na kogoś, kto urwał się z choinki.
– W końcu ile może kosztować coś do picia, zwłaszcza w czasie happy hour – odezwała się znowu. – Poza tym oszczędziłoby nam to jazdy w tłoku metrem.
– Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłyśmy się czegoś napić – mruknęła pierwsza z pielęgniarek i włożyła do ust kawałek enchilady.
– A kiedykolwiek w ogóle chodziłyśmy? – spytała druga, sącząc przez słomkę napój z puszki.
– Czasem robimy jakieś składkowe imprezy, ale… – zaczęła terapeutka z widocznym na plakietce trudnym do wymówienia nazwiskiem i podrapała się po głowie. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby napić się piwa po pracy. Co wy na to?
– Znakomity pomysł – ucieszyła się Polly, tak jakby wpadła na niego terapeutka. – Na mnie możesz liczyć.
– A dokąd pójdziemy? – zapytała pielęgniarka, która właśnie weszła.
– Do pubu O’Malleya, przecznicę dalej – odpowiedziała ta pierwsza. – Słyszałam, że w poniedziałki wieczorem mają tam też świetne skrzydełka. Powiedz innym.
Wyglądało na to, że plan Polly się powiódł.
Chwilę wcześniej panowała tutaj martwa cisza, teraz jej współpracownice wydawały się podniecone snuciem planów, które wychodziły poza codzienną rutynę. Z ożywieniem zaczęły rozmawiać o swoich ulubionych drinkach. Dał się nawet słyszeć śmiech.
Zawsze przyjemnie jest poprawiać ludziom nastrój. Taki miała sposób na życie, kiedy dorastała. A potem długo doskonaliła swoje umiejętności. Przypomniały jej się brązowe oczy i schrypnięty głos.
– A kto zaprosi doktora Griffina?
Pielęgniarki gapiły się na nią, każda z inną miną, wszystkie jednak dawały jej do zrozumienia, że postradała rozum.
– Kogo? Nie zaprasza się na drinka ordynatora – powiedziała któraś.
Pierwsza pielęgniarka odchrząknęła.
– Może pójdzie ktoś z rezydentów, ale ordynator się z nami nie spotyka towarzysko.
– Phi, on ledwo nas toleruje, i to tylko dlatego, że musi się ktoś zajmować pacjentami – dodała druga.
– A czy to nie on decyduje o podwyżkach? – spytała Polly.
Jej towarzyszki ponuro skinęły głowami.
– To może ty go zaprosisz. Potraktuj to jak wyzwanie – odezwała się ta, która przyszła ostatnia.
– A może mnie wesprzesz? – zaproponowała Polly.
– No, jeśli ci się nie uda… – odparła tamta, spoglądając na nią napastliwie. Polly miała dość doświadczenia, by umieć poznać, kiedy ktoś ją podpuszcza.
Pozwólcie tej nowej zadać się z szefem…

Pielęgniarka Polly Seymour jest osobą, która rozsiewa wokół siebie radość. Mali pacjenci z pediatrii ją uwielbiają. Potrafi wywołać uśmiech na twarzy wszystkich – z wyjątkiem swego szefa, chirurga Johna Griffina. John na ogół jest posępny, rozjaśnia się jedynie w obecności dzieci. Polly domyśla się, że coś go dręczy. Próbuje wielu sposobów, by przełamać lody. Bezskutecznie. Ale gdy zwierza mu się z problemów z narzeczonym, John okazuje złość. Czyżby był zazdrosny?

Waleczne serce

Michelle Willingham

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 656

ISBN: 9788329112840

Premiera: 25-02-2025

Fragment książki

Morwenna odwróciła się, słysząc męski głos. Obserwowała pojedynek brata z Piersem, gdy podszedł do niej Robert z Penrith. Kolczuga leżała na nim jak druga skóra, u pasa nosił miecz.
Przez ostatnie dwa lata prawie cały czas poświęcał na ćwiczenia we władaniu bronią. Nabrał ciała, nie był już szczupły i gibki jak kiedyś, ramiona miał tak potężne, że nie zdołałaby ich objąć nawet obiema dłońmi. Potrafił unieść ciężki obosieczny miecz jedną ręką. Morwenna była zafascynowana przemianą, jaka w nim zaszła. Włosy mu trochę pojaśniały, a brązowe oczy miały w sobie ciepły błysk, na widok którego dziwnie miękły jej nogi.
Niestety Robert wydawał się zupełnie nieświadomy jej uczuć. A jeśli nawet się ich domyślał, był na tyle miły, by nie okazać jej wzgardy.
– Piers wygra – wyraziła przypuszczenie, otrząsając się z niemądrych myśli. – Ale Brian robi postępy. – Młodzieńcy nie przerywali walki, widziała, jak Piers wymierza mocny cios w tarczę Briana. Jej brat zachwiał się, ale zaraz odpowiedział natarciem.
– Tak, zmężniał. I jest starszy. – Robert stanął obok niej; ich ramiona przypadkowo się zetknęły. Spłonęła rumieńcem i nagle zabrakło jej słów jak zawsze, kiedy znalazł się blisko niej.
Nie myśl o tym, nakazała sobie w duchu. Jesteś dla niego tylko przyjaciółką, nikim więcej.
W ciągu tych dwóch lat nigdy nie okazał jej żywszego zainteresowania. Należało więc ukryć nieodwzajemnione uczucie i zachowywać się jakby nigdy nic.
Patrzyła na ruiny twierdzy Stansbury, która kiedyś należała do lorda Penrith. Było to miejsce, do którego uciekli po opuszczeniu opactwa. Po kilku miesiącach wuj Roberta zaoferował młodemu krewnemu możliwość pozostania wśród braci zakonnych, ale Morwenny tam nie chcieli.
Zamiast wysłać ją do żeńskiego klasztoru, Robert postanowił, że zamieszkają tutaj i będą doskonalić sztukę walki. Z pomocą wuja zdobył zbroje, broń i resztę niezbędnych rzeczy. Piers i Brian ucieszyli się z większej swobody, a Morwenna, chcąc nie chcąc, ćwiczyła z nimi i również nauczyła się władać bronią. We czwórkę stworzyli namiastkę rodziny. Trzymali się razem, żeby przetrwać.
Ponownie skupiła uwagę na walce brata z Piersem. Brian miał w sobie spokój i zdecydowanie. Piers natomiast niemal dygotał z napięcia, które wydawało się przesadne w stosunku do sytuacji. Zawsze wkładał w walkę całą zgromadzoną złość i pretensje do losu.
Zupełnie inaczej sprawa miała się z Robertem. W jego walkach nie dało się dostrzec żadnych emocji, jedynie starannie wyważoną demonstrację siły. Można było odnieść wrażenie, że obmyśla każdy ruch, zanim go wykona.
Morwenna nauczyła się bronić, ale była od każdego z nich znacznie słabsza. Położyła dłoń na rękojeści lekkiego sztyletu przymocowanego do paska. Należał kiedyś do Roberta, ale dał go jej, żeby się czuła bezpieczniej. I rzeczywiście tak było, gdy tylko dotykała gładkiego ostrza.
Nagle opadły ją mroczne wspomnienia, od których aż zaschło jej w gardle. Wiedziała, że już nigdy nie pozwoli się zaatakować żadnemu mężczyźnie. Starała się nie dopuszczać do siebie złych myśli, ale wciąż zdarzało jej się obudzić w środku nocy po śnie, w którym żołnierz rozrywa jej suknię i lubieżnie dotyka jej ciała.
Jeszcze raz niemal odruchowo dotknęła sztyletu i popatrzyła na Roberta. Choć się nie odzywał, w jego postawie wyczuła napięcie i domyśliła się, że coś go niepokoi.
– Coś się stało?
Zacisnął usta i przez chwilę patrzył przed siebie.
– Mam nowiny od wuja na temat Penrith.
Sądząc po tonie jego głosu, należało zakładać, że wieści nie są dobre.
– O co chodzi? – Wiedziała, że Robert szkoli się w sztuce walki, bo ma nadzieję pewnego dnia odzyskać swoje ziemie. Jednak król Jan ustanowił nowego earla, który posiadał wielu żołnierzy.
– Znalazłem sposób, żeby odzyskać Penrith – oznajmił. – Bez rozlewu krwi.
Nie wiedziała, co myśleć, bo nie wydawał się zadowolony z wymyślonego rozwiązania.
– Jaki?
– Nowy earl urządza turniej w środku lata. Zaprosił wojowników i lordów z całej północy. Zwycięzca poślubi jego córkę, oczywiście o ile ona się zgodzi.
Morwenna niemal skamieniała po tych słowach.
– I masz nadzieję ożenić się z tą kobietą?
Błagam, zaprzecz…
– Jeśli zdobędę jej sympatię i rękę, nasi synowie będą dziedzicami Penrith. To najlepszy sposób, Morwenno.
Wiedziała, że Robert ma rację, ale poczuła się, jakby ugodził ją w serce. Mimo to próbowała udawać, że popiera jego decyzję.
Nie czekała ją wspólna przyszłość z kimś takim jak lord Robert, nie miała złudzeń. Jednak mając go co dzień na wyciągniecie ręki, pozwoliła sobie na marzenia. I zamierzała się cieszyć jego uwagą tak długo, jak będzie to możliwe.
– Pójdziesz ze mną? – spytał. – Chciałbym ci coś dać.
– Oczywiście. Co takiego?
– To właściwie nie jest prezent – zastrzegł. – Raczej coś przydatnego. – Wyraźnie unikał patrzenia jej w oczy, więc poczuła się trochę niezręcznie.
Nie dodając ani słowa więcej, poprowadził ją w stronę stajni. Po drodze zastanawiała się, o co może chodzić. Może miał dla niej kwiaty albo szczeniaka lub małego kotka.
Weszli między drewniane boksy.
– Pomyślałem, że może ci się spodoba.
– Co? – spytała zaciekawiona.
– Jest tutaj. – Otworzył ostatni boks. Weszła do środka i zmarszczyła czoło. Nie było tu żadnych kotków, wstążek czy kwiatów, tylko zniszczona drewniana tarcza.
– Do ochrony – powiedział z niepewnym uśmiechem.
Przez chwilę Morwenna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Taki prezent ostatecznie mógł dać starszy brat młodszemu. Ale mężczyzna kobiecie? Co miała odpowiedzieć?
– To… bardzo miłe z twojej strony.
– Wypróbuj – zachęcił. Podniósł tarczę i wyciągnął w jej stronę, czekając, aż założy na ramię skórzane uchwyty. Drewno sporo ważyło, ale jeszcze bardziej przygniatał ją ciężar rozczarowania.
Zmuszając się do uśmiechu, pokiwała głową.
– Dziękuję.
– Pomyślałem, że może ci się przydać – powiedział z zadowoleniem. – Podczas walki.
Opuściła tarczę i spojrzała mu w oczy. Czyżby uwierzył, że stała się miłośniczką wojennego rzemiosła?
– Robercie, nie wybieram się na żadną bitwę.
– Wiem, ale czasami lubisz poćwiczyć.
Zażenowana przymknęła oczy. Jedyną osobą, z którą lubiła ćwiczyć, był Robert. A i wtedy pojedynki stanowiły jedynie pretekst do spędzania czasu z mężczyzną, który jej się podobał. Nie zamierzała zostać wojowniczką, nie potrzebowała tarczy. Nie chciała jednak sprawiać mu przykrości.
– Dziękuję.
Odpowiedział szybkim skinieniem. Patrząc na niego z bliska, zauważyła zmarszczki wokół jego oczu świadczące o zatroskaniu. Sprawiał wrażenie przejętego czekającą go podróżą.
– Kiedy planujesz wyruszyć do Penrith? – spytała.
Oparł się o ścianę boksu.
– Jutro rano. Chcę się przekonać na własne oczy, co tam się dzieje. I może nawet poznać córkę nowego lorda, jeśli się uda.
Ostrze zazdrości znów boleśnie drasnęło serce Morwenny.
– Tak szybko? – Najgorsze było to, że w żaden sposób nie mogła go powstrzymać. Robert zamierzał ją opuścić i prawdopodobnie miała go nigdy więcej nie zobaczyć.
Wyobraźnia podsuwała jej wszystkie okropieństwa, jakie mogły mu się przytrafić. Gdyby ludzie z Penrith rozpoznali Roberta jako prawowitego dziedzica, nowy earl wolałby się go pozbyć. A nawet jeśli Robert wygra turniej, córka earla niekoniecznie zechce go poślubić.
Prawdę mówiąc, Morwenna miała nadzieję, że ta kobieta nie będzie zainteresowana małżeństwem z Robertem. Żałosne… Robert wyrósł na wyjątkowo przystojnego mężczyznę. Silny i opanowany, przyciągał uwagę zręcznością we władaniu mieczem. Uwielbiała patrzeć, jak walczy. Każda kobieta musiała się w nim zakochać.
Mogła jedynie marzyć o tym, by być blisko niego jak najdłużej. Wiadomość o jego planowanym wyjeździe zniszczyła i to marzenie.
– Zamierzam odzyskać moje ziemie – stwierdził z mocą. – Jestem to winien poddanym mojego ojca.
Nie myśląc o tym, co robi, ujęła jego dłonie. Skórę miał ciepłą, na twarzy wyraz żalu, ale powaga spojrzenia zdradzała, że zdaje sobie sprawę z czekających go trudności i zagrożeń. Przypominał jej żołnierza wyruszającego na pole bitwy. Serce jej się ścisnęło, ale starała się zachować pogodną twarz.
Powinna była przewidzieć, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Przez ostatnie dwa lata Robert wiele zdziałał, nie tylko zyskał fizyczną siłę i bojowe umiejętności. Regularnie rozmawiał z wujem, zbierając informacje o dobrach ojca. Morwenna zawsze wyczuwała, że ani na chwilę nie przestał snuć planów odzyskania dziedzictwa.
– Nie chcę, żebyś odchodził – powiedziała cicho. Wiedziała, że znajdzie się w kręgu mężczyzn starających się o zdobycie Penrith i ręki córki earla, a to mogło się wiązać z niebezpieczeństwem.
Uścisnął lekko jej ręce i zaraz puścił.
– Czekałem wystarczająco długo – odparł. – Zachowałem się jak tchórz tamtej nocy, kiedy zaatakowali nas ludzie króla. Słyszałem, że nowy earl uprzykrza życie mieszkańcom Penrith. Muszę się dowiedzieć, co zrobił i jak to naprawić.
Słyszała w jego głosie tęsknotę za tym, by wykazać się honorem. Pragnął odzyskać Penrith. Rozumiała to pragnienie, ale nie chciała, by się narażał.
– Wcześniej nas uwięzili – przypomniała mu spokojnie. – Jeśli tam wrócisz, co powstrzyma nowego lorda Penrith przed zrobieniem tego samego?
Wsparty ramieniem o ścianę boksu odwrócił się twarzą do Morwenny.
– Obecny earl nie miał nic wspólnego z napaścią. Poza tym nie mogę się wiecznie ukrywać, Morwenno. Nie chcę być takim człowiekiem.
Przysunęła się bliżej.
– Ukrywaliśmy się, bo nie mieliśmy wyboru. – Nawet po opuszczeniu opactwa i schronieniu się w zrujnowanej twierdzy, żyli w strachu, że ludzie króla ich odnajdą. Nadal nie wiedzieli, dlaczego ich wtedy aresztowano. Może obecnie nie miało to znaczenia, ale przez dwa lata spali w lodowatej budowli z przeciekającym dachem. Pociechę stanowiło jedynie to, że nikt na nich nie polował. A dla niej to, że była blisko Roberta.
– Teraz mam wybór – stwierdził. – Po to tak pilnie się uczyłem i ćwiczyłem. Jeśli pokonam konkurentów, zdobędę rękę córki earla i Penrith znów będzie należeć do mnie.
Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Najwyraźniej podjął już ostateczną decyzję. Postrzegał to małżeństwo jako sposób na odzyskanie rodzinnego majątku.
Wiedziałaś, że to nastąpi, podpowiadał jej umysł. I w końcu nadszedł ten moment, którego tak bardzo się bała.
– A co z pozostałymi? – spytała. – Powinniśmy ci towarzyszyć? – Myśl, że miałaby patrzeć na Roberta zalecającego się do innej kobiety, zabolała jak cios sztyletem.
– Nie. Będzie lepiej, jeśli pójdę sam, Morwenno. Nie chcę przyciągać za dużo uwagi.
– Mamy tu czekać?
Pokręcił głową.
– Powinniście odejść i zacząć żyć własnym życiem.
Nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić, choć przecież wiedziała, że nie mogą tu zostać na zawsze. Robert nigdy nie przestał dążyć do powrotu. Ją natomiast przerażała myśl o przyszłości.
– Co mnie czeka, Robercie? – spytała, nie kryjąc trwogi.
– Może znajdziesz kogoś, kogo poślubisz.
Poczuła się nieswojo pod jego uważnym spojrzeniem, bo miała na sobie tunikę i obcisłe rajtuzy pożyczone od brata. Przez drobną sylwetkę wyglądała jak dziecko. Ciemne włosy sama sobie obcięła sztyletem, więc sięgały jej zaledwie do ramion. Do tego była brudna i spocona.
– Żaden mężczyzna mnie nie zechce – powiedziała cicho. A już na pewno nie ten, którego ja bym chciała, dodała w duchu.
Zrobił minę, jakby zamierzał zaprzeczyć, ale nie dopuściła go do głosu.
– Poza tym uważam, że nie powinieneś iść sam do Penrith. To może być niebezpieczne. A jeśli nadal cię szukają?
Drżała o jego bezpieczeństwo, ale bała się też, że córka earla odda mu rękę.
– Nic mi nie będzie, Morwenno. Nawet gdy nie będziesz mnie chronić. – Delikatnie musnął palcami jej policzek, ale w jego głosie wyczuła litość. Miejsce, którego dotknął, zapiekło jak oparzone, rumieniec oblał całą twarz. Tak bardzo żałowała, że nie ma na sobie ładnej sukni albo choćby wstążki we włosach. Robert nie postrzegał jej jak kobiety, dla niego była chudzielcem w męskim stroju.
– Mogłabym pójść z tobą, gdybyś zechciał – zaproponowała niepewnie. – Mogłabym się ukryć miedzy jej damami do towarzystwa.
Uśmiechnął się pod nosem.
– Chyba będzie lepiej, jeśli od razu się rozstaniemy. Musisz żyć własnym życiem.
Mylił się w tej kwestii. Przez ostatnie lata spędzane w ukryciu czuła się bezpieczna tylko dzięki Robertowi, Brianowi i Piersowi. Otoczona takimi obrońcami, mogła wieść spokojne życie. Choć wiedziała, że nigdy nie dorówna siłą żadnemu z nich, potrafiłaby się obronić, a nawet zabić mężczyznę, gdyby zaszła taka konieczność.
– Nie mam dokąd pójść – wyznała. – Równie dobrze mogę dołączyć do was i pomóc. W końcu Penrith to był kiedyś mój dom.
– Jesteś wolna, Morwenno. Możesz pójść wszędzie, dlaczego miałabyś wracać do Penrith?
Ponieważ ty tam będziesz, pomyślała.
Zdobyła się na kłamstwo, które z trudem przeszło jej przez gardło:
– Może znalazłabym męża wśród mężczyzn, którzy nie zdobędą ręki córki lorda w turnieju.
Robert zmarszczył czoło, ale nie znalazł argumentu, by zaprzeczyć.
Ośmielona Morwenna dodała więc:
– Jest jeszcze coś, co powinieneś wziąć pod uwagę, Robercie. Czy ty w ogóle wiesz, jak się zalecać do kobiety?
– Właściwie nie – przyznał. – Ale wystarczy, że wygram turniej. – Odruchowo wsparł dłoń na rękojeści miecza przypasanego do boku.
– Naprawdę w to wierzysz? – Morwenna uniosła brwi. – Mówiłeś, że nowy lord Penrith dał córce prawo wyboru, prawda? Wygrana nie wystarczy, będziesz musiał zrobić znacznie więcej, żeby zgodziła się na małżeństwo. – Wyprostowała plecy. – Nie, idę z tobą. Będziesz potrzebował mojej pomocy. Piers i Brian też mogą się przydać.
Robert pokręcił głową.
– Piers pójdzie tam, dokąd poprowadzi go los. Nie zamierza mi pomagać. Musi zadbać o własne sprawy. – Przyrodni bracia stali się sprzymierzeńcami nie do końca wolnymi od wzajemnej niechęci. O przyjaźni między nimi raczej nie mogło być mowy. Przez rok walczyli z sobą, by w końcu niechętnie przyznać, że posiadają takie same umiejętności bojowe.
Morwenna, nie słysząc bezpośredniej odmowy, tym mocniej uczepiła się nadziei.
– Powiem Brianowi, żeby spakował swoje rzeczy.
– Jesteś pewna, że chcesz wrócić do Penrith? – spytał, nie kryjąc wątpliwości.
Morwennie wcale nie chodziło o Penrith. Nic tam na nią nie czekało. Ani rodzina, ani dom, jedynie pustka życia, jakiego nie chciała. Jednak zmierzał tam mężczyzna, którego pragnęła, dlatego pragnęła przedłużyć wspólny czas.
Uniosła podbródek i przyjrzała się Robertowi, a potem uniosła drewnianą tarczę i oznajmiła:
– Wyruszamy jutro. Razem.
Gdyby znalazła w sobie dość odwagi, otworzyłaby przed nim serce, zanim będzie za późno.

Droga do Penrith zajęła im tylko jeden dzień. Mieli jednego konia, więc Robert i Brian na zmianę szli pieszo, podczas gdy Morwenna jechała wierzchem. Wzięli niewiele dobytku, nie licząc zbroi i broni. Brian wyrósł ze wszystkich ubrań, więc Robert i Piers dali mu, co mogli.
Wszyscy troje wyglądali skromnie, Robert ukrył kolczugę pod wierzchnim odzieniem. Specjalnie się postarał, żeby tego dnia wyglądać na poddanego. Miecz, przywiązany do pleców, również skrył pod opończą. Chciał obejrzeć swoją posiadłość, zobaczyć, co się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat.
Już z daleka dostrzegł, że mury głównego zamku zostały odbudowane. Wuj wprawdzie mu o tym wspominał, ale mimo wszystko dziwnie było patrzeć na spojone zaprawą kamienie po tym, jak widział poprzednie drewniane ściany całkowicie spalone. Choć niechętnie, musiał w duchu przyznać, że nowy lord Penrith dokonał całkiem sensownych ulepszeń.
Osłaniając oczy przed słońcem, patrzył na zboże dojrzewające na polach. Uświadomił sobie, że ich koń przyciągnie uwagę, więc wprowadził zwierzę do pobliskiego lasu i przywiązał do drzewa przy strumieniu.
– Będzie tu bezpieczny, dopóki nie wrócimy – powiedział do stojących obok Morwenny i Briana.
– Zostanę z nim – zaproponował Brian.
Robert przeniósł wzrok na Morwennę, która w odpowiedzi szybko pokręciła głową.
– Ja jadę z tobą.
Nie chciał jej narażać na niebezpieczeństwo, ale przyszło mu do głowy, że idąc razem, nie będą postrzegani jako zagrożenie. Skinieniem podziękował jej bratu.
Jednak po wyjściu z lasu znów opadł go niepokój. Po chwili zwrócił się do Morwenny, wyraźnie zatroskany:
– Jak się czuje twój brat? Sprawia wrażenie smutnego.
Morwenna utkwiła wzrok w jakimś dalekim punkcie. Stwierdziła szorstko:
– Czuje się winny tego, co spotkało naszego ojca tamtej nocy.
Robert wyczuł, że dziewczyna wiele przed nim ukrywa, ale nie domagał się szczegółów. Chłopiec trenował równie wytrwale jak ona, ale w jego walce była jakaś nienaturalna sztywność, jakby wątpił w swoje możliwości. A może tak przejawiała się skrywana wściekłość.

Robert z Penrith utracił z rozkazu króla zamek i ziemię. Postanawia odzyskać włości dzięki sprytnemu fortelowi. W realizacji planu pomaga mu przyjaciółka, piękna i odważna Morwenna. Robert nie domyśla się, że dawno oddała mu serce i marzy, by wreszcie dostrzegł w niej kobietę. On uczy ją władać mieczem, ona wolałaby usłyszeć komplement, a zamiast tarczy dostać kwiaty. Jeden pocałunek wszystko między nimi zmienia. Zostają kochankami i teraz to Robert zabiega o uczucia Morwenny, która traktuje ich romans tylko jak piękną przygodę. Nie wierzy, że lord poślubi córkę młynarza. Jednak Robert jest wojownikiem i wie, jak wygrywać bitwy…

Wróć do mnie

Annie West

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1288

ISBN: 9788329112987

Premiera: 04-02-2025

Fragment książki

– Wiedziałam, w co wchodzę, Bess, i czerpię z tego określone korzyści.
Bess obserwowała, jak jej stara przyjaciółka z lubością spogląda na swoją diamentową bransoletkę, drugą ręką gładząc jedwabny szantung designerskiej sukienki.
– I nie chodzi tylko o stroje i biżuterię, moja droga – zapewniła Lara, patrząc Bess prosto w oczy. – To prawda, muszę być dostępna na każde skinienie, ale jak George wyjeżdża, to mam mnóstwo czasu na własne przyjemności. Na przykład na spotkanie z tobą. Boże, jak dawno się nie widziałyśmy.
– Pewno dlatego, że my z Jackiem ciągle żyjemy na walizkach. – Bess próbowała się uśmiechnąć, jakby nieustanne przenoszenie się z miasta do miasta, zamiast zapuścić gdzieś wreszcie korzenie, było zgodne z jej pragnieniami.
– Zawsze świetnie się czułam w twoim towarzystwie – oznajmiła Lara, wydymając wargi. – Wyjazdy z George’em są fajne, ale jak zostaję sama… Ludzie są ograniczeni. Wiele osób w ogóle mnie teraz nie zaprasza.
Bess nie była tym specjalnie zdziwiona. Odkąd Lara stała się kochanką bogatego mężczyzny, straciła zaufanie wielu koleżanek. W końcu skoro mogła ustrzelić jednego rekina biznesu, dlaczego nie miałaby próbować z kimś innym?
– Nie dziw się, że żony robią się nerwowe. Wiele z nas nie potrafi błyszczeć tak jak ty.
– Dzięki, kochana. Staram się, jak mogę – przyznała Lara z promiennym uśmiechem, który po raz pierwszy Bess ujrzała na jej twarzy już w czasach szkolnych. Jednak po chwili Lara spoważniała, utkwiwszy wzrok w wyłaniającej się znad linii dachów wieży Eiffla.
– Nie czujesz się do końca szczęśliwa? – spytała Bess.
Na twarzy Lary pojawił się tylko cień uśmiechu.
– Tak sobie pościeliłam, więc tak muszę się wyspać. Ale czasami ci zazdroszczę, że nie mam tego co ty.
– Ja?
– Ty i twój smakowity Jack. Na początku wyglądało to na zwykłą burzę hormonów, ale znam cię, Bess, i wiem, że nie wyszłabyś za nikogo bez miłości. Cieszę się, że tak się odnaleźliście. Nigdy nie zapomnę, jak promieniałaś na zdjęciach ślubnych. A Jack wyglądał jak kot, któremu wreszcie udało się dobrać do ciastka.
Lara przystawiła do ust drinka, a Bess zrobiła natychmiast to samo, za trzymaną w dłoni szklanką próbując ukryć malujące się na jej twarzy przerażenie. Bo wzmianka o miłości wywołała w niej nagły ścisk żołądka.
– George jest słodki – kontynuowała Lara. – Ale nasza relacja opiera się tylko na wzajemnych korzyściach. Jego sprawy zawsze muszą być najważniejsze. Jest tak przyzwyczajony do osiągania wszystkiego, co sobie zamierzy, że nawet nie przyjdzie mu na myśl, żeby zapytać, czego ja pragnę.
Bess nic nie odpowiedziała, myśląc o całym harmonogramie własnych spotkań towarzyskich, dopasowanym wyłącznie do potrzeb Jacka.
W końcu po to właśnie się z nią ożenił…
Lara dalej snuła swoją opowieść:
– Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, ile czasu spędza kochanka, czekając na to, że jej facet znajdzie wreszcie dla niej chwilę…
Dalsze słowa Lary przestały docierać do świadomości Bess. Zaczęła ją boleć głowa, a serce waliło zbyt mocno i za szybko.
Coraz bardziej miała wrażenie, że Lara opowiada o jej własnym związku z Jackiem.
To wieczne czekanie. To ciągłe dostosowywanie się do niego. Konieczność spotykania się z ludźmi, niezależnie od tego, czy ona ma na to ochotę. To kompletne podporządkowanie ich związku jego celom biznesowym, mimo że Jack osiągnął już olbrzymi sukces zawodowy i dorobił się już pokaźnego majątku.
Jack też potrafił być czuły, ciepły i troskliwy. A gdy na jego twarzy pojawiał się ten unikalny wdzięk, trudno było mu się oprzeć. Nie wspominając już o łóżku…
Bess wzięła kolejny łyk koktajlu, by przygasić żar ogarniający jej policzki na myśl o tym, jak doskonale Jack sprawuje się w łóżku. Czasem wystarczał jeden jego pocałunek, by kolana Bess zamieniły się w drżącą galaretę, a jej mózg – w rozgotowaną papkę.
– Mimo że mam mnóstwo czasu, którym sama dysponuję – do Bess zaczęły znów docierać słowa Lary – to trudno jest mi cokolwiek zaplanować, bo George oczekuje, że będę gotowa na każde jego wezwanie.
To znów jakby o mnie – pomyślała Bess.
– Nigdy nie mogę wyluzować, ubrać się w stary podkoszulek czy flanelową piżamę – narzekała Lara.
Bess przypomniała sobie los swojej ulubionej koszulki nocnej, w którą zawsze wtulała się z taką błogością. Wielokrotnie skrytykowana przez Jacka – który w łóżku uznawał wyłącznie jedwab i koronki albo nagość – ulubiona koszulka Bess przepadła gdzieś bezpowrotnie podczas jednej z przeprowadzek.
– Sorry, Bess, że tak marudzę. Bo przecież z drugiej strony mam naprawdę łatwe życie.
Lara zaczęła przywoływać kelnera, by zamówić kolejne drinki, a w głowie Bess coraz mocniej formowała się bolesna świadomość dotycząca własnego związku.
Jestem tylko żoną na pokaz, czymś w rodzaju kochanki, tyle że z obrączką na palcu… Półtora roku po ślubie Jack nawet o centymetr nie zbliżył się do tego, by mnie pokochać…
Nie mogąc pogodzić się z prawdą, której tak długo starała się nie zauważać, Bess poczuła ból trudny do opanowania.
Nie mam szansy na miłość, a takie małżeństwo to powolna śmierć, dzień po dniu – pomyślała z przerażeniem.

Dziesięć miesięcy później

Bess założyła okulary przeciwsłoneczne, by osłonić oczy przed blaskiem błękitnego nieba, turkusowego morza i plaży – tak białej, że przypominającej wyglądem cukier puder. Dalej, już na obrzeżach plaży, rozciągała się istna plątanina zieleni, z nielicznymi przesiekami i budynkami przesłoniętymi konarami drzew.
Korzystając z pomocnej dłoni pilota i pozostawiając mu wyniesienie swojego bagażu, Bess wysiadła z hydroplanu na pomost.
Nigdy do tej pory nie była w tak pięknym miejscu.
A w dodatku przybyła tutaj, by świętować, a nie do pracy. Od chwili, gdy prawie rok temu odeszła od Jacka i wyjechała z Paryża, rzucała się w kolejne wyzwania – rozkoszując się swobodą podejmowania własnych decyzji, próbując szeregu nowych rzeczy i doświadczając dawno nieodczuwanej satysfakcji.
– Prawdziwy raj – mruknęła pod nosem. – Zupełnie jak na zdjęciu z ulotki biura podróży.
– To prawda – przytaknął pilot, stawiając na pomoście jej bagaż. – Jest pani tutaj po raz pierwszy?
– Nie byłam jeszcze nigdzie na Karaibach – wyjaśniła Bess.
– Wybrała pani miejsce najlepsze z najlepszych: maksimum luksusu i prywatności, dziewicza przyroda i bardzo dyskretna obsługa – wyliczył z uśmiechem wysoki Amerykanin, który nagle wydał się Bess bardzo przystojny.
– Odlatuję dopiero rano – powiedział pilot. – I wybieram się na drinka do miejscowego baru. Może miałaby pani ochotę pójść ze mną?
Bess czuła, że nie jest to dobry pomysł – nawet jeśli miałby się zakończyć tylko drinkiem i rozmową. W oczach mężczyzny dostrzegła emocje i nie chciała mu robić złudnych nadziei.
– Dziękuję. To bardzo miło z pana strony, ale miałam długą podróż i muszę odpocząć.
Amerykanin skinął głową, prawie nie zdradzając rozczarowania.
– Gdyby zmieniła pani zdanie, to wie pani, gdzie mnie szukać.
Gdy dotarła do wytwornego, położonego w ustronnym miejscu domku, który miała zająć, zdjęła buty i wyciągnęła się na olbrzymim łóżku. Zdołała zarejestrować tylko ponadprzeciętną miękkość materaca i natychmiast zapadła w sen.
Gdy ponownie otworzyła oczy, słońce chyliło się już ku zachodowi, a zza drzew wyłaniał się piękny widok plaży. Na wieczornym niebie przeplatały się odcienie różu i mandarynki.
Jedyny słyszalny odgłos, świergot ptaków, dodatkowo wzmagał w niej poczucie dobrostanu. Każda sytuacja podobnego bezruchu wywoływała w okresie ostatnich dziesięciu miesięcy nawrót myśli dotyczących Jacka. Również teraz Bess poczuła ucisk w klatce piersiowej. Odejście od Jacka było dla niej jedynym sposobem, by zachować zdrowie psychiczne i odzyskać szacunek do siebie. Bo ślub z nim był kolosalnym błędem – niezależnie od tego, jakie żywiła do niego uczucia. Gdy miłość stała się więzieniem, a Bess w swoim własnym życiu zaczęła się czuć jak obywatel drugiej kategorii, po prostu nie miała wyboru.
I choć w zakamarkach duszy wciąż marzyła o szczęśliwym romantycznym finale, który kiedyś sobie wyobrażała, to czas i odległość skutecznie leczyły rany.
I Bess coraz lepiej radziła sobie z myślami o Jacku. Zdecydowanie coraz lepiej.
Świadomie próbowała teraz skupić całą uwagę na pięknym widoku, wyrzucając z głowy myśl o złamanym sercu. Bo właśnie temu miał służyć ten tydzień urlopu.
Wcześniej jednak miała wziąć udział w uroczystości. Dotarły już zamówione przez internet sukienki i Bess miała nadzieję, że będzie się w nich prezentować naprawdę nieźle.
W jutrzejszym nieoficjalnym ślubie miała uczestniczyć tylko niewielka grupka gości. Ale ponieważ panna młoda była spokrewniona z rodziną królewską, a pan młody był księciem, Bess chciała wyglądać dobrze. Za jakiś czas Freya i Michael mieli wziąć oficjalny ślub w blasku fleszy, ale dla nich to jutrzejsza uroczystość była najważniejsza, dlatego Bess nie mogłaby sprawić swojej kuzynce zawodu.
Otworzyła drzwi do wykwintnej garderoby i spojrzała na wiszącą w niej plamę żywych kolorów. Sięgnęła po szkarłatną sukienkę, którą kupiła na dzisiejszy wieczór – wprawdzie jedwabną, ale niepochodzącą od sławnego projektanta. Bess wybrała tę sukienkę, bo dobrze pasowała do jej karnacji, dobrze się w niej czuła i mogła sobie na nią pozwolić w oparciu o własne oszczędności.
By zaoszczędzić trochę czasu, darowała sobie kąpiel w wykończonej w marmurach i szkle łazience, a tylko wzięła prysznic, korzystając z umieszczonej na zewnątrz domku deszczownicy.
Po wysuszeniu włosów, ubraniu się i wykonaniu lekkiego makijażu, Bess założyła zakupione również na tę okazję szkarłatne sandały i przejrzała się w lustrze.
Z uśmiechem stwierdziła, że wygląda… po prostu dobrze.
– Bess! – Gdy pojawiła się przy basenie, Freya aż poderwała się z leżaka. – Chciałam pójść do twojego domku, ale Michael przekonał mnie, że miałaś długą podróż i musisz odpocząć. Wyglądasz cudownie! Jakbyś właśnie wyszła z całodziennego spa, a nie wróciła z jakichś dzikich zakątków Indonezji.
– W sumie niewiele się pomyliłaś – odparła, śmiejąc się, Bess. – Byłam w Timorze Wschodnim, jakieś tysiąc kilometrów na wschód od Bali. Niesamowity kraj.
Freya zaciągnęła ją na wyściełane leżaki.
– Naprawdę ci się tam podobało? Bałam się, że rzucasz się w coś, nie zdając sobie sprawy, jak będzie ci tam ciężko.
Bess przypomniała sobie cały szereg trudności, które musiała pokonać. Ale pomyślała, że to wszystko nic w zestawieniu z radością i entuzjazmem uczniów i ich rodzin oraz wielką serdecznością, jakiej z ich strony doświadczyła.
– To prawda, że mnóstwo rzeczy mnie zaskoczyło, ale było wspaniale. A jak w ogóle wpadliście na pomysł nieoficjalnego ślubu? W rodzinach królewskich raczej się tego nie praktykuje.
Twarz kuzynki rozpromieniła się w uśmiechu.
– Wyobraź sobie, że to rodzice Michaela zasugerowali, że moglibyśmy mieć trochę czasu dla siebie przed tym całym blichtrem oficjalnych uroczystości. I zaraz po jutrzejszej ceremonii Michael zabiera mnie w jeszcze bardziej ustronne miejsce, gdzie będziemy już tylko we dwoje. Czy to nie brzmi bosko?
Z właściwym mężczyzną, na pewno – pomyślała Bess.
Ona sama nie miała nawet podróży poślubnej. Mieszkała wprawdzie w pięciogwiazdkowym hotelu, doświadczając radości seksu ze świeżo poślubionym mężem, ale resztę czasu Jack spędzał wśród obcych ludzi, z którymi chciał rozpocząć interesy. Nawet posiłki, które spożywali w wytwornych restauracjach, polegały bardziej na nawiązywaniu kontaktów niż na romantycznym spędzaniu czasu ze sobą.
– Wszystko to brzmi fantastycznie. Powiedz mi, kto tu jeszcze jest?
Z trochę dziwnym wyrazem twarzy Freya chwyciła Bess za rękę.
– Mam nadzieję, że postąpiłam właściwie. Zapraszając go, miałam trochę wątpliwości, ale teraz jest już naprawdę bliskim przyjacielem Michaela. Bałam się, że może to być dla ciebie trudne, chociaż zapewniał mnie, że macie ze sobą dobre relacje. A poza tym Michael powiedział, że i tak nic nie powstrzymałoby cię od przyjazdu na mój ślub. Chciałam ci powiedzieć już w zeszłym tygodniu, ale nie mogłam się do ciebie dodzwonić.
– Nie wiem, o kim mówisz, ale okej – odparła Bess, dostając jednak nagle gęsiej skórki. – Po tym, co już przeszłam, nie powinnam mieć kłopotu w kontaktach z ludźmi. Popsuł mi się telefon, a i tak był tam kiepski zasięg. Pomyślałam, że wymienię komórkę na spokojnie, dopiero w przyszłym tygodniu.
Freya nachyliła się do niej bliżej.
– Dobrze, że chociaż teraz mogę cię ostrzec…
Dalsze słowa zagłuszyły głośne rozmowy zbliżającej się do nich grupy osób.
– Bess – szepnęła jej Freya do ucha. – Muszę cię uprzedzić…
Ale jej głos rozpłynął się w ferworze powitań.
A do Bess przestały docierać jakiekolwiek sygnały. Zszokowanym wzrokiem wpatrywała się w wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę stojącego na tyłach grupy. Jego wyprostowana sylwetka, szeroko rozstawione nogi i zatknięte w kieszenie spodni ręce sprawiały wrażenie luzu czy nawet swoistej prowokacji.
– Cześć, Elisabeth. Dawno się nie widzieliśmy – odezwał się Jack Reilly, jej mąż i ostatni mężczyzna, z którym chciałaby się teraz spotkać.

Jack wpatrywał się w kobietę, której nie widział od prawie roku, lekko oszołomiony tym, jak działał na niego jej widok. Mimo że był przygotowany na to spotkanie, zaskoczył go jej wygląd.
Już po pierwszym głębszym spojrzeniu nie miał wątpliwości, że Bess wygląda bardziej pociągająco, niż ją zapamiętał.
Myśląc w kategoriach utartych schematów, Elisabeth nie była najpiękniejszą kobietą, jaką znał. Było w niej jednak coś, co wyróżniało ją na tle innych kobiet.
Zauważył, że świeża opalenizna doskonale pasuje do jej ciemnych włosów, podkreślając blask niepowtarzalnych oczu w kolorze koniaku, otwartych teraz szeroko ze zdziwienia.
Jack poczuł odrobinę satysfakcji. Po szoku, jakiego doznał w Paryżu, miał wreszcie okazję, by się zrewanżować tym samym.
Nadal towarzyszyło mu poczucie gniewu i upokorzenia związanego z jej odejściem, w tej chwili okraszone jeszcze czymś bardziej pierwotnym.
Jej smukłe kończyny mieniły się odcieniami złota, a ciemnoczerwona sukienka zdawała się ledwo dotykać rozkosznego ciała. Opinający piersi jedwab, podtrzymywany jedynie przez dwie związane na szyi tasiemki, wyglądał bardzo prowokacyjnie.
Czyżby włożyła tę sukienkę dla kogoś innego? Z zaciśniętymi zębami Jack szybko przeskanował wzrokiem wszystkich znajdujących się w polu widzenia mężczyzn.
– Cześć, Jack – odpowiedziała ochrypłym głosem Elisabeth.
Jack wziął powolny oddech, rozkoszując się świadomością, że dla niej spotkanie z nim jest równie porażające. Bo w głosie Bess wyczuł napięcie seksualne, świadczące o tym, że niezależnie od tego, co robiła przez ostatnie dziesięć miesięcy, nie znikło między nimi pożądanie.
Bess wstała z leżaka z wrodzoną gracją, którą Jack zauważył, gdy tylko ją poznał.
– Nie spodziewałam się, że cię tu spotkam. Nie wiedziałam, że masz teraz tak dużo kontaktu z Michaelem.
– Bardzo ściśle współpracowaliśmy przy realizacji wspólnego projektu. – Jack zawiesił głos. – Nie wiem, czy pamiętasz, że sama nas sobie przedstawiłaś.
– Pamiętam. – Bess ściszyła głos. – Bardzo zależało ci na tym kontakcie. Cieszę się, że wykorzystałeś go dla swojej firmy.
Jack zamarł. W ustach Bess słowo „firma” brzmiało jak przekleństwo, a nie źródło pieniędzy, za które ona wiodła wcześniej luksusowe życie, a jej ojciec mógł uniknąć bankructwa.
Oczywiście, że interesowały go powiązania społeczne rodziny Bess, która – mimo niestabilności finansowej jej ojca – była częścią europejskich elit. Jej ojciec był angielskim arystokratą, a jej matka posiadała liczne koneksje we wpływowych środowiskach w wielu krajach. Kuzynka Elisabeth, Freya, była spokrewniona od strony ojca z duńską rodziną królewską. Gdy więc zaczęła spotykać się z jednym z europejskich książąt, zainteresowanym dla swojego kraju innowacyjnymi rozwiązaniami w zakresie czystej energii, przed Jackiem otworzyła się olbrzymia szansa gospodarcza.
– Dzięki – odparł Jack. – Nasze kontakty biznesowe kwitną, ale cieszę się, że mogę już zaliczyć Michaela do grona swoich przyjaciół.
Bess zmarszczyła czoło, jakby nie do końca mogła w to uwierzyć.
– Naprawdę dlatego tutaj jesteś, Jack? – Gestykulacja Elisabeth zdradzała brak zaufania. – Żeby wziąć udział w ślubie swojego przyjaciela?
– Naturalnie. A jaki mógłby być inny powód?
Bess pokręciła głową, patrząc mu prosto w oczy.
– Jack Reilly, którego ja znam, nigdy nie kieruje się sentymentami. W tle zawsze musi być jakaś korzyść, ważny interes czy kontakt.
Takie słowa raniły go do głębi. Jack nie zamierzał przepraszać za to, że stawia sobie w życiu cele. Bo to właśnie dlatego odnosił takie sukcesy. A teraz jego żona sugerowała, że jest to postawa wątpliwa moralnie.
– Bess, pozwól, że przedstawię cię naszym gościom. – Freya wzięła Elisabeth pod rękę, kierując ostre spojrzenie w stronę Jacka.
Standard – pomyślał Jack. – Przywitałem się tylko z żoną. To ona próbowała mi wbić szpilę, a Freya staje oczywiście po jej stronie…

Elisabeth odeszła od męża, Jacka Reilly’ego, ponieważ żył tylko pracą. Po roku spotykają się na ślubie kuzynki. Elisabeth spodziewa się, że sfinalizują rozwód, ale Jack, zamiast dążyć do rozstania, ponownie uwodzi swoją żonę. Iskra nadziei, że Jack się zmienił, szybko gaśnie, gdy Elisabeth dowiaduje się o jego zawodowych planach. Odchodzi ponownie, jednak wkrótce odkrywa, że jest w ciąży…

Wrogów trzymaj blisko, Plaża, słońce, seks

Joss Wood, Erin McCarthy

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1314

ISBN: 9788329116077

Premiera: 04-02-2025

Fragment książki

Wrogów trzymaj blisko – Joss Wood

To był pierwszy raz, gdy Aly Garwood zdecydowała się spędzić noc z nieznajomym. Merrick okazał się cudownym kochankiem. Nie tylko pytał ją o zgodę, ilekroć inicjował nowe pieszczoty, które zresztą przyjmowała z radością, ale traktował ją jak swoją ukochaną, a nie dziewczynę na jedną noc. Całował wszystkie zakamarki jej ciała. Nie zapytał, skąd się wzięła blizna, dotykał wargami jej brzegów, po czym przeniósł się niżej. Seks z nim wzniósł ją na takie szczyty rozkoszy, jakich wcześniej nie doświadczyła, a jednocześnie przez cały czas czuła się bezpieczna.
Bez dwóch zdań, najlepszy seks w życiu.
Kiedy było już po wszystkim, usiadł przy niej na brzegu łóżka.
‒ Zazwyczaj tego nie robię, ale czy mógłbym dostać twój numer telefonu? Chciałbym cię lepiej poznać.
Zawahała się. Nie spodziewała się, że kontakt z nieznajomym okaże się tak przyjemny. Świetnie im się rozmawiało i dużo się śmiali.
Spotkali się w Clancy’s, popularnym irlandzkim pubie, gdzie do niej podszedł i zaproponował drinka. Cztery godziny później zaprosiła go do swojego pokoju, pozwoliła się rozebrać i kochała się z nim przez pół nocy.
Cudownie się z nim czuła, jednak uznała, że chodzi mu tylko o dobry seks. Na tym etapie życia nie był jej potrzebny kolejny facet do łóżka. Próbowała wcześniej flirtów bez zobowiązań, ale zawsze kończyło się tak, że angażowała się bardziej, niż to było dla niej dobre.
Ludzie znikali z jej życia – czasem z własnego wyboru, czasem nie – ale fakt był niepodważalny. Lepiej się wycofać zawczasu, nie ulegać uczuciom. Merrick był typem mężczyzny, którego chciało się zabrać do domu, przedstawić mamie – gdyby miała mamę i dom, w którym się praktykuje takie obyczaje.
Ale ona nie miała ani mamy, ani domu.
Problem w tym, że mogłaby się w nim zakochać, choć pewnie to ostatnia rzecz, na jakiej mu zależy. Ona też nie potrzebuje miłosnych komplikacji.
Teraz ani nigdy.
Chciała mu odmówić, gdy nagle zabrakło jej słów. Z jakiegoś powodu poczuła, że jeśli pozwoli mu odejść, będzie tego żałować do końca życia.
Była prawniczką, osobą trzeźwo i racjonalnie myślącą, więc romantyczne uniesienia po jednej zaledwie nocy zupełnie do niej nie pasowały. A jednak z jakiegoś powodu jej nieskłonne do wzruszeń serce zabiło mocniej. Czekał ją ciężki dzień. Jeśli będzie miała w perspektywie kolejną noc z Merrickiem, może zniesie go łatwiej.
Przyjechała do Hatfield w Connecticut, aby poznać rodzinę swojego dawcy i podziękować za drugie życie, które od nich otrzymała.
Nie była pewna, co im powie. Wszystko zależy od tego, jak przebiegnie spotkanie z Avangeline Forrester-Grantham. Tak czy owak będzie zestresowana, więc towarzystwo zabawnego, seksownego i inteligentnego faceta na pewno poprawi jej nastrój.
‒ Jasne, zadzwoń. – Objęła go na pożegnanie. Pościel zsunęła się, odsłaniając piersi.
‒ Nie mogę zostać, mam spotkanie za pół godziny – zaprotestował bez przekonania.
‒ Są rzeczy ważne i ważniejsze. – Popchnęła go i usiadła na nim.
‒ Przekonałaś mnie – zaśmiał się i sięgnął po prezerwatywę.
Spodziewała się gorącego pośpiesznego stosunku, a dostała kolejny seans namiętnego seksu.
Merrick spóźnił się na spotkanie godzinę.

Siedząc w wytwornym salonie Calcott Manor, miała widok na starannie utrzymany ogród różany. Wokół było wiele dzieł sztuki i pięknych mebli, ale jej wzrok przyciągnęły kwiaty. Mamie by się spodobały, pomyślała. Zawsze mieszkały w ciasnych i brzydkich mieszkaniach, jednak Martine wszędzie hodowała fiołki alpejskie i różne rośliny doniczkowe, zamieniając smutne pomieszczenia w przytulne i kolorowe.
Po śmierci Avery i diagnozie Aly, Martine przestała troszczyć się o kwiaty i własne zdrowie, i tak zostało już do końca.
Avangeline, multimilionerka i dama w każdym calu, pochyliła się i poklepała ją po dłoni. Aly nie wiedziała, czego się spodziewać po spotkaniu z babcią swojego dawcy, ale zarówno pani domu, jak jej gosposia Jacinta Knowles, dwie kobiety, które wychowywały Malcolma po śmierci jego rodziców, powitały ją z otwartymi ramionami.
Aly i Jacinta uroniły trochę łez. Avangeline jednak zachowała stoicki spokój podczas spotkania z kobietą, która dostała drugie życie, gdy przeszczepiono jej wątrobę jej wnuka Malcolma.
‒ Opowiedz nam o sobie – zażądała.
Aly więc opowiedziała o swojej pracy. Była prawniczką specjalizującą się w sporach dotyczących mediów społecznościowych. Nie miała rodziny, mieszkała w Jersey City. Swego czasu zachorowała na wirusowe zapalenie wątroby typu C, choroba wyniszczyła ją do tego stopnia, że bez przeszczepu by umarła. Postanowiła nie przyznawać się do tego, że od czasu do czasu nawiedzają ją wizje samolotu roztrzaskującego się o górę.
‒ Czego nam nie mówisz? – Avangeline wbiła w nią przenikliwy wzrok jasnoniebieskich oczu.
‒ Skąd podejrzenie, że coś ukrywam?
‒ Moja droga – odparła starsza pani z wyraźnym akcentem brytyjskich klas wyższych. – Nie na darmo zarządzałam przez trzydzieści lat korporacją międzynarodową. Byłam kobietą, która przebiła szklany sufit. Potrafię poznać, kiedy ludzie nie mówią mi całej prawdy.
Wiek nie stępił jej bystrego umysłu.
‒ Powiem, ale to zabrzmi dziwnie. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
Avangeline i Jacinta wymieniły zdziwione spojrzenia. Aly wahała się. Nie umiała wyjaśnić, skąd się biorą dziwne zjawiska, których doświadczała. Sprawiały wrażenie szarlatanerii.
‒ Słyszałam, że Malcolm był fanem motoryzacji, kochał szybkie samochody i motocykle.
‒ Zgadza się. Kochał prędkość – powiedziała Jacinta.
‒ Nigdy nie nauczyłam się prowadzić auta – wyznała Aly. – Wystarczał mi transport publiczny. A jednak wkrótce po operacji poprosiłam pielęgniarkę o najnowszy numer pisma z dziedziny motoryzacji i przeczytałam go jednym tchem. Wcześniej nie odróżniałam SUV-a od nadwozia typu hatchback. Teraz rozumiem, co to jest moment obrotowy, moc i pojemność silnika. Zrobiłam prawo jazdy i mam zamiar kupić samochód sportowy, a może nawet motocykl.
‒ Do czego zmierzasz? – Avangeline zmarszczyła brwi.
‒ Przed operacją nie używałam cukru pod żadną postacią. Teraz słodzę kawę i jestem uzależniona od czekoladek. Wieczorem trudno mi zasnąć bez zjedzenia gałki słonych lodów karmelowych.
‒ Słony karmel był ulubionym smakiem Mala. Zawsze się śmiałam, że może pochłonąć każdą ilość słodyczy – wtrąciła Jacinta.
‒ Istnieje teoria zakładająca istnienie czegoś, co się nazywa pamięcią komórkową. Zakłada ona, że pewne cechy osobowości i wspomnienia mogą być zapisane w komórkach i organach ciała innych niż mózg. Muszę zastrzec, że nie ma potwierdzonych dowodów naukowych na istnienie tego zjawiska. Ja sama jestem zbyt racjonalna i pragmatyczna, aby przywiązywać do niej zbyt wielkie znaczenie…
‒ Ale? – przerwała jej Avangeline. – Chodzi o coś jeszcze, prawda?
Cóż, jeśli teraz z hukiem ją wyrzuci, to przynajmniej już podziękowała starszej pani za swoje drugie życie. Może z czasem przebłyski wspomnień z katastrofy lotniczej przestaną ją nawiedzać.
‒ Jest coś, co mnie dręczy, choć tkwi gdzieś w podświadomości. Jakby jakaś sprawa wymagała wyjaśnienia. – Nie chciała rzucać podejrzeń, że katastrofa nie była wypadkiem. – Uznałam, że w Hatfield, blisko waszej rodziny, uda mi się to zwerbalizować. Wzięłam urlop bezpłatny, a kiedy skończą mi się dni wolne, będę przez resztę lata pracować zdalnie. Mój szef się zgodził. Nie dam rady wrócić do poprzedniej rutyny, póki tego nie wyjaśnię.
Zapadło milczenie. Aly przymknęła oczy. Słyszała szum morza i wdychała zapach róż.
Calcott Manor było prywatną posiadłością na wybrzeżu Connecticut, zaledwie czterdzieści minut jazdy od Nowego Jorku, a jednak czuła się tu jak na angielskiej prowincji. Byłoby cudownie, gdyby nie miecz Damoklesa wiszący jej nad głową.
‒ Czy zechcesz być moim gościem przez jakiś czas? – spytała pani domu.
‒ Słucham? – Aly nie była pewna, czy dobrze usłyszała. – Czy zrozumiała pani, że mam jakieś niewytłumaczalnie dziwne doświadczenia, które tłumaczę sobie pamięcią komórkową?
‒ Nie jestem idiotką, dziewczyno. Zostaniesz u mnie czy nie?
Aly spojrzała na Jacintę, ale ta skinęła głową, jakby to było zupełnie naturalne.
‒ Chętnie z wami spędzę dzisiejszy dzień, może nawet wrócę jutro – odparła Aly. Wieczór chciała zostawić dla Merricka, gdyby się odezwał.
‒ Myślałam raczej o dwóch miesiącach, najlepiej całym lecie – wyjaśniła Avangeline. – Chętnie bliżej cię poznamy.
‒ Jest pani pewna? – Trudno jej było w to uwierzyć, bo o ile pani Grantham należała do amerykańskich wyższych sfer, o tyle Aly wywodziła się z rodziny, która zmagała się z losem. Wykonała wielką pracę, aby zapewnić sobie w miarę komfortową i bezpieczną egzystencję. Avangeline gościła w swoim domu przedstawicieli rodziny królewskiej, podczas gdy Aly nigdy nie miała okazji zobaczyć ich na żywo.
‒ Za ogrodem jest zejście na prywatną plażę, wokół są lasy. Trzymamy konie do jazdy wierzchem. Mam własną siłownię, pomysł moich wnuków, dwa baseny i wielką bibliotekę, której mi zazdroszczą bibliofile – zachęcała.
Kuszące argumenty, ale najważniejsze było to, że w domu Malcolma mogłaby w końcu dowiedzieć się, czemu dręczy ją katastrofa, w której zginęli jego rodzice oraz stryj i stryjenka.
‒ O nic nie proszę i niczego nie chcę – powiedziała, bo jako prawniczka lubiła jasno stawiać sprawy. – Nie potrzebuję pieniędzy ani kontaktów, tylko trochę czasu, który spędzimy razem.
Przez większość życia opiekowała się młodszą siostrą, bo mama pracowała na trzech etatach, aby zapewnić im dach nad głową i jedzenie. Aly nie potrzebowała pomocy.
‒ Doskonale to wiem, Alyson – odparła starsza pani. – Nie wpuściłabym cię do domu bez uprzedniego sprawdzenia, z kim się umawiam.
‒ W takim razie przyjmę zaproszenie.
Kiedy Avangeline i Jacinta planowały lunch – pieczony łosoś i sałata, jaki dobry pomysł – Aly sprawdziła wiadomości w telefonie. Serce jej podskoczyło, gdy zobaczyła wiadomość od Merricka.
Przeczytała esemesa raz, potem drugi.

Miałabyś czas na późny lunch? Przyjechałem do Calcott Manor pogonić oszustkę, która próbuje naciągnąć moją babcię. To mi nie zajmie więcej niż godzinę. Potem wrócę do miasta i najchętniej znalazłbym Cię u siebie w łóżku, bez ubrania, gotową na kolejny seans.

Aly zrobiło się gorąco, potem zimno. Wciąż próbowała przetrawić tę wiadomość, gdy jej autor, kochanek z poprzedniej nocy, wszedł do salonu z marsową miną.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, po czym na jego twarzy zobaczyła szok, kiedy dotarło do niego, kim jest jego kochanka.
‒ O cholera – mruknął.
Beznadziejna sytuacja.

Plaża, słońce, seks – Erin McCarthy

Coś było nie tak. Prawie wszyscy przebywający na lotnisku ludzie byli nadzy. Melanie Ambrose zmarszczyła czoło. Ian złamał ich umowę.
– Mówiłeś, że skończyłeś pracę. Od północy mamy wakacje, Ian. Za godzinę lecimy do Meksyku. – Wskazała palcem grupę nagich osób na plastikowych krzesłach. – A wygląda na to, że pracujesz.
Ich związek rozpadał się właśnie dlatego, że Ian bez przerwy pracował. Jego fotografie odniosły sukces, o jakim nawet nie śnił. Rozumiała, że miał obowiązki i że inni mieli wobec niego oczekiwania, ale potrzebował też odpoczynku. Tak jak ona potrzebowała orgazmu.
Uniósł ręce i przepraszająco wzruszył ramionami.
– Mel, złotko, nie mogłem się powstrzymać. Nigdy nie robiłem zdjęć na lotnisku, to fantastyczna okazja pokazania ludzkiej wędrówki. Tobie zawdzięczam ten pomysł.
Nie dała się na to nabrać.
– Zaraz lecimy – oznajmiła twardo.
– Bądź grzeczna. – Przesunął okulary na czoło, spojrzał gdzieś dalej i kogoś przywołał.
Odwróciła się i dojrzała mężczyznę w garniturze, który wśród tej ogólnej nagości wyglądał nie na miejscu. Biedny człowiek pewnie leci gdzieś w interesach, a tymczasem znalazł się w samym środku Dzieła Sztuki.
Wróciła spojrzeniem do Iana.
– Jest dziewiąta! Nasz samolot wylatuje o dziesiątej. –Nigdy nie skarżyła się na plan zajęć Iana. Szanowała jego twórczość, a jako PR-owiec jego firmy Bainbridge Studios ciężko pracowała, by Ian wspinał się po szczeblach sukcesu. Ale od dwóch miesięcy planowali ten urlop.
Już sama ucieczka z Chicago w grudniu była czymś fantastycznym. Melanie czekała także na okazję, by na nowo rozpalić ich związek.
– Znajdę późniejszy samolot. Ty leć zgodnie z planem. Hunter z tobą poleci – odrzekł Ian.
– Kim, do diabła, jest Hunter? – Południowy akcent Melanie dawał o sobie znać, kiedy się denerwowała. – I czemu miałabym z nim lecieć do Meksyku?
– Poznaj go. Jest twoim ochroniarzem.
Znów się odwróciła. Mężczyzna w garniturze zachowywał dyskretny dystans. Skinął jej głową.
– Po co mi ochroniarz? To ciebie ktoś prześladuje. – Pewna kobieta wyobraziła sobie, że zakochała się w Ianie i od ponad roku nie dawała mu spokoju. Wreszcie została postawiona przed sądem. Ale sąd uznał ją za niewinną i kobieta zaczęła znów wysyłać miłosne listy na przemian z groźbami. – Ta kobieta o nas nie wie. Między innymi przez nią ukrywamy, że jesteśmy razem.
– Chyba się dowiedziała, bo dostałem niepokojącego mejla. Uważam, że powinnaś mieć ochronę.
– Ty możesz mnie chronić.
– Mam tu plan zdjęciowy. – Pocałował ją w czoło. – Leć z Hunterem. Zrób to dla mnie, żebym nie musiał się o ciebie martwić.
– Daj znać, kiedy polecisz. Dobrych zdjęć.
– Dzięki, Mel. Jesteś cudowna. – Podszedł do Sama, swego asystenta, zostawiając Melanie z poczuciem przegranej. Nie było jednak sensu płakać z tego powodu. Posłała Hunterowi uśmiech.
– Dzień dobry, jestem Melanie. Miło pana poznać.
– Hunter. – Uścisnął jej dłoń. Bez uśmiechu.
– To może być pańskie najnudniejsze zadanie – uprzedziła, sięgając po torbę, i ruszyła przed siebie.
– Miałem już wiele mniej ekscytujących zleceń.
Zerknęła na niego z ukosa. Nie wyglądał na kogoś, kto żartuje, co doprowadziło ją do wniosku, że po prostu może być idiotą. Przystojnym, ale jednak.
– Mam nadzieję, że spakował pan kąpielówki, bo lecimy do Meksyku. To lepsze niż zima w Chicago.
– Muszę się z panią zgodzić.
– Ma pan broń przy sobie? To jest legalne?
– Mam pozwolenie na broń, ale jej nie wziąłem.
– To dobrze. – Nie chciała zostać zatrzymana i poddana kontroli osobistej. – To wszystko jest bez sensu. Mój narzeczony jest nadopiekuńczy.
Hunter na nią spojrzał. Nie potrafiła nazwać tego spojrzenia. Boże, jest naprawdę atrakcyjny. Gdyby była samotna, chętnie by się nim zainteresowała. Wysoki, śniady, uosobienie seksu. Pewnie codziennie ćwiczy, bo takie mięśnie to nie przypadek. Musiał się nieźle napocić, żeby je wyrobić. Nie lubiła co prawda napakowanych mężczyzn, lecz figura Huntera tworzyła z garniturem dość ujmującą kombinację. Miał wyraźnie zarysowaną szczękę i oczy w intrygującym odcieniu zieleni. Nie sztucznej zieleni szkieł kontaktowych, ale w odcieniu mchu z płatkami złota.
Szkoda, że to tylko uroda pozbawiona osobowości.
– Skoro tak pani mówi – odrzekł Hunter. – Zaraz wchodzimy na pokład.
Melanie ruszyła w stronę toalety, by skorzystać z niej przed podróżą, i poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię.
– Dokąd pani idzie? – zapytał Hunter.
– Do toalety – odparła, patrząc na jego rękę.
– Może pani skorzystać z toalety w samolocie.
– Myśli pan, że ktoś kupiłby bilet na samolot, żeby przejść przez ochronę i zaatakować mnie w damskiej toalecie?
– Nie wykluczałbym tego.
– Żyje pan w smutnym świecie – oznajmiła. Potem posłusznie wsiadła z nim do autobusu, który podwiózł ich do samolotu. Kiedy Ian przyleci do Cancún, ten idiotyzm się skończy. Zamkną się w pokoju i nie wyjdą z łóżka.
Jeśli chodzi o tę stronę ich życia, nie działo się najlepiej. Swoją drogą w ogóle nie najlepiej się między nimi działo. To ją martwiło. Nie była gotowa zerwać z Ianem, nawet jeśli utrzymywali swój związek w tajemnicy. To byłoby jak przyznanie się do porażki, a tego nie dopuszczała.
Kwadrans później siedziała w samolocie obok ochroniarza z kamienną twarzą. Gdy usiłowała wepchnąć sporą torebkę pod siedzenie, Hunter ją obserwował. Gdy w końcu się wyprostowała, podał jej kopertę.
– Co to jest? – spytała zaskoczona.
– Nie wiem. Kazano mi to pani wręczyć, kiedy zamkną się drzwi samolotu.
Melanie przeszedł dreszcz. Może to romantyczny liścik od Iana, którym chciał jej wynagrodzić brak zrozumienia tego, jak ważne były dla niej te wakacje. Odwracając się od Huntera, otworzyła kopertę i wyjęła kartkę. Nie był to elegancki papier, ale ich służbowy, na którym przesyłali sobie w biurze wiadomości.

„Droga Melanie!
Chyba oboje mamy świadomość, że nam się nie układa. Nie ma sensu odkładać tego, co nieuniknione. Przeżyliśmy dobre chwile, ale pora, żeby każde z nas poszło swoją drogą. Baw się dobrze i do zobaczenia w pracy po Twoim powrocie z Cancún. Pozdrawiam, Ian”.

Przeczytała to trzy razy, wmawiając sobie, że źle coś zrozumiała. Oszukiwała się. Ian z nią zrywał. Na firmowym papierze. Odpięła pas.
– Muszę wyjść. – Chciała wysiąść z samolotu, wziąć głęboki oddech i zapanować nad emocjami. Potem znaleźć Iana i spytać go, jak mógł być tak niewrażliwy i rozstać się z nią, pisząc durny list. A później rozwalić mu nos.
– Co pani robi? Zaraz startujemy. Proszę zapiąć pas.
– Muszę wysiąść.
– Źle się pani czuje? Boi się pani latać?
Potrząsnęła głową, niezdolna wydusić słowa. Hunter położył rękę na jej karku i delikatnie pochylił jej głowę.
– Niech pani weźmie głęboki oddech, powoli.
Miał niski łagodny głos, który skłaniał do posłuszeństwa, więc go posłuchała.
– Jeszcze raz. Wdech, wydech.
Po kilku oddechach poczuła się lepiej.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. Dużo ludzi boi się latać. – Hunter masował jej kark. – Już dobrze?
Kiwnęła głową i usiadła prosto. Miała nadzieję, że Hunter zabierze rękę. Choć masaż rozluźnił jej napięte mięśnie, czuła, że coś jest nie tak. Hunter chyba również to poczuł, bo opuścił rękę.
– Co Ian panu powiedział? – Chciała wiedzieć, czy Hunter znał plan Iana. – Na temat tego wyjazdu.
– Że jakaś kobieta go prześladuje i jest pani zagrożona. Mam jej zdjęcie. Nie musi się pani przejmować.
– Nie przejmuję się nią. Bez urazy, ale moim zdaniem pański wyjazd jest bez sensu.
– Nie czuję się urażony. Zostałem zatrudniony i mam wykonać swoją pracę niezależnie od wszystkiego.
– Ian nie przyjedzie – rzekła beznamiętnie. Nie ma sensu kłamać.
– Odniosłem wrażenie, że leci pani sama.
O ironio, sama za te wakacje zapłaciła. Wykorzystała cały limit karty kredytowej, by pokazać Ianowi, jak bardzo jest jej drogi. Choć Ian był milionerem, a ona zarabiała trzydzieści tysięcy rocznie, wzięła to na siebie. Dla miłości. Tymczasem leciała na wakacje z facetem, który był świadkiem tego, jak Ian z nią zerwał.
– Zerwał ze mną. Na piśmie. Uwierzy pan? Po roku. W głupim liściku. Jeden krótki akapit. – Wymachując kartką, dodała: – Na drugiej stronie tej kartki są nadzy ludzie. To tylko większa obraza.
Potem mimo woli zaczęła płakać.

Hunter Ryan z przerażeniem patrzył na twarz Melanie. Naprawdę nie lubił, kiedy kobiety płakały. Ale do diabła nie mógł jej mieć za złe. Jak można w ten sposób z kimś zrywać? Nie był pewien, co Melanie miała na myśli, mówiąc o nagich ludziach, ale zważywszy na to, czym zajmował się jej facet, zakładał, że miało to coś wspólnego z jego pracą.
Krótki liścik. Jezu. To więcej niż okrutne. Hunter był ochroniarzem, a nie psychologiem. Służył w piechocie morskiej, gdzie oficjalne motto brzmi: Zawsze wierni, a nieoficjalne: Ignoruj uczucia i nie mów o nich. Stłumił chęć odpięcia pasa. Nie miał dokąd uciec. Gdy samolot poderwał się w powietrze, poklepał Melanie po kolanie.
– Pewnie chciał uniknąć konfrontacji – odrzekł.
– Uniknąć konfrontacji? Czy ja wyglądam na agresywną? Przez rok nikomu nie mówiłam o naszym związku. Pozwoliłam mu samemu podróżować. Słowa nie powiedziałam o tym, że jego praca kręci się wokół nagich kobiet!
Miała rację. Dla zachowania Iana Bainbridge’a nie było usprawiedliwienia. Zaplanował to z tygodniowym wyprzedzeniem, bo tydzień wcześniej zatrudnił Huntera.
Musi dać jej jasno do zrozumienia, że stoi po jej stronie. Wiedział, jak to się robi. Całe dzieciństwo miał do czynienia z fatalnymi związkami własnej matki.
– Nie wygląda pani na agresywną. Uważam, że listowne zerwanie to brak szacunku. Tylko cham może tak postąpić.
– Nie nazwałabym go chamem. To za ostre.
– Powiedział mi, że nie leci. Myślałem, że pani wie. Nie miałem pojęcia, co jest w kopercie, bo gdybym wiedział, nie zgodziłbym się zostać posłańcem. Jeżeli o mnie chodzi, zachował się po chamsku, traktując panią w ten sposób i jeszcze mnie w to wciągając.
– Ma pan rację. Związałam się z chamem i nawet o tym nie wiedziałam. Jestem idiotką.
Hunter był ostatnim człowiekiem na świecie, który doradzałby komuś w sprawach męsko-damskich. Nie powinien udzielać rad, jednak Melanie potrzebowała zapewnienia, że nie zrobiła nic złego.
– Nie jest pani idiotką. Nie mogła pani przewidzieć, że on coś takiego zrobi. A on jest tchórzem, bo z panią nie porozmawiał.
Więcej nie zamierzał o tym mówić. Już i tak czuł się niekomfortowo. Przypomniał sobie liczne noce z dzieciństwa, gdy matka po kolejnym nieudanym związku płakała i wyjadała lody prosto z pudełka. Szczęście do końca życia istnieje tylko w bajkach.
Skinęła głową, pociągając nosem. Gdy się pochyliła, by poszukać czegoś w torbie, odsłoniła kawałek pleców. Hunter poprawił się w fotelu. Była piękna, nawet gdy płakała. Miała delikatne rysy i pełne różowe wargi, które obudziły w nim niepożądane myśli. Obcisłe dżinsy zwracały uwagę na to, że była drobna, a przy tym kobieca.
Gdy przyjął to zlecenie, sądził, że Melanie z własnej woli leci sama i oczekiwał, że będzie traktowany jak zwykle podczas pracy. Tymczasem został zmuszony do krępujących rozmów.
– No bo co, jestem taka głupia? – spytała Melanie, wciąż wycierając oczy. – Wiedziałam, że nam się nie układa. Te wakacje były właśnie po to, żebyśmy to naprawili. A skończyło się na tym, że zostałam bez kasy.
– Ale przynajmniej nie jest pani w ciąży – zauważył. – To bardzo kosztowny sposób na ratowanie związku. – To miał być żart, lecz sądząc ze spojrzenia Melanie, wcale jej nie rozbawił. Nie powinien żartować z płaczącej kobiety.
– Niech pan sobie nie robi żartów z ciąży. To jak kuszenie losu. – Ściągnęła twarz. – Zresztą niemożliwe, żebym była w ciąży, skoro od sześciu tygodni się nie kochaliśmy.
Och nie. Nie chciał tego słuchać.
– Przykro mi. Nie powinienem był tego mówić. – Z kieszeni fotela przed nim wyciągnął gazetę i podał ją Melanie. – Może pani sobie poczyta?
– Skymiles? Myśli pan, że masujące fotele i kocie legowiska odwrócą moją uwagę od faktu, że nic nie znaczę dla mężczyzny, który jest mi drogi?
– Nie dowie się pani tego, dopóki pani nie spróbuje.
Kręcąc głową, zaśmiała się przez łzy.
– Nie, dziękuję, już raczej będę się nad sobą użalać.
Hunter wolałby zostać żywcem zjedzony przez piranie, niż pogrążać się w rozpaczy.
– Cóż, to proszę się użalać, nie będę przeszkadzał. – Otworzył magazyn i popatrzył na system drzwi dla… psów? Nie był tego pewien. Był za to absolutnie pewien, że ma dość tej rozmowy.
Owszem, współczuł jej, ale wiedział, jak to wygląda. Melanie będzie rozpaczała, a on będzie kiwał głową, wyrażał współczucie i mówił jej, że jest warta o wiele więcej, co było prawdą. W końcu się tym potwornie zmęczy, a ona i tak mu nie uwierzy.
Przez kilka sekund Melanie milczała, następnie głośno westchnęła i oznajmiła:
– Może jak dolecimy do Meksyku, powinnam zaraz wracać do domu.
Choć nie chciał podejmować rozmowy, nie mógł dopuścić do realizacji tego planu.
– Zwrócą pani pieniądze za wakacje?
– Nie.
– No to czemu miałaby pani wracać? Niech się pani cieszy wakacjami. Niech pani nie pozwoli, żeby Ian zepsuł pani odpoczynek.
– Zarezerwowałam nawet jakieś wycieczki – oznajmiła tak nieszczęśliwym głosem, że miał ochotę otoczyć ją ramieniem. – Kto sam zjeżdża na linie? To żałosne.
– Ja z panią zjadę.
– Naprawdę? – Popatrzyła na niego z nadzieją.
– Oczywiście. To moja praca.
– Świetnie. Więc mam towarzysza za pieniądze. Jeszcze lepiej.
– Zrobiłbym to nawet, gdybym nie dostał za to pieniędzy. – Trochę się spóźnił z tym wyznaniem.
Schował magazyn do kieszeni fotela. Zapowiadała się długa podróż, a ibuprofen, który wziął na bolące ramię, na pewno mu nie pomoże.
– Dzięki.
Nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. Po jakiejś minucie Melanie zapytała:
– Wie pan, co mnie wkurza?
– Nie. – Wolał nie zgadywać.
– Zmusiłam się, żeby pokochać Iana. Uwierzy pan? – Darła na strzępy chusteczkę. – Kiedy wyobrażałam sobie siebie z mężczyzną, zawsze był to raczej typ artysty, nie macho. A jednak tak naprawdę nie kochałam Iana.
– Cóż, to świetnie. – Zaczął postrzegać kolejny tydzień w jaśniejszych barwach. Może nie czeka go siedem dni łez. – Czyli nie był pani przeznaczony. Lepiej wiedzieć to teraz, bo potem byłoby za późno.
– Nie powiedziałabym, że to świetnie. Mimo wszystko to upokarzające i bolesne. Chciałam zadbać o to, co nas łączy, pielęgnować to i rozwijać. Czemu on tego nie chciał?
– To nie roślina – odrzekł śmiało Hunter. – Albo coś między ludźmi jest, albo nie ma.
– Jak miłość od pierwszego wejrzenia?
– Chemia, fascynacja, podziw. To wszystko jest od początku. Jeśli tego nie ma, na siłę pani tego nie stworzy.
Melanie ściągnęła brwi.
– A skąd wiadomo, czy to jest?
– Niech pani nie mówi, że pani nie wie, kiedy ktoś się pani podoba. – Na przykład ona jemu. Jej wargi są stworzone do całowania. Nie zdaje sobie z tego sprawy?
– No, chyba tak. To znaczy jak na pana patrzę, widzę, że jest pan atrakcyjny, ale to nie znaczy, że stworzymy dobrą parę.
Pomyślał, że go nie zrozumiała, ale świadomość, że jej się podoba, była miła.
– Nie mówię tylko o wyglądzie.
– Chce pan powiedzieć, że się panu nie podobam?
Każde spotkanie z kobietą to pole minowe.
– Podoba mi się pani. – Niedopowiedzenie roku! Była bliska jego ideału kobiety: jasne włosy, pełne wargi, ładne piersi, szczupła talia. Miał ochotę chronić ją przez złem, a jednocześnie przycisnąć ją do ściany i sprawić, by krzyczała z rozkoszy. Nie mógł jednak tego jej powiedzieć. – Jest pani piękną kobietą.
– Nie czuję się piękna. Czuję się głupia. I chyba cierpię na chorobę powietrzną.
Jezu, tylko tego im potrzeba.
– Niech pani się położy i zamknie oczy. – Poklepał swoje kolana.
– Nie przeszkadza panu?
Wiele rzeczy mu przeszkadzało, ale niezależnie od rozpaczliwej chęci, by trzymać się na dystans od swej klientki, nie chciał, by wymiotowała. Nie wspominając o tym trudnym do opisania czymś, o którym wspomniał. Czuł to. Tę chemię.
Niedobrze. Oj, niedobrze. Proponowanie jej w tej sytuacji, by położyła się na jego kolanach, było głupotą. Poczuł na udach jej miękkie ciepłe ciało.
– Bardzo pan twardy.
– Słucham? – Jeszcze nie, ale jeśli Melanie nie przestanie się wiercić, tak właśnie się stanie.
– Ma pan muskularne nogi. Niezbyt wygodne.
Aha.
– Ale dziękuję. – Ściskając jego kolano, dodała: – Bardzo pan miły.
Mruknął coś w odpowiedzi. Melanie zamknęła oczy. Jego zlecenie okazało się twardym orzechem do zgryzienia. Nie tego się spodziewał.

Wrogów trzymaj blisko - Joss Wood
Ich znajomość zaczęła się od spotkania w hotelowym barze i nocy wypełnionej najlepszym w świecie seksem. Potem, gdy Aly zawitała do posiadłości jego bogatej babki, przez długi czas prowadzili wojnę na epitety. Merrick widzi w niej oszustkę…
Plaża, słońce, seks - Erin McCarthy
Melanie zaplanowała wakacje, by uratować związek z Ianem. Ciepły wiatr, plaża, luksusowy hotel – czy można sobie wyobrazić coś bardziej romantycznego? Tyle że Ian w ostatniej chwili zrezygnował z wyjazdu. Jego miejsce w samolocie zajął Hunter…

Zamek w Prowansji

Melanie Milburne

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1290

ISBN: 9788329113007

Premiera: 11-02-2025

Fragment książki

Wcześnie rano Andreas odebrał telefon od swojej młodszej siostry Miette.
− Tata nie żyje.
Te trzy słowa, które w normalnych okolicznościach powinny wywołać burzę emocji, dla Andreasa nic nie znaczyły.
− Kiedy pogrzeb? – zapytał rzeczowo.
− W czwartek – odparła Miette. – Przyjdziesz?
Andreas zerknął na kobietę śpiącą u jego boku w dużym łóżku hotelowym. Potarł szorstki policzek, wzdychając z frustracją. Ojciec zawsze wiedział, jak pokrzyżować mu plany; nawet na śmierć wybrał sobie najmniej odpowiedni moment. W przyszłym tygodniu, gdy tylko zakończy interesy w Waszyngtonie, zamierzał oświadczyć się Portii Briscoe. W walizce miał nawet pierścionek zaręczynowy. Jeśli przegapi tę okazję, będzie musiał czekać, aż nadarzy się kolejna. Nie chciał, żeby jego zaręczyny i ślub kojarzyły się z jakimkolwiek fragmentem życia jego ojca, nawet jeśli miałoby to dotyczyć śmierci.
− Andreas? – Piskliwy głos Miette przywrócił go do rzeczywistości. – Jeśli nie chcesz tego zrobić dla taty, zrób to dla mnie. Wiesz, jak bardzo nie znoszę pogrzebów… zwłaszcza po śmierci mamy.
Andreas poczuł ukłucie gniewu na myśl o tym, jak ich piękna matka padła ofiarą zdrady. Był przekonany, że zmarła właśnie z tego powodu, a nie przez raka, który zaatakował jej organizm. Wstyd, gdy odkryła, że jej mąż sypiał z pomocą domową, gdy ona staczała kolejne bitwy podczas chemioterapii, złamały jej serce.
Później sytuację pogorszyła jeszcze bezczelność jędzowatej Nell Baker i jej puszczalskiej córki Sienny, przez które ostatnie pożegnanie matki zamieniło się w tanią operę mydlaną.
− Będę – obiecał.

Pierwszą osobą, którą Sienna ujrzała zaraz po przybyciu na odbywający się w Rzymie pogrzeb, był Andreas Ferrante. Przez całe jej ciało przebiegł zimny dreszcz, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Chociaż nie widziała go od lat, nie miała wątpliwości, że to on.
Siedział w jednej z pierwszych ławek okazałej katedry. Chociaż był zwrócony plecami do niej, prezentował się wspaniale jak zawsze. Jego ciemne, lśniące włosy muskały biały kołnierzyk koszuli ukrytej pod doskonale skrojoną marynarką.
Odwrócił głowę i pochylił się, żeby szepnąć coś do ucha młodej kobiety. Na widok pięknego profilu Sienna oparła dłoń na piersi, próbując uspokoić serce szamoczące się niczym ryba w sieci. Przez lata robiła wszystko co w jej mocy, by o nim nie myśleć. Należał do tej części jej życia, której bardzo się wstydziła – i którą dawno pogrzebała w odmętach przeszłości. Była bardzo młoda i naiwna, a do tego brakowało jej doświadczenia i pewności siebie. Nie pomyślała o konsekwencjach przekręcenia prawdy. Która siedemnastolatka by o nich pomyślała?
Andreas najwyraźniej poczuł na sobie jej spojrzenie, ponieważ obrócił się i napotkał jej wzrok. To, co ujrzała w jego orzechowych oczach, mogła określić tylko jednym słowem: furia. Uśmiechnęła się słabo, żeby ukryć przerażenie, po czym pospiesznie ruszyła do najbliższej ławki. Czuła, że jeśli szybko nie usiądzie, nogi odmówią jej posłuszeństwa.
Ukradkiem zerknęła na kobietę siedzącą obok Andreasa. Rozpoznała w niej jego ostatnią kochankę, przynajmniej tak podawała prasa. Portia Briscoe wytrwała dłużej od innych kobiet, przez co Sienna zaczęła się zastanawiać, czy plotki o zaręczynach mogą skrywać ziarno prawdy.
Nigdy nie wierzyła, że Andreas Ferrante jest zdolny do miłości. Odkąd pamiętała, wiódł życie playboya. Wiedziała jednak, że we właściwym momencie powinien sprostać oczekiwaniom rodziny i wybrać odpowiednią kandydatkę na żonę.
Sądząc po wyglądzie, można było stwierdzić, że Portia Briscoe nadawała się na kolejną panią Ferrante. Była piękną kobietą, która za nic w świecie nie wyszłaby z domu bez misternie ułożonej fryzury i idealnie wykonanego makijażu. Nosiła wyłącznie stroje od najlepszych projektantów, miała nieskazitelnie białe zęby i gładką skórę przywodzącą na myśl porcelanę. Prawdopodobnie mogła pochwalić się również nieskazitelnym życiorysem – takim, w którym nie było miejsca na skandale i wstyd.
Jeszcze przed końcem mszy za zmarłego Sienna wymknęła się z kościoła. Nie była pewna, dlaczego postanowiła okazać szacunek człowiekowi, którego nawet nie lubiła. Przeczytała o jego śmierci w jednej z gazet i natychmiast pomyślała o swojej matce. Wiedziała, że Nell kochała Guida Ferrante.
Nell pracowała dla rodziny Ferrante przez lata, ale Guido nie raz dał jej do zrozumienia, że traktuje ją jak kogoś więcej niż gosposię. Sienna zbyt dobrze pamiętała skandal, który jej matka wywołała na pogrzebie Evaline Ferrante. Po tym wydarzeniu dziennikarze oszaleli; zaatakowali niczym stado wygłodniałych hien. Gdy przyglądała się, jak oczerniają Nell i potęgują w niej uczucie wstydu, przysięgła sobie, że nigdy nie dopuści do tego, by znaleźć się na łasce potężnego mężczyzny. To ona zamierzała sprawować kontrolę w każdym związku, na jaki się zdecyduje. Dlatego też nigdy nie mogła pozwolić sobie na miłość.
− Przepraszam najmocniej – zwrócił się do niej elegancki mężczyzna przed sześćdziesiątką. – Czy pani nazywa się Sienna Louise Baker?
Automatycznie przyjęła pozycję obronną.
− A kto pyta?
Mężczyzna wyciągnął rękę.
− Proszę pozwolić, że się przedstawię. Jestem Lorenzo Di Salle, prawnik Guida Ferrante.
Sienna uścisnęła jego dłoń.
− Bardzo mi miło, ale proszę mi wybaczyć, bo na mnie już czas.
Kolejne słowa prawnika sprawiły, że znieruchomiała w pół kroku.
− Proszę, aby pojawiła się pani na odczytaniu testamentu zmarłego.
Odwróciła się wolno i spojrzała zdumiona na swojego rozmówcę.
− Słucham?
− Jako spadkobierczyni jest pani…
− Spadkobierczyni? – wydała stłumiony okrzyk. – Ale dlaczego?
− Signor Ferrante zapisał pani posiadłość.
− Jaką posiadłość?
− Chateau de Chalvy w Prowansji – wyjaśnił rzeczowo starszy mężczyzna.
Serce Sienny zabiło niespokojnie.
− Musiała zajść pomyłka. To był dom rodzinny Evaline Ferrante. Powinno go odziedziczyć któreś z jej dzieci, Andreas albo Miette.
− Signor Ferrante nalegał, żeby pozostawić go pani – dodał prawnik z łagodnym uśmiechem. – Istnieją jednak pewne warunki.
Sienna zmrużyła oczy.
− Proszę jaśniej.
Lorenzo Di Salle pokręcił głową.
− Testament zostanie odczytany jutro o piętnastej w bibliotece willi należącej do rodu Ferrante. Proszę pojawić się punktualnie.

Andreas krążył po bibliotece, czując się jak tygrys w klatce. Upłynęło wiele lat od jego ostatniej wizyty w domu rodzinnym. Podczas ostatniej nocy, którą w nim spędził, siedemnastoletnia Sienna została znaleziona naga w jego sypialni. Nie dość, że skłamała na temat wydarzeń, które rzekomo miały miejsce, to jeszcze zrobiła z niego zbereźnika. Doskonale grała rolę niewinnej ofiary. Inaczej ojciec nigdy nie uwzględniłby jej w testamencie. W końcu kim dla niego była? Nikim. Córką gosposi. Rozwiązłą nastolatką, która polowała na bogatego męża i ostatecznie wzięła ślub dla pieniędzy.
Nagle drzwi stanęły otworem i do środka weszła Sienna Baker. Zachowywała się, jakby była u siebie w domu. Nie zadała sobie trudu, żeby ubrać się stosownie do sytuacji. Krótka dżinsowa spódnica i opięta biała bluzka odsłaniały zdecydowanie zbyt wiele pięknie opalonego ciała. Zgrabne długie nogi i niewiarygodnie wąska talia zrobiłyby wrażenie na każdym mężczyźnie. I chociaż nie miała na twarzy ani grama makijażu, a jej jasne włosy spływały luźno na ramiona, wyglądała tak, jakby zeszła z planu zdjęciowego.
Andreas odniósł wrażenie, że wszyscy zgromadzeni w pokoju wstrzymali oddech. Wielokrotnie był świadkiem takich sytuacji. Naturalne piękno tej kobiety po prostu przyprawiało o zawrót głowy. On sam nie potrafił mu się oprzeć, chociaż wiele lat poświęcił na walkę z pokusą.
Zirytowany zerknął na zegarek, po czym posłał jej pogardliwe spojrzenie.
− Spóźniłaś się.
Spojrzała na niego zuchwale, przerzucając włosy przez ramię.
− Nie rób sceny z powodu dwóch minut, bogaty chłopczyku – odparła.
Prawnik rozłożył dokumenty na biurku.
− Możemy zaczynać? – zapytał. – Mamy wiele do omówienia. Zacznijmy od Miette…
Andreas wysłuchał testamentu na stojąco. Cieszył się, że ojciec zabezpieczył jego młodszą siostrą. Z drugiej strony wcale tego nie potrzebowała. Razem z mężem prowadziła w Londynie dobrze prosperującą firmę. Mimo to nie zamierzał patrzeć bezczynnie, jak wygryza ją ta mała naciągaczka. Szczęśliwie Miette odziedziczyła rodzinną posiadłość w Rzymie i środki trwałe warte miliony w postaci funduszu powierniczego dla dwójki jej dzieci. Rezultat był zadowalający, jeśli wziąć pod uwagę, że Miette nie była z ojcem blisko przez ostatnie lata.
Andreas poczuł narastające napięcie. Zawsze czuł się tak w obecności Sienny. Właśnie z jej powodu unikał rodzinnego domu. Przez lata nie przekroczył progu tego domu, nawet po to, by towarzyszyć matce podczas ostatnich tygodni jej życia. Wszystko z powodu oszustwa chciwej dziewczyny. Nienawidził jej za to z całego serca.
Tymczasem prawnik poprosił wszystkich prócz nich dwojga o opuszczenie biblioteki, zanim rozłożył dokumenty przed Andreasem.
− Chateau de Chalvy w Prowansji stanie się własnością pana i pani Sienny Baker pod warunkiem, że zawrą państwo związek małżeński i zamieszkają razem na co najmniej sześć miesięcy.
Andreas sądził, że umysł płata mu figle. Potem przeżył prawdziwy szok. Nie mógł wydobyć słowa. Stał więc tylko, wpatrując się w prawnika.
− Pan chyba żartuje – odezwał się po chwili.
− Bynajmniej – powiedział Lorenzo Di Salle. – Pański ojciec zmienił testament miesiąc temu. Był wówczas śmiertelnie poważny. Jeśli nie zawrą państwo małżeństwa na określony czas, posiadłość przejdzie w ręce dalekich krewnych.
Andreas dobrze wiedział, o jakich dalekich krewnych wspomniał prawnik. Chodziło o jego kuzyna, nałogowego hazardzistę, który bez wątpienia sprzedałby posiadłość, żeby spłacić długi. Musiał przyznać, że ojciec zastawił idealną pułapkę. Musiał zaakceptować jego warunki, żeby dostać to, czego pragnął.
− Nie wyjdę za niego! – Sienna zerwała się na równe nogi. Jej niebieskie oczy miotały błyskawice.
Andreas zmierzył ją wzrokiem.
− Usiądź i zamilcz.
Uniosła dumnie głowę.
− Nie zostanę twoją żoną.
− Bardzo miło mi to słyszeć – rzucił oschle Andreas, zanim zwrócił się do prawnika: − Musi istnieć inne rozwiązanie. Właśnie zamierzałem się oświadczyć. Nie mogę zmienić teraz planów.
Prawnik rozłożył bezradnie ręce.
− W zapisie nie ma żadnej luki – wyjaśnił. – Jeśli choć jedno z was odmówi współpracy, automatycznie to drugie odziedziczy wszystko.
− Co takiego? – wykrzyknęli Andreas i Sienna jednocześnie.
Andreas spojrzał na nią krzywo, zanim zwrócił się do prawnika.
− Chce pan powiedzieć, że jeśli nie zgodzę się jej poślubić, to ona odziedziczy Chateau de Chalvy i pozostałe dobra?
Lorenzo skinął głową.
− A jeśli się pobierzecie i jedno z was wycofa się przed upływem sześciu miesięcy, straci wszystko na rzecz tego drugiego.
− Ale dlaczego sześć miesięcy?
Andreas przewrócił oczami.
− Pewnie wiedział, że gdyby to potrwało chociaż dzień dłużej, wylądowałbym w więzieniu za morderstwo.
− Po warunkiem, że bym cię nie ubiegła.
− Co się stanie po upływie sześciu miesięcy, jeśli postanowimy podporządkować się woli ojca? – zapytał Andreas, ignorując komentarz Sienny.
− Pan otrzyma zamek, a pani pokaźny czek.
− Za to, że przez sześć miesięcy będzie udawała wielką damę, którą nie jest? To oburzające! – zirytował się Andreas.
Sienna wydęła wargi.
− Żadne pieniądze nie wynagrodzą mi koszmarnych sześciu miesięcy w twoim towarzystwie.
Andreas zmrużył oczy.
− To ty go do tego nakłoniłaś – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Dopilnowałaś, żeby spisał ten niedorzeczny testament. Pewnie od dawna planowałaś położyć swoje chciwe łapska na jego pieniądzach.
Wytrzymała jego spojrzenie.
− Od pięciu lat nie rozmawiałam z twoim ojcem – odparła lodowatym głosem. – A on nie zadał sobie nawet trudu, żeby wysłać mi kartkę albo kwiaty, gdy zmarła moja matka, nie wspominając o tym, że nie pojawił się na pogrzebie.
− Dlaczego przyszłaś na jego pogrzeb, skoro tak bardzo go nienawidzisz?
Uniosła dumnie głowę.
− Tak się składa, że znalazłam się tam przypadkiem. Byłam przymierzyć suknię na ślub siostry.
− Słyszałem o twojej dawno zaginionej siostrze bliźniaczce – przyznał Andreas. – Właściwie to czytałem o niej w gazecie. Boże, miej nas w opiece, jeśli choć trochę przypomina ciebie.
Miała ochotę go spoliczkować.
Tymczasem prawnik zamknął teczkę, po czym wstał.
− Mają państwo tydzień na podjęcie decyzji – oświadczył. – Radzę dobrze ją rozważyć. Oboje mają państwo wiele do stracenia, jeśli nie dojdą do porozumienia.
− Nie mam się nad czym zastanawiać – rzuciła hardo Sienna. – Nie zamierzam wyjść za niego za mąż.
Andreas roześmiał się.
− Kogo próbujesz nabrać, Sienno – rzucił pogardliwie. – Żadna siła nie odciągnęłaby cię od takich pieniędzy.
Oparła ręce na biodrach, podeszła do niego tak blisko, że dzieliło ich ledwie kilka centymetrów, i wysyczała mu w twarz:
− W takim razie patrz.
Odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.

− Napisali tutaj, że Andreas Ferrante i jego kochanka się rozstali – powiedziała dwa dni później Kate Henley, współlokatorka Sienny. Zerknęła znad gazety, marszcząc czoło. – Przecież powiedziałaś, że mieli się zaręczyć.
Sienna zabrała się do mycia lśniącego czystością kubka.
− Andreas Ferrante mnie nie interesuje. Może sobie robić, co mu się żywnie podoba.
− Zaczekaj chwilę… − Kate zaszeleściła gazetą. – Mój Boże! To prawda?
Sienna napotkała wzrok rozemocjonowanej kobiety.
− Co takiego?
− Zdaniem autora tekstu ty jesteś powodem ich rozstania. Podobno zerwali przez ciebie!
− Daj mi to. – Sienna ściągnęła brwi, chwytając gazetę.
W miarę, jak czytała artykuł, jej serce biło coraz szybciej. Jedno zdanie wywarło na niej największe wrażenie: „Znany miliarder Andreas Ferrante przyznał, że długo utrzymywany w tajemnicy związek ze Sienną Baker, córką byłej gosposi jego rodziny, zniszczył jego relacje z dziedziczką Portią Briscoe”.
− To stek bzdur! – Sienna cisnęła gazetę na stół, przewracając przy okazji karton z mlekiem. – Niech to szlag! – Chwyciła papierowy ręcznik i z furią zaczęła wycierać zalany blat.
− Dlaczego miałby mówić coś takiego? – zapytała Kate.
Sienna zacisnęła zęby, wrzucając do zlewu przesiąknięty papier.
− Bo chce, żebym wyszła za niego za mąż.
− Chyba żartujesz.
− Niestety nie. Tak czy inaczej, nie zamierzam zostać jego żoną.
− Chcesz mi powiedzieć, że Andreas Ferrante, bogaty playboy, najprzystojniejszy facet na świecie, jeśli nie we wszechświecie, poprosił cię o rękę, a ty odmówiłaś?
Sienna spojrzała z irytacją na Kate.
− Nie jest aż tak przystojny, a jego konta bankowe mnie nie interesują. Już raz wyszłam za mąż dla pieniędzy i nie zamierzam tego powtórzyć.
− Przecież twierdziłaś, że kochałaś Briana – zdumiała się Kate. – Na jego pogrzebie wypłakiwałaś sobie oczy.
Sienna pomyślała o swoim zmarłym mężu. W ciągu ostatnich miesięcy jego życia bardzo się z nim zżyła. Musiała jednak przyznać, że nie poślubiła go z miłości. Gdy straciła matkę, bardziej niż kiedykolwiek przedtem potrzebowała stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa. Po jej śmierci wydarzyło się coś potwornego: po nadużyciu alkoholu Sienna obudziła się w łóżku obcego mężczyzny. Wtedy pojawił się Brian Littlemore. Dzięki niemu odzyskała spokój i szacunek. Podobnie jak ona Brian został zmuszony do życia w kłamstwie, jednak ich małżeństwo opierało się na szczerości i zaufaniu. Opowiedział jej swoją historię. Pokochała go za to i przysięgła, że nigdy nie zdradzi jego sekretów.
− Brian był dobrym człowiekiem – powiedziała. – Aż do śmierci przedkładał dobro rodziny nad własne.
− Szkoda, że lepiej cię nie zabezpieczył – odparła Kate, sięgając po ścierkę. – Jeśli szybko nie znajdziesz pracy, będziesz musiała poprosić o pożyczkę swoją bogatą siostrę.
Sienna wciąż odczuwała zdziwienie na myśl o swojej siostrze bliźniaczce. Matka oddała Gisele zaraz po narodzinach. Pewien bogaty Australijczyk sowicie jej to wynagrodził. On i jego żona nie mogli mieć dzieci, więc zapłacili Nell za jedną z jej córek i wychowali Gisele jak swoją. Nell zabrała ten sekret do grobu. Sienna odkryła go przypadkowo, gdy dwa miesiące temu wybrała się do Australii. Zawsze chciała się tam wybrać, a po śmierci Briana musiała zmienić otoczenie, żeby pozbierać myśli. Przypadkowe spotkanie z siostrą w centrum handlowym na zawsze odmieniło jej życie.
Chociaż Sienna znalazła dla siostry miejsce w sercu, nadal nie czuła się wobec niej w porządku. Skandal z sekstaśmą, w który została uwikłana Sienna, bardzo zaszkodził Gisele. Gdy przeklęty film trafił do internetu, narzeczony Gisele, Emilio, oskarżył ją o zdradę. Dopiero odkrycie prawdy o istnieniu Sienny doprowadziło do szczęśliwego finału: ślubu, który miał się odbyć wkrótce w Rzymie. Mimo wszystko Sienna nie zdołała pozbyć się wyrzutów sumienia. Przez nią Gisele i Emilio stracili dwa cenne lata oraz dziecko. Nie była pewna, czy kiedykolwiek zdoła im to wynagrodzić.

Milioner Andreas Ferrante dowiaduje się, że aby odziedziczyć rodzinną posiadłość w Prowansji, musi poślubić Siennę Baker, córkę gospodyni, i wytrwać w tym małżeństwie przynajmniej pół roku. To dla obojga trudny warunek, bo choć wychowywali się w tym samym domu, od lat się nienawidzą. Jednak by zachować majątek, pobierają się, pełni obaw, jak przetrwają te sześć miesięcy. Nieoczekiwanie życie z szaloną i nieprzewidywalną Sienną zaczyna się Andreasowi podobać…