
Jak zdobyć serce kobiety, Angielka w Nowym Jorku
Jane Porter, Carole Mortimer
Seria: Światowe Życie DUO
Numer w serii: 1292
ISBN: 9788329113106
Premiera: 04-02-2025
Jak zdobyć serce kobiety – Jane Porter
Pogrzeb odbył się w ten sam weekend, w który miał odbyć się ślub, ale Rocco Cosentino zamówił mszę na kolejny dzień, by nie prowokować porównań.
Nie chciał też robić pompatycznego widowiska z pogrzebu młodszego brata Mariusa. Marius był dla niego całym światem, nadzieją i marzeniami. Wszystko to skończyło się pewnego dnia, gdy odważny, towarzyski i wielkoduszny Marius zmarł po upadku z konia, robiąc to, co kochał i na czym się znał. Polo było wielką pasją Mariusa i Rocco, rzecz jasna, rozpaczał po śmierci brata, ale równocześnie nie chciał, by ktokolwiek był świadkiem jego cierpienia. Wychowywał brata, odkąd ten skończył sześć lat. Teraz zaś Marius odszedł.
Arystokratyczny ród Cosentino będzie musiał zakończyć się właśnie na Roccu. A to dlatego, że Rocco nie zamierzał ponownie się żenić.
Uprzejmie, acz stanowczo poinformował wszystkich znajomych Mariusa, że zaproszona jest tylko rodzina. Nie mógł jednak odmówić udziału Clare Redmond, dwudziestoczteroletniej Amerykance i narzeczonej brata.
Gdyby Marius nie skręcił karku, Clare byłaby od wczoraj jego żoną i szwagierką Rocca. Stało się jednak inaczej.
Rocco stał teraz obok młodej Amerykanki, odzianej od stóp do głów w żałobną czerń. Nie widział jej zasłoniętej woalką twarzy, ale nie musiał. Słyszał stłumiony szloch przez całą mszę.
Mówi się, że pogrzeby są dla żyjących, a nie dla zmarłych, ale Rocco był już na wielu i ani jeden nie wzbudził w nim pozytywnych uczuć. Nigdy nie udało mu się znaleźć pocieszenia w słowach kapłana, ani wtedy, gdy stał w otoczeniu rodziny na pogrzebie swojego ojca, ani na późniejszych pogrzebach matki i teraz brata.
Fakt, że był ostatnim z rodu Cosentino, nie robił na nim wrażenia. Uważał, że rodzina jest dotknięta klątwą, więc może i dobrze, że ten żałobny korowód wreszcie się zakończy. Żadnych pogrzebów więcej. Żadnych ludzi, za którymi można by tęsknić. Żadnego poczucia winy, że jesteś jedynym, który przeżył.
Od jutra zamknie na cztery spusty rodzinną posiadłość, zajmie się sprzedażą argentyńskich nieruchomości Mariusa, a sam przeniesie się do jednej z mniejszych rezydencji, daleko od Rzymu. Miał powyżej uszu pogrzebów, żałoby i dbania o wszystkich z wyjątkiem siebie.
Clare, która płakała od kilku dni i nocy, nie sądziła, że będzie w stanie uronić jeszcze jedną łzę. Jednak słuchając słów kapłana, który opisywał Mariusa, rozczuliła się na nowo. Płakała, bo Marius był jednym z najwspanialszych ludzi spośród wszystkich, których poznała. Był silny, sympatyczny, szczery i kochający. Nie rozumiała, w jaki sposób zdołał wykształcić te wszystkie cudowne cechy, jeśli wychowywał go jedynie starszy brat, którego zapamiętała jako surowego, chłodnego i negatywnie nastawionego do świata. Marius jednak zawsze brał w obronę Rocca, twierdząc, że brat może i nie wygląda na przesadnie uczuciowego, ale gdyby było trzeba, oddałby za niego życie.
Cóż za ironia, pomyślała Clare i łzy trysnęły fontanną z jej oczu. Uważała, że byłoby lepiej, gdyby to Rocco zmarł, a nie Marius. Marius był pełen życia i miłości, a Rocco żył jak mnich w swoim wielkim domu, który odziedziczył jako szesnastolatek, gdy jego rodzice zmarli w odstępie ledwie kilku tygodni, pokonani przez chorobę zakaźną, której nabawili się podczas jednej z licznych podróży. Clare nie przepadała za ponurym domostwem, ale Marius woził ją tam mniej więcej co pół roku, jak nie na Boże Narodzenie czy Nowy Rok, to na urodziny Rocca pod koniec lipca.
Podczas tych wizyt Rocco nawet nie udawał miłego. Zwykle zamieniali ze sobą parę słów, to wszystko. Gdy Marius się oświadczył, zgodziła się bez wahania, dopiero wieczorem tego samego dnia przyszła refleksja, że nie tylko Marius, ale także Rocco będzie jej nową rodziną. Długo nie mogła zasnąć, obracając na palcu cudnej urody pierścionek, który dostała od Mariusa.
Stała teraz obok mężczyzny, który nie został jej szwagrem, i czekała na zakończenie mszy. Pożegna się, jak tylko wrócą do domu. Zamówiła już samochód, który miał ją zabrać na lotnisko. Nie miała zamiaru zostać w Rzymie dłużej, niż to było konieczne. Nie czuła się tu mile widziana. Marius nie pozostawił testamentu. Posiadłość w Hiszpanii, gdzie razem mieszkali, należała do niego. Nie pozostawało jej nic innego, jak wrócić do domu i zająć się swoim obolałym sercem, które umarło razem z Mariusem.
Z miejsca w salonie, gdzie stał Rocco, widać było fragment okrągłego dziedzińca z zaparkowanym czarnym mercedesem czekającym na Clare. Docenił przezorność młodej kobiety, która wyraźnie nie chciała przeciągać dzisiejszego smutnego dnia. Na żałobę przyjdzie czas później. Podejrzewał, że Clare myślała podobnie.
– Kierowca już na ciebie czeka – powiedział, złączywszy dłonie za plecami.
Nadal miała na sobie woalkę, ale w jaśniejszym otoczeniu wyraźnie widział lawendowy odcień spoglądających na niego oczu.
– Tak – odparła. – Przykro mi, że muszę cię zostawić…
– Nie jest ci przykro. Nie byliśmy ze sobą blisko i nie będziemy wspólnie przeżywać żałoby – odparł ponuro.
Podniosła wyżej głowę.
– Ty i żałoba? – spytała zaskoczona.
– Był wszystkim, co mi zostało. – Niepotrzebnie to powiedział. Zbytnio się odsłonił. Niech obcy wierzą, że jest tak twardy, na jakiego wygląda. – Spóźnisz się na samolot – przypomniał.
Clare przechyliła głowę i odsunęła do góry woalkę, pod którą kryły się złociste włosy i blada twarz z podkrążonymi oczami.
– Zapewne nie zobaczymy się nigdy więcej, dlatego chcę, żebyś wiedział, że Marius bardzo cię kochał. Mówił, że jesteś najlepszym bratem, ojcem i matką, jakich mógłby sobie wymarzyć. – Ponownie zasłoniła twarz woalką, skinęła lekko głową i ruszyła w stronę wyjścia.
To powinien być ostatni raz, kiedy się widzieli. I w każdej innej sytuacji tak by było. Nie miał ochoty, by ktoś przypominał mu o bracie. Kiedy jednak koperta wreszcie do niego dotarła, akurat gdy był w Argentynie i nadzorował zbiory w posiadłości zmarłego brata, w Mendozie, Rocco odłożył ją na bok, zamiast od razu otworzyć. Potem została przykryta innymi papierami i pocztą, a kiedy sobie o niej znów przypomniał, nie mógł jej znaleźć. Przeszukał wszystkie miejsca, myślał nawet, że przez pomyłkę trafiła do kosza. Okazało się, że po prostu ją przełożył, zgarniając razem z podsumowaniem wydatków, i położył tam, gdzie trzymał dokumenty do rozliczenia podatków.
Zanim ją wreszcie odnalazł pomiędzy dokumentami podatkowymi, minęło jedenaście miesięcy. Po otwarciu koperty Rocco odkrył, że nie jest ostatnim w rodzie Cosentino. Dwa lata temu śliczna Amerykanka Clare Redmond urodziła zdrowego chłopca.
Charakterystyczny dźwięk helikoptera zwrócił uwagę Clare, która przerwała pisanie na laptopie i wsłuchiwała się w niecodzienny, narastający hałas. Po chwili wstała od biurka i podeszła do okna. Zadarła głowę w górę i zobaczyła krążącą nad willą maszynę. Była zbyt nisko, by po prostu przelatywać. Pilot szukał chyba miejsca do lądowania i znalazł je na ogromnym trawniku za willą.
Helikoptery lądowały już wcześniej na terenie szesnastowiecznej, renesansowej willi, przywożąc prezydentów i premierów, a także celebrytów, ale o takich przypadkach Clare była powiadamiana wcześniej, podobnie jak jej zespół i ochrona. Tymczasem teraz nie dostała informacji o przylocie helikoptera, co wprawiło ją w niepokój. Nie umiałaby powiedzieć, co konkretnie ją niepokoiło, ale instynkt rzadko ją zawodził. Wyszła z gabinetu i szybkim krokiem pokonała marmurowe schody, po czym otworzyła frontowe drzwi.
Tuż obok niej wyrósł szef ochrony, Gio Orsini.
– Zapowiedziana wizyta? – spytał, patrząc na helikopter, który zajmował sporą część wypielęgnowanego trawnika.
Pokręciła głową i idąc w ślady Gio, Clare stanęła na szerokich schodach prowadzących do willi. Jeszcze pół roku temu willa była ekskluzywnym hotelem, należącym do jej portfolio luksusowych nieruchomości, ale gdy odkryła, że właśnie tutaj czuje się najlepiej, zamknęła hotel i przerobiła willę na dom rodzinny.
– To helikopter czarterowy czy prywatny? – spytała.
– Chyba prywatny – odparł szef ochrony. – Adriano nadal śpi?
Skinęła głową, wyobrażając sobie synka pogrążonego we śnie i nianię czuwającą obok.
– Zabezpieczę tamtą część domu. Wolałbym jednak, żeby wróciła pani do środka, dopóki się nie dowiemy, kto przyleciał i dlaczego.
Gio był odpowiedzialny za ochronę jej oraz dziecka przez ostatnie dwa i pół roku, odkąd opuściła szpital położniczy jako samotna matka, nadal pogrążona w żałobie.
– Daj mi jeszcze chwilę. Wydaje mi się, że wiem, kto to może być.
– Kto taki?
– Aczkolwiek wolałabym się mylić – dodała enigmatycznie.
Gio przymrużył oczy, ale nie powiedział więcej ani słowa.
Drzwi po stronie pasażera otworzyły się i wyskoczył z nich ciemnowłosy mężczyzna o lekko oliwkowej cerze. W ręce trzymał niedużą skórzaną torbę. Był tak wysoki, że musiał się schylić, by nie zawadzić o obracające się wciąż śmigło i choć Clare nie widziała jego twarzy, od razu domyśliła się, kim jest.
Rocco.
Czekała na niego od dawna. Ponad półtora roku temu wysłała do niego list, ale nie doczekała się odpowiedzi. Z czasem przestała szukać kontaktu, a teraz on pojawił się tutaj we własnej osobie.
Poczuła nieprzyjemne mrowienie dłoniach, usta jej wyschły, a puls pędził jak szalony.
– Co mam zrobić? – spytał Gio. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Rocco Cosentino stanowi zagrożenie.
– Na razie nic. Przekaż tylko wszystkim, żeby zachowali czujność.
– Oczywiście.
Pozostała na schodach i choć starała się zachować spokój, czuła, jak mocno drżą jej dłonie. Właśnie teraz, gdy doszła do wniosku, że Rocco nie życzy sobie żadnych kontaktów, zobaczyła go zmierzającego szybkim krokiem w jej stronę.
– Szukałem cię – powiedział Rocco niskim, pozbawionym emocji głosem. Twarz o ostrych rysach była prawie nieruchoma, lodowate spojrzenie przesunęło się po niej od góry do dołu. Nawet się nie uśmiechnął przy tym osobliwym powitaniu.
– Od ponad półtora roku? – Przechyliła głowę, by spojrzeć w niebieskoszare oczy. – I pomyśleć, że byłam tak blisko, ledwie dwadzieścia cztery kilometry od Rzymu.
– Czekałaś prawie rok z poinformowaniem mnie, że mam bratanka.
– A tobie kolejny rok zajęło, żeby się ze mną skontaktować. – Zerknęła w bok, by gestem dłoni powstrzymać Gio, gotowego do interwencji. – No ale przecież jesteś zajęty.
Rocco wszedł na ostatni stopień schodów i stanął obok.
– Kiedy dowiedziałem się o dziecku, wynająłem detektywów. Nie było łatwo cię znaleźć, o czym zapewne wiesz. – Kącik jego ust uniósł się lekko do góry, ale nie w uśmiechu, lecz poirytowaniu. – Może następnym razem pomyślisz, żeby na kopercie podać adres zwrotny?
Już chciała mu powiedzieć, że nie będzie żadnego następnego razu, ale zmieniła zdanie. Nie było powodu, by w taki sposób prowokować starszego brata Mariusa. Co prawda ona nigdy nie była w stanie nawiązać nawet nici porozumienia z Rockiem, ale widzieli się dziś pierwszy raz od pogrzebu Mariusa. Nie chciała żadnych zgrzytów. Nawet miała nadzieję, że wszystko, co było między nimi niemiłe, zostanie na zawsze w przeszłości.
– Twój list poleżał trochę, zanim go otworzyłem – kontynuował. – Byłem w Mendozie, kiedy go dostarczyli, ale przez pomyłkę przełożyłem kopertę razem z dokumentami do zeznania podatkowego i trafiłem na nią ponownie dopiero w maju.
– Przeprowadziłeś się do Argentyny? – spytała zaskoczona.
– Nie. Spędziłem tam końcówkę roku, żeby uporządkować sprawy w winnicy Mariusa. Miałem dość monitorowania tego na odległość.
– Myślałam, że sprzedałeś winnicę.
– Nie sprzedałem nic, co należało do mojego brata.
– Dlaczego właściwie? Obaj mieliście zupełnie inne podejście do finansów. – Uśmiechnęła się lekko. – On lubił wydawać pieniądze, a ty oszczędzać. Wątpię, by winnica przynosiła istotny zysk.
– Rzeczywiście, nie przynosi, ale powstają tam całkiem niezłe wina. Przy właściwym zarządzaniu dochody się poprawią. – Rocco spojrzał na Clare przeciągle. – Nie przyjechałem tu jednak, żeby rozmawiać o moich strategiach inwestowania.
Zmieszała się i opuściła głowę. Nadal nie mogła uwierzyć, że znów go tu widzi. Rocco był podobny do Mariusa, obaj mieli ciemne włosy i oliwkową cerę, które zdradzały pokrewieństwo, ale Rocco był wyższy i bardziej barczysty. Miał też na policzku bliznę i ślad po poparzeniu. Mieli też zupełnie inne oczy. Marius miał piwne tęczówki, a jego spojrzenie było ciepłe i radosne. Clare nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała, jak Rocco się uśmiecha. Jego spojrzenie zaś przenikało chłodem na wskroś. Wszystko w nim było chłodne, obojętne, jak granitowa skała.
Nie mogła jednak z powodu osobistych uprzedzeń zamknąć mu drzwi przed nosem.
– Chodźmy na taras. Można tam spokojnie porozmawiać.
Zaprosiła go do przestronnego holu i przez szklane drzwi wyszli na taras, skąd widać było morze. Stała tu sofa i fotele oraz stół z wysokim krzesełkiem dla dziecka, przy którym razem z Adrianem jadali lunch. Przy balustradzie rozmieszczono kilka donic z drzewkami cytrusowymi, natomiast wejście do holu zdobiły pnącza róż.
– Poproszę, żeby przyniesiono nam coś do picia. Masz ochotę na sok, lekkiego drinka czy espresso?
– A ty co będziesz piła?
– Może drinka, jest ciepło.
– W takim razie dla mnie to samo – odpowiedział.
Clare popatrzyła na Roberta, który pełnił funkcję maggiordomo.
– Przynieś nam, proszę, dwa drinki z winem i może coś lekkiego do przekąszenia.
Roberto wyszedł, ale Clare była pewna, że nie zostali sami. Gio stał zapewne tuż za drzwiami na taras. Reszta ochrony pilnowała posiadłości. Nie mogła narażać syna na niebezpieczeństwo. Był jej oczkiem w głowie i całym światem. Wszystko, co robiła, robiła dla niego.
Gestem zaprosiła Rocca, by usiadł. Sama też usiadł i założyła nogę na nogę. Dolna krawędź sukienki dotykała jej kolan, odsłaniając szczupłe łydki. Przyglądał jej się i przez chwilę pożałowała, że nie założyła spodni. Latem jednak częściej wybierała sukienki. Były po prostu wygodniejsze.
– Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania. Myślałam nawet, że nigdy więcej się nie zobaczymy.
– Gdybyś nie powiadomiła mnie o urodzeniu syna, tak zapewne by było.
Milczeli oboje przez chwilę. Clare nie zamierzała prowadzić tej rozmowy. W końcu to Rocco przyjechał do niej. Miał jej zatem coś do powiedzenia.
Otworzył już nawet usta, by zacząć, ale zamknął je, gdy na tarasie pojawił się Roberto ze srebrną tacą. Zaczekał, aż rozstawi duże kieliszki ozdobione cytryną oraz malutkie talerzyki wypełnione orzeszkami i crostini oraz deskę z kilkoma rodzajami wędlin.
– Częstuj się, proszę.
Rocco sięgnął po kieliszek, wypił łyk i ściągnął brwi ku sobie.
– Za dużo wody gazowanej i za mało wina? – spytała.
– Nie. Co to za wino? Chyba nie włoskie?
– Kalifornijskie Chardonnay z Paso Robles, w okolicach środkowego wybrzeża. Kupiłam tam winnicę, a także kilka sadów oliwnych. Akurat nadarzyła się dobra okazja.
– Zawsze mnie zaskakujesz.
– Bo nie jestem głupiutką dziewczyną z lepszych sfer?
Rocco otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował. Clare wiedziała, że od początku jej nie aprobował, a im dłużej ona i Marius byli ze sobą, tym jawniej okazywał jej swoją niechęć.
– Naprawdę zgubiłeś mój list?
– Tak. Jest mi głupio z tego powodu, bo byłem pewien, że personel Mariusa po prostu go zapodział.
– A co pomyślałeś, kiedy go otworzyłeś?
– Byłem w szoku. Nie wierzyłem w to, co napisałaś – odparł, krzywiąc się na wspomnienie tamtej chwili. – Nadal wydaje mi się to niemożliwe, zwłaszcza że nikt chyba nie wiedział, że jesteś w ciąży… W każdym razie nikt z kręgów Mariusa. Ani twoich, oczywiście.
– Nie powiedziałam o narodzinach syna nikomu prócz ciebie. Jesteś jego wujem, więc nie wypadało inaczej.
– Przywiozłem ze sobą prezenty.
– Miło z twojej strony.
– To mój obowiązek. Jestem zdecydowany nadrobić stracone lata. Pomyśleć, że od ponad dwóch lat mam bratanka, a dopiero dziś mogę się z nim zobaczyć. – Przenikliwe spojrzenie Rocca spoczęło na twarzy Clare. – Kiedy mogę go poznać? Jest tutaj?
– Jest. Nigdy się nie rozstajemy, ale teraz śpi. Kładę go po lunchu, bo inaczej robi się nieznośny.
– Czyli nie przypomina Mariusa.
– Nie? Widocznie odziedziczył te cechy po mnie. – Uśmiechnęła się, przypominając sobie, że oboje nie są już pogrążeni w żałobie. Adriano nadał jej życiu nowy kierunek. Odpowiadała za syna, a zapewnienie mu bezpieczeństwa stało się jej misją.
Rocco odstawił kieliszek.
– Opowiesz mi o wszystkim, co przegapiłem?
Łagodny dla odmiany głos zjeżył jej włosy na karku. Nie ufała brzmieniu jego głosu ani jemu samemu. Rocco nie był kimś, kogo można było zlekceważyć. Na szczęście ją z kolei niełatwo było onieśmielić.
– To znaczy o czym? – spytała niewinnie.
– O tym, jak mój brat został ojcem.
Ich spojrzenia spotkały się ponownie.
Ach, więc o to chodziło…
Angielka w Nowym Jorku – Carole Mortimer
– Wspaniały widok, prawda?
Thia zamarła. Na dźwięk głębokiego męskiego głosu, który rozległ się za nią w ciemności, przeszedł ją dreszcz. Odwróciła się szybko, poszukując w mroku mężczyzny, który się do niej odezwał.
W świetle księżyca dostrzegła w odległości paru kroków za sobą postać. Mężczyzna stał samotnie na balkonie okalającym luksusowy apartament na czterdziestym piętrze jednego z nowojorskich wieżowców. Mdłe światło sączące się przez otwarte balkonowe drzwi wraz z gwarem i śmiechami jakichś pięćdziesięciu uczestników przyjęcia pozwalało stwierdzić jedynie, że mężczyzna jest bardzo wysoki, ciemny i szeroki w ramionach.
Palce Thii zacisnęły się na barierce.
– Owszem, wspaniały – odparła dobitnie.
– Pani jest Brytyjką – zauważył.
– Z Londynu – ucięła krótko w nadziei, że mężczyzna pochwyci cierpką nutę w jej głosie i zostawi ją w spokoju.
Nowojorska noc bowiem, ze wszystkimi jej urokami, nie była jedynym powodem, dla którego piętnaście minut temu Thia wyszła na balkon, podczas gdy reszta towarzystwa celebrowała pojawienie się gościa honorowego w osobie amerykańskiego biznesmena i miliardera Luciena Steele’a. Fakt, że przyszło tak wielu aktorów, aktorek i polityków, świadczył o tym, jak ważny był to gość.
Po zachwytach Jonathana nad Steele’em Thia poczuła się lekko rozczarowana łysiejącym, tęgawym, niewysokim mężczyzną. A może to pieniądze i władza czyniły go tak atrakcyjnym? Mimo wszystko była zadowolona, że zamieszanie związane z jego przybyciem pozwoliło jej wymknąć się na balkon, gdzie mogła samotnie spędzić parę chwil.
Nie zamierzała więc dzielić ich z jakimś nieznajomym mężczyzną.
– Brytyjka z Londynu, która unika przyjęcia? – odezwał się głębokim męskim głosem, z nutą rozbawienia.
Zaliczywszy trzy podobne przyjęcia w ciągu czterech dni, jakie upłynęły od jej przybycia do Nowego Jorku, Thia musiała przyznać, że poczuła się nimi lekko znudzona; po prostu się jej przejadły. Na pierwszym nawet się dobrze bawiła – poznała wiele ciekawych osób, które do tej pory widywała tylko w telewizji, światowej sławy aktorów i aktorek, a także polityków z pierwszych stron gazet. Jednakże sztuczność panującej na tych bankietach atmosfery stała się nużąca. Rozmowy się powtarzały i były za głośne, tym bardziej śmiechy. Goście obnosili się ze swoim bogactwem i prześcigali w przechwałkach.
Nadmiar spotkań towarzyskich sprawił też, że Thia miała bardzo mało czasu na osobiste rozmowy z Jonathanem, człowiekiem, dla którego przyjechała do Nowego Jorku.
Jonathan Miller był angielską gwiazdą Sieci, nowego amerykańskiego serialu telewizyjnego, którego akcja działa się w Nowym Jorku. Sensacyjną Sieć reżyserował gospodarz dzisiejszego wieczoru, Felix Carew, a Miller partnerował w wątku miłosnym jego młodej, pełnej seksapilu żonie Simone.
Serial natychmiast stał się hitem, a Jonathan ulubieńcem miejscowej śmietanki towarzyskiej. Jak się w ciągu tych czterech dni okazało, tej śmietanki było w Nowym Jorku pod dostatkiem!
Wszyscy jednak bez najmniejszych skrupułów ignorowali kobietę, z którą go widywano na przyjęciach, kiedy się okazało, że nie jest ona osobą wpływową ani w kręgach towarzyskich, ani politycznych.
Ale Thii to nie przeszkadzało. Bardzo szybko doszła do wniosku, że ma tak samo niewiele wspólnego z nowojorską elitą, co ta elita z nią.
Naturalnie cieszył ją sukces Jonathana. Przyjaźnili się od kilku lat, a poznali się w jednej z londyńskich restauracji, gdzie Thia pracowała jako kelnerka na nocną zmianę, żeby móc w dzień studiować na uniwersytecie.
Spotkali się całkiem przypadkowo. Jonathan grał w teatrze po drugiej stronie ulicy i zaczął wieczorami wpadać na jakiś posiłek.
Lubili sobie wtedy pogadać, a nawet przez kilka tygodni umawiali się na randki. Ale jakoś między nimi nie zaiskrzyło i związek szybko zmienił kategorię na „to tylko przyjaźń”. Nagle, cztery miesiące temu, Jonathan dostał główną rolę w telewizyjnym serialu Sieć i Thia doszła do wniosku, że jeśli przeniesie się do Nowego Jorku, to i „tylko przyjaźń” się skończy.
W ciągu paru miesięcy po wyjeździe dzwonił kilka razy. Były to nieobowiązujące przyjacielskie rozmowy, a potem nagle miesiąc temu Jonathan przyleciał do Anglii na weekend, zapewniając ją o swojej tęsknocie i nalegając na spotkania. Było przyjemnie. Thia wzięła wolne w weekend, tak żeby wieczorem mogli zjeść razem kolację, a w ciągu dnia pochodzić po muzeach i iść na spacer do parku, zanim Jonathan wróci do Nowego Jorku.
Jakież było jej zdumienie, kiedy dwa dni później dostała do domu przez posłańca tygodniowy bilet pierwszej klasy na samolot do Nowego Jorku!
Natychmiast zadzwoniła do Jonathana, naturalnie po to, żeby mu powiedzieć, że nie może przyjąć od niego takiego prezentu. Jonathan jednak bronił się, że go na to stać, a poza tym – co ważniejsze – koniecznie chce jej pokazać Nowy Jork, a Nowemu Jorkowi ją.
Duma podpowiadała jej, że powinna się dalej opierać, ale Jonathan był bardzo przekonujący, a ponieważ Thia od lat nie mogła sobie pozwolić na urlop, pokusa była zbyt silna, by jej nie ulec. Zgodziła się więc, jednak pod warunkiem, że Jonathan zamieni bilet pierwszej klasy na klasę standard. Wobec finansowych trudności, z jakimi się borykała, uznała, że wydawanie tak wielkich pieniędzy na bilet lotniczy byłoby czymś nieprzyzwoitym.
Jonathan zapewnił ją, że będzie miała w jego mieszkaniu oddzielną sypialnię i że po prostu zależy mu na tym, żeby się razem nacieszyli Nowym Jorkiem.
Tylko że jej wyobrażenie o ich wspólnie spędzonym czasie w Nowym Jorkiem daleko odbiegało od czekającej ją rzeczywistości. Co wieczór mianowicie brali udział w przyjęciach, takich jak dzisiejsze, a następnego dnia rano Jonathan odsypiał ich skutki. Jednocześnie późne popołudnia i wczesne wieczory mijały mu zwykle w odosobnieniu w towarzystwie Simone Carew, z którą pracował nad scenariuszem.
Thia zaczynała się zastanawiać, po co Jonathan w ogóle ją zaprosił do Nowego Jorku, skoro właściwie nie miał dla niej czasu.
Była wyraźnie poirytowana faktem, że i teraz gdzieś zniknął z Simone wkrótce po tym, jak się pojawili na przyjęciu, które rzekomo było tak bardzo dla niego ważne z uwagi na obecność miliardera Luciena Steele’a, właściciela stacji telewizyjnej odpowiedzialnej za Sieć. W tej sytuacji stawała się łatwym łupem dla mężczyzn takich jak ten, który stał teraz za nią w ciemnościach…
No może niezupełnie takich. Jeszcze nigdy nie spotkała nikogo, kto by tak silnie na nią oddziaływał…
– Coś pięknego… – wyszeptał nieznajomy zmysłowym głosem, wyłaniając się z mroku i stając przy poręczy obok niej.
Serce dziewczyny skoczyło jak szalone; poczuła delikatny cytrynowy zapach jego wody kolońskiej.
Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, jednocześnie zadzierając głowę, tak bardzo przewyższał ją wzrostem mimo jej niebotycznych obcasów. W świetle księżyca rysy jego twarzy wydawały się ostre, męskie: mocna szczęka, kształtne usta, orli nos i wydatne kości policzkowe. No i te jasne migotliwe oczy…
Oczy przenikliwe, bardziej skupione na niej niż na panoramie Nowego Jorku.
Thia opanowała kolejny dreszcz, świadoma intensywnego wzroku nieznajomego, z którym była kompletnie sama.
– Ciekawe, czy już towarzystwo wylizało do połysku ręcznie robione buty z włoskiej skóry Luciena Steele’a, jak pan myśli? – wyrwało jej się w zdenerwowaniu, ale po chwili zreflektowała się i przeprosiła za swoją szorstkość. – Proszę wybaczyć, to było z mojej strony bardzo niedelikatne. – Zdawała sobie sprawę, w jakiej mierze Jonathan zawdzięczał swój sukces w Stanach życzliwości Steele’a. Nieraz to podkreślał.
– Ale bardzo szczere… – skwitował sucho mężczyzna.
– Być może. – Thia skinęła głową. – W każdym razie jestem przekonana, że pan Steele w pełni zasługuje na tak liczne dowody wdzięczności, z jakimi się spotyka.
Mężczyzna błysnął białymi zębami. Uśmiech był cierpki, pozbawiony humoru.
– A może ten człowiek jest tak nieprzyzwoicie bogaty i wpływowy, że nikt nie śmie mu nic powiedzieć?
– Możliwe – przyznała, po czym wyciągnęła rękę. – Cynthia Hammond – przedstawiła się, próbując przywrócić rozmowie normalność. – Ale wszyscy mówią na mnie Thia.
Mężczyzna wziął ją za rękę, która w jego silnej ciemnej dłoni wydawała się dziwnie jasna. W kontakcie z jego ciałem Thia poczuła się speszona.
– Nigdy nie ulegałem zbiorowym sugestiom, dlatego będę panią nazywał Cyn…
I znów zmysłowy sposób, w jaki wymówił to słowo, przyprawił ją o gęsią skórkę.
Jonathan może sobie znikać z Simone nawet i na całe czterdzieści minut, ale to jeszcze nie znaczy, że Thia ma tu stać i pozwalać się uwodzić jakiemuś przystojniakowi, który prezentował się nieprzyzwoicie seksownie w swoim niewątpliwie kosztownym smokingu, chociaż niestety zapomniał się przedstawić…
– A pan…?
Znów błysk białych zębów w ciemności, ale tym razem był to uśmiech filuterny.
– Lucien Steele.
– Nie sądzę! – parsknęła.
– Nie sądzi pani? – Wyraźnie rozbawił go jej sceptycyzm.
– No właśnie, nie sądzę – powtórzyła zdecydowanie.
Uniósł ciemną brew.
– A to dlaczego?
– Przede wszystkim jest pan za młody na miliardera Luciena Steele’a, który własną pracą dorobił się majątku – odparła. Oceniała tego mężczyznę na jakieś trzydzieści kilka lat. Ponadto miała na uwadze kilka rzeczy, które wiedziała o Steele’u od Jonathana, jak choćby to, że jest nie tylko najbogatszym nowojorczykiem na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, ale także i najbardziej wpływowym.
Mężczyzna obojętnie wzruszył ramionami.
– Cóż mogę na to powiedzieć? Przede wszystkim moi rodzice byli bogaci, a ja zarobiłem swój pierwszy milion, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat.
– A poza tym – podjęła z determinacją Thia – widziałam pana Steele’a, kiedy przyszedł.
Trudno było nie zauważyć nabożeństwa, z jakim witali go inni goście. Ci niewiarygodnie bogaci i piękni ludzie, wszyscy, bez wyjątku, zamilkli, kiedy w drzwiach pojawił się Lucien Steele. Felix Carew, sam przecież człowiek z silną pozycją w branży, dosłownie łamał nogi, spiesząc powitać gościa.
Z politowaniem pokiwała głową.
– Lucien Steele ma niewiele po czterdziestce, jest o kilkanaście centymetrów niższy od pana, tęgawy i ogolony na łyso. – Szczerze mówiąc, na pierwszy rzut oka gość wydał się Thii bardziej podobny do oprycha niż do najbogatszego i najbardziej wpływowego człowieka w Nowym Jorku!
– To musiał być Dex.
– Dex…? – powtórzyła z powątpiewaniem.
– Mhm. – Obojętnie skinął głową. – Nadzwyczaj poważnie traktuje swoje obowiązki mojego osobistego ochroniarza. Do każdego pomieszczenia wchodzi przede mną. Właściwie nie bardzo wiem, dlaczego to robi. Pewnie wyobraża sobie, że za każdymi drzwiami czyha na mnie skrytobójca.
Pochwyciła w jego głosie – w głosie Luciena Steele’a? – nutę rozbawienia i poczuła się z lekka speszona. Zwilżyła usta i zapytała:
– A gdzie jest teraz Dex?
– Prawdopodobnie pełni straż po drugiej stronie tych drzwi.
Ciekawe, czy Dex ma za zadanie pilnować, żeby nikt się nie wymknął na balkon, czy może uważać, żeby Thia nie wróciła do środka, dopóki ten człowiek nie będzie sobie tego życzył.
Zmarszczyła brwi. Znów zauważyła tę otaczającą go naturalną aurę władczości i pewnej arogancji, jaką wyczuła na samym początku.
Zupełnie jakby był przyzwyczajony do tego, że wszyscy mu się podlizują…
Lucien nie wypuszczał z uścisku drżącej już teraz dłoni Cyn, czekając, aż dziewczyna, która spoglądała na niego tajemniczymi ciemnoniebieskimi oczami spod długich rzęs, zaczerpnie tchu.
– Czy to ten sam Lucien Steele, który jest właścicielem Steele Technology, Steele Media, Steele Atlantic Airline i Steele Industries i tych wszystkich innych Steele Coś-Tam? – mruknęła pod nosem.
Wzruszył ramionami.
– Taka dywersyfikacja w interesach wydała mi się wskazana.
Thia zdecydowanym ruchem wysunęła rękę z jego dłoni, a następnie mocno uchwyciła się poręczy.
– Ten sam Lucien Steele miliarder?
– Pani już to chyba mówiła… – skinął głową.
Thia głęboko zaczerpnęła tchu, uwydatniając pełne piersi i twarde sutki. Lucien wiedział, że muszą być smakowite.
Kiedy chwilę wcześniej wchodził do apartamentu Felixa i Simone Carew, natychmiast zauważył kobietę, którą już teraz znał jako Cynthię Hammond. Jakże mogło być inaczej? Stała samotnie w głębi wielkiej sali, przyciągając wzrok czarnymi włosami, które jedwabistą kaskadą opadały poniżej ramion, i niebieskimi oczami w delikatnej pięknej porcelanowej twarzy.
Dziewczyna miała na sobie długą do kostek sukienkę pod kolor oczu, odsłaniającą ramiona i częściowo biust. Jej gładka lśniąca blaskiem pereł skóra przypominała lekko zabarwioną różem bladą kość słoniową. Palce dosłownie świerzbiły Lucienia, by jej dotykać.
Prosty krój niebieskiej sukni podkreślał linię pełnych piersi, wąską talię i lekko zaokrąglone biodra, każąc Lucienowi zastanawiać się, czy Cyn nosiła pod suknią jeszcze cokolwiek innego.
Ale tym, co go naprawdę w niej zaintrygowało, nie była naturalna piękność Thii ani nawet doskonałość jej ciała, tylko fakt, że zamiast starać się dopchać do niego, jak to robiła większość gości, wykorzystała związane z jego przybyciem zamieszanie, by się dyskretnie wymknąć na balkon.
I nie wróciła nawet wtedy, kiedy zdołał się wyrwać tym, którzy – jak to określiła – „lizali do połysku jego ręcznie robione buty z włoskiej skóry”. Ciekawość Luciena wzrosła – a mało co było w stanie ją jeszcze pobudzić – do tego stopnia, że gdy tylko się uwolnił od grona agresywnych wielbicieli, wyszedł za nieznajomą na balkon.
Thia ponownie nabrała tchu, nieświadomie uwydatniając swoje wdzięki.
– Chciałam pana bardzo przeprosić za moją niedelikatność. Oczywiście to mnie w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia, ale nie mogę powiedzieć, żeby to był dla mnie udany wieczór – wyznała szczerze. – Pewnie w ten sposób odreagowałam mój nie najlepszy nastrój, chociaż oczywiście to nie jest powód do tego, żebym się niegrzecznie o panu wyrażała czy była wobec pana niemiła.
Lucien uniósł brew.
– Przypuszczam, że nie zna mnie pani jak dotąd dostatecznie dobrze, żeby móc z taką pewnością osądzać, czy zasługuję na to, żeby się o mnie niegrzecznie wyrażać albo być wobec mnie niemiłą – odparł z przekąsem.
– Oczywiście, że nie… – akcent położony na słowa „jak dotąd” zbił ją z tropu. – Potrząsnęła głową. – Tak czy inaczej nie powinnam się tak śmiało wyrażać o kimś, kogo znam tylko z mediów.
– Szczególnie, że wiemy, jak te media potrafią być nierzetelne – ciągnął przekornie Lucien.
– No właśnie! – entuzjastycznie podchwyciła Thia, po czym przerwała, wpatrując się w niego niepewnie. – Zaraz… zaraz… czy to przypadkiem światowe media w dziewięćdziesięciu procentach nie należą do pana?
– To by było sprzeczne z regulacjami prawnymi dotyczącymi monopolu – odparł obojętnie.
– A czy miliarderzy zawracają sobie głowę takimi drobiazgami jak regulacje prawne? – spytała prowokacyjnie Thia.
Lucien zachichotał.
– Owszem, jeśli nie chcą, żeby ich wzięli za fraki i doprowadzili przed sąd.
Na dźwięk jego zmysłowego śmiechu Thia poczuła znajome mrowienie w krzyżu. Musiała też przyznać, że mimo całej irytacji, jaką w niej budził ten człowiek, zaczynała się dobrze bawić – może po raz pierwszy od przyjazdu do Nowego Jorku.
– Czy nie jest pani zimno? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Lucien Steele zdjął marynarkę i okrył nią jej nagie ramiona. Marynarka sięgała jej niemal do kolan i pachniała cytrynową świeżością, a za sprawą jej ciepła dotarł do Thii bardziej przyziemny i zmysłowy zapach mężczyzny, który ją nosił.
– Ależ nie, dziękuję…
– Proszę się nie krępować. – Obiema rękami przytrzymał marynarkę, którą usiłowała zdjąć.
Pod wpływem ciepła jego rąk przenikającego przez materiał poczuła ten sam co poprzednio dreszcz.
Lucien niechętnie cofnął ręce i stanął obok niej przy barierce, wpatrując się w jej twarz jasnymi srebrzystoszarymi oczami. Dopasowana wieczorowa koszula podkreślała jego szerokie barki i szczupłą talię nad wąskimi biodrami i długimi nogami.
– Dlaczego ten wieczór jest dla pani nieudany? – próbował się delikatnie dowiedzieć Lucien.
Dlaczego? Dlatego, że wypad do Nowego Jorku w najmniejszym stopniu nie spełniał jej oczekiwań. Dlatego, że kolejny raz została przyprowadzona na przyjęcie, a potem bardzo szybko pozostawiona samej sobie przez… no cóż, to prawda, że Jonathan nie był jej chłopakiem, jednak z pewnością uważała go za przyjaciela. Ale co to za przyjaciel, który po kilku minutach znika z gospodynią wieczoru, pozostawiając ją na pastwę tych wszystkich nowojorskich pięknoduchów.
Ostatnio jej nie najlepszy nastrój pogłębiła niepokojąca świadomość bliskości stojącego obok niej mężczyzny – ciepło i uwodzicielski zapach jego marynarki, które sprawiały, że czuła się jakby nim otoczona.
No i wreszcie Thia nie potrafiła sobie poradzić z podnieceniem, jakie sygnalizowało jej ciało.
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu źle się czuję na tego rodzaju przyjęciach.
– Dlaczego?
Skrzywiła się, nie chcąc kolejny raz tego wieczoru urazić Luciena.
– Taka już jestem.
Skinął głową.
– A gdzie się pani dobrze czuje? Jest pani może aktorką?
– Absolutnie!
– To może aktorką in spe?
– Słucham?
Wzruszył ramionami.
– Chodzi mi o to, czy może pani zamierza zostać aktorką.
– A, rozumiem. – Thia uśmiechnęła się smutno. – Nie, tym zupełnie nie jestem zainteresowana.
– Modelką?
Jak zdobyć serce kobiety - Jane Porter
Clare Redmond pochowała tragicznie zmarłego narzeczonego, nie wiedząc, że jest w ciąży. O narodzinach dziecka informuje Rocca Cosentina, brata narzeczonego, choć nie sądzi, żeby się tym przejął. Zawsze ją fascynował, mimo że był dla niej niemiły i sprzeciwiał się ślubowi brata. A jednak pewnego dnia Rocco pojawia się u niej w domu i składa jej propozycję, by się pobrali i razem wychowywali małego Adriana. Wyjaśnia też, dlaczego wcześniej tak ją traktował…
Angielka w Nowym Jorku - Carole Mortimer
Angielska studentka Cynthia Hammonds na zaproszenie przyjaciela przyjeżdża na tydzień do Nowego Jorku. Spodziewa się, że Jonathan pokaże jej miasto, lecz on całe dnie spędza na planie serialu, a wieczorami zabiera ją na przyjęcia z udziałem nowojorskich elit. Na jednym z nich pijany Jonathan robi jej awanturę. W obronie Cynthii staje właściciel stacji telewizyjnej Lucien Steele. To dzięki niemu od tej pory nowojorska przygoda Cynthii nabierze zupełnie innych barw…