fbpx

A może romans?

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788327697776

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

– Nienawidzę ślubów – mruknęła Finley Smythe do swojego przyrodniego brata, którego uwielbiała. Znajdowali się w winnicy Saint Isadore, w sali przeznaczonej dla pana młodego i jego drużbów. – Ale twój będzie idealny. – Włożyła mu do butonierki białą różę.
Patrząc do lustra, Grayson Monk skinął głową, po czym się odwrócił.
– Nie masz pojęcia, jacy jesteśmy ci z Nelle wdzięczni, że zorganizowałaś nam tę uroczystość, i to mimo że nie lubisz ślubów.
– Sama idea małżeństwa mi nie przeszkadza. – Finley, ubrana w suknię o czarnej satynowej spódnicy i kremowej gorsetowej górze, podeszła do stolika po swój bukiecik. – Jeśli dwie osoby chcą się pobrać i wspólnie płacić podatki, to ich święte prawo.
Ukłuła się w palec ukrytą wśród łodyżek szpilką. Odruchowo potrząsnęła ręką. Maleńka kropla krwi kapnęła na gorset.
– To dlaczego nie znosisz ślubów? – spytał Grayson, poprawiając krawat.
Finley ostrożnie przypięła bukiecik do sukni.
– Nie cierpię tej „dozgonnej miłości” i „dopóki śmierć was nie rozłączy”, tego kretyńskiego słownictwa, które pociąga za sobą idiotyczne oczekiwania. – Z doświadczenia wiedziała, że żadne „bratnie dusze” nie istnieją.
– Wcale nie uważam tych zwrotów za kretyńskie. – Grayson przyjrzał się jej badawczo.
– Wiem, inaczej byś się nie żenił. – Wzruszyła ramionami. – Gdzie twoi drużbowie? Już chyba usadzili gości…
– Prosiłem, żeby zostawili nas na chwilę samych. Chciałem ci podziękować. Od najmłodszych lat zawsze przy mnie byłaś.
– Po śmierci mamy ktoś musiał zająć się twoim wychowaniem.
– Jesteś niecałe dwa lata starsza; nawzajem się wychowywaliśmy. Dlatego wiem, że ostatni rok był dla ciebie wyjątkowo ciężki.
Machnęła lekceważąco ręką, broniąc się przed wzruszeniem.
– Ciężki? Dlatego, że mój szef złamał przepisy o finansowaniu kampanii wyborczej i siedzi w więzieniu federalnym, a ja zostałam bez pracy? Też mi coś!
– Próbujesz żartować, ale to nie jest śmieszne. Tym bardziej że Barrett to nie tylko twój szef. To też twój ojczym.
– A twój ojciec, więc to ty miałeś ciężki rok. Oraz twoja narzeczona, której rodzinę Barrett zniszczył. Ale nie licytujmy się w dniu twojego ślubu, okej? – Finley zerknęła na zegar ścienny. – Jeśli Luke i Evan wkrótce się nie pojawią, trzeba będzie zapłacić muzykom za nadgodziny.
Grayson ujął jej dłonie.
– Próbuję ci powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczysz. I dla Nelle. To, że wzięłaś na siebie zaplanowanie naszego ślubu, pozwoliło Nelle spędzić czas z ojcem przed jego śmiercią. – Na moment zamilkł. – Mam nadzieję, że kiedyś będziemy sobie żartować na twoim ślubie.
– Dobra, dobra. – Finley wyszarpnęła rękę. – Dlaczego ludzie mający się pobrać koniecznie chcą wciągnąć w małżeńskie bagno swoich przyjaciół? – Rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołała. – Wybawcie mnie od tego typa!
Do pokoju weszli Luke Dallas i Evan Fletcher, obaj w smokingach, przystojni i uśmiechnięci. Uścisnęli dłoń Graysona i poklepali go po ramieniu. Oczywiście Finley nie liczyła na wsparcie z ich strony; żaden z nich nie uważał małżeństwa za przestarzały rytuał. Luke kochał swoją żonę Danicę i ich malutką córeczkę, a Evan cieszył się, że Grayson i Nelle biorą ślub w winnicy jego narzeczonej Marguerite Delacroix, bo za kilka miesięcy on z Marguerite też zamierzali się tu pobrać.
Finley westchnęła. Czasem miała wrażenie, jakby była jedyną rozsądną osobą w tym pokoju.
– Goście już siedzą? – spytała.
– Tak jest, proszę pani. – Evan wyszczerzył zęby.
– Świetnie. – Skinęła na Graysona. – Idziemy.
Saint Isadore było wymarzonym miejscem na ślub. Większość winnic w dolinie Napy miała zakaz organizowania ślubów na swoim terenie; zakaz nie obejmował zamku Saint Isadore zbudowanego w dziewiętnastym wieku na wzór zamków w dolinie Loary.
Ceremonia odbywała się na ogromnym tarasie, z którego rozciągał się widok na wzgórza poprzecinane rzędami winorośli. Na jednym końcu stał ołtarz, czyli ozdobiony różami i bluszczem treliaż, oraz krzesła dla gości, na drugim zaś przygotowano stoły na przyjęcie. Po uroczystości zaślubin w miejscu treliażu miała powstać scena, na której miał wystąpić ulubiony zespół Nelle.
Finley ostatni raz powiodła wkoło wzrokiem, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniano. Nie, o niczym. Nawet pogoda dopisała. Było ciepłe lutowe popołudnie, niebo bezchmurne.
Rozległy się pierwsze nuty marsza weselnego. Nelle stała na końcu prowizorycznej nawy. W białej sukni z koronki i tiulu wyglądała jak księżniczka z bajki. Oczy młodych się spotkały i w tym momencie reszta świata przestała dla nich istnieć. Finley odetchnęła z ulgą. Za kilka minut Grayson i Nelle będą małżeństwem. Przez chwilę spoglądała na twarze gości, kiedy nagle…
Znieruchomiała. Mężczyzna w trzecim rzędzie… Nie, to nie może być on. Skąd by się tu wziął? Nic go nie łączyło z Nelle i Graysonem, jego nazwisko na pewno nie figuruje na liście gości.
Serce zaczęło jej walić. Przymknęła powieki i wzięła kilka głębokich oddechów. Po prostu wyobraźnia płata jej figla. Przez rozmowę o „dozgonnej miłości” i „dopóki nas śmierć nie rozłączy” obudziły się w niej zapomniane wspomnienia.
Po chwili otworzyła oczy i zerknęła w bok; na pewno wszystko się jej przywidziało. Ale nie; mężczyzna w trzecim rzędzie wpatrywał się w nią intensywnie, równie zszokowany jej widokiem co ona jego.
Nie ma halucynacji. To on, Will Taylor.
Ten sam Will, który udowodnił jej, że pojęcie bratnich dusz to żart. Który zniszczył jej wiarę w prawdziwą miłość i szczęśliwe związki. Który piętnaście lat temu odszedł od niej, rozdzierając jej serce na tysiące kawałków.
Najwyższym wysiłkiem woli skierowała wzrok na pastora. Udało jej się śledzić przebieg uroczystości na tyle, aby w odpowiednim momencie podać obrączki. Nawet zdołała się uśmiechnąć, gdy pastor ogłosił Graysona i Nelle mężem i żoną. A kiedy Grayson zgarnął Nelle w ramiona i pocałował ją gorąco, zapomniała o Willu i śmiejąc się radośnie, zaczęła klaskać.
Potem wszyscy wstali, by ruszyć za młodą parą na drugi koniec tarasu. Finley wyprostowała ramiona i uniosła głowę. Nie spojrzę w tamtą stronę, powtarzała w myślach. Nie spojrzę. Nie spojrzę…
Gdy spojrzała, Willa już tam nie było.

Przyjedź do Kalifornii, powiedziała tydzień temu jego siostra Lauren. Spędzimy razem trochę czasu, pośmiejemy się… Śmiech był ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Czuł się tak, jakby ktoś go uderzył. Był tak oszołomiony, że niemal przez całą ceremonię siedział nieruchomo. Nic nie słyszał, nic nie widział. Gdy rozległy się oklaski, oddalił się pośpiesznie.
Finley Smythe. Była równie piękna jak dawniej. Czasem, skacząc po kanałach informacyjnych lub czytając artykuły w internecie, trafiał na zdjęcia Finley oraz jej ojczyma. I chociaż mieszkał w Chicago, daleko od okręgu wyborczego kongresmana Barretta Monka, to słyszał o jego „kłopotach”. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że pan młody jest spokrewniony z byłem kongresmanem, a zatem i z Finley.
Włosy miała krótsze, była szczuplejsza, niż pamiętał. Ale nadal odznaczała się wdziękiem, opanowaniem i magnetyczną charyzmą, która sprawiała, że wszyscy patrzyli na nią, zamiast na piękną pannę młodą. I nadal – co jej spojrzenie mu uzmysłowiło – była dla niego niedostępna.
Od przechodzącego kelnera chwycił kieliszek, który opróżnił jednym haustem. Jak to możliwe? Tylu ludzi się pobiera, a Lauren musiała zaciągnąć go akurat na ślub, na którym Finley pełni rolę druhny?
– Wreszcie cię znalazłam. – Lauren pojawiła się u jego boku, jakby przywołał ją myślami. – Tak nagle zniknąłeś. Dobrze się czujesz?
– Tak – skłamał.
– Jakoś ci nie wierzę. Wracamy do hotelu?
– Nie, serio, nic mi nie jest. – Skinąwszy na kelnera, wymienił pusty kieliszek na pełny. Drugi podał siostrze. – Nie wiem, o co ci chodzi.
– Jeśli nie chciałeś tu przyjeżdżać, mogłeś mi powiedzieć. Poprosiłabym kogoś innego. Wiele osób chętnie skorzystałoby z możliwości uczestniczenia w tak ekskluzywnym wydarzeniu towarzyskim.
Will skarcił się w myślach. Nie powinien pozwolić, by widok dawnej flamy zepsuł mu humor. Uśmiechnął się do siostry.
– Cieszę się, że jestem tu z tobą. Słowo honoru. Minęło za dużo czasu, odkąd się widzieliśmy.
– Czyja to wina? – spytała i dokończyła: – Moja.
– Moja – zawtórował.
– Fajnie, że się zgodziłeś, kiedy okazało się, że Reid nie może. – Spojrzała na lśniącą platynową obrączkę, która wraz z pierścionkiem zaręczynowym zdobiła serdeczny palec jej lewej ręki.
– Reid zna pannę młodą, tak?
– I pana młodego, ale Nelle pracuje dla organizacji non-profit, której Reid jest sponsorem, więc często rozmawiają. A ja rok temu zaprzyjaźniłam się z Nelle, ale wiedziałam, że nikogo poza nią nie będę tu znała. Dlatego poprosiłam cię o towarzystwo. Tu jest sama śmietanka branży technologicznej, twoi ludzie.
– Bez przesady. – Finley jasno dała mu do zrozumienia, za kogo go uważa, a nie uważała za „swojego”.
– Bez przesady? – Lauren skrzyżowała ręce na piersi. –Jesteś prezesem w firmie technologicznej.
– EverAftr mieści się w Chicago, nie w Dolinie Krzemowej.
– Screenweb chce nakręcić program o tobie.
– Nie o mnie, tylko o EverAftr. Taki reality show o ludziach, którzy szukają swojej drugiej połowy.
– Masz być bohaterem pierwszego sezonu.
– Ale tematem całej serii jest EverAftr.
Lauren pokręciła ze śmiechem głową.
– Może mi jeszcze powiesz, że sukces EverAftr to nie twoja zasługa?
Mimo tłumu na tarasie Will bez trudu odnalazł wzrokiem Finley. Zawsze miał doskonałą pamięć. Wprawdzie nie mógł zadziwić przyjaciół szczegółami posiłku zjedzonego sześć lat temu, ale potrafił przywołać mnóstwo faktów i liczb, dźwięków, zapachów i obrazów. A teraz jedyne, co pamiętał, to Finley.
Jej aksamitną skórę. Błysk, który pojawiał się w jej oczach, gdy ją rozśmieszał. Jej przyśpieszony oddech, kiedy ją całował…
– Na pewno dobrze się czujesz? – Lauren pomachała ręką przed jego twarzą. – Nie słuchasz, co mówię. Policzki masz zaczerwienione.
– Trochę zmarzłem. Dziwne, że przyjęcie odbywa się na zewnątrz, a nie pod dachem.
– Żartujesz! Jest piękna pogoda, rozstawiono promienniki. Jak wyjdziesz z tego kąta i wmieszasz się w tłum, od razu zrobi ci się cieplej. Swoją drogą nie jesteś głodny? – Lauren wskazała tace z przekąskami. – Podobno wynajęto szefa kuchni, którego restauracja ma trzy gwiazdki Michelina.
Will ponownie odszukał wzrokiem Finley; stała z nowożeńcami, pozując do fotografii. Popołudniowe słońce tworzyło nad jej głową aureolę.
Odwrócił głowę. Co z tego, że są na tym samym przyjęciu? On już nie jest zakochanym młodzieńcem, ona też się zmieniła. Wytrzyma parę godzin. Zresztą wkrótce jego życie i tak zostanie wystawione na widok publiczny.
Właściwie może jego obecność tutaj miała pewien plus. Kiedy Screenweb ogłosi, że przystępuje do realizacji programu w oparciu o EverAftr i że pierwszy sezon skupi się na nim, przedstawiciele mediów zaraz zaczną grzebać w jego przeszłości. Odkryją, że przed laty coś go łączyło z Finley. Czy nie lepiej, by sam się z tym rozprawił?
Oczywiście jeśli będzie miał okazję do rozmowy z Finley, która unikała patrzenia w jego stronę. Najwyraźniej jej też nie kusiło ponowne spotkanie. Nic dziwnego; tamtego lata dała mu do zrozumienia, że przeżyli przygodę, i na tym koniec.
Szlag by trafił tę jego doskonałą pamięć. Bo odtwarzając w myślach słowa Finley, miał wrażenie, jakby każda sylaba fizycznie go raniła.
– To co, zjemy coś?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Zobaczmy, co przygotowano.
Nie powstrzymał się i jeszcze raz zerknął na Finley. Rozmawiała z jakąś kobietą. Jeśli czuła na skórze jego spojrzenie, nie dała nic po sobie poznać. Wyprostowawszy się, ruszył za Lauren, która omijając rozbawione grupki gości, szła w kierunku bufetu.
Finley należy do przeszłości. Tam musi pozostać. Ale przez całe popołudnie i wieczór, podczas kolacji i tańców, zalewała go fala wspomnień…

„Zamknął na moment oczy. Jego napięcie rosło, z każdą sekundą stawało się coraz większe, ledwo wytrzymywał. Zanurzył palce w jej włosach. Tym, co robiła, doprowadzała go do szaleństwa, ale i uszczęśliwiała. To było jeszcze bardziej ekscytujące przeżycie niż w Miami, a przecież seks w Miami był wyjątkowy, fantastyczny. Może chodziło o to, że już znali swoje ciała? A może o to, że dziś wiedział, iż Chloe nie potrafi mu się oprzeć? Że pragnie go z równą siłą co on jej?”.

Burzliwy romans lady Violet

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 616

ISBN: 9788327697745

Premiera: 28-06-2023

Fragment książki

Aurelian de la Tomber poczuł, jak kula przelatuje przez jego ramię, odbijając się od kości i wędrując dalej. Kiedy stał nieruchomo, czekając na życie lub śmierć, serce mu przyspieszyło i nagle zaczął myśleć jaśniej.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie stracić przytomności i nie pozwolić, by to inni się nim zajęli. Odzyskał równowagę, odetchnął ciężko i szybko, przeanalizował sytuację.
Kula najwyraźniej nie uszkodziła tętnicy, bo upływ krwi z ran był dość powolny. Ciężkie dudnienie w uszach sugerowało, że serce nadal pracuje, a jeśli będzie uważał, da radę zachować równowagę. To, że w ogóle mógł sobie to wszystko wyobrazić, było kolejnym plusem, a pojawiający się na czole i górnej wardze pot był oznaką szoku. Mimo to nie miał pojęcia, jak głęboko utkwił pocisk, a ból narastał. To dobry znak, pomyślał.
Człowiek przed nim był martwy i nie stanowił już zagrożenia, krew z jego szyi spływała na gruby dywan. Odrzucając broń, Aurelian skierował się do drzwi. Był pewien, że ludzie słyszeli strzał, bo pensjonat przy Brompton Place był pełen gości. Zdjął krawat, zębami złapał koniec materiału, po czym owinął go najciaśniej, jak potrafił, wokół ramienia. To było wszystko, co mógł na razie zrobić. Prowizoryczny opatrunek miał zatamować upływ krwi i umożliwić mu ucieczkę. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy zaczął się trząść, przeklął świat rozmywający się przed oczami. Czuł się tak, jakby znajdował się na pokładzie statku w czasie burzy, stopy lądowały nie do końca tam, gdzie chciał, a wirowanie świata przyprawiało go o mdłości.
Zaklął cicho. Musiał uciec jak najdalej stąd, zanim straci przytomność. Opierał się sprawną ręką o ścianę i liczył stopnie. Ciężko oddychał i kaszlał, ale starał się być cicho, gdy mijał mały niebieski salonik tuż przy holu. Z ulgą zauważył, że nie ma tam już człowieka, który kwadrans temu obserwował korytarz. Drzwi wejściowe znajdowały się dziesięć kroków od podstawy schodów, czwarta płytka od drzwi była wypaczona i mocno popękana. Klamka znalazła się w zasięgu jego ręki, ale krew ściekająca po palcach sprawiła, że nie dał rady chwycić metalu i musiał wytrzeć dłoń o kurtkę, zanim spróbował ponownie.
W końcu wyszedł na zewnątrz. Poczuł na twarzy chłód nocy i wiatr. Stwierdził, że kamienna ściana pomoże mu iść prosto. Paznokcie wbijał w kruszącą się zaprawę. Jego nozdrza wychwyciły zapach roślin wyrastających z chodnika. Pachniały czymś, co przypominało zapach kasztanów pieczonych na ogniskach na Polach Elizejskich w okresie Bożego Narodzenia.
To nie w porządku, pomyślał.
Na Brompton Place w Chelsea nie było o tej porze sprzedawców. Zamknął oczy, a potem szybko otworzył je ponownie. Przed nim rozciągała się Brompton Road, a potem Hyde Park. Gdyby udało mu się tam dotrzeć, byłby bezpieczny, bo zieleń go ukryje. Mógłby w samotności przeanalizować sytuację, a przede wszystkim wypchać kurtkę trawą, żeby zatamować krew. Jeśli dotrze do linii drzew, znajdzie tam schronienie i spokój. Było coraz zimniej, a w palcach lewej ręki czuł dziwne odrętwienie. Uczucie, jakby wbijały mu się w ciało niewidzialne szpilki, teraz ustąpiło.
Gdyby to był Paryż, szybko znalazłby kryjówkę i pomoc. Znowu przeklął, ale tym razem jego głos zabrzmiał słabo.
Upadł ciężko na kolana. Nie mógł stać, ale w rynsztoku znajdowała się krata prowadząca do podziemnego odpływu. Doczołgał się do niej, a gdy wyczuł palcami zimny metal, podniósł pokrywę, wytężając wszystkie siły. Jednak jej ciężar odrzucił go do tyłu na śliską ulicę. Głową głucho trzasnął o bruk.
Odgłos kół powozu w pobliżu był ostatnią rzeczą, którą zarejestrował, zanim pochłonęła go ciemność.

Violet Augusta Juliet, wicehrabina wdowa Addington, nigdy nie powinna była zachęcać szanownego Alfreda Biggleswortha do wygłaszania swoich opinii na temat koni, ponieważ później przez całą noc była zmuszona wysłuchiwać jego tyrad. Nie, powinna była ładnie się uśmiechnąć i pójść dalej, kiedy po raz pierwszy zaczepił ją na balu u Barringtonów, ale w jego wyrazie twarzy było coś, co wyglądało na desperację, więc słuchała. To była jej najlepsza i najgorsza strona, ta troska o uczucia innych ludzi i jej potrzeba, by ich uszczęśliwiać. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć w ciemność przez okno powozu. Uszczęśliwiać? Nie, to nie było słowo, którego szukała. Marszcząc brwi i zastanawiając się nad właściwym określeniem, zdjęła rękawiczki. Nigdy nie lubiła ich nosić, W ślad za nimi poszedł też czepek.
– Pan Bigglesworth najwyraźniej przykuł twoją uwagę, Violet.
Amaryllis Hamilton siedziała obok w powozie, obserwując ją ciemnymi oczami. Violet poczuła wyrzuty sumienia – powinny wyjść wcześniej, przecież wiedziała, że jej szwagierka dopiero niedawno wyzdrowiała po zapaleniu płuc.
– Mówi się, że jest doskonałą partią, a ci, którzy go znają, mówią też bardzo dobrze o jego rodzinie – ciągnęła Amaryllis żartobliwym tonem. – Zasługujesz na dobrego człowieka, który będzie szedł z tobą przez życie, Violet, i modlę się co noc do Pana, abyś go znalazła.
To była rozmowa, która toczyła się między nimi bardzo często, ale dziś Violet była nią zirytowana.
– Osiągnęłam dojrzały wiek dwudziestu siedmiu lat, Amaro, i nie szukam kolejnego męża. Dzięki Bogu.
Wyprostowała się, a obrączka na jej dłoni zalśniła w świetle latarni. Pamiętała, jak Harland włożył ją na jej palec przy ołtarzu, pod pięknym witrażem, obok wazonu wypełnionego liliami. Od tamtej pory nigdy nie lubiła tych kwiatów, połysk na woskowych płatkach kojarzył jej się z kroplami potu na czole męża. Podpisano umowę, niełatwą do zerwania, a mężowi przekazany został pokaźny posag. Pamiętała też ojca stojącego w kościele z szerokim uśmiechem zadowolenia na twarzy.
Powóz zwolnił, by przejechać przez wąskie uliczki przy Brompton Road, a następnie zatrzymał się całkowicie – co było niezwykłe, biorąc pod uwagę, że ruch o tej porze powinien być znikomy.
Odsunąwszy zasłonę, Violet wyjrzała i zobaczyła leżącego mężczyznę. Dżentelmena, sądząc po jego ubiorze, choć nie miał krawata, a jego strój wyglądał na podniszczony. Otworzyła okno i zawołała do woźnicy.
– Czy jest jakiś problem, Reidy?
– To nic, milady. Tylko pijak, który zasnął na przejściu. Stangret próbuje go usunąć w bezpieczniejsze miejsce. Za chwilę znów wyruszymy.
Violet zerknęła w dół i zobaczyła, że niekoniecznie jest to zgodne z prawdą. Stangret Addingtonów był niewielkim chłopcem, który miał spore problemy z przeciągnięciem mężczyzny na bok. Mimo znikomej ilości światła, zobaczyła ciemny ślad krwi i bez wahania otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z powozu.
– Jest ranny, musi go obejrzeć doktor. – Rana na linii włosów nad prawym uchem krwawiła, na lewym ramieniu nieznajomy miał opatrunek. Na dźwięk jej głosu otworzył oczy.
– Ja… będzie… dobrze… – szepnął poirytowanym tonem.
Pochyliła się.
– Czy woli pan umrzeć z powodu utraty krwi, czy po prostu zamarznąć?
Woźnica podszedł z latarnią, a wtedy Violet zauważyła uśmiech na twarzy nieznajomego. Jeśli rzeczywiście był umierający, to dobrze, że niczym się nie smucił. Położyła rękę na jego dłoni i poczuła, że jest zmarznięta na kość.
– Zaprowadź go do powozu. Ze względu na późną godzinę i spadającą temperaturę uważam, że dobrze byłoby zawieźć go szybko do domu.
Służący z trudem podniósł nieznajomego, który okazał się bardzo wysoki. Mężczyzna zaklął płynnie po francusku, co sprawiło, że się spięła. A potem zwymiotował na ulicę tuż przy jej butach. Gdy ponownie spojrzał w górą, na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Znajdź butelkę z wodą i obmyj go.
Woźnica westchnął ciężko.
– Wydaje się, że ten człowiek powinien zostać pozostawiony samemu sobie, moja pani.
– Proszę, zrób, jak mówię, Reidy. Jest tu zimno i chciałabym już wrócić do powozu.
– Tak, proszę pani.
Woda przemoczyła jej jedwabne pantofle. Gdy nieznajomy wytarł krew z ust mankietem, uwidoczniła się blizna w dolnej części podbródka. Wyglądał jak pirat po skończonej bitwie, niebezpieczny, ogromny i nieprzewidywalny. Ciemne włosy miał rozpuszczone, a oczy w półmroku błysnęły złotem.
– Gdzie pan mieszka, sir? – zadała to pytanie, gdy tylko wszedł do powozu, polecając woźnicy, by poczekał na informację, w którym kierunku będą jechać. Spróbował jej odpowiedzieć, ale tylko kaszlnął i osunął się na oparcie.
– Pojedziemy do domu. On potrzebuje ciepła i lekarza.
– Jesteś pewna, milady?
– Jestem. Pani Hamilton dopilnuje, by nic mi się nie stało. Jeśli będą jakieś problemy, zaczniemy walić w dach. Choć patrząc na stan tego człowieka, nie sądzę, by stanowił zagrożenie.
Gdy powóz ruszył, Violet spojrzała na nieznajomego. Pomyślała, że jest źle ułożony, bo zdrowe ramię miał wciśnięte pod ciało. Mogła dostrzec broń w kieszeni, a drugą w miękkiej skórze prawego buta. Czyli był uzbrojony i niebezpieczny. Powinna go wyrzucić na ulicę, a jednak tego nie zrobiła.
Był ranny, a to poruszyło jej serce.
Zaczęło padać, wkrótce deszcz zamieni się w śnieg, bo chmury burzowe zalegające nad miastem były fioletowe. Zadrżała i zacisnęła zęby na myśl o tym, co zrobiła.
Porywcza. Głupia. Jak często Harland tak o niej mówił? Kobieta o głupich i irytujących poglądach. Kobieta, która nigdy do końca nie potrafiła się odnaleźć. Amara przyglądała się jej niepewnie i nawet stangret miał problemy z patrzeniem w jej stronę. Zapłacę za głupotę, pomyślała, ale gdyby zostawiła nieznajomego, umarłby.
Gdy dotarli do domu, kazała służącym wnieść mężczyznę do środka i wysłała lokaja po lekarza.
– O tej porze może być trudno go znaleźć, milady..
– Proszę tylko, abyś się pospieszył, Adams, i zapewnił lekarza, że dostanie dobrą zapłatę za usługę.
Umieściła gościa w gościnnej sypialni, ignorując zastrzeżenia Amary.
– Nie wygląda na cywilizowanego dżentelmena – zauważyła szwagierka, obserwując go od drzwi. –Nie wygląda też na Anglika.
Miała rację. W ogóle nie wyglądał jak eleganccy lordowie, którzy bawili się dziś wieczorem u Barringtonów. Jego płaszcz był zbyt prosty, a włosy o wiele za długie. Wyglądał męsko i był przystojny. Gdy leżał w łóżku na pięknej pościeli, w pokoju pełnym eleganckich ozdób, wydawał się zupełnie nie na miejscu.
– Proszę go obmyć, pani Kennings, i ubrać w jedną z koszul nocnych mojego zmarłego męża. Lekarz powinien być tu za chwilę. Niech pani znajdzie kogoś do pomocy.
Nie czuła się już zmęczona, była za to nieco zdezorientowana całą sytuacją i swoim zdecydowanym postępowaniem. Harland zawsze upierał się przy podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji, a ona rzadko miała na nie jakiś wpływ. Dziś wieczorem poczuła, że wreszcie robi to, co ona uważa za słuszne i nie musi nikogo słuchać.
Jeśli służba dziwiły jej polecenia, nie mówili o tym. Byli posłuszni i powstrzymali się od pytań. Władza miała w pewnych okolicznościach wiele zalet.
Po kilku chwilach do drzwi biblioteki zapukał lokaj. Wszedł do środka z naręczem broni.
– Pani Kennings przysłała mnie z tym, milady. Powiedziała, że lepiej, aby były tutaj niż przy nieznajomym. Lekarz też właśnie przyszedł.
– Poproś go, by przyszedł do mnie, gdy skończy, Adams. Będę tu na niego czekała.
– Oczywiście, milady.
Zauważyła, że uzbrojenie było liczne i zróżnicowane. Na stole leżał pistolet skałkowy wykonany z orzecha i stali. Jego mosiężna kolba odbijała światło. Dobrze wyważony egzemplarz, pomyślała, gdy podniosła go i zastanawiała się, jaką skrywa historię. Cała kolekcja noży: ostrze w pochwie z szorstkiej skóry, dłuższy, ostrzejszy nóż z inkrustowaną rękojeścią oraz gruby, szeroki ni to miecz, ni sztylet.
Narzędzia pracy świadczące o zajęciu nieznajomego. Prawda ją na chwilę oszołomiła. Człowiek, któremu pomogła, był zabójcą. Zdawała sobie sprawę, jak musiało go naznaczyć takie życie. Być może właśnie w tej chwili pani Kennings podnosiła materiał jego koszuli, aby pokazać lekarzowi blizny wypisane na jego skórze, układające się w historię jego życia. Była pewna, że tak właśnie jest. Ciemna krew rozmazała się na matowej stali ostrza w miejscach, które zraniły czyjeś ciało. Wyobraziła sobie, jak wygląda przeciwnik nieznajomego i podeszła do stolika, by nalać sobie brandy.
Przez wszystkie lata małżeństwa nie piła nic mocniejszego niż poncz. Teraz skłaniała się ku brandy, bo ten alkohol uśmierzał ból, choć zawsze uważała, by pić w samotności, bez świadków. Brandy spłynęła po jej gardle jak ciepły balsam, osiadając w żołądku i kojąc nerwy.
Chciała pójść do nieznajomego, upewnić się, że nie umarł. Chciała też znów go dotknąć, poczuć ciepło jego skóry, mieć pewność, że oddycha. Pochyliła głowę i nasłuchiwała. Umarły nie zatrzymałby medyka tak długo, a medyk oczekujący zapłaty szybko przyszedłby do biblioteki i zażądał tego, co mu się należało.
Usłyszała głęboki okrzyk bólu i spięła się, a cisza, która nastąpiła później, była równie przerażająca jak hałas.
– Proszę, Boże, pomóż mu – wyszeptała w noc i spojrzała na płonący w kominku ogień.
Służąca musiała zostać wyciągnięta z ciepłego łóżka, aby go rozpalić. Czasami życie było niekończącym się pasmem nieszczęść lub uciążliwych obowiązków, zwłaszcza dla służby.
Natomiast życie Harlanda wydawało się pasmem gniewu. Po pierwszych kilku miesiącach małżeństwa rzadko widziała go szczęśliwego. Zmarszczyła brwi. Wydarzenia tego wieczoru sprawiły, że zaczęła wspominać smutne chwile, a przecież nie było sensu patrzeć wstecz.
Przypomniały jej się słowa ojca. Kiedy oddawał ją w ramiona Harlanda Addingtona, pochylił się i powiedział:
– Wicehrabia jest człowiekiem, który zmierza do celu. To mądry i utytułowany młodym mężczyzna. Będziesz szczęśliwa, Violet, zobaczysz.
Wtedy uznała, że w to wierzył, ale teraz nie była tego taka pewna. Jej ojciec był twardym i zdystansowanym mężczyzną, z którym nie była w najlepszych relacjach, zresztą z nikim nie miał dobrych relacji. Wszak po kilku latach małżeństwa jej macocha i ojciec nienawidzili się prawie tak samo gorąco, jak ona i Harland pod koniec wspólnego życia. Jaki ojciec, taka córka. Zagubieni w zdradliwym bagnie między dobrem a złem.

Hałas w holu dwa kwadranse później sprawił, że odwróciła się, odstawiła pustą szklankę po brandy i czekała, aż drzwi się otworzą.
– Doktor Barry jest gotowy do wyjścia, milady. – Jej gospodyni stała u boku starego lekarza. Violet mgliście kojarzyła tego człowieka. Być może przychodził kiedyś do Harlanda, by zdiagnozować jedną z jego licznych i różnorodnych dolegliwości.
– Jak się miewa pacjent?
– Obawiam się, że kiepsko, lady Addington – Widziała z wyrazu jego twarzy, że prognozy nie były optymistyczne. – Jeśli Bóg w całej swej mądrości zechce, by wyzdrowiał, to może, ale jeśli nie… –zawahał się, ale po chwili kontynuował: – Człowiek trudniący się… przemocą… musi liczyć się z tym, że to anioły lub demony zadecydują o jego losie.
– Czy są jakieś instrukcje dotyczące opieki?
– Tak, milady. Upewnijcie się, że przyjmuje wodę i co sześć godzin trzeba nakładać tę maść na jego prawą skroń i lewą rękę. Ma pod bandażem kompres, który należy rano zmienić. Najbardziej martwi mnie klatka piersiowa, ale wyjąłem kulę. Wrócę jutro w południe, aby go ponownie zbadać, chyba że życzy pani sobie, abym go stąd zabrał…
– Nie, nie życzę sobie – odparła szybko. Lekarz wyglądał na zaskoczonego.
– Dobrze, lady Addington. Zostawiłem rachunek, życzę dobrej nocy. Jeśli ten mężczyzna umrze do rana, proszę wysłać wiadomość. Przyjadę po ciało.
Kiwnąwszy głową, zdusiła wszelkie podziękowania, które g zamiar wypowiedzieć. Spodziewała się więcej troski i optymizmu po osobie, której praca polegała na opiece nad chorymi. Nie wezwę go ponownie, postanowiła.
Chwilę później siedziała na krześle przy łóżku wysokiego nieznajomego, a ciężar decyzji o oddaniu go pod czyjąś opiekę spoczywał na jej ramionach.
Umyty, był jeszcze piękniejszy. Ale przecież Harland był niezwykle przystojny i jakoś jej to nie fascynowało.
Potrząsając głową, skupiła się na mężczyźnie przed sobą, ciesząc się, że jest z nim sam na sam, ciesząc się z nocy, blasku świec i nieruchomego świata na zewnątrz.
Gospodyni ubrała go w jedną z wykrochmalonych i haftowanych nocnych koszul Harlanda, której kołnierz sztywno okalał jego szyję. Rana nad uchem została zszyta, a długie ciemne włosy opadały na rozsmarowaną na niej żółtą maść. Nic jednak nie mogło ukryć śladu na jego brodzie, grubej blizny zaczynającej się tuż pod ustami i biegnącej do szyi. Violet pomyślała, że to rana od noża, która nie została dobrze opatrzona i zapewne zaczęła ropieć. Zastanawiała się, czy to było bardzo bolesne.
Był rozgorączkowany. Widziała to po rumieńcach na jego skórze i pulsującym tętnie na szyi.
– Pozwól mu żyć – szepnęła. Już dawno nie modliła się tak szczerze.
Pod zamkniętymi oczami rysowały się ciemne sińce, mężczyzna był blady. Paznokcie miał krótkie i porządnie przycięte, a pierścień na jego palcu był ze złota. Pod wygrawerowaną koroną umieszczono kilka małych brylantów.
Stracił opuszek palca prawej ręki – wyglądało to na czyste i dobrze wygojone cięcie, ale rana musiała być stosunkowo stara, ponieważ blizny były już blade. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka, którego życie mogło obfitować w wiele niebezpiecznych sytuacji. Ledwo mieścił się na łóżku – musiał mieć kolana zgięte, żeby stopy pozostały na łóżku. Buty ustawione obok łóżka były z najlepszej skóry, dobrze wykonane, wyglądały na drogie – w srebrze ich klamerek wygrawerowana była ta sama korona, która widniała na pierścieniu.
Violet z westchnieniem wstała i odwróciła się do okna, spoglądając na miasto i jego gasnące światła. Londyn był bezpieczny, pełen ludzi i ciągłych zmian. Była tu już od dwunastu miesięcy i ani razu nie opuściła śródmieścia, prowadziła uporządkowane życie, w którym nie było nic zaskakującego. Dlaczego więc nalegała, by sprowadzić do domu tego niebezpiecznego nieznajomego?

Lady Violet nie przejmuje się plotkami. Nie waha się udzielić pomocy rannemu mężczyźnie, którego wygląd przestraszyłby wiele innych dam z towarzystwa. Podejrzewa, że Aurelian nie został zaatakowany przypadkowo i pełni w Londynie tajną misję. Kolejne wypadki potwierdzają to założenie. Violet, która szuka poplecznika i obrońcy, składa Aurelianowi szokującą ofertę. Mąż zostawił jej w spadku wielu wpływowych i groźnych wrogów, wobec których samotna kobieta jest bezradna. Jeśli Aurelian podejmie się jej ochrony, ona zostanie jego kochanką. Ich burzliwy romans każe się obojgu zastanowić, czy słusznie uznali, że w takim związku miłość to tylko przeszkoda.

Czekam, aż dasz mi rozkosz, Sekrety złej reputacji

Barbara Dunlop, Joss Wood

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1274

ISBN: 9788327697943

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

Czekam, aż dasz mi rozkosz – Barbara Dunlop

Katie Tambour, moja najlepsza przyjaciółka z Uniwersytetu Stanu Kalifornia, stała na krześle w moim kąciku jadalnym, przesuwając po ścianie detektorem kabli.
– Nie ma sensu go wieszać – powiedziałam niepewna, czy na wypadek, gdyby straciła równowagę, stać blisko czy raczej się cofnąć.
– Ja powiesiłam swój dziś rano – odparła.
Mój świeżo oprawiony dyplom stał za nią na okrągłym stoliku. Było tam napisane: Adeline Emily Cambridge, doktor filozofii, architektury i urbanistyki.
– Ty się stąd nie wyprowadzisz – zauważyłam.
Katie zaoferowano pracę w Sacramento, miała wykładać fizykę i astronomię na uniwersytecie stanowym.
– Ty też trochę tu zostaniesz.
– Może. – Nie spieszyło mi się, by opuszczać Kalifornię. Minione dziewięć lat cieszyłam się tutejszym powietrzem i słońcem, a także wyluzowanym trybem życia.
– Znalazłam dobre miejsce! – zawołała Katie, palcem zaznaczając punkt między kuchennymi szafkami i szmaragdową szklaną rzeźbą, którą kupiłam na festiwalu sztuki lokalnych artystów trzy lata temu.
Byłam szczęśliwa w tym mieszkaniu. Na balkonie w ciepłe letnie dni czułam świeży powiew znad rzeki. W maju moja opalenizna miała już złotobrązowy odcień, bo godzinami czytałam i pisałam na leżaku.
– Podaj mi młotek. – Katie wyciągnęła za siebie rękę.
– Nie wolno mi robić dziur w ścianach. Wiesz, że zapłaciłam kaucję za ewentualne szkody.
– Nikt nie zauważy jednej więcej. – Wskazała głową na szklaną rzeźbę wiszącą na trzech hakach.
– Dobra. Demoluj moje mieszkanie.
Katie się zaśmiała.
– Będziesz na to patrzeć z przyjemnością. Powinnaś już podpisywać się doktor Cambridge. Ja na pewno przez jakiś czas będę pod wszystkim podpisywała się doktor Tambour.
– Ludzie będą cię prosić o poradę medyczną.
– Powiem im, że jestem doktorem fizyki i zacznę wyjaśniać stałą Plancka. To ich powstrzyma. – Katie sięgnęła po oprawiony dyplom. Powiesiła go i sprawdziła, czy wisi równo. – Idealnie.
Zastanowiłam się, ile czasu minie, zanim włożę dyplom do pudła, szykując się do przeprowadzki.
– Dostałam wczoraj dziwną ofertę pracy – powiedziałam. Starałam się nie myśleć o liście, który wzbudził we mnie niepokój.
– Dziwną? – Katie raz jeszcze poprawiła dyplom.
– Sama zobacz. – Z koszyka na pocztę wyciągnęłam kartkę w kolorze kości słoniowej. Gdy podawałam ją Katie, spojrzałam na trójkolorowy stylizowany nagłówek „Windward Alaska”.
Katie usiadła w fotelu obok otwartych drzwi balkonowych, wzięła do ręki kieliszek merlota, który odstawiła dwadzieścia minut wcześniej, i zaczęła czytać.
– Poważnie? – Podniosła na mnie wzrok.
– Nie starałam się o tę pracę. Nie mam zielonego pojęcia, skąd w ogóle o mnie wiedzą.
– Opublikowałaś pracę doktorską, a ceremonia rozdania dyplomów była transmitowana w sieci.
Przeczytała opis projektu, który przewidywał zaprojektowanie i budowę centrum kultury i sztuki, gdzie prócz powierzchni wystawowej, sprzedażowej i sali kinowej znalazłoby się miejsce na edukację. W trzecim co do wielkości mieście Alaski. Usiadłam na kanapie i sięgnęłam po kieliszek z winem. To była praca marzeń. W normalnych okolicznościach nie dostałabym czegoś podobnego bez dziesięciu lat doświadczenia. Jedna rzecz przemawiała na moją korzyść – pochodziłam z Alaski.
– Ale – Katie spojrzała na mnie – mówiłaś…
– Że nie wrócę do domu. Nie zmieniłam zdania. Nie miałam zamiaru nawet zbliżać się do Alaski.
– Czyli musisz zaczekać na inne propozycje. Albo przemyśl jeszcze Tucson – rzekła Katie.
– Osiedle mieszkaniowe? – Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
– Pensja jest niezła, a pogoda fantastyczna.
Zamknęłam oczy i prychnęłam, dając jej do zrozumienia, co sądzę o tej propozycji.
– Reno? – zasugerowała. – Byłabyś dość blisko, żeby wpadać tu na weekendy.
– Kasyna i hotele? Odpada.
– Tylko mi nie mów, że wybierasz się do Keys. Węże, aligatory i robactwo. Nie wyszłabyś stamtąd żywa.
– Cóż, na Alasce są niedźwiedzie.
– Więc bierzesz pod uwagę Alaskę?
– Właśnie powiedziałam, że tam są niedźwiedzie. Czy to brzmi, jakbym brała to pod uwagę?
– Niedźwiedzie nie spacerują główną ulicą.
– W Windward tak. – Grizzly stanowią poważne zagrożenie w całej Alasce. – Pamiętasz, jak w podstawówce uczyli cię, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, bo mogą być niebezpieczni? Nas uczono, żeby unikać grizzly.
– Więc wolisz węże? – Katie wypiła resztę wina i wstała.
– Nie. – Węże mnie przerażały. Aligatory pożerają ludzi, niedźwiedzie zwykle chcą tylko, by ludzie trzymali się od nich z daleka. To wielka różnica.
– Kasyna nie wyglądają teraz tak źle, prawda?
– Nie ekscytuje mnie projektowanie modnych kasyn.
Przy barku śniadaniowym Katie dolała sobie wina, po czym zakołysała butelką w moją stronę.
– Poproszę. – Uniosłam kieliszek.
Mogłam odrzucić te oferty i zostać w Kalifornii miesiąc dłużej z nadzieją, że pojawi się coś ciekawszego. Pieniądze nie stanowiły problemu. Czułam jednak, że chcę wyjechać. Chciałam zacząć kolejny etap życia.
– Przy podejmowaniu życiowych decyzji pomaga alkohol – zażartowała Katie, idąc ku mnie z butelką.
Podstawiłam jej kieliszek, by go napełniła.
– To nie będzie Reno – stwierdziłam, choć podobało mi się, że mogłabym samochodem odwiedzać Katie.
– Keys to nieustający koszmar, stale bym się o ciebie martwiła.
– A projektowanie przedmieść Tucson po paru tygodniach doprowadziłoby mnie do szału.
– Sama widzisz, co właśnie zrobiłaś. Wygląda na to, że jedziesz na Alaskę – powiedziała.
– Mój ojciec, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. Wuj, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. – Jęknęłam na wspomnienie lat, gdy dorastałam w rezydencji Cambridge’ów. – A moja rodzina wciąż ma wobec mnie oczekiwania.
– Jak daleko jest z Windward do Anchorage?
– Nie dość daleko.
– Ale nie ma tam drogi, tak?
– Moi bracia latają służbowymi samolotami.
– Skąd będą wiedzieli, że tam jesteś? Nosisz bransoletkę, która pozwala cię śledzić? Masz czip w ramieniu?
– Wuj Braxton wyczuje to nosem.
– Wuj Braxton jest jasnowidzem? – Katie się zaśmiała.
– Raczej intrygantem. Podobnie jak mój ojciec. Od lat mają mnie na oku i marzą o rodzinnej dynastii.
– Masz dwadzieścia siedem lat.
– Wiem.
– Nie mogą cię zmusić do niczego, czego nie chcesz.
– To także wiem.
Zawsze mogłam odmówić, już to robiłam. Ale ilekroć odrzucałam coś, co ich zdaniem było w interesie rodziny, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Sięgnęłam po list.
– Mogłabym pojechać na Alaskę – odezwała się Katie. – Mówię serio – dodała. – Zajęcia zaczynają się we wrześniu. Wszędzie mogę przygotować program zajęć.
– Chcesz rozwiązać moje problemy z ojcem i wujem?
– Albo z niedźwiedziami. Nie zapominaj o nich.
– Bez urazy, Katie. Byłabym szczęśliwa, gdybyś mi wszędzie towarzyszyła. Nie miałam lepszej przyjaciółki od ciebie, ale to by się na nic nie zdało. Ci dwaj są nie do pokonania, jak siły natury.
– A ja nie? Chyba nie zapomniałaś, że mam doktorat z astronomii? Wisi na ścianie. Pozwól, że coś ci powiem. Natura nie jest potężniejsza niż supermasywna czarna dziura.
– Wysysa energię życiową ze wszystkiego, na co trafia.
Katie ściągnęła twarz, słysząc mój uproszczony opis.
– Można tak to ująć.
– To właśnie mój ojciec i jego brat Braxton.
– Nie wiem, co masz na myśli. Więc co? Jadę na Alaskę?

Gdy wysiadłyśmy z samolotu na płycie lotniska w Windward, powietrze było ciepłe i przejrzyste.
– Czujesz ten zapach? – spytała Katie z zachwytem.
– Jaki? – Czułam wyłącznie woń oparów silnika.
– Powietrze jest czyste jak bąbelki w drogim szampanie. Moje płuca są oszołomione.
– Szampan wydziela dwutlenek węgla. Co z ciebie za naukowiec?
Katie wzięła mnie za rękę.
– Nie mówiłaś, że Alaska tak ładnie pachnie.
– Nie ma tu przemysłu. – Wzorem Katie wzięłam głęboki oddech. – Na zachód ciągnie się ocean, aż do Chin. Na wschód jest północna Kanada, która też nie jest źródłem emisji przemysłowej. Na północy mamy trzy parki narodowe.
Przez rozsuwane drzwi weszłyśmy do budynku terminalu, zostawiając za sobą hałas pasa startowego. Zauważyłam, że terminal został odnowiony. Hala była jednak niewielka w porównaniu z międzynarodowym lotniskiem w Anchorage. Katie się rozglądała.
– Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
– Oglądałaś to lotnisko w sieci.
– Tak, ale trzeba się znaleźć w danym miejscu, żeby poczuć, jak jest naprawdę.
Ludzie nas mijali, zdążając w różnych kierunkach, ubrani w stroje robocze albo sportowe. Windward szczyciło się tym, że jest niezależne i bezpretensjonalne. W zasadzie można tak powiedzieć o wszystkich mieszkańcach Alaski.
Kiedy szłyśmy odebrać bagaż, a był tu tylko jeden transporter, mój wzrok przyciągnęło ogromne zdjęcie przedstawiające ceremonię oddania lotniska po remoncie.
Z góry uśmiechał się do mnie kongresmen Joe Breckenridge. Powiedziałam sobie, że to tylko zdjęcie. Prawdziwy Joe jest w Waszyngtonie. Spędzał tam większość czasu, poza tym bywał w Anchorage i Fairbanks, gdzie mieszkali jego wyborcy, albo na rodzinnym ranczu w Kenai Peninsula. Mimo to nie mogłam pozbyć się uczucia, że ściany terminalu na mnie napierają.
– No, szybko poszło – powiedziała Katie, gdy wypatrzyła swoją walizkę. – Twoja też tu jest! – zawołała.
Jak większość pasażerów, spokojnie ruszyłam naprzód.
– Jak się dostaniemy do hotelu? – spytała Katie.
– Do Redrock z lotniska jeździ autobus. – Wskazałam na odpowiednie wyjście. I rzeczywiście, gdy drzwi się rozsunęły, ujrzałyśmy bus z hotelu.
Podszedł do nas kierowca ubrany w czarne dżinsy i koszulkę polo z hotelowym logo na kieszonce.
– Adeline? – zwrócił się do mnie.
– Znają cię tu? – szepnęła Katie z cieniem ekscytacji.
– To ja – powiedziałam do kierowcy i szepnęłam do Katie: – Mają mnie na liście rezerwacji.
– Jestem Jackson, witamy w Windward – rzekł mężczyzna, uścisnął nam ręce, po czym wziął walizki. – Chcecie mieć torebki przy sobie?
– Tak – odparłam, bo w swojej miałam telefon i portfel.
– Wskakujcie do środka. – Zabrał bagaże na tył busa.
– Super – powiedziała Katie. – Nie musimy czekać.
– Przestań się tak wszystkim ekscytować.
– Żartujesz? Gdyby to był LAX, jeszcze byśmy tkwiły w samolocie.
Na przednich fotelach busa siedziała para starszych ludzi. Kiwnęli nam głowami z uśmiechem. Katie wsunęła torbę podręczną pod siedzenie.
– Kocham góry. Spójrz na te drzewa.
– Przybrzeżny las deszczowy.
– Szczyt jest zaśnieżony!
Kobieta siedząca z przodu odwróciła głowę, zapewne rozbawiona entuzjazmem Katie.
– To lodowiec – poinformowałam ją. – Góry osiągają wysokość około tysiąca metrów.
– Więc śnieg nigdy się nie topi.
– Nigdy się nie topi.
Bus jechał wzdłuż linii brzegowej.
– Czuję się, jakbym podróżowała w czasie. – Wróciłam myślą do zdjęcia Joego na lotnisku.
Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy odwiedził moją rodzinę w Anchorage. Patrzył na mnie pytająco, jakby próbował czytać mi w myślach, ale tak, by mnie nie przestraszyć. Cóż, miałam dla niego wieści. Nie pozna moich myśli. Zachowywałam czujność.
Nie przeszywał mnie wzrokiem, by się dowiedzieć, czy jestem inteligentna lub zabawna, czy łączą nas te same zasady moralne. Zastanawiał się, czy jestem taka jak mój ojciec i wuj, i czy można mnie dokooptować do wspólnej sprawy, jaką było połączenie interesów rodzinnej firmy Cambridge’ów i politycznej kariery Joego.
Mój ojciec Xavier i jego brat Braxton od początku wspierali tę karierę i od lat przyjaźnili się z ojcem Joego, właścicielem rancza. W rozmowach ze znajomymi i przyjaciółmi nie mogli się go nachwalić, zabezpieczając mu poparcie wyborców i popychając do zwycięstwa.
Po wyborze do Kongresu Joe z kolei poparł ich wysiłki, by znaleźć federalne fundusze na północny kabel podwodny, co pozwoliłoby otworzyć naszą firmę Kodiak na europejski przepływ danych w internecie.
Następnie za cel wzięli sobie mnie: stwierdzili, że Joe potrzebuje żony z dobrej alaskańskiej rodziny, a znów Cambridge’owie bliskiego związku z dobrze zapowiadającym się politykiem. To miało przynieść korzyści obu stronom. Szkoda tylko, że ewentualna panna młoda nie była chętna.
– Twoi bracia czasem tu pracują? – spytała Katie.
– Rzadko, a biura Kodiak znajdują się za miastem.
Uważałam, że mam szansę na zachowanie mojej obecności w Windward w sekrecie. Gdybym nie myślała, że to się uda, nie przyjęłabym tej pracy. Nazajutrz rano miałam się spotkać z Williamem O’Donnelem, dyrektorem wydziału kultury i sztuki Izby Handlowej, i Nigelem Longiem z biura gubernatora, by sfinalizować szczegóły umowy. Bus zajechał przed zadaszone wejście Redrock Hotel. Wysiadłyśmy, dałyśmy napiwek kierowcy, a portier wziął nasze bagaże i zaprowadził nas do recepcji.
– Chcą się panie zameldować? – spytała kobieta za ladą. Miała przypiętą tabliczkę z imieniem Shannon.
– Tak – odparłam. – Jestem Adeline… – Mój wzrok padł na ekran telewizora w holu, na którym widniał Joe w dżinsach, koszuli w kratę, kowbojkach i kapeluszu. Mój umysł krzyczał: Tylko nie to! Czułam się, jakby mnie prześladował.
– Proszę pani? – spytała Shannon.
– Cambridge – dokończyła za mnie Katie.
– Ma pani rezerwację na trzy doby. – Głos Shannon płynął z daleka, kiedy patrzyłam na Joego na ekranie.
Szedł z gubernatorem Harlandem. Na pasku pod spodem przeczytałam: Spotkajmy się. Kongresmen Breckenbridge weźmie dziś udział w spotkaniu w Windward.
– To jakiś żart? – wydusiłam.
– Więc nie trzy doby?
Katie szturchnęła mnie łokciem i się otrząsnęłam.
– Wyjeżdża pani dwudziestego trzeciego? – spytała Shannon.
– Tak. – Wyjęłam portfel i podałam kartę kredytową.
– Co jest? – spytała Katie ściszonym głosem.
– Czy w hotelu jest fryzjer? – spytałam Shannon.
– Tak. – Podsunęła mi wizytówkę. – Proszę iść do końca holem i minąć windy. Fryzjer jest obok spa.
– Spa? – zainteresowała się Katie.
Shannon z uśmiechem przeciągnęła kartę przez czytnik.
– Czynne od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. Przyjmują bez rezerwacji, ale lepiej ją zrobić. Fryzjer pracuje od dziewiątej do szóstej.
– Chcesz się zrobić na tę rozmowę? – spytała Katie.
– Myślę o tym.
– To rozmowę o pracę? – spytała uprzejmie Shannon.
– Tak – odparła Katie i wskazała na mnie – Jej.
– W takim razie powodzenia. – Shannon oddała mi kartę. – Mam nadzieję, że zostanie pani u nas dłużej.
Milczałam. Projekt był ekscytujący, ale coraz bardziej uświadamiałam sobie związane z tym ryzyko. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to wpaść na Joego albo żeby ktoś z Kodiaka mnie tu rozpoznał.

– Wyglądasz jakoś inaczej. – Siedziałyśmy w restauracji Steelhead na parterze hotelu. Przez nieduże okna wpadało światło długich alaskańskich dni. Zamówiłyśmy sałatkę z cytrusów i dzikiego łososia oraz chardonnay. Nie byłam przekonana do nowego koloru włosów, ale też nie byłam niezadowolona. Jeszcze nie byłam blondynką, miałam kasztanowe włosy. – Odważnie – stwierdziła Katie.
Odwróciłam głowę i poczułam muśnięcie kosmyków, które już nie zakrywały mi szyi. Miałam przedziałek na boku i odrobinę sterczące włosy na czubku.
– Odrosną.
– Trochę to potrwa. A skąd okulary? Taki intelektualny akcent dla zrównoważenia blondu? – Zamiana szkieł kontaktowych na okulary była kolejnym sposobem na zmianę wizerunku, która miała być moim kamuflażem.
– Ty jesteś blondynką – zauważyłam.
– Czasami mam chęć przefarbować się na czarno, może wtedy ludzie traktowali mnie poważniej.
– Ludzie traktują cię bardzo poważnie.
Katie była geniuszem. Wiedzieli o tym wszyscy na uniwersytecie kalifornijskim. Właśnie dlatego propozycję etatu dostała kilka minut po otrzymaniu dyplomu.
– Na uniwersytecie owszem. – Zaśmiała się. – A tak w ogóle świetnie ci w okularach.
Oprawki były bordowe w drobne cętki, lekko zaokrąglone, z maleńkimi kryształkami obok zawiasów.
– Ledwie cię rozpoznałam. – Katie wypiła łyk wina.
Poprawiłam okulary, myśląc, że potrzeba czasu, żebym do nich przywykła. Zawsze nosiłam szkła kontaktowe.
– Adeline? – odezwał się niski męski głos. Wiedziałam, do kogo on należy, bo dreszcz przebiegł mi po plecach. – Jesteś w Windward – dodał Joe, zostawił trzech towarzyszących mu panów w garniturach i podszedł do naszego stolika. Natychmiast pożałowałam, że ścięłam włosy.
– Witaj, Joe…

Sekrety złej reputacji – Joss Wood

James
Boże Narodzenie

James Ryder-White starannie złożył złotą folię, w którą owinięte było atłasowe pudełeczko, i wydał bezgłośny jęk znudzenia. Kolejne Boże Narodzenie, kolejna para luksusowych spinek do mankietów od Penelopy…
Jego żona nie była najbardziej pomysłowym ofiarodawcą prezentów na świecie. Ale cóż… on wręczył jej przed chwilą czarny kaszmirowy sweter i kolejny złoty breloczek mający ozdobić jej i tak już ciężką bransoletę.
Wiedział dobrze, że będzie równie zachwycona tym podarunkiem, jak on swoim.
Za długo byli małżeństwem… żadnemu z nich nie chciało się już zabiegać o względy partnera.
James wyjrzał przez okno ogromnej rezydencji swojego ojca, w której spędził dzieciństwo, a teraz zajmował wraz z żoną jej prawe skrzydło.
Kochał pobliskie miasteczko Portland w stanie Maine, pełne zabytkowych budynków i latarni morskich oraz stylowych sklepów i restauracji. Ale w gruncie rzeczy czuł się u siebie tylko na tym oddalonym od niego o dwadzieścia kilometrów kawałku wybrzeża.
Rodzinny dom mieścił siedemnaście sypialni, z których każda udostępniała użytkownikom widok na zatokę. Były tam też liczne podgrzewane baseny, nadwodne pomosty, pawilony oraz garaż na dziesięć samochodów.
Nie wspominając już o kamiennym molo, do którego przylegał niewielki port jachtowy oraz kilkusetmetrowy odcinek plaży.
James kochał ten dom i tę posiadłość… choć nie przepadał za ich właścicielem.
Usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przed trzydziestu kilku laty nie poślubił Penelopy. Gdyby miał dość odwagi, aby zaryzykować, zlekceważyć rozkazy ojca i wybrać własną drogę.
Przesunął dłonią po twarzy, starając się odpędzić przykre myśli. Wiedział, jak bezwzględnie potrafi traktować jego ojciec swoich konkurentów i członków rodziny, więc nigdy nie brał na serio pod uwagę możliwości sprzeciwienia się jego woli.
Musiał przyznać przed samym sobą, że do uległości skłaniały go też apanaże związane z przynależnością do rodziny Ryder-White.
Posłuszeństwo zapewniało mu pełne kieszenie i zasobne rachunki bankowe. Znoszenie humorów Calluma umożliwiało mu kupowanie nieruchomości oraz ostentacyjnie luksusowych samochodów i tworzenie funduszy powierniczych dla swoich dzieci.
Jego córki dysponowały już pieniędzmi, którymi je obdarował. O ile się orientował, fundusze Kingi oraz Tinsley były nadal nienaruszone.
Kinga, piękna blondynka o piwnych oczach, przysiadła właśnie na poręczy jego fotela, a on czułym gestem położył dłoń na jej ramieniu.
Gdy przytłaczały go wyrzuty sumienia, przypominał sobie zawsze, że gdyby nie Penelopa, nie byłby ojcem dwóch uroczych i inteligentnych młodych dam.
Jego małżeństwo nie było związkiem opartym na wzajemnej miłości, ale córki wynagradzały mu z nawiązką wszystkie poniesione ofiary.
– Tato, dlaczego wydajesz się tak bardzo przygnębiony? Przecież jest dziś święto.
– Nic mi nie dolega, kochanie.
Był przekonany, że mówi prawdę. Jego małżeństwo funkcjonowało bez zarzutu, a dzieci były zdrowe i udane. Chętnie dodałby do tej charakterystyki słowo „szczęśliwe”, ale Kingę nadal prześladowały skutki dramatycznego wydarzenia, do którego doszło przed dziesięcioma laty, a Tinsley dotąd nie zdołała pogodzić się z rozwodem.
Szczęście było pojęciem mglistym i równie trudnym do uchwycenia jak poranna mgła.
Poczuł, że Kinga sztywnieje, więc uniósł głowę i ujrzał ojca, który stał przy kominku, usiłując skupić na sobie uwagę rodziny.
Callum zbliżał się do osiemdziesiątki, ale był zdrowy i sprawny tak fizycznie, jak umysłowo. Teraz spojrzał na Jamesa i kiwnął znacząco głową. Jego syn odchrząknął głośno. Tinsley i Penelopa natychmiast przestały rozmawiać, a w ich oczach pojawił się wyraz czujności.
James dobrze znał jego przyczynę; Callum miał zwyczaj prezentować członkom rodziny swoje nowe koncepcje – lub rozkazy – przy okazji towarzyskich spotkań.
Świąteczny charakter tego dnia nie miał dla niego najmniejszego znaczenia; jedyne co się liczyło, to reputacja i interesy firmy.
James był w istocie zaskoczony, że ojciec tak długo zwlekał z przejściem do spraw zawodowych.
– Zapewne zauważyliście, że nie wszystkim dałem w tym roku prezenty – oznajmił namaszczonym tonem, obrzucając zebranych bacznym spojrzeniem niebieskich oczu.
O Boże, pomyślał jego syn. Ile razy słyszałem ten wykład? Sto? Dwieście? Chyba jeszcze więcej.
– Jak dobrze wiecie, pierwszym przedstawicielem naszej rodziny w stanie Maine był William Ryder, który przybył tu wraz z trzecią falą osadników. Poślubił bogatą Lottie White, a my wszyscy wywodzimy się od tej pary. Poświęciłem wiele czasu na studiowanie genealogii, bo chciałem lepiej poznać dzieje naszego rodu.
Znowu to samo, pomyślał z irytacją James. Jak długo można się szczycić przynależnością do rodziny, której dzieje sięgają trzystu lat?
Co jeszcze nowego można odkryć?
– Dowiedziałem się, że rozwój nauki pozwala ustalić miejsce pochodzenia naszych przodków – ciągnął Callum. – Stwierdziłem z ubolewaniem, że żadne z was nie okazało najmniejszego zainteresowania swoją proweniencją. Chcąc obudzić waszą pasję poznawczą, postanowiłem dać wam w prezencie gwiazdkowym testy DNA, żebyście mogli sobie uświadomić nasze dziedzictwo.
Callum wyjął z brązowej papierowej koperty kilka szklanych rurek i wręczył jedną z nich Jamesowi.
– Potrzymajcie przez chwilę ten wacik w ustach, a potem włóżcie go do probówki – polecił Callum, podając kolejne testy Penelope, Kindze i Tinsley. – Wpiszcie na etykiecie swoje imię i nazwisko. Zarejestrowałem nas wszystkich na stronie internetowej pod adresem WhoAreYou.com.
Callum zdjął nakrętkę szklanej rurki i wyciągnął z niej kłębek waty.
– Technologia poczyniła zdumiewające postępy, a WhoAreYou to największa i najbardziej popularna instytucja oferująca tego rodzaju usługi. Mam dalekich kuzynów, którzy są już zarejestrowani na tej stronie, więc wkrótce powinienem otrzymać jakieś informacje na ich temat. Dzięki tej metodzie będziemy mogli wypełnić luki w swoim drzewie genealogicznym.
James poczuł zawrót głowy. Wpatrywał się w szklaną rurkę, gorączkowo wytężając umysł. Nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji.
– To wcale nie jest trudne – apodyktycznym tonem oznajmił Callum, przenosząc wzrok z niego na Penelopę, która nadal trzymała probówkę w ręku. – Na czym polega problem?
– Nie ma żadnego problemu, Callum – skłamał James. Nigdy nie pozwolono mu nazywać go ojcem lub tatą.
Spojrzał na żonę i dostrzegł w jej oczach wyraźne niezadowolenie, a nawet coś w rodzaju paniki.
– Teraz możemy już porozmawiać o interesach – oświadczył senior rodu, chowając wszystkie testy do koperty. – Powiedz mi, James, czy udało ci się wytropić właściciela tego pakietu akcji?
James zacisnął zęby. Callum od trzydziestu lat obsesyjnie poszukiwał dwudziestopięcioprocentowego udziału w kapitale spółki Ryder International. Chciał za wszelką cenę wykupić te akcje, by uzyskać pełną kontrolę nad swoim przedsiębiorstwem, ale do tej pory nie udało mu się zidentyfikować ich posiadacza.
– Cały czas nad tym pracuję.
– W takim razie pracuj bardziej usilnie – warknął Callum. – Porozmawiajmy teraz o obchodach stulecia firmy Ryder International. Będą one trwały cały rok i zaczną się od dobroczynnego balu.
Miało to być ekskluzywne przyjęcie dla starannie wybranej dwutysięcznej elity bogaczy. Zaproszenie kosztowało sto tysięcy dolarów, a na liście gości widniały nazwiska wielu arystokratów i polityków.
– Powiedzcie mi, dziewczyny, czy udało wam się znaleźć gwiazdę wieczoru?
Kinga i Tinsley kierowały wspólnie działem PR rodzinnej firmy i robiły to w sposób perfekcyjny. Callum rzadko je chwalił i często ignorował ich zasługi.
– Gwiazda, którą wybrałyśmy, odwołała swoje występy zaplanowane na najbliższe półrocze ze względu na stan zdrowia – odparła Kinga. – Nadal szukamy kogoś, kto mógłby ją zastąpić.
– Chciałbym zatrudnić kogoś, kto zapewni nam rozgłos, a nawet wywoła kontrowersje… choćby na granicy sensacji.
– Czy możemy poprosić o sugestie dotyczące wyboru takiej osoby? – spytała Kinga, unosząc brwi.
– Griff O’Hare.
Kinga i Tinsley wymieniły przerażone spojrzenia, a James nie był tym zdziwiony. Nawet on słyszał o modnym młodym piosenkarzu i aktorze, który miał anielski głos oraz opinię wybuchowego awanturnika.
– Widzę, że będę miała w tym roku bardzo udane święta… – mruknęła Kinga, zamykając oczy i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Kinga Ryder-White siedziała w ustronnej loży słynnego nowojorskiego baru będącego chlubą hotelu Forrester-Grantham i zerkała co chwilę na tarczę swojego złotego zegarka marki Piaget.
Nie była zaskoczona tym, że Griff O’Hare spóźnia się na spotkanie. Denerwowało ją postępowanie dziadka Calluma, który wybrał człowieka o tak fatalnej opinii na główną gwiazdę obchodów stulecia firmy.
Już kilkakrotnie za jej pamięci wtrącał się do spraw leżących w kompetencjach działu PR i nigdy nie wynikało z tego nic dobrego.
Kiedy wezwał ją wczoraj do swojego gabinetu, była zaskoczona tym, że dziadek wpatruje się w olbrzymi ekran telewizora, na którym gwiazdor rocka siedzi przy fortepianie w czerwonym podkoszulku i postrzępionych dżinsach.
– Nie mam zamiaru go zatrudniać, Callum – oznajmiła stanowczym tonem, choć wiedziała dobrze, że ten młody człowiek jest popularnym i utalentowanym artystą.
Callum zignorował jej uwagę i nacisnął guzik Play. W gabinecie rozległ się głęboki, dźwięczny głos. Kinga rozpoznała melodię i stwierdziła ze zdziwieniem, że znany z ekscesów gwiazdor rock and rolla potrafi zapanować nad swoim temperamentem i zaśpiewać godną podziwu wersję arii „Nessun Dorma”.
Gdy nagranie dobiegło końca, Kinga odwrócił się do dziadka i wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie twierdziłam, że on nie potrafi śpiewać. Powiedziałam tylko, że nie życzę sobie, aby wystąpił na naszym balu.
– Decyzja w tej sprawie należy nie do ciebie, lecz do mnie – odparł Callum, rzucając na biurko trzymanego w ręku pilota.
Oczywiście, pomyślała Kinga. On chce mi przypomnieć, że w jego świecie rządzą tylko mężczyźni.
Z trudem powstrzymała wybuch złości. Jej stosunki z dziadkiem były mieszaniną miłości i niechęci.
On zarzucał wnuczce arogancję i brak szacunku, ona zaś miała mu za złe sposób, w jaki traktował jej ojca, oraz lekceważenie, jakie okazywał swoim wnuczkom.
Kochała tę posadę i ludzi, z którymi przyszło jej pracować, ale nie mogła znieść swojego szefa.
– To nagranie wideo obejrzało w ciągu miesiąca przeszło sześćdziesiąt pięć milionów odbiorców. Świat muzyczny przewiduje jego rychły powrót na scenę – oznajmił Callum, wskazując ruchem głowy migający ekran.
Kinga zerknęła na tabelę oglądalności i zmarszczyła brwi, zaczynając rozumieć motywy postępowania dziadka.
Griff O’Hare był nieprzewidywalny, ale posiadał opinię bardzo utalentowanego gwiazdora rocka, więc wszyscy jego wielbiciele marzyli o tym, by zobaczyć go jak najszybciej na estradzie.
Zapraszając tego skandalizującego artystę do udziału w uroczystym balu, Callum Ryder-White chciał zyskać opinię człowieka, który doprowadził do jego ponownego pojawienia się w światłach rampy.
Zawsze chętnie sięgał po kosztowne i ekskluzywne zabawki mogące przynieść mu osobisty rozgłos.
Był, bądź co bądź, patriarchą rodziny i uważał się za kogoś w rodzaju króla wschodniego wybrzeża. A królowie mają prawo do kapryśnych zachcianek.
Kinga rozważyła wszystkie za i przeciw, uznała, że ryzyko związane z zatrudnieniem tego nieprzewidywalnego artysty byłoby zbyt wielkie, i potrząsnęła głową.
– Nie życzę sobie, żeby do jego pierwszego występu po tak długiej przerwie doszło na moim balu – oznajmiła stanowczo.
– To jest mój bal – poprawił ją Callum. – Moja firma, mój bal, moja decyzja. Spotkaj się z nim i ustal szczegóły albo poszukaj sobie nowej pracy. A teraz odejdź.
Kinga wiedziała dobrze, że próba dyskusji z dziadkiem jest skazana na niepowodzenie. Nie była pewna, czy Callum, cieszący się sławą sprytnego manipulatora, mówi w tym momencie poważnie, czy też zastawia na nią pułapkę mającą doprowadzić do jej klęski.
Tak czy inaczej, włożyła zbyt wiele pracy w przygotowania do obchodów, by narazić je na katastrofę.
Po rozmowie z Callumem zbadała dokładnie przeszłość Griffa O’Hare i doszła do wniosku, że artysta uznany kiedyś za najbardziej seksownego mężczyznę świata jest nieodpowiedzialnym durniem.
Zmarszczyła brwi i postanowiła zaczekać jeszcze pół godziny, a potem opuścić bar.
Nie zamierzała tracić czasu na fanaberie byłych gwiazd uważających się za nadludzi.
Lubiła Nowy Jork, ale go nie kochała. Jej domem było niewielkie miasto Portland, o wiele mniej zanieczyszczone, o wiele bardziej przytulne.
Chciała tam jak najszybciej wrócić.
Gwar panujący w barze nagle przycichł. Usłyszała podniecone szepty gości i domyśliła się, że umówiony z nią na czwartą trzydzieści gwiazdor raczył przybyć na miejsce. Odwróciła głowę i ujrzała jego słynny, lekko ironiczny uśmiech skierowany pod adresem oniemiałej z zachwytu kelnerki. Większość obecnych tu mężczyzn miała na sobie szyte na miarę garnitury i buty, które kosztowały ich co najmniej tysiąc dolarów, oraz starannie zawiązane krawaty.
Strój Griffa O’Hare’a składał się z wypłowiałych, rozdartych na kolanach dżinsów, butów do kostek i skórzanej lotniczej kurtki.
Niósł w ręku kask motocyklowy, jego jasne włosy były rozczochrane, a dolną szczękę pokrywał dwudniowy zarost. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie dba o to, co pomyślą o nim inni.
Kinga musiała przyznać, że jego widok obudził w niej zainteresowanie. Wiedziała jednak, że jest to tylko biologia. Podobnie jak większość kobiet, była zaprogramowana przez ewolucję w taki sposób, by zwracać uwagę na najbardziej męskiego przedstawiciela płci przeciwnej, obecnego w jej otoczeniu.
Ona jednak nie wdawała się w trwałe związki, bo wymagała od mężczyzn nie tylko atrakcyjnej twarzy i atletycznej budowy. Najwyżej ceniła wierność, poważne podejście do pracy oraz inteligencję.
Wszystko to jednak nie miało teraz znaczenia, ponieważ nie wierzyła już w miłość. Straciła kiedyś ukochaną osobę, przeżyła to bardzo ciężko i nie zamierzała powtarzać tego doświadczenia.
Griff O’Hare wręczył kask i kurtkę zachwyconej kelnerce, a Kinga mimo woli dostrzegła pod jego niebieskim T-shirtem potężną muskulaturę ramion i klatki piersiowej. Emanowała z niego zabarwiona arogancją pewność siebie, która zwiastowała konfliktowe usposobienie i skłonność do wdawania się w kłopoty.
Organizowany przez nią bal miał odznaczać się elegancją i wyrafinowaniem. Poszukiwała mistrza ceremonii, który spełni te wymagania.
Już pierwszy rzut oka na Griffa przekonał ją, że nie jest to właściwy człowiek.
Postanowiła przebrnąć przez to spotkanie, a potem przekonać Calluma, że jego sugestia była niedorzeczna i znaleźć jakąś inną gwiazdę wieczoru.
Griff rozejrzał się po sali. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, poczuła zalewającą ją falę ciepła. Usiadła wygodnie na wyłożonej skórą kanapie, postanawiając obserwować jego zachowanie.
Kiedy ponownie obrzucił otoczenie czujnym wzrokiem, dostrzegła w jego oczach błysk irytacji.
Ruszył niepewnie w głąb sali i zatrzymał się o kilka kroków od niej, a ona poczuła, jakby zakręciło jej się w głowie.
– Hmm… – mruknął niewyraźnie.
– Słucham? – spytała, unosząc brwi.
– Pani oczy mają kolor szlachetnej starej whisky.
– I to od dnia narodzin – mruknęła, starając się ukryć zmieszanie.
– Mam się tu spotkać z pewnym kontrahentem, ale go nie widzę. Czy mogę panią zaprosić na drinka, jeśli się nie zjawi?
– Nie, panie O’Hare. Nie może pan postawić mi drinka ani niczego innego. Ale pozwalam panu usiąść w mojej loży. Jestem Kinga Ryder-White, a pan się skandalicznie spóźnił.

Griff doszedł do wniosku, że Kinga Ryder-White wygląda na osobę, która połknęła przed chwilą duży plaster bardzo kwaśnej cytryny.
Wsunął się do loży, nie odrywając wzroku od jej ładnej twarzy i smukłej szyi. Przechylił lekko głowę, chcąc obejrzeć całą jej figurę. Stwierdził, że jest dość wysoka jak na kobietę, ponieważ jednak miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, górował nad nią o ponad dziesięć centymetrów.
Miała na sobie zestaw, który nazywał Nudnym Uniformem Służbowym: męską koszulę, czarne obcisłe spodnie i buty na wysokich obcasach.
Na jej twarzy nie dostrzegł śladów makijażu, ale znał wiele kobiet i wiedział dobrze, że taki naturalny wygląd wymaga kilku godzin wytężonej pracy.
Ponownie spojrzał w jej bystre oczy i zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z naiwną smarkulą ani osobą skromną i ustępliwą, lecz z inteligentną, zdeterminowaną młodą kobietą.
– Myślałem, że mam się spotkać z Callumem Ryder-White’em – oznajmił niepewnym tonem, przesuwając dłonią po włosach.
– Mój dziadek Callum polecił mi odbyć tę rozmowę w jego zastępstwie. Kieruję działem PR rodzinnej firmy i podejmuję wszystkie decyzje dotyczące obchodów stulecia jej istnienia.
– Miło mi cię poznać, skarbie.
Dostrzegł w jej piwnych oczach błysk gniewu i zdał sobie sprawę, że chyba posunął się za daleko…

Czekam, aż dasz mi rozkosz - Barbara Dunlop „Jedną ręką objął mnie w pasie, palce drugiej wplótł mi we włosy i musnął wargami moje usta. Pierwszy dotyk był delikatny, a jednak elektryzujący. Poczułam w piersi fale gorąca i znieruchomiałam. Potem znów mnie pocałował. Tym razem goręcej, a jednak z zaskakującą czułością, więc oddałam mu pocałunek. Czułam, że nie mogę sobie ufać. Joe mocniej trzymał mnie za kark, a ja wtuliłam się w niego, czując jego ciepło. Nie wiedziałam, kiedy otworzył drzwi i je zamknął...”. Sekrety złej reputacji - Joss Wood Gdy Kinga Ryder-White dowiaduje się, że na jej balu charytatywnym wystąpi gwiazdor rocka Griff O’Hare, wpada w panikę. Griff słynie z konfliktowego charakteru. Ich pierwsze kontakty utwierdzają ją w przekonaniu, że trudno jej będzie zapanować nad jego arogancją i pewnością siebie. Ale im mniej pozwala wchodzić sobie na głowę, tym większe zainteresowanie Griff jej okazuje. I zaczyna ją uwodzić. W skrytości ducha Kinga przyznaje, że chętnie spędziłaby z nim noc albo dwie…

Jak zostać hrabiną

Annie Burrows

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 615

ISBN: 9788327697769

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

– Naprawdę jesteś głupia – zdenerwowała się lady Bradbury, gdy Eleanor po raz kolejny wyjrzała przez okno. – Co z tego, że świetnie władasz łaciną i greką, skoro brak ci życiowej mądrości?
Chyba rzeczywiście nie jestem najmądrzejsza, zgodziła się z nią w duchu Eleanor. Słodki Boże, dlaczego tak się ekscytuję dzisiejszą wizytą lorda Lavenhama?
To głupie, a jednak nie umiała nad tym zapanować. Od rana, a dokładniej od chwili, gdy otworzyła oczy, myślała tylko o tym.
– Oczywiście, i jestem tego świadoma – odparła.
Bo niby czemu taki przystojny mężczyzna miałby zwrócić uwagę na taką pospolitą pannę jak ona?
Gdy lord Lavenham po raz pierwszy składał wizytę lady Bradbury, dla której Eleanor pracowała, gapiła się na niego jak urzeczona, ukrywając twarz za filiżanką herbaty. Gdyby miała choćby odrobinę talentu, spędziłaby godziny przy sztaludze, próbując stworzyć jego portret. Z drugiej jednak strony, zapewne nawet żaden z flamandzkich mistrzów nie zdołałby uchwycić blasku tych niepokojąco ciemnych oczu.
Były jak obietnica grzechu, na ich widok miękły jej kolana, wyobraźnia podsuwała śmiałe scenariusze. Ale małżeństwo? Wbrew niepochlebnej opinii lady Bradbury, Eleanor nie brakowało rozumu. Lavenham oprócz powalającej urody miał też tytuł i majątki rozsiane po całej Anglii. Natomiast ona zarabiała na chleb jako dama do towarzystwa.
– Nie snuj głupich fantazji – ciągnęła lady Bradbury zachęcona milczeniem Eleanor. – Może poświęci ci godzinę lub dwie, gdy dopadnie go nuda i nie będzie miał nic lepszego do roboty, ale wcześniej czy później wróci do Londynu i szybko o tobie zapomni. To przecież oczywiste.
Eleanor musiała ugryźć się w język, by powstrzymać się od ciętej riposty. Czyżby lady Bradbury sugerowała, że lord Lavenham najpierw zawróci jej w głowie, a potem porzuci jak zniszczoną rękawiczkę? Dlaczego przypisywała mu cechy, których nie posiadał? Przecież zawsze zachowywał się jak na dżentelmena przystało. Nie obrzucał Eleanor obleśnymi spojrzeniami, nie czynił niestosownych uwag, nie próbował zdybać jej w ciemnym kącie, by skraść pocałunek. Żadna ze służących nie skarżyła się na niego, a przecież gdyby był takim rozpustnikiem, jak sugerowała jej pracodawczyni, na pewno wcześniej czy później wyszłoby to na jaw.
Chociaż Eleanor pracowała u zgorzkniałej arystokratki zaledwie kilka tygodni, nauczyła się traktować jej opinie z dużą dawką nieufności. Starsza pani cierpiała z powodu artretyzmu, ból ją ograniczał, musiała zrezygnować z wielu rzeczy, które kiedyś sprawiały jej przyjemność. Może dlatego wiecznie pomstowała na wszystko i na wszystkich. W dodatku mąż zostawił jej w spadku głównie długi, a rodzina nie kwapiła się do pomocy.
– Powiem ci, jak to się skończy – perorowała niestrudzenie. – Okryjesz się niesławą. A wówczas nie będę miała wyboru, będę musiała ci wymówić.
– Jestem pewna, że nic takiego się nie stanie – zapewniła ją Eleanor. Nie wierzyła, by lord Lavenham był zdolny do podłości.
– Stanie się, jeśli będziesz się do niego tak mizdrzyć jak ostatnio.
Wcale się do niego nie mizdrzyła. A może jednak tak? Owszem, lubiła z nim rozmawiać, jednak po spędzeniu kilku godzin z lady Bradbury każdy elokwentny i inteligentny rozmówca był na wagę złota. Eleanor po prostu nudziła się jak mops w domu na odludziu, skazana na towarzystwo zrzędliwej i wiecznie niezadowolonej arystokratki. Dlatego zawsze niecierpliwie czekała na kolejną wizytę lorda Lavenhama, bo opowiadał o przeczytanych ostatnio książkach i dzielił się ploteczkami z Londynu.
No dobrze, nie tylko dlatego nie mogła się doczekać następnego spotkania. Doceniała, że lord Lavenhama ciężko się napracował, by przełamać jej nieśmiałość, i zachęcił do – jak na nią nieulękłego – wyrażania swych opinii. Wreszcie poczuła się przy nim na tyle swobodnie, że odważyła się dyskutowała na każdy temat, który poruszył. Szybko odkryła, że jest wnikliwym, oczytanym i inteligentnym obserwatorem rzeczywistości. Zupełnie jakby po długiej wędrówce po pustyni dotarła wreszcie do oazy. Od śmierci rodziców bardzo jej brakowało głębokich i mądrych rozmów, a lord Lavenham wypełnił tę lukę. Jego celne, zaprawione humorem uwagi bardzo ją bawiły. Poruszali tematy, które zupełnie nie interesowały lady Bradbury. Czasami przynosił nową książkę lub pamflet, słusznie zakładając, że Eleanor zainteresują poruszane tam sprawy. Nigdy jednak z nią nie flirtował, po prostu prowadzili długie ożywione rozmowy. Nigdy się też do niego nie mizdrzyła.
Nawet nie wiedziałaby, jak to robić. Nie próbowała wywierać wrażenia strojem czy fryzurą, nie była kokietką. Na ogół postrzegano ją jako prostą i do bólu praktyczną pannę.
Zapewne dlatego nie wyszła za mąż i musiała zarabiać na chleb jako dama do towarzystwa jędzowatej lady Bradbury.
– Ten chłopak jest taki sam jak jego ojciec. Wspomnisz moje słowa. Nie wie, co to honor, żaden z nich nie miał o tym bladego pojęcia. – Lady Bradbury prychnęła z dezaprobatą.
Ach, to przynajmniej w części wyjaśniało jej niechęć do lorda Lavenhama. Uważała, że poszedł w ślady ojca. Tak, o wyczynach starszego pana krążyło wiele opowieści, a Eleanor musiała ze wstydem przyznać, że uwielbiała słuchać lokalnych ploteczek. A teraz była zadowolona, że odkryła, dlaczego pracodawczyni jest tak uprzedzona do lorda Lavenham a. Ojciec często wbijał Eleanor do głowy, że nic nie dzieje się bez powodu. Zawsze istnieje logiczne wyjaśnienie z pozoru irracjonalnych ludzkich zachowań.
– W zasadzie powinnam cię odprawić, ponieważ jawnie go uwodzisz. Tak, to było skandaliczne zachowanie. I pewnie bym to zrobiła, ale wiem, jak trudno o dobrą damę do towarzystwa, która zgodziłaby się zamieszkać na takim pustkowiu. Jedyne, co można zobaczyć przez okno, to pagórki, drzewa i owce. A ja chciałabym zobaczyć ludzi. Oto czego najbardziej mi brakuje.
Eleanor zrobiło się żal pracodawczyni. Z powodu choroby lady Bradbury musiała zrezygnować z wielu zajęć, które lubiła, na przykład z gry na pianinie czy haftowania. Z pewnością byłaby mniej zgryźliwa, gdyby nie doskwierała jej potworna nuda. Nie popadałaby tak często w smętny nastrój, mieszkając na przykład w Bath, gdzie nietrudno o towarzystwo innych pań i zawsze jest o kim plotkować. Może i była tu nieszczęśliwa, ale nic nie tłumaczyło jej niesprawiedliwych oskarżeń wobec Eleanor.
– Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że tak często mnie teraz odwiedza – ciągnęła lady Bradbury wciąż ze skwaszoną miną. – Zanim cię zatrudniłam, przyjeżdżał raz w roku i tylko po to, by przejrzeć księgi.
Naprawdę? Eleanor pozwoliła, by w jej sercu zagościła głupia nadzieja. Może przyjeżdża tu dla mnie? Może jednak trochę mnie polubił?
– A już wizyty o tej porze roku to naprawdę niemal cud. Zwykle Boże Narodzenie spędzał na przyjęciach, szukając towarzystwa kobiet, których nie waham się nazwać upadłymi.
Zgodnie z tą frazą, Eleanor natychmiast upadła na duchu. Nic nie mogła poradzić na to, że natychmiast oczami wyobraźni ujrzała, jak lord Lavenham zawzięcie flirtuje z nieziemsko piękną i bezwstydną kokietką. Miałby z tego zrezygnować, by spędzać czas z prostą i niezbyt atrakcyjną starą panną? Co skłoniło jej pracodawczynię do takiego przypuszczenia?
– Być może bywa tu tak często z powodu… – zaczęła Eleanor.
Jednak lady Bradbury nie pozwoliła jej skończyć. Stuknęła mocno laską o ziemię i niemal wysyczała:
– Nie pozwolę mu uwieść mojej damy do towarzystwa bez względu na to, jak bardzo będziesz go zachęcać, rozumiesz?
Uwieść ją? I ona niby go zachęca?
– Lady Bradbury, nigdy go do niczego nie zachęcałam.
– Nie udawaj niewiniątka. Jestem stara, ale mam oczy i uszy. Trzęsiesz się z podekscytowania jak galareta, bo obiecał, że dziś przyjedzie. Masz nadzieję, że będzie jak ostatnio. Bezwstydnie z nim flirtujesz i wciąż chichoczesz jak pensjonarka.
Tym razem Eleanor naprawdę się zawstydziła. Cóż, rzeczywiście podczas ostatniej wizyty Lavenhama nieustannie chichotała. Dostała nawet takiego ataku śmiechu, że prawie zabrakło jej tchu, chociaż nie pamiętała, co ją tak rozbawiło. Właściwie częściej niż stwierdzenia lorda rozśmieszał ją sposób, w jaki je wypowiadał, czego oczywiście jej pracodawczyni zupełnie nie rozumiała.
– Nie zamierzam tego tolerować, rozumiesz? – mówiła dalej lady Bradbury. – Jeżeli zależy ci na tej posadzie, nie odzywaj się do niego.
– Mam milczeć jak zaklęta? To uchybi zasadom grzeczności, jak sądzę. A jeśli mnie o coś zapyta?
– Będzie okazja, byś wykazała się inteligencją. Może nie jestem zbyt oczytana, ale nie jestem też głupia. Nie próbuj mnie przechytrzyć. Nie wolno ci przebywać z nim sam na sam. Jeśli wejdzie do pokoju, w którym jesteś, masz natychmiast wyjść, a posiłki będziesz jadać u siebie.
Równie dobrze lady Bradbury mogłaby ją zamknąć w pokoju i w ogóle nie wypuszczać. Nie wolno jej widywać lorda Lavenhama? Nie wolno zamienić z nim nawet jednego słowa?
To nie do zniesienia.
Westchnęła, przyciskając dłonie do żołądka, który coraz bardziej ją bolał.
A może lady Bradbury postępowała słusznie, karząc ją w ten sposób? Okazywanie sympatii mężczyźnie, który był poza zasięgiem, to oczywista głupota i proszenie się o kłopoty. Lord Lavenham, jeśli wierzyć plotkom, mógł bez trudu zdobyć przychylność najpiękniejszych i najbogatszych dam z towarzystwa.
– Dziękuję, milady – odparła Eleanor słabym głosem.
I rzeczywiście była wdzięczna, bo nie powinna tracić głowy dla mężczyzny, który traktował ją miło, ale nigdy nie odwzajemniłby jej uczuć. Jedyne, co mógł jej zaoferować, to litość.

***

Lord Lavenham właśnie zamierzał wyciągnąć nogi w stronę kominka, bo po mroźnym dniu spędzonym na polowaniu był nieco zziębnięty. W tym samym momencie usłyszał odgłos kroków, bez wątpienia należących do panny Mitcham.
Nie miał pojęcia, czym jej się naraził, ale odkąd przybył do Chervil House, wyraźnie go unikała. Nie zamierzał pozwolić, by traktowała go jak powietrze i uznał, że pora się z nią rozmówić.
Niemal wstrzymał oddech, gdy ostrożnie otworzyła drzwi. Gdyby go dostrzegła, oczywiście zarumieniłaby się, wymamrotała coś niezrozumiale i uciekła. Nawet nie zdążyłby się z nią przywitać. Na szczęście siedział w fotelu z wysokim oparciem i tyłem do drzwi, więc stojąc w progu, nie mogła go zobaczyć. Oczywiście jako dżentelmen, gdy tylko weszła do pokoju, powinien natychmiast wstać, ale nie zamierzał popełnić tego błędu. Znów by uciekła, a on chciał, by wytłumaczyła się z dziwnego zachowania.
Zamarł w bezruchu, gdy weszła do środka, szepcząc, że ominie ją herbata i przede wszystkim ciasteczka. Uśmiechnął się pod nosem. Jakie to dla niej typowe. Służba podziwiała anielską cierpliwość Eleanor, która z pogodnym uśmiechem znosiła wieczne zrzędzenie lady Bradbury, jednak czasami zza maski układnej panny wyzierała, tak jak teraz, prawdziwa Eleanor. Była wyraźnie zła, że pracodawczyni wydała jej bzdurne polecenie w chwili, gdy siadały do herbaty. Dopiero gdy dotarła do biurka pod oknem i otworzyła szufladę, stanął dokładnie między nią a drzwiami.
Odwróciła się gwałtownie, była wyraźnie przestraszona. To go zdziwiło, bo zazwyczaj patrzyła na niego niemal z uwielbieniem, który zamieniał się w grzeczne zainteresowanie, gdy sobie uświadamiała, że jest jedynie damą do towarzystwa.
– Bardzo przepraszam, że panu przeszkodziłam – powiedziała. – Nie zauważyłam, że pan tu przebywa. – Wbiła wzrok w dywan, choć dotąd zawsze śmiało patrzyła mu w oczy, chyba jak nikt inny. Podobało mu się to, miał wrażenie, że zagląda w głąb jego duszy i dostrzega to, czego inni nie widzą. – Jeszcze raz przepraszam – szepnęła.
– A gdybym odparł, że wcale mi nie przeszkadzasz i proszę, żebyś tu została? Co wtedy byś zrobiła?
Nie odpowiedziała, tylko przygryzła wargi i próbowała go wyminąć. Nadal unikała jego spojrzenia, jakby był niebezpieczną bestią, której lepiej nie drażnić.
– Wiedziałem… – Przeszedł przez pokój i zamknął drzwi. – Zatem miałem rację, unikasz mnie, bo nie chcesz być ze mną sam na sam. – Skrzyżował ręce na piersi i oparł się o drzwi.
Spojrzała na niego, a potem na fotel, na którym przed chwilą siedział.
– Specjalnie udawałeś, że cię tu nie ma, tak? Czekałeś na mnie?
Czy czekał? Niekoniecznie, nie był na tyle głupi, by na poważnie zainteresować się kobietą o jej pozycji. Chciał tylko wyjaśnić sytuację.
– Po prostu jestem ciekaw, co takiego zrobiłem, że mnie unikasz? Zachowałem się niestosownie? – Gdy zarumieniła się i zwiesiła głowę, dodał naglącym tonem: – Tak czy nie? Nie mam pojęcia, o co chodzi. Kiedy byłem tu ostatnio, odniosłem wrażenie… – Cóż, odniósł wrażenie, że lubi jego towarzystwo, zresztą z wzajemnością. – Nie wypiłem za dużo, więc nie wierzę, że mogłem ci w czymś uchybić. – Pamiętał, że miło rozmawiali i dużo się śmiali. W jej obecności po raz pierwszy w życiu odczuł silną więź z innym człowiekiem, swoiste poczucie wspólnoty, czego dotąd nie doświadczył.
Oto kolejny dowód, jak zwodnicze są wszelkie uczucia, pomyślał smętnie i dodał:
– Skoro nie masz odwagi powiedzieć mi prosto w twarz, dlaczego traktujesz mnie jak trędowatego…
– Trędowatego? Och, skądże – zaprotestowała gwałtownie. – Nie zrobiłeś nic złego. Chodzi o mnie… To moja wina.
– Nie rozumiem.
– Boże, to takie krępujące – szepnęła i znów spłonęła rumieńcem. – Jednak jestem ci winna szczerą odpowiedź. Nie mogę pozwolić, byś czuł się winny i wierzył, że zrobiłeś coś niestosownego, obraziłeś mnie lub przestraszyłeś.
Lubił ją właśnie za to, że była do bólu szczera. Nie krygowała się, nie próbowała mu schlebiać. Była bystra i miła. Teraz wydawała się zmieszana, a on wierzył, że tak było w istocie, że niczego nie udawała.
– Lady Bradbury uważa… że ci się narzucam.
Narzuca mu się? To ostatnia rzecz, która przyszłaby mu do głowy. Eleanor nie miała pojęcia o flircie i na pewno nie była kokietką. Nawet ubierała się tak, jakby chciała być niewidzialna.
– Zabroniła mi przebywać z tobą sam na sam – dokończyła Eleanor, widząc, że zaniemówił ze zdumienia.
– Co takiego? – Dlaczego ta stara zołza oskarżyła Eleanor o flirt? A gdyby tak było w istocie, co zamierzała zrobić? Wyrzucić Eleanor? Za kogo ona się uważa?
– To oczywiście nieprawda – zapewniła szybko Eleanor. – Nigdy bym się nie ośmieliła… A ty nigdy nie próbowałbyś…
– Oczywiście – uciął. Dobrze, że chociaż ona mu ufała, w przeciwieństwie do rodzonej ciotki. Chociaż czy jakakolwiek kuzynka postrzegała go w korzystniejszym świetle? Jego ojciec był łajdakiem, a one często powtarzały, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Od kiedy zaczął się interesować dziewczętami, kuzynki komentowały jego podboje miłosne, przypisując mu motywy dalekie od prawdziwych, a także rozwiązłość. Im mocniej protestował, tym zacieklej go atakowały. W końcu znużony walką pogodził się z myślą, że przypięły mu łatkę cynicznego uwodziciela.
Efekt był taki, że powszechnie uznano go za rozpustnika i wszystkie matki panien na wydaniu pilnowały, by nie zbliżał się do ich pociech. To skazało go na kontakty z kobietami, które nie oczekiwały emocjonalnego zaangażowania i zadowalały się czerpaniem przyjemności z seksu.
Nie martwił się tym, bo tak było wygodniej. Do teraz.
– Nigdy bym cię nie uwiódł. – Za bardzo ją lubił, by wykorzystać, a potem szybko porzucić. Poza tym nie miała rodziny, więc gdyby ją skrzywdził, nikt nie udzieliłby jej pomocy.
– Wiem. Nie jestem tego typu kobietą, prawda?
W istocie nie była, dlatego tak bardzo ją polubił.
– Zabroniła ci ze mną rozmawiać? To dlatego na mój widok od razu próbowałaś uciec z pokoju? I zapewne dlatego nie zasiadłaś z nami do kolacji. A tylko dzięki naszym rozmowom byłem w stanie znieść wizyty w tym domu. – Nie skłamał, bez Eleanor poczuł się dziwnie osamotniony, co nigdy wcześniej mu nie przeszkadzało.
– Niezły z ciebie blagier – stwierdziła wesoło już rozluźniona. – Byłeś na polowaniu? – spytała, lustrując jego strój.
– Tak, wybrałem się na łowy – odpowiedział jak zawsze, gdy pytano go, dlaczego odwiedza ciotkę, ale odrzuca wiele innych zaproszeń. – Lubię przebywać na powietrzu. Nie muszę się elegancko ubierać ani przeciskać przez tłumy. Nikt nie szepcze mi do ucha plotek, nikt nie plotkuje o mnie, nie zastanawia się, czy kiedykolwiek się ożenię i czym się zajmuję. Mój umysł odpoczywa. Jestem wolny, na mojej ziemi mogę robić, co mi się podoba. A miłym zakończeniem miłego dnia byłaby pogawędka z tobą. – Uwielbiał z nią rozmawiać, bo cenił jej inteligencję. Była bystra, lecz nie napastliwa, co było typowe dla kobiet domagających się takich samych praw, jakie przysługują mężczyznom, i które nazywano Niebieskimi Pończochami. Nawet gdy nie byli zgodni na przykład w ocenie przeczytanej ostatnio książki, ich dyskusje nigdy nie przeradzały się w kłótnie.
– Cóż, przykro mi – szepnęła i znów zwiesiła głowę. Jemu też zrobiło się przykro, bo przecież jeszcze przed chwilą widział w jej oczach wesołe błyski. – Podczas twoich wizyt będę jeść posiłki w moim pokoju. W ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać, jeśli nie chcę stracić posady. Cóż… – Ruszyła w stronę drzwi.
– Chwileczkę. – Złapał ją za rękę. – Czy dobrze zrozumiałem? Lady Bradbury zagroziła, że cię wyrzuci, jeśli ośmielisz się ze mną rozmawiać?
– Owszem. Dlatego wybacz, ale nie chcę wylecieć na bruk ani stracić reputacji.

Eleanor jest damą do towarzystwa zgorzkniałej arystokratki. Zmuszona znosić jej humory, marzy o odmianie losu. Jej jedyną rozrywką są wizyty lorda Petera Lavenhama. Co prawda ten przystojny arystokrata cieszy się nie najlepszą opinią, ale jest bystry, ma poczucie humoru i lubi towarzystwo Eleanor. Powinna być zachwycona, gdy Lavenham prosi ją o rękę, tymczasem reaguje na jego propozycję... ucieczką. Oburzyły ją motywy jego oświadczyn i cyniczne poglądy na małżeństwo. Woli zostać starą panną, niż żyć z człowiekiem, który nigdy jej nie pokocha. Peter rusza jej śladem, bo choć deklarował, że nie wierzy w miłość, bez Eleanor jego świat stał się dziwnie pusty i smutny...

Miesiąc, by rozkochać w sobie męża

Jadesola James

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1169

ISBN: 9788327693532

Premiera: 21-06-2023

Fragment książki

– Chyba widzę fajnych facetów – powiedziała rozpromieniona Tobi, młodsza siostra Kemi Obatoli. Minęło ledwie dwadzieścia minut, odkąd obie przekroczyły próg Café Abuja. Dziewiętnastolatka kołysała się na ozdobionych kryształkami szpilkach. Wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować ze szczęścia.
Siostry były do siebie podobne jak dwie krople wody. Obie miały identyczne kobiece figury i okrągłe policzki, cerę w odcieniu ciemnego bursztynu, a także piwne oczy równie zaokrąglone jak ich twarze. Jednak z charakteru różniły się od siebie jak ogień i woda. Kemi była spokojna, dystyngowana, a jej zachowanie graniczyło z nieśmiałością, którą „zawdzięczała” zmarłej matce i kilku macochom. Tobi z kolei była prawdziwą petardą z tysiącem pomysłów na godzinę. Kemi musiała dwoić się i troić, by nie pozwolić siostrze wpakować się w kłopoty. Dziś zanosiło się na pracowity wieczór.
– Tobi – zaczęła znużonym głosem, czując, że zaczyna ją boleć głowa, choć od wyjścia z hotelu minęła zaledwie godzina. – Jeden drink i wracamy.
– Cały tydzień cię błagam, żebyśmy gdzieś poszły – odpowiedziała Tobi i uśmiechnęła się uroczo do hostessy w klubie nocnym. – Nie ma mowy, żebyś wyciągnęła mnie stąd po jednym drinku! – Kemi omal nie straciła równowagi, gdy Tobi zarzuciła jej rękę na ramię i zawisła na niej całym ciężarem. – Popatrz sama, to będzie fantastyczny wieczór! Zrobiłyśmy to, Kemi. Udało nam się uciec!
Kemi czuła się osłabiona krążącą w jej żyłach mieszanką strachu i adrenaliny, ale ekscytacja udzieliła się także jej.
Udało nam się uciec. Kiedy ostatnio wyszła ot tak na miasto? Z Tobi wszystko wydawało się wprost magiczne. Ubierały się w pośpiechu w swoim luksusowym pokoju hotelowym w kupione tego samego dnia imprezowe sukienki i buty, które były stworzone do tańca. Na końcu przekupiły ochroniarzy, żeby pomogli im wymknąć się z hotelu.
Dziewczęta przyjechały do Abudży razem z ojcem. Oba, władca Gbale, wraz z kilkoma lokalnymi monarchami i dygnitarzami został zaproszony do zaprezentowania postępów w edukacji młodych kobiet. Takie podróże należały do rzadkości. Ojciec słynął z konserwatywnych poglądów oraz żelaznej ręki, którą trzymał własną rodzinę. Kemi nie pamiętała, by kiedykolwiek wolno im było wyjechać z domu aż tak daleko. Nawet dziś, gdy kobiety podróżowały i robiły kariery na całym świecie, ich ojciec zdawał się tkwić w dawno minionej epoce, a jego córki nie miały innego wyboru, jak dostosować się do niedzisiejszych wymagań.
– Żyjemy jak w jakiejś sekcie – powiedziała kiedyś Tobi i była to prawda. Ochrona pałacowa śledziła każdy krok córek monarchy. Nie miały dostępu do pieniędzy, środków transportu ani żadnych materiałów pochodzących z zewnątrz, które nie zostałyby zaaprobowane przez króla. Ucieczka nie wchodziła w grę. Dokąd zresztą miałyby się udać dwie rozpieszczone księżniczki, trzymane pod kluczem od dnia swoich narodzin? Przecież mogłoby im się coś stać. Ojciec często im o tym przypominał, racząc je przerażającymi opowieściami o kobietach zgwałconych, obrabowanych czy porwanych prosto z ulicy.
– Nigeria nie jest już taka jak kiedyś – mawiał i patrzył na Kemi zatroskany. Nie był jednak absolutnym tyranem. Poza swobodą, dziewczęta miały wszystko, czego dusza zapragnie. Kieszonkowe, prezenty, wyśmienite jedzenie, eleganckie ubrania. Nie miały tylko wolności, a w każdym razie nie w tradycyjnym tego słowa rozumieniu.
Szczerze? Kemi nie mogła za to winić ojca. Nie po tym, co przez nią przeszedł.
Po całym tygodniu spędzonym na konferencji i wypadach do najelegantszych sklepów Abudży, oczywiście w obstawie ochroniarzy, Tobi udało się przekonać Kemi, by razem wymknęły się wieczorem na miasto. Nie obyło się bez szantażu.
– Jeśli ze mną nie pójdziesz, wyjdę sama – zagroziła.
– Tobi! – Myśl, że młodsza siostra miałaby chodzić sama po klubach, była jeszcze bardziej przerażająca niż perspektywa wyjścia razem. Tobi opróżniła zawartość jednej ze swoich szkatuł na biżuterię i przekupiła ochroniarzy, żeby pozwolili im wyjść z hotelu. Jeden z nich siedział teraz w samochodzie zaparkowanym nieopodal i czekał na sygnał, by odwieźć je z powrotem. Kemi nie znosiła wychodzić. Jedyną pociechą był fakt, że w dużym mieście i tak nikt nie wiedział, kim są. Nie różniły się od innych dziewczyn w swoim wieku, które popijały drinki, tańczyły, flirtowały, a wszystko po to, by następnie leczyć złamane serca.
Tobi dobrze wybrała, musiała przyznać. Klub był dyskretnie oświetlony i pełen ludzi. Według opinii znalezionych na internecie był aktualnie najgorętszym miejscem w mieście. Pomimo szumiących klimatyzatorów, w środku było bardzo ciepło i skóra Kemi szybko pokryła się kropelkami potu. Niemniej jednak Kemi od razu zrozumiała, na czym polega urok tego miejsca. W głównej sali stały nieduże okrągłe stoły, przy których można było wypić drinka i porozmawiać. Pod ścianami udekorowanymi zielenią stały natomiast skórzane kanapy z wysokimi oparciami, które osłaniały gości przed widokiem ciekawskich. Pachniało cygarami i alkoholem, grillowanym mięsem i mieszaniną najróżniejszych perfum. Parkiet do tańca był ogromny i wychodził aż na patio, na którym znajdowała się scena i zespół grający na żywo. Wibrujące rytmy juju automatycznie wprawiały stopy w ruch. Tobi wyglądała prześlicznie. Duże oczy podkreślone wyrazistym makijażem jaśniały radością życia, a pełne usta tworzyły mały dzióbek.
– Fajnie tu – przyznała Kemi i uniosła dłoń, by odsunąć za ucho drobne warkoczyki sięgające aż do pasa. Kochała muzykę i taniec.
– Bar! – zadecydowała Tobi i pociągnęła Kemi w stronę wyspy z marmurowymi blatami na środku głównej sali. Wokół baru tłoczyli się goście. Popijali drinki, zajadali smakołyki z talerzyków, plotkowali i z zaciekawieniem zerkali na resztę gości. Wszyscy mężczyźni, obojętnie, czy single, czy w parach, wyglądali jak wygłodniałe wilki. Kemi bała się ich taksujących, zachłannych spojrzeń.
Tobi poprawiła dekolt, ściągając sukienkę niżej, i zamówiła dwa razy gin z tonikiem. Barman był szczupły, ubrany cały na czarno i miał nieco nierówne, ale idealnie białe zęby.
– Wzięłam od ochrony, wystarczy na dwie kolejki – powiedziała przyciszonym głosem do Kemi, której serce na moment stanęło, gdy zobaczyła zwitek banknotów w maleńkiej torebce siostry. Co prawda klub znajdował się w eleganckiej dzielnicy, którą można było uznać za dość bezpieczną, ale było już dawno po zmroku, a one nie znały miasta. To robiło z nich łatwy cel, czego Tobi zupełnie nie była świadoma. Kemi przycisnęła do boku swoją torebkę tak mocno, jak tylko mogła, i skrzywiła się, gdy wysoki, sympatyczny z twarzy mężczyzna w garniturze wpadł na nią, przeprosił, po czym spojrzał jeszcze raz i szeroko się uśmiechnął.
– Jak się masz?
– Nie jestem zainteresowana – ucięła Kemi nieprzyjemnym tonem. Mężczyzna tylko uniósł brwi, ale poszedł dalej. Tobi spojrzała na siostrę zdumiona.
– Kemi, ten facet mógł nam postawić drinka!
– Był jakiś dziwny – mruknęła Kemi, choć to nie była prawda. Barman postawił przed nimi szklanki i Kemi wypiła spory łyk, mimo że nie przepadała za smakiem ginu.
Tobi wyciągnęła rękę i objęła policzek siostry.
– Tylko bez moralizowania. Chcę się dzisiaj zabawić, a ty zabawisz się razem ze mną.
– Tobi…
– Nawet nie chcę tego słuchać! Musisz przestać odgrywać męczennicę, Kemi. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, zachowanie taty jest oburzające i dobrze o tym wiesz.
Kemi zaczerwieniła się. Żadna z nich nie wspominała dziś o przeszłości, ale ona i tak wisiała nad nimi jak chmura burzowa. Kemi odruchowo rozmasowała ramię dłonią. Zdarzało się, że blizna zaczynająca się przy łokciu i kończąca w okolicy barku nadal bolała. Mimo że fragmenty kuli dawno temu zostały usunięte z jej ciała, a kolejne zabiegi chirurgiczne pozwoliły odzyskać pełną sprawność, to jednak powracający czasami ból nie pozwalał jej zapomnieć, przez co przeszła.
Siostra natychmiast zauważyła ten gest.
– Dobrze się czujesz?
Kemi kiwnęła głową. Słyszała, jak siostra mówi coś o znalezieniu stolika i aspirynie, ale jej umysł powoli się wyłączał, eliminując z otoczenia światło, dźwięk i wszystko inne.
Trzy kule.
Do końca życia nie zapomni tej liczby. Została zaatakowana w noc podobną do tej. Miała na sobie prawie taką samą sukienkę, wieczór był parny. Była muzyka, przystojni mężczyźni, klub nocny, a ona zachowywała się z taką swobodą jak dziś Tobi. Przeskoczyła przez mur otaczający pałac, by spotkać się z przyjaciółmi. Bawiła się świetnie, dopóki nie poczuła lufy broni przystawionej do pleców.
Nie. Kemi wzięła głęboki oddech, by wrócić do teraźniejszości. Tobi przyglądała jej się zmartwiona i Kemi spróbowała się uśmiechnąć. Wyciągnęła dłoń i wsunęła palec pod brodę siostry. Ich spojrzenia się spotkały.
– Oluwatobi Temitope Olufunmilayo Oluwadara Obatola, masz się zachowywać! – powiedziała Kemi surowo.
Tobi roześmiała się.
– Obiecuję. – Potem objęła Kemi pulchnymi ramionami i pocałowała ją w policzek. Wyciągnęła dłoń, by wsunąć jeden z cienkich warkoczyków Kemi za ucho. – Wypijemy drinka i pójdziemy tańczyć. Znajdziemy jakichś przystojnych kawalerów, którzy zaproszą nas na koktajl i najlepszy ryż z kurczakiem w całej okolicy…
– Kawalerów? Założę się, że trzy czwarte facetów tutaj to żonaci.
Tobi zignorowała tę uwagę, wzięła ją za rękę i pociągnęła za sobą. Wyszły na patio i przez chwilę przysłuchiwały się utworowi granemu przez zespół.
– Straszne starocie – powiedziała Tobi ze śmiechem. – Dlatego wybrałam ten klub. Wiedziałam, że muzyka przypadnie ci do gustu. Chodźmy tańczyć!
Kemi poszła za siostrą. Przynajmniej na chwilę znikną z oczu obserwującym je mężczyznom przy barze. Przez pierwszych kilka chwil taniec sprawiał jej przyjemność. Rozluźniła się, podążając za tradycyjnymi rytmami, które rzeczywiście uwielbiała. Wokalista puścił do niej oko. Był uroczym mężczyzną w średnim wieku, operującym swoim barytonem z wprawą wirtuoza. Wilgotna bryza po ulewie w ciągu dnia przyjemnie chłodziła kołyszące się w tańcu ciało.
– Mówiłam ci, że będzie wspaniale! – wykrzyknęła Tobi i Kemi uśmiechnęła się. Była tak zamyślona, że nie zważała na ludzi wokół, którzy tak jak ona poruszali się w rytm muzyki, czasami wpadali na siebie i śmiali się. Westchnęła i odrzuciła głowę w tył. Drobne długie warkoczyki uderzyły ją w plecy. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak zrelaksowana. Niechętnie, ale w końcu musiała przyznać Tobi rację. Wieczorny wypad do miasta to był dobry pomysł.

Luke Ibru nie znosił imprez, ale kochał pieniądze, więc zgodził się przyjść.
– Spodoba ci się to miejsce – przekonywał Jide Abalorin, jeden z jego najlepszych klientów. Jide przyleciał w tym tygodniu do Nigerii z Las Vegas, aby przedstawić wstępną koncepcję bezpieczeństwa dla jednej z wielu elektrowni jądrowych w Stanach, jakie nadzorował. Warunkiem odnowienia wielomilionowego kontraktu z Ibru Enterprises miało być wspólne wyjście na miasto. – Naprawdę nie masz ochoty, Luke? Kolacja? Drinki? Może poznamy jakieś fajne dziewczyny?
– Nie jestem w stanie wyobrazić sobie nic gorszego – odpowiedział ponuro i Jide roześmiał się w głos.
– Wiesz, jaki przydomek nadaliśmy ci w firmie, Luke? – Jide umilkł na sekundę dla osiągnięcia lepszego efektu. – Smutas!
– Wspaniale – mruknął Luke. Było mu doskonale obojętne, co ludzie o nim myśleli. Nie był Świętym Mikołajem, żeby go wszyscy lubili, a jego biznes kręcił się niezależnie od tego, czy był miły albo uroczy.
Jide uparł się i tak oto Luke spędził trzy godziny, siedząc w zatłoczonym i koszmarnie tandetnym klubie nocnym, popijając whiskey, która smakowała, jakby ją destylowano w kaloszu. Równie straszna była grillowana suya. Miał tylko nadzieję, że nie dostanie po niej rozstroju żołądka.
– Nie mogę już patrzeć na twoją skwaszoną minę – powiedział wreszcie Jide i wstał od stolika. Szybko wtopił się w tłum gości na parkiecie. Luke przez chwilę obserwował tańczące kobiety, które ubrane w sukienki we wszystkich kolorach tęczy przypominały motyle. Nie było mu ani trochę przykro. Od początku wiedział, że to będzie nieudany wieczór. Dokończył lurowatą whiskey. Na jego twarzy malowała się złośliwa satysfakcja. Potem wstał i podszedł do krawędzi parkietu, by przywołać Jide’a i pożegnać się. Wywiązał się z umowy, a teraz był gotów wracać. Jide tańczył, wykonując dziwaczne ruchy niczym ryba na haczyku miotająca się wśród fal. Miał trzydzieści cztery lata i najwyraźniej żadnego poczucia, co wypada, a czego nie wypada robić.
Zanim się rozwiódł, Luke był żonaty tak długo, że prawie zapomniał, jak to jest zwrócić uwagę na kobietę, obojętne, ładną czy brzydką. Nie lubił też tańczyć. Dla Luke’a kluby nocne były miejscami, w których bywał z konieczności, dla zacieśnienia więzów z klientami, którzy chcieli się rozerwać przed powrotem do swoich krajów. Jego gościom zdarzało się flirtować, ale on nigdy nie szukał towarzystwa kobiet.
Od czasu rozwodu nic się dla Luke’a nie zmieniło. Doprawdy trudno byłoby znaleźć kogoś mniej zainteresowanego romantyczną znajomością niż on.
Skanując podskakujący rytmicznie tłum, kątem oka zauważył młodą kobietę. Tańczyła w samym środku kłębowiska ludzi, ale w przeciwieństwie do nich wydawała się tak zatopiona w tym, co robiła, że chyba nie miała świadomości flirtów, jakie rozgrywały się wokół. A gdy otworzyła półprzymknięte oczy, wpatrywała się wyłącznie w grający zespół. Odprawiała mężczyzn, którzy próbowali ją zaczepiać. Nie po chamsku, lecz zwykłym skinieniem głowy w stronę zespołu. Niektórzy próbowali ją wciągnąć w rozmowę, ale nie odpowiadała, jakby była zakładniczką muzyki, która wypełniała tętnieniem wnętrze klubu.
Luke wytłumaczył sobie, że patrzył na nią wyłącznie z ciekawości, ale w głębi ducha wiedział, że kobieta pociąga go w sposób uniemożliwiający oderwanie od niej oczu. Pomimo kobiecej figury, którą mogła rywalizować z każdą aktorką z Nollywood , długich i zgrabnych nóg, zaokrąglonych bioder i piersi, na które miał się nie gapić, złota sukienka mini, którą na sobie miała, wyglądała prawie skromnie. Kobieta nie pasowała do tego miejsca i trudno to było przeoczyć.
Miała w sobie klasę, niespotykaną wśród kobiet odwiedzających takie miejsca jak to.
Luke na chwilę stracił koncentrację, gdy w bok szturchnął go Jide, popatrzył na niego oczami lekko zamroczonymi już alkoholem i uśmiechnął się z zadowoleniem. Musiał dostrzec obiekt zainteresowania Luke’a.
– Znalazłem sobie dziewczynę – powiedział, wskazując dłonią w kierunku biuściastej blondynki, która zmierzała w stronę szatni. – Wygląda na to, że ty także. Dobra robota, przyjacielu. Zaraz wychodzimy poszukać jakiegoś spokojniejszego miejsca. Baw się dobrze, oga?
Luke zdegustowany swoim brakiem profesjonalizmu potrząsnął głową.
– Wcale …
– Ależ nie ma się czego wstydzić – przerwał mu Jide. – Podejdź i porozmawiaj z nią! Pierwszy raz widzę, żebyś patrzył w taki sposób na kobietę, odkąd…
– Przestań! – uciął Luke ostro. Były sprawy, o których nie miał zamiaru rozmawiać z Jide’em.
W odpowiedzi Jide objął go ramieniem, nie zważając na nic.
– Wiem, że to ciągle boli jak diabli, Luke. Ale kiedyś przestanie, obiecuję. Musisz spróbować. Nie ruszysz z miejsca, jeśli nie zrobisz pierwszego kroku.
Luke zacisnął szczęki. Gdyby to był ktokolwiek inny, skląłby go bez zastanowienia i kazał się odczepić, ale Jide od bardzo dawna był obserwatorem tego, co działo się w jego życiu.
– No proszę, zrób to dla mnie – nalegał. Wreszcie klepnął go mocno w plecy. – Raz w życiu zrób coś, co sprawi ci przyjemność!
Dwie sekundy później już go nie było. Luke został sam. W gardle zupełnie mu zaschło, serce dudniło na cały głos, aż obejrzał się, czy ktoś inny może to usłyszeć.
Zrób coś, co sprawi ci przyjemność. Jide po prostu założył, że w życiu Luke’a było coś więcej oprócz pustki po tym, jak wszystko stracił. Rozmowa z dziewczyną, która wyglądała, jakby ledwo co opuściła mury uniwersytetu, nie mogła naprawić szkód, które, miał co do tego pewność, będą się za nim ciągnąć przez resztę życia.
Nie miał ani chęci, ani motywacji, by swój stan zmienić.
Ale…
Musiał być bardziej zmęczony, niż sądził. Dlatego nadal patrzył na kobietę.
Utwór skończył się i znowu podszedł do niej jakiś mężczyzna. Miał zwalistą posturę, brodę i błyszczącą koszulę. Wyglądał na wyjątkowo zdeterminowanego. Nie dawał się zbyć tak łatwo jak poprzedni podrywacze. Zagrodził jej drogę własnym ciałem i stał lekko pochylony. Kobieta cofnęła się raz, drugi, trzeci… Gdy oparła się o barierkę patia, mężczyzna zaczął mówić, żywo gestykulując. Luke widział, że kobieta dyskretnie rozgląda się na boki. Wyglądała na lekko wystraszoną. Natręt wyciągnął rękę w stronę baru, po czym szybkim krokiem udał się w tamtą stronę, być może po drinki. W najlepszym wypadku będzie próbował ją upić, a w najgorszym…

Księżniczka Kemi poznaje w nocnym klubie Luke’a Ibru. Zauroczeni sobą spędzają razem noc. Gdy po pewnym czasie Luke dowiaduje się, że Kemi jest w ciąży, to mimo że jej nie kocha, oświadcza jej się, pragnąc, żeby dziecko miało rodzinę. Kemi jednak zakochała się w Luke’u i chce jego miłości. Przyjmuje oświadczyny i postanawia, że miodowy miesiąc na Seszelach to będzie jej czas na to, by rozkochać w sobie męża…

Nadmorska przygoda

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1168

ISBN: 9788327693495

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

– Dziękuję, to niesamowite – wymruczała z satysfakcją Zoe, obracając w dłoni najdroższą bransoletkę z oferty sklepu. Podziwiała odbijające się w niej promienie słońca, które wpadały przez okno limuzyny. – Tak bardzo na to zasługuję. Diamenty są idealną oprawą dla mojej urody.
Supermodelka wciąż wpatrywała się w drogocenne kamienie, które hipnotyzowały ją swoim blaskiem. Gio jeszcze nigdy nie widział, żeby coś wprawiło ją w taki zachwyt. Cieszył się, że to ich ostatnie spotkanie, a jego podarunek ujawnił chciwość Zoe. Dla Giovanniego Zanettiego chciwość była czymś nie do przyjęcia, a im bogatszy się stawał, tym częściej rozpoznawał ją w swoich partnerkach.
Po raz pierwszy w życiu zastanawiał się, jak by to było być Panem Nikim Znikąd, a nie miliarderem, właścicielem imperium technologicznego, którego styl życia wzbudza wiele zazdrości. Czy kobiety byłyby w stanie docenić go bez diamentów i innych ekstrawaganckich rozrywek, które im zapewniał? To było ciekawe pytanie.
Gio był przede wszystkim człowiekiem, który osiągnął wszystko własnymi rękoma. Dorastał w skrajnej biedzie. Jego ojciec był dilerem narkotyków, a matka ofiarą jego pięści. Od zawsze był bardzo zaradny i dał się oszukać tylko raz, nieuczciwemu poszukiwaczowi złota.
W życiu został mu do zrealizowania jeszcze jeden, główny cel. Nabycie domu rodzinnego jego zmarłej matki. Posiadłości zwanej Castello Zanetti. Gdy jego mama sprzeniewierzyła się swojej snobistycznej rodzinie i wyszła za mąż za miejscowego chuligana, została wyrzucona na bruk oraz wydziedziczona.
Chociaż rodzice Gia byli względem niego skrajnie nieodpowiedzialni i nigdy nie czuł ich miłości, wciąż tęsknił za uczuciem, którego nie było mu dane zaznać od najbliższych. Pragnął mieć swój udział w drzewie genealogicznym przodków, z którymi mimo wszystko czuł się związany i poniekąd napawało go dumą, że pochodzi z utytułowanej, szlacheckiej rodziny, mimo że nigdy nie miał okazji poznać jej członków. Czuł, że kupując posiadłość, w której wychowała się jego matka, odzyska swoje korzenie.
Gdy Zoe przesunęła dłonią po jego szczupłym umięśnionym udzie, napiął się z niesmakiem. Ogarnęło go obrzydzenie. Doskonale rozumiał, że jego hojny dar kupił entuzjazm seksualny partnerki. Był przyzwyczajony, że kobiety ulegały jego urodzie, jednak pod tym względem nie miał ani krzty próżności. Gardził swoim odbiciem w lustrze, ponieważ przypominało mu ono o brutalnym, toksycznym ojcu. Lśniące czarne włosy, mocno zarysowana szczęka, klasyczny nos i uwydatnione kości policzkowe w połączeniu z niezwykłymi, lodowo niebieskimi oczami sprawiały, że przyciągał wzrok zarówno kobiet, jak i mężczyzn.
Tej samej nocy, na przyjęciu na Manhattanie, jego przyjaciel Fabian przewrócił oczami i powiedział:
– Chyba nie doceniasz, że każda kobieta, której zapragniesz, ulega ci bez słowa sprzeciwu.
– Gdybym nie był bogaty i samotny, nie byłbym dla nich nawet w połowie tak pociągający – odparł Gio z wrodzonym cynizmem i znudzeniem w głosie.
Zamiast wspaniałej wolności, jaką daje spacerowanie w jego rzadko odwiedzanej posiadłości w Norfolk w Anglii, pomyślał o chłodnej, orzeźwiającej bryzie i odosobnieniu. Potrzebował przerwy. Gdy sobie to uświadomił, wyciągnął telefon i zadzwonił do dozorczyni, by przygotowała dom na jego przyjazd. Planował pojawić się tam w najbliższy weekend.
Po drugiej stronie słuchawki rozległ się przerażony i pełen przeprosin głos panny Jenkins, która przyznała się, że w ostatnim czasie skręciła kostkę i nie będzie w stanie spełnić jego prośby. Obiecała, że znajdzie kogoś na swoje zastępstwo, aby nadmorska rezydencja czekała w pełni gotowa na przyjazd swojego gospodarza.
Gio wyraził swoje współczucie i natychmiast zaproponował starszej kobiecie zastrzyk gotówki, by ta mogła w spokoju dojść do zdrowia i znaleźć kogoś godnego na swoje miejsce. Bardzo mu zależało na odpoczynku i odcięciu się od świata biznesu oraz kobiet zachłannych na jego majątek.

– Chodź, weterynarz poszedł już do domu… – Lea próbowała wywabić Spike’a zza kanapy. – Nie musisz się denerwować, przeszedłeś już całe leczenie – mruknęła uspokajająco.
Niesforny trójnożny York wyłonił się zza kanapy. Był niezmiernie mały i bardzo przestraszony. Bał się wszystkich mężczyzn, nawet uprzejmego i wyrozumiałego weterynarza, ale to nie powstrzymywało go przed wiecznymi próbami gryzienia ich w nogi. Na szczęście dla swoich ofiar Spike nie miał już za wiele zębów.
Kiedy wreszcie rzucił się w ramiona właścicielki, ta uniosła go, tuląc do siebie, a jednocześnie przysłuchując się rozmowie telefonicznej swojej przybranej matki. Rozmawiała akurat ze swoją siostrą Pam Jenkins, żywo przy tym gestykulując.
– To łatwy zarobek – mówiła Sally, a jej okrągła pomarszczona twarz wyłaniająca się spod burzy siwych loków wyrażała niedowierzanie. – Najwyraźniej ten mężczyzna ma więcej pieniędzy niż rozsądku, ale Lea może to zrobić, oczywiście, że tak! Trochę zakupów, trochę sprzątania, nic trudnego. Nie ma problemu, Pam, i skończ już się zamartwiać. Facet nie zwolni cię z powodu złamanej kostki! A zresztą masz już godne następstwo.
Lea uśmiechnęła się na słowa matki i usiadła na brzegu fotela. Kaskada błyszczących ciemnych loków okalała jej owalną twarz i podkreślała błyszczące piwne oczy.
– Zakładam, że mam wykonywać obowiązki Pam?
– Tak, nic trudnego. Wszystko ci wytłumaczy. Zrobiła nawet listę zakupów. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? – Sally pisnęła z podniecenia. – Będziesz mogła pomieszkać w nadmorskiej rezydencji.
Nabywcę imponującego budynku ochrzczono „Gazillionaire”, gdy do pobliskiej wioski dotarły wieści o szalenie drogiej renowacji i ulepszeniach, które zamówił. Zaciekawienie nowym nabywcą rosło z dnia na dzień, ale Włoch, który nabył posiadłość, odwiedzał ją niezwykle rzadko, ukrywając przy tym swoją tożsamość. Nawet Pam nigdy nie udało się go spotkać. Podróżował z własnym personelem i odprawił dozorczynię na czas swojej obecności. Kobieta nigdy nie odważyła się zabrać do posiadłości nawet własnej siostry, ponieważ dom najeżony był kamerami, a ona nie mogła pozwolić sobie na utratę tak dobrze płatnej pracy. Z tego samego powodu bała się nawet robić zdjęcia wnętrza posiadłości.
– Pójdę się przebrać – powiedziała Lea, która wciąż chodziła w piżamie. – Kiedy mam się zjawić u Pam?
– Jak najszybciej, już na ciebie czeka. – Po chwili namysłu Sally dodała: – Mój Boże, przecież nawet nie zapytałam cię o zdanie. Może ty wcale nie chcesz tej pracy? – wykrzyknęła Sally ze spóźnionymi przeprosinami. – Co ja sobie myślałam? Przecież z twoim wykształceniem sprzątanie będzie dla ciebie ogromną ujmą!
– Nie gadaj bzdur! Oczywiście, że z chęcią pomogę. Nie zapominaj, że mieszkam tu za darmo, a zresztą potrzebuję gotówki. Część mojej wypłaty mogłabym przeznaczyć na twoje schronisko dla psów. Mogłabym też zapłacić za leczenie Spike’a.
– Nie chcę za to pieniędzy! Pomagałaś mojej siostrze, gdy wylądowała w szpitalu, bo ja byłam zbyt zajęta prowadzeniem lecznicy. Zadbałaś o jej ogród i robiłaś zakupy.
– A ty przygarnęłaś mnie, gdy nie miałam dokąd pójść, więc nie mów więcej, że sprzątanie jest poniżej moich kwalifikacji. – Lea uważała, że jej nowe zajęcie nie jest wcale gorsze od sprzedawania w lokalnym sklepie. Niestety możliwości zatrudnienia nie było tu zbyt wiele.
Jej dyplom biznesowy okazał się tak samo nieprzydatny, jak w Londynie, gdzie początkowo planowała rozpocząć swoją karierę. Lea bardzo wcześnie zrozumiała, że życie może przynieść wiele nieprzyjemnych niespodzianek. Najgorszą z nich był Olivier, który złamał jej serce, strata ojca, matki oraz rodzeństwa. Jej matka umarła, gdy była mała, więc nigdy nie zastanawiała się, co spotkało jej ojca, który postanowił założyć drugą rodzinę. Wciąż miała nadzieję, że uda jej się ponownie skontaktować ze swoim bratem bliźniakiem oraz młodszą siostrą, ale to wymagało cierpliwości oraz pieniędzy. Przez ostatnie lata widziała swojego brata zaledwie kilka razy, a ich stosunki były napięte ze względu na jego uzależnienie od narkotyków i próbę okradzenia jej.
Lea wyjechała z Nowego Yorku wyłącznie z zadłużeniem na karcie kredytowej, które dopiero niedawno udało jej się spłacić. Zanim będzie mogła wyprowadzić się z domu Sally i wrócić do miasta, musiała zgromadzić gotówkę na rozpoczęcie życia w mieście.
Godzinę później Lea przeszukiwała osiedlowe sklepy w poszukiwaniu produktów z listy Pam. Wodorosty wakame i tajska bazylia nie były łatwe do znalezienia w małej wiosce. Kiedy wreszcie udało jej się odnaleźć wszystkie rzeczy, wyruszyła w drogę do nadmorskiej rezydencji.
Długi, kręty podjazd prowadził do wysokiego domu z szarego kamienia. Wysokie, strzeliste wieże, kominy oraz ogromne okna nadawały temu miejscu wyjątkowości. Zbudowany w stylu wiktoriańskiego gotyku tajemniczy budynek kusił wielu nabywców widokiem na położoną u jego stóp linię brzegową oraz wspaniałymi ogrodami.
Lea zaparkowała na dziedzińcu, wstukała kod do alarmu i weszła do posiadłości tylnymi drzwiami. Zauważyła, że każdy jej ruch śledzony jest przez zamontowane pod sufitem kamery. Odłożyła zakupy, kładąc je na wyspie umieszczonej w centralnej części ogromnej kuchni ozdobionej granitowymi blatami. Pam napisała jej szczegółowe instrukcje, gdzie odłożyć produkty oraz gdzie szukać wszystkich potrzebnych rzeczy do pracy.
Uzbrojona w skrzynkę zawierającą wszystkie przyrządy do pracy ruszyła na górę, by jak najszybciej zabrać się za powierzone jej obowiązki. Wnętrze rezydencji było zapierającą dech w piersiach przestrzenią, w samym środku której znajdowały się imponujące, rozdzielające się u szczytu schody. Lea pomyślała, że całe to bogato rzeźbione drewno było siedliskiem kurzu i wyzwaniem dla sprzątaczki.
Według Pam sześć głównych sypialni było rutynowo przygotowywanych na przyjęcie gości, dlatego to od nich Lea rozpoczęła swoją pracę. Wycierała kurze, odkurzała miękkie dywany i starannie zaścielała łóżka.
Również wystrój posiadłości był utrzymany w stylu wiktoriańskim, jedynie meble dodawały mu nowoczesności i lekkości. Lea chciała zwiedzić cały dom, ponieważ zaciekawiło ją połączenie klasycyzmu z nowoczesnością, ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić ze względu na ogrom pracy. Mimo że była ubrana zaledwie w krótkie szorty i T-shirt, robiło jej się coraz bardziej gorąco.
Po dokładnym wysprzątaniu wszystkich sypialni i całkowitym zignorowaniu zakurzonych schodów, Lea zeszła na dół do miejsca, na którym według wytycznych Pam miała skupić całą swoją energię – na bibliotece. Dom był ogromny, a ona zupełnie wycieńczona. Przypomniała sobie, że ma jeszcze cały kolejny dzień na dokładne porządki. Zamknęła za sobą drzwi, mając nadzieję, że właściciel nie pojawi się w rezydencji przed czasem. Ruszyła do salonu, podziwiając jego prostotę. Ucieszyła się, że na półkach nie ma niezliczonych bibelotów, które uwielbiały jej mama i siostra. Gdyby było inaczej, miałaby dodatkowy ogrom pracy związanej z wycieraniem z nich kurzu. Na ścianach wisiały wyłącznie obrazy, a drewniane blaty ozdabiały szerokolistne rośliny.
Przez chwilę rozważała jeszcze posprzątanie kuchni, ale pot spływał jej już po plecach, a świadomość, że jutro bladym świtem będzie musiała rozpocząć pracę, sprawiła, że poczuła, jak zmęczenie paraliżuje jej ciało. Już miała iść do swojej sypialni, gdy na końcu korytarza zobaczyła jeszcze jedne zamknięte drzwi.
Kolejne pomieszczenie do posprzątania – pomyślała zrezygnowana.
Chwyciła za klamkę i szarpnęła za nią lekko. Jej oczom ukazał się wyłożony kafelkami hol prowadzący do kolejnych, szklanych podwójnych drzwi, za którymi krył się basen i siłownia. Pomieszczenie było wypełnione tropikalnymi roślinami utrzymanymi w idealnej kondycji dzięki kontrolującemu temperaturę termostatowi.
Lea utkwiła wzrok we wbudowanej w ścianę fontannę w kształcie lotosu, która wlewała wodę do basenu. Migoczące krople mieniły się we wszystkich kolorach dzięki światłu wpadającemu do środka przez fantazyjne witraże. Popatrzyła tęsknie na krawędzie wyłożonych płytkami schodów i westchnęła z tęsknotą. Obiecała sobie, że w nagrodę, że jeszcze dziś skończy sprzątać kuchnię, pozwoli sobie na chwilę zapomnienia w basenie. Nie miała ze sobą stroju kąpielowego, ale miała w torebce czysty T-shirt. Rozważała też pływanie nago… Przecież w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ją zobaczyć. Kręcąc głową na tę zabawną myśl, wyszła z powrotem na korytarz i wróciła do kuchni. Dzięki wysiłkom Pam, nie miała tam wiele do roboty. Jedyną rzeczą, na której musiała skupić więcej uwagi, była biała podłoga, którą chciała doprowadzić do perfekcyjnej czystości, a gdy tylko uzyskała zamierzony efekt, zgrzana i zmęczona pobiegła do przeznaczonej dla niej łazienki. Chwyciła duży ręcznik i pobiegła do tropikalnego pomieszczenia. Nie myśląc wiele, zrzuciła z siebie ubranie i zanurzyła nagie ciało w przyjemnej chłodnej wodzie, która wynagrodziła jej całodzienny trud porządków.

Gio przeszedł przez korytarz, omijając porzuconą skrzynkę z przyrządami do sprzątania. Popatrzył na nią, tłumiąc westchnienie, i ruszył na górę, do swojej sypialni. Najwyraźniej sprzątaczka wciąż była w domu, ale nie mógł mieć jej tego za złe, ponieważ przyjechał wcześniej, niż planował. Mimo wszystko chciał mieć dom na wyłączność. Pomyślał, że gdy tylko spotka sprzątaczkę, odeślę ją do domu i nakaże wrócić jutro rano. Zdjął marynarkę i krawat, już miał zsunąć z siebie spodnie, gdy poczuł, że coś uszczypnęło go w piętę. Odwrócił się zdziwiony, ale nic tam nie było. Zauważył jedynie ruch pod narzutą zwieszoną z łóżka. Gio pochylił się i ostrożnie zajrzał pod materiał. Gdy tylko go uniósł, w pokoju rozległ się cichy, piskliwy skowyt. Coś brązowego wystrzeliło spod łóżka i pobiegło w kierunku drzwi.
Zwierzę było wielkości szczura, ale przecież szczury nie noszą fioletowych kokardek, więc musiał to być pies. Czyżby sprzątaczka przyprowadziła ze sobą psa? Gio zmarszczył czoło i pomyślał, że to stworzenie byłoby jedynie przekąską dla jego psów, które zostawił we Włoszech. Rzucił na łóżko kurtkę, wyszedł z sypialni i znów zaczął schodzić po schodach. Zauważył, że drzwi do kompleksu basenowego są otwarte, więc ruszył korytarzem w ich kierunku.
Nagle stanął jak wryty. W jego basenie pływa naga kobieta. Przypominała mu syrenę z kaskadą ciemnych loków i jasną, brzoskwiniową skórą prześwitującą przez taflę wody. Gio uśmiechnął się do siebie rozbawiony, ale szybko przywołał się do porządku. Musiał odegrać rolę surowego szefa, który nie pozwoli wejść sobie na głowę swoim pracownikom.
– Cześć – powiedział Gio, trzymając się z dala od brzegu basenu, by nie wprawić kobiety w nadmierne zakłopotanie.
– O cholera! – wykrzyknęła przerażona syrena, unosząc ręce nad głowę, a następnie łapiąc się kurczowo barierki.
Zauważył jej kuszące jędrne piersi ozdobione napiętymi sutkami.
– Kim jesteś? Co tu robisz?
– Myślę, że to ja powinienem o to zapytać – odpowiedział leniwie Gio.
– Zatrudniono mnie, żebym tu sprzątała. – Lea była wciąż zakłopotana.
– W basenie? – Gio uniósł hebanową brew.
Lea poczuła, że rumieniec gniewu zalewa jej twarz.
– Pracuję od rana, było mi bardzo gorąco. Zresztą jedyną osobą, która ma prawo mnie przesłuchiwać, jest właściciel tego miejsca! A to na pewno nie jesteś ty!
– A skąd to wiesz? Znasz właściciela tego miejsca? – Gio ledwo powstrzymał się od śmiechu.
– Żartujesz? Oczywiście, że nie, ale i tak wiem, że ty nim nie jesteś. Podobno wygląda jak dziki człowiek z gór.
– Jak dziki człowiek z gór? – powtórzył zszokowany Gio.
– Widziałam jego zdjęcie w gazecie. Miał długie włosy i gęstą brodę – poinformowała go Lea z uśmiechem. – Więc co robisz w jego domu? Jesteś ogrodnikiem?
– Czy wyglądam jak ogrodnik? – zapytał Gio z zainteresowaniem.
Lea popatrzyła na niego, oceniając go zwolna. Był bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Miał krótko przycięte czarne włosy i jasne oczy, o nieznanym jej dotąd lodowatym odcieniu. Ich barwa kontrastowała z jego opalenizną i szczupłą twarzą. Pomyślała, że jest oszałamiająco przystojny, a jednocześnie nie rozumiała, czemu wciąż stoi przed nim nago.
– Nie, nie wyglądasz jak ogrodnik. – Utkwiła wzrok w okularach przeciwsłonecznych zaczepionych o kieszeń stylowej czerwonej koszuli. Jego spodnie wyglądały, jakby były częścią garnituru ze względu na materiał, z jakiego były wykonane.
Lea nie mogła nie zauważyć również tego, jak idealnie dopasowywały się do jego ciała, podkreślając mięśnie ud. Mężczyzna emanował swobodnym wyrafinowaniem oraz miejską zadziornością.
– Nie jesteś ogrodnikiem… Pracujesz dla firmy basenowej? – próbowała zgadnąć Lea.
– Nie – odpowiedział cicho Gio.
– Czy jesteś menedżerem człowieka z gór?
– Można tak powiedzieć. – Oczy Gia znów rozbłysły.
– No cóż, skoro prawie zgadłam, to czy mógłbyś się odwrócić? Chciałabym wyjść z wody.
– Mógłbym, gdybym był dżentelmenem. – Wzruszył ramionami z niewymuszonym wdziękiem. – Ale nim nie jestem.
Lea puściła barierkę i podpłynęła do brzegu basenu, próbując chwycić leżący nieopodal ręcznik.
– Nie bądź świnią! – nalegała.
Gio roześmiał się szczerze, sięgnął po ręcznik i podał go jej, odwracając się plecami do basenu.

Lea przyjmuje zlecenie posprzątania nadmorskiej willi, którą niedawno kupił nieznany nikomu Włoch, Giovanni Zanetti. Zmęczona po dniu pracy, pływa nago w basenie, gdy nagle w domu zjawia się nieznajomy. Lea jest przekonana, że to pracownik Zanettiego, a on nie wyprowadza jej z błędu. Zafascynowani sobą od pierwszego wejrzenia, spędzają razem noc. Giovanni chciałby, aby romans z piękną Leą trwał nadal, i rano wyjawia jej, kim jest naprawdę. Lea czuje się oszukana. Teraz Giovanni będzie się musiał bardzo postarać, by zdobyć jej zaufanie i serce…

Po godzinach

Annie Claydon

Seria: Medical

Numer w serii: 682

ISBN: 9788327691583

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W piątkowy wieczór na oddziale ratunkowym jak zwykle panował duży ruch. Jedne przypadki wywoływały frustrację, inne rozdzierały serce. Ale doktor Joel Mason nie miał wątpliwości, że to jest jego miejsce na ziemi.
O Nocnej Zmianie, organizacji charytatywnej działającej w północnym Londynie, usłyszał na samym początku pracy w szpitalu sześć tygodni temu. Gdy czegoś nagle brakowało – leku, krwi, mleka dla wcześniaków – potrafili wytrzasnąć to spod ziemi. Pracowali w nocy, kiedy składnice leków i sprzętu medycznego zaopatrujące szpitale były zamknięte. Gdyby nie oni, szpital musiałby wykonać serię rozpaczliwych telefonów do innych szpitali i polegać na kierowcach taksówek, by cenna przesyłka dotarła na czas.
Kilkakrotnie minął się z kurierami w drzwiach. Na widok jednego z nich przystanął i się obejrzał. Kobieta w skórzanym kombinezonie, delikatna blondynka o jasnej cerze, z promiennym uśmiechem anioła walczącego w słusznej sprawie, wyglądała zjawiskowo…
W jego kieszeni zabrzęczał telefon. Nocna Zmiana zlokalizowała krew potrzebną do nagłego przypadku, co graniczyło z cudem, ponieważ pacjentka miała bardzo rzadką grupę krwi i większość szpitali nie trzymała jej w zapasach.
– Jest – powiedział do pielęgniarki, która monitorowała stan pacjentki. – Odbiorę.
Otworzył drzwi gabinetu zabiegowego. Anioł wetknął mu w ręce pojemnik i zdjął kask. „Dziękuję” ugrzęzło mu w ustach na widok bujnych jasnych loków i szafirowych oczu.
– Proszę nie stać jak słup soli. – Jej głos miał melodyjne brzmienie i zdradzał poczucie humoru. – Proszę sprawdzić, czy wszystko się zgadza, i pokwitować odbiór.
Podała mu kwit dostawczy.
Otworzył pojemnik, sprawdził, czy grupa krwi oraz ilość są właściwe, i podpisał fakturę.
– Dziękuję. Ratuje pani ludzkie życie.
– I o to chodzi.
Posłała mu przelotny uśmiech, odwróciła się i odeszła.

Robbie Hall wyszła z oddziału ratunkowego i wyciągnęła komórkę.
– Nocna Zmiana. Jak możemy pomóc?
– Powiedz, że nie ma więcej wezwań, Glen.
Odpowiedział mu jej stłumiony śmiech.
– Nie ma. Wiesz, która godzina?
Ruch uliczny gęstniał, gdy dojeżdżała do szpitala, słońce wzeszło już jakiś czas temu.
– Siódma? – zaryzykowała.
– Dochodzi ósma. Skończyłaś na dzisiaj. Już nikt nie zadzwoni.
– Świetnie. Dzięki. Idę na śniadanie.
– Widziałaś się z tym nowym lekarzem?
Glen był zagorzałym swatem. Jej przypadek uznał za beznadziejny, ale nie ustawał w wysiłkach.
– Dwugłowy potwór. Oddech powaliłby smoka i chyba dostrzegłam koniec ogona wystający spod fartucha.
W duchu przeprosiła doktora Masona za taki obraz.
– Zdecydowanie jesteś zbyt wybredna, Rob. Wspólne śniadanie pomoże ci zobaczyć go w innym świetle.
Śniadania we dwoje nie było w planach Robbie. Ani dziś, ani jutro. Doktora Joela Masona widziała już raz z daleka, kiedy w ramach pokazywania mu szpitala zaprowadzono go również na oddział pediatryczny.
Dwie pielęgniarki, które dostąpiły zaszczytu rozmowy z nim, powiedziały jej wtedy, jak się nazywa, i że jest nowym lekarzem na ratunkowym. Poza tym stwierdziły, że z bliska wygląda tak samo atrakcyjnie jak z daleka. Teraz mogła sama się o tym przekonać.
– W tej chwili nie myślę o wygrywaniu na loterii. Jestem głodna. Przywieźć ci kanapkę z jajkiem i bekonem?
– To on by wygrał, Rob. A za kanapkę dziękuję. Carla zapakowała mi zupę i paszteciki. – Carla, żona Glena, była znakomitą kucharką i Robbie aż zaburczało w żołądku z zazdrości. – Pachną smakowicie, a będą pachnieć jeszcze lepiej, kiedy włożę je do mikrofalówki…
– Przestań!
Glen odpowiedział śmiechem. Zakończyła połączenie.
Personel kafeterii szykował się do porannego szczytu, ponieważ w szpitalu akurat kończył się nocny dyżur. Grzanki były świeże, a kiedy Pete zobaczył kask i kombinezon Robbie, podał jej dodatkowe jajka na bekonie usmażone dokładnie tak, jak lubi.
– Dobrze minęła noc, doktor Hall? – zapytał.
– Dzięki tobie fantastycznie. Duża kawa będzie wisienką na torcie.
Pete nalał kawę, postawił kubek na tacy, a kiedy chciała zapłacić, machnięciem ręki pokazał, by odeszła.
– W zeszłym tygodniu przywiozłaś coś dla córki jakiejś grubej ryby. Facet przekazał nam pewną sumę dla Nocnej Zmiany.
Grubą rybą był poseł do parlamentu, a jego córka potrzebowała wentylatora.
– Niech inni skorzystają. Ja zapłacę za siebie.
– Ułożyłem grafik. Każdemu z was należą się trzy śniadania gratis. Nie mieszaj mi w systemie.
– Dziękuję. Będzie mi jeszcze bardziej smakowało.
Usiadła przy narożnym stoliku, który akurat był wolny, i zabrała się do jedzenia.
Nagle jakiś cień zasłonił okno. Podniosła głowę.
Rzeczywiście jest przystojny, pomyślała. Chociaż nie ma idealnych rysów twarzy. Gdyby miał, jego uśmiech byłby symetryczny, a tak jest krzywawy i przez to bardzo… bardzo atrakcyjny.
– Mogę się przysiąść? – zapytał.
Już prawie skończyła, więc to kwestia kilku minut, pomyślała.
– Proszę. Jak pacjentka?
– Znacznie lepiej. Straciła bardzo dużo krwi i podawaliśmy jej kroplówki, aby utrzymać stan stabilny. Teraz możemy zaryzykować i przenieść ją na operacyjny.
Spojrzenie ciemnych oczu Joela wciągało ją w ciepłą głębię. Broniła się, ale nieskutecznie. Chciała zerwać się i uciec, ale jednak siedziała i patrzyła, jak Joel przekłada talerze z tacy na stolik.
– Cieszę się. Naszą misją jest pomaganie.
– Jestem tu nowy. Joel Mason.
Wyciągnął rękę, ale ona właśnie sięgnęła po kubek z kawą i nie uścisnęła mu dłoni, tylko kiwnęła głową.
– Wiem. Robbie Hall. Z oddziału pediatrycznego na ratunkowym.
– Przepraszam, musisz być jedną z miliona osób, którym mnie przedstawiono. – Pokręcił głową, jakby zdumiony, że mógł zapomnieć.
– Nie przedstawiono nas sobie. Widziałam cię z drugiego końca sali. – Zabrzmiało to tak, jakby gapiła się na niego z daleka, więc wyjaśniła: – Badałam właśnie czterolatka, który połknął dwudziestopensówkę.
– Dobrze się czuje?
– Tak. Rentgen pokazał, że ma ją w żołądku. Po kilku dniach zrobiliśmy kolejne prześwietlenie i monety nie było.
Joel się roześmiał.
– Ciekawi mnie Nocna Zmiana.
Robbie ucieszyła zmiana tematu, bo pozwalała jej przestać myśleć o wyrazistej twarzy Joela i jego szerokich ramionach, gęstych włosach i hipnotyzujących oczach. Poza tym lubiła, gdy ktoś wyrażał zainteresowanie organizacją, którą w dużej mierze sama stworzyła i finansowała ze swojego funduszu powierniczego.
To było jej dziecko, chociaż nie chciała przypisywać sobie zbytnich zasług. Wolała pozostawać w cieniu i robić to, co naprawdę chciała. Nikt poza Glenem nie wiedział, że większość pieniędzy na działalność wykłada ona.
– Chciałbyś nam pomóc? – zapytała. Doszła do wniosku, że może rzucić mu wyzwanie.
Joel zatrzymał rękę z widelcem w połowie drogi do ust.
– Niewykluczone. Czego potrzebujecie?
Dobre pytanie. Pracownicy Nocnej Zmiany zawsze je zadawali.
– Mnóstwa rzeczy. Ludzi z wiedzą medyczną, którzy dobrze orientują się w systemie i potrafią wytropić to, co jest pilnie potrzebne. Kierowców, którzy potrafią sprawdzić, czy przesyłka zawiera dokładnie to, co zamówiono. Dobra znajomość Londynu też jest przydatna. Zazwyczaj nie mamy czasu na błądzenie.
– Rozumiem, że ktoś taki jak ja dzwoni i prosi o coś, a wy to dla niego wytropicie i dostarczycie, tak?
– W przypadku krwi procedura jest trochę inna. Korzystamy z banku krwi, ale możemy zaproponować szybszą dostawę.
– W jakich godzinach pracujecie?
– Od ósmej wieczorem do ósmej rano, ale wolontariusz pracuje wtedy, kiedy może. Ludzie, którzy mają dzienną pracę, wolą dyżury od dwudziestej do północy.
– Ile razy w tygodniu?
– Ja pracuję raz, czasami dwa razy. Ale Glen, nasz koordynator, pilnuje, żeby nikt nie brał na siebie więcej, niż może udźwignąć. Ludzie mają różne obowiązki. Większość z nas dyżuruje raz na dwa tygodnie albo nawet raz w miesiącu.
– Jeździcie motocyklami?
– Tylko ja. Mamy kilka samochodów, ale większość wolontariuszy woli jeździć własnymi. Zwracamy im za paliwo. Wielu pracuje w parach.
– Ale nie ty.
– Wolę pracować sama.
A motocykl to dobra wymówka. Pokiwał głową, potem odkroił kawałek grzanki i zanurzył w żółtku, które wypłynęło z jajka sadzonego.
Robbie poczekała chwilę i zapytała:
– To jak, jesteś zainteresowany?
– Chciałbym dowiedzieć się o was czegoś więcej.
Z doświadczenia wiedziała, że ludzie, którzy chcą wiedzieć więcej, mają poważne zamiary. Wielu obiecywało nie wiadomo co już po pięciu minutach rozmowy, a potem się nie pokazywało.
– W takim razie powinieneś porozmawiać z Glenem. On jest szefem.
– Jak mogę się z nim skontaktować?
– Poproszę, żeby do ciebie zadzwonił. Albo wpadnij do biura i tam zobacz, co robimy.
– Mam dziś wolny wieczór. Dostosuję się do was.
Nie tracił czasu na wprowadzenie decyzji w czyn. A sobotni wieczór to dobra okazja do zobaczenia Nocnej Zmiany w akcji.
– Świetnie. Glena spodziewam się około dziewiątej, więc to byłaby dobra pora. Ja też przyjdę, więc wszystko ci pokażę.
Wyjęła z kieszeni notes i zapisała wskazówki, jak trafić do biura. To był drugi test. Jeśli Joel zdoła znaleźć drogę, to znaczy, że mu zależy.
– Dzięki. Widzimy się wieczorem.
Złożył kartkę, nawet jej nie czytając, i schował do kieszeni.
Robbie dopiła kawę, potem wzięła kurtkę i kask.
– Tak. Cześć.

Doktor Robbie Hall rzuciła narzeczonego i uznała, że przez jakiś czas będzie trzymać się od mężczyzn z daleka. W szpitalu brała noce, a weekendy spędzała w założonej przez siebie organizacji charytatywnej Nocna Zmiana. Gdy w jakimś szpitalu zabrakło nocą leku czy sprzętu ratującego życie, do akcji wkraczali jej wolontariusze. Do ich grona dołącza doktor Joel Mason. Spędza z Robbie wiele czasu. Oboje czują, że zależy im na sobie, że rodzi się między nimi przyjaźń. I niech tak zostanie, postanawia Robbie, pomna danej sobie obietnicy. Nie wolno im przekroczyć granicy i zostać kochankami...

Randka w ciemno

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1171

ISBN: 9788327693518

Premiera: 28-06-2023

Fragment książki

Była jeszcze jakaś nadzieja. Carrie Barrett znowu zerknęła na drzwi. Umówiła się na randkę w ciemno z kuzynem swojej koleżanki z pracy. Nie należała do szczególnie asertywnych osób i poważnie starała się zmienić ten stan rzeczy, lecz dzisiaj chciała nie tylko zrobić komuś przysługę, ale i dopasować się do stada. Chciała też poznać kogoś nowego, po prostu.
Minął już cały rok od chwili, kiedy została porzucona, i sześć miesięcy od dnia, kiedy wyruszyła z domu na drugą stronę świata. Przyszedł czas, by przynajmniej spróbować przeżyć coś przyjemnego.
Niestety, mężczyzna, którego chciała poznać, wyraźnie się spóźniał, a nawyk punktualności sprawił, że Carrie siedziała teraz w niedopasowanej, pożyczonej letniej sukience w restauracji na tarasie jednego z najdroższych hoteli w Auckland w Nowej Zelandii. Dobrze chociaż, że mogła udawać, że nie widzi znaczących spojrzeń kelnera, wpatrując się w lśniące bielą jachty zacumowane w marinie. Port był doprawdy zachwycający, zwłaszcza teraz, o zachodzie słońca, zupełnie jak z pocztówki, a jednak Carrie nie mogła się powstrzymać, by co chwilę nie odwracać głowy w kierunku wejścia do sali.
Przyjdź, pomyślała. Bardzo proszę.
Jej żołądek wykonał gwałtowne salto, bo w drzwiach stanął mężczyzna, jak na życzenie. Bardzo wysoki, o szerokich ramionach i lśniących oczach, które natychmiast spoczęły na niej, jednak tylko na sekundę.
Nie, to nie był on, nic z tego. Jej partner miał mieć na sobie czerwoną marynarkę, a ten tutaj był ubrany na czarno. Jego pojawienie się zelektryzowało obecnych, wszyscy odwrócili się, by na niego spojrzeć, wyprostowali i z ożywieniem podnieśli głowy.
Carrie również nie okazała się odporna. Skóra na jej ramionach natychmiast pokryła się gęsią skórką, co wskazywało na mocno alergiczną reakcję. Śmiało można by powiedzieć, że facet był uosobieniem sukcesu, a Carrie wystarczająco długo miała do czynienia z podobnymi typami, by bez trudu rozpoznać tę szczególną aurę.
Pewnie był szaleńczo ambitny i bez reszty skupiony na karierze, tak samo jak jej rodzice, znani prawnicy, oraz jej siostry, jaśniejące pełnym blaskiem gwiazd sportu. A także jej były narzeczony, o zgrozo…
Carrie doskonale wiedziała, że w walce o sukces na najwyższym szczeblu trzeba było poświęcić inne sprawy – czas i uwagę (zawsze), ludzi (często), uczciwość (czasami). Wiedziała to wszystko, a jednak patrzyła na przybysza nie z odrazą, ale z fascynacją, podobnie jak reszta restauracyjnych gości.
Był piratem, który podbijał i brał w posiadanie serca poprzez samą swoją obecność. Nawet ultraprofesjonalny i dyskretny szef sali odzyskał równowagę ducha dopiero po dłuższej chwili. Teraz wystarczyło kilka cicho wypowiedzianych słów i świeżo przybyły mężczyzna już szedł za restauratorem do jedynego wolnego stolika, oddalonego od stolika Carrie najwyżej o dwa metry.
Oczywiście nie czuł się nieswojo w pojedynkę, nic z tych rzeczy. I naturalnie gdyby miał ochotę na towarzystwo, musiałby rzucić tylko jedno spojrzenie w stronę siedzących przy barze kobiet, lecz najwyraźniej wolał być sam, bo wybrał krzesło zwrócone tyłem do baru.
Oznaczało to, że usiadł twarzą do Carrie, która od razu poczuła się tak, jakby siedziała z nim przy jednym stoliku, tyle że w nietypowej odległości. Najchętniej wyszłaby niepostrzeżenie, ale postanowiła jeszcze chwilę zaczekać. Do sali weszła teraz kobieta i dwóch mężczyzn, i cała trójka skierowała się do baru.
Carrie westchnęła. Jej spojrzenie mimo woli spoczęło na siedzącym naprzeciwko mężczyźnie i czas nagle się zatrzymał. Nieznajomy był kimś więcej niż piratem – posiadał urodę anioła i kuszącą atrakcyjność diabła. I przyglądał się jej uważnie.
Policzki Carrie oblał gorący rumieniec, głowę wypełniły dziwne myśli, a całe ciało zareagowało w szokujący sposób. Żenada, pomyślała nieprzytomnie. Zupełnie jakby rzucił na nią urok. Niezwykłe wrażenie zniknęło dopiero w chwili, gdy do tamtego stolika podszedł szef sali. Wtedy jej pirat i anioł w jednej osobie przechylił lekko głowę, by lepiej słyszeć i chociaż ani na sekundę nie oderwał wzroku od Carrie, jej umysł zdołał odzyskać wolność.
Czy nieznajomy dostrzegł jej reakcję? Czy czytał w jej myślach? Nie była w stanie odpowiedzieć na te pytania, ale świetnie zdawała sobie sprawę, że w jej sercu obudziło się jakieś nieznane uczucie. Gdy mężczyzna powiedział coś cicho, oczy szefa sali rozszerzyły się, jednak zaraz skinął głową. Jakże by inaczej, pomyślała Carrie. Ten facet zawsze dostaje to, czego chce, zawsze, bez wyjątku, lecz przecież niemożliwe, by chciał mieć przy sobie właśnie ją. Była zbyt zwyczajna, a gwiazdy z reguły przyciągają gwiazdy, i tak być powinno, bo istoty, które nie świecą tak intensywnym blaskiem, mogłyby spłonąć w bliskości gwiazd.
– Czy zechce pani zamówić, czy woli pani jeszcze chwilę poczekać na swojego gościa? – pytanie szefa sali ukłuło dziewczynę jak czubek ostrza.
Nie złożyła żadnego zamówienia, ponieważ ceny w tej restauracji były zbyt wysokie dla osoby, która przyjechała tu tylko do pracy, na krótko, jednak teraz duma nie pozwoliła jej tak po prostu wstać i wyjść, w ogniu spojrzenia faceta, który miał wszystko, dosłownie. Bo nadal na nią patrzył i z jakiegoś powodu w jego oczach nie była niewidzialna.

Massimo Donati-Wells uważnie wysłuchał krótkiej wymiany zdań między szefem sali a truskawkową blondynką, chociaż dziewczyna nie była w jego typie, zupełnie. Nie była, a jednak coś kazało mu polecić restauratorowi, by nie pozwolił nikomu usiąść przy jej stoliku.
Zauważył ją zaraz po wejściu i celowo usiadł tyłem do reszty sali. Ona również zwróciła na niego uwagę i jej krótkie, lecz skupione spojrzenie wywołało u niego szokującą reakcję, bardzo, ale to bardzo fizyczną.
Miał za sobą kilka dni, które ciągnęły się w nieskończoność, i podpisanie najnowszego kontraktu wymagało przecież jakiejś nagrody, usiadł więc wygodnie, delektując się powolnym budowaniem napięcia. Dziewczyna co jakiś czas zerkała na drzwi ponad jego ramieniem, więc najwyraźniej czekała na kogoś. Na chłopaka? Musiał to być kompletny idiota, jeśli spóźniał się na spotkanie z kimś takim.
Jej telefon zabrzęczał cicho i Massimo bezwstydnie obserwował ją, gdy odczytywała wiadomość. Zamrugała gwałtownie i zacisnęła wargi.
– Tak, chciałabym coś zamówić – przywołała kelnera, nawet nie patrząc na menu. – Poproszę pinacoladę.
Massimo przygryzł policzek, żeby się nie uśmiechnąć. Ten plażowy klasyk koktajli w ogóle nie znajdował się w menu baru tej restauracji, ale kelner zachował się profesjonalnie i poważnie skinął głową.
Nie była w jego typie, naprawdę. Wydawała się zbyt świeża, zbyt miękka, dałby głowę, że należała do tych, co to rumienią się i marzą o wielkiej prawdziwej miłości. On wolał takie, które grają szybko i ostro, i nie spodziewają się, że rano znajdą go obok siebie w łóżku. Bystre, sprytne dziewczyny, których sposób myślenia znał na wylot.
A jednak ta tutaj miała w sobie coś, co nie pozwoliło mu oderwać od niej wzroku. I nie była to tylko gładka skóra i miękkie krągłości, lecz przede wszystkim duma i odwaga malujące się w jej szafirowych oczach, i widoczna wrażliwość. Niedobrze, że jakiś palant wystawił ją do wiatru. Nie zasługiwała na to.
– Ma pani coś przeciwko temu, żebym się przysiadł? – zapytał, szokując samego siebie niezdolnością stawienia czoła pokusie. – Mój gość w ostatniej chwili odwołał spotkanie.
Chciał spokojnie zjeść kolację, sam. Nie miał ochoty na towarzystwo. Następnego dnia wczesnym rankiem wracał do domu i naprawdę nie rozumiał, dlaczego zdecydował się na ten krok.
Truskawkowa blondynka nie była głupia – znacząco spojrzała na pojedyncze nakrycie na blacie jego stolika. Tak, okłamał ją, a ona doskonale o tym wiedziała.
– Tylko na jednego drinka, dopóki jest pani sama – powiedział, nieprzyzwyczajony do tego, by prosić dwa razy, o cokolwiek i kogokolwiek.
Uśmiechnęła się słabo.
– Mój towarzysz nie przyjdzie.
Nawet nie próbowała kłamać.
– Idiota z niego, to jasne. – Massimo podniósł się, podszedł do jej stolika i usiadł, zanim zdążyła znowu się odezwać. – Jestem głodny, a pani?
Przez parę sekund zastanawiał się, czy dziewczyna zamierza odmówić. Może jednak źle odczytał znaczenie pulsującego między nimi napięcia albo może jego śmiały sposób bycia nie przypadł jej do gustu, bo przecież naprawdę była delikatna i miękka, ale nie, zaraz zdecydowanym ruchem uniosła głowę.
– Nie jestem pewna. W tej chwili raczej nie potrafię jasno myśleć.
Jej szczerość wprawiła go w dobry humor.
– Więc musimy się tego dowiedzieć. – Krótkim gestem przywołał kelnera, który w ułamku sekundy wyrósł obok jak spod ziemi.
Massimo przyciszonym głosem złożył zamówienie.
– Podają tu wyśmienite tapas – wyjaśnił, gdy kelner oddalił się w stronę kuchni. – Zamówiłem wszystko.
Długą chwilę patrzyła na niego przejrzystymi, intensywnie błękitnymi oczami, w których wcale nie malował się bezwarunkowy zachwyt.
– Wszystko? – powtórzyła ostro. – Musi pan być naprawdę bardzo głodny.
– Nie miałaś ochoty na duży soczysty stek z jakimś pysznym sosem i dodatkami? – Massimo gładko przeszedł na „ty”.
Tak, najprawdopodobniej uznała go za palanta, ale jej oczy zapłonęły. Przez głowę Massima przemknęła myśl, że ten płomień rozgrzał go w dziwny, sięgający najgłębszego wnętrza sposób.
– Tak czy inaczej, próbowanie wielu różnych rzeczy jest zabawniejsze niż jedzenie w kółko tej samej potrawy, nie sądzisz? – ciągnął. – Kąsek tego, odrobina tamtego, chociaż oczywiście nie zawsze, bo czasami przyjemnie jest tylko popatrzeć.
– Tylko popatrzeć? – W jej głosie zabrzmiało niedowierzanie.
– A ty nie zaspokoisz apetytu jedynie spojrzeniem? – Massimo lekko uniósł brwi.
– Wszystko zależy od okoliczności.
– No, właśnie. – Pokiwał głową. – Głównie chodzi jednak o to, że jest wiele rzeczy, których jeszcze nie próbowałem.
Chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
– Przywykłeś do tego, że zawsze stawiasz na swoim – odezwała się wreszcie. – Wybierasz to, co chcesz, i bierzesz, nie dając szansy innym.
– Tak myślisz? – Uśmiechnął się.
– Tak. Bez mrugnięcia okiem zamawiasz całe menu, wchodzisz do restauracji z taką pewnością siebie, jakbyś był jej właścicielem, i…
Dostrzegł moment, kiedy w pełni dotarło do niej to, co przed sekundą powiedziała. Jej wargi ułożyły się w zmysłowe „o”, na widok którego temperatura jego ciała niewątpliwie podniosła się o parę stopni.
– Jesteś właścicielem tej restauracji? – Utkwiła w nim badawcze spojrzenie. – I pewnie całego hotelu, co?
– Jestem tylko inwestorem.
Miał już tyle pieniędzy, że od jakiegoś czasu zajmował się głównie wynajdywaniem przedsięwzięć, które wymagały inwestycji. Jego prywatne imperium słynęło z umiejętności wyławiania firm, które miały duże szanse na intensywny rozwój, co oznaczało jeszcze większe dochody dla inwestora.
Massimo uwielbiał swoją pracę. Lubił odnosić sukcesy i żyć na własnych warunkach. Lubił też uwodzić piękne kobiety, które znały zasady gry. Jego rozmówczyni ich nie znała, było to oczywiste.
– Tylko inwestorem – powtórzyła. – Więc inwestujesz jedynie w luksusowe hotele, tak?
– Szczerze mówiąc, w tej chwili najwięcej uwagi poświęcam źródłom energii odnawialnej.
– Bardzo szlachetny cel. – Pokiwała głową. – Masz nadzieję zbudować lepszą przyszłość dla swoich dzieci?
Zmierzył ją uważnym spojrzeniem, doceniając brzmiący w jej głosie ton leciutkiej ironii. Od dawna nikt z niego nie kpił i pewnie dlatego nagle zapragnął znaleźć jakiś jej czuły punkt i uderzyć.
– Nie zamierzam mieć dzieci – odparł gładko.
– Jasne. – Kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu.
– To znaczy?
– To znaczy, że zgodnie z powszechnie dostępną wiedzą każdy zamożny mężczyzna czuje głęboką potrzebę poinformowania każdej napotkanej kobiety, że w żadnym razie nie powinna wyobrażać go sobie w roli męża i ojca.
O mały włos nie parsknął śmiechem.
– Właśnie – skinął głową, pełen uznania dla jej umiejętności zgrabnego przeinaczenia słynnego cytatu z powieści Jane Austen. – Cieszę się, że rozumiesz moje stanowisko.
– Ja także nie planuję małżeństwa, gdybyś chciał wiedzieć.
Uśmiechnął się szeroko.
– I to właśnie dlatego siedzisz tu, czekając na…
Rzuciła mu surowe spojrzenie, którego chłód rozwiał się w cieple trudnego do ukrycia rozbawienia.
– Zrobiłam przysługę przyjaciółce.
– Doprawdy? Taką linię zamierzasz przyjąć?
– Tak się składa, że to prawda – dziewczyna wzruszyła ramionami. – I nie obawiaj się, wykorzystuję cię tylko jako sposób na uniknięcie publicznego upokorzenia oraz zjedzenia kolacji za darmo.
– W porządku – rzekł spokojnie. – Cieszę się, że jesteśmy szczerzy wobec siebie. I że mogę ci się przydać.
– Ja też.
– Kto to był? – zapytał, teraz już tylko z głupiej ciekawości. – Ten kretyn?
– Nie wiem, naprawdę. Umówiła mnie z nim moja przyjaciółka, ale najwyraźniej musiał zostać w pracy.
– Ach, ci pracoholicy… – Massimo pokręcił głową. – Lepiej trzymaj się od nich z daleka.
W jej błękitnych oczach błysnął ognik niedowierzania. Roześmiała się cicho i wtedy pomyślał, że chce usłyszeć jej śmiech w zupełnie innych okolicznościach, najlepiej w łóżku.
– A twoja partnerka? – zagadnęła.
– Nie byłem z nikim umówiony. Skłamałem.
– Tak – jej błękitne spojrzenie przeszyło go do szpiku kości. – Masz w tym spore doświadczenie.
– A kto go nie ma? – tym razem to on nie zdołał zamaskować nuty goryczy w swoim głosie. – Kłamiemy i jesteśmy okłamywani, prawda?
– Najwyraźniej.
Massimo poczuł, że dobrze się rozumieją. Doskonale wiedział, jak okropnie jest zdać sobie sprawę, że zostało się okłamanym. Gdy kelner podszedł do stolika z pinacoladą dla jego rozmówczyni i butelką wina dla niego, świadomość łączącej ich więzi zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
– Jesteś Angielką – zauważył, kiedy znowu zostali sami.
– A ty Australijczykiem – odparowała z uśmiechem.
– Więc oboje jesteśmy daleko od domu, chociaż ty oczywiście dalej. Co sprowadza cię do Auckland?
Nie chciał wiedzieć zbyt wiele. Nie chciał angażować się w prawdziwe związki, ponieważ te zawsze okazywały się zbyt intensywne. Zbyt niszczące. Wolał skupiać się na doraźnych doznaniach, na dotyku, kontakcie czysto fizycznym, jednak tym razem, chyba pierwszy raz, pragnął dowiedzieć się, dlaczego ta dziewczyna wyglądała na tak samotną.
– Przygoda – spokojnie pociągnęła łyk drinka. – A ciebie?
– Interesy. Jutro rano pierwszym lotem wracam do Sydney.
Carrie spojrzała mu prosto w oczy i dostrzegła czające się tam wyzwanie. Wyraźnie liczył na reakcję z jej strony, a ona nie potrafiła oprzeć się pokusie. Niby od niechcenia dał jej do zrozumienia, że jest tutaj tylko na tę jedną noc, używając tej informacji jako broni przeciwko kobiecie, która mogłaby chcieć czegoś więcej.
Oczywiście potrzebował jakiejś formy obrony – był zbyt atrakcyjny i niewątpliwie kobiety bezustannie rzucały mu się w ramiona. I naturalnie pewnego dnia zapragnie mieć dzieci, z kobietą, która podbije jego serce, a której dotąd nie spotkał.
Ona nie była tą kobietą, także i dlatego, że nie należała do kategorii, z której zazwyczaj pochodziły jego partnerki.
– Cóż, szkoda, że nie zostaniesz tu dłużej – powiedziała. – Niestety, nie będę mogła wcielić w życie mojego sprytnie ułożonego planu, aby podstępnie zmusić cię do małżeństwa.
– Jestem zrozpaczony.
– Naprawdę? – parsknęła śmiechem.
Nigdy nie flirtowała tak intensywnie, jeśli miała być szczera, to w ogóle nie flirtowała, lecz cała ta sytuacja była tak prosta… To, że usiadł przy jej stoliku i uchronił ją przed upokorzeniem, bo przecież szef sali i kelnerzy świetnie wiedzieli, że czekała na partnera, no i to, że nie mógł oderwać od niej wzroku, albo może tylko udawał, i że pod tą jego szokującą arogancją kryło się coś, co doskonale rozumiała, na jakimś głębokim poziomie świadomości…
– Mam na imię Massimo – wyciągnął do niej rękę ponad blatem. – Dziękuję, że zgodziłaś się zjeść ze mną kolację.
– Carrie. I chyba nie dałeś mi wyboru.
– Pozwól, że to naprawię – w jego fascynujących zielonych oczach nie było ani śladu rozbawienia. – Wolałabyś, żebym został, czy raczej zostawił cię samą? Bez narzekań zastosuję się do każdego twojego życzenia.
Do każdego jej życzenia? Carrie nagle zabrakło tchu.
– Możesz zostać – powiedziała, siląc się na spokój.
– Dziękuję.
Massimo uwolnił jej dłoń i odwrócił się w stronę szefa sali, który właśnie zbliżał się do nich w asyście dwóch kelnerów. Wszyscy trzej postawili na stoliku drewniane półmiski, na których ułożone były świeże ostrygi, obłożone malutkimi kostkami mrożonego szampana, kilka rozmaitych serów, w tym zapiekany brie, plastry wędliny i pieczonych mięs oraz czekoladowe desery.
– Mnóstwo jedzenia – zauważyła.
– Nie musimy się spieszyć. Mam nadzieję, że znajdziesz tu coś, co pobudzi twój apetyt. I może, podczas gdy będziesz zastanawiać się, na co masz ochotę, powiesz mi, co robisz w Auckland…
– Pracuję, na umowie na czas określony, jako sekretarka. Niedługo zamierzam przenieść się w jakieś cieplejsze miejsce.
– Do Sydney? – podsunął z uśmiechem.

Carrie Barrett umawia się na randkę w ciemno, lecz chłopak nie przychodzi na spotkanie. Do jej stolika dosiada się Massimo Donato-Wells, właściciel hotelu, najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego widziała. Wspaniale im się rozmawia i Carrie chciałaby, żeby ten wieczór trwał do rana. I tak też się dzieje. Przez następne tygodnie cieszy się cudownymi wspomnieniami aż do chwili, gdy odkrywa, że jest w ciąży. Massimo nie daje wiary, że jest ojcem. Rozżalona Carrie wyjeżdża, lecz gdy spotykają się ponownie kilka miesięcy później, ich uczucia okazują się równie silne jak przy pierwszym spotkaniu…

W sycylijskim pałacu, Romans z księżniczką

Kim Lawrence, Pippa Roscoe

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1172

ISBN: 9788327693600

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

W sycylijskim pałacu – Kim Lawrence

Recepcja kliniki Merlin świeciła pustkami. Wokół panowała kompletna cisza. Anna słyszała tylko odgłos własnych kroków na kamiennej posadzce.
Na stojącym na środku holu wielkim biurku postawiła starannie opakowane pudełko, które przyniosła. Z uczuciem ulgi obróciła ku sobie oprawiony w skórę rejestr odwiedzających i nachyliła się nad nim z długopisem w ręku.
Dłonią odgarnęła opadające na oczy gęste ciemnokasztanowe kosmyki włosów. Złożyła podpis na stronie przy nazwisku dziadka. Odruchowo przejrzała kilka poprzednich stron. Od tygodni nie odwiedzał go już nikt ze znajomych i przyjaciół. Przestali, bo starzec nikogo nie poznawał, a czasem nawet wyzywał gości.
Nikogo nie winiła. Czasem sama wchodziła do jego prywatnego apartamentu w klinice ze ściśniętym ze strachu żołądkiem. Nigdy nie wiedziała, co ją czeka. Czy w ogóle rozpozna w niej wnuczkę?
Mimo to nigdy nie opuszczała odwiedzin. Przychodziła zawsze, gdy tylko mogła. Zawdzięczała mu wszystko. Bez niego jej życie potoczyłoby się zupełnie innym torem. Zanim został jej prawnym opiekunem, Anną już interesowała się opieka społeczna. Gdyby nie on, spotkałby ją los innych sierot.
Wzięła pudełko pod pachę i ruszyła na pierwsze piętro kliniki. Odetchnęła głęboko, gdy zobaczyła, że drzwi prywatnego pokoju dziadka są lekko uchylone. Odwróciła się, przycisnęła podbródkiem rodzinny album zdjęć, który trzymała na wierzchu pudełku, i plecami pchnęła drzwi.
– Dzień dobry, dziadku. Przepraszam za spóźnienie, ale zobacz, co mam dla ciebie. Więcej zdjęć taty i… trochę płyt winylowych z twojej kolekcji – powiedziała z uśmiechem na twarzy.
– Nie waż się dotykać mojej kolekcji! – Jej uszu dobiegł piskliwie ostry głos chorego. – Kiedyś zarysowałaś mi bardzo rzadką płytę, pamiętasz? Użyłaś ochronnych rękawiczek, Anno?
– Tak, dziadku – odparła.
Dawno temu porysowała cenną płytę.
Miała wtedy dziesięć lat.

Soren stał oparty ręką na podgłówku fotela, gdzie siedział starszy mężczyzna, którego szukał przez ostatnie dwanaście lat. Na odgłos otwieranych drzwi zdjął rękę i odwrócił głowę. Anna nawet go nie zauważyła, a on nie widział powodu, by zaznaczać swoją obecność.
Gdy Tor odpowiedział na jej słowa powitania, Soren znów skupił na nim wzrok. Były to pierwsze słowa, jakie starzec przy nim wypowiedział.
Przez chwilę w zapadłych oczach chorego gość dostrzegł przytomny błysk zdziwienia. Szybko jednak zastąpiło go wojownicze spojrzenie, które utwierdziło Sorena w przekonaniu, że Tor udawał.
Musiał grać.
Soren nawet nie rozważał innej opcji. Przez dwanaście lat nigdy nie stracił wiary, że pewnego dnia stanie oko w oko z człowiekiem, który zrujnował jego rodzinę. I że w jego oczach zobaczy ten sam strach i rozpacz, które widział w oczach swojego ojca, zanim ten odebrał sobie życie.
Po latach chwytania się fałszywych tropów, razem z małą grupką specjalnie dobranych ludzi wyśledził ofiarę i w końcu ją dopadł – nie zdąży odegrać ostatniego aktu swojego teatru. Tym razem Torowi się nie upiecze. Nie pomoże ani nowa tożsamość, ani ucieczka na inny kontynent.
I właśnie wtedy, gdy Soren był pewien, że żadna podłość i nikczemność w zachowaniu Tora już go nie zaskoczą, ten wyciągnął ostatniego królika z rękawa – starczą demencję!
Soren wiedział jednak, że w tej grze był przewrotnie perfidny sens. Co ktoś taki jak Tor by zrobił, gdyby poczuł, że nie ma już dokąd uciec, a pętla na jego szyi zaciska się coraz mocnej? Wybrałby wygodne miejsce z dobrą opieką lekarską w kraju przyjaznym emigrantom i grał kartą starca niezdolnego stanąć przed sądem z powodu choroby.
Soren nie obwiniał kliniki o udział w zmowie. Personel medyczny był tylko pionkiem w ostatnim oszustwie Tora. Lekarze zapewne pomagali mu, zupełnie nieświadomi, kim jest pacjent. Środki bezpieczeństwa praktycznie nie istniały.
Gdy Soren wchodził do budynku, nikt nawet go nie zapytał, po co i do kogo idzie. Ochroniarzy bardziej zainteresował jego luksusowy samochód, na który zerkali z zazdrością.
Bez problemu znalazł apartament zajmowany przez… Henry’ego Randalla, którego lata temu znał jako… Tora Rasmussona. Dopiero gdy wszedł do małego saloniku, spotkała go niespodzianka.
Musiał przyznać, że Tor jest prawdziwym artystą w swoim fachu.
Soren stał przy jego fotelu już od kwadransa i w myślach wciąż próbował przedrzeć się przez stworzoną przez Tora fasadę, ale wciąż uderzał głową w mur. Miał nawet cień współczucia dla lekarzy, których jego ofiara zdążyła nabrać. Gdyby Soren nie wiedział, kim jest Tor, też uwierzyłby w jego chorobę.
Ten jedyny w swoim rodzaju kanciarz i naciągacz całkowicie wczuł się w rolę, którą odgrywał – słabowitego, niewinnego i złamanego życiem starca.
Soren walczył z własną frustracją i łajał się w duchu za zbytnią pewność siebie, bo musiał stanąć przed zupełnie inną sytuacją, niż przewidywał. I przed Torem zszokowanym jego niezapowiedzianą wizytą, którego na chwilę zdradził wyraz zdziwienia w zmęczonych oczach.
Starzec nie zareagował na ironiczne słowa powitania wypowiedziane przez gościa. W zamglonych oczach Tora, Soren nie widział nic poza pustką, którą tylko na chwilę przykryło pozornie autentyczne zmieszanie.
W tym samym momencie do saloniku weszła Anna.
Soren z niemal lekarską ciekawością patrzył, jak starzec unosi na jej powitanie trzęsącą się rękę pokrytą niebieskimi żyłami.
Wszystko to gra, ale gra odgrywana perfekcyjnie, pomyślał. Prawdziwy artysta.
Jednak Soren tropił go latami jak pies gończy i wiedział, że nie można lekceważyć chytrych sztuczek Tora Rasmussona. Ten człowiek posiadł umiejętność prowadzenia kilku gier naraz. Zawsze zostawiał sobie drogę ucieczki. Potrafił znikać bez śladu jak dym rozwiewający się w powietrzu. Zawsze zostawiał za sobą zgliszcza i zrujnowane ludzkie życia.
– Myślę, że Anna zda egzaminy na piątkę – powiedział Tor, zwracając się nagle do Sorena. – Jest błyskotliwa. Brak jej tylko pewności siebie.
– Miło, że tak myślisz dziadku, ale niestety jesteś jedyny – westchnęła.
Anna wciąż stała odwrócona plecami do gościa, nie zważając na jego obecność. Tor spojrzał na nadgarstek, jakby patrzył na niewidoczny zegarek.
– Już czas. Mam spotkanie, Anno.
Z bandą swoich oszustów? Daruj sobie, Tor, pomyślał Soren.
– Nie znoszę się spóźniać – dodał starzec.
– Jestem tu, dziadku. Dobrze spałeś?
Anna pogłaskała go po dłoni i odwróciła się do Sorena.
W jej niskim i miękkim głosie nie było słychać śladu ostrożnej podejrzliwości, którą teraz jednak ujrzał w jej oczach. Ledwie dobę temu widział tę twarz na ekranie komputera. Wtedy z właściwym bogatym ludziom lekceważeniem uznał ją za niemal ładną… Teraz doszło do niego, jak źle służą prawdziwym kobietom komputerowe piksele. A taką miał właśnie przed sobą. Realną i żywą. I równie żywo na nią reagował. Nagły przypływ podniecenia ostrzegł go, że jego legendarna kontrola nad sobą ma swoje granice.
Zdjęcie w internecie oddawało proporcje jej twarzy o pełnych zmysłowych ustach i gęstych ciemnych brwiach ocieniających szeroko rozstawione, duże, zielone kocie oczy. Wszystkie te wyraziste rysy powinny walczyć ze sobą o dominację. Ale zamiast tego zlewały się w jedną nieodparcie obrazową i zapierającą dech w piersiach zmysłową całość. Różnica leżała po części w kremowej gładkości skóry i intensywnej zieleni oczu Anny Randall. Brak symetrii tylko wzmacniał zmysłowy wygląd tej twarzy.
Soren wolałby widzieć tę kobietę w obcisłych dżinsach, ale szerokie bawełniane spodnie wskazywały na nogi proporcjonalne do jej wzrostu, a pleciony czarny pas podkreślał wąską talię. Workowata biała koszula nie miała uwydatniać gładkich i smukłych krągłości Anny, ale ich nie skrywała.
Soren złajał się w myślach. Nie miał czasu, by rozpraszać się widokiem kobiety. Zwłaszcza gdy była wnuczką jego wroga i pewnie, tak jak dziadek, tkwiła po uszy w tym samym bagnie.
Przywołał na twarz jeden ze swoich czarujących uśmiechów, które zawsze miał pod ręką. Jednak tylko nieliczne były naprawdę szczere. Niektóre wywoływały w ludziach lęk. Inne miały roztapiać w nich wrogość. Jeszcze inne często służyły jedynie zapraszaniu kobiet do sypialni. W powitalnym geście wyciągnął rękę do Anny.
Tylko jej nieco zdziwione spojrzenie mówiło mu, że w ogóle zauważyła jego wysiłki. Miała wypisaną na twarzy nieufną rezerwę, która lada chwila mogła zmienić się w otwartą wrogość psa obronnego.
Spojrzała na rękę Sorena i lekko uścisnęła dłoń z długimi smukłymi palcami. Przez chwilę toczyła walkę między swoimi dobrymi manierami a bezwstydnie jawną dla niej falą dziwnego ciepła, jaka na chwilę przepłynęła przez jej ciało.
Gdy puściła rękę gościa, zauważyła drobne skrzywienie kącika ust i lekki ironiczny błysk w jego oczach. Nie była jednak pewna, czy się jej nie zdawało. Ukradkiem wytarła spocone dłonie w spodnie i udała, że zniewalająco zabójczy uśmiech Sorena nie wywarł na niej żadnego wrażenia.

Soren lekko zacisnął wydatną kwadratową szczękę, jakby jego ego doznało urazu. Nic bardziej mylnego. Czuł się zaintrygowany, a nie urażony.
Miał mocne i odporne ego.
W Annie Randall mogło być coś więcej niż zgniła pula rodzinnych genów i ładna twarz. O ułamek sekundy za długo spoglądał na ekscytująco asymetryczne i oszałamiająco seksowne rysy jej twarzy. Szeroko rozstawione oczy o inteligentnym wyrazie, gładkie wystające kości policzkowe i pełne zmysłowe usta.
Widok ten przypomniał mu o podnieceniu, jakie odczuł przed chwilą.
Nie był mężczyzną, który boi się prawdy. Zwłaszcza gdy patrzyła mu prosto w oczy w postaci kobiety. Przyznał więc przed sobą, że pociąga go wnuczka jego wroga. I poczuł się z tym nieswojo.
– Dzień dobry… – Anna zamilkła na chwilę. – W czym mogę pomóc? – dodała twardszym tonem.
Były to słowa pełne chłodnej uprzejmości, ale Sorena uderzył przede wszystkim jej głos… Najbardziej niezwykły, jaki słyszał. Nawet w swoim chłodzie niósł w sobie coś kuszącego i uwodzącego. Szybko jednak odrzucił te myśli.
– Jesteś wnuczką Tora… Przepraszam, Henry’ego?
Chciał odzyskać spokój, choć doskonale wiedział, z kim rozmawia.
Wiedział o niej wszystko, oprócz jednego. Roli, jaką odegrała w ostatnim przekręcie jej dziadka związanym z defraudacją pieniędzy znanej organizacji charytatywnej. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że mogła nie brać udziału w tym oszustwie.
Teraz, gdy ją spotkał, zrozumiał, jak bardzo użyteczna mogła być dla Tora kobieta, która idealnie łączyła w sobie niebiańską niewinność z całkiem ziemską seksownością. Soren nie miał dowodów, ale zakładał, że jako wnuczkę, Annę przygotowano do przejęcia kontroli nad rodzinnym biznesem.
Lub może naprawdę była tak niewinna, jak wyglądała?
Odrzucił tę możliwość. Nikt z rodziny Tora nie mógł być zupełnie niewinny. Pytanie nie brzmiało, czy Anna brała udział w oszustwach, ale jak głęboko w nich uczestniczyła.

– Tak, jestem Anna.
Soren tylko się uśmiechnął.
– Myślałem, że jesteś starsza – powiedział.
Mówił prawdę, choć w rzeczywistości wyobrażał sobie, że będzie wyglądała na starszą.
Wiedział, że ma…
Właściwa liczba lat umknęła jego uwadze. Ale Anna ledwie wyglądała na dwadzieścia lat. Nie mówiąc o dwudziestu paru.
– Domyślam się, że odziedziczyłaś miłość Henry’ego do książek? Bibliotekarka? Pewnie pasjonujący zawód…?
– Kolejny dziennikarz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Twarz Sorena nawet nie drgnęła. Jakby w ogóle nie usłyszał lekceważącego słówka „kolejny”.
– Wyglądam na niego? Jak wyglądają dziennikarze?
Przyznała w duchu, że może tylko paru z nich byłoby stać na tak drogi garnitur, jaki miał na sobie Soren.
– Więc kim właściwie jesteś? – spytała.
Poza tym, że jesteś najbardziej pociągającym i najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziałam, dodała w myślach.
Już na początku jeden szybki rzut oka wystarczył jej, by dostrzec kilka szczegółów. Był wysokim mężczyzną, z pewnością mierzącym ponad metr dziewięćdziesiąt. Miał na sobie szyty na miarę stalowoszary garnitur, krawat jaśniejszy o kilka odcieni i nieskazitelnie białą koszulę. Ten komplet sprawiał, że całą postać Sorena otaczała aura luksusu i podkreślał jego szerokie ramiona oraz smukłą wysportowaną sylwetkę.
Anna spojrzała na niego uważniej. Dłuższe, sięgające kołnierzyka włosy miał zaczesane na bok i nieco do góry. Ocieniały one symetryczne rysy twarzy biegnące w dół do kwadratowej szczęki. Ostre i wystające kości policzkowe, nieco orli nos i zgrabnie zarysowane usta, które wymagały osobnego spojrzenia. Mocna górna warga i jawnie zmysłowa dolna. Jednak tym, co najbardziej przykuwało uwagę, były jego oczy – bardziej niebieskie niż jakikolwiek niebieski kolor, jaki widziała. Nie była to ciepła barwa niebieskiego nieba, lecz arktycznego lodu. Okalały je czarne jak smoła brwi i długie jakby pokryte czarną sadzą rzęsy.
Oczy te patrzyły na nią inteligentnym spojrzeniem. Dolna warga wskazywała, że mężczyzna ten potrafi działać z bezwzględnością i odwagą. Cała jego postać emanowała czystą i nagą męskością.
Ten mężczyzna z pewnością uważał uwielbienie ze strony kobiet za rzecz daną. Coś, co mu się po prostu należy.
Irytowało ją, że przyglądając mu się tak wnikliwie, sama łechce jego próżność. Nie chciała dać mu poznać, że ją pociąga. Przybrała kamienny wyraz twarzy.
Odwróciła się do dziadka i gdy chwycił jej rękę swoją wychudzoną dłonią, uśmiechnęła się do niego ciepłym uśmiechem.
Ten gest dał jej chwilę oddechu, by mogła wrócić do rozmowy z Sorenem.
– Jak poznałeś mojego dziadka?
– Przepraszam, myślałem, że się przedstawiłem – skłamał bez mrugnięcia okiem. – Soren Vitale. Twój dziadek był kiedyś mentorem mojego zmarłego ojca.
Soren znów wyciągnął do niej rękę. Anna posłuchała jednak wewnętrznego głosu ostrzegającego ją, że niebezpiecznie byłoby raz jeszcze poczuć ciepło tych długich smukłych palców. Już sama wymiana spojrzeń sprawiła, że czuła się dziwnie podenerwowana. Dotyk tylko pogłębiłby jej zmieszanie.
Z wysiłkiem uniosła jednak głowę.
– Przykro mi z powodu twojego ojca… – powiedziała cichym głosem.
– Stare czasy – odpowiedział Soren.
Mentor? Tym razem nie mogła już zignorować wyciągniętej do niej ręki.
– Gdy twój dziadek… – Soren zamilkł na chwilę i spojrzał na Henry’ego – prowadził interesy w Islandii, dzielił z moim ojcem biuro na przedmieściach Reykjawiku.
Islandii? Anna nie wierzyła własnym uszom. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieco protekcjonalnym uśmiechem.
– To pomyłka. Dziadek nigdy nie był w tym kraju – odparła stanowczym tonem.
Soren uniósł brwi i spojrzał na nią uważnym wzrokiem.
– Nie mówił, co tam robił?
Jego spojrzenie sprawiło, że poczuła się nieswojo.
– Chyba… – zaczęła ze złością – wiedziałabym o tym…
Anna zamilkła, bo nagle przypomniała sobie długie i tajemnicze okresy nieobecności dziadka. Pamiętała jednak, że jako dziecko jej głowę zawsze zaprzątały tylko prezenty, jakie przywoził.
– Po co miałbym kłamać?
Wzruszyła ramionami, ale nie przyznała mu racji.
– Może zaczniemy od początku? – zaproponował. – Mam powiedzieć coś o sobie?
Na jego ustach błądził łagodny, ale kpiący uśmiech.
– Jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że dziadek ma gości. W książce odwiedzin nie było żadnych nazwisk.
Na twarzy Sorena pojawił się wyraz udawanego zawodu. Jednak Anna patrzyła przede wszystkim na oczy, w których nie było śladu humoru czy ciepła. Przyglądał jej się tak, jakby chciał poznać wszystkie tajniki jej duszy.
– Więc złamałem zasady? – zapytał.
– W klinice Merlin są one rygorystyczne – zripostowała sztywnym tonem. – Leżą tu chorzy i bezbronni ludzie.
Tak, bezbronni jak ten wilk, pomyślał, patrząc na Tora.
– A jednak ktoś, kogo wzięłaś za dziennikarza, się wśliznął?
Nie mogła zaprzeczyć, trzymała więc mocno zamknięte usta.
– Dziwna nazwa jak na takie miejsce.
Soren rozejrzał się po saloniku, w którym mimo antycznych mebli znajdował się pełen zestaw szpitalnych narzędzi, a nawet respirator.
– Miejsce?
Soren zmarszczył brwi.
– Tak – odparła. – Merlin to sceniczny pseudonim pierwotnego właściciela. W epoce edwardiańskiej był znanym magikiem. Posiadał wtedy kilkaset akrów gruntu, choć dziś jest tu tylko dom i ogród.
Wiedziała, że brzmi teraz, jakby czytała przewodnik turystyczny. Spojrzała na dziadka i poczuła, jak bezwiednie puszcza jej dłoń. Zasnął z głową przechyloną na ramię. Serce ścisnął jej smutek. Chory wyglądał tak bezbronnie, że trudno byłoby sobie wyobrazić, że jeszcze kilka miesięcy temu jego pogadanki i wykłady przyciągały tłumy. Widziała je na własne oczy i była z niego dumna.
– Długo tu leży? – zapytał Soren.
– Pół roku – odparła. – Przepraszam, jeśli byłam zbyt obcesowa. W zeszłym tygodniu personel nakrył tu dziennikarza, który przemknął się tylnym wejściem.
Złość rozjaśniła jej oczy zielonym błyskiem.
– Ludzie są… tacy… Dziadek nie chciałby, żeby ktoś widział go w takim stanie. Zresztą i tak nikt nie przychodzi – powiedziała z goryczą w głosie.
– Nie może przyjmować odwiedzających? Lekarze zabraniają?
– Może, ale odwiedzali go, zanim jego zdrowie się pogorszyło. Dziś już nikogo nie poznaje.
Do oczu napłynęły jej łzy, które z trudem powstrzymała.
Soren przyznawał w myślach, że jeśli Anna gra, to robi to świetnie.

Romans z księżniczką – Pippa Roscoe

– Wasza Wysokość? Jego Królewska Mość wkrótce przybędzie.
Księżniczka Svardii, Freya, skinęła tylko głową. Miała ochotę przycisnąć dłoń do chaotycznie bijącego serca. Starała się nie zapominać, że spotka się z bratem, nie z ojcem, który, zgodnie z tradycją, ustąpił z tronu w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Władca miał być sprawny psychicznie i fizycznie, od pokoleń żaden król nie sprzeniewierzył się tej tradycji. Aleksander, brat księżniczki, objął rządy trzy miesiące temu. Ich rodzice odbywali roczną podróż zagraniczną, która miała zapewnić nowemu królowi swobodę samodzielnych rządów i stworzenia relacji z poddanymi bez pomocy czy wpływu ojca. A ona musiała samodzielnie stawić mu czoło.
Stała z dłońmi ściśniętymi mocno za plecami i szykowała się do walki. Zieleń ogrodu otaczającego zamek i oddzielającego go od stolicy Svardii, Torfarn, nigdy wcześniej nie wydawała jej się równie piękna. Wiekowe drzewa, artystycznie przycięte żywopłoty tworzące labirynty od szesnastego wieku, zadbane trawniki oraz ogromny park, stanowiły spuściznę wielu pokoleń najstarszych rodów królewskich. Ciekawa była, co pozostawi po sobie jej brat. Może po tym, jak zrzeknę się tytułu, pozwoli mi oprowadzać wycieczki po zamku, pomyślała gorzko. Uwielbiała swoją pracę i swoje miejsce w historii i tradycji. Zwłaszcza że umożliwiały jej wspieranie wielu szlachetnych celów i ludzi w potrzebie, o których ludzie i politycy Svardii czasami zapominali. Niewiele osób rozumiało jednak, z czym wiąże się wypełnianie obowiązków wynikających z przynależności do rodziny królewskiej. Cóż za ironia losu, pomyślała, że teraz musiała zrezygnować ze swojej roli, by spełnić królewski obowiązek wobec kraju.
– Freya? Chodź, mam mało czasu – zawołał zza uchylonych drzwi jej brat.
– Wiesz, że powinieneś mieć sekretarza? – odcięła się. – Król nie może wykrzykiwać do ludzi ze swojego gabinetu.
– Król może robić, co mu się żywnie podoba.
Freya naprawdę nie wiedziała, czy brat po prostu zachowywał się arogancko, czy też przytłaczała go nowa rola. Zresztą, nie miało to większego znaczenia. Kiedyś był inny. Zmienił się, gdy skończył siedemnaście lat. Z ciepłego, czułego brata stał się zimnym tyranem i odsunął się od niej. Teraz rzadko wiedziała, co myślał, i prawie nigdy – co zamierzał. Freya zamyśliła się nad ceną, którą obydwoje zapłacili za prawo do tronu.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał, przyglądając jej się bacznie.
Z kamienną twarzą zniosła spojrzenie czarnych oczu. Ciekawe, że ja mam bursztynowe, a nasza najmłodsza siostra orzechowe, pomyślała Freya. Aleksander próbował ją przyłapać, ale odebrała świetne przygotowanie do roli idealnej księżniczki. W sztuce dyplomacji przerastała nawet jego.
– Tak, już podjęłam decyzję.
Aleksander burknął coś i odwrócił się w stronę okna.
– Jak sądzisz, co powiedziałby ojciec? – zapytał zaskakująco zatroskanym tonem.
Freya poczuła ucisk w żołądku. Wiedziała, co powiedziałby ojciec. Że nie mogła postąpić inaczej. Jeśli jednak powie to bratu, ten będzie się opierał jeszcze bardziej.
– Dowiemy się za półtora roku, gdy rodzice wrócą.
– Możesz się z nimi skontaktować. Chciałabyś?
Nie rozumiała, dlaczego wydawało mu się, że to coś zmieni. Chyba nie sądził, że którekolwiek z królewskich dzieci mogło liczyć na emocjonalne wsparcie rodziców?
– Nie sądzę, by się ucieszyli, że nie działamy w zgodzie z protokołem. Zresztą, to mój problem. Zawsze wiedziałam, jak ważna jest linia sukcesji.
– Jeśli dałabyś mi trochę czasu…
– Aleksandrze – przerwała mu – jeśli cokolwiek by ci się stało, zanim doczekasz się potomstwa, ja jestem następna w kolejce do tronu, więc… – Te słowa nadal nie chciały jej przejść przez gardło.
– Jeśli, jeśli… Mało prawdopodobne.
– Ojcu przytrafiło się właśnie coś tak mało prawdopodobnego!
Król musiał objąć tron niespodziewanie, po tragicznej śmierci strasznego brata, dlatego zawsze powtarzał Frei, że jako drugie dziecko była niezwykle ważna dla rodu królewskiego. Dźwigała ten ciężar na swych barkach od zawsze i nie zamierzała przestać, nawet po tym, jak się dowiedziała, że nie może wypełnić swojej roli w stu procentach.
– Marit będzie ciężko.
– Tak – zgodziła się Freya. – Ale zrobię, co w mojej mocy, by jej pomóc.
Król parsknął ze zniecierpliwieniem.
– Oczywiście, że pomożesz. Nie masz innego wyjścia.
– Wiem, to mój obowiązek. I moja siostra.
– Będzie musiała wyjść za mąż. I to szybko. Zdajesz sobie sprawę, że będą ją obowiązywały te same zasady, które obowiązywałyby ciebie – jej przyszły mąż będzie musiał pochodzić z arystokratycznego rodu.
Freya skinęła tylko głową. Nie chciała wciągać w to wszystko Marit. Młodsza siostra na pewno nie wejdzie w jej rolę gładko. Zawsze pozwalano jej na więcej, nie miała pojęcia o archaicznych zasadach ograniczających ich wolność.
– Bardzo mi przykro – bąknęła.
– To nie twoja wina. Nadal nie jestem przekonany, że to konieczne.
– Naprawdę? Od twojej koronacji minęły trzy miesiące. Jeśli prasa dowie się o mnie, zanim się ożenisz i doczekasz… – Słowo „dzieci” nadal nie chciało jej przejść przez gardło. Zacisnęła dłonie w pięści i wbiła paznokcie w ciało, by ból fizyczny odwrócił jej uwagę od agonii złamanego serca i pustego łona.
– Freyu…
Uniosła dłoń, by go uciszyć.
– Jeśli media się dowiedzą, urządzą rzeź. – Nie miała żadnych wątpliwości, że dziennikarze odarliby ją z godności, a jej fizyczna ułomność stałaby się tematem publicznych dyskusji i prywatnych plotek. – Ciebie i Marit też nie oszczędzą. Nie potrzebujesz dodatkowych problemów…
– Freyu…
– Wierzę w ciebie, bracie, podoba mi się twoja wizja naszego kraju. Ale są tacy, którzy już zarzucają ci zbytnią postępowość i pośpiech we wprowadzaniu zmian.
– To mój problem, nie twój.
– Nie mogę stać się przeszkodą na twojej drodze.
– Rozerwą cię na strzępy.
– Tak – odpowiedziała. – Ale nie dlatego, że jestem niepełnowartościowa jako kobieta. Ogłoszę, że rezygnuję z funkcji, bo chcę odnaleźć siebie. Prasa uwielbia takie historie o zagubionych, biednych bogatych księżniczkach. – W ten sposób mogłaby udawać przed światem, i samą sobą, że zachowała kontrolę nad sytuacją. I uratować swoją godność. Swoją tożsamość. Serce podchodziło jej do gardła z przerażenia, gdy pomyślała, że podważono by jej kobiecość… Nie przeżyłaby tego. Wolała, żeby uznano ją za egoistkę, która nie dba o tradycję, choć powinna ją pielęgnować i podtrzymywać.
– Gdybym miał dziecko…
– Ale nie masz – ucięła.
– Ale będę miał – syknął przez zaciśnięte zęby Aleksander, jakby wcale nie cieszyła go ta perspektywa. Dlaczego? Zapytałaby, była ciekawa, ale musiała się teraz skupić na ciągnącym się od tygodni sporze i zakończyć go.
– Tylko kiedy? Za dwa, trzy lata? Tak długo nie da się w pałacu zachować niczego w tajemnicy. Za jakieś trzy miesiące wszyscy dowiedzą się o mojej bezpłodności, może za sześć, jeśli dopisze mi szczęście. Jeśli ustąpię miejsca Marit, moja płodność nie będzie nikogo interesować.
– Na wszystko masz odpowiedź – zniecierpliwił się Aleksander.
– Bo przemyślałam wszystkie możliwe scenariusze. – Wykończyło ją to emocjonalnie. Nie chciała abdykować ze swojej roli w rodzinie, ale jeśli miało to zagwarantować stabilność władzy brata, nie miała wyjścia.
– W takim razie musisz jeszcze wypełnić swój ostatni obowiązek, Wasza Wysokość – powiedział król, wstając zza biurka. – Przekazać Order za Zasługi dla Kraju osobie, która nie chce się pojawić na oficjalnym rozdaniu medali.
Order za Zasługi przyznawano wojskowym, którzy wykazali się wyjątkowym męstwem w obliczu skrajnego niebezpieczeństwa. Odmówić jego przyjęcia od zwierzchnika sił zbrojnych, króla? To nie mieściło się w głowie. I podważało autorytet młodego władcy.
– Dlaczego nie chce przyjąć orderu?
– Właśnie tego masz się dowiedzieć.
A więc to mężczyzna, pomyślała. Dlaczego Aleksander ociągał się z wymienieniem nazwiska krnąbrnego poddanego? Milczała, czekając, aż brat się złamie.
Aleksander westchnął ciężko.
– Kjell Bergqvist.
Najpierw ją zmroziło, potem zalała ją fala gorąca.
– Nie – wymknęło jej się.
– To nie podlega dyskusji – powiedział spokojnie król, ale jego oczy błyszczały niebezpiecznie.
– Sander, braciszku…
– Helikopter będzie gotowy za godzinę – uciął i zaczął przekładać papiery na biurku, sygnalizując, że audiencja dobiegła końca.
– Za godzinę? – jęknęła.
– Tak. Zdaje się, że potem może się popsuć pogoda – mruknął, nie podnosząc nawet wzroku.
Freya zerknęła na błękitne bezchmurne niebo za oknem i westchnęła ciężko.

Helikopter szarpnął i zawartość żołądka Frei podeszła do gardła. Oczywiście nikt niczego nie zauważył. Całe życie uczono ją, że należy zachować spokój i kamienną twarz, niezależnie od okoliczności. Zazwyczaj uwielbiała latać i spoglądać na zmieniający się w dole krajobraz. Teraz ledwie zauważyła, że wlecieli w szwedzką przestrzeń powietrzną, bo wszystko pokrywała biała kołdra śniegu.
– Co to za facet? – usłyszała w słuchawce głos młodego członka ochrony zwracającego się do swego szefa, Gunnara. Freya odwróciła się odruchowo – i napotkała spojrzenie Gunnara. Zaczerwieniła się. Odwróciła się szybko z powrotem w stronę okna, ku bezkresnej bieli.
– Podpułkownik Bergqvist to powszechnie szanowany i ceniony członek Svardia Armen – wyjaśnił Gunnar.
Podpułkownik? Spięła się, by jej ciało nie zdradziło poruszenia, jakie wywołało w niej imię wysokiego, szczupłego chłopaka, którego poznała na studiach, a który najwyraźniej wiele osiągnął w wymagającym świecie zawodowej służby wojskowej. Z drugiej strony, pomyślała, czy kiedykolwiek naprawdę go znałam? Od ośmiu lat robiła wszystko, by o nim zapomnieć… Wspomnienie tamtego feralnego lotu helikopterem dopadło ją teraz. Trzęsła się wtedy nie z powodu turbulencji, a nawet nie dlatego, że jej siostra miała wypadek, ale z powodu chłopaka, przy którym czuła się pożądana, kochana i bezpieczna, a który okazał się oszustem wynajętym przez jej ojca.

Siedział naprzeciw niej w helikopterze zmierzającym ze Szwajcarii do Svardii i przyglądał jej się jak uzbrojonej bombie. Odwróciła się w stronę okna, by żaden z trzech pozostałych pracowników ochrony nie zauważył łzy, która spłynęła po jej policzku. Niecałe czterdzieści minut wcześniej Freya zaśmiewała się z Kjellem w swoim pokoju w akademiku. Nie pamiętała, co ich tak rozbawiło, ale minęły miesiące, zanim udało jej się wywołać uśmiech na jego twarzy. Gdy śmiech zamarł, spoważnieli, zelektryzowani pożądaniem. Miał ją właśnie pocałować, jak milion razy wcześniej. Uwielbiała jego pocałunki tak bardzo, że traciła nad sobą panowanie. Jego telefon zadzwonił dzwonkiem, którego wcześniej nie słyszała. Przez twarz przebiegł mu cień. Trzy sekundy później jej telefon także zadzwonił. Brat poinformował ją, że Marit miała wypadek i Freya ma natychmiast wracać do domu. Przerażenie sparaliżowało ją na moment. Kjell zauważył strach w jej oczach i położył dłoń na jej ramieniu, by ją powstrzymać przed wpadnięcie w panikę. Udało mu się. Uspokoiła się na tyle, by dotarły do niej słowa Sandera.
– Marit z tego wyjdzie, Freyu, nie martw się. Ale potrzebujemy ciebie. Mamy tam na miejscu pracownika ochrony osobistej, będzie ci towarzyszył w podróży. Nazywa się Bergqvist. Kjell Bergqvist.
Zrobiło jej się niedobrze. Błagała ojca, żeby nie przydzielał jej ochrony. Tak bardzo chciała mu udowodnić, że może jej zaufać. Że potrafiła zachowywać się jak idealna księżniczka także podczas studiów w Szwajcarii. I dotrzymała słowa. Przynajmniej do czasu, gdy pojawił się Kjell. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona – nie dość, że okazała się daleka od ideału, to jeszcze zadurzyła się w człowieku, którego ojciec przysłał, by ją szpiegował. Siedział teraz naprzeciw niej w samolocie. Po policzku Frei spłynęła łza. Przez miesiąc, gdy byli razem, udawała sama przed sobą, że mieli szansę na wspólną przyszłość. Ani ojciec, ani prawo obowiązujące w księstwie nie brało pod uwagę, że księżniczka mogłaby się związać ze zwykłym człowiekiem bez szlacheckiego tytułu. Niezależnie od tego, jak bardzo go kochała. Wiele dla niego ryzykowała, ale pierwszy raz w życiu miała wrażenie, że ktoś widzi w niej nie księżniczkę, ale ją samą, Freyę. A teraz okazało się, że to wszystko było kłamstwem. Z trudem powstrzymała łkanie. Musiała się trzymać, choć właśnie zadano jej cios prosto w serce.
– Freyu.
Zamknęła oczy i zacisnęła mocno powieki.
– Bergqvist! – Starszy rangą ochroniarz natychmiast zareagował, choć nie miał pojęcia, dlaczego jego kolega pozwolił sobie na nietakt i odezwał się do księżniczki po imieniu.
Może nie wiedzą, ale na pewno się domyślają, pomyślała i poczerwieniała ze wstydu Freya.
– Freyu – powtórzył.
Nie odpowiedziała, więc zerwał z głowy słuchawki, odpiął pas bezpieczeństwa, pochylił się i ujął jej twarz w dłonie.
– Bergqvist! – wrzasnął jego przełożony.
– Musimy o tym porozmawiać. – Kjell zignorował ostrzeżenie starszego kolegi.
– Nie ma o czym – szepnęła i pokręciła głową, żeby się oswobodzić.
– Chciałem ci powiedzieć, wiele razy.
– Wracaj na miejsce, Bergqvist. To jest rozkaz!
Wpatrywał się w nią, żarliwie, tęsknie, ale ona widziała w jego oczach jedynie zdradę.
– To było naprawdę.
Nigdy w życiu nie czuła takiego bólu. Miała wrażenie, że jej serce pękło.
– Nie chcę cię nigdy więcej widzieć.
Na jego twarzy odmalował się szok. Puścił jej twarz, a ona odwróciła się w stronę okna. Przez resztę podróży nie oderwała wzroku od pustki za oknem. Gdy wylądowali, poczekała, aż wszyscy wysiądą, i dopiero wtedy ruszyła do drzwi, ze spuszczoną nisko głową. Przysięgła sobie, że nigdy już nie poświęci Kjellowi ani jednej myśli.

– Wasza Wysokość? Podchodzimy do lądowania – usłyszała w słuchawkach i otrząsnęła się z bolesnych wspomnień. Za oknem wśród niepokojąco białego krajobrazu dostrzegła dwa budynki. Kiedy śmigło przestało wirować, młody ochroniarz otworzył drzwi helikoptera i podał jej dłoń. Miał zarumienione z ekscytacji policzki i błyszczące oczy – była jego pierwszą podopieczną. Czy dla Kjella także była pierwsza?
– Wasza Wysokość?
Spojrzała na Gunnara.
– Nie mamy za wiele czasu. Warunki pogodowe pogorszyły się niespodziewanie. Ze wschodu nadciąga śnieżyca. Zapowiadane są spore opady.
Za nic w świecie nie chciała utknąć tutaj na dłużej. Miała zadanie do wykonania – sprawić, by Kjell zgodził się odebrać medal. Miała nadzieję, że to zrobi, w końcu był jej coś winien! Gdy wyskoczyła z pomocą Gunnara z samolotu, utonęła w śniegu po kolana. Spojrzała na ołowiane niebo, z którego ponownie zaczęło sypać śniegiem. Widoczność pogorszyła się, ale i tak, spoglądając na chatę pod lasem, poczuła, jak zimna dłoń ściska jej serce. Mokre płatki śniegu wpadały jej za kołnierz i topniały na rozpalonej skórze. Nie potrafiła nie myśleć o życiu z Kjellem, o którym kiedyś marzyła, a które okazały się właśnie tym – mrzonką.
Dopiero po chwili poczuła na sobie palące spojrzenie znajomych oczu. Przez zasłonę wirującego śniegu dostrzegła jego sylwetkę. Stał oparty o róg domu i leniwie przyglądał się zbliżającym się przybyszom. Przeszedł ją dreszcz, a ciało przeszyła tęsknota – gorąca i bolesna. Dopiero wspomnienie zdrady, której się dopuścił, ostudziło nieco jej zmysły. Mimo to nie spuszczała z niego wzroku, jakby się bała, że zniknie, jeśli tylko odwróci głowę. A stał na jej drodze do wolności, więc nie mogła pozwolić, by wymknął jej się z rąk.
Brnęła przez śnieg i przyglądała się rosłej sylwetce w czarnych spodniach militarnych i czarnym, przylegającym do ciała podkoszulku z długimi rękawami. W gołych dłoniach trzymał coś, co przypominało kawałek materiału. Panował srogi mróz, ale on zdawał się tego nie dostrzegać. Gdy znaleźli się bliżej, zauważyła, że jego złociste włosy były dłuższe niż kiedyś, a tors bardziej muskularny. Mrowiły ją dłonie, tak bardzo chciała go dotknąć. Jedno się nie zmieniło – klasyczne, rzeźbione rysy jego posępnej twarzy i imponujący wzrost. Ich spojrzenia się spotkały – mrok w jego oczach przyćmiewał nawet ołowianą szarość burzowego nieba.
– Zaprowadź ją do domu, Gunnar – burknął i zniknął we wnętrzu, zatrzaskując za sobą gniewnie drzwi.
Ogarnęła ją panika – co jeśli Kjell nie przyjmie orderu? Czy brat odmówi jej prawa do usunięcia się w cień? Nie sądziła, by potrafiła znieść publiczną dyskusję nad swoją… niedoskonałością. Strach dodał jej energii, by nie poddać się bez walki.
– Nawet nie próbuj – warknęła na ochroniarza i władczym gestem nakazała mu się zatrzymać. Młody człowiek uniósł do góry ręce. Freya pomaszerowała w kierunku zatrzaśniętych przed chwilą drzwi.
– Piętnaście minut, Wasza Wysokość, najwyżej dwadzieścia! – zawołał za nią Gunnar.

Co ona tutaj robi?! Kjell stał w przedsionku, z rękoma na biodrach, i przyglądał się Frei. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zaciskał boleśnie szczęki. Przechylił na bok głowę. Wiało coraz mocniej, zanosiło się na potężną śnieżycę. Tym dziwniejsze wydały mu się niespodziewane odwiedziny księżniczki. Od razu poznał helikopter rodziny królewskiej, ale gdy wysiadła z niego Freya, na chwilę szok go sparaliżował.

W sycylijskim pałacu - Kim Lawrence Soren Vitale przez wiele lat zbiera dowody przestępstw człowieka, który doprowadził do śmierci jego ojca. Gdy w końcu go odnajduje, jest on ciężko chory, a opiekuje się nim wnuczka Anna. Początkowo Soren jest przekonany, że uczestniczyła ona w niektórych oszustwach dziadka, ale z czasem jego podejrzenia bledną. Trudno mu uwierzyć, że byłaby do tego zdolna. Piękna i troskliwa Anna budzi w nim gorące uczucia i Soren pragnie ją bliżej poznać. Zaprasza ją do swojego pałacu na Sycylii… Romans z księżniczką - Pippa Roscoe Księżniczka Freya poznała Kjella Bergqvista w Szwajcarii podczas studiów. Zakochała się w nim, lecz nie wiedziała, że jest on zwykłym żołnierzem. Ich związek nie wchodzi w rachubę i nigdy nie będzie mogła za niego wyjść. Teraz, po ośmiu latach, na prośbę króla jedzie do Kjella, by go przekonać do przyjęcia orderu za zasługi. Jeśli jej misja się powiedzie, będzie mogła wycofać się z życia publicznego i poślubić, kogo zechce. Tylko czy Kjell jeszcze ją kocha…

Zamek na wrzosowiskach, W podwójnej roli

Melanie Milburne, Heidi Rice

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1173

ISBN: 9788327693570

Premiera: 21-06-2023

Fragment książki

Zamek na wrzosowiskach – Kim Lawrence

Ruby Pennington jechała skrytą w cieniu drzew drogą do Rothwell Park z sercem pełnym obaw. Powrót do domu wśród wrzosowisk Yorkshire zawsze wywoływał tysiące skrajnych emocji, zwłaszcza gdy Lucas Rothwell przebywał na terenie zamku.
Oczywiście, szczerze pragnęła znów odwiedzić babcię, ale tak naprawdę to perspektywa przebywania pod jednym dachem z Lucasem sprawiała, że jej serce znów biło jak oszalałe. Mroczne chmury przykryły niebo, deszcz chłostał wrzosowiska skośnymi, szarymi biczami, a wiatr wył, jakby chciał zapowiedzieć czas zagłady.
Ruby zaparkowała samochód w pobliżu starej stajni.
Nie denerwuj się.
Nie denerwuj się.
Mowa motywacyjna nie pomogła. Motyle w jej brzuchu zamieniły się w nietoperze, setki rozszalałych nietoperzy. Tłumaczyła sobie, że każdy byłby zdenerwowany w obecności Lucasa Rothwella. Też nie pomogło.
Jak dawno się nie widzieli? Od lat. Zwykle wracała tylko wtedy, gdy on akurat opuszczał to miejsce. Ale tym razem było inaczej. Musiała się z nim spotkać.
Gdy wysiadła z samochodu, wiatr splątał jej włosy, a na twarzy poczuła siłę chłodu. Niestety, dzikie wrzosowiska Yorkshire z ich kapryśną pogodą były dokładnie tym, czego jej sławna amerykańska klientka poszukiwała na swój ślub. Miał to być najbardziej prestiżowy ślub, jaki firma Ruby zorganizowała, dlatego obiecała swoim biznesowym partnerkom, Harper i Aerin, że zarezerwuje to niezwykłe miejsce.
Ich firma, znana jako Happy Ever After Weddings, prosperowała bez zarzutu, ale dopiero ten ślub zapewniłby im reklamę i popularność, o jakiej nawet nie śniły, kiedy sporządzały pierwszy biznesplan na odwrocie serwetki w ich ulubionej kawiarni.
Ruby podeszła do imponującego głównego wejścia do budowli. Wielowiekowa posiadłość stanowiłaby naturalną oprawę bajecznego ślubu. Zamek w stylu gotyckim, z wieloma wieżyczkami i wspaniale wyposażonymi skrzydłami mógł pomieścić licznych gości, a kuchnia była w stanie obsłużyć tłumy.
Gdyby się udało, Ruby udowodniłaby, że trudne początki ma już za sobą i nie będzie więcej postrzegana jako niechciany dzieciak narkomanki. Nie mogła pozwolić sobie na myślenie o porażce, jak zwykle, gdy postanowiła coś zrobić. Jej matka przegrała życie, ale Ruby była zdeterminowana, by – w przeciwieństwie do niej – pójść drogą sukcesu. Poza tym jej przyjaciele i partnerzy ufali jej. A kiedy ludzie na niej polegali, dawała im to, czego chcieli.
Zanim Ruby zdążyła włożyć klucz do zamka, drzwi otworzyły się z trzaskiem.
– Ruby, dziewczyno, co ty tu robisz?
Nie tego oczekiwała. Minęły miesiące, odkąd była w Rothwell Park, i chociaż babcia nie należała do wylewnych, na pewno mogłaby okazać trochę entuzjazmu.
– Mówiłam ci kilka tygodni temu, że będę tu na długi weekend.
Babcia rzuciła ukradkowe spojrzenie za siebie, wciąż blokując wejście.
– Nie czas na wizyty. Jaśnie pan jest tutaj i nie chce żadnych gości.
Co za staromodny zwyczaj nazywania Lucasa…
A co do jego pobytu w rezydencji… Cóż… Z tego powodu przyjechała. Kilka tygodni wcześniej babcia wygadała się, że „jaśnie pan” właśnie w ten weekend wróci do Yorkshire, po miesiącach pracy w Grecji i we Włoszech. Ruby nie wlokłaby się z Londynu, gdyby miało go nie być w domu.
– Dlaczego? Przywiózł tu swoje supermodelki?
W przeszłości zdarzało się, że będąc z wizytą u babci, Ruby zastawała Lucasa zabawiającego się z jedną ze swoich olśniewających partnerek. Spędziła dzieciństwo, udając, że nie zauważa ani jego zniewalającej urody, ani sposobu, w jaki kobiety pożerają go wzrokiem, ze wzajemnością zresztą. Udawała, że nie jest zazdrosna. Po aresztowaniu matki, gdy jako bezdomna dziesięciolatka zamieszkała w zamku z babcią, gospodynią Lucasa, stała się zupełnie niewidoczna.
Babcia zacisnęła usta, nadal blokując uchylone drzwi.
– Jest sam, ale…
– Świetnie, bo muszę się z nim zobaczyć. – Ruby uśmiechnęła się i pchnęła drzwi, by pocałować babcię w policzek. – Poza tym też miło cię widzieć – dodała z przekorą.
– Do licha z tobą, dziecko!
Babcia odepchnęła Ruby, jakby była irytującym owadem, choć bez złośliwości. Sama miała ciężkie życie i w konsekwencji – trudności z okazywaniem i przyjmowaniem uczuć. Mimo to Ruby nigdy nie czuła się przy niej niekochana. Babcia przygarnęła ją i wychowała, a za to zawsze będzie jej wdzięczna.
Rothwell Park był pierwszym miejscem, o którym myślała jak o domu, bezpiecznym i wygodnym – całkowitym przeciwieństwie wszystkich nędznych, zapchlonych dziur, do których się przeprowadzały, gdy matka próbowała spłacić długi.
Ruby weszła do zamku i babcia zamknęła drzwi, wciąż wyraźnie zaniepokojona.
– Nie powinnam była wspominać, że jaśnie pan tu będzie – szeptała, rozglądając się. – Zabronił zapraszania kogokolwiek, żadnych gości.
– Jaki tam ze mnie gość?
Babcia załamała ręce. Przestraszona zerkała w kierunku schodów, jakby się spodziewała natychmiastowej dymisji za nieposłuszeństwo.
– Nie możesz tu zostać. Jaśnie pan na to nie pozwoli!
– Nie dramatyzuj, babciu. Oczywiście, że pozwoli. To był mój dom przez lata. Poza tym mam z nim ważną sprawę do omówienia. Gdzie jest?
– W bibliotece. Miałam mu zanieść filiżankę herbaty. Ale…
– Ja to zrobię!
Dlaczego Lucas nie mógł sam przyjść po filiżankę? Nie było co kłócić się z babcią. Beatrice Pennington należała do starej szkoły gospodyń domowych. Dbała o podział na klasy społeczne. Rodzice Lucasa, Claudia i Lionel, od czasu do czasu zapraszali ją na Boże Narodzenie i inne spotkania, ale Beatrice była nieugięta. Uważała, że pracownik powinien znać swoje miejsce.
Ruby potajemnie, z kryjówki, obserwowała uroczyste i często hałaśliwe imprezy. Rothwellowie żyli w zupełnie innym świecie od tego, w którym się urodziła. Była zafascynowana bogactwem i ekstrawagancją.
Ruby zauważyła, że babcia skrzywiła się, przygotowując tacę z herbatą.
– Boli cię ręka? – zapytała. – Mogę zerknąć?
– To nic takiego.
Ruby odstawiła imbryk, obróciła nadgarstek babci i zobaczyła czerwoną, rozognioną pręgę, niewątpliwie po niedawnym oparzeniu.
– Musimy zrobić opatrunek. Wygląda na to, że robi się…
Babcia wyrwała rękę.
– Przestań, dziewczyno. Bywało gorzej.
– Może i tak, ale jesteś starsza i infekcje mogą się stać paskudne w mgnieniu oka. Powinnaś iść do lekarza. Zabiorę cię później.
– Nie potrzebuję lekarza – powiedziała babcia stanowczo. – Zanieś jaśnie panu herbatę, zanim zrobi się zimna.
Ruby spojrzała na tacę.
– Moje ulubione pierniczki! Nie jadłam ich od miesięcy!
Postawiła na tacy drugą filiżankę i dodatkowy talerzyk. Babcia wyglądała na przerażoną.
– Co ty wyczyniasz?
– Idę na popołudniową herbatkę z Lucasem.
– Zwolni mnie, Boże, zwolni mnie… – lamentowała babcia.
Ruby chwyciła tacę.
– Może powinnaś pomyśleć o emeryturze. To miejsce jest dla ciebie za duże, nie robisz się młodsza.
– Przejdę na emeryturę, kiedy będę gotowa, i ani chwili wcześniej.
Ruby pomyślała, że również o tym musi porozmawiać z Lucasem Rothwellem.
– Kiedy wrócę, pomogę ci przygotować kolację.

Biblioteka mieściła się na parterze, kilkaset metrów od kuchni, co tylko upewniło Ruby, że starzejąca się babcia może nie podołać, zwłaszcza że surowe zimy w Yorkshire potęgowały ból stawów. Czy Lucas tego nie wiedział? Mimo że spędzał w domu mniej czasu niż kiedyś, nie mógł oczekiwać, że osiemdziesięcioletnia kobieta poradzi sobie bez pomocy.
Zamek już nie był sprzątany jak dawniej, Ruby dostrzegła dorodne pajęczyny zwisające z kinkietów i żyrandoli oraz kurz na ramach obrazów. Pejzaż jak z horroru. Lucasa stać było na zespół ludzi do zarządzania rezydencją. Zatrudniał rzesze ogrodników, na litość boską. Dorobił się fortuny jako architekt krajobrazu, ceniony na całym świecie. Dlaczego nie mógłby mieć kilku gospodyń?
Wprawdzie na wyższe piętra można było dostać się windą towarową zamku, ale nadal do pokonania pozostawały długie korytarze i galerie. Biblioteka zajmowała całe skrzydło, z wrzosowiskiem i kamiennymi murkami za oknami. Drzwi były zamknięte, więc Ruby lekko zapukała.
– Wejść!
Głęboki głos Lucasa Rothwella wywołał dreszcze, a uśpione nietoperze w jej brzuchu rozpoczęły szaleńczy taniec. Budził lęk, ale Ruby nie była już nieśmiałym dzieckiem, lecz dumną bizneswoman, która chciała z nim przedyskutować poważną ofertę, twarzą w twarz, konkretnie i rzeczowo.
Ruby pchnęła drzwi, ale coś powstrzymało ją przed przekroczeniem progu biblioteki. Pomieszczenie pełne ciemnych antycznych mebli i cennych starych ksiąg tonęło w długich upiornych cieniach. Lucas siedział plecami do niej na jednym z foteli pod wysokim wąskim oknem między regałami. Niebo na zewnątrz stało się brązowoszare, krople deszczu uderzały w szybę jak niewidzialne ptasie dzioby.
– Kto tam?
Wstał z krzesła i odwrócił się. Ubrany w czarny golf i czarne spodnie, wydawał się jeszcze wyższy niż jego imponujące metr dziewięćdziesiąt. Wizerunku dopełniały przeciwsłoneczne pilotki.
Przekrzywił głowę, zmarszczył nos jak wilk, który próbuje zidentyfikować nowy zapach. Jej zapach.
To wystarczyło, by ciepły rumieniec oblał jej policzki. Znów poczuła się jak niezdarna nastolatka sprzed lat. Zaczęło się od Żenującego Incydentu, o którym Ruby zawsze myślała… wielkimi literami. Za każdym razem w jego obecności – czyli dość rzadko, dzięki Bogu – przypominała sobie, jak próbowała go poderwać na jednej z imprez, na które się wślizgnęła po jednym doskonałym piwie. Surowa reprymenda, którą od niego dostała, dzwoniła jej w uszach do tej pory. Minęło jedenaście lat, ale koszmarne wspomnienie było tak świeże, jakby wszystko się stało wczoraj. Jednakże to nie powinno przeszkodzić jej w osiągnięciu celu.
Harper i Aerin polegały na niej, miała zarezerwować Rothwell Park na ślub Delphine Rainbird, słynnej aktorki, która wychodziła za mąż za swojego ochroniarza, Miguela Morales. Oprawa ceremonii byłaby fantastyczna, nie mówiąc już o ilości pieniędzy, którą Delphine obiecała zapłacić za bajkowy ślub w zamku na smaganych wiatrem wrzosowiskach Yorkshire.
– Gdybyś zapalił światło lub zdjął okulary przeciwsłoneczne, wiedziałbyś, że to ja. – Ruby postawiła tacę na stoliku. – Dlaczego właściwie nosisz je wewnątrz w taki mroczny dzień?
– Boli mnie głowa – odpowiedział po dłuższej chwili.
– Przepraszam. Postaram się nie brzęczeć.
Zaczęła nalewać herbatę do dwóch filiżanek.
– Co robisz?
W jego głosie wyczuła nutkę irytacji. Stał wyprostowany, tak sztywny, że wręcz odpychający. Ruby tym bardziej nie zamierzała marnować czasu.
– Piję z tobą popołudniową herbatę. I tak nie dałbyś rady sam zjeść całego piernika.
– Zabierz to. Wszystko. I zamknij za sobą drzwi.
Odwrócił się do niej plecami. Stał, wpatrując się w deszcz, z rękoma głęboko w kieszeniach. Ruby westchnęła.
– Wiem, że bóle głowy potrafią być nieznośne, ale chciałabym z tobą o czymś porozmawiać. To ważne.
– Nie teraz!
– Zatem kiedy?
Zapadła cisza. Stare półki zdawały się skrzypieć, wyjący wiatr uniósł zabłąkane liście i cisnął nimi w okna. Lucas przeczesał dłonią czarne włosy.
– Czy chodzi o twoją babcię?
Czuła, jak złagodniał. Wciąż stał plecami do niej, jakby kazał jej podziwiać szerokie ramiona, silny kręgosłup, szczupłe biodra… Nie powinna się tak gapić, nie powinna pozwolić ciału reagować na jego bliskość. Ludzie tacy jak Lucas Rothwell byli poza zasięgiem. Umawiał się tylko z supermodelkami, nie ze swojskimi dziewczynami z sąsiedztwa.
– Tak. To znaczy – też.
Lucas odwrócił się, usiadł na fotelu i wyciągnął długie nogi, krzyżując je w kostkach. Czuła narastające napięcie. Z powodu bólu głowy? A może to migrena? Słyszała, że przy migrenach światło stawało się nie do zniesienia, a chorzy cierpieli na zaburzenia widzenia. To dlatego te okulary…
Skinął głową w kierunku tacy z herbatą. Gdyby nie ból głowy, nalegałaby, żeby powiedział proszę. Z drugiej strony zwykle nie był niegrzeczny. Chyba że wstawiona nastolatka chciała go pocałować. O Boże! Dlaczego nie mogła wyrzucić tej plamy z pamięci?
Wtedy, po Żenującym Incydencie, unikała go przez kilka miesięcy, wychodziła ze swojego pokoju tylko podczas jego nieobecności. Kiedy skończyła osiemnaście lat, wyjechała do Londynu i odwiedzała babcię dwa lub trzy razy w roku.
Śledziła losy Lucasa dzięki plotkarskim gazetom, w których wciąż inne oszałamiające kobiety wisiały na jego ramionach. Jako wielokrotnie nagradzany architekt krajobrazu podróżował po świecie, kreując ogrody i parki wielkim i bogatym. Rzadko odwiedzał Rothwell Park, co oznaczało, że powinna jak najlepiej wykorzystać chwilę jego obecności.
Ruby nalała herbatę do dwóch filiżanek.
– Nadal pijesz czarną bez cukru?
– Tak.
Podała mu filiżankę, ale tak chwycił za spodek, że trochę herbaty się wylało. Zaklął i szybko ustabilizował filiżankę, przytrzymując ją ręką od góry.
– Przepraszam. Oparzyłem cię?
Ruby wzięła filiżankę herbaty i usiadła na drugim krześle.
– Nie, ale skoro o tym mówimy… Zauważyłeś ślady oparzenia na nadgarstku mojej babci?
Mimo że wciąż miał na sobie okulary, wiedziała, że się zmartwił.
– Nie. Źle to wygląda?
– Myślę, że powinna iść do lekarza. Ale wiesz, jaki ma stosunek do służby zdrowia.
– Wiem – powiedział Lucas, marszcząc brwi.
– Mógłbyś na to spojrzeć? Ciebie posłucha.
– Nie mam doświadczenia z oparzeniami. Ale w łazience na dole jest apteczka. Możesz ją wziąć.
– Dziękuję. Zobaczę, co się da zrobić.
Ruby wpatrywała się w ciasto na tacy.
– Kawałek piernika? – zaproponowała.
– Nie, dziękuję. Ale ty jedz, śmiało.
Ruby wzięła kawałek rozkosznej słodkości, ale zawstydzona, odstawiła talerzyk na bok.
– Coś nie tak?
– Zachowam sobie na później.
– Nie bądź śmieszna. Jedz. To twoje ulubione, prawda?
– Tak, i dlatego lepiej nie zaczynać. Nie skończyłoby się na jednym kawałku.
Uśmiechnął się słabo i od razu wydał jej się młodszy i bardziej dostępny.
– Mam prośbę.
Odstawiła filiżankę, niezdarnie, jak niepojętna uczennica.
– Mam klientkę celebrytkę, która chce wziąć ślub w Yorkshire i…
– Nie!
– Nie pozwoliłeś mi skończyć…
Lucas wstał i zatrzymał się pod oknem, znów odwrócony do niej plecami.
– To wykluczone.
Ruby poczuła, że ogarnia ją gniew, a lęk wypełnia jej serce. Tak wiele zależało od zarezerwowania Rothwell Park jako miejsca ślubu. Nie mogła zawieść swoich partnerek. Porażka nie wchodziła w grę. Ruby nie była jak jej nieszczęsna matka, wyznaczała sobie cele i je osiągała.
– Właściwie dlaczego?
Lucas parsknął udawanym śmiechem.
– Oprócz tego, że nienawidzę ślubów?
– Nie wszyscy są jak twoi rodzice, nie wszyscy biorą ślub i rozwodzą się trzy razy.
Spojrzał na nią boleśnie zimnym wzrokiem.
– Tracisz czas, Ruby. Nie zmienię zdania.
A jej się wydawało, że to babcia jest uparta…
– Rothwell Park to idealne miejsce na ślub. Moja przyjaciółka Harper jest zdesperowana, by zrobić tu sesję zdjęciową. Gotycka oprawa, plenery… Poznałeś ją, kiedy mnie tu odwiedziła. Aerin wszystko świetnie zorganizuje, ta kobieta jest perfekcjonistką. Nawet nie musiałbyś tu być. Proszę, Lucas, przynajmniej pomyśl, zanim powiesz…
– Nie!
Ruby zerwała się z krzesła, prawie zrzucając ze stołu tacę z herbatą. Stała przed nim z rękami zaciśniętymi w pięści, usztywniona złością, z płonącymi policzkami. Nie mógł udaremnić jej planów. Nie mogła złamać obietnicy danej przyjaciołom i ich klientom. Ślub musiał się tu odbyć. Znajdzie sposób, by go przekonać…
– Nie mogę uwierzyć, że mi odmawiasz. Ten ślub jest największym, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy, i wzmocniłby pozycję naszej firmy – przekonywała. – Pokoje na piętrze są puste. Goście to bardzo ważni ludzie. Wiesz, ile można by na tym zarobić?
– Wyjdź, proszę!
– Nie! Za cholerę nie wyjdę!
Zanim zdążyła się powstrzymać, położyła rękę na jego ramieniu. Podskoczył jak rażony prądem. Czuła, jak napiął mięśnie.
Stała za blisko… Jej serce nie mogło tego przetrwać. I jeszcze ten zapach, cytrusy i młode drzewo, drażnił jej zmysły. Chociaż najwyraźniej nie golił się od tygodnia, ciemny zarost wokół wyrzeźbionych usta nadawał mu rycerski wygląd. Dlaczego właściwie patrzyła na jego usta? Górna warga była nieco węższa…
Te same usta, które inspirowały wiele nastoletnich fantazji. Po tylu latach Ruby wciąż się zastanawiała, jak te usta czułyby się na jej własnych. Jakie były? Twarde i natarczywe? Miękkie i zmysłowo przekonujące? A może zachłanne?
Lucas zdjął jej rękę z ramienia, jakby była niechcianym pyłkiem.
– Czy naprawdę myślisz, że w ten sposób coś osiągniesz?
Gardził nią. Kolejna fala gorąca spłynęła na jej policzki.
– Nie wyjdę, dopóki nie zgodzisz się mnie wysłuchać. A po drugie, nie mogę zostawić babci samej z poparzonym nadgarstkiem. Dlaczego nie zatrudnisz drugiej gospodyni? To miejsce jest zbyt ogromne dla jednej osoby.
– Babcia nie chce przechodzić na emeryturę.
– Czy nie widzisz, jak zaniedbane jest to miejsce? Wszędzie są pajęczyny.
Jego usta zacisnęły się w cienką linię.
– Nie, nie widzę.
– Jest ich mnóstwo. Spójrz na te u góry okna. – Uniosła rękę. – Musiałbyś być ślepy, żeby ich nie widzieć.
– Właśnie w tym rzecz… Ja… jestem ślepy.

W podwójnej roli – Heidi Rice

Jamilla Omar Roussel patrzyła na lądujący królewski odrzutowiec z mieszaniną wściekłości, zdenerwowania i wyczerpania upałem. Spojrzała podejrzliwie na zegarek – chyba już tysięczny raz tego popołudnia.
Jesteś spóźniony godzinę, ty…
Ugryzła się w język, zanim inwektywa, którą chciała obdarzyć Dane’a Jonesa – znamienitego pasażera i mężczyznę, którego miała oficjalnie powitać w imieniu swojego pracodawcy, szejka Karima Jamala Amari Khana – nieopatrznie by się jej wymknęła. Nie zniży się do poziomu playboya z Manhattanu, którego sprowadzono tu, by zastąpił jej szefa.
Jones był przyrodnim bratem Karima Khana, owocem burzliwego małżeństwa szejka Abdullaha z czwartą żoną, amerykańską bywalczynią salonów Kitty Jones. Choć Dane nie używał nazwiska ojca ani tytułu królewskiego i od rozwodu rodziców, czyli od piątego roku życia, ani razu nie odwiedził rodzinnych stron, był jedyną osobą, którą w konserwatywnym i tradycyjnie rządzonym Zafarze zaakceptowano jako reprezentanta kraju pod nieobecność Karima. Bardzo ważna europejska misja handlowa, planowana od dwóch lat, miała się rozpocząć za tydzień, ale Karim i Orla postanowili zostać w ich irlandzkiej posiadłości razem z trzyletnim synem Hasanem, żeby poczekać na przyjście na świat bliźniaków, gdyż dwa dni temu u Orli zdiagnozowano nadciśnienie ciążowe. Karim kategorycznie odmówił pozostawienia rodziny i wyruszenia w podróż samemu, lecz wielu spraw nie można było tak nagle przełożyć i jedynym rozwiązaniem okazało się wezwanie brata, by uniknąć odwołania europejskiej misji.
Z niepokoju o Orlę, jej przyjaciółkę, żołądek Jamilli ścisnął się boleśnie.
Dasz radę, Milla. Nie masz innego wyjścia.
W wieku zaledwie dwudziestu czterech lat została główną doradczynią dyplomatyczną rodziny królewskiej. Mówiła biegle w sześciu językach – plus w czterech lokalnych dialektach. Miała dyplom z nauk politycznych i w ciągu kilku lat awansowała stopniowo od asystentki królowej, do prawej ręki Karima i Orli. Zagrożona ciąża Orli poskutkowała nagłym awansem Jamilli, którego się w ogóle nie spodziewała ani nie chciała w tych okolicznościach, jednak wciąż była to szansa na wzmocnienie pozycji na królewskim dworze. Poza tym teraz miała okazję podróżować poza granice królestwa.
Karim, Orla i Zafar liczyli na nią.
Otarła czoło wilgotną chusteczką i zamrugała nerwowo. Gdy luksusowy odrzutowiec przeszedł do lądowania, przejrzała szczegółowy plan na najbliższy tydzień, którego opracowanie zakończono dopiero zeszłej nocy. Zamierzała wtajemniczyć w niego zastępcę głowy państwa w trakcie dwugodzinnej drogi do pałacu. Z pasa startowego uniosła się chmura pyłu, spowijając ją i delegację urzędników czekających, by powitać tymczasowego władcę.
Niezwykle już spóźnionego tymczasowego władcę.
Jamilla zagryzła zęby i przycisnęła spocone dłonie do szarej, ołówkowej spódnicy. Zamiast tradycyjnego stroju wybrała nowoczesny, profesjonalny ubiór – nie zakładając długiej, powiewnej, czarnej szaty, zaprojektowanej tak, by zapewnić kobiecie skromny wygląd, dbając jednocześnie o regulację temperatury ciała, Jamilla nie wzięła pod uwagę aspektów praktycznych dopasowanej garsonki i szpilek, niezależnie od tego, ile czasu przyszło jej spędzić w popołudniowym słońcu.
Wyprostowała się i zdusiła coraz silniejsze mdłości, próbując zignorować narastający ból głowy. Po przywitaniu i przedstawieniu go wszystkim obecnym dygnitarzom, zapozna go z planem na najbliższe dni i skorzysta z okazji, żeby odprężyć się na przednim siedzeniu klimatyzowanej limuzyny.
Była zbyt wyczerpana, żeby myśleć trzeźwo, i prawdopodobnie było to po niej widać, a zdecydowanie nie było to wrażenie, jakie chciała wywrzeć. Jutro zorganizuje pierwsze oficjalne spotkanie i będzie miała okazję nadać ich współpracy odpowiedni ton i kierunek.
Z trudem uniosła rękę, żeby osłonić oczy przed ostrym słońcem, gdy podstawiono pod samolot metalowe schody i drzwi się otworzyły.
Pierwszy pojawił się starszy członek rady doradczej, który poleciał do Nowego Jorku, by towarzyszyć Dane’owi Jonesowi w podróży do kraju, za nim jego pracownicy, załoga samolotu i dwaj piloci. Gdy wszyscy wysiedli już z samolotu, wtłoczyli się do samochodów lub dołączyli do komitetu powitalnego, drzwi samolotu były wciąż otwarte przez następne dwie… trzy… cztery minuty.
Co on tam robi tyle czasu? Chyba kazał nam czekać wystarczająco długo?
Jamilla była bliska łez, a plamy potu na jej garsonce pewnie były teraz widoczne z kosmosu, gdy w drzwiach samolotu pojawiła się wysoka, postawna sylwetka.
W końcu.
Zamrugała, jeszcze raz otarła spocone czoło i serce podeszło jej do gardła, gdy coś ciężkiego i wilgotnego umiejscowiło się pomiędzy jej udami.
Wielkie nieba.
Zaczerpnęła gwałtownie powietrza.
Widziała zdjęcia Dane’a Jonesa w różnych tabloidach i na stronach internetowych, które przeglądała każdego miesiąca – w celach wyłącznie służbowych. Musiała wiedzieć, kto był kim w wielkim świecie, ponieważ Khanowie lubili organizować różne wydarzenia. Choć przyrodni brat Karima nigdy nie przyjął żadnego zaproszenia wysłanego przez Jamillę, wiedziała, że był niezwykle przystojnym mężczyzną. Nic dziwnego, skoro był spokrewniony z Karimem.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Poruszał się płynnie, niemal niczym drapieżnik, sprane dżinsy trzymały się luźno wokół wąskich bioder, czarny t-shirt podkreślał wyraźne mięśnie, lekki zarost ocieniał mocno zarysowaną szczękę, a spod czapeczki baseballowej wystawały ciemne kosmyki, kręcąc się wokół uszu.
Przełknęła z trudem ślinę, czując w gardle dziwną twardą gulę.
Dane Jones szedł w jej kierunku, oczy skrywał za ciemnymi awiatorkami, a gdy się zbliżył, zmierzył ją wzrokiem. Miała wrażenie, że nagle zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco.
– Hej – powiedział zachrypniętym głosem, jakby przed chwilą się obudził. Może tak rzeczywiście było. Pewnie odsypiał kaca i imprezę z jedną z wielu kobiet.
– Dane Jones – dodał, gdy stała przed nim w milczeniu. Dlaczego nie była w stanie wykrztusić słowa? – Jeśli wy jesteście komitetem powitalnym, to lepiej się stąd zawijajmy. Gorąco tu jak w piekarniku.
– Wasza… wysokość – zdołała z siebie wydusić. – Nazywam się Jamilla Omar Roussel… – zaczęła przygotowaną wcześniej przemowę. – Zostałam mianowana główną doradczynią dyplomatyczną podczas pańskiego pobytu w Zafarze jako zastępca głowy państwa w czasie misji po Europie. Proszę pozwolić, że przedstawię… – Podniosła rękę, żeby wskazać na rząd dygnitarzy, którzy czekali na słońcu zdecydowanie zbyt długo, przerwał jej jednak, zanim zdołała sobie przypomnieć jakiekolwiek nazwisko.
– Wasza co? – spytał.
– Słucham? – Opuściła rękę.
– Jak mnie przed chwilą nazwałaś? – spytał.
– Wasza wysokość… – odpowiedziała.
Mężczyzna westchnął, ściągnął czapeczkę i przeczesał palcami gęste, kręcone włosy.
– No, tak właśnie myślałem. Nie rób tego.
– Czego, wasza wysokość? – spytała, tracąc wątek.
– Nie nazywaj mnie tak – powiedział i dodał coś pod nosem. – Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Posługuję się swoim imieniem i nazwiskiem, więc mów do mnie Dane lub Jones albo w ogóle się do mnie nie zwracaj.
– Ale jest pan potomkiem rodu Al Amari Khan, drugim w kolejce do tronu po księciu koronnym Hasanie… – zaczęła, rumieniąc się gwałtownie.
– Jasne, rozumiem – znowu jej przerwał. – Inaczej nie musiałbym lecieć ośmiu tysięcy mil do tego nieszczęsnego… – nie dokończył, ale domyśliła się, co chciał powiedzieć.
Dlaczego był taki zirytowany? To, o co go poproszono, było prawdziwym zaszczytem. Zafar natomiast był naprawdę wspaniałym krajem, zwłaszcza odkąd pięć lat temu na tronie zasiadł Karim i rozpoczął proces powrotu do monarchii konstytucyjnej i wprowadzenia podupadłej po nieudolnych rządach jego ojca gospodarki w dwudziesty pierwszy wiek.
– Robię to dla mojego brata i jego żony – powiedział. – Poprosił mnie, więc przyleciałem – nie wydawał się tym zachwycony – choć w ogóle nie jest mi to na rękę, także ze względu na moje interesy. Miejmy nadzieję, że Karim i jego urocza żona będą mieli dwójkę zdrowych dzieci, dzięki czemu będę tak daleko w kolejce do tronu, że już nikt nigdy nie poprosi mnie o coś podobnego. Nie podoba mi się ta rola. Nie ma we mnie nic królewskiego, nie obchodzi mnie ten kraj ani jego przyszłość. Moje życie jest w Nowym Jorku, więc zwracanie się do mnie „wasza wysokość” tylko bardziej mnie zdenerwuje. W porządku? Więc nie rób tego. Nie polubimy się, gdy będę wkurzony.
– Teraz też za bardzo pana nie lubię.
Czy ja powiedziałam to na głos?
Pierwszy szok ustąpił miejsca przerażeniu.
– Najmocniej przepraszam, wasza wysokość – wydusiła, pragnąc natychmiast zapaść się pod ziemię. Albo przynajmniej rozpuścić się w kałuży formującej się wokół jej stóp.
Milczał, ale czuła na sobie jego uważne, przeszywające spojrzenie, a serce waliło jej tak mocno, że jego bicie słychać było pewnie aż w Narabii. Ucisk w żołądku przyprawił ją o jeszcze silniejsze mdłości.
Nie mogła w to uwierzyć. Właśnie zaprzepaściła największą okazję w karierze – zaledwie dwie minuty po jego przyjeździe. Na pewno każe ją kimś zastąpić, w końcu był królem – a raczej bratem króla – a ona miała za zadanie przeprowadzić go przez wszystko dyplomatycznie i z taktem, nie dzieląc się przy tym z nim własną opinią na jego temat.
Czekała, aż ostrze spadnie, pospiesznie przebiegając w myślach po jej niegdyś imponującym CV, świadoma przerażonych spojrzeń rzucanych jej przez członków rady i innych dygnitarzy. Dane Jones ściągnął okulary przeciwsłonecznie – nigdy w życiu nie widziała tak przeszywających błękitnych oczu. W ich lazurowym błękicie krył się błysk, a gdy zmrużył oczy, skóra wokół nich zmarszczyła się lekko i miała wrażenie, że dopiero teraz widział ją wyraźnie.
Potem odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.

Dane Jones śmiał się tak bardzo, że bolał go brzuch.
Wyraz twarzy tej kobiety był naprawdę bezcenny. Jej słowa przecięły suche, pustynne powietrze, jakby wypowiedziane przez megafon. Wyglądała na naprawdę przerażoną i ten widok był prawie wart pobudki o świcie i podróży do tej pustynnej dziury. Jej wcześniej zaciśnięte usta otworzyły się, formując idealne „O”, a oczy – o cudownym, bursztynowym odcieniu, który dopiero teraz zauważył – rozszerzyły się, zajmując większą część jej twarzy.
Przetarł dłonią oczy, które ze śmiechu zaczęły mu łzawić.
Dobra, stary. Weź się w garść. To nie było aż takie zabawne.
Tak naprawdę był wykończony i wściekły, że, po pierwsze, będzie musiał zajmować się tym cały miesiąc. A po drugie, że zmuszono go do przyjazdu do tego kraju, gdzie, obiecał sobie, że jego noga więcej tu nie postanie.
Gdy samolot podszedł do lądowania, ciężar, z którym od lat walczył, spadł z powrotem na dawne miejsce. Poza tym prawie nie zmrużył oka – impreza inaugurująca nowy klub, który otworzył w dawnej fabryce pod High Line, skończyła się dopiero o piątej nad ranem. Godzinę później został obudzony w swoim apartamencie.
– Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość… – zaczęła.
– Przeprosiny nie są konieczne. Zachowałem się jak idiota.
Opuściła ramiona z wyraźną ulgą. Czy myślała, że każe ją za to zwolnić?
Pewnie tak. Czy jego ojciec nie traktował w ten sposób wszystkich poddanych mu ludzi? Choć jego cudowny brat rządził od pięciu lat, razem z uroczą irlandzką żoną, nie byli w stanie zdziałać cudów. Pracownicy pałacu z pewnością nadal żyli w lęku po autokratycznych rządach jego ojca.
Twarz Jamilli Roussel rozluźniła się i zauważył wtedy ślady rozmazanego makijażu pod jej pięknymi, bursztynowymi oczami i delikatną warstewkę potu, od którego jej brązowa skóra lśniła.
Wyglądała na niemal tak zdruzgotaną, jak on sam się czuł.
– Ale jeśli chodzi o tę „waszą wysokość”, to nie żartowałem – dodał. – To się musi skończyć.
Skinęła głową.
– Oczywiście, panie Jones – powiedziała. – Jeśli pan tak woli.
– Mów mi Dane – odparł. Nie wiedział, dlaczego się z nią droczył, i nagle zapragnął naprawić ich stosunki. Przez najbliższe cztery tygodnie był tu uziemiony – dał słowo Karimowi, a brat do tej pory nigdy go o nic nie prosił. Wiedział, że nie uda mu się teraz wymigać, tak jak wiele razy w przeszłości.
– Chyba nie powinnam się za bardzo spoufalać, wasza… – zaczęła i przerwała. – Panie Jones.
Naprawdę była olśniewająca. Wysokie kości policzkowe, duże oczy niezwykłego koloru, hebanowe włosy, których kręcone kosmyki wyswobodziły się z bezlitośnie ciasnego upięcia, i delikatne krągłości podkreślone przez idealnie skrojony strój. Nie umknęło to jego uwagi, w końcu był tylko facetem.
– Przed chwilą powiedziałaś mi, co tak naprawdę o mnie myślisz – powiedział, patrząc z satysfakcją, jak unosi brwi – więc chyba możemy darować sobie zbytnie formalności.
Cenił sobie kobiecą urodę, a ta kobieta z pewnością była urodziwa, jednak z pewnością nie cenił reguł i wytycznych – a jej praca polegała na dopilnowaniu, żeby ich przestrzegał. Nigdy też nie umawiał się z kobietami, z którymi pracował. Mogło to doprowadzić do komplikacji, gdy związek się rozpadnie – a to prędzej czy później zawsze następowało.
Patrząc na nią, czuł jednak coraz silniejsze napięcie, co było dość irytujące.
– Po prostu w tych okolicznościach nie czuję się komfortowo, zwracając się do pana po imieniu, panie Jones – powiedziała. – Jest pan bratem mojego pracodawcy, a do tego członkiem rodziny królewskiej i…
– Dobra, czekaj. – Uniósł rękę. – Pójdźmy na kompromis – powiedział, z trudem doceniając ironię. Była pierwszą kobietą, która nie chciała się z nim spoufalać – od wczesnej młodości kobiety miały na to aż zbytnią ochotę. – Zwracaj się do mnie „Jones”, daj sobie spokój z tym panem. Przez to czuję się, jakbym miał sto lat.
Przyglądała mu się i widział, że nie była zachwycona tą propozycją, ale nie chciała dać temu wyrazu.
Skinęła głową.
– W porządku, skoro nalegasz.
– Nalegam – odparł, czując lekkie mrowienie na myśl, że mógł nalegać, a ona musiała się mu podporządkować.
Dobrze, była w tym jakaś perwersja – i to w złym sensie. Od kiedy kręciła go dominacja i uległość?
Jeszcze bardziej kręcił go za to fakt, że prawdopodobnie żaden facet nie był w stanie zmusić tej kobiety do uległości. Jeśli sobie tego nie życzyła.
Uniosła rękę i wskazała na czekających cierpliwie na słońcu urzędników.
– Czy mogę przedstawić ci pozostałych członków rady i pracowników królewskich, z których większość…
– Nie, dzięki – przerwał jej.
Jedno spojrzenie na ubranych w tradycyjne szaty mężczyzn przyprawił go o nieprzyjemny dreszcz, budząc kilka bardzo nieprzyjemnych wspomnień. Uświadomił sobie nagle, jak bardzo było gorąco, i zapragnął, żeby ten dzień jak najszybciej dobiegł końca.
– Słucham? – zaczęła, wyraźnie zbita z tropu, bo odmówił postępowania zgodnie z protokołem. No tak, będą musieli nad tym popracować.
– Zaraz dostanę udaru na tym słońcu, jestem wykończony i nie mam nastroju. – Zerknął na mężczyzn, z których większość prawdopodobnie już dawno przekroczyła siedemdziesiątkę. – Oni też nie wyglądają za dobrze. Może przeniesiemy oficjalne przedstawienie na jutro, w jakimś chłodniejszym miejscu?
– Ale… – wydawała się zupełnie zagubiona. Zauważył, że nie była zbyt spontaniczną osobą.
– Żadnych ale – odparł. Może jednak uda mu odnaleźć w tej sytuacji jakieś zabawne aspekty. – W końcu ja tu rządzę, nieprawdaż? Przynajmniej przez chwilę.
Powoli skinęła głową, zmuszona, żeby się z nim zgodzić.
Tak jest, Jamillo. Gram w to na własnych zasadach. Nie na twoich ani ich, a już na pewno nie według tych ustalonych przez mojego ojca.
– W takim razie życzę sobie, żeby wszyscy wsiedli do limuzyn, podkręcili klimatyzację i ruszyli stąd, zanim wszyscy zemdlejemy.
Zacisnęła zęby, podczas gdy wąski strumyczek potu popłynął po jej twarzy.
Miała ochotę się mu sprzeciwić, a ogień w jej oczach sprawił, że stała się jeszcze bardziej pociągająca, było jednak jasne, że jej również było piekielnie gorąco. Poza tym sama przed chwilą przyznała, że on był tu szefem.
Niechętnie skinęła głową.
– Niech będzie, wasza… Panie Jones – powiedziała.
– Tylko Jones – poprawił ją.
Jeszcze raz skinęła sztywno głową, potem zamieniła parę słów ze stojącym za nią asystentem, po czym poprowadziła go do największej limuzyny. Czerwonozłote flagi z obu stron auta łopotały na wietrze niczym skrzydła.
– Wasza wysokość. – Młody mężczyzna ubrany w tradycyjne szaty otworzył mu drzwi i skłonił się tak nisko, że chyba tylko cudem nie upadł.
– Dzięki, stary – odparł Dane.
Jak Karim radził sobie z tym wszystkim na co dzień? Jego już teraz doprowadzało to do wściekłości.
Wrzucił torbę do środka i wsiadł.
– Usiądę z przodu, żeby mógł pan odpocząć, panie Jones – powiedziała jego nowa doradczyni, wsuwając głowę do chłodnego wnętrza auta, ale unikając jego wzroku. – Podróż potrwa około dwóch godzin. W barku są napoje i przekąski. Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?
Do głowy przyszło mu coś zdecydowanie nieprzyzwoitego.
Skrzywił się.
– Jones, mów do mnie po prostu Jones – warknął. – Żaden pan, pamiętasz, Jamillo? I nie, nie życzę sobie niczego więcej.
– Dobrze – powiedziała tym samym usłużnym tonem i teraz był pewny, że było to z jej strony bardzo pasywno-agresywne zagranie

Zamek na wrzosowiskach - Melanie Milburne Soren Vitale przez wiele lat zbiera dowody przestępstw człowieka, który doprowadził do śmierci jego ojca. Gdy w końcu go odnajduje, jest on ciężko chory, a opiekuje się nim wnuczka Anna. Początkowo Soren jest przekonany, że uczestniczyła ona w niektórych oszustwach dziadka, ale z czasem jego podejrzenia bledną. Trudno mu uwierzyć, że byłaby do tego zdolna. Piękna i troskliwa Anna budzi w nim gorące uczucia i Soren pragnie ją bliżej poznać. Zaprasza ją do swojego pałacu na Sycylii… W podwójnej roli - Heidi Rice Księżniczka Freya poznała Kjella Bergqvista w Szwajcarii podczas studiów. Zakochała się w nim, lecz nie wiedziała, że jest on zwykłym żołnierzem. Ich związek nie wchodzi w rachubę i nigdy nie będzie mogła za niego wyjść. Teraz, po ośmiu latach, na prośbę króla jedzie do Kjella, by go przekonać do przyjęcia orderu za zasługi. Jeśli jej misja się powiedzie, będzie mogła wycofać się z życia publicznego i poślubić, kogo zechce. Tylko czy Kjell jeszcze ją kocha…

Żona potrzebna od zaraz

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 165

ISBN: 9788327697738

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki
– Co chce pan zrobić?
Zach Dalton odchylił czarny stetson i nachylił się nieco do kobiety siedzącej za zagraconym biurkiem. Miała niebieskie oczy, którymi wpatrywała się w niego, zdezorientowana.
– Chcę zamieścić ogłoszenie w gazecie. A ściślej mówiąc w rubryce „szukam”. Czy „Rust Creek Falls Gazette” ma taką rubrykę?
– Niech pan posłucha, panie… Jak pan się nazywa? – zapytała, trzymając ołówek nad małym notesem.
– Dalton, proszę pani. Zach Dalton.
Jej nieumalowane usta ułożyły się w śliczne, idealne, „o”, ale Zach podziwiał ten widok tylko przez moment. Nie dopuści, by ta skołowana kobieta odwróciła jego uwagę od celu. Zach miał misję. Wiedział dokładnie, czego chce, i wiedział, jak to osiągnąć.
– Dalton? Jest pan krewnym któregoś z Daltonów w okolicy?
– Zgadza się. Wszyscy Daltonowie to moi krewni.
Zaczął dzwonić telefon na biurku i podczas gdy wpatrywała się w aparat z irytacją, z pokoju w głębi budynku dobiegł męski głos:
– Śpisz tam, Lydio? Odbierz ten telefon, do cholery!
– Przepraszam, zaraz się panem zajmę – zapewniła.
Kiedy podniosła słuchawkę, Zach odwrócił się i wyjrzał przez przykurzone okno na ulicę w centrum Rust Creek Falls w stanie Montana. Tego wrześniowego ranka słońce przygrzewało, pieszcząc żółknące liście na drzewach rosnących wzdłuż chodnika. Niespieszny, dwupasmowy ruch spowalniały dwie duże ciężarówki z bydłem. Zanim Zach zdążył pomyśleć o tragedii, która wydarzyła się na jego rodzinnym ranczu w Hardin, usłyszał zniecierpliwiony głos kobiety:
– Dzisiaj nie. Muszę kończyć, mamo. Mam klienta. Cześć.
Kiedy usłyszał odkładanie słuchawki, Zach odwrócił się i spojrzał na młodą kobietę, która chyba była w jego wieku i właśnie odgarniała z twarzy pasmo włosów. Miała na sobie luźny, zielony T-shirt z nazwą jakiegoś rockowego zespołu na wysokości krągłych piersi.
– Jeszcze raz przepraszam – powiedziała. – A teraz proszę wszystko powtórzyć, a ja postaram się, żeby pańskie ogłoszenie pojawiło się w następnym numerze.
Opuścił wzrok ku tabliczce z nazwiskiem, która tkwiła niepewnie na rogu zagraconego biurka.
– Lydia Grant. Asystentka kierownika – przeczytał głośno, a potem spojrzał na nią. – To pani?
– Tak jest. To jedna z wielu ról, jakie pełnię w gazecie. Robię tutaj wszystko. W tym naprawy hydrauliczne. Potrzebuje pan zainstalować kran?
– Potrzebuję żony.
– Myślałam, że wcześniej źle usłyszałam.
Ubawiony wyrazem zmieszania na jej twarzy, uśmiechnął się do niej lekko.
– Dobrze pani słyszała. Chcę zamieścić ogłoszenie, że szukam żony.
Bawiąc się ołówkiem, spojrzała na niego z jawną kpiną.
– O co chodzi? Nie może pan jej znaleźć w tradycyjny sposób?
Gdy tylko Zach postanowił dać ogłoszenie, spodziewał się takich reakcji. Tyle że nie od obcej osoby. I w dodatku kobiety.
– Czasem dobrze jest zerwać z tradycją. A mnie się spieszy.
– Rozumiem. Spieszy się panu. Proszę więc podać imię, adres mejlowy i numer telefonu, a ja pomogę panu przyspieszyć ten proces.
Zapisała podstawowe informacje, a potem zapytała:
– Jaka ma być treść? Pewnie ma pan jakieś wymagania wobec… panny młodej?
 – Jasne. Mam kilka. Od czego chciałaby pani zacząć?
Spojrzała na niego i zaśmiała się, uznając tę rozmowę za absurdalną. Zach starał się nie zjeżyć. Prędzej czy później Lydia Grant oraz wszyscy mieszkańcy miasteczka przekonają się, że Zach bardzo poważnie traktował szukanie żony.
Położył kapelusz na kolanie i przejechał ręką po gęstych włosach.
– Ok. Zacznijmy od wieku. Chciałbym, żeby miała od dwudziestu dwu do dwudziestu pięciu lat.
– To trochę zawęża możliwości, prawda? – spytała, szybko notując informacje.
– Skoro mam dwadzieścia siedem lat, najlepsza byłaby dla mnie żona o parę lat młodsza.
– Nie podobają się panu starsze kobiety?
– Nigdy nie umawiałem się ze starszą kobietą.
Posłała mu zadziorny uśmiech.
– Przypuszczam, że są jak na pana gust zbyt śmiałe.
Powinien chyba przypomnieć tej kobiecie, że jego osobiste preferencje to nie jej sprawa. Ale była tak cholernie urocza i niebanalna, że nie chciał wyjść na prostaka.
– Coś w tym rodzaju – powiedział. – A jeśli chodzi o inne wymagania, to proszę napisać, że ma być świetną kucharką i gospodynią domową. Uwielbiam domowe ciasta i nienawidzę bałaganu.
– Czy umieścić także to ostatnie zdanie?
– O nie. To było do pani. W ramach wyjaśnienia – dodał.
Zerknęła na niego, a on dostrzegł jej kąciki ust bezczelnie uniesione w uśmiechu.
– Nie trzeba mi nic wyjaśniać, panie Dalton. Choć pewnie trzeba będzie kobietom, które odpowiedzą na ogłoszenie. Czy oczekuje pan jeszcze czegoś od… kandydatek?
Przez nią wszystko wydawało się wykalkulowane i mdłe. To nie tak, zapewnił samego siebie. Kiedy zacznie spotykać się z właściwą kobietą, nie zabraknie fajerwerków.
– Tak. Koniecznie musi uwielbiać dzieci.
– Dzieci – powtórzyła, notując. – Więc planuje pan mieć dzieci z kobietą, która spełni pańskie oczekiwania?
– Będzie moją żoną, więc jasne, że planuję mieć z nią dzieci. I dodam, że dużo. – Wskazał na jej notes. – Można dodać, że musi lubić psy i konie. Nie, proszę to zmienić. Musi uwielbiać psy i konie. Jestem ranczerem. Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie lubiła zwierząt.
 – Psy i konie. Zapisane. – Uniosła ku niemu błyszczące oczy. – Coś jeszcze? A co z wyglądem? Ma znaczenie?
– Jestem elastyczny. O ile będzie wysoka i smukła, z długimi włosami, będę zadowolony.
– Powiem jedno, panie Dalton, pan wie, czego chce.
– Też tak uważam, proszę pani. Widzi pani, jestem człowiekiem czynu. Nie siedzę z założonymi rękami, kiedy liście opadają z drzew i trzeba brać się za przygotowania do zimy.
Uśmiechnęła się zadziornie i Zach zastanawiał się, jak by wyglądała, gdyby spróbowała się ogarnąć. W porannym świetle widać było, że jest bez makijażu i nie zrobiła nic, żeby ujarzmić niesforne włosy. Może zaspała i nie zdążyła nałożyć przed lustrem tych kolorowych rzeczy, dzięki którym kobiety wyglądały tak pociągająco. A może lubiła naturalny styl. A może miała męża, który wolał, żeby nosiła się swobodnie.
W każdym razie nie miało to żadnego znaczenia, bo Lydia Grant była całkiem nie w jego guście. Lubił dziewczęce typy, takie, które nosiły sukienki i koronki, były delikatne i kobiece. Ta natomiast wyglądała na taką, która chętnie pomogłaby mu przy budowaniu płotów i zaganianiu bydła.
Wyrwała zapisaną kartkę i położyła obok klawiatury komputera.
– Poproszę o chwilę, żeby to ogarnąć, podam koszt. Jak długo ogłoszenie ma się ukazywać? Tydzień? Dwa?
Wychylił się do przodu i ku jego zdziwieniu poczuł od niej lekki zapach perfum. Podobny do pewnego kwiatu. Nie znał jego nazwy, ale pamiętał, że rósł w ogrodzie jego matki.
– Tydzień to chyba za krótko. Niech ukazuje się tak długo, jak uznam za stosowne. To pewnie zwiększy koszt, ale opłaci się – dodał, mrugając do niej.
Już miała mu odpowiedzieć, kiedy znów odezwał się telefon. Tym razem obróciła się z krzesłem do otwartych drzwi prowadzących dalej w głąb budynku.
– Curtis, odbierz, dobrze? – prawie wrzasnęła. –  Mam klienta!
Tyle w temacie interkomów, pomyślał Zach.
Obróciła się z krzesłem z powrotem do komputera. Po wprowadzeniu danych, drukarka na stole nieopodal wypluła kartkę papieru.
– No dobrze, panie Dalton. Pańskie ogłoszenie będzie ukazywać się w każdym numerze gazety. Powiem drukarzowi, żeby dał grubą ramkę dla przykucia uwagi. Koszt za trzy tygodnie – powiedziała, podsuwając mu papier przez biurko. – Jeśli pojawi się potrzeba dłuższego anonsowania, proszę wpaść do biura i powtórzymy procedurę. Czy to panu odpowiada?
Sięgnął po portfel do tylnej kieszeni dżinsów. Wyciągając kartę, powiedział:
– Brzmi świetnie.
Kiedy Lydia patrzyła, jak Zach Dalton wsuwa kartę z powrotem do portfela, nagle uzmysłowiła sobie, że nie poprosiła go o zdjęcie. Pstrykając palcami, zawołała:
– O rany, prawie zapomniałam! Czy przyniósł pan zdjęcie, żeby umieścić je w ogłoszeniu?
– Zdjęcie? Nie pomyślałem o tym. – Spochmurniał. – Myśli pani, że to konieczne?
Lydia z trudem powstrzymała śmiech. Czy facet mówił serio? Czy naprawdę nie miał świadomości, że wygląda jak marzenie?
– Proszę mi zaufać, panie Dalton. Kobieta musi wiedzieć, kogo bierze. Zdjęcie ukaże jej… pańskie zewnętrze. – Uśmiechnęła się perfidnie. – Od pana zależy, co zobaczy.
– Mam zdjęcie w prawie jazdy. Czy to wystarczy?
– Będzie wyglądać jak z policyjnej kartoteki. – Otworzyła szufladę w biurku i wyciągnęła cyfrowy aparat. – Jeśli nie zależy panu na pozie, mogę pstryknąć tutaj.
– Tutaj? Na krześle?
– Skupię się na twarzy. Tło nie ma większego znaczenia.
Kraciastą koszulę wcisnął głębiej w spodnie z tyłu, potem zacisnął bolo z tygrysim okiem. Przeczesał niedbale palcami włosy i powiedział:
– OK. Chyba jestem gotowy.
Przez chwilę studiowała jego mocne rysy twarzy, po czym pokręciła głową.
– Nie. Czegoś brakuje. Niech pan włoży kapelusz. Potencjalna żona musi wiedzieć, że chodzi o kowboja. Prawda?
– O tak. Nie ma mowy, żebym zmienił zawód. Dla żadnej kobiety.
Lydia podniosła aparat i stłumiła tęskne westchnienie, ustawiając ostrość na jego przystojnej twarzy.
– Nieźle. Ale przydałby się uśmiech. Nie chciałby pan wyglądać na ponuraka.
Rozchylił usta w olśniewającym uśmiechu i Lydia natychmiast utrwaliła obraz.
– Tyle w kwestii zdjęcia. Jest jeszcze jeden szczegół – oznajmiła. – Czy w ogłoszeniu ma być pańskie nazwisko? I jak te kandydatki na żony mają się kontaktować? Przez telefon? E–mail? Zwykłą pocztą?
– Nie pomyślałem o tym – przyznał. – Nie mam komputera – chyba że liczyć mój smartfon. Ale wolałbym zachować adres mailowy w sekrecie. I chyba nie chcę odbierać telefonu od nieznanej kobiety. To trochę niezręczne.
– Tak. Niezręczne to dobre słowo – zgodziła się.
– Jeśli chodzi o analogową pocztę, ze skrzynki korzysta cała rodzina, w tym ojciec. To trochę… krępujące. Czy jest możliwe, żeby korespondencją zajęło się biuro gazety? Chętnie zapłacę za dodatkową usługę.
– Dla mnie OK, ale nie wiem, co na to mój szef. Proszę poczekać, dowiem się.
– Świetnie. Proszę wstawić się za mną, dobrze?
Z uśmiechem uniosła pięść.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Kilka lat temu, kiedy Rust Creek Falls nawiedziła powódź, Curtis Randall był młodym reporterem z wielkomiejskiej gazety. Jak wielu innych ludzi mediów przyjechał do miasteczka, żeby relacjonować tragedię. Z niejasnych dla Lydii powodów kręcił się po okolicy nieco dłużej, aż trafił na stanowisko redaktora naczelnego miejscowej gazety.
W owym czasie biuro przeznaczone dla szefa przypominało skarbiec ciułacza. Pokój był zawalony papierami i książkami, archaicznymi komputerami, monitorami i klawiaturami, wszystkim tym, co zostało odłożone na półki lata temu. Po wyniesieniu tego Curtis uczynił z pokoju sterylne miejsce kojarzące się Lydii ze szpitalną salą, a nie gabinetem szefa.
Jeśli chodzi o samego Curtisa, to z pewnością byłby uroczy, gdyby zrezygnował z rozpinanych swetrów oraz okularów w czarnej oprawce i nieco zmierzwił płowe włosy. Pomimo jego nietrafionych modowych wyborów łatwo się z nim pracowało, a to było dla Lydii najważniejsze.
Stukając we framugę otwartych drzwi, zapytała:
– Masz chwilę, Curtis?
Spojrzał na nią spode łba znad najnowszego wydania gazety. Bez wątpienia czytał felieton, który sam z mozołem napisał.
– Jasne, co tam?
– W biurze jest mężczyzna, który zamieszcza ogłoszenie, że szuka żony. Chciałby, żeby zainteresowane kontaktowały się z nim za pośrednictwem gazety. Mówi, że chętnie dopłaci za fatygę.
– Nietypowa prośba.
– Mocno nietypowa, wręcz dziwna. Ale trzeba zarabiać.
– Prawda – zgodził się. – To może być bardziej kłopotliwe niż rentowne. Miejscowy? Znamy go?
– Z rodziny Daltonów. Nigdy wcześniej go nie spotkałam, wydaje się nowy w mieście. Mam jednak przeczucie, że dzięki niemu gazeta przyciągnie sporo uwagi. A przydałaby się nam darmowa reklama.
– Dlaczego myślisz, że przyciągnie więcej czytelników?
Choćby dlatego, że samo spojrzenie na tego faceta mogło przyprawić kobietę o zawał serca. Kiedy okoliczne singielki dowiedzą się, że szuka narzeczonej, rozpęta się piekło, pomyślała Lydia.
Do Curtisa odezwała się najbardziej nonszalanckim tonem, na jaki ją było stać:
– To nieźle wyglądający ranczer. Tutejsze kobiety szaleją za takimi.
– Obudziłaś się w ogóle, Lydio? To jest Rust Creek Falls, Montana. Pełno takich po obu stronach ulicy. Jeśli jesteś gotowa zająć się obsługą odpowiedzi, proszę bardzo.
Chciała zatańczyć z radości, lecz rozsądek ostrzegał, że zapewne funduje sobie spory kłopot. O Zachu Daltonie wiedziała tylko tyle, że miał uśmiech, który stopiłby zaspę śnieżną, a ona z pewnością nie była kobietą, jakiej szukał.
Wysoka i smukła? Gdyby się wyprostowała, można by ją uznać za średniego wzrostu. Ciało miała bardziej krągłe niż smukłe. A co do długich, prostych włosów… Miałaby takie, gdyby godzinami przypiekała loki prostownicą.
Nie, Zach Dalton nigdy nie spojrzałby na nią jak na potencjalną żonę. Ale mógłby ją polubić jako przyjaciółkę. A ponieważ była kobietą, która znała swoje ograniczenia, przyjaźń z nim zupełnie by jej wystarczyła.
– Dzięki, Curtis. Pójdę mu powiedzieć i zajmę się wszystkim. Nie pożałujesz decyzji.
Prychnął, sięgając po kubek z kawą.
– Ja nie, ale ty tak.
Zach Dalton wciąż siedział na plastikowym krześle, tak jak go zostawiła.
Jeszcze zanim przekazała mu decyzję Curtisa, uśmiechnął się do niej i Lydia dziwiła się w duchu, dlaczego jeszcze żadna go nie złowiła. I co, u licha, popchnęło go do tego, by ogłaszać w gazecie, że poszukuje żony? Było to pozbawione sensu, jednakże życie uczuciowe Zacha Daltona nie było jej sprawą.
– Dobra wiadomość, panie Dalton, Curtis zgadza się na pańską sugestię. Więc napiszę w ogłoszeniu, żeby odpowiedzi nadsyłać do gazety.
– To dobra wiadomość. Dziękuję. I proszę mówić mi Zach. Pewnie jeszcze nie raz się zobaczymy.
– Jasne, Zach. A ty mów mi Lydia.
Podał jej rękę. Skórę miał twardą, a uścisk jego dłoni mówił, że nie robi niczego połowicznie. Żaden mięczak czy malowany kowboj, pomyślała.
Puścił jej dłoń i usiadł z powrotem na krześle.
– Dobrze, Lydio. Miło cię poznać. Mieszkasz w Rust Creek Falls?
– Tak. Spędziłam tutaj całe dwadzieścia osiem lat. Z wyjątkiem czasu, kiedy studiowałam w Butte.
– Przeprowadziłem się tu w lipcu. Z tatą i braćmi. Teraz mieszkamy w szóstkę ze stryjkiem Charlesem i ciocią Ritą na ich ranczu, w Circle D, dopóki nie znajdziemy własnego miejsca. W ciągu paru miesięcy odświeżyłem znajomości ze wszystkimi krewnymi w okolicy. I poznaję nowych ludzi w mieście. Widzisz? Dzisiaj poznałem ciebie – dodał z uśmiechem.
– Większość mieszkańców miasteczka to przyjazne osoby. Więc co pana tutaj sprowadza, panie Dalton? Pańscy krewni powiedzieli panu, że jest tu dużo kobiet chętnych do zamążpójścia? – Szeroki uśmiech rozpromienił mu twarz i serce Lydii zabiło szybciej. Tego rodzaju męski wdzięk przyprawiał kobiety o zawrót głowy. Gdy tylko facet ogłosi, że poszukuje narzeczonej, z pewnością nastąpi fala omdleń. Czy nie miał o tym pojęcia? Czy jeszcze nie odkrył, że wystarczy mu skinąć palcem, żeby opadł go tłum kobiet? Nie potrzebował reklamy w gazecie, ale sprzedaż ogłoszeń należała do obowiązków Lydii, więc takie opinie powinna zachować dla siebie.
– Owszem – powiedział z błyskiem w oku. – Mówiono mi, że  pełno tu pięknych kobiet szukających mężów. I że ludzie przybywają tutaj z czterech stron świata w poszukiwaniu prawdziwej miłości. Z tego, co słyszałem, w ciągu ostatnich kilku lat odbyło się tu mnóstwo ślubów.
Lydia zaśmiała się.
– To prawda, ale większość ludzi przypisuje ten urodzaj ślubów i dzieci Homerowi Gilmore’owi, który przyprawił poncz bimbrem. Po wypiciu trunku każdy w mieście wydawał się świetną partią. Urodziło się tyle dzieci, że trzeba było ściągać więcej lekarzy do przeciążonego oddziału położniczego.
– Wolę nie polegać na przyprawionym ponczu – zaśmiał się. – Według mnie coś tutaj sprawia, że ludzie otwierają serca. Jestem przekonany, że znajdę odpowiednią kobietę.
Taką, która robi pyszne ciasta i utrzymuje dom w czystości, wychowując przy tym gromadkę dzieci. A także zawsze trzyma pod ręką rozgrzaną prostownicę. Czy ten facet był z tego świata?
Lydia pomyślała, że na pewno wyglądał realnie. Był uosobieniem marzenia o współczesnym kowboju. Jednak jego oczekiwań co do żony nie mogła i nie chciała spełniać. Ciasta Lydii pochodziły z piekarni, a brudne naczynia w zlewie nie budziły w niej żadnego poczucia winy. Ale wody na herbatę nigdy nie przypaliła. Jeśli kiedyś byłaby na tyle szalona, żeby związać się z facetem, będzie musiał ją zaakceptować.
Obdarzyła go najweselszym uśmiechem, jaki potrafiła z siebie wykrzesać. Nawet jeśli zabrał się za szukanie żony w niewłaściwy sposób, nadal go lubiła i dobrze mu życzyła.
– Na pewno ją znajdziesz. A po jutrzejszym wydaniu gazety może spotkasz ją wcześniej, niż myślisz.
– Dziękuję, Lydio. Doceniam twoją pomoc.
– Nie ma za co. I jestem pewna, że będziemy się często widywać – powiedziała i szybko dodała: – Kiedy będziesz wpadać po korespondencję.
– Miejmy nadzieję, że jakąś dostanę – powiedział, mrugając do niej. – Do widzenia, Lydio. I jeszcze raz dziękuję.
Lydia obserwowała go, gdy szedł do rogu skrzyżowania, gdzie musiał poczekać na zmianę światła. Kiedy przebiegł przez ruchliwą ulicę i zniknął, wydała z siebie długie westchnienie, po czym zaklęła pod nosem.
Jak mogła tak zgłupieć? Matka często ostrzegała ją, że małżeństwo nie jest warte zachodu.

Zach chce zamieścić w lokalnej gazecie ogłoszenie matrymonialne. Szuka żony, która jest świetną kucharką, lubi sprzątać i kocha dzieci. Lydia zgadza się opublikować anons jak najszybciej. Jest przekonana, że mnóstwo kobiet zapragnie zostać boginią domowego ogniska u boku tak atrakcyjnego ranczera. Zach jej się podoba, jednak nigdy nie zgodziłaby się być taką żoną, o jakiej on marzy. A Zach coraz częściej zastanawia się, dlaczego wciąż myśli o kobiecie, która jest bałaganiarą i jedyne, czego nie przypala, to woda na herbatę...

Zostaniesz księżniczką

Marcella Bell

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1170

ISBN: 9788327693525

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

Jag wszedł do jasnego i przestronnego garażu akurat na czas, by zobaczyć, jak ciemnowłosa kobieta w limonkowozielonym kombinezonie pieszczotliwie gładzi jego bezcenne, zabytkowe ferrari GTO. Lśniące bladoniebieskie auto spoczywało na okrągłej białej platformie, pod jasnym punktowym reflektorem.
Gest kobiety przypominał czuły gest kochanka i widok ten coś w głębi jestestwa mężczyzny poruszył. On sam jednak nawet nie drgnął.
To, jak bardzo delikatny był jej dotyk, nie miało w tej chwili znaczenia. Nieznajoma nie miała prawa dotykać jego samochodu.
– Mmm… – zamruczała, nieświadoma jego obecności, a jej głos sprawiał tak samo zmysłowe wrażenie jak dotyk. – Ucieleśniona doskonałość – pomrukiwała gardłowo. – Naprawdę żałuję, że nie mogę cię zatrzymać. Nikt poza mną nie potrafi zaopiekować się czymś tak rzadkim i cennym.
Przemawiała głosem nabrzmiałym emocjami, jakby i ona, i samochód funkcjonowali w jakimś innym, oderwanym od rzeczywistości świecie.
Jag wsunął dłonie do kieszeni, starając się nie ulec bezwolnie nie do niego skierowanemu zaproszeniu. Z niemałym trudem odsunął od siebie pokusę i postarał się rozluźnić.
Znalazł się na zachodnim krańcu Stanów Zjednoczonych, z dala od miejsc, gdzie bywał w interesach, które prowadził jako koronowany książę niezależnego emiratu Hayat. I akurat zdążył zobaczyć, jak podejrzana kobieta dotyka jego bezcennego klejnotu.
Tylko ten samochód pozostał po dawnym świecie Jaga i był jedynym, co można było wykorzystać do manipulowania nim. I nawet jeśli NECTAR nie robił tego bezpośrednio, z pewnością nie było to niemożliwe. Jag szczerze nienawidził podobnych manipulacji i reagował na tę ewentualność bardzo źle. Już w dzieciństwie opanował sztukę powściągania uczuć i dawkowania ich rzadko i skąpo tylko tym, którzy umieli nad sobą panować.
Wybrał się w tę podróż wbrew doradcom i własnemu osądowi, dla banalnej przyjemności odzyskania swojej własności, na prośbę kogoś, kogo nikt nigdy nie spotkał i nikt nie mógł opisać, jak wygląda, a tylko Jag i zespół jego ochroniarzy znali miejsce jego pobytu. Rzecz jasna, nie przybył do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca bez przygotowanego planu odwrotu. Był zbyt ważną osobistością, by zachowywać się nieodpowiedzialnie.
Urok lśniącej maszyny zdecydowanie był warty włożonego wysiłku. Mimochodem zarejestrował też urodę odwróconej tyłem kobiety: miała kusząco zaokrąglone biodra, zgrabne uda i łydki.
Niestety nie miał czasu na kobiety, nie po to tu przybył. Dawniej lubił lekki i beztroski flirt w miłym towarzystwie i przygody bez zobowiązań. Odkąd jednak został koronowanym księciem i oficjalnie wdrożył plan doprowadzenia do upadku skorumpowanego władcy, czyli swojego ojca, całkowicie odrzucił osobowość playboya.
Społeczność Hayat oczekiwała od niego stworzenia wzorcowej rodziny i był zdecydowany przedkładać potrzeby poddanych ponad własne. Zresztą jeżeli chciał obalić ojca bez rozlewu krwi, przede wszystkim potrzebował popularności.
Przeniósł wzrok z kobiety na swój absolutnie nieskazitelny ideał na czterech kołach, który prawdopodobnie należał do górnej dziesiątki najbardziej zachwycających obiektów, jakie kiedykolwiek podziwiał.
Na razie był ogromnie zajęty. Planował bowiem największe międzynarodowe wydarzenie, jakie Hayat kiedykolwiek widziało, a jednocześnie miał wdrożyć ostatnią fazę planu usunięcia ojca z tronu. Nic dziwnego więc, że nie było w jego grafiku wolnego czasu.
Chociaż zasadniczo NECTAR nie kontaktował się bezpośrednio z indywidualnymi klientami, zdołał uzyskać zgodę na spotkanie twarzą w twarz.
Sukces planowanej w Hayat wystawy motoryzacyjnej zależał od tego samochodu, a powodzenie zamachu zależało od sukcesu wystawy, dlatego był tutaj i czekał na przedstawiciela NECTAR, podczas gdy dziwaczna kobieta obmacywała jego nagrodę.
Czas naglił, a on miał większe zmartwienia niż smugi i ślady palców na karoserii. Mimo to zdecydował się rzucić groźnie.
– Hej tam! Ostrożnie!
Wyprostował się i z większą, niż zamierzał, dawką demonstracyjnej pogardy, dodał:
– Sądzę, że pani pracodawca raczej nie będzie zachwycony tym mazaniem.
Zamiast pospiesznie cofnąć rękę jak złodziej złapany na gorącym uczynku, kobieta zastygła z dłonią przyklejoną do boku samochodu.
Kiedy się odwróciła, żeby na niego spojrzeć, musiał przyznać, że wygląda imponująco. Gęste ciemne włosy, promienna cera, przydymiona czerwień warg, kształtny nos i duże brązowe oczy nie mogły nie zrobić wrażenia. Gdyby nie strój mechanika samochodowego, można by ją wziąć za baśniową wróżkę.
Kiedy spotkali się wzrokiem, ściągnęła brwi, a pełne czerwone wargi zacisnęły się w linijkę. Z błysku w ciemnobrązowych oczach mógł wnioskować, że ma czelność czuć się urażona. Zupełnie jakby to nie ona zachowywała się niewłaściwie.
– Książę Jahangir, jak przypuszczam – odezwała się nonszalancko, jakby to nie jego własność była przedmiotem rozmowy, a tytuł niewiele znaczył.
Nic w jej słowach nie przypominało przeprosin czy choćby wyjaśnienia, mówiła bez cienia skruchy. Wydawała się rozczarowana jego zachowaniem, a także sobą, bo spodziewała się po nim czegoś lepszego.
Już od tak dawna nikt nie mówił do niego tym tonem, że przetrawienie jej słów zajęło mu dobrą chwilę. Tylko matka zwracała się do niego w ten sposób. Skąd jednak teraz przyszło mu to d głowy? Pospiesznie strząsnął z siebie tę myśl.
– Istotnie – odparł. – Przybyłem tu po mój samochód zgodnie z życzeniem NECTAR.
Odpowiedziała wybuchem śmiechu, który starł z jej twarzy irytację. Rozchyliła wargi, a w kącikach oczu pojawiły się małe zmarszczki. Wydawała się emanować jakimś wewnętrznym światłem, choć miał świadomość, że blask pochodzi od punktowego reflektora nad samochodem. Patrzył na nią, trochę zaskoczony całą tą sytuacją, bo jeśli dobrze rozumiał, śmiała się z niego.
Kiedy śmiech umilkł, choć pozostał uśmiech, powiedziała:
– NECTAR to ja, chociaż zwykle ludzie nazywają mnie Rita.
– NECTAR to ty? – Starał się sprawiać wrażenie niewzruszonego.
– Taką mam nadzieję – odparła, spoglądając mu prosto w oczy, czego nie zrobiłaby większość ludzi. – Jeżeli nie, zapłaciłeś dużo pieniędzy niewłaściwej osobie i powierzyłeś jej samochód wart swojej wagi w złocie.
Potaknął, jakby się tego spodziewał, choć wcale tak nie było. Więc NECTAR jest kobietą. Bardzo piękną, być może najpiękniejszą, jaką w życiu widział. A mówiła do niego tonem ostrej nagany.
Nagle zrozumiał, że powinien był się tego spodziewać. Przecież poza kierowcą, który przywiózł go z lotniska, była jedyną osobą, którą widział w tym miejscu. Śmiało dotykała samochodu, który większość królów i królowych bałoby się choćby musnąć czubkami palców. Do tego ani trochę jej nie onieśmielał.
Dlaczego miałby? Mógł sobie być koronowanym księciem, ale tacy byli i inni jej klienci. To raczej on mógłby się czuć onieśmielony.
– To mój samochód, prawda? Nie mylę się? – spytał cierpko.
Rita musnęła językiem wargi.
– To jedyne ferrari GTO z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, jakie kiedykolwiek trafiło do mojego warsztatu.
Niektórzy utrzymywali, że to najrzadszy samochód na świecie. A puryści motoryzacyjni uważaliby, że zlecona przez niego przeróbka jest równoznaczna ze zniszczeniem.
– To dobrze, że doceniasz jego wyjątkowość. Ale przed wszystkim chciałbym poznać powody wezwania mnie tutaj – powiedział, wstając – i jak najszybciej zabrać go do domu.
Ku jego zaskoczeniu natychmiast wyraziła sprzeciw.
– Nie.
– Słucham?
Zaskakujące, choć już wcześniej zauważył, jaka potrafi być śmiała.
– Zaczekaj…
– Nie mogę – odparł z cieniem żalu.
Obowiązki władcy były zdecydowanie najważniejsze. Codzienne życie wielu ludzi zależało od zachowania garstki rządzących.
– To zaszczyt posiadać jeden z najcenniejszych samochodów na świecie, a jeszcze większy, jeżeli otacza go opieka tak renomowanego warsztatu. Ale nie mogę zwlekać. Mogę tylko wyrazić uznanie, ofiarować komplementy i sowitą zapłatę.
Jej następne słowa dowiodły, że nie chodzi o pieniądze.
– Zabierz mnie ze sobą! – rzuciła impulsywnie. – Słyszałam o planowanej w Hayat wystawie i wiem, na co się porywasz. Żeby mieć pewność, że wszystko się uda, potrzebujesz mnie. Jeżeli chcesz odnieść sukces, samochód musi być doskonale sprawny przez cały czas. Nikt nie utrzyma go w tym stanie lepiej od mnie.
Myślał intensywnie. Tak naprawdę nie miała pojęcia o jego planach. Przeczytała oficjalne materiały marketingowe i sądziła, że chodzi tylko o samochody.
– Po co? – spytał.
– Muszę tam być. To idealne miejsce, żeby pokazać mój talent i nawiązać kontakty potrzebne do realizacji długoterminowych planów. Będą tam najważniejsze nazwiska związane z samochodami elektrycznymi, więc ja też powinnam być. Nawet nie będziesz się musiał przyznawać do naszej znajomości. Chcę tylko być tam obecna – błagała żarliwie.
To miało sens. Oczywiste, że chciała tam być. Należała do światowej czołówki, gdy rzecz dotyczyła samochodów elektrycznych.
Sęk w tym, że wystawa to nie tylko samochody przyszłości. Rita nie mogła wiedzieć o możliwym niebezpieczeństwie i starannie knutych intrygach. Tylko najbliżsi przyjaciele, do policzenia których wystarczyły palce jednej ręki, znali jego plany. Nie było potrzeby włączać jej do ich grona.
Z drugiej strony, nie mógł odmówić jej racji. A do tego była piękna i ponętna.
Samochód musiał sprawować się doskonale przez czas trwania wystawy. Poza wyścigiem czekały go też niezliczone pokazy, imprezy i demonstracje. Wszystkie uczestniczące w wystawie samochody będą wymagały doskonałego serwisu.
Obecność NECTAR gwarantowała najlepszą obsługę z możliwych, dlatego jej oferta jak najbardziej mała sens.
Mimo to odmówił.
– Nie mogę się na to zgodzić.
Czuł, że powinien ją chronić, nawet jeżeli wbrew niej samej. Tym bardziej, że nie wiedziała nic o Hayat, nie znała języka, nie miała pojęcia, o co prosi. Zachowywała się jak osoba pozbawiona instynktu samozachowawczego. Gdyby ją ze sobą zabrał, byłby odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo i musiałby jednocześnie z zamachem zorganizować jej ochronę. Choć co do samochodu na pewno miała rację.
Przez chwilę sprawiała wrażenie zawiedzionej, ale zaraz oświadczyła zdecydowanie.
– Jeżeli pozwolisz mi pojechać, pozwolę ci wybrać samochód z moich osobistych zasobów.
Zabrzmiało to bardzo kusząco. Do tego była piękna i tajemnicza, ale naprawdę się bał, że nie będzie miał czasu ani głowy zajmować się nią podczas rozprawy z ojcem. Z drugiej strony jako światowej klasy ekspertkę od samochodów elektrycznych mógł ją włączyć do programu, nawet na tak zaawansowanym etapie.
Powoli zaczynał to sobie układać w głowie.
Wciąż mu powtarzano, że małżeństwo znacząco zwiększy jego popularność. Jednak wciąż się opierał i bardzo uważał, by jakiejś kobiety nie uznano za jego narzeczoną.
Małżeństwo z rozsądku z kandydatką o odpowiednio wysokiej pozycji, majątku i koneksjach było, w świetle jego planów, obarczone zbyt dużym ryzykiem. Taka, która weszłaby świadomie w taki związek, musiałaby być wystarczająco cyniczna, a wolał nie mieć podobnej osoby blisko. Kiedy planowało się zamach, nie wydawało się to pomysłem bezpiecznym.
Dlatego mógł tylko zabiegać o czyjeś względy, a na to nie miał czasu ani ochoty. Zresztą nie chciał przedstawiać się jako poważny kandydat, skoro miał świadomość, że nigdy kimś takim nie będzie.
Już dawno zrozumiał, że kiedy ma się takiego ojca jak on, miłość i bliskość mogą być ciężarem. Nieuczciwie byłoby zdobyć czyjeś serce, skoro mu na tym nie zależało.
No i było jeszcze przyrzeczenie, które złożyło sobie kiedyś czterech młodzieńców w angielskiej szkole z internatem. Jag i jego trzech przyjaciół umówili się, że kiedy nadejdzie pora, znajdą sobie możliwie najbardziej nieodpowiednie narzeczone. Skończyło się tak, że Vin, Rafael, a nawet Zeus pokochali swoje nieodpowiednie narzeczone, nie robiąc tym nikomu krzywdy. Tylko Jag jeszcze się z nikim nie związał.
Teraz jednak okazja sama wpadała mu w ręce. Rita, skądinąd znana jako NECTAR, była sławna i tajemnicza zarazem, biegła w projektowaniu, z głową do inżynierii i informatyki, niebezpiecznie śmiała i zdecydowanie lekkomyślna, jednym słowem, charyzmatyczna. Miała pieniądze, a samochody były jej pasją. Jag był zdecydowanym fanem transportu elektrycznego i chciał uczynić Hayat światowym liderem korzystania z czystej energii.
To, co mu przyszło do głowy, wydawało się absurdalne, być może jednak miało sens. Nie bez znaczenia było to, że spodobała mu się od pierwszego wejrzenia, do czego jednak wolał się nie przyznawać nawet przed sobą samym. W końcu nie dlatego rozważał tę opcję, że jej zapragnął.
Brał ją pod uwagę właśnie dlatego, że nie była kobietą, w której mógłby się zakochać, i czuł, że mógłby ją bezpiecznie wprowadzić do swojego otoczenia.
Nie potrzebował atrakcyjności fizycznej, tylko kobiety, która nie przyniesie wstydu obywatelom Hayat, nie zagrozi jego planom i nie uzależni go od siebie emocjonalnie. Rita, jako sympatyczna nieznajoma o konkretnych zainteresowaniach i cennych umiejętnościach, byłaby kandydatką idealną.
Byłaby zachwycona, mogąc uczestniczyć w wystawie, a on zyskałby popularność bez kłopotów, ryzyka i straty czasu.
Gdyby zgodziła się na jego warunki, spełniłaby swoje marzenie, a on miałby zapewniony najlepszy serwis dla swoich samochodów. Jednocześnie zyskałby poparcie społeczne i spełnił warunki niepisanej umowy z przyjaciółmi.
Zdecydowany działać w tym duchu, uśmiechnął się szelmowsko i przestawił jej swoją propozycję.
– Samochód, nawet z osobistej floty NECTAR, nie równoważy kłopotów, jakie sprawiłoby spełnienie twojej prośby. Jest jednak pewien warunek, pod którym mógłbym pomyśleć o zabraniu cię ze sobą.
Nie odwróciła wzroku, tylko śmiało i szczerze przyrzekła mu zrobić cokolwiek sobie zażyczy.
– Słucham.
– Zostań moją żoną.

– Jak to? – Rita zająknęła się, jak po uderzeniu w dołek. – Dlaczego?
Zaoferowała mu samochód, a on w zamian poprosił ją o rękę. To się działo naprawdę. Co gorsza, uśmiechał się coraz bardziej szelmowsko, choć mówił tak spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.
– Potrzebuję żony o pewnych cechach, które ty ewidentnie posiadasz. Skoro chcesz jechać ze mną do Hayat, zawrzyjmy umowę biznesową.
Umowę biznesową?
To określenie odbijało się echem w jej umyśle. Czy chciała małżeństwa traktowanego jak umowa biznesowa? Nagle wróciły do niej wypowiedziane dawno temu słowa matki.
„Małżeństwo zawsze jest umową. Dwoje ludzi budzi się każdego rana, by wspólnie dbać o dobrą przyszłość. Nieważne, jak to się zaczyna, umowa jest zawsze taka sama i wystarczająco trudna, z miłością czy bez. Może się rozpaść równie często jak przetrwać”.
Nie wspominała tamtej rozmowy od lat. Aż do tej chwili nie wiedziała nawet, że wciąż ją pamięta. Dziś znów stanęła przed szansą na zawarcie małżeństwa, choć tym razem traktowanego jak umowa biznesowa.
A jednak wbrew przewidywaniom ojca ktoś poprosił ją o rękę. I to nie byle kto, tylko prawdziwy książę. Gdyby nie był świeżo poznanym klientem, z którym spędziła może godzinę, cała sytuacja mogłaby wyglądać na zaczerpniętą ze świata baśni.
– Jakiego rodzaju umowę masz na myśli? – spytała nieufnie.
– Stricte biznesową – odparł aksamitnym, niemal uwodzicielskim tonem. – Żadnej fizyczności poza prezentowaniem publicznie obrazu szczęśliwej pary.
Mężczyzna, który właśnie poprosił ją o rękę, był bez wątpienia najbardziej pociągającym przedstawicielem swojej płci, jakiego widziała w życiu.
Miał kształtny nos, czarne jak węgiel gęste brwi, imponującą grzywę ciemnych włosów i starannie ogoloną kwadratową szczękę. Bursztynowe oczy przykuwały wzrok. Wystarczyło jedno spojrzenie, by postawić jej układ nerwowy w stan gotowości. Wysoką i atletyczną sylwetkę dodatkowo zdobił nienaganny garnitur.
Pomyślała, że nigdy wcześniej nie użyła słowa „nienaganny” w kontekście męskiego ubioru.
Kiedy próbowała dojść do ładu z tym, co usłyszała, nie spuszczał z niej wzroku jak myśliwy, który porusza się bezszelestnie i uderza w mroku.
Niezwykłe tęczówki jego oczu miały barwę bursztynu otoczonego ciemniejszą obwódką i poznaczonego ciemnobrązowymi smugami. Bijący z nich blask świadczył o niezwykłej sile ducha.
Ten to mężczyzna poprosił ją o rękę. Dlaczego? Skoro chciał umowy biznesowej, dlaczego wybrał właśnie ją?
Czy odpowiedź miała jakiekolwiek znaczenie?
– Gdzie jest haczyk? – spytała.
Drgnął i uświadomiła sobie, że był tak samo zatopiony w jej spojrzeniu jak ona w jego.
– Niektóre kobiety uznałyby za cały haczyk ożenek z nieznajomym.
– Niektóre kobiety nie wahałyby się poślubić przystojnego i tajemniczego księcia.
Choć oczy mu się śmiały, pozwolił sobie tylko na cichy śmieszek.
– I bogatego ponad wszelkie spodziewanie.
Tym razem to Rita spuściła wzrok, nie tylko dlatego, że w jego świadomości swoich atutów było coś magnetycznego.
Jako NECTAR ciężko pracowała i miała już trudne lata za sobą, ale nigdy dotąd nie zaznała prawdziwego bogactwa. Nie była nawet pewna, co się pod tym określeniem kryło.
– Musi być jakiś haczyk – nalegała.
– Poślubisz nieznajomego, a w pakiecie dostaniesz teścia tyrana. Ze mną będziesz bezpieczna, ale on tak czy owak istnieje.
Sama wiedziała co nieco na temat ojców tyranów.
– I naprawdę nie chcesz relacji fizycznej? – upewniła się jeszcze.
– To na pewno nie wchodzi w grę – odparł. – Relacja fizyczna tylko naruszyłaby ten doskonały układ.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego miałby być doskonały.

Książę Jag umówił się z trzema przyjaciółmi, że na złość swoim ojcom poślubią najbardziej nieodpowiednie kobiety. Podczas światowej wystawy motoryzacyjnej poznaje Ritę, która jest doskonałym mechanikiem samochodowym. Wpada mu w oko, a na dodatek wydaje się idealnie nieodpowiednia na księżniczkę. Jag składa jej nieoczekiwaną propozycję…