fbpx

Hiszpańska krew

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1175

ISBN: 9788327694904

Premiera: 20-07-2023

Fragment książki

Błysk fleszy był oślepiający. Flora Hillier patrzyła przed siebie, ignorując pytania wykrzykiwane przez tłum fotoreporterów. Jeden z podstawionych jej pod twarz mikrofonów musnął policzek. Inny dźgnął ją w szyję. Nie zareagowała, żeby nie dać satysfakcji tym sępom, które tylko czekały na jej ostrą reakcję. Zaczęła się mozolnie wspinać po schodach wiekowej budowli, w której mieścił się sąd. Stopnie były szerokie, ale dość płytkie, więc modliła się, żeby tylko się nie potknąć. Na szczycie schodów otworzyły się przed nią podwójne drzwi, których pilnował surowo wyglądający strażnik. Wewnątrz panowała przyjemna cisza, która stanowiła kontrast dla krzyków przed sądem. Flora zdjęła okulary przeciwsłoneczne i oparła dłoń na dolnej części pleców, krzywiąc się lekko. Ból był tak dokuczliwy, że tego ranka obudził ją ze snu. Zdjęła torebkę i położyła ją na taśmie, a sama przeszła przez bramkę bezpieczeństwa. Zastanawiała się, czy była tu zainstalowana od zawsze, czy też zrobiono to teraz, by chronić Ramosa. Z pewnością było wiele osób, które najchętniej dobrałyby się do skóry temu draniowi. Był tutaj, w tym budynku. Wkrótce znowu go zobaczy. Zbliżyła się do recepcji w kształcie podkowy i wręczyła urzędniczce paszport. Kobieta w milczeniu zaczęła wprowadzać dane do komputera, po czym rzuciła służbowym tonem po angielsku:
– Proszę spojrzeć w kamerę. – Flora podniosła wzrok na niewielką kopułę w suficie. Niecałą minutę później wręczono jej identyfikator na smyczy z jej imieniem i zdjęciem. – Pokój numer cztery.
– Dziękuję – odparła, po czym ruszyła w stronę szerokiego korytarza, gdzie na końcu znajdował się pokój, którego szukała.
Justin już tam był. Siedział przy owalnym stole w towarzystwie prawników. Przywitał ją słabym uśmiechem. Uniosła dłoń w geście pozdrowienia, po czym zajęła jedno z krzeseł. Kiedy siedziała, ból pleców był nieco mniejszy, ale i tak wciąż jej dokuczał. Dziś miał rozpocząć się proces, na który wszyscy czekali od dwóch tygodni. Jeśli Justin zostanie uznany za winnego, najbliższe dwadzieścia lat spędzi za kratkami. Istniała możliwość skrócenia wyroku za dobre sprawowanie, ale takiej łaski udzielano tylko w wyjątkowych okolicznościach. Oczywiście, okoliczności te były zarezerwowane wyłącznie dla obłędnie bogatych więźniów, a Justin nie miał już pieniędzy. Ramos tego dopilnował. Łącznie z tym, by dowody winy Justina nie budziły żadnych wątpliwości. Ten hiszpański łajdak celowo wybrał Monte Cleure do wniesienia oskarżenia, bo tutaj za kradzież miliona euro groziła najsurowsza kara.
Flora rozejrzała się dyskretnie. Gdzie teraz przebywał Ramos? W pokoju obok? Z pewnością razem ze swoim zespołem prawników dyskutował o tym, co robić, by na dobre pogrążyć Justina Hilliera, jej brata i niegdyś swojego najlepszego przyjaciela. Gdyby Florze zostały jeszcze jakieś łzy, zapłakałaby nad Justinem, ale ostatni rok sprawił, że nie miała już więcej łez, pozostała jedynie paląca pustka. Usłyszała energiczne pukanie. Drzwi się otworzyły. Nadszedł czas. Flora dźwignęła się z miejsca, wpatrując się w wychudzoną twarz brata. Poprawiła mu krawat, choć był zawiązany perfekcyjnie, i starła z marynarki pyłek, którego nie było. Pocałowała go w policzek.
– Kocham cię – wyszeptała do mężczyzny, który był dla niej nie tylko bratem. Był jak ojciec, jak najlepszy przyjaciel, był jej całą rodziną.
– Ja też cię kocham – odparł ze smutnym uśmiechem.
Nie zostało już nic więcej do powiedzenia. W asyście strażników udali się na salę, gdzie zgromadziła się publiczność, oczekująca na główną gwiazdę tego wydarzenia. Nie musieli czekać długo. Najpierw wszedł prokurator, a zaraz za nim Alejandro Ramos. Władczy, surowy, wspaniały. Ubrany był w granatowy garnitur i szarą koszulę. Gęste włosy zostały krótko przycięte. Twarz tym razem nie nosiła nawet śladu zarostu.
Flora nie spodziewała się, że jej serce zacznie aż tak galopować na jego widok. Biorąc pod uwagę fakt, że kiedy widziała się z nim ostatni raz, namiętnie całował ją na pożegnanie, mogła przypuszczać, że spotkanie nie będzie łatwe. Kiedy zobaczyła, że siada obok prokuratora wśród świadków oskarżenia, poczuła zimną nienawiść. Spójrz na mnie, zawołała bezgłośnie, próbując go ściągnąć wzrokiem. Prokurator siedzący obok niego, nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Ramos uśmiechnął się i pokiwał głową. Ogarnęła ją wściekłość. Jak mógł się uśmiechać, skoro skazywał najlepszego przyjaciela na wiele lat więzienia. Spójrz na mnie, powtórzyła w myślach.
Do sali wszedł sędzia. Padła komenda, by wszyscy wstali. Sędzia, gdy zajął miejsce, dał znak, by inni poszli w jego ślady, ale Flora, wpatrując się w Ramosa, nie usiadła. Spójrz na mnie, ty draniu. Chyba musiał poczuć ciężar jej spojrzenia, bo powoli zwrócił twarz w stronę galerii. Zauważył ją. Wreszcie. Flora tego ranka ubrała się wyjątkowo starannie. Wybrała prostą, kremową letnią sukienkę z krótkimi rękawkami. Niebieskie guziki umieszczone na całej długości ładnie kontrastowały z jasnym materiałem. Włosy spięła nad karkiem ozdobną klamrą. Przez kilka sekund Ramos patrzył na nią, a potem odwrócił wzrok. Ogarnęła ją fala niechcianej tęsknoty. Przełknęła gorzkie rozczarowanie i wciąż stała, mimo że ból pleców dawał o sobie znać. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu i wtedy Ramos spojrzał na nią ponownie. Nie była pewna, czy widzi pod gładkim materiałem sukienki wyraźne zaokrąglenie. Za to ona wyraźnie poczuła, że właśnie wtedy ich dziecko po raz kolejny ją kopnęło, jakby już chciało wydostać się na świat.
Gdyby sytuacja nie była tak rozpaczliwa i bolesna, Flora uznałaby, że pierwsza godzina rozprawy była ciekawym doświadczeniem. Prokurator przedstawił zarzuty grobowym głosem, jakby wygłaszał przemówienie nad trumną. Niewiele rozumiała, bo mówił po francusku. Gdy skończył, podszedł do Ramosa i zaczęli się naradzać, szepcząc gorączkowo. Na ich twarzach widać było silne emocje. Wreszcie Ramos pospiesznie napisał coś na kartce, którą prokurator wręczył sędziemu. Starszy mężczyzna omiótł wzrokiem wiadomość, po czym wstał, ogłaszając przerwę. Wokół rozległ się gwar podniesionych głosów.
Flora usiadła i głaszcząc brzuch, koncentrowała się na wolnym wdechu i wydechu. Stres i nerwy nie służą ani dziecku, ani jej. Czy Ramos dostrzegł jej ewidentną ciążę? Musiał to zauważyć. Chyba że postanowił ignorować ten fakt, tak jak ignorował ją przez ostatnie osiem miesięcy. Najpierw ją uwiódł, potem pocałował na pożegnanie, by następnie zabić milczeniem. A może uznał, że spodziewa się dziecka innego mężczyzny? Jeśli nie będzie chciał uznać swojego ojcostwa, to trudno. Jakoś sobie poradzi. Była psychicznie przygotowana na taki scenariusz. Musiała być silna ze względu na brata. Spełniła swój obowiązek i upewniła się, że ojciec jej dziecka wiedział już, że tamta noc przyniosła owoc. Następny ruch należał do niego. Florze najbardziej zależało na tym, żeby uznał dziecko i zobowiązał się do alimentów. Nie chciała jego cotygodniowych odwiedzin ani żeby w jakikolwiek inny sposób uczestniczył w życiu jej i dziecka.
– Mademoiselle?
Otworzyła oczy. Nad nią stał urzędnik sądowy i dawał znak, by poszła za nim. Dźwignęła się z miejsca, czując, że jest zupełnie bez sił. Cicha konfrontacja z Ramosem zupełnie ją wyczerpała. Ból w plecach zrobił się jeszcze bardziej dokuczliwy. Opuszczając salę, skierowała kroki do pokoju, gdzie w towarzystwie adwokatów przebywał jej brat, ale urzędnik dotknął jej ramienia i wskazał drzwi po drugiej stronie korytarza.
– Mademoiselle, proszę tędy.
Zrozumiała, dokąd idzie, i uśmiechnęła się z przekąsem. Jednak Ramos nie zamierzał jej ignorować. Urzędnik otworzył przed nią drzwi i wycofał się dyskretnie. To był nieduży pokój. Rodzaj poczekalni z ekspresem do kawy i miękkimi sofami. Chociaż wiedziała, z kim ma się spotkać, serce podeszło jej do gardła, gdy go spostrzegła. Siedział na kanapie, pochylony do przodu ze splecionymi dłońmi. Jego ciemnobrązowe oczy patrzyły na nią przenikliwie. Flora wielokrotnie wyobrażała sobie ten moment. Planowała, co powie i jak się będzie zachowywać. Będę spokojna i nonszalancka. Skupię się na dziecku, ono jest najważniejsze. Nie powiem i nie zrobię nic, co mogłoby sugerować, że czuję do niego coś więcej niż tylko pogardę. Rzeczywistość ją jednak przerosła. Emocje, które nią zawładnęły, były tak silne, że niemal przyprawiły ją o mdłości. Nienawiść, wściekłość, rozpacz i tęsknota. To ostatnie uczucie było najsilniejsze i najbardziej kłopotliwe. Jak po tym wszystkim mogła jeszcze za nim tęsknić? Jak mogła dać się tak omamić?
Znała Ramosa od trzynastu lat. Była jedenastoletnim podlotkiem, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. On i Justin zaś byli już wtedy dorosłymi osiemnastoletnimi mężczyznami. Młody Hiszpan regularnie bywał w domu Hillierów. Kilka razy spędził nawet z nimi święta Bożego Narodzenia. Najbliższy przyjaciel jej brata był prawdziwym przystojniakiem, na którego widok niejedna dziewczyna traciła głowę. Flora, choć była jeszcze dzieckiem, postanowiła, że nigdy nie będzie jedną z tych dziewczyn. Sposób, w jaki Ramos i Justin traktowali kobiety, przyprawiał ją o mdłości. Kolekcjonowali piękności, by potem bez żalu je porzucić. Ona też została porzucona, choć zarzekała się, że nigdy do tego nie dojdzie.
– Powinnaś usiąść – usłyszała jego głos, który zawsze tak bardzo lubiła, a który teraz drażnił ją i prowokował.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? „Powinnaś usiąść”?
– Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć.
Od kiedy to przejmuje się moim samopoczuciem, pomyślała ze złością. Ostrożnie usiadła na skórzanej sofie, żałując, że jej ruchy są teraz tak niezgrabne i pozbawione wdzięku. Teraz, gdy jej ciąża zrobiła się zaawansowana, musiała pogodzić się z faktem, że nie jest już wiotką dziewczyną, która, wchodząc po schodach, za jednym zamachem przeskakiwała kilka stopni. Z drugiej jednak strony ludzie, widząc jej brzuch, uśmiechali się życzliwie, jakby jej stan był czymś magicznym. Kiedy dowiedziała się o ciąży, była przerażona, ale potem szybko przyzwyczaiła się do myśli, że zostanie mamą. Dzięki dziecku, które w niej rosło, czuła się mniej samotna. Matka nie żyła, ojciec był ojcem tylko z nazwy, ukochanemu bratu groziło wieloletnie więzienie.
Podniosła wzrok i spojrzała na Ramosa. Patrzył na nią, ale z jego twarzy nie potrafiła wyczytać żadnych emocji. Po raz kolejny zwróciła uwagę na jego piękne oczy. Były tak ciemne, że wydawały się wręcz czarne. Niejedna kobieta się w nich zatracała. Flora przez lata unikała patrzenia w te oczy, przeczuwając, że będą miały nad nią moc. Ból przeszył jej serce, gdy przypomniała sobie tamten wieczór, kiedy Ramos spoglądał na nią tak intensywnie, kiedy widziała w jego wzroku coś więcej niż tylko pożądanie. A może tylko chciała widzieć coś więcej, bo potem okazało się, jak bardzo się pomyliła.
– Na kiedy masz termin? – spytał.
– Za trzy tygodnie.
Gwałtownie wciągnął powietrze.
– Jak rozumiem, dziecko jest moje, tak?
– Tak.
Gdyby spytał, skąd ma pewność, że to on jest ojcem, rzuciłaby w niego torbą.
– I dlatego stałaś w czasie rozprawy, żeby każdy mógł cię dokładnie obejrzeć?
– Chciałam, żebyś ty mnie obejrzał i wreszcie się dowiedział – powiedziała krótko, żałując, że nie może znaleźć dogodniejszej pozycji. Nie mogła założyć nogi na nogę. Kostki u stóp, dawniej szczupłe, teraz zrobiły się opuchnięte, więc nie mogła ich skrzyżować. – Przez siedem miesięcy próbowałam się z tobą skontaktować. Zablokowałeś mój numer telefonu i e-mail. Wydzwaniałam do dwóch twoich domów. Rozmawiałam z dwiema gospodyniami i z twoim asystentem. Wysłałam ci cztery listy. Cztery! W każdym informowałam cię o tym, że jestem z tobą w ciąży. Wreszcie w sekretariacie twojego biura powiedziano mi, że zażyczyłeś sobie, by kasowano lub wyrzucano wszystkie moje wiadomości. Dlatego musiałam pokazać się publicznie, żebyś wreszcie mnie zauważył!
Ręce Ramosa wciąż były splecione, ale tym razem tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Flora poczuła ruch dziecka w brzuchu. Gniew, który w niej buzował, wyciszył się jednej chwili. Silniejsza była miłość do maleństwa, które w niej rosło. To była ta pierwotna, niemal magiczna moc, która sprawiała, że była gotowa zmierzyć się z całym światem, żeby ocalić swoje dziecko. I dlatego nie bała się samotnego macierzyństwa, bez wsparcia matki, którą tak bardzo kochała, i bez brata, który być może popełniał błędy, ale był jak skała, na której mogła się wesprzeć. Znalazła w sobie siłę, o którą by się nie podejrzewała, i nie mogła pozwolić, by Ramos jej to odebrał.
Ale to było takie trudne. Przebywanie w tym samym pokoju co on, patrzenie na niego, słuchanie głosu. Powracały do niej wspomnienia, które starała się wyprzeć z pamięci przez ostatnie osiem miesięcy. Namiętność, której zaznała w jego ramionach, całkowita pewność, że postępuje słusznie, a potem? Potem nastąpił brutalny koniec.
Poprawiła pasek od torebki, czując zaostrzający się ból w plecach. Pragnęła uciec z tego pokoju i od mężczyzny, który zabrał ją do nieba, by potem strącić do piekła.
– Cóż, teraz już wiesz o dziecku – rzuciła szorstko. – Po procesie porozmawiamy o twoich zobowiązaniach wobec niego.
Pochylił swoje muskularne ciało do przodu. W jego oczach pojawił się błysk energii.
– Zobowiązaniach?– powtórzył.
– Jeśli będziesz chciał być częścią jego życia – wyjaśniła, choć z góry wiedziała, że nie będzie chciał się angażować. Dziecko by mu tylko przeszkadzało. – Nie będę cię do niczego zmuszać, ale będę potrzebowała alimentów na dziecko. Im szybciej, tym lepiej.
– Więc o to ci chodzi – stwierdził. – Przyszłaś po moje pieniądze.
Flora zacisnęła usta, próbując powstrzymać kolejną falę gniewu.
– Jesteś ojcem. Miałeś prawo o tym wiedzieć. Tak, potrzebuje pieniędzy, bo uparłeś się, żeby wnieść oskarżenie przeciwko Justinowi tutaj, co wykończyło mnie finansowo.
– Nawet własną siostrę oskubał z pieniędzy – zadrwił.
– Ktoś musiał mu pomóc. – Nie dała się sprowokować. – A ty zachowałeś się podle. Ściągnąłeś go do obcego kraju, dopilnowałeś, żeby wszystkie jego aktywa zostały zamrożone. Opłaciłam prawników. Wzięłam kredyt hipoteczny i zastawiłam swoją firmę. Tak, zostałam bez pieniędzy, a za trzy tygodnie urodzę twoje dziecko. Chcę tylko tego, co gwarantuje mi prawo, na które tak się lubisz powoływać. Chyba że chcesz, by twój potomek wychowywał się w biedzie. Nie obchodzi mnie, co myślisz. Dla mnie liczą się tylko dwie osoby, mój brat i moje dziecko. Zrujnowałeś już Justina, ale nie pozwolę ci zrujnować dziecka. Jeśli chcesz, żebym w sądzie walczyła o alimenty, zrobię to. Niech się wszyscy dowiedzą, co z ciebie za człowiek. Tłumacz się potem dziennikarzom, a ja wydam oświadczenie i opowiem całemu światu, jak ojciec mojego dziecka uwiódł mnie, gdy przyszłam do niego z błaganiem o litość.
Ramos uśmiechnął się, ale był to okrutny, pełen szyderstwa uśmiech, pozbawiony ciepła.
– Opowiesz też, jak się sprzedałaś?

Lodowate słowa Ramosa były dla niej jak policzek. Rumieniec oburzenia i wstydu wypełzł na jej twarz i szyję.
– Twierdzisz, że cię uwiodłem? – Z jego warg nie schodził krzywy uśmiech. – Widzę, że masz wybiórczą pamięć. Pozwól więc, że przypomnę ci, jak było. To ty przyszłaś do mnie. Wypiliśmy drinka. Podczas, gdy twoje usta błagały, bym okazał litość twojemu bratu, twoje piękne uwodzicielskie oczy pożerały mnie żywcem. Byłaś ponętna i słodka jak czekoladka. – Jego głos ranił ją niemal do krwi. – Pamiętasz, że to ty pochyliłaś się w moją stronę, gotowa do pocałunku? Położyłaś dłoń na mojej klatce piersiowej, o tutaj. – Wskazał na tors. – A potem dotknęłaś mojej twarzy. – Flora czuła, że palą ją policzki. Mocno zacisnęła powieki, żeby powstrzymać napierające wspomnienia. – Poczekałaś, aż oboje będziemy nadzy, zanim uznałaś za stosowne poinformować mnie, że jesteś dziewicą. – Jego śmiech był gorzki. – Musisz naprawdę kochać brata, skoro przyszłaś przehandlować swoje dziewictwo.
– To nie było tak i dobrze o tym wiesz – zaprotestowała z wysiłkiem.
Boże, dopomóż, to naprawdę nie było tak. To się po prostu stało. W jednej minucie rozmawiali, a w następnej…
Nie, nie chciała tego pamiętać. Tego najbardziej upojnego i emocjonującego momentu w swoim życiu. Przez całe lata unikała Alejandra Ramosa, a potem, gdy obudziła się w jego łóżku, była tak szczęśliwa, że przez chwilę myślała, że to, co się wydarzyło, miało dla niego znaczenie. Jaka była głupia, sądząc, że poczuł do niej to, co ona do niego, a z czym się kryła od dziecka.
– Było tak, jak mówię, querida – oświadczył. – To ty mnie uwiodłaś.

Flora Hillier zawsze kochała Alejandra Ramosa. Został jej pierwszym kochankiem, ale zaraz potem zniknął bez słowa. Nie udało jej się go zawiadomić, że spodziewa się dziecka. Alejandro dowiaduje się, że będzie ojcem, dopiero w dniu rozprawy sądowej brata Flory, którego oskarżył o kradzież pieniędzy. Gdy widzi Florę w dziewiątym miesiącu ciąży, chce ją natychmiast poślubić. Ona jednak odrzuca jego propozycję, bo wie, że on nie robi tego z miłości. Alejandro ucieka się do szantażu: wycofa oskarżenie wobec jej brata, jeśli Flora zostanie jego żoną i wyjedzie z nim do Barcelony...

Lekcje wdzięku dla początkujących

Susan Wiggs

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 94

ISBN: 9788327699787

Premiera: 13-07-2023

Fragment książki

Bycie niezauważalną ma swoje dobre strony. Isador Dudley Peabody wsunęła się do półkolistej wnęki okiennej, pewna, że nikt jej nie zauważy. Nawet gdyby ta lśniąca posadzka w sali balowej raptem się rozstąpiła i ją pochłonęła. Co raczej było niemożliwe, więc stała w tej wnęce, bo jednak brakowało jej odwagi, by wmieszać się w tłum gości. Najchętniej teraz wzięłaby nogi za pas, ale przecież tego nie może zrobić.
Nagle w nosie coś zakręciło. Sięgnęła po chusteczkę, wyjęła i znieruchomiała. Kiedy usłyszała, jak stojące gdzieś w pobliżu dwie na pewno niemłode już damy zaczęły plotkować. I nie mogła nie nadstawić teraz uszu, skoro plotkowały właśnie o niej.
– Jest czarną owcą w rodzinie. Różni się bardzo od reszty Peabodych – mówiła przyciszonym głosem jedna z plotkarek. – Nawet kolor włosów ma inny. Ona ciemnowłosa i włosy zawsze w nieładzie, a jej bracia i siostry mają jasne włosy. I wygląd nienaganny.
Potem ta druga:
– Jej ojcu na pewno zabrakło pieniędzy na znalezienie jej odpowiedniego męża.
– Pieniądze to nie wszystko – wyszeptała ta pierwsza i na tym koniec, ponieważ Isador uznała, że nie ma sensu dalej walczyć ze swoim nosem. Kichnęła, wcale nie cicho i zaraz potem wyszła z wnęki. Obie rozmówczynie – jak się okazało, dwie przyjaciółki jej matki – zaczęły wachlować się gorliwie, pochrząkiwać. Na pewno speszone, ale Isador jak zwykle udała, że nic nie słyszała. Uśmiechnęła się i poszła dalej. Takie kąśliwe uwagi na swój temat słyszała nie raz i powinna do tego przywyknąć. Niestety nie przywykła i zawsze bolało. Tym razem bardzo, skoro było to przyjęcie z okazji zaręczyn Arabelli, jej młodszej siostry. Przeszczęśliwej, a więc Isador tym bardziej odczuwała, że ona znajduje się w całkiem innej sytuacji.
Gorset ją uwierał. Fiszbin ranił mostek, między piersiami pojawiła się już wysypka i wcale niełatwo było nadal grzecznie trzymać ręce złożone na podołku, kiedy stała pod ścianą, czekając, aż któryś z dżentelmenów łaskawie poprosi ją do tańca. Co zdarzało się bardzo rzadko. Młodzi mężczyźni wcale nie kwapili się do tańca ze starą panną o ziemistej cerze i całkowicie pozbawioną wdzięku. Tak nieśmiałą, że prowadzenie z nią miłej, towarzyskiej rozmowy było niemożliwe. Stała więc jak ten kołek, a dookoła słychać było śmiech, szmer rozmów i pobrzękiwanie kieliszków. Oczywiście popatrywała też tu i tam, a kiedy spojrzała w stronę drzwi, otwartych, a więc widać było drzwi do kantoru ojca, chęć ucieczki odżyła z całą siłą. Bo tam właśnie, w tym kantorze, będzie mogła choć przez kilka chwil pobyć sama, co na pewno dobrze wpłynie na jej nastrój. Poza tym będzie mogła wreszcie podrapać się tam, gdzie ją uwiera ten nieszczęsny fiszbin.
I tak też zrobiła. Przeszła przez salę balową, potem przez hol, gdzie ludzi też nie brakowało. Najpierw minęła kilku kolegów swego brata, tych z Harvardu, potem znajomych ojca z klubu Somerset, a potem grupkę chichoczących debiutantek. Wszyscy zajęci rozmową, a więc nikt nie zwracał na nią uwagi, mogła zatem spokojnie przemknąć obok. Bezszelestnie jak wąż.
Niestety bezszelestnie tylko do czasu, bo nieświadoma, że z jej suknią, udrapowaną z tyłu, dzieje się coś niedobrego. Ciągnie się za nią jak ogon kaczki, a poza tym kilka zdobiących suknię kokard rozwiązało się i wstążki wiła się po podłodze. Isador zatrzymała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, jak coś grzmotnęło o posadzkę. Alabastrowa donica z paprocią, ponieważ jedna z tych nieszczęsnych wstążek owinęła się wokół nóżki donicy, a Isador dalej szła przed siebie. Szarpnęła wstążkę, wstążka szarpnęła za nóżkę i teraz alabastrowe skorupy zasłały marmurową posadzkę.
Naturalnie wszyscy, którzy stali w holu, na moment znieruchomieli, po czym oczywiście wlepili w nią oczy, czuła się więc, jakby stała przed plutonem egzekucyjnym. Na szczęście Lucinda, jej starsza siostra, jak zwykle wzięła sprawy w swoje ręce.
– Och, Doro! – wykrzyknęła. – Tragedia! I to właśnie teraz, podczas przyjęcia na cześć naszej Arabelli! Ale zaraz temu zaradzimy.
Szybko oswobodziła niesforną wstążkę i doprowadziła do porządku tył sukni Isador. Służąca równie szybko zamiotła skorupy, orkiestra, która na moment zamilkła, znów zaczęła grać. Całe to zamieszanie trwało bardzo krótko, ale Isador wydawało się, że bardzo długo, prawie tak długo, jak jej staropanieństwo. Może i dlatego, że nie mogła przecież nie słyszeć tych znaczących pomrukiwań, pochrząkiwań. Jedni byli rozbawieni, inni nie kryli dezaprobaty. A ona niczego bardziej już nie pragnęła, jak tylko stąd wreszcie uciec.
Ale niestety, człowiek nie może uciec od swego życia.
– Dziękuję, Lucindo. Straszna ze mnie niezdara.
Lucinda wcale temu nie zaprzeczyła, tym niemniej, strzepując jeszcze jakieś pyłki z jej sukni, uśmiechnęła się i powiedziała parę miłych słów:
– Nie przejmuj się. Nic się nie stało. Jedna stłuczona doniczka nie jest w stanie zepsuć przyjęcia.
I wiadomo było, że Lucinda mówi to szczerze. Była najstarszą latoroślą państwa Peabodych. Jasnowłosa, o pełnych kształtach, jak Wenus Botticellego. Wyszła za mąż za najbogatszego właściciela młyna w Framington. Zamieszkała w pałacu z cegły i marmuru, wśród zielonych wzgórz i co roku, na wiosnę, jak klacz zarodowa z najlepszym rodowodem, wydawała na świat kolejnego potomka. Śliczne, biało-różowe maleństwo.
Isador udało się uśmiechnąć, choć jednocześnie przez głowę przemknęła myśl, że kiedy tak stoją obok siebie, to na pewno ten, kto na nie popatruje, trochę się dziwi, że siostry aż tak bardzo różnią się od siebie. Lucinda wygląda przecież jak laleczka z saskiej porcelany, a Isador jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Ale najważniejsze, że wreszcie mogła schronić się w kantorze ojca. W typowym kantorze bostońskiego kupca, w którym stały eleganckie, rzeźbione meble, było też wiele oprawionych w skórę ksiąg i nie brakowało ani trunków, ani tytoniu.
Gdzie wreszcie mogła pobyć sama.
Niestety wcale nie, bo raptem usłyszała:
– Coś się nie udało? Nie wygląda pani zbyt radośnie.
Okazało się, że w fotelu siedzi znajomy dżentelmen. W jednym ręku trzyma emaliowaną tabakierkę, w drugim szklankę z ponczem.
– O, pan Easterbrook! Witam pana! Jak pan się miewa?
Chyba nie najlepiej, bo kiedy wstał z fotela i ukłonił się, jego kości niemal zaskrzypiały.
– Jestem w znakomitej kondycji, panno Isador – zapewnił, uśmiechając się miło, choć kiedy z powrotem siadał na fotelu, znów zaskrzypiało. – A jak miewa się pani? Co u pani słychać?
Co? Przede wszystkim to, że nadal jest w jego synu zakochana bez pamięci. Na szczęście, udało jej się w porę ugryźć w język. Byłaby to przecież kolejna gafa, skoro dosłownie przed chwilą ośmieszyła się, niszcząc doniczkę.
– Dziękuję, ja też znakomicie, choć przed chwilą popełniłam morderstwo, odbierając życie niewinnej roślince – odparła, również z uśmiechem, wskazując na otwarte drzwi do sali balowej, przez które widać było, jak służący wynosi nieszczęsną paproć, już ulokowaną w koszu na śmieci. – A poza tym jesień, a więc byłam przez jakiś czas podziębiona. A teraz jestem bardzo ciekawa, czy pański statek zawinął już do portu.
Wiedziała przecież, że niebawem ma wpłynąć do portu największy ze statków pana Easterbrooka, który nie może się tego doczekać.
– Tak! Dziś wieczorem! Jutro rozładunek – oznajmił rozpromieniony pan Easterbrook, unosząc szklaneczkę, a potem już prawie konspiracyjnym szeptem dodał:. – Srebrzysty Łabędź zarobił dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów w sto dziewięćdziesiąt dni.
– Naprawdę?! To wielki sukces!
– Owszem. A zawdzięczam to memu nowemu szyprowi – odparł Easterbrook, bawiąc się łańcuszkiem przy szalce wagi do ważenia monet, która stała tuż obok na rozkładanym stoliku. Isador bardzo lubiła pana Abla Easterbrooka, ponieważ traktował ją prawie jak partnera w interesach. A poza tym przecież to ojciec Chada Easterbrooka, najdoskonalszego człowieka pod słońcem.
– To bardzo pewny siebie, wręcz zuchwały Południowiec z Wirginii. Nazywa się Calhoun. Ma znakomite referencje, więc go zatrudniłem. I wcale źle na tym nie wyszedłem.
Easterbrook uśmiechnął się i teraz wyjął z kieszeni chusteczkę, którą zaczął wycierać tabakierkę. Wycierał, dopóki widniejący na niej emblemat jego statku nie błyszczał jak lustro. Srebrzysty łabędź na niebieskim tle.
– Dziś wieczorem Calhoun jeszcze nie zszedł z pokładu, ponieważ zajęty jest wypłatą dla marynarzy. Mam nadzieję, że w końcu tygodnia będzie mógł znowu ruszyć w drogę. Tym razem do Rio de Janeiro.
– Gratuluję! Pan odnosi naprawdę wielkie sukcesy.
– Coś niecoś mi się udaje. – Easterbrook uśmiechnął się i podniósł szklaneczkę. – Piję za pani zdrowie, panno Isador!
Ledwo zdążył przełknąć trunek, kiedy do pokoju wszedł lokaj i podał mu kartkę. Easterbrook spojrzał na kartkę i natychmiast przeprosił Isador, wstał i ruszył do drzwi, mamrocząc pod nosem, że bez niego nie potrafią niczego załatwić. Wyszedł, a Isador, bardzo zadowolona z chwili samotności, usiadła wygodniej i chwyciła leżący na biurku nóż do otwierania listów. Wsunęła go pod ten przeklęty gorset i wreszcie podrapała się tam, gdzie pojawiła się wysypka. Podrapała się raz, drugi, potem spojrzała przez grube szkła binokli w owalne lustro wiszące na ścianie za biurkiem. Co zobaczyła? Oczywiście siebie, czyli kogoś, kto ma włosy koloru błotnistej kałuży. Oczy wcale nie jasnoniebieskie, jak jej rodzeństwa. I nie jest tak urodziwa. Poza tym zawsze posępna, a teraz, na domiar wszystkiego, od tego kichania ma zaczerwieniony nos.
Gdyby Peabody’owie wierzyli w czary, na pewno okrzyknęliby ją odmieńcem. Wszyscy byli jasnowłosi, o jasnej cerze, a ona ciemnowłosa i po prostu blada. Poza tym tam, gdzie oni szczupli, ona okrągła. I wysoka, podczas gdy reszta rodziny nie mogła się pochwalić słusznym wzrostem.
W bezlitosnym lustrze, pokazującym nagą prawdę, widać było dziewoję ze skwaszoną miną. Ściśniętą łamiącym kości gorsetem i ubraną jak matrona, bo w czarnej sukni. Włosy, zgodnie z życzeniem matki, upięte w najmodniejszy węzeł, zwany węzłem Psyche, jako że była moda na Grecję. Czyli upięte na czubku głowy, a reszta miała spływać na ramiona, takie zwiewne pasma. Niestety długie, niesforne włosy Isador nie spływały, lecz wymykały się na wszystkie strony, zakręcając się w anglezy.
Nie, wcale nie wyglądała urzekająco. Bardzo teraz zdegustowana własną osobą ponownie wsunęła nóż do otwierania listów za dekolt i zaczęła się drapać. Niestety w tej samej chwili do holu wszedł Quentin, jej brat, razem z kilkoma kolegami z Harvardu i było oczywiste, że chociaż jej ręka natychmiast znieruchomiała, zdążyli zauważyć, czym była zajęta.
– Na Boga! Izzie! – zawołał Quentin, tak dramatycznie. – Czyżbyś zamierzała pójść w ślady pięknej Julii z Werony?
Była tak upokorzona, że nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Tylko cisnęła ten nieszczęsny nóż na podłogę. Quentin i jego przyjaciele, wszyscy rozbawieni, ruszyli do sali balowe, a ona siedziała wpatrzona w ten nóż na podłodze i rzeczywiście miała wielką ochotę zakończyć swój nędzny żywot. Ale to była tylko chwila, bo kiedy kątem oka dostrzegła właśnie młodego dżentelmena, jej nastrój od razu się poprawił.
Chad Easterbrook.
Szedł tuż za Quentinem i jego przyjaciółmi. Też wszedł do sali balowej, podszedł do stołu z przekąskami, by poczęstować się ponczem i od razu kilka młodych dam w jasnych sukniach pojawiło się tuż przy nim. I wtedy Isador natychmiast ruszyła z powrotem do sali balowej.
Czarnowłosy Chad Easterbrook, który śnił jej się po nocach. Teraz szedł, jak to on, uśmiechnięty, ubrany elegancko. Młody, piękny mężczyzna. Jak z obrazów prerafaelitów. Także dowcipny i bardzo sympatyczny. Ludzie lgnęli do niego, jakby dzięki tej znajomości w ich życiu robiło się i ciekawiej i radośniej.
Wpatrywała się w niego jak urzeczona, pragnąc ponad wszystko, by ten mężczyzna w końcu domyślił się, co dzieje się w jej sercu. Bardzo tego chciała, choć jednocześnie wcale nie była dobrej myśli. Bo ktoś taki jak on raczej nie zwróci uwagi na nieśmiałą kobietę w czarnej sukni. Owszem, parę razy już z nim rozmawiała, ale zawsze chodziło o załatwienie jakiejś sprawy. A ona przecież marzyła, by choć raz z nią zatańczył. W tym tańcu ją obejmował i uśmiechał się tylko do niej…
Marzyła, jednocześnie niezbyt przekonana, że to marzenie się spełni. I dlatego teraz nie wierzyła własnym oczom. Orkiestra znów zaczęła grać, panowie zaczęli prosić panie, a jeden z tych panów odstawił na stolik kryształową szklankę z ponczem i ruszył właśnie w jej stronę. Chad Easterbrook! Podszedł, skłonił się elegancko i odezwał melodyjnym głosem:
– Panno Peabody? Raczej nie spodziewam się, że uczyni mi pani ten zaszczyt…
– Ja? Właśnie ja? – bąknęła, nadal jeszcze nie wierząc własnym oczom. Uszom też nie. – Pan… Pan chce zatańczyć ze mną?
– Tak, panno Isador, właśnie z panią. Czy mam panią błagać na kolanach?
– Ależ skąd! Zatańczę z panem z przyjemnością.
Podał jej rękę, ona złożyła dłoń na jego dłoni, bardzo zadowolona, że matka nalegała, by włożyła rękawiczki z moleskinu. Przecież jej ręce teraz na pewno są lodowate i wilgotne. Była zdenerwowana, choć przede wszystkim zachwycona tym, co się teraz działo. Już piękna melodia przenikała ją całą, już czuła się taka lekka, taka zwiewna. Już wiedziała, jak to jest, gdy marzenia się spełniają….
I znowu coś, czego się nie spodziewała. Chad, zamiast poprowadzić ją na środek sali, gdzie było już wiele roztańczonych par, poprowadził ją do tej wnęki, w której ona ukryła się na początku balu. Czyżby właśnie o to mu chodziło? Wcale nie o taniec, lecz o spotkanie na osobności?
Kiedy stanęli już za zasłoną ze złocistymi frędzlami, była tak przejęta, że aż rozdygotana. A Chad zaczął szperać w kieszeni kamizelki.
– To zajmie tylko chwilę… Zaraz… Gdzie to jest? Przecież włożyłem do tej kieszeni…
I po chwili coś z tej kieszeni wyjął. Zegarek z dewizką, a zaraz potem mały, złoty pierścionek z niebieskim topazem. Wielki Boże! Czyby zamierzał się oświadczyć?! Isador już wiedziała, dlaczego dama powinna zawsze mieć przy sobie wachlarz. Przecież ona z tego zdenerwowania prawie oblała się potem!
– Chciałbym, żeby pani to wzięła – powiedział Chad, wciskając jej pierścionek do ręki.
A jej serce już skakało z radości.
– Och, Chad! Sama nie wiem, co powiedzieć..
– Proszę, niech pani powie, że to zrobi.
Chad uśmiechnął się, potem odsunął nieco na bok zasłonę i wyjrzał. A ona próbowała wsunąć pierścionek na palec, ale niestety pierścionek był za mały.
– Tak, tak, zrobię to – powiedziała skwapliwie
A Chad położył rękę na jej ramieniu, lekko nacisnął, by stanęła twarzą do sali.
– O! Ona jest tam! W sukni koloru lawendy. Lydia Haven. Tańczy teraz z Fosterem Candym. Zabrałem jej ten pierścionek, tak dla żartu. Na pewno jest na mnie zła i nie pozwoli mi do siebie podejść. Gdyby pani była taka miła i oddała jej pierścionek, powiedziała, że bardzo mi przykro…
Co mówił dalej, tego Isador już nie słyszała, rozczarowana i upokorzona całą sytuacją. Także widokiem Lydii Haven, wyglądającej pięknie w liliowej sukni. Tańczy, teraz odchyliła głowę i śmieje się perliście, bo zapewne jej partner powiedział coś dowcipnego.
– Czyli mam pannie Haven oddać ten pierścionek – bąknęła po chwili.
– Tak, właśnie to. Będę bardzo wdzięczny.
Pokiwała głową, choć najchętniej by mu ten pierścionek rzuciła prosto w twarz.
– Dobrze. Zrobię to.
– Dziękuję. Wiedziałem, że mogę na panią liczyć. Tylko bardzo proszę, niech się pani pospieszy, bo już skończyli grać.
Isador, bardzo z siebie niezadowolona, ruszyła przed siebie szybkim krokiem i już po kilku minutach wręczyła pierścionek właścicielce, która odebrała go skwapliwie, uśmiechając się bardzo miło.
– Bardzo dziękuję, Doro. A wiesz, byłam już pewna, że zamierzasz sprzątnąć mi Chada sprzed nosa. – Zachichotała, także stojące obok niej przyjaciółki, a potem raptem spoważniała. – Dlaczego jesteś ubrana na czarno, Isador? Czyżbyś była w żałobie?
Zgodnie z prawdą zaprzeczyła i ruszyła przed siebie, pragnąc nade wszystko z nikim już nie rozmawiać, tylko pobyć gdzieś sama. Niestety zrobiła zaledwie kilka kroków i już pojawiła się przed nią jakaś jasnowłosa dama z wachlarzem z kości słoniowej i koronki. Uśmiechająca się tak, jakby miała zamiar się przywitać. Więc Isador grzecznie dygnęła, znów parła do przodu i znów ktoś do niej zagadnął. Tym razem pani Hester Hallowell, matka narzeczonego Arabelli. Rozpromieniona.
– Na pewno jesteś szczęśliwa, Isador, że twoja siostra już wkrótce będzie panną młodą Musimy wznieść toast z okazji tych zaręczyn. Trzeba tylko zebrać wszystkich członków obu naszych rodzin. Nie wiesz, gdzie są twoi bracia?
Isador nie zdążyła odpowiedzieć, bo raptem ktoś złapał ją za ramię. Okazało się, że to ta sama jasnowłosa dama z wachlarzem, na którą natknęła się przed chwilą. Dama bardzo urodziwa, z tym że na pewno już nie najmłodsza. I na Isador spoglądała ze współczuciem, czyli też musiała być świadkiem tego nieszczęsnego incydentu z drapaniem się pod gorsetem
– Czy mogłabym pani w czymś pomóc? – spytała grzecznie Isador.
– Tak, tak. Chodzi o to, co pani mi już proponowała – odparła jasnowłosa dama i zwróciła się teraz do pani Hallowell:- Czuję się nie najlepiej, Hester. Isador była tak miła, że zaproponowała mi, bym przeszła do jej pokoju i tam trochę odpoczęła.
– Ależ Lily! – zaprotestowała pani Hallowell. – Przecież mamy teraz wznieść toast w naszym nowym, o wiele większym rodzinnym gronie!
Ale nikt jej nie słuchał, ponieważ Isador już wyprowadzała jasnowłosą damę z salonu. Poprowadziła Lily na piętro, do swego naprawdę dużego, przestronnego pokoju. Kiedy weszły do środka, zamknęła starannie drzwi, oparła się o nie plecami i wyrzuciła z siebie:
– Dziękuję!
– Ach! Drobiazg! – Lily machnęła ręką i podkręciła płomień w gazowej lampie. – Jestem Lily Raines Calhoun.
Isador teraz uświadomiła sobie, że Lily mówi z wyraźnym południowym akcentem
– Przyjechała pani z Południa?
– Tak. Jestem z Wirginii, z tym że ostatnie trzy lata spędziłam na Kontynencie. Wróciłam niedawno, a na to przyjęcie zaprosili mnie państwo Hallowellowie.
– Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi.
Za zamkniętymi drzwiami słychać było bardzo głośne dźwięki muzyki, także burzę oklasków. Arabella i jej bardzo przystojny narzeczony niewątpliwie byli teraz w centrum zainteresowania. A przy nich i Lucinda, i Quentin, i Bronson, także pękający z dumy rodzice. Isador miała wielką ochotę zatkać sobie palcami uszy.
– Naturalne, jest bardzo miło. I mam nadzieję, że będę mogła porozmawiać z panem Ablem Easterbrookiem.
– Niestety pan Easterbrook musiał wyjść z przyjęcia. Jakaś pilna sprawa.
Lily pokiwała głową, po czym zdjęła rękawiczki i sięgnęła po kryształowy flakon z wodą różaną.
– Czy mogę?
– Ależ naturalnie!
Lily spryskała pachnącą wodą nadgarstki.
– Czyli będę musiała na niego poczekać. Bardzo chcę spotkać się Ryanem Calhounem, a on jest na pokładzie statku pana Easterbrooka.
Czyli ta biedna jasnowłosa Lily przepłynęła przez Atlantyk, by zobaczyć się z mężem, a kto wie, czy zanim wróci pan Easterbrook, ten statek nie ruszy już w morze. Trzeba jej pomóc.
– Proszę się nie martwić, pani Calhoun. Nie musi pani czekać na pana Easterbrooka, ponieważ wiem, gdzie stoi jego statek i mogę panią tam zawieźć.

Za gruba, za brzydka, za... mądra. Isador już dawno przypięto łatkę panny, która nigdy nie znajdzie męża. Zmęczona podpieraniem ścian na bostońskich salonach, przyjmuje posadę tłumaczki na statku zmierzającym do Rio. Kapitan Ryan Calhoun nie jest zachwycony obecnością Isador na pokładzie i lubi uprzykrzać jej życie. Jednak coraz częściej przeciera oczy ze zdumienia, bo ta nudna i zahukana panna zmienia się z biegiem czasu w pełną wdzięku, pewną siebie kobietę. Jeszcze niedawno chętnie kazałby jej zejść na ląd w najbliższym porcie, teraz marzy, by ich wspólny rejs nigdy nie dobiegł końca.

Miłość się nie kończy

Carol Marinelli

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1174

ISBN: 9788327694898

Premiera: 06-07-2023

Fragment książki

– Alicio, czy ty znowu coś naściemniałaś?
– Ostatnio nie… – Alicia zmarszczyła brwi, przyspieszając, żeby nadążyć za Beatrice. Droga od ich domku do głównych zabudowań klasztoru zajmowała dobre dziesięć minut, ale za to rozpościerał się z niej wspaniały widok na poszarpane sycylijskie klify. – No, może kilka niewinnych kłamstewek.
– Znowu – prychnęła Beatrice. – Wiesz, czasem naprawdę ciężko jest być twoją siostrą.
I choć karcące, słowa Beatrice sprawiły, że Alice zrobiło się ciepło na sercu. Ponieważ to zabrzmiało, jakby były rodziną.
Znaleziono je w oknie życia klasztoru w odstępie zaledwie kilku dni, przez co siostry nazwały je bliźniaczkami. W dawnych czasach okno życia było używane regularnie. Teraz zdarzało się to rzadko, ale fundator klasztoru pilnował, żeby pozostało otwarte. Dziewczynki, jeśli nie zostały adoptowane, żyły w domu na terenie klasztoru i otrzymywały darmową edukację. Chłopcy natomiast pozostawali w klasztorze rok, po czym byli przekazywani do domu dziecka, chyba że zdążyli w tym czasie znaleźć zastępczą rodzinę.
– Mamy szczęście, że jesteśmy dziewczynkami – mawiała Beatrice. – To taka dobra szkoła.
– Ja wolałabym urodzić się chłopcem – odpowiadała Alicia i wzdychała, ponieważ nienawidziła chodzić do szkoły. – Ale gdybym była chłopcem, nie miałabym ciebie – dodawała z uśmiechem.
Choć nie były bliźniaczkami ani nawet biologicznymi siostrami, Alicia lubiła udawać, że są rodziną. Tak też wmawiała turystom, którzy czasem odwiedzali klasztorny sklepik.
– Bliźniaczkami? – upewniali się, marszcząc brwi, ponieważ Alicia i Beatrice nie mogły bardziej się różnić ani wyglądem, ani usposobieniem.
– Tak – odpowiadała z przekonaniem Alicia, pakując ich zakupy. – Choć nie jednojajowymi, oczywiście. Nasi rodzice zginęli w pożarze. Mama podała nas przez okno strażakom. To była ostatnia rzecz, jaką zrobiła – dodawała z westchnieniem żalu.
– Alicio Domenico! – karciła ją siostra Angelique. – Dlaczego, na litość boską, miałabyś wymyślać takie rzeczy?
Odpowiedź Alicii zawsze była prosta.
– Bo to brzmi lepiej, niż że zostałyśmy porzucone.
Alicia pojawiła się pierwsza, żwawe dziecko z kręconymi ciemnymi włosami i brązowymi oczami. Zakonnice zgadywały, że musi mieć około tygodnia, co oznaczało, że – przynajmniej przez chwilę – ktoś ją kochał i troszczył się o nią. Znaleziono ją wykąpaną i zawiniętą w kocyk, a do jej piżamki była przypięta para złotych kolczyków. Choć wyglądała na dobrze odżywioną, od razu chwyciła butelkę i przyssała się do niej, jakby umierała z głodu. Dopiero później zakonnice nauczyły się, że po prostu taka jest jej natura. Była głodna nie tylko mleka, ale też uwagi. Miłości…
Nazwano ją Alicia, po zakonnicy, która ją znalazła. Natomiast jej nazwisko brzmiało Domenica, bo pojawiła się w niedzielę.
Tydzień później, w środku nocy, dzwonek w oknie życia znowu zadzwonił. Tym razem prawie nie było słychać płaczu, a dziecko było delikatne i chude. Wciąż było pokryte mazią płodową, co znaczyło, że miało dopiero kilka godzin. Dziewczynka była tak blada, jak Alicia była smagła, i tak cicha, że zakonnice martwiły się o jej zdrowie. Choć było późne lato, rozpaliły stary piec w kuchni i po nakarmieniu i otuleniu włożyły ją kołyski, w której leżała Alicia, żeby było cieplej.
Być może popełniły błąd, ponieważ od tego czasu Alicia płakała głośno za każdym razem, kiedy je rozdzielano.
Dziewczynkę nazwano Beatrice Festa. Beatrice po zakonnicy, która ją znalazła, i Festa po jarmarku, który odbywał się w mieście w dniu, kiedy się pojawiła. Wkrótce jednak okazało się, że imię zupełnie do niej nie pasuje; Beatrice oznaczało tę, która przynosi radość, a fiesty były radosnymi wydarzeniami. Ona jednak wyrosła na poważną, melancholijną dziewczynkę. Alicia bardzo ją kochała, nawet wtedy, kiedy była taka jak teraz: sztywna i obrażona.
– Znowu pływałaś z Dantem Schininą w rzece? – zapytała Beatrice.
– Nie! – zaprzeczyła zgodnie z prawdą Alicia. – Ragno powiedział, że to zabawa dla dzieci. – Nazywała swojego przyjaciela ragno, co oznaczało pająka, bo był wysoki, chudy i miał długie kończyny.
– Dzięki Bogu – westchnęła Beatrice. – W przeciwnym razie miałybyśmy kłopoty.
– Bo pływaliśmy w rzece?
– Nie chodzi tylko o pływanie. Wiem, że kiedy rzeka wysycha, idziecie na cmentarz.
– I co w tym złego? – Alicia wzruszyła ramionami. – Czytamy tylko nazwiska.
– Znowu kłamiesz. Nie umiesz czytać.
– Ragno o tym nie wie – odparła Alicia z uśmiechem.
– On oznacza kłopoty, Alicio. Widziano was, jak trzymacie się za ręce. Zakonnice myślą, że się… – Głos Beatrice ucichł.
– Że co? – parsknęła Alicia. – Daj spokój. Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko. Nie wiem, dlaczego wszyscy tak się go czepiają.
– Nie czepiam się go.
– Owszem, czepiasz się – odparła Alicia. Kochała Beatrice, ale wciąż była gotowa bronić swojego przyjaciela Ragna. – Słyszę w twoim głosie, że jesteś zła. Wszyscy zawsze są źli, kiedy o nim mówią.
– Bo jest dzikusem. Nocami sypia po stodołach i kradnie…
– Jajka – dokończyła Alicia. – Na śniadanie.
– Jego matka źle się prowadzi…
Alicia nie rozumiała matki Ragna. Nie dawała mu prawie nic do jedzenia, ale kilka tygodni temu przekazał Alicii reklamówkę od niej, w której znalazła podpaski i tampony. Luksus w porównaniu z okropnymi paskami materiału, które dawały im zakonnice. W reklamówce był też kolorowy magazyn i Alicia długo zachwycała się zdjęciami przepięknych sukni, dotykając stron, jakby mogła poczuć przez nie miękki materiał.
– Jest niezamężna – szepnęła Beatrice, kiedy weszły na teren klasztoru. Wspięły się po schodach i usiadły przed gabinetem matki przełożonej.
– I co z tego? – Alicia wzruszyła ramionami. – My pewnie też jesteśmy bękartami, ale zakonnice się nami zaopiekowały.
– To nie tylko dlatego, że nie ma męża. Wiesz, jak ją nazywają?
– Tak – odparła Alicia. – Jest pszczelarką.
– Wcale nie. – Beatrice pokręciła głową. – Po prostu tak ją nazywają miejscowi.
– Dlaczego? – Alicia zmarszczyła brwi.
– Bo daje miód.
– Nie rozumiem – przyznała Alicia.
Beatrice przewróciła oczami.
– Jak na kogoś, kto wygląda tak dorośle, wciąż mało wiesz.
Pod tym względem również się różniły. Beatrice wciąż była chuda jak patyk, ale Alicia już się zaokrągliła. Przerażało ją to. Kiedy dostała pierwszego okresu, myślała, że umiera. Nienawidziła swoich piersi. Chciała odzyskać swoje dawne ciało – to, które pozwalało jej pływać w majtkach i swobodnie biegać.
– Mężczyźni przychodzą do jej domu – wyjaśniła Beatrice.
– Ragno już mi o tym mówił. – Alicia znowu wzruszyła ramionami. – Przychodzą tam grać w karty.
Ale w chwili, kiedy to mówiła, przypomniała sobie nieco sarkastyczny ton jego głosu. To, jak przewrócił oczami…
Obróciła się do Beatrice.
– Co to znaczy „dawać miód”?
– Właściwie to nie wiem – przyznała Beatrice.
– Ach, czyli są rzeczy, których mądralińska nie wie!
– Cii – ostrzegła Beatrice, ponieważ siostra Angelique otworzyła drzwi gabinetu i gestem poleciła im wejść do środka.
Ale kiedy wstały i posłusznie ruszyły przed siebie, zakonnica pokazała Alicii uniesioną rękę. Sygnał był jasny: Alicia miała pozostać na zewnątrz.
Usiadła na ławce, usiłując sobie przypomnieć, co tym razem nabroiła. Cokolwiek to było, musiało być straszne, bo chwilę później drzwi otworzyły się i oczom Alicii ukazała się blada, drżąca Beatrice, która potrząsnęła głową i bezgłośnie szepnęła „nie”.
A teraz siostra Angelique wskazywała na Alicię…

Nie minęła minuta, a Alicia wykrzyczała to samo słowo.
– Nie! Matko przełożona, proszę nas nie rozdzielać – dodała z desperacją. – Beatrice nigdy by się nie zgodziła. Nie można rozdzielać bliźniąt…
Matka przełożona westchnęła ciężko.
– Alicio, skończ z tymi nonsensami. Nie macie nawet urodzin w tym samym dniu. To niesamowita szansa dla Beatrice. Stypendium w Mediolanie!
– Ale to tak daleko!
– Alicio, stoisz tu, mówiąc, że kochasz Beatrice – powiedziała rozsądnie matka przełożona.
– Tak!
– Czyli chcesz dla niej tego, co najlepsze, prawda?
Oczywiście, że chciała. Ale Alicia uważała, że tym, co najlepsze dla Beatrice, jest ona sama.
– Ona mnie potrzebuje – powiedziała ze szczerością płynącą prosto z serca.
– Jesteś pewna, że to nie działa w drugą stronę? – zapytała matka przełożona, zasiewając w sercu Alicii ziarno wątpliwości. – Alicio, Beatrice jest bardzo utalentowana…
To była prawda. Kolejnym, co je odróżniało, był fakt, że Alicia nie umiała nawet czytać, a Beatrice zawsze siedziała z głową w książkach.
– Jest powód, dla którego powiedziałam o tym każdej z was z osobna – poinformowała ponuro matka przełożona. – Twoja reakcja na tę niesamowitą szansę dla Beatrice ma ogromne znaczenie. Jeśli dalej będziesz płakać i rozpaczać, to ona nie pojedzie. Naprawdę tego chcesz?
Teraz to Alicia milczała.
– Beatrice dostała szansę, żeby osiągnąć coś w życiu. Wolisz, żeby w przyszłości pracowała w klasztornym sklepiku, sprzedając nasze produkty? Albo w żłobku, kiedy pojawiają się dzieci? A może powinna znaleźć pracę w jednej z kawiarni w wiosce…
– Może znaleźć pracę w mieście! – Alicia zadrżała.
– Wyrastasz na bardzo egoistyczną młodą kobietę – oświadczyła matka przełożona. – I buntowniczkę, z tego, co słyszałam.
Siostra Angelique z radością wykorzystała okazję, żeby się wtrącić.
– Alicię widziano, jak trzyma się za ręce z tym włóczęgą…
– Dziękuję, zdaję sobie z tego sprawę – przerwała matka przełożona. Zmierzyła wzrokiem zmieniającą się figurę Alicii, po czym z powrotem spojrzała jej w oczy. – Siostra Angelique zabierze cię do szafy z darami i znajdzie ci coś odpowiedniego do noszenia pod sukienką. I jeszcze jedno, Alicio. Mądrzej wybieraj, z kim chcesz spędzać czas. Jest pewien typ mężczyzn, od których młoda dama powinna się trzymać z daleka.
– Ale myślałam, że powinnyśmy się litować nad bezdomnymi i głodnymi? – Alicia zmarszczyła brwi, patrząc, jak matka przełożona przełyka ślinę. – Zwykle Dante Schininà jest i jednym, i drugim…

Szafa na dary pachniała stęchlizną i kulkami na mole. Alicia z nadzieją spojrzała na piękną sukienkę z cekinami, ale zaraz z rozczarowaniem zwiesiła głowę, gdy siostra Angelique podała jej stary, poszarzały stanik.
Droga z klasztoru do szkolnej kaplicy wydawała się bardzo długa. Tam Alicia usiadła do wieczornej modlitwy. Ulżyło jej, że Beatrice z nią nie ma i że może spokojnie pomyśleć.
Po modlitwie poszła do małego internatu, gdzie ona i Beatrice dzieliły sypialnię. Przed drzwiami pokoju zatrzymała się, żałując, że klasztorny regulamin nie zezwala na posiadanie lustra i że nie może spojrzeć na swoją twarz. Nie chciała, żeby Beatrice wiedziała, że płakała. Była też kompletnie zdezorientowana. Matka przełożona tyle razy karała ją za zmyślanie, a teraz sama kazała jej kłamać? I to byłoby największe kłamstwo w jej życiu, bo naprawdę nie chciała rozstawać się z Beatrice.
Na jej widok Beatrice zerwała się na równe nogi.
– Nie pojadę – powiedziała natychmiast. – Powiedziałam im, że przyjmę to, tylko jeśli będziesz mogła pojechać ze mną…
– Nie dostanę stypendium w prestiżowej szkole w Mediolanie – parsknęła Alicia. – Nie umiem pisać ani rachować, ale ty jesteś taka mądra, Beatrice. Myślę, że powinnaś pojechać.
– Po prostu tak mówisz. – Beatrice pokręciła głową. – Płakałaś.
– Tak.
– Nigdy nie płaczesz.
– Matka przełożona zabroniła mi spotykać się z Ragnem – powiedziała Alicia. – Miałaś rację, widziano nas, jak trzymamy się za ręce.
– Ale obiecałyśmy, że nigdy nie pozwolimy, żeby nas rozdzielono. Że jesteśmy jak bliźniaczki…
– To prawda – zgodziła się Alicia. – I to znaczy, że masz się dobrze uczyć, żebym mogła kiedyś przyjechać do Mediolanu i zobaczyć, ile udało ci się osiągnąć. – Zmusiła się, żeby się uśmiechnąć. – A potem znowu będziemy mogły być razem…

Mediolan

Alicia obudziła się przed budzikiem, jak codziennie. I leżała nieruchomo w łóżku, jak codziennie.
Ale to nie był zwykły dzień.
To nie ciemności nocy nie mogła znieść, ale nieobecności.
Zasypiania bez nikogo, komu można by życzyć buona notte i kogo można rano powitać buongiorno. Oczywiście nawet gdyby ona i Beatrice utrzymały kontakt, raczej nie miałyby wspólnej sypialni w wieku dwudziestu ośmiu lat. Ale może mogłyby razem mieszkać? Albo chociaż raz w tygodniu jadać razem lunch? Do diabła, wystarczyłby jej telefon od czasu do czasu, żeby się dowiedzieć, jak się rozwija oszałamiająca kariera Beatrice. I nie czułaby się tak samotna ze swoimi sekretami i wstydem. Wstydem na wspomnienie tego, co się stało, gdy Beatrice opuściła Trebordi. Zakazanego dotyku w rzece, a potem rozkoszy w opuszczonej chacie. Wtedy nie czuła wstydu, ale rozpacz i ból złamanego serca prawie ją zniszczyły. Dlatego opuściła wyspę, którą kochała, opuściła swoje życie.
Zacisnęła powieki. Nawet teraz bała się wracać myślami do tamtych czasów, zwłaszcza kiedy była sama. A była sama. Ponieważ mimo łez i obietnic Alicia dostała od Beatrice tylko dwie pocztówki.
Ale dzisiaj nareszcie będzie miała szansę to zmienić. Tego ranka, jeśli Bóg i los będą po jej stronie, znowu stanie twarzą w twarz z Dantem.
Szybko wzięła prysznic, założyła ładną luźną sukienkę i sandały. Jej ubrania nadal były z drugiej ręki, ale przynajmniej teraz sama je wybierała. Zamknęła za sobą drzwi malutkiego mieszkania i wyszła na ulicę. Miała piętnaście minut piechotą do pracy i dobrą godzinę do świtu. Po drodze jak zawsze przystanęła, by spojrzeć na katedrę Duomo, która po prawie dziesięciu latach w Mediolanie nadal nie przestała jej zachwycać. Była wspaniała i monumentalna, a zarazem delikatna. Jakby mistrz cukiernictwa umieścił misterne detale na jej imponującej fasadzie.
– Pomóż mi – szepnęła Alicia. – Proszę.
Dziś przyda jej się każda pomoc. To z pozoru przypadkowe spotkanie było zwieńczeniem dwóch lat planów, które już kilka razy zostały pokrzyżowane. Alicia spojrzała na luksusowy hotel, w którym pracowała, a na którego ostatnim piętrze powinien teraz spać Dante. Nie miała pojęcia, jak biedny chłopiec z Trebordi znalazł się w penthousie. Wiedziała natomiast, że teraz jest bogaty i że go nienawidzi. Ale jeśli istniała nadzieja na znalezienie Beatrice, to potrzebowała tego bogatego mężczyzny po swojej stronie.
Weszła do hotelu drzwiami dla personelu i poszła do szatni. Zdjęła sukienkę, wzięła czysty miętowy uniform z wypranej sterty i zapięła zatrzaski, po czym zawiązała fartuszek. Wyjęła składane lusterko z torebki i włożyła je do kieszeni fartuszka. Związała swoje gęste kręcone włosy na karku z nieco większą dokładnością niż zwykle, bo chciała dostać najlepszy pokój. Na pewno nie po to, żeby zrobić wrażenie na Dantem.
Podczas przydzielania pokoi starała się zachować nonszalancję, chociaż jej serce galopowało.
– Apartament Prezydencki…
Alicia wiedziała, że w tym apartamencie przebywa Dante. To była jej szansa.
– …Rosa.
Niech to szlag!
Alicia odetchnęła, mówiąc sobie w duchu, że jest jeszcze czas. Dante Schininà miał spędzić w Mediolanie trzy noce. Straciła dopiero jedną.
– Rosa?
Alicia podniosła głowę i ujrzała, że jej kierowniczka marszczy brwi.
– Gdzie ona jest?
– Jestem! – Rosa wpadła do pomieszczenia, prawie na czas, ale o chwilę za późno.
– Alicia?
– Si?
– Możesz wziąć Apartament Prezydencki. Gościem jest signor Schininà…
Alicii nie obchodziło, że była opcją rezerwową. Dostała tę pracę. Kierowniczka poświęciła chwilę, żeby odczytać uwagi dołączone do rezerwacji, co ucieszyło Alicię, która wciąż miała problemy z czytaniem.
– Masz zostawić wózek ze śniadaniem w pokoju lokaja, ale zanieść tacę z kawą do sypialni signora Schininy. Zapukaj i przy wejściu do apartamentu, i do sypialni. Nawet jeśli nie usłyszysz odpowiedzi, masz wnieść tacę z kawą, odsłonić widok na Duomo i zaproponować, że nalejesz.
– Si.
– Masz nalać kawy, nawet jeśli będzie dalej spał, co jest prawdopodobne, jako że dopiero co wrócił.
Alicia mimowolnie zmarszczyła nos, słuchając, jak gosposia tłumaczy, że Dante i jego goście spędzili noc w kasynie w Szwajcarii.
– Signor Schininà lubi wodę z lodem, bez cytryny. Czarna kawa z dwiema łyżeczkami brązowego cukru. Ale dopilnuj, żeby na tacy była też śmietanka, na wypadek, gdyby miał towarzystwo.
Alicia skinęła głową i już chciała ruszyć do pracy, kiedy gosposia postanowiła dodać jeszcze jedną uwagę.
– Alicio, sugeruję, że nawet jeśli nie usłyszysz odpowiedzi na pukanie, mądrze będzie zatrzymać się i posłuchać, czy na pewno śpi. Jak znam signora Schininę, jest spora szansa, że będzie aktywny o tej porze…
– Oczywiście – przerwała Alicia ze ściśniętym gardłem. – Jeśli tak będzie, zostawię tacę z kawą u lokaja.
– Doskonale.
Alicia uśmiechnęła się, ale jej uśmiech spełzł z twarzy, gdy tylko wyszła z pomieszczenia i skierowała się do kuchni, żeby sprawdzić zawartość wózka z jedzeniem. Alicia kiwała głową kucharzowi, ale jej umysł był gdzie indziej. Aktywny o tej porze, pomyślała gniewnie. Obrzydliwe!

Porzucona przez rodziców i wychowywana w klasztorze na Sycylii Alicia Domenica przyjaźniła się z Dantem Schininą, miejscowym włóczęgą, chłopakiem, o którego nikt się troszczył. Przeżyli ze sobą swój pierwszy raz, lecz zaraz potem Dante wyjechał. Spotykają się dziesięć lat później w Mediolanie. Ona jest pokojówką w hotelu, w którym on zatrzymuje się jako bogaty biznesmen. Alicia wciąż go kocha i szuka pretekstu, by nie stracić z nim kontaktu, dlatego prosi go pomoc w odnalezieniu przyjaciółki z dawnych lat. Nie wierzy w deklarację Dantego, że nie potrzebuje w swoim życiu nikogo. Postanawia udowodnić mu, że potrzebuje właśnie jej…

Niepisane zasady

Eliza Redgold

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 617

ISBN: 9788327699916

Premiera: 13-07-2023

Fragment książki

– Witam w Pendragon Hall.
Maud podskoczyła. Właśnie oglądała, jak mały, rudy motyl tańczy wśród stokrotek na trawniku, kiedy usłyszała za sobą głęboki głos.
Okręciła się, przyciskając rękę do piersi.
– Och!
Na żwirowym podjeździe stał sir Dominic Jago. Jego sylwetka na tle zachodzącego słońca była prawie czarna, a dom za nim wyglądał jak z bajki.
Maud nie spodziewała się, że jej nowe miejsce pracy będzie takie urokliwe. Poprzednio pracowała w większym domu, ale mniej urokliwym. Pendragon Hall był rezydencją z szarego kamienia, ze stromym łupkowym dachem, kominami wysokimi jak wieżyczki i łukowym oknami. Od murów odbijało się zachodzące słońce.
Dom leżał kilka mil od wybrzeża, ale bryza pachniała morzem.
Teraz wiatr zdmuchnął ciemne włosy z czoła sir Dominica, który zmarszczył lekko brwi, przyglądając się Maud przeszywającym wzrokiem. Poczuła, jak jej pierś gwałtownie unosi się i opada. Po tym, co stało się w jej poprzedniej pracy, łatwo było ją spłoszyć. Podskakiwała, kiedy ktoś niespodziewanie wchodził do pokoju, a nawet gdy słyszała głośny dźwięk. Jej nerwy były napięte jak postronki. Jednak tym razem nie była tylko przestraszona. To sir Dominic Jago wyprowadzał ją z równowagi, on i otaczająca go aura energii.
Lekko skłonił głowę.
– Proszę mi wybaczyć. Nie zamierzałem pani wystraszyć.
– Ależ nic się nie stało, sir. – Głos Maud na szczęście brzmiał spokojnie. Jak właściwie powinna się do niego zwracać?
Kąciki jego ust uniosły się.
– Czyli wie pani, kim jestem.
Maud skinęła głową.
– A ja wiem, kim jest pani.
Maud poczuła ucisk w żołądku.
– Może powinienem był przedstawić się w pociągu. Zgadłem, że jest pani nową guwernantką.
Miał lekki kornwalijski akcent, ale nie było wątpliwości, że jest wysoko urodzonym mężczyzną. Dostał tytuł od królowej Wiktorii, w uznaniu za zasługi dla Korony. Był bardzo młody, jak na takie wyróżnienie. Martha wspominała, że Koleje Zachodniokornwalijskie nigdy by nie powstały bez jego determinacji, a królowa Wiktoria bardzo entuzjastycznie podchodziła do nowego i rewolucyjnego wynalazku, jakim była kolej.
Wydawał się też dużo młodszy, niż Maud się spodziewała. Wyobrażała sobie starszego siwowłosego dżentelmena, być może przy kości. Tymczasem wyglądało na to, że sir Dominic Jago wiele osiągnął przed trzydziestym piątym rokiem życia, bowiem na tyle właśnie wyglądał.
– Doceniam, że pan mi pomógł – powiedziała Maud. – Sytuacja stała się bardzo nieprzyjemna. Mam nadzieję, że nie musiał pan rezygnować ze swojego miejsca.
– To nie pierwszy raz, kiedy podróżowałem w lokomotywie. – Sir Dominic przeczesał palcami włosy. – Pył węglowy mi nie przeszkadza. Chcę, żeby wszyscy pasażerowie czuli się w pociągach komfortowo.
– Podróż bardzo mi się podobała, mimo tej scysji. Konduktor powiedział mi, że jest pan właścicielem kolei.
– Nie do końca, po prostu należę do grupy inwestorów. Odpowiednio zarządzane koleje to wzrost dobrobytu w Kornwalii dobrobyt. Ale chodzi także o coś ważniejszego.
– O co?
– O nadzieję, panno Wilmot. Nadzieja napędza dobrobyt. Chcemy, żeby pasażerowie Kolei Zachodniokornwalijskich mogli dojechać bez przesiadek z Londynu aż na przylądek Land’s End.
– Tu żyją smoki – powiedziała Maud, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Przepraszam?
Maud cicho westchnęła. Rozmowa toczyła się tak gładko, jakby byli starymi znajomymi, a nie guwernantką i pracodawcą. Pewnie dlatego na chwilę się zapomniała.
– Tak pisano na starych mapach. Tam, gdzie zaczynało się niezbadane terytorium. Tu żyją smoki.
Kącik ust sir Dominica uniósł się.
– Nie ma tu żadnych smoków, pani Wilmot. Czy już pani zwiedziła Pendragon Hall?
– Jeszcze nie. Pokazano mi tylko mój pokój. Miałam nadzieję poznać Rosabel, ale zażywała właśnie poobiedniej drzemki, a ja potrzebowałam zaczerpnąć trochę świeżego powietrza po podróży. Obawiam się, że nieco straciłam poczucie czasu. Te ogrody są przepiękne.
Obróciła się ku rozległemu zielonemu trawnikowi, na którym wciąż tańczyły motyle. Był dobrze utrzymany, ale miał też w sobie pewną dzikość. Najeżone kolcami róże pięły się po murach, splatając się, jakby strzegły śpiącej królewny. Na terenie posiadłości był też las i sad, który widziała pod drodze z małej wiejskiej stacyjki Penponds. Spodziewała się, że sir Dominic pojedzie do domu tym samym powozem, który po nią wysłał.
Zapytała o to woźnicę, który parsknął śmiechem.
– Sir Dominic nie ma czasu, żeby jeździć powozami. Dociera na stację wierzchem. Ma pięknego ogiera.
– Rozumiem, że lubi pani przebywać na zewnątrz.
– Bardzo. Nie mam rozległej wiedzy botanicznej, ale lubię obserwować świat natury. Interesują mnie zwłaszcza motyle.
– Motyle? Zbiera je pani?
Maud wzdrygnęła się.
– Jeśli ma pan na myśli przyszpilanie ich do tablicy, to nie. Lubię poznawać ich gatunki i nazwy. Wie pan, że motyle zawsze wracają do tego samego miejsca? Jeśli gdzieś się zobaczymy, jest spora szansa, że pojawią się tam ponownie.
– Nie, nie byłem świadom tego faktu.
Maud zarumieniła się. Znów poczuła się przy nim swobodniej, niż powinna.
– Przepraszam. Czasem bywam przemądrzała.
– To cecha dobrej guwernantki.
– Lubię też długie spacery – dodała. Chciała, żeby o tym wiedział. – I w ciągu dnia, i wieczorem. Czasem także w nocy.
– Motyle nie latają w nocy.
Maud uśmiechnęła się.
– Ćmy tak. Poza tym… – Przełknęła ślinę, czując nagłe ukłucie lęku, który w każdej chwili mógł odebrać jej spokój. – Czasem mam problemy ze snem.
– Rzadko spotyka się kobietę, która ośmiela się wyjść nocą sama.
– Mam nadzieję, że to nie będzie problem – odparła. Świeże nocne powietrze były jedynym antidotum na okropne koszmary, które ostatnio nawiedzały ją niemal co noc. Strach przed koszmarami często nie pozwalał jej zasnąć, a jeśli już się udało, jej sen był płytki i niespokojny.
– Wbrew przeciwnie. Doceniam pani zainteresowanie przyrodą. Ale jeśli będzie pani uprzejma na chwilę wejść do środka, panno Wilmot, chciałbym porozmawiać o pani kandydaturze na stanowisko guwernantki. – Wskazał dom, który był już skąpany w wieczornym półmroku. – Czy zechce mi pani towarzyszyć?
Zdenerwowanie Maud rosło w miarę, jak podążała przez trawnik i żwirowany podjazd, a następnie przez korytarze Pendragon Hall. Wreszcie znaleźli się w dużym pomieszczeniu na parterze, pełnym książek. W innych okolicznościach ich widok wzbudziłby w Maud dreszcz ekscytacji. Na pierwszy rzut oka rozpoznała dzieła Szekspira i Gibbona. Na ścianach wisiały obrazy i rysunki, ale nie miała czasu, żeby wszystkiemu się przyjrzeć.
Uniosła podbródek.
– Wydaje mi się, że zaszło nieporozumienie.
Zmarszczył brwi i usiadł za biurkiem z blatem obitym zieloną skórą. Zdjął płaszcz, odsłaniając kamizelkę w kolorze czerwonego wina i nieskazitelną białą koszulę bez śladu pyłu węglowego.
– Jakiego rodzaju pomyłka?
– Myślałam, że już zostałam przyjęta. – Jej głos zadrżał lekko. – Czyżbym przebyła całą tę drogę tylko po to, żeby odbyć rozmowę kwalifikacyjną?
– Ach. – sir Dominic zabębnił palcami w blat biurka. – Proszę usiąść, panno Wilmot. Jest kilka spraw delikatnej natury, które muszę poruszyć. Nie zamierzam odesłać pani do Londynu, ale możliwe, że po tym, co teraz powiem, uzna pani tę posadę za… nieodpowiednią.
– To bardzo osobliwe – odparła z oburzeniem Maud, starając się ukryć strach.
– Jeśli pozwoli mi pani wyjaśnić…
Maud wygładziła spódnicę drżącymi dłońmi i usiadła na rzeźbionym drewnianym krześle. Nic, co miał jej do powiedzenia, nie mogło jej skłonić do rezygnacji z posady.
Sir Dominic odchylił się i skrzyżował nogi.
– Po pierwsze, pani referencje są wyśmienite. To główny powód, dla którego panią zatrudniłem.
– Och – bąknęła słabo. Oczywiście miał na myśli referencje Marthy. Bolało ją, że musiała ich użyć, ale jej referencje za edukację młodych Melville’ów byłyby równie dobre… gdyby ich wuj nie okazał się tak okrutny.
Zmusiła się, żeby skupić się z powrotem na sir Dominicu.
– Sądzę, że nauczanie Rosabel nie nastręczy pani zbyt wiele problemów – powiedział. – Jest grzeczną i posłuszną dziewczynką, ale ostatnio dużo chorowała, co sprawiło, że stała się nieśmiała i wycofana. Trudno ją namówić do wyjścia z domu.
– Czy Rosabel teraz choruje?
– Po tylu chorobach trudno uznać ją za okaz zdrowia, ale czuje się już dobrze. Poprosiłem miejscowego lekarza, żeby ją zbadał. Mówi, że fizycznie nic jej nie dolega.
Maud zmarszczyła brwi.
– Świeże powietrze ma zbawienny wpływ na zdrowie dzieci – powiedziała. – Zobaczę, czy uda mi się ją nakłonić, żeby wyszła na zewnątrz.
– Dziękuję. Teraz z pewnością pani rozumie, dlaczego ucieszyłem się, że pani lubi przebywać na świeżym powietrzu. – Moja posiadłość jest rozległa, mam kilka ogrodów i sadów, a także las. Nie życzę sobie, żeby Rosabel spędzała cały czas nad książkami.
– W zupełności się zgadzam – odparła Maud. Zawahała się na moment. Przez całą drogę pociągiem zastanawiała się, jak mu to powiedzieć. – A co do lekcji Rosabel…
– Mają to być lekcje odpowiednie dla dziewczynki w jej wieku. Muzyka, języki i rysunek.
– To nie wystarczy – powiedziała stanowczo Maud. – Młoda dama musi nauczyć się o wiele więcej.
– Czyżby? Czy jest pani Niebieską Pończochą, panno Wilmot?
– Jestem żarliwą zwolenniczką kobiecej edukacji – przyznała.
– Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie szukałbym nauczycielki dla Rosabel, gdybym był przeciwnikiem edukacji kobiet.
Maud splotła ręce.
– Jeśli mam być guwernantką Rosabel, chciałabym nie tylko przekazać jej wiedzę niezbędną damie, ale także poszerzyć jej horyzonty. Uważam, że geografia, matematyka, łacina i botanika są bardzo wskazane.
Sir Dominic cofnął głowę.
– Łacina? Botanika? Czy ma pani kwalifikacje, żeby tego uczyć, panno Wilmot?
– Jak najbardziej. Moja matka i ojciec popierali edukację kobiet. Mój ojciec był dyrektorem szkoły. Dlatego ja i moja siostra jesteśmy świetnie wykształcone. Uczyłyśmy się według tego samego programu, co chłopcy. Moja siostra… – Maud zawahała się – … przykładałyśmy się do nauki i obie zostałyśmy guwernantkami.
– Rosabel ma dopiero siedem lat.
– Nigdy nie jest za wcześnie na naukę – zapewniła go Maud. – Moim celem jest sprawienie, by Rosabel pokochała lekcje lub nawet nie zdawała sobie sprawy, że czegoś się uczy.
– Jak to możliwe?
– Mam swoje metody – odparła. – Nauka musi pobudzać wyobraźnię dziecka. Proszę pozwolić, bym na próbę zastosowała moje metody. Jeśli się do nich nie przekona, nie będę kontynuować, ale chyba zasługuje na szansę?
– Jest pani bardzo przekonująca. – Sir Dominic zastanawiał się przez chwilę. – No dobrze. Ma pani wolną rękę.
– Dziękuję, sir Dominicu. – Maud westchnęła z ulgą. – Nie pożałuje pan.
– Mam nadzieję, panno Wilmot.
– Zachęcam też pana do obserwacji moich metod – dodała. Uważała uczestnictwo rodziców i opiekunów w procesie edukacji za wyjątkowo ważne, ale niewielu rodziców to robiło. Niektórzy z jej podopiecznych prawie ich nie widywali. – Będzie pan zawsze mile widziany w sali lekcyjnej.
– Zapewniam, że skorzystam z tej propozycji, panno Wilmot. Skoro już ustaliliśmy kwestię programu nauczania, omówmy inne sprawy. Matka Rosabel, Sarah, zmarła wkrótce po porodzie.
Powiedział to bez emocji, ale Maud wyczuwała, że nadal jest pogrążony w żałobie. W jego oczach czaił się smutek.
– Bardzo mi przykro.
W odpowiedzi sir Dominic tylko skinął głową.
– To przede wszystkim ze względu na brak matczynej opieki Rosabel wymaga nadzoru guwernantki. Ma opiekunkę, która jest jej oddana i pozostanie w Pendragon Hall. Ale Rosabel potrzebuje też opieki damy, która nauczy ją etykiety oraz wpoi jej pewne zasady.
– Oczywiście. – Maud przygryzła wargę. – To należy do guwernantki.
– Dla Rosabel to będzie ważna część nauki. Jako jej ojciec mogę być dla niej autorytetem w niektórych kwestiach, ale nie we wszystkich. Guwernantka musi być dla niej osobą, która zapewni jej moralne przewodnictwo pod nieobecność matki.
– Nie rozważał pan ponownego zamążpójścia? – zapytała.
Zmiana na twarzy sir Dominica była natychmiastowa.
– Czy mój stan matrymonialny panią interesuje, panno Wilmot? Czy z tego powodu przyjęła pani posadę?
Przestraszona Maud potrząsnęła głową.
– Wiedziałam, że jest pan wdowcem, sir. Ale to nie jest powód, dla którego przyjęłam tę posadę.
– A jaki był powód, jeśli mogę spytać?
– Mój powód… – Maud zająknęła się.
– Właśnie. Dlaczego opuściła pani poprzednie miejsce pracy?
– Chciałam zacząć od nowa – powiedziała niepewnie. – Odpocząć od miasta…
– Rozumiem. – Sir Dominic nie wydawał się przekonany. – Wstał i podszedł do okna. Kiedy się odwrócił, miał zaciśniętą jego szczękę. – To delikatna sprawa, panno Wilmot, ale obawiam się, że musimy ją wyjaśnić.
Maud zaczęła drżeć. W jakiś sposób odkrył, że nie jest Marthą. Usłyszał, co się stało u lorda Melville’a.
Sir Dominic wrócił za biurko, ale nie usiadł. Jego wyraz twarzy był surowy.
– Jestem zmuszony mówić wprost. Oczywiście zdaje sobie pani sprawę, że zaproponowałem pani posadę z pewnym opóźnieniem.
– Tak – szepnęła Maud, starając się bezskutecznie opanować drżenie.
– Były inne guwernantki.
Maud trzęsła się już jak osika na wietrze.
– Jako wdowiec odkryłem, że jestem obiektem pewnych… romantycznych wyobrażeń. – Położył ręce płasko na biurku. Sygnet na jego palcu błysnął. – Wygląda na to, że niektóre guwernantki marzą, by poślubić pana domu.
– Och! – Maud poczuła się, jakby wylał na nią wiadro lodowatej wody.
– Z pewnością słyszała pani o takich sprawach.
– Owszem, słyszałam. – Kiedy do Maud w pełni dotarło znaczenie jego słów, miejsce jej strachu zajął gniew. – Jednak według mnie ma to mniej wspólnego z nadziejami guwernantek, a więcej z tym, czego oczekuje od nich pan domu.
– Czyżby?
– Kobiety zbyt często obarcza się winą za zachowanie mężczyzn. – Maud nie była w stanie ukryć goryczy w głosie. Sama zbyt dobrze o tym wiedziała.
– Mogę zapewnić, że poprzednie guwernantki odeszły z własnej woli, gdy tylko uświadomiły sobie, że ich nadzieje są płonne – odparł zdecydowanie sir Dominic. – Dlatego chcę być z panią szczery, panno Wilmot.
Maud uniosła podbródek.
– Ja również. I może pan być pewny, że nie mam romantycznych… oczekiwań.
– W pociągu widziałem, że czyta pani księgę baśni. Pomyślałem, że jest pani osobą, która popuszcza wodze fantazji.
Maud starała się, żeby jej głos brzmiał spokojnie.
– Mam bogatą wyobraźnię. To wszystko.
– Nie chciałem pani obrazić.
– Osądził mnie pan, nie znając mnie. – Maud ledwo mogła powstrzymać gniew. – Tylko dlatego, że jestem guwernantką.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny, jeśli tak to pani zrozumiała. Chciałem tylko postawić sprawę jasno.
– Wyraził się pan bardzo jasno. – Maud wyprostowała się. – Może pan być pewien, że nie mam żadnych… romantycznych wyobrażeń na pański temat.
Sir Dominic skłonił głowę.
– Jeszcze raz przepraszam.
– Może to lepiej, że sprawa została wyjaśniona – odparła sztywno Maud.
– Czy na tych warunkach wciąż jest pani zdecydowana przyjąć posadę? – zapytał po chwili.
– Jak najbardziej. – Maud wstała, żeby spojrzeć mu w oczy. Był od niej o stopę wyższy, ale śmiało napotkała jego wzrok. – Proszę mi wierzyć, nie przyjęłabym jej na innych.

Dominic zabębnił palcami w biurko. Rozmowa z nową guwernantką przebiegła nie tak, jak zaplanował.
Panna Martha Wilmot.
Wychodząc, nie trzasnęła drzwiami, ale czuł, że niewiele brakowało. Podniósł listy ze stołu i włożył je do szuflady biurka. Zanim zamknął szufladę, patrzył na nie przez chwilę z pewną konsternacją. Jej referencje były doskonałe. Wyłaniał się z nich obraz osoby zdystansowanej, zachowawczej, niemal nudnej. Kłopot w tym, że to miało się nijak do kobiety, którą właśnie poznał.
Kiedy zauważył ją z peronu, wyglądała z zainteresowaniem przez okno pociągu. To właśnie jej entuzjazm zwrócił jego uwagę. Była ubrana jak typowa guwernantka, w jej zielonych oczach nie było nic niezwykłego, ale kiedy ich spojrzenia się spotkały, Dominic poczuł się zaintrygowany. Był pewien, że pod nudnym ubraniem kryje się żywy umysł.
Nie miał innego wyboru, musiał szczerze opowiedzieć pannie Wilmot o swoich doświadczeniach z jej poprzedniczkami. Już wcześniej zdecydował, że powinien na wstępie rozwiać ewentualne fantazje nowej guwernantki. A kiedy zobaczył, jaką książkę panna Wilmot czyta, ta kwestia wydała mu się jeszcze bardziej nagląca.
Ale uraził ją. Wiedział, że tak się może stać, ale nie mógł sobie pozwolić na pominięcie tej kwestii. Mimo to potraktował ją bardziej wyniośle i arogancko, niż planował. A jej odpowiedź…
Dominic zmarszczył brwi.
Była bardziej niż urażona.

Maud jest szanowaną guwernantką. Potraktowana haniebnie przez ostatniego pracodawcę, przyjmuje posadę w dalekiej Kornwalii. Bez referencji i oszczędności nie może przebierać w ofertach, na szczęście dom na odludziu sprawia miłe wrażenie. Nowa podopieczna jest bystra, lecz sir Dominic, jej ojciec, wydaje się Maud wyjątkowo oschły. Już na wstępie informuje, że zwolnił kilka nauczycielek, które naruszyły niepisaną zasadę, by nie flirtować z pracodawcą. Oburzona Maud postanawia ograniczyć ich kontakty do minimum, ale Dominic nieustannie odwiedza salę lekcyjną. Wydaje się zainteresowany nie tylko postępami córki w nauce, lecz także towarzystwem guwernantki. I chociaż to on nalegał na przestrzeganie zasad, teraz coraz częściej o nich zapomina...

Niezwykła przyjaciółka hrabiego Thorntona

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 618

ISBN: 9788327699800

Premiera: 27-07-2023

Fragment książki

Londyn, 1815 r.

– Przyszedł ktoś, kto chce się z tobą zobaczyć, Belle, ale ostrzegam cię, że nie jest podobny do żadnego mężczyzny, jakiego wcześniej widziałam.
– Czy jest oszpecony? – zapytała Annabelle Smith, stojąc nad piecem, znad którego unosiła się para. Nalewka z mięty i kamfory akurat dochodziła do wrzenia. – Czy jest po prostu bardzo chory?
Rosemary Greene roześmiała się.
– Oto jego wizytówka. Nosi kamizelkę z różowej satyny i pierścienie na palcach. Ma włosy ułożone w sposób, którego nigdy nie widziałam. A na drodze stoi jego powóz, który wygląda jak z bajki.
Annabelle zerknęła na wizytówkę. Lytton Staines, hrabia Thornton. Czego taki człowiek mógłby chcieć od niej i po co miałby przybywać do jej skromnego mieszkania w Whitechapel?
– Zaprowadź go do pokoju gościnnego, Rose, i upewnij się, że nie ma tam gdzieś psa. Przyjdę tam za chwilę.
Rosemary zawahała się.
– Czy chcesz, żebym ci towarzyszyła?
– Dlaczego miałabym tego chcieć?
– Ponieważ nasz gość jest młodym mężczyzną z wyższych sfer, a ty jesteś młodą kobietą. Czy w takich okolicznościach nie potrzeba przyzwoitki?
Belle roześmiała się na widok zmartwienia na twarzy przyjaciółki.
– Gdyby tu były jakieś wyższe sfery, to przyzwoitka byłaby potrzebna, ale on pewnie przyszedł tylko kupić lekarstwa. Daj mi pięć minut. Skończę ten napar, a ty zaproponuj mu filiżankę herbaty. Jeśli poprosi o coś mocniejszego, to pamiętaj, że nie ma takiej możliwości, bo alkohol, który nam został, wykorzystujemy tylko do leczenia.
Rose przytaknęła.
– Wygląda na raczej aroganckiego i bardzo bogatego. Czy mam poprosić twoją ciotkę, żeby z nim usiadła? Sama chyba nie czuję się na siłach.
– Jeśli będziemy mieć szczęście, to hrabia Thornton wyjedzie, zanim to skończę.

Lytton Staines rozejrzał się po pokoju, w którym kazano mu zaczekać. Pomieszczenie było małe, ale bardzo schludne. Na podłodze leżał dywanik, który wyglądał, jakby był wypleciony ze starych i kolorowych skrawków, a na ścianie naprzeciwko wisiało kilka słabych obrazów przedstawiających kwiaty. Zastanawiał się, dlaczego przyszedł tu osobiście, a nie wysłał służącego. Właściwie dobrze znał odpowiedź. To była ostatnia szansa dla jego siostry i nie chciał, by zajął się tym ktoś inny.
Kobieta, która wprowadziła go do frontowego salonu, zniknęła, pozostawiając go ze starszą panią i małym włochatym psem, który właśnie wystawił głowę spod jego krzesła. Kundel w typie teriera, stwierdził. Pies miał żółte zęby i właśnie unosił górną wargę, ale raczej nie po to, by się uśmiechnąć. Lytton spróbował odepchnąć zwierzę butem, ale osiągnął tylko tyle, że pies zbliżył się do niego bardziej, na dodatek cały czas się w niego wpatrując.
W pokoju po drugiej stronie korytarza ktoś śpiewał. Lytton najchętniej zakryłby uszy dłońmi i zagłuszył tę kakofonię, ale to nie wydawało się zbyt uprzejme.
Nie powinien był tu przychodzić. To miejsce było mu obce i czuł się w nim dziwnie nieswojo. Zaskakujące uczucie, biorąc pod uwagę, że w wyższych sferach zawsze czuł się dobrze i na miejscu.
Filiżanka herbaty przyniesiona mu kilka minut wcześniej stała na stole obok. Powietrze wypełniała aromatyczna para.
Uśmiechnął się, gdy wyobraził sobie, co powiedzieliby na ten widok jego przyjaciele, Shay, Aurelian i Edward. Była to pierwsza zabawna myśl, jaka naszła go od wielu tygodni. Ostatnimi czasy rozmyślał głównie o śmierci i dziwnych chorobach.
– Dzięki Bogu – mruknął pod nosem.
Zauważył, że towarzysząca mu starsza pani zerka na niego. Skinął jej głową. Zmarszczyła brwi, a wtedy okulary, które nosiła, opadły jej na sam koniec dużego nosa. Kiedyś musiała być piękna, pomyślał, jeszcze zanim upływający czas wszystko zniszczył.
Ostrożnie sięgnął po filiżankę, wyłącznie po to, żeby mieć coś do roboty.
– Moja matka uwielbia herbatę.
Te słowa przyszły do niego bezwiednie, gdy rozpoznał smak tej samej czarnej herbaty, którą pijała jego matka. Zmarszczka na twarzy starszej pani złagodniała.
Przesunął się nieco, by poprawić marynarkę, a wtedy pies nagle skoczył w jego stronę. Jego brązowo-białe ciało przecięło powietrze i wpadło najpierw na filiżankę, a potem na kamizelkę. Szok, chlupnięcie gorącej herbaty na spodnie, trzask cienkiej porcelany rozbijającej się o drewnianą podłogę. Zęby psa zacisnęły się na ubraniu nieznajomego.

Belle ciężko odetchnęła, zastanawiając się, dlaczego ciotka Alicja nadal nie nauczyła swojego pupila grzecznego zachowania.
– Stanley! Przestań! – krzyknęła, pędząc z przerażeniem do pokoju gościnnego. – Tak mi przykro, proszę pana, ale on uwielbia różowy i pańska kamizelka jest akurat w tym odcieniu, na który on najbardziej reaguje…
Jej ręce spróbowały rozewrzeć zaciśnięte kły psa. Bezskutecznie. Co gorsza, drogi jedwab kamizelki rozdarł się jeszcze bardziej. Belle wpadła na siedzącego hrabiego, a jej dłoń wylądowała akurat na ciepłej wilgotnej plamie na jego udach. Złapał jej dłoń i gwałtownie odsunął.
– Spokój.
Jego głos przebił się przez panujący chaos. Przez moment Belle zastanawiała się, czy skierował te słowa do niej, czy do Stanleya.
Terier ciotki Alicji zrobił to, co mu kazano. Podreptał do drzwi i uciekł z pomieszczenia. Alicja podążyła za nim.
Annabelle pozostała w bardziej kompromitującej pozycji, próbując utrzymać równowagę.
– Mój Boże, ależ on to podarł – mruknęła, a potem przeszła na francuski i w tym języku dała upust swoim emocjom pod adresem ciotki.
Przerwała tyradę, gdy zdała sobie sprawę z niestosowności całej sytuacji. Podeszła do gablotki przy oknie i wyciągnęła z szufladki aksamitną portmonetkę, z której wydobyła funtowy banknot.
– Oczywiście zapłacę za wszelkie szkody, sir. Myślałam, że Stanley będzie na zewnątrz w ogrodzie, niestety stało się inaczej.
– Lubi różowy, bo jako szczeniak miał różową puszystą zabawkę? – zapytał mężczyzna.
– Mówi pan po francusku?
– Płynnie. Pani to panna Annabelle Smith? Zielarka?
Gdy przytaknęła, kontynuował:
– Nazywam się lord Thornton i chcę skorzystać z pani usług. Chodzi o moją siostrę. Została dotknięta wyniszczającą chorobą. Żaden lekarz w Anglii nie jest w stanie znaleźć lekarstwa.
– Ale uważa pan, że ja bym mogła?
– Ludzie mówią o pani z wielkim szacunkiem.
– Ludzie, których pan zna?
– Owszem. Mój pokojowiec. Podarowała pani jego ojcu kilka dodatkowych lat życia.
– A jednak nieczęsto udaje mi się wygrać walkę z panem Bogiem.
– Czy to znaczy, że jest pani kobietą religijną?
– Raczej praktyczną. Jeśli wyobraża sobie pan, że pomogę w odpowiedzi na pańskie modlitwy, może się pan rozczarować.
– Nie jestem człowiekiem, który poświęca wiele czasu modlitwom, panno Smith.
– W takim razie co pana zajmuje?
– Brandy, hazard, konie i kobiety.
W jego złotych oczach pojawił się niebezpieczny błysk. Belle cofnęła się o krok.

Panna Annabelle Smith wyglądała na zszokowaną, ale on nie zamierzał się kryć z tym, jaki jest. Miała też najbardziej urzekające niebieskie oczy, jakie Lytton kiedykolwiek widział. Kiedy jej palce przejechały po jego ciele, poczuł natychmiastowe uderzenie rozgrzanego do czerwoności pożądania.
Do diabła.
Czy coś mu dolano do herbaty? Jakiś ziołowy afrodyzjak, który oszołomił jego mózg i odebrał mu rozum? Już chciał, żeby jej palce wróciły w miejsce, które zaledwie musnęły chwilę temu.
Odsunął zaoferowane mu przez nią pieniądze i wstał.
Nie mógł sobie wyobrazić, co skłoniło go do tak niegrzecznej odpowiedzi na jej pytanie. Wezbrała w nim irytacja, kiedy poczuł, jakby dziwne przeznaczenie niszczyło jego wolną wolę.
Wszystkie jego niegodziwości służyły ochronie prawdziwej natury. Nagle nawet potrzeby jego siostry stały się drugorzędne wobec jego własnej potrzeby ucieczki.
Ale ona nie pozwalała mu odejść tak łatwo. Ręcznik, który trzymała w ręku, ocierał się o jego udo.
Czy była obłąkana? Jaka kobieta uznałaby coś takiego za stosowne? Z przerażeniem poczuł, jak jego przeklęte ciało staje się wyczuwalnie naprężone i zorientował się, że też to zobaczyła. Błyskawicznie się wycofała. Biały ręcznik był poplamiony brązowymi plamami od herbaty.
– Myślałam…
Zatrzymała się. Popatrzył na nią i dopiero teraz zorientował się, że miała dołeczki w policzkach.
– Przepraszam. – Zdecydowanym gestem wetknęła mu ścierkę w dłoń i odwróciła się plecami. – Może się pan tym zająć sam, lordzie hrabio Thornton.
Używała jego tytułu niepoprawnie. Nie miała pojęcia, jak zwracać się do kogoś z wyższych sfer. Szybko się wytarł.
Zrobił głęboki wdech i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo potrzebował powietrza. Stała plecami do niego. Mógł przyjrzeć się jej kształtom zarysowanym pod cienką sukienką. Dostrzegł łaty przy bocznej kieszeni i łodygi dziwnej rośliny, które z tej kieszeni wystawały.
Ona cała pachniała roślinami. Mgiełka tego zapachu unosiła się wokół niej. Nie był to zapach nieprzyjemny, ale mocno nietypowy. Większość dam z jego kręgów pachniała fiołkami, różami lub lawendą.
– Skończyłem, panno Smith.
Rozbawił go fakt, że zapewniła mu tak wiele prywatności.
– Dziękuję. – Wyrwała mu ręcznik i ze skrępowanej panienki stała się ponownie bezpośrednią i zdecydowaną kobietą bez widocznego poczucia humoru. – Będę musiała obejrzeć pańską siostrę, zanim cokolwiek jej przepiszę. Praktyka medyczna nie polega na zgadywaniu, a wyniszczająca choroba może oznaczać wiele dolegliwości.
– Oczywiście. Najbliższy tydzień moja siostra spędzi w Londynie na wizytach u specjalistów. Jeśli więc znalazłaby pani trochę czasu…
– Proszę mnie stąd odebrać jutro o dziewiątej rano. Muszę przygotować kilka leków, ale… – Zawahała się, ale potem kontynuowała: – Moje usługi nie są tanie, mój lordzie hrabio. Każda konsultacja będzie pana kosztować około trzech funtów.
Lytton odniósł wrażenie, że wstrzymała oddech, zanim podała mu cenę.
– Rozumiem. Będę tu o dziewiątej.
– Życzę więc panu miłego dnia.
Wyciągnęła rękę i uścisnęła jego dłoń. Poczuł na jej palcach małe stwardniałe krostki. Zastanowił się, jaki rodzaj pracy mógł je spowodować.
Nie były to miękkie, delikatne dłonie damy. Ani też uścisk jednej z nich. Jedyny pierścień, który nosiła, był mały i złoty. Poczuł niesmak, gdy pomyślał o nadmiarze własnej biżuterii.
Chwilę później był już w swoim powozie. Jak najszybciej potrzebował napić się czegoś mocniejszego.
– Do White’a – polecił woźnicy.
Poczuł ulgę, kiedy powóz zaczął oddalać się od przytłaczającego ubóstwa Whitechapel i od niezwykłej panny Annabelle Smith.

Kiedy przybył na miejsce, klub był już pełen. Podszedł do miejsca, w którym prowadzili rozmowę Aurelian de la Tomber i Edward Tully.
– Myślałem, że nadal jesteś w Sussex ze swoją piękną żoną, Lian – powiedział Edward.
– Byłem tam do dzisiejszego ranka – odparł Aurelian. – Jestem tu tylko na jeden dzień. Jutro z samego rana wracam do domu.
– A więc życie małżeńskie ci odpowiada. Wcześniej byłeś bardziej chętny do podróżowania.
– Filozofia jednej kobiety i jednego domu jest uzależniająca.
– W takim razie jesteś szczęściarzem – wtrącił Lytton.
Edward spojrzał na niego dziwnie. Lytton miał nadzieję, że jego słowa nie wydały się Edwardowi zbyt cyniczne. Coraz trudniej było mu zachowywać się uprzejmie. Napił się brandy i zamówił od razu następną.
Był niespokojny i wyraźnie nie w sosie. Wizyta w ubogiej dzielnicy East Endu popsuła mu do reszty nastrój.
– Właśnie wracam ze spotkania z kobietą, która robi lekarstwa w obskurnych okolicach Whitechapel. Swoją drogą ktoś powinien coś zrobić z zapachem tego miejsca.
– Czy ta zielarka uważa, że znajdzie lekarstwo dla twojej siostry? – zapytał Edward i spojrzał na niego ze współczuciem.
– Tak uważa – odpowiedział Lytton.
Powiedział to, ponieważ jakakolwiek inna możliwość była nie do pomyślenia, a w tej chwili potrzebował nadziei dużo bardziej niż szczerości.
– Kim ona jest? – zapytał Aurelian.
– Panna Annabelle Smith. Mój pokojowiec polecił mi jej usługi.
– Wyleczyła go? Z czego?
– Nie jego. Przedłużyła życie jego ojcu. Cała rodzina była jej wdzięczna. Nie mam pojęcia, jak pokrył koszty.
– Koszty jej wizyt?
– Trzy funty za konsultację. Nieprawdopodobna cena.
– Dałeś jej swoją wizytówkę, zanim podała cenę?
Lytton przytaknął i dodał:
– Byłbym skłonny zapłacić więcej, gdyby poprosiła.
– Tajemnica popytu i podaży? Ile ona ma lat?
– Nie jest już taka młoda. Co ciekawe, zna francuski.
To zainteresowało Aureliana.
– Smith nie jest francuskim nazwiskiem – zauważył.
– A Annabelle nie jest francuskim imieniem. Była tam jakaś starsza pani, która mogła być z Francji. Zdaje się, że to jej ciotka. Tak ją nazwała po tym, jak zaatakował mnie ich pies.
Rozpiął guziki marynarki, aby pokazać resztki kamizelki.
– Taki kolor zasługuje na takie traktowanie – zaśmiał się Edward.
Za to Aurelian był znacznie poważniejszy:
– Nigdy nie słyszałem ani o tej kobiecie, ani o jej francuskiej ciotce. Może warto się temu przyjrzeć?
– Nie. – Lytton powiedział to tonem, który sprawił, że pozostali bacznie na niego spojrzeli. – Żadnych śledztw. Jutro spotyka się z Lucy.
Edward był wyraźnie zaciekawiony.
– Jak ona wygląda? – dopytał.
– Jest silna. Pewna siebie. Konkretna. W niczym nie przypomina kobiet z naszych sfer. Nosiła suknię, która wyszła z mody z dziesięć lat temu i miała włosy związane chustą. Ciemne, kręcone włosy do pasa. Była… Niecodzienna.
– Wygląda na to, że zrobiła na tobie spore wrażenie. Słuchaj, kilka godzin temu spotkałem Susan Castleton. Wspominała, że się z nią spotykasz dziś wieczorem, zgadza się?
– Tak. Idziemy na balet.
Susan była jego kochanką przez ostatnie cztery miesiące, ale Lyttona zaczynały męczyć jej wymagania. Chciała od niego o wiele więcej, niż mógł jej dać.
Boże! Ta myśl sprawiła, że usiadł wyprostowany. To przez Lucy i jej zły stan zdrowia, który wprowadzał smutek w jego życie. Chciałby, żeby wszystko było tak proste jak kiedyś. Chciałby mieć po co żyć.
Jeden z jego palców zabłądził w okolice dziury w kamizelce. Przez sekundę zastanawiał się, jak wpadł na idiotyczny pomysł, by kupić sobie ubranie akurat w takim kolorze.
To musiała być sprawka Susan i jej zamiłowania do mody. Było prościej poddać się jej wyborowi niż walczyć o bardziej stonowane odcienie. Zastanawiał się, kiedy to się zaczęło, to zrzekanie się własnych opinii na rzecz cudzych. Zmarszczył brwi, postanawiając natychmiast pozbyć się zarówno nadmiarowych pierścieni, jak i różowego koloru.
Panna Annabelle Smith była inna. Nie potrafił sobie wyobrazić, by pozwoliła komuś decydować, co powinna nosić albo jak się zachowywać. Wydawało się, że mimo ograniczeń wynikających z ubóstwa znalazła swoją ścieżkę w życiu i rozkoszowała się nią.

Belle obudziła się w mroku nocy. Była zlana potem i z trudem łapała oddech. Sny powróciły. Stłumiła panikę i usiadła, by zapalić świecę przy łóżku i przegonić choć część cieni.
Ci sami krzyczący ludzie, ten sam strach, to samo odrętwienie. Śniło jej się, że stała w pokoju w domu, którego nie rozpoznawała. Krążyło jej po głowie, że nienawidziła ich, choć nie powinna. Chciała uciec od nich tak szybko, jak tylko się dało. Chociaż nie widziała ich twarzy, rozumiała, że są podobni do niej. Nie miała pojęcia, skąd to wiedziała. Czasami słyszała, jak ktoś wołał ją po imieniu.
Uspokoiły ją odgłosy nocnego zgiełku ulicy i chrapanie ciotki z pokoju obok. W takich chwilach była wdzięczna, że ich dom ma tak cienkie ściany. Dzięki nim czuła się mniej samotna.
W jej pamięci pojawił się także Lytton Staines, hrabia Thornton, którego uśmiech tak bardzo nie pasował do jego ubrań.
Przypomniała jej się twardość jego męskiego ciała pod cienkim beżowym materiałem, kiedy jej palce przez pomyłkę przejechały po jego udach. Jej twarz zapłonęła. Na Boga, nigdy wcześniej nie znalazła się w pobliżu mężczyzny w tak kompromitujących okolicznościach.
Incydent z rozlaną herbatą zaczął po południu osiągać w jej głowie gigantyczne rozmiary. Czuła, że będzie przeżywać ten błąd podczas każdego kolejnego spotkania. A następne spotkanie miało nastąpić już za kilka godzin. Musiała znowu zasnąć. Musiała być w najlepszej formie, bo… Bo było w nim coś, co ją poruszało.
Przede wszystkim był piękny. Przyzwyczajony do swojego tytułu. Był też czujny. Widziała, jak rozglądał się po jej domu, oceniając jej tragiczne położenie.
Zastanawiała się, co mógł pomyśleć o jej obrazach z kwiatami, które namalowała z taką miłością i które zajmowały większość ściany w pokoju gościnnym. Wspomnienie tych obrazów przypomniało jej o snach. Szybko otrząsnęła się z tej myśli. W przyszłym tygodniu kończyła trzydzieści dwa lata. Jej mały zakład, który zapewniał leki chorym z okolic Whitechapel, rozrastał się coraz bardziej. Skrzywiła się na wspomnienie o opłacie, o którą poprosiła hrabiego. Ale jeśli kilka wizyt u siostry człowieka, którego było stać na wygórowaną cenę, pozwoli innym na załatwienie potrzeb za bezcen, to niech tak będzie. Wielu nie mogło zapłacić nawet pensa.

Jedna wizyta hrabiego Lyttona Thorntona odmienia życie Belle, która cieszy się sławą świetnej uzdrowicielki i zielarki. Belle zgadza się leczyć siostrę arystokraty i nagle z najuboższej dzielnicy Londynu zostaje przeniesiona w świat sławnych i bogatych. Skrycie marzy, by Thornton poczuł do niej coś więcej niż szacunek, ale co utytułowany mężczyzna może zaproponować kobiecie niewiadomego pochodzenia? Zostają przyjaciółmi, niestety ich zażyłość jest komuś solą w oku. Belle doświadcza wielu niebezpiecznych wypadków, dlatego Lytton postanawia sprawdzić, jakie sekrety skrywa przeszłość kobiety, która jest mu coraz bliższa. Zamierza walczyć o ich miłość bez względu na wynik śledztwa.

Przygoda na resztę życia

Joss Wood

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1275

ISBN: 9788327697820

Premiera: 13-07-2023

Fragment książki

No cóż, witaj, Nowy Roku.
Siedząc na balkonie najnowszego baru Ryder International, Tinsley Ryder ujrzała ciemnowłosego mężczyznę obejmującego ramieniem blond partnerkę.
Kobieta śmiała się głośno i obdarowywała go spojrzeniem, w którym czaiła się obietnica szczęścia. Tinsley bezwiednie dotknęła na swojej dłoni miejsc po pierścionku zaręczynowym i obrączce ślubnej.
Zdjęła je dwa lata temu, pół roku po rozwodzie, ale mimo upływu czasu wciąż tęskniła za JT.
Właściwie nie tyle brakowała jej osoby męża, co poczucia, że jest się częścią pewnej całości, jaką stanowi małżeństwo. Tęskniła za seksem i za wieczornymi rozmowami z kimś bliskim. To był jej drugi samotny sylwester i wspomnienia nie dawały jej spokoju.
JT już kogoś sobie znalazł, a ona wciąż nie uporała się z żałobą po ich związku, po swoich planach i marzeniach. Bo przecież zdążyła w najdrobniejszych szczegółach zaprojektować ich wspólny dom, ciągle miała w pamięci imiona trójki dzieci, które miała zamiar urodzić, i trasy przyszłych wakacyjnych podróży.
Jej perfekcyjnie zaplanowane życie legło w gruzach, kiedy pewnego dnia JT oświadczył, że wyjeżdża do Hongkongu, tak jak lata temu przewidział jego brat.
Spojrzała na zegarek, by sprawdzić, czy upłynęło już pięć minut, które miała do odczekania przed wejściem do sali. Najchętniej by się teraz zmyła i wróciła do swojego pokoju w pobliskim hotelu, ale cóż, dziś jest inauguracja tego nowego baru i ona – jako szefowa działu PR w Ryder International – musi w niej uczestniczyć.
Firma co roku otwierała jeden lub dwa nowe bary. Cały proces od pomysłu do pełnej realizacji trwał dwa lata, a do zadań Tinsley należało nagłośnienie powstania nowej placówki. Nad dzisiejszym otwarciem jej ludzie pracowali wspólnie z firmą Gallant Events, co miało zapewnić nowemu miejscu obecność i zachwyt wszystkich liczących się influencerów i celebrytów w mieście.
Była bardzo wymagającą szefową.
Do miasta, gdzie powstawał nowy bar, przyjeżdżała już tydzień przed otwarciem, z tysiącem pytań i żądań. Pracownicy drżeli przed nią, przewracali oczami, wzdychali ciężko, ale jej to nie wzruszało. Wiedziała, że jej rolą jest zapewnienie uroczystości absolutnie doskonałego przebiegu.
Bo firma Ryder International słynęła z perfekcji i chciała tę renomę utrzymać za wszelką cenę.
Kinga, z którą Tinsley wspólnie prowadziła dział PR, była również perfekcjonistką. Podzieliły się obowiązkami tak, aby nie wchodzić sobie w drogę.
Tinsley bardzo cieszyło, że to nie jej przypada w udziale organizowanie dorocznej imprezy walentynkowej, ekskluzywnego balu pod auspicjami firmy. Szczególnie odkąd Callum, ich niedorzeczny dziadek i szef, ogłosił – i to dokładnie w dzień Bożego Narodzenia – że na najbliższym balu chce widzieć w roli gwiazdy Griffa O’Hare, najbardziej nieprzyzwoitego z celebryckich hultajów.
Kindze nie spodobał się pomysł dziadka i trudno było jej się dziwić. Cóż, będzie musiała jakoś sobie z tym poradzić.
Obie zresztą miały duże doświadczenie w robieniu różnych dziwnych rzeczy, i to „na wczoraj”.
Didżej podkręcił aparaturę, do obsady dołączył jeszcze jeden bardzo atrakcyjny barman i alkohol zaczął się lać strumieniami. Tinsley pomyślała, że raczej nie będzie jej dane położyć się spać przed świtem, i zachciało jej się płakać. Od trzech dni harowała po osiemnaście godzin na dobę i była wykończona.
Chciała iść do domu, przytulić Moose’a, swojego ogromnego kota rasy Maine Coon, i spędzić wieczór noworoczny z Kingą i przyjaciółką Jules.
Wyprostowała ramiona i walcząc ze zdrętwiałymi mięśniami, pokręciła głową w obie strony. Podwójna dawka kofeiny albo puszka napoju energetyzującego zaraz postawi ją na nogi. I znów będzie gotowa do zmagań z czekającymi ją zadaniami.
W grucnie rzeczy na takich zmaganiach upływa całe jej życie…
Ludzie muszą w niej widzieć osobę wiecznie uśmiechniętą i zadowoloną. Może padać na twarz, ale nikomu nie wolno tego zauważyć. Nawet jak jej mąż po dwunastu razem spędzonych latach poszedł w tango, nikt oprócz Kingi nie widział Tinsley zapłakanej.
Tak, bo ona nazywa się Ryder-White, a w tej rodzinie nikt nie ma serca na dłoni. Nie wypłakuje się nikomu w mankiet, nie pozwala nad sobą rozczulać.
Odwróciła się. Za nią stał Cody Gallant.
O nie, tylko nie to! Nie miała teraz ochoty na kontakt z tym człowiekiem.
Zresztą nie tylko teraz.
A on trzymał w jednej dłoni dwa kieliszki do szampana, a w drugiej butelkę moëta. Nalał płyn do kieliszków i jeden z nich podał jej, a butelkę postawił na wysokim, dzielącym ich od siebie stoliku.
A jeszcze sekundę temu brylował w kąciku dla VIP-ów, starając się oczarować elitę miasta Toronto. Cody równie dobrze dogadywał się z książętami i z rolnikami, z celebrytami i ze stróżami. Nic dziwnego. Jako właściciel i szef firmy specjalizującej się w inscenizowaniu wielkich imprez – od festiwali muzycznych poprzez wyścigi sportowe aż po celebryckie wesela – musiał być komunikatywny.
Rodziny Gallantów i Ryderów obracały się w tych samych kręgach towarzyskich Portland w stanie Maine. Znajomość z Codym znakomicie przydawała się w rozwijaniu biznesu Ryder International.
Tinsley nie bardzo rozumiała, czemu zawdzięcza obecność Cody’ego właśnie tutaj. Jego firma obsługuje dziś obchody noworoczne w Nowym Jorku i Los Angeles. Czy to raczej nie tam powinien był się pokazać? Dziwne…
Nie chciała go jednak o to pytać. W ogóle starała się nie rozmawiać z Codym więcej, niż to było konieczne.
Sącząc szampana, rozmyślała o nim i o jego bracie, swoim byłym mężu. Cody był od JT o cztery lata starszy. Różniło ich wszystko: wygląd, osobowość. JT był szczupłym blondynem, Cody miał bardziej muskularną budowę. Z kwadratową szczęką i pogodnym spojrzeniem mógł z powodzeniem ozdobić okładkę każdego kolorowego magazynu dla mężczyzn wielbiących fitness.
JT reprezentował raczej typ hipstera: nosił zarost, a włosy związywał w kucyk. Cody swoje ciemne włosy strzygł na krótko. Wspólne mieli jedynie oczy: o barwie bożonarodzeniowej choinki, przy czym ze spojrzenia JT dawało się wyczytać o wiele więcej niż z oczu jego brata.
Panowała powszechna zgoda, że Cody jest większym ciachem niż jego młodszy brat. JT wolał książki, był komputerowym nerdem, trochę fajtłapą, ot, taką bardziej wyblakłą wersją brata.
I to też raziło ją w Codym. A poza tym nigdy nie starał się jej bliżej poznać. A jeśli już się do niej odzywał, mówił zwięźle, w sposób oschły, czasem wręcz nietaktowny.
Jego sławetny czar jakoś nigdy na nią nie działał.
A teraz dodatkowo przypomniało jej się, że Cody nigdy do końca nie zaaprobował jej związku z JT. Tuż przed ceremonią ślubną, którą pieczołowicie zaplanowała, ostrzegał ją nawet, że to małżeństwo nie ma szans.
W końcu wyszło na jego, co wzmogło niechęć Tinsley.
Chętnie dowiedziałaby się teraz, co takiego wiedział on, a czego nie wiedziała ona. Ale duma nie pozwalała jej o to zapytać.
Zresztą, czy to ma teraz znaczenie? JT ma nową żonę, nowe życie, a ona – swoją pracę w Ryder International.
– Dlaczego postanowiłeś nadzorować akurat tę imprezę? – zapytała. – Mogłeś wybrać Nowy Jork albo LA.
– Mogłem też Nowy Orlean.
Co to za odpowiedź? Jasne, że tamte wydarzenia powinny być dla niego priorytetowe, na co zwróciła mu uwagę.
– Sam decyduję o swoich priorytetach – odparł, wpatrując się w podłogę. – Zatrudniam ludzi, na których mogę polegać.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
Spojrzał na nią, a Tinsley poczuła się jak owad pod mikroskopem. Przy nim zawsze czuła się jak niezdarna nastolatka, choć stuknęła jej już trzydziestka, a Cody’ego znała od piętnastu lat.
– Ryder International to mój pierwszy klient. Gdyby nie twój dziadek, nie byłoby dziś Gallant Events. Traktuję was bardzo osobiście – oświadczył.
Jego słowa zrobiły na niej wrażenie. Cody był jedną z nielicznych osób, które jakoś znosiły dziadka. Z wzajemnością.
Callum Ryder-White to trudny człowiek, ale jest on też jednym z najbardziej utalentowanych biznesmenów swojego pokolenia. Gdy wraz z młodszym bratem Benjaminem przejmował rodzinną sieć barów, firmie groziła niewypłacalność.
Bracia postawili ją na nogi, a po przedwczesnej śmierci Bena Callum wzniósł się na wyżyny biznesowego sukcesu. Obecnie, po czterdziestu pięciu latach szefowania, mógł się szczycić posiadaniem sieci barów usytuowanych w pięćdziesięciu luksusowych hotelach w dwudziestu krajach, o łącznej wartości dziesięciu milionów dolarów.
Majątek ten osiągnął mimo całkowitego braku jakichkolwiek czysto ludzkich zalet. Powszechnie znienawidzony, agresywny, zimny, wyciskał z otoczenia siódme poty i poniżał ludzi, nie wyłączając członków najbliższej rodziny.
A Cody Gallant wręcz przeciwnie. Od pracowników Tinsley ani razu nie usłyszała złego słowa na jego temat. Był lojalny i wspierający, z szacunkiem traktował każdego człowieka. Z Callumem też jakoś umiał współpracować, może dlatego, że potrafił mu się czasem postawić, czym zyskał sobie jego szacunek. Stary zwykł się chełpić, że to on jako pierwszy poznał się na talentach Cody’ego.
Teraz Cody wstał i zrobił nieokreślony ruch ręką w kierunku kłębiącego się tłumu.
– Chciałabyś może? – zagadnął.
– Że niby co? – spytała Tinsley.
– Zatańczyć.
– Z tobą?
Nigdy przecież nie tańczyli, nawet niewiele z sobą w życiu rozmawiali.
– A widzisz tu jeszcze kogoś?
– Skąd taka prośba? – zapytała, odsuwając na bok myśli, jak by to było przylgnąć do jego szerokiej piersi i sunąć po parkiecie w rytm powolnej melodii.
– Lubię tańczyć, a w końcu dziś jest sylwester – odparł Cody, a jego usta uniosły się w słynnym, nieco ironicznym, lecz cholernie seksownym półuśmiechu.
– Ja tu jestem w pracy. A ciebie widziałam niedawno w strefie VIP-ów. Było tam co najmniej pięć kobiet, które chętnie z tobą zatańczą. A poza wszystkim ja nie tańczę – mruknęła niechętnie.
– Wszyscy ludzie tańczą. – Cody wzruszył ramionami i dolał sobie szampana.
– Wszyscy, ale nie ja – odparła Tinsley, której z melodią i rytmem rzeczywiście było nie po drodze.
– Niemożliwe. Na pewno potrafisz szurać nogami i kiwać głową.
Może to i prawda, ale przez te lata wielokrotnie widywała Cody’ego na parkiecie. Poruszał się z niesamowitym poczuciem rytmu i wyjątkową jak na faceta gracją.
Nie, nie zatańczy z Codym. Westchnęła i po raz pierwszy w życiu pożałowała swojego braku muzykalności. Cóż, osoby do bólu rozsądne, racjonalne i logiczne często tak mają. Nie lubią szaleństw w obawie przed utratą kontroli. A taniec to przecież szaleństwo.
– Nie, dzięki – odpowiedziała.
– Prędzej czy później uda mi się cię namówić – odezwał się Cody niespodziewanie łagodnym tonem.
Tinsley uśmiechnęła się do niego chłodno i spojrzała na zegarek.
– Muszę sprawdzić, co z bufetem – powiedziała. – A ty lepiej zajmij się tymi paniami. – Wskazała mu dwie kuso ubrane dziewoje ze strefy VIP-ów, które kusząco wyginały się przy balkonowych barierkach, rozpaczliwie usiłując zwrócić na siebie uwagę Cody’ego.
– Ty jesteś o wiele bardziej interesująca – oddalając się, usłyszała jego głos.
Ale może jej się tylko tak wydawało?

Cody odwrócił się tyłem do tańczących i ukrył twarz w dłoniach. A więc pierwszy krok zrobiony.
Kilka dni temu bowiem – w ramach postanowienia noworocznego, choć podejmowanie takich postanowień było mu dotąd zupełnie obce – przyrzekł sobie, że postara się naprawić swoje relacje z Tinsley Ryder-White.
To jednak wyglądało na daremny trud. Przez ostatnich piętnaście lat warczeli na siebie, dogryzali sobie i podgryzali się nawzajem. W tym czasie ona zdążyła poślubić jego nieco autystycznego braciszka, który w końcu ją porzucił.
Trzeba by coś z tym zrobić, na miłość boską. Nie można boczyć się na siebie bez końca, niczym dzieci.
Cody dobrze pamiętał, jak po raz pierwszy ujrzał Tinsley, jedną z księżniczek z Portland, jak powszechnie ją i Kingę nazywano.
Było lato, a jemu udało się odciągnąć JT od komputera i zabrać na plażę. Niech mały odetchnie świeżym powietrzem, łyknie trochę witaminy D i pobędzie wśród ludzi.
Cody odszedł na chwilę przyjrzeć się falom i nagle zauważył, że do koca, na którym z nieszczęsną miną siedzi JT, zbliża się Tinsley. Miała na sobie jednoczęściowy czarny kostium kąpielowy i dżinsowe szorty. Długie ciemne włosy ściągnęła w koński ogon, który podskakiwał w rytm jej kroków. Była młodziutka, o wiele za młoda. I prześliczna. Jasna cera, wystające kości policzkowe i te prowokujące do grzechu usta…
A jak się ma dwadzieścia jeden lat, lubi się grzeszyć.
Zagadała do JT i nagle ku zdumieniu Cody’ego ten jego nieśmiały braciszek poklepał koc, zapraszając ją, by usiadła obok niego. Cody gapił się na nich – blondyna i ciemną szatynkę – i ogarnęła go rozpacz.
Szkoda jej dla JT. On nie będzie dla niej dobry.
I niestety okazało się, że intuicja go nie zawiodła.
Ale to było dawno temu. Nie ma co wspominać. Jego brat jest teraz po rozwodzie i mieszka po drugiej stronie kuli ziemskiej. A Cody pozyskał jako klienta Ryder International, czym do dziś chwalił się w CV.
Tinsley wspólnie z siostrą prowadziła dział PR tej firmy. W tym roku mieli świętować setną rocznicę istnienia, zapewne nie obejdzie się bez wielu kosztownych i spektakularnych eventów, w Stanach i poza granicami.
Cody już rozmawiał z Callumem o ich obsłudze. Otwierało to jego firmie perspektywę wybicia się na jedną z czołowych pozycji w międzynarodowym rankingu i zyskania nowych klientów z najwyższej światowej półki.
A Cody zawsze o tym marzył.
Szykuje mu się więc bliska współpraca z obiema księżniczkami z Portland. Co do Kingi, wszystko jest okej, ale Tinsley to jego była szwagierka. JT pewnego dnia wyjechał bez słowa do Hongkongu, a parę dni później przysłał pozew rozwodowy.
Cody do dziś miał ochotę sprać brata, tego samolubnego złamasa za styl, w jakim załatwił tę sprawę. Poleciał wtedy nawet do Azji, by mu przemówić do rozsądku, ale zrozumiał, że to daremne. JT po prostu nie chciał już być z Tinsley. Powiedział, że jest dorosłym mężczyzną i nikt nie będzie mu mówił, jak ma żyć.
Od tamtej pory nie utrzymywali z sobą kontaktu.
Cody utożsamiał małżeństwo z rodziną, a rodzina oznaczała dla niego odpowiedzialność i obowiązki. W chwili śmierci mamy miał dwanaście lat. I wtedy ojciec powiedział mu, że jego zadaniem będzie odtąd opieka nad młodszym bratem.
Cody starał się sprostać temu zadaniu, aż któregoś dnia zrozumiał, że ojcem kierowało zwykłe wygodnictwo. Chciał pozbyć się kłopotu.
Cody samotnie wychowywał więc JT. Kupował mu ubrania, sprawdzał prace domowe, pilnował, żeby brat dobrze się odżywiał i by koledzy, których przewyższał intelektualnie, nie dokuczali mu z tego powodu. Egoizm i emocjonalny chłód ojca sprawiły, że szybko osiągnął dojrzałość.
Ponieważ opieka nad bratem położyła się cieniem nad jego wczesną młodością, przyrzekł sobie, że już nigdy nie da się w nic wrobić. A posiadanie stałej partnerki – dziewczyny lub żony – to też poważne zobowiązanie. Z tego względu ograniczał się do przygód na jedną noc i ewentualnie przelotnych miłostek.
Małżeństwo? O nie, nie ma mowy.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie, usatysfakcjonowany faktem, że impreza przebiega bez zakłóceń. Goście ustawili się w kolejce do szwedzkiego stołu w celu napełnienia talerzy. Spojrzał też na strefę dla VIP-ów i upewnił się, że pewna blond piękność nadal się w niego wpatruje.
A więc o towarzystwo na dzisiejszą noc może być spokojny.
Ale jakoś go to nie kusiło. Gdzie tej blondzi do Tinsley? Biedaczka nawet nie umie ukryć swoich zamiarów. Wszystko jest w niej przejaskrawione – za krótka sukienka, za duży dekolt. Za bardzo się stara.
A Tinsley nie stara się ani trochę.
Cody pokręcił głową. Co się z nim dzieje? Jest facetem, który nigdy nie miał nic przeciwko krótkim kieckom i głębokim dekoltom. I po co mu te porównania?
Tinsley zna przez połowę życia. Jest niejako jej kolegą z pracy. I tego należy się trzymać.
Księżniczki potrafią nieźle dać popalić.

Tinsley pochodzi z zamożnej rodziny i ma świetną pracę, z której wywiązuje się bez zarzutu. To plusy, a minusy? Posypało się jej małżeństwo, nie z własnej woli pozostaje bezdzietna. Namiętna przygoda z byłym szwagrem, który nigdy nie popierał jej małżeństwa, dużo w jej życiu zmienia. Tinsley czuje, że przy nim wreszcie jest kobietą, silną, seksowną, pożądaną. Ale Cody nie pragnie stałego związku ani tym bardziej dzieci, mimo że nie ukrywa, że z Tinsley zawsze się dobrze bawił i przeżył najlepszy w życiu seks…

Przygoda życia, W filmie i w życiu

Caitlin Crews, Tara Pammi

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1178

ISBN: 9788327694980

Premiera: 06-07-2023

Fragment książki

Przygoda życia – Caitlin Crews

Delaney Clark potarła grzbietem dłoni rozgrzane czoło, marszcząc brwi na widok tumanu kurzu w oddali.
Ktoś nadjeżdżał długim ziemnym podjazdem w kierunku pochylonego wiejskiego domu, starych stodół i zabudowań gospodarczych. W środku przedpołudnia, co ją zaskoczyło, bo nikogo nie oczekiwała.
Zerknęła na stary dom, w którym jej matka wychowała ją tak samo, jak wychowywano ją i wszystkie dzieci od czasów pierwszych osadników.
Delaney nie musiała wchodzić do środka z warzywnika, żeby spytać, czy Catherine Clark spodziewa się gości. Matka już rzadko wychodziła na zewnątrz. Wszelkie wizyty planowała z wyprzedzeniem sama Delaney. Na ten tydzień nie zaplanowała żadnej.
Widok głośnej kawalkady czarnych lśniących SUV-ów do reszty zbił ją z tropu.
W Kansas, w środku prerii, furgonetki stanowiły powszechny środek transportu wśród farmerów. Pewnie zdziwiłaby ją większa ich ilość, ale potrafiłaby sobie wyobrazić powody, dla których sąsiedzi postanowili odwiedzić ją razem.
Nie potrafiła natomiast odgadnąć, co luksusowe SUV-y robią na farmie, kto je prowadzi ani skąd właściciele je wzięli na kompletnym pustkowiu. Najbliższy sąsiad mieszkał piętnaście minut drogi samochodem od jej domu. Do najbliższego miasta, Independence, trzeba było jechać pół dnia na południe.
„Wystarczy poczekać i zobaczyć” – zabrzmiał jej w głowie schrypnięty głos ukochanej babci Mabel. Pięć lat po jej śmierci Delaney nadal nie przebolała straty.
Przemierzyła podwórko, ocierając brudne ręce o znoszony, podarty kombinezon. Nieodpowiedni strój na przyjęcie gości, ale chyba nie oczekiwali tu elegancji.
Zmarszczyła brwi, gdy auta przystanęły tuż przed nią, wzbijając kurz na wszystkie strony. Naliczyła ich pięć.
W pierwszej chwili pomyślała, że przyjezdni uświadomili sobie swój błąd. Pewnie patrząc przez dramatycznie przyciemnione szyby, doszli do wniosku, że pomylili drogę, bo nic się nie wydarzyło.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie rosła kukurydza. Delaney stała samotnie na własnym podwórku, zadowolona, że przybyli w pogodny dzień, a nie podczas ulewy czy tornada.
Dziękuję, babciu Mabel – wyszeptała w myślach.
Nadal się uśmiechała, gdy ktoś otworzył drzwi środkowego wozu. Kierowca! Zdumiewające! Kto tu zatrudniał szofera?
Wprawdzie sama w ostatnich latach woziła wszędzie matkę, której artretyzm i dolegliwości sercowe odebrały siły, ale nie umieszczała jej na tylnym siedzeniu ani nie zakładała liberii.
Fakt, że tajemniczy goście przyjechali w najzwyklejszy wtorek, jeszcze podsycił jej ciekawość. Zaskoczyło ją, że kierowca powitał ją skinieniem głowy, jakby właśnie do niej przyjechał, po czym otworzył tylne drzwi.
W tym momencie niemal spodziewała się fanfar, ale żaden nietypowy dźwięk nie zakłócił szumu wiatru na polach, który cieszył jej matkę. Za to z auta wysiadł człowiek, jaki z pewnością od wieków nie zawitał na starą farmę. Niemal przesłonił jej słońce.
Nie pamiętała, żeby w ciągu dwudziestu czterech lat życia tak silnie zareagowała na jakiegokolwiek mężczyznę.
Dorastała razem z sympatycznymi chłopakami. Przypuszczała, że gdyby tylko zechciała, mogłaby wyjść za któregoś z nich jak jej koleżanki z klasy.
Nigdy jednak taka myśl nie przyszła jej do głowy. Najbardziej zależało jej bowiem na farmie. Mieszkała tylko z mamą, wcześniej również z babcią. Była ostatnią z rodziny Clarków. Ziemia będzie kiedyś należeć wyłącznie do niej. Praktycznie już należała. Nie planowała uprawiać jej sama jak matka od chwili śmierci ojca przed jej urodzeniem, ale traktowała ją poważnie. Dlatego zdawała sobie sprawę, że musi starannie wybrać przyszłego życiowego partnera. Jeszcze takiego nie znalazła w okolicy.
Nawet nie przemknęło jej przez głowę, że w żadnym ze znajomych nie widziała mężczyzny.
Z pewnością żaden z nich nie dorównywał niespodziewanemu gościowi.
Delaney zawsze stała mocno na ziemi, a jednak jego powierzchowność przyprawiła ją o zawrót głowy, choć nie zrobił nic szczególnego. Stanął tylko przed luksusowym autem, tak lśniącym, jakby nawet kurz wiejskich dróg nie śmiał do niego przylgnąć.
Oczywiście nie zobaczyła w nim idealnego kandydata na męża, niezależnie od tego, jak jej ciało reagowało na jego nieprawdopodobną męską urodę. Wątpiła, żeby znał się na rolnictwie. Kiedy patrzył na ziemię z wysokości swego słusznego wzrostu, pewnie widział tylko brud. Nie miałaby z niego żadnego pożytku na polu.
Choć powtarzała to sobie w kółko, wciąż nie mogła oderwać od niego wzroku.
W czarnym garniturze powinien wyglądać jak uczestnik pogrzebu, ale z niewiadomych powodów nie wyglądał dziwacznie. Emanował tłumioną energią, niczym byk sąsiada. Choć nosił taki strój jak modele w magazynach, był znacznie lepiej zbudowany, wyższy i bardziej muskularny niż drobni chłopcy, którzy je prezentowali. Nie ulegało wątpliwości, że przywykł do zachwyconych spojrzeń.
Kiedy tak stała, pożerając go wzrokiem, zdjął okulary słoneczne. Nie zsunął ich jednak na czubek lub tył głowy jak miejscowi, lecz złożył i wsunął do kieszeni marynarki jak wyrafinowany światowiec.
Wyglądał jak wyrzeźbiony pewną ręką śmiałego rzeźbiarza w szale twórczej pasji. I nasuwał skojarzenia z drapieżnikiem. Albo nawet z sokołem, groźnym i dominującym.
– Kim pan jest? – spytała bez zastanowienia. – Zgubił pan drogę?
Inny powód jego przybycia nie przyszedł jej do głowy. Przypuszczała, że wysiadł, żeby spytać o drogę, choć robił wrażenie człowieka, który zawsze wie, gdzie jest.
Wpatrzona w niezwykłego przybysza, ledwie zauważyła ludzi wysiadających z pozostałych samochodów. Choć nie określiłaby jego spojrzenia mianem gorącego czy nawet ciepłego, oblała ją fala gorąca, a równocześnie od karku w dół pleców przeszedł zimny dreszcz.
– Nazywa się pani Delaney Clark.
– Tak – potwierdziła natychmiast.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie usłyszała pytania, lecz stwierdzenie, jakby znał jej tożsamość, podczas gdy ona nadal nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia.
W jej głowie w tym momencie powinien zadzwonić dzwonek alarmowy, ale jej uwagę przykuł obcy akcent i sposób, w jaki wypowiedział jej imię…
Przerażona tokiem własnych myśli, stanowczo nakazała sobie zachować zimną krew, ale nie odstąpiła do tyłu.
– To widać. Te kości policzkowe, te usta… i oczywiście oczy, zupełnie jak u Montaigne’ów.
Jego towarzysze, przypuszczalnie ochrona, zareagowali przyciszonymi pomrukami, jakby jego deklaracja coś dla nich znaczyła.
Delaney nie wiedziała, jak zareagować, żeby nie wyjść na głupiutką prowincjuszkę, choć nigdy dotąd nie kwestionowała własnej bystrości.
– A kim pan jest? – spytała w końcu ponownie.
– Cayetano Arcieri.
Nic więcej nie dodał, tylko patrzył na nią wyniośle, jakby nazwisko mówiło samo za siebie.
– Wygląda na to, że pańskim zdaniem powinnam skojarzyć to nazwisko – stwierdziła po chwili milczenia.
– A nie kojarzy pani?
– Nie. Gdybym je kiedykolwiek usłyszała, zapamiętałabym. Przypuszczam, że nie jest pan wędrownym sprzedawcą. I raczej nie przyjechał pan naprawić traktor. A szkoda, bo ostatnio nie działa, jak należy – stwierdziła ze smutkiem.
Najbardziej żałowała, wbrew rozsądkowi, że ten zabójczo przystojny mężczyzna najprawdopodobniej nie jej poszukiwał.
– Z początku myślałam, że zgubił pan drogę, ale teraz podejrzewam, że otrzymał pan jakieś fałszywe informacje.
Przybysz nieznacznie się uśmiechnął.
– Jeżeli jest pani tą Delaney Clark, której szukam, a widzę, że tak, to przybyłem we właściwe miejsce, maleńka.
– Nie sądzę – odrzekła, żeby uniknąć dalszych nieporozumień.
Nikt do tej pory nie nazwał Delaney „maleńką”. Przypuszczalnie powinna czuć się urażona, ale w głębi duszy chciała być jego „maleńką”. Pomyślała, że później powinna zadać sobie parę zasadniczych pytań, ale najpierw należało wyjaśnić, co go sprowadza.
Im dłużej na nią patrzył, tym silniejsze wrażenie odnosiła, że złociste oczy przewiercają ją na wskroś. Jego spojrzenie rozpalało w niej ogień.
Nikt do tej pory tak na nią nie działał. Trudno ulegać emocjom na farmie. Nawał obowiązków nie zostawia na nie czasu.
– Pochodzę z kraju o nazwie Ile d’Montagne – oznajmił Cayetano. Przerwał na chwilę, jakby czekał na jej reakcję. Kiedy lekko skinęła głową, dokończył: – To mała wysepka na Morzu Śródziemnym na północny wschód od Korsyki. Przez wiele stuleci rządzili nią fałszywi królowie i królowe.
Delaney nie wierzyła własnym uszom. Mężczyzna o wyglądzie gwiazdora z Hollywood opowiadał o monarchach, jakby codziennie ich widywał.
– Mieszkańcy górskich regionów od początku kwestionowali ich prawo do sprawowania władzy, odkąd pierwszy fałszywy król spróbował objąć tron. Nie wystarczy ogłosić jakiegoś skrawka lądu własnym, żeby objąć go w posiadanie. Ze dwa razy wybuchły zamieszki. Pomiędzy nimi panowało napięcie. Przeciwnicy fałszywego króla po prostu czekali.
– Na co?
– Nie zna pani przysłowia: „Jeżeli zaczekasz wystarczająco długo nad rzeką, ciało twojego wroga w końcu przepłynie obok ciebie?”.
Mroczna historia popsuła Delaney nastrój. Wsunęła ręce do kieszeni, żeby jej nie zdradziły.
– Nie. My w Kansas nie przesiadujemy nad rzekami. Tu nawet nie ma gór, tylko kilka sporych skał.
Czy Cayetano podszedł bliżej, czy wyobraźnia płatała jej figle? W każdym razie zaczęła szybciej oddychać. Najdziwniejsze, że jego bliskość sprawiała jej przyjemność. Doszła do wniosku, że chyba coś z nią nie tak, a mimo to nie wykonała żadnego ruchu.
– Przez wieki moi ludzie czekali na okazję, żeby odzyskać to, co powinno do nich należeć – powiedział Cayetano znacznie ciszej, prawie półgłosem.
Delaney odniosła wrażenie, że wszystko dookoła ucichło, jakby nawet niebo chciało posłuchać.
– Mój dziadek wynegocjował obecnie trwający pokój. Trwa dłużej niż ktokolwiek przewidywał. Mimo to uważaliśmy, że jedyną szansę na odzyskanie tego, co nasze, możemy uzyskać tylko w walce.
Dopiero ostatnie zdanie zaniepokoiło Delaney. Co więcej, przeraziło.
– Jestem przeciwna rozlewowi krwi – oświadczyła.
– A ja jestem wojownikiem. Wywalczyłem sobie moją pozycję ogniem i krwią.
– W przenośni? – spytała z nerwowym śmiechem.
Nikt z obecnych jej nie zawtórował. Wszyscy łącznie z Cayetanem zachowali kamienną twarz.
– Znalazłem lepszy sposób odzyskania ziemi przodków niż wojna. Opracowałem niezawodny plan.
– To już brzmi znacznie lepiej – stwierdziła z ulgą Delaney.
Cayetano wyglądał na rozbawionego jej komentarzem, o ile cokolwiek mogło rozbawić takiego człowieka jak on. Natomiast stojący za nią ludzie otwarcie się roześmiali.
– To zależy, jak na to spojrzysz. Musimy wziąć ślub.
Nie wywołałby większego zdziwienia Delaney, gdyby postanowił pojechać do Independence i z powrotem na dinozaurze albo polecieć w kosmos.
– Co takiego? – wykrztusiła z niedowierzaniem.
– Jesteś kluczem do sukcesu, zaginioną spadkobierczynią korony Ile d’Montagne, maleńka. Przybyłem, żeby zabrać cię do domu – oświadczył z całą mocą.
Mimo kamiennej powagi, z jaką wypowiedział te słowa, Delaney nie potrafiła zareagować inaczej niż śmiechem.

Takiej reakcji Cayetano się nie spodziewał. Jego oferta matrymonialna powinna wywołać wybuch radości i wdzięczność, nie śmiech. Niejedna padłaby na kolana, żeby podziękować niebiosom za drugą noc w jego łóżku, nie wspominając o całym życiu.
Ta kobieta go zdumiewała. Nie tak ją sobie wyobrażał na podstawie zdjęć dostarczonych przez jego szpiegów. Prześledził każdą wskazówkę, która mogła potwierdzić jego nadzieje. Nie powinna niczym go zaskoczyć.
Fotografie wprawdzie oddawały jej rysy, ale nie utrwaliły ciepła, które z niej emanowało, ani tej jasności, która jakby rozświetlała ją od środka.
Zawsze uważał członków rodziny Montaigne’ów za mrocznych, zimnych i ponurych. Ona jedna, ta zaginiona, z amerykańskim słońcem we włosach, w niczym ich nie przypominała. Nawet błękit jej oczu nie nasuwał skojarzenia z lodem czy chłodem, ale z letnimi wakacjami na tropikalnych plażach, z daleka od wszelkich trosk i rywalizacji o tron.
Po raz pierwszy zobaczył ją na żywo stojącą na polu. Już wtedy rozpaliła jego zmysły, choć wyglądała jak chłopka. Posiedział w samochodzie, czekając, aż pożądanie wygaśnie, ale nic nie zyskał.
Przy bezpośrednim kontakcie jeszcze przybrało na sile, mimo że właśnie go wyśmiewała.
Od kiedy to ulegał cielesnym żądzom? Nie dla niego porywy namiętności. Całe życie poświęcił dążeniu do wyznaczonego celu.
A jednak nadal pożerał ją wzrokiem.
Tymczasem zaginiona następczyni tronu Ile d’Montagne nadal się śmiała, jakby w życiu nie usłyszała nic zabawniejszego. Jakby on, zagorzały wróg rodziny Montaigne’ów, mimo dwóch pokoleń kruchego pokoju, miał nastrój do opowiadania dowcipów.
Jego ludzie marszczyli brwi, oburzeni zniewagą, ale zatrzymał ich ruchem ręki, gdy wystąpili do przodu. Wmawiał sobie, że nie próbuje jej powstrzymać tylko po to, żeby sprawdzić, jak szybko się opanuje i uświadomi sobie swój nietakt. Podejrzewał jednak, że obserwuje ją dla czystej przyjemności patrzenia.
Musiał z tym skończyć. Grał o zbyt wysoką stawkę.
– Przyznaję, że trudno w to wszystko uwierzyć – powiedział, gdy otarła załzawione oczy.
– Jasne! To strasznie głupia historia. Przede wszystkim nikomu nie zginęłam. Mieszkam tu od urodzenia. I nie mam nic wspólnego z koronowanymi głowami – dodała, znów wybuchając śmiechem.
Cayetano musiał przyznać, że niewiele myślał o tej części swojej misji. Skupił całą uwagę na najtrudniejszym z zadań. Odnalezienie jej wymagało cierpliwości i czasu. Musiał uwierzyć, że dokona niemożliwego, a potem to udowodnić. Nadal odczuwał triumf ze zwycięstwa.
Przypuszczalnie nie bezpodstawnie założył, że sprowadzenie jej do kraju będzie najłatwiejszą częścią zadania. Chciał przerzucić ją sobie przez ramię, usadzić w samochodzie i wyruszyć w drogę powrotną. Dopiero później zamierzał opracować strategię odzyskania tego, co zabrano jego ludowi przed wiekami bez zakłócania pokoju pomiędzy zwaśnionymi frakcjami. Planował upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Nawet nie przemknęło mu przez głowę, że będzie musiał przekonać księżniczkę do objęcia należnego dziedzictwa.
Aczkolwiek dyplomacja nie należała do jego najmocniejszych stron, umiał robić wrażenie niegroźnego, wyrozumiałego i ugodowego, jeżeli to tylko możliwe. Tym razem najwyraźniej nie osiągnął pożądanego efektu.
– Może trudno w to uwierzyć, ale nie wymagam, żebyś mi wierzyła. Nauka nie kłamie.
– Jaka nauka mogła przygnać dowódcę wojskowego na starą farmę na amerykańskim pustkowiu? Myślę, że obrał pan niewłaściwy kierunek. Nie jestem księżniczką, której pan szuka.
Im dłużej przekonywała, tym więcej świadczyło o jej pochodzeniu: upór, brak wątpliwości i niezachwiana wiara we własną ocenę, choć powinna zdawać sobie sprawę, że prosta wieśniaczka nie ma dostępu do takich samych informacji jak ktoś o jego pozycji.
Wprawdzie do tej pory nie znał żadnych Amerykanek ani chłopek, ale nie wątpił, że gdyby w jej żyłach nie płynęła krew rodu Montaigne’ów, drżałaby przed nim jak liść na wietrze.
Nie przywykł do oporu, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby uprowadził ją wbrew woli, więcej by stracił, niż zyskał. Doszedł do wniosku, że lepiej ją przekonać niż zmuszać. Przywołał na twarz serdeczny uśmiech, ale w odpowiedzi tylko zmarszczyła brwi.
– Oczywiście wszystko nie zaczęło się od badań, tylko od plotek. Wokół każdego tronu krążą pogłoski, najczęściej w takich krajach jak Ile d’Montagne, gdzie prawo panującej dynastii do korony kwestionowano od stuleci. Większość z tych opowieści to złośliwe brednie, opowiadane dla zabicia czasu pomiędzy rozruchami. W tym przypadku ktoś wysunął przypuszczenie, że księżniczka Amalia zaraz po urodzeniu została zamieniona w szpitalu z innym noworodkiem.
– Brzmi jak bajka – skomentowała Delaney z wyraźnym niedowierzaniem.
Jego przyszła małżonka nosiła roboczy kombinezon jak najemna robotnica. Jej strój powinien go razić, ale nosiła go z taką godnością, że zauważył pod nim ponętne kształty. Piegi na nosie podkreślały doskonały zarys kości policzkowych. Mocne, zręczne ręce nie wyglądały na stworzone do noszenia pierścionków. Mimo całego brudu, kurzu i pospolitego otoczenia, cieszyło go, że ją odnalazł. Czy chciała w to wierzyć, czy nie, wkrótce będzie należała do niego.
– Ta historia właściwie nie powinna zrobić na mnie wrażenia – przyznał Cayetano. – Zwykle nie słucham bajania znudzonych arystokratów, ale ta pogłoska nie ucichła tak szybko jak inne.
– Przynajmniej zgadzamy się w tym, że brzmi niewiarygodnie – podsumowała Delaney.
Czy celowo go prowokowała? Nie potrafił rozstrzygnąć, więc ciągnął dalej.
– Nie mogłem wyrzucić jej z pamięci. Im dłużej ją rozważałem, tym bardziej wątpiłem w tożsamość księżniczki Amalii. Mimo ciemnych włosów i jasnych oczu, typowych dla Montaigne’ów, zauważałem coraz więcej cech, które nigdy wcześniej nie występowały w tym rodzie. Kiedy nadarzyła się okazja do porównania materiału genetycznego obecnej księżniczki i jej rzekomej matki, postanowiłem ją wykorzystać.
– Pobieracie próbki od księżniczek i królowych? Fascynujące. Zawsze lubiłam baśnie, ale nigdy w nie nie wierzyłam. I nadal nie wierzę.
Cayetano skwitował jej niedowierzanie lekceważącym machnięciem ręki. Postanowił zataić wysiłki, jakich dokonał wraz z podwładnymi. Gdyby ponieśli porażkę, ryzykowali uwięzienie.
– Testy dały jednoznaczny wynik. Księżniczka Amalia z Ile d’Montagne nie ma wspólnych genów z królową Esme. Nie jest jej córką.
Delaney zmarszczyła nos.
– Mogą istnieć różne przyczyny uzyskania takiego wyniku.
– Racja. Dlatego przebadaliśmy je wszystkie, ale powiem ci najbardziej zdumiewającą rzecz. Jesteś gotowa?
– Jeszcze dziwniejszą niż to, co usłyszałam?

 

W filmie i w życiu – Tara Pammi

Dziś zdarzy się coś wielkiego. I doniosłego. Bez lęku idź za głosem serca.
Anya Raawal wysiadła z limuzyny, powtarzając w myślach tę poradę ze swojej ulubionej aplikacji astrologicznej. Gdy tylko rankiem otworzyła oczy, poczuła zmianę energii wokół siebie. Krótki telefon do astrologa, którego radziła się co miesiąc, potwierdzał zmianę położenia Saturna. A to zapowiadało odmianę jej losu.
Przez kilka lat dręczyły ją kłopoty ze zdrowiem. Nie mogła też przeboleć śmierci ukochanej babki, która była dla niej kimś więcej niż rodzice. Teraz układ planet w szalonym wszechświecie miał przynieść niespodziewany dar.
Była na niego gotowa.
Wierzyła w gwiazdy.
Nowe wyzwania zawodowe? Może powrót do jej życia jakiegoś starego przyjaciela?
Wzdychając, dała szoferowi znak ręką, by odjechał. Salim woził ją od lat. Pamiętał ją jako dziecko, któremu nieraz opatrywał obtarte kolana i pocieszał. Problemy z wiernym sługą polegają jednak na tym, że widzi zbyt wiele rzeczy, które człowiek chciałby zatrzymać tylko dla siebie.
Anya zwykle nie zawracała sobie tym głowy. Była nawet wdzięczna za jego troskę, bo jako dziecku doskwierała jej wieczna nieobecność rodziców. Oboje byli słynnymi gwiazdami Bollywood. Nie mieli czasu dla córki, bo zawsze zbyt zajmowali się sobą i własnymi karierami. Media chętnie śledziły ich nieustanne małżeńskie kłótnie i dramaty. Z pierwszych stron gazet nie schodził temat wiecznych wojen dwóch rozdętych jak balony ego. Rodzice zresztą sami podsycali zainteresowanie prasy, podsyłając jej co bardziej pikantne szczegóły prywatnego życia.
W takim świecie nie było miejsca dla córki. Właśnie żona Salima, Noor, i babka Anyi opiekowały się młodziutką dziewczyną, gdy ta po porodzie córki straciła mnóstwo krwi i walczyła o życie. Anya miała wtedy ledwie osiemnaście lat. Dziecko od razu oddano do adopcji, a młoda matka wpadła w błędne koło depresji.
Anya weszła do luksusowego pięciogwiazdkowego hotelu, gdzie odbywały się zdjęcia próbne i przymiarki kostiumów do nowego hitu rodzinnej wytwórni filmowej Raawal House of Cinema. Młodszy brat Anyi, Virat, był słynnym i chwalonym przez krytykę reżyserem, ale na planie bywał dla ekipy potworem. Wymagał całkowitego oddania i potrafił wszczynać awantury o każdy detal produkcji.
Jego żona, Zara, niedawno urodziła im syna. Od kilku dni razem z mężem pracowali nad nowym projektem. Chodziły słuchy, że Virat odreagowywał stres związany z urodzinami dziecka i jego trudny charakter znów dawał się wszystkim we znaki.
Jako główny kostiumolog Anya nie musiała brać udziału w próbach. Ale dziś od rana jakieś przeczucie popychało ją stronę w hotelu – dziwne zachowanie nawet jak na kogoś, kto wierzy w gwiazdy. Nie każdy wychodzi z domu dlatego, że aplikacja astrologiczna obiecuje mu coś niezwykłego. Głęboka wiara Anyi we wpływ ruchów planet na nasze życie bardzo niepokoiła jej starszego brata Vikrama.
Była to jednak jej świadoma obsesja. Wybór, który dawał jej wewnętrzny komfort i otulał ciepłym szalem bezpieczeństwa. Anya nigdy by go nie zdjęła. Nie była maniaczką czekającą na znaki od gwiazd, ale wierzyła, że słuchanie muzyki wszechświata przynosi spokój i pomoc.
Lekkim krokiem minęła drzwi hotelu i wsiadła do windy. Jadąc na górę, myślała o braciach. Obaj byli nadmiernie opiekuńczy i lubili wszystkim dyrygować. Nigdy nie chciała, by skupiali na niej uwagę, a tego właśnie dziś się obawiała. Na szczęście ich żony, Naina i Zara, zawsze przychodziły jej z pomocą i powstrzymywały dyktatorskie zapędy mężów. Nie wtykajcie nosa w cudze sprawy, nawet jeśli robicie to z miłości, mawiała Naina.
Anya uwielbiała obie bratowe.
Wysiadła w holu na ostatnim piętrze i poszła w stronę największego apartamentu. Po drodze bacznie wchłaniała energię miejsca, upewniając się, czy harmonizuje ona z jej własną energią.
W powietrzu czaiło się coś nieokreślonego… Anya nie umiała tego nazwać, ale czuła to całą sobą. To coś mruczało w niej szeptem, jak krew w jej żyłach…
Przyszła jej na myśl porada z aplikacji.
W apartamencie już czekali na nią Vikram i Virat oraz Zara. Wokół kręcili się też członkowie ekipy filmowej.
Na środku wielkiego salonu umieszczono zaimprowizowaną scenę. Anya machnęła na powitanie ręką w stronę Zary, która kiwnęła jej głową znad scenariusza. W tej samej chwili uwagę Anyi przykuła młodziutka dziewczyna stojąca na podwyższonej scenie…
Film miał opowiadać o dzielnej królowej-wojowniczce, której rola przypadła Zarze. Dziewczyna stojąca na scenie szykowała się do zagrania roli królowej jako nastolatki. Anya nie spotkała dotąd tej dziewczyny, ale w oparciu o kroniki historyczne już sporządziła pierwsze szkice jej kostiumu. Wiedziała, że spotka ją wcześniej czy później. Tym bardziej, że obaj bracia rozpływali się nad naturalnym aktorskim talentem dziewczyny.
Meera Verma była córką niedawno tragicznie zmarłej aktorki Rani Vermy, gwiazdy pierwszej wielkości, którą ponad dekadę temu czczono w Bollywood jak boginię. Ku rozpaczy jej wielbicieli Rani nagle wycofała się z aktorstwa i poświęciła rodzinie. Nigdy już nie wróciła do zawodu.
Dziewczyna czytała kwestie z trzymanego w ręku scenariusza. Miała głęboki i donośny głos. Na jej zaokrąglone policzki padało światło zawieszonych w górze reflektorów.
Anya podeszła bliżej sceny. Jej serce biło tak mocno, że czuła, jak jego echo rozbrzmiewa w całym jej ciele. Nawet teraz, po trzynastu latach, pamiętała tę piękną twarz. Wielkie, jasnobrązowe kocie oczy – takie same miał ojciec córki Anyi – były niemal zbyt duże jak na zaokrągloną twarz dziewczyny. Miała szerokie różowe wargi i niewielki pieprzyk tuż nad lewą brwią… W oczach Anyi ta drobna niedoskonałość na twarzy dziewczyny, czyniła jej oblicze jeszcze bardziej idealnie piękne…
Wróciła myślami do przeszłości. Trzynaście lat temu oddała swoją córeczkę do adopcji, bo psychicznie i fizycznie nie czuła się na siłach, by się nią opiekować. Ale dziecko, które po porodzie miała na rękach, na zawsze skradło część jej serca. Wybiło w nim ranę, która do dziś się nie zabliźniła.
Młodziutka aktorka była jej córką.
Więc ma na imię Meera, pomyślała Anya.
Meera.
Po to przywiodła ją tu dzisiaj zmiana położenia Saturna? By pokazać jej własne dziecko już jako nastolatkę? Dziecko, które nie mogło już być częścią jej życia i do którego nie miała żadnych praw. I by udrękę, z którą walczyła od trzynastu lat, uczynić jeszcze bardziej głęboką i bolesną?
Anya nie mogła powstrzymać drżenia całego ciała. Cichy szloch utknął jej w gardle.
Cudem udało jej się wyjść z ogromnego salonu. Marzyła tylko, żeby nikt z bliskich nie zauważył, jak ukrywa cisnące jej się do oczu łzy.
Serce Anyi znów krwawiło i rozpadało się na kawałki. Po trzynastu latach…Teraz ten czas wydawał jej się króciutką jak mgnienie oka chwilą w wieczności.

Simon De Acosta nie był fanem branży filmowej. Nie znosił jej taniego blichtru i snobizmu. Na własne oczy widział, jak największe pochwały w jednej chwili zmieniały się w miażdżącą krytykę. Jak królował nepotyzm i bez słowa zapowiedzi zrywano kontrakty. I jak bardzo zrujnowała ona życie jego słabej i delikatnej, ale i niezwykle utalentowanej żony, Rani Vermy. Nigdy nie zapomniał, jak harowała, biorąc małe role tylko po to, by mieć kontakty z grubymi rybami i potężnymi producentami, którzy w Bollywood pociągali za wszystkie sznurki.
Po kilku latach jej upór wreszcie przyniósł owoce. Sięgnęła szczytów sławy, o jakiej nawet nie śniła. Ale nic za darmo. Szalony wir pracy już zdążył poczynić nieodwracalne szkody ich małżeństwu i jej psychicznej oraz fizycznej kondycji. Nieszczęścia dopełniło to, że mimo starań nie mogli doczekać się dziecka.
Jedynym uśmiechem od losu było pojawienie się w ich życiu Meery. To ona dokonała cudu, na który Simon czekał od lat. Miała ledwie dzień, gdy przywieziono ją do ich rezydencji, a jej obecność od razu sprawiła, że Rani zwolniła obroty. Po miesiącu zupełnie zrezygnowała z długich godzin na planach filmowych i szalonego tempa aktorskiego życia. Był to jednak tylko początek. Bo choć Rani znajdowała się na samym szczycie, w końcu zrezygnowała z dalszej kariery.
Skończyły się tygodniowe nieobecności w domu wypełnione zdjęciami do kolejnych filmów i zagraniczne podróże promocyjne, co często denerwowało Simona. Teraz nie posiadał się ze szczęścia. W adopcji dziecka zobaczył ratunek dla ich małżeństwa. Był potentatem w branży deweloperskiej i mógł pozwolić sobie na luksus życia w każdym kraju świata. Wybrali Singapur. Przez lata nie brakowało między nimi konfliktów, bo oboje byli niezwykle ambitni, a ich kariery wymagały mnóstwa poświeceń. Na wieczne życie w pośpiechu obojga małżonków nakładał się ból i napięcie spowodowane tym, że nie mogli mieć własnego dziecka. W takiej chwili ich małżeństwo dostało w darze drugie życie.
Jednak trzy lata temu ponownie dało o sobie znać słabe zdrowie psychiczne Rani. Wróciły jej dawne lęki i niepokoje, a małżonkowie znów zaczęli się od siebie oddalać.
Dziś, półtora roku po stracie żony w wypadku samochodowym, Simon znów był w Mumbaju. Tym razem Meerą. Robił, co mógł, by wyperswadować jej karierę w Bollywood. Ale dziewczyna, tak jak Rani, miała aktorstwo we krwi. Adopcja nie miała tu nic do rzeczy.
Zafrasowany wyszedł z windy wprost do luksusowego lobby. Wszystko działo się zbyt szybko. Meerę ludzie od castingu zauważyli w jednej ze stołecznych galerii handlowych. Nastolatka szybko przykuła ich uwagę. W próbnym przesłuchaniu wziął udział jeden z najsłynniejszych reżyserów Bollywood, Virat Raawal, i natychmiast ogłosił mediom, że odkrył nowy niezwykły talent. Diament pierwszej wielkości.
Wydarzenia potoczyły się z szybkością błyskawicy. Pierwszy raz od śmierci Rani, Simon widział córkę tak podekscytowaną i radosną. Przedtem nie umiał też ukrywać przed trzynastoletnią dziewczyną, że bez jej matki ich dom przestał być domem. Ojciec i córka żyli jak w letargu, pokonując kolejne puste i szare dni.
Dręczyły go tak głęboka żałoba i poczucie winy, które zawsze uzupełniają się nawzajem, że nawet nie zauważył słabszych wyników Meery w szkole. Dziewczyna, która zawsze była duszą towarzystwa, zaczęła nawet stronić od rówieśników.
Patrzył na córkę czytającą swoje kwestie i myślał, że mimo wszystko los okazał się dla nich łaskawy. Ostatnie półtora roku było złe i smutne. Żyli, jakby na bezludnej wyspie. Wiedział, że Meera potrzebuje kogoś zaufanego, kto zadba o nią przez najbliższe kilka miesięcy przygotowań i zdjęć. Jego samego czekało zaś wiele wyjazdów w sprawach biznesów, które prowadził na całym świecie.
Już przedtem rozmawiał z kilkoma agencjami oferującymi usługi osobistych opiekunek. Ale Meerze nie podobała się żadna z kandydatek. Jego żona wychowała córkę nie tylko na niezależną i rozsądną dziewczynę, ale i pewną własnych decyzji.
Mimo to Simon obiecał sobie, że w następnych tygodniach każdą wolną chwilę poświęci Meerze.
Spojrzał na zegarek. Była szósta. Córka skończy próby dopiero za godzinę, ale uznał, że pozostanie na miejscu. Chociaż zawsze czuł irracjonalną niechęć do branży, chciał poznać wszystkich członków ekipy filmowej. Zwłaszcza wpływowych braci Raawal, o których talencie krążyły legendy.
Gdy szedł w stronę salonu, gdzie odbywały się próby, we wnęce na końcu korytarza zobaczył klęczącą na ziemi kobietę.
Za wysokimi oknami rozciągała się panorama Mumbaju. Na jej tle wyraźnie rysowały się zgrabna szyja i smukłe plecy klęczącej. Jej ramiona drżały, a głowa opadała w dół, jakby pod ciężarem przygniatającego ją żalu.
Miał odejść?
Życie z Rani bezlitośnie wystawiało na próbę jego niemodną dziś wiarę, że mężczyzna powinien pomagać cierpiącej kobiecie. Teraz jednak po prostu… nie umiał przejść obojętnie obok klęczącej postaci. Jego córka też potrzebowała przecież kogoś o dobrym sercu.
Podszedł i przykucnął obok kobiety.
– Dobrze się czujesz? – spytał cichym głosem.
Niemal instynktownie skulił się, aby jego muskularna sylwetka nie przestraszyła klęczącej.
Uniosła głowę. Spojrzała na niego przerażonymi oczyma pełnymi bólu i żalu. Dobrze znał te uczucia, bo aż za często doświadczał ich po śmierci żony.
Kobieta była młoda. Z pewnością jeszcze przed trzydziestką. Miała wielkie piwne oczy i nos, który w pierwszej chwili wydawał się nieco za duży dla jej delikatnej twarzy. Jego uwagę przyciągnęły wydatne pełne usta. Nie była tak klasycznie piękna jak Rani, ale uderzyły go jej mocne i wyraziste rysy twarzy świadczące o silnej woli i determinacji.
Nie śmiał spojrzeć niżej jej szyi, bo nagle poczuł, że wygląd klęczącej budzi w nim dziwne pragnienia spychane w podświadomość przez jego poczucie winy i żalu długo jeszcze przed śmiercią żony.
Mimo to jego uwadze nie uszedł fragment jedwabistej złotobrązowawej skóry widoczny nad głębokim kwadratowym wycięciem białego topu klęczącej. Delikatne koronkowe obszycie lekko opadało w stronę jej falujących piersi. Kobieta była wysoka i smukła, ale Simon szybko dostrzegł kryjące się pod ubraniem krągłości. Miała kruczoczarne włosy ze złocistymi kosmykami przyciętymi tak, by obejmowały jej twarz. Ich końcówki muskały jej policzki.
Nie mógł oderwać od niej wzroku.
Co jest, u diabła?
Pewnie tkwiąca w panice kobieta pragnie teraz akurat czterdziestotrzyletniego wścibskiego mężczyzny, który wtyka nos w nieswoje sprawy. Wolne żarty. Simon odetchnął głęboko, by uspokoić ciało zdradzające jego emocje. Nie mógł jednak pozbyć się wolnego przypływu pożądania wzbierającego pod jego skórą.
Nie czuł go od tak dawna.
Po policzkach kobiety płynęły stróżki łez, które zatrzymywały się w kącikach jej ust. Już zdążyła go dostrzec. W jej oczach dojrzał pustkę, która przeraziła go do głębi.
– Coś cię boli? Wezwać lekarza?
Przecząco potrząsnęła głową. Wielka kropla łzy spłynęła jej do podbródka i dalej w dół szyi, aż ugrzęzła w koronkowym obszyciu topu.
– Już dobrze – powiedział.
Przyklęknął obok niej i oparł dłonie na udach.
– Pobędę tu chwilę z tobą.
Nie odpowiedziała, ale zauważył, że rozluźniła napięte ramiona.
– Mam kogoś wezwać? Może rodzinę?
Klęcząca powoli otarła twarz dłonią.
Simon pomyślał, że wstanie i odejdzie. Był przecież tylko obcym mężczyzną. Nagle poczuł jednak, że wcale nie chce, by odeszła.
– Chciałbym ci pomóc. Powiedz tylko, czego potrzebujesz.
– Potrafisz cofnąć czas? – zapytała ściśniętym od płaczu głosem.
Pytanie wstrząsnęło nim do głębi. Przypomniał sobie, jak bezradny czuł się wobec Rani. Zarzucała mu, że ich życie biegnie już osobnymi drogami. Czuł się winny. W ostatnich kilku latach ich miłość wygasła, ale przez dwie dekady słynna kiedyś gwiazda była wszak częścią jego życia. Najlepszą przyjaciółką i kochanką. Jej śmierć była dla niego ogromną i bolesną stratą.
Usiadł na ziemi, podciągnął kolana i oparł się plecami o brzeg sofy.
– Setki razy zadawałem sobie to pytanie. Ale nikt na świecie, bogacz czy biedak, nie może cofnąć czasu.
Usiadła naprzeciw niego, opierając się o niski stolik stojący przed sofą. Ich stopy i kolana niemal się stykały. Zwrócił uwagę na jej ładnie umięśnione uda odsłonięte przez krótkie dżinsowe szorty. Każde jej wolne poruszenie głową czy ruch nogi emanowały wdziękiem.
Całe jej ciało otaczała aura zmysłowego wdzięku.
– Głupie pytanie, co? – szepnęła. – Wierzymy, że gdyby udało się wrócić do przeszłości, podjęlibyśmy inne decyzje. Ale prawda jest taka, że nie mogliśmy podjąć innych. Przynajmniej ja nie potrafiłam. Jednak wciąż do niej wracam, jakbym miała wtedy inny wybór.
Simon oparł głowę o brzeg sofy i przymknął oczy. Dobrze rozumiał te słowa. Wciąż śniła mu się ostatnia wielka kłótnia z Rani. Ona chciała tchnąć nowe życie w ich małżeństwo. Próbując ratować rosnący dystans między nią a Simonem i Meerą, rzuciła pomysł, że znów skorzysta z in vitro.
On nie mógł się zgodzić.
Może Rani zapomniała, jak wiele kosztowało jej ciało i serce ostatnia taka próba, ale on nie zapomniał. Tłumaczył żonie, że sama zbliża się do czterdziestki, a stres związany z zabiegiem może, jak przedtem, złamać jej kruchą równowagę psychiczną. Na próżno. Ona nalegała, on odmawiał. Takie napięcie musiało w końcu wybuchnąć, jak wrzód, który musi pęknąć. Pewnego wieczora doszło między nimi do zażartej kłótni. Rani pędem wypadła z domu i wsiadła do samochodu.
Kwadrans później zginęła w wypadku.
Czy mógł cokolwiek zmienić w ostatnich kilku latach małżeństwa? Gdy on i Meera już jej nie wystarczali? A gdyby znów zgodził się na in vitro, choć przecież zabieg nie udał się, gdy była o wiele młodsza, i niemal zakończył ich rozwodem? A gdyby nie pokłócili się w ten ostatni wieczór? Wciąż by dziś żyła?
Te pytania dręczyły go niemal w każdej wolnej chwili.

Przygoda życia - Caitlin Crews
Na rodzinną farmę Delaney Clark przybywa niespodziewany gość, Cayetano Arcieri, przedstawiciel zamorskiego kraju. Informuje Delaney, że jest córką królowej tego państwa, zamienioną w szpitalu zaraz po urodzeniu. Proponuje jej wyjazd, by poznała swoją rodzinę. Delaney nie wyobraża sobie życia w pałacu, w obcym miejscu, ponieważ jednak Cayetano bardzo ją pociąga, decyduje się pojechać z nim i przeżyć niezwykłą przygodę... Druga część miniserii ukaże się w sierpniu
W filmie i w życiu - Tara Pammi
Gdy Anya Raawal miała osiemnaście lat, urodziła dziecko i została zmuszona oddać je do adopcji. Po trzynastu latach na planie filmu, do którego projektuje kostiumy, poznaje początkującą aktorkę, dziewczynkę, która okazuje się jej córką. Nagle powracają wspomnienia. Zalaną łzami Anyę znajduje obcy mężczyzna, Simon De Acosta, i pociesza z taką czułością, że spędzają razem noc. Nazajutrz Anya odkrywa, że Simon jest adopcyjnym ojcem jej córki...

Siedem życzeń księżniczki

Pippa Roscoe

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1177

ISBN: 9788327694997

Premiera: 27-07-2023

Fragment książki

Marit przycisnęła rękę do gorsetu białej sukni dla uspokojenia wzburzonych nerwów. Serce biło jak oszalałe, nie w radosnym oczekiwaniu na ślub, lecz ze strachu, że popełnia wielki błąd. Zwolniło rytm, kiedy przypomniała sobie, dlaczego ostatni raz pozwala sobie na lekkomyślność. Najmłodsza svardyjska księżniczka doskonale wiedziała, co robi.
Kłamczucha!
Głos rozsądku zabrzmiał zadziwiająco podobnie do głosu Frei. Obudził wyrzuty sumienia wobec starszej siostry, która lepiej pełniła rolę matki niż ich własna.
Nie, Freya zdecydowanie by jej nie pochwaliła.
Zobaczyła w lustrze, że drżą jej wargi. Czy matka nie powinna przyjechać na ślub córki? Czy rodzina i przyjaciele nie powinni uczestniczyć w uroczystości?
Wzięła głęboki oddech i obejrzała za dużą, zbyt obfitą suknię, odstającą przy dekolcie, którą kupili z Andrém poprzedniego dnia z przeceny w paryskim butiku. W śnieżnej bieli wyglądała blado.
Nie, nie z powodu sukni.
Kiedy Aleksander, jej starszy brat i król Svardii, wezwał ją do biura w pałacu przed dwoma tygodniami, myślała, że odkrył jej sekret. Podejrzewała, że któryś z pałacowych szpiegów doniósł, że Marit planuje założenie młodzieżowej orkiestry w centrum miasta.
Nie pozwolono jej wprawdzie studiować muzyki, ale nigdy jej nie porzuciła. Utrzymywała swój plan w sekrecie, bo rodzina, a zwłaszcza rodzice, wróżyliby jej porażkę.
Ciągle ich zawodziła. Jako niezdarna dziewczynka potykała się o własne stopy albo wylewała sos czekoladowy na nową sukieneczkę tuż przed świąteczną sesją fotograficzną. Później omal nie wywołała międzynarodowego skandalu, kiedy zapomniała o zasadach etykiety przy tajwańskiej delegacji.
Dwa tygodnie temu Marit zasiadła w gabinecie brata o oryginalnym barokowym wystroju, lecz wyposażonym w najnowsze urządzenia elektroniczne. Intensywnie szukała w myślach argumentów dla obrony projektu, nad którym pracowała od ośmiu miesięcy, od momentu ukończenia studiów. Dlatego z początku nie usłyszała oświadczenia Aleksandra:
– Freya rezygnuje ze swojej pozycji. Nie ma wyjścia. Zostaniesz następczynią tronu.
Serce Marit zamarło ze zgrozy, a potem mocno zabiło z przerażenia. Brat nie oczekiwał aprobaty tylko posłuszeństwa.
Spotkała Freyę przed wejściem do biura i serdecznie uściskała. Nie znała lepszej, bardziej wielkodusznej osoby niż starsza siostra. Załamała ją wiadomość, że nigdy nie donosi wymarzonej ciąży i nie dostarczy monarchii co najmniej kilku potencjalnych następców. Marit uważała, że to okrutna i niesprawiedliwa decyzja. Mogła porównać zaangażowanie Frei w sprawy państwowe tylko z własną pasją do muzyki.
Serdecznie jej współczuła. Jeszcze bardziej, aczkolwiek samolubnie, żałowała utraty własnej wolności. Od lat nie pozostawiała wątpliwości, że nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Uczono ją wprawdzie królewskiego protokołu, ale nikt nie oczekiwał od niej spełniania monarszych obowiązków. Nie na darmo prasa ochrzciła ją „zbuntowaną księżniczką”, choć nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby nie posłuchać rozkazu królewskiego brata. Nigdy nie porzuciłaby najbliższych.
Pozwoliła sobie tylko na ostatni akt samowoli. Jako następczyni tronu musiałaby bowiem poślubić utytułowanego mężczyznę, wybranego przez brata.
Nie wyobrażała sobie intymnego związku z nieznajomym. Dlatego postanowiła wyjść za najbliższego przyjaciela ze studiów Andrégo Du Salulta, zanim odwieczne prawo zwiąże jej ręce. Dzięki niemu jakoś dotrwała do dyplomu z ekonomii, którą rodzice dla niej wybrali. André miał swoje powody, żeby wziąć z nią ślub. O resztę na razie się nie martwili.
Jej rozważania przerwał krzyk zza drzwi najlepszego apartamentu w paryskim hotelu Le Jardin Exquis:
– Nie, monsieur! Nie wolno panu tam wejść!
Chwilę później ktoś gwałtownie otworzył drzwi. W progu stanął zdeterminowany mężczyzna z zaciśniętymi zębami. Srebrzyste oczy patrzyły na nią tak, jakby ją znał.

Wbrew powszechnemu przekonaniu Lykos nie porywał nałogowo panien młodych w dniu ślubu. Owszem, czasami korzystał z towarzystwa jakiejś uciekinierki sprzed ołtarza, ale nie zaczynał dnia od wyśledzenia i schwytania zbuntowanych księżniczek na rozkaz ich braci. Sprawdził adres na ekranie telefonu i przyłożył go ponownie do ucha, wsparty o srebrnego astona martina vantage.
– Jesteś pewien, że tam jest? – zapytał.
– Namierzyłem jej telefon. Nie zawracaj mi głowy. Właśnie szpachluję ścianę w Norfolk.
– Co takiego? – Lykos nie wyobrażał sobie Therona Thiakosa, szefa firmy ochroniarskiej, światowego specjalisty od systemów zabezpieczeń, osobiście wykonującego remont. – Jeżeli uprawiacie seks…
– Daj spokój. Summer jest matką mojego dziecka.
– I idealną partnerką dla ciebie.
– Racja.
Lykosa cieszyło szczęście przyjaciela, z którym dorastał na ulicach Aten. Po surowym reżimie w sierocińcu w Pireusie sporo narozrabiali, zanim Kyros Agyros wziął ich pod swoje skrzydła. Lykos w dużym stopniu zawdzięczał swoje sukcesy mentorowi, który wiele ich nauczył, ale też zawiódł jego zaufanie. Nie wybaczył mu zdrady, ale wyciągnął wniosek z tej lekcji, którego nigdy nie zapomniał: że tylko sobie można ufać.
– Wyjaśnisz, czemu poprosiłeś mnie o wyśledzenie telefonu najmłodszej latorośli królewskiego rodu ze Svardii? – zapytał Theron.
– To pałacowy telefon. Sam król udzielił zezwolenia.
– Wiem, ale jaki brat zatrudniłby cię do odszukania dwudziestodwuletniej siostry?
– Co to ma znaczyć?
– Że dobrze cię znam.
– Nie gustuję w księżniczkach, zwłaszcza zbuntowanych – odburknął Lykos.
– Więc co będziesz z tego miał? – dopytywał Theron, pewien, że Lykos nie wyświadcza mu przysługi z dobroci serca. – Jeżeli w związku z Kozlovem…
– Wracaj do swojej ściany, czy jak ją tam nazywasz – rzucił Lykos pozornie lekkim tonem, zirytowany, że przyjaciel odgadł jego motywy, po czym wyłączył aparat, nie czekając na odpowiedź.
Wiedział, że przyjaciel go nie zrozumie.
Popatrzył na fasadę hotelu, w którym za pół godziny Marit miała wziąć ślub, przypominając sobie gorzką uwagę Iliana Kozlova: „Najelegantszy strój nie wymaże przeszłości kieszonkowca, którego nikt nie chciał, nawet jego rodzice”.
Poznał Rosjanina przed trzema laty, konkurując o udziały w firmie informatycznej, ale tylko rozwścieczył należącego do elity snoba. Kozlov prześledził jego życiorys, a kiedy nic nie zyskał, nadużył jego cierpliwości, psując mu opinię. Widział w nim zagrożenie. Lykos należał do nielicznych posiadaczy wystarczającego kapitału i dysponował wystarczającymi wpływami, żeby doprowadzić go do ruiny.
Nadszedł czas, żeby zapłacił za zniewagę.
Król Svardii wreszcie zgodził się sprzedać Lykosowi swoje udziały. Lykos potrzebował ich, żeby odsunąć Kozlova od władzy w jego własnej spółce. W tym celu wystarczyło porwać dziewczynę.
Wkraczając do hotelu, przypomniał sobie, co wyczytał w raporcie Therona o Andrém Du Saulcie.
Młodzieniec dysponował wystarczającą ilością pieniędzy z fundacji bogatych rodziców, żeby zabrać księżniczkę Marit dokądkolwiek. Wybrał uroczy, ale dość skromny hotel, poniżej swoich finansowych możliwości. Niespecjalnie uhonorował narzeczoną. Ten wniosek utwierdził Lykosa w powziętym postanowieniu. Zdecydowanym krokiem ruszył po eleganckich, kręconych schodach na górę.
– Monsieur! – krzyczał za nim portier. – Nie może pan tam wejść!
Ignorując jego protesty, Lykos dotarł do drzwi na końcu korytarza i chwycił za klamkę.
W środku ujrzał przed lustrem najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widział. Jasne włosy spływały na plecy niczym fale na plażę w Pireusie. Mocne, naturalne rumieńce kontrastowały z jasną cerą. Wielkie, orzechowe oczy ze złotymi i zielonymi plamkami lśniły niczym klejnoty. Bardziej zmysłowych ust nie widział nawet w latach rozpusty. Wąską talię mógłby objąć dłońmi. Z rozsianymi na nosku piegami wyglądała tak dziewczęco, że powinien unikać jej jak ognia.
Omal nie zaklął pod nosem, zaskoczony reakcją własnego ciała.
W tym momencie stwierdził, że złociste oczy rzucają gromy.
Była wściekła.

– Czy mój brat pana przysłał? – spytała, nie kryjąc złości.
Natychmiast zauważyła na twarzy nieznajomego wyraz odrazy.
– Chciałby, żeby pani wróciła do Svardii – odparł Lykos.
Marit odruchowo zrobiła krok do tyłu.
– Zamierzam, ale najpierw…
– Niezamężna – dodał Lykos z naciskiem, podążając za nią.
Gdyby posłuchała, brat wybrałby jej męża. Nie zamierzała na to pozwolić.
– Nie.
– Tak.
– Chyba sługus mojego brata zapomniał, że żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku! – prychnęła z pogardą.
– Sługus! – powtórzył z odrazą, po czym dopadł do niej w mgnieniu oka i przerzucił ją sobie przez ramię, a na drugim zawiesił jej torbę.
– Co pan robi? – wykrzyknęła, drapiąc go po plecach.
Gdy niósł ją korytarzem, nawoływała narzeczonego, który w końcu otworzył drzwi swego pokoju.
– André! Pomocy! – zawołała, po czym wstrzymała oddech w oczekiwaniu na ratunek.
Czekała jedną sekundę, potem drugą, ale żadna reakcja nie nastąpiła. Popatrzyła na Andrégo spode łba, ale on tylko odwrócił wzrok i bezgłośnie wyszeptał jakieś przeprosiny. Zacisnęła zęby, gorzko żałując, że nie spróbował jej pomóc. Nie winiła go za to. To jej brat zawinił.
W bezsilnej złości zaczęła okładać grzbiet porywacza pięściami. Mięśnie mu stężały i przytrzymał ją mocniej.
– Uważaj, księżniczko, bo spadniesz, a nie masz ubezpieczenia na wypadek stłuczenia jak kruchy bagaż.
Powinna poczerwienieć ze złości, ale fala gorąca oblała ją z powodu dotyku jego ręki. Przerażona własną reakcją, ledwie spostrzegła młodego, najwyżej dziewiętnastoletniego gońca hotelowego, który przyniósł jej suknię przed godziną.
– Kim pan jest i co tu robi? – zapytał nieco drżącym, ale donośnym głosem.
– Lykos Livas – odpowiedział porywacz, wyciągając z kieszeni wizytówkę. – Proszę zadzwonić na ten numer. Jeżeli to panu nie wystarczy, niech pan wezwie policję.
Dziwne imię – pomyślała Marit. – Prawdopodobnie greckie. Znaczy tyle co wilk.
Rzeczywiście pasowało w sam raz do zwinnych ruchów i srebrnych oczu.
– Skąd mogę wiedzieć, czy to prawdziwe nazwisko? – dopytywał chłopak.
– Niech pan sprawdzi w wyszukiwarce Google – odparł porywacz.

Lykos wyszedł z budynku nieco podbudowany. Interwencja młodzieńca przywróciła mu wiarę w ludzi. Choć to on wyniósł dziewczynę z hotelu, oburzyło go, że nikt inny jej nie bronił.
Zacieśniwszy uścisk, wolną ręką otworzył auto, wrzucił do środka torbę, a potem posadził ją na siedzeniu pasażera, ignorując zdziwione spojrzenia przechodniów.
– Proszę uważać na suknię – warknęła spośród kłębów tiulu.
Zgarnął tyle materiału, ile zdołał, wcisnął go w niewielką wolną przestrzeń i ostrożnie zamknął drzwi.
Zanim wrócił na miejsce kierowcy, drobna rączka nacisnęła zabezpieczenie zamka. Zamknął go za pomocą elektronicznego klucza. Tak jak przewidywał, księżniczka ponownie nacisnęła blokadę, więc znów zablokował zamek. Jej pełne wyrzutu spojrzenia obudziły resztki sumienia Lykosa. Zignorował jego głos i włączył silnik.
– Proszę nie majstrować przy samochodzie, jak będę prowadził, bo narazi pani na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i, co gorsza, mnie – ostrzegł. – Brat uważa panią za lekkomyślną, ale nie głupią. Mam nadzieję, że ma rację.
Marit tylko zacisnęła zęby. Przyjął jej milczenie za znak poddania i ruszył w drogę.
Manewrowanie po zatłoczonych ulicach Paryża przypominało szaleńczą jazdę przez Ateny. Klaksony wyły, kierowcy klęli i wygrażali pięściami. Musiał zapomnieć o zemście i o porwanej pannie młodej, żeby nie spowodować wypadku. Dwadzieścia minut później wjechał na podziemny parking pod swoim mieszkaniem.
– Co teraz? – dobiegło go pytanie spośród chmury tiulu.
– Zadzwonimy do pani brata i zorganizujemy podróż do domu – wyjaśnił.
Niemal widział, jak narasta w niej bunt, ale najwyraźniej doszła do wniosku, że kłótnia nic by nie dała, bo zaprzestała walki.
– Czy zawarliśmy pokój? – zapytał.
Odpowiedziało mu milczenie. W końcu tiul zaszeleścił, jakby skinęła głową, ale nie wysiadła. Zniecierpliwiony, obszedł samochód i otworzył dla niej drzwi. Delikatnie pociągnął ją za rękę, pewny, że inaczej nie wyciągnie jej z samochodu. Ku jego zaskoczeniu nagle stanęła tuż przy nim, bliżej niż przewidywał.
Wielkie bursztynowe oczy z zielonkawymi refleksami popatrzyły na niego spod długich rzęs. Spuścił wzrok na usta, lśniące od błyszczyku, ale o naturalnej barwie. Ich widok rozpalił mu zmysły, póki nie przypomniał sobie, kim jest. I kim on jest.

Marit głośno wypuściła powietrze z płuc. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się porywaczowi. Stwierdziła, że ma szare oczy. Pewnie dlatego wcześniej uważała je za srebrne. Nisko umieszczone brwi sprawiały, że wyglądał na sfrustrowanego. Albo też ona go drażniła. Starannie przycięty zarost nie łagodził kanciastych rysów twarzy o wysokich kościach policzkowych. Był od niej nieco wyższy, tak że czuła się przy nim drobna. Wszystko w nim ją fascynowało, póki nie obrzucił jej lodowatym spojrzeniem.
Omal nie zadrżała. Zerknęła na strzałkę wskazującą wyjście. Może mogłaby…
– Proszę nawet o tym nie myśleć – zastrzegł, kierując ją w stronę wind na tyłach parkingu.
Obserwowali w milczeniu, jak światła wskazują kolejne piętra zjeżdżającej windy. W końcu wysiadła z niej starsza para.
– Czy wszystko w porządku, moje dziecko? – spytała z troską kobieta.
Pytanie omal nie doprowadziło Marit do łez. Nikt nie spytał o jej samopoczucie od chwili, kiedy poinformowano ją, że zostanie następczynią tronu, choć ta decyzja odmieniała całe jej życie. Nowe obowiązki uniemożliwiały realizację planu stworzenia młodzieżowej orkiestry, nie wspominając o tym, że już nigdy nie będzie mogła być sobą. Zobaczyła współczucie dopiero w ciepłych, brązowych oczach nieznajomej staruszki.
Nagle Lykos przyciągnął ją do swojego mocnego torsu.
– To smutne, zostać porzuconą przy ołtarzu – powiedział, wpychając Marit do kabiny. – Moim zdaniem to wina tej sukni – dodał.
Marit z trudem zniosła zaszokowane westchnienia nieznajomych.

Marit zawrzała gniewem. Jak śmiał krytykować jej suknię? Wprawdzie fatalnie w niej wyglądała, ale gdyby jej nie porwał, wzięłaby w niej ślub.
Podczas długiej jazdy na ostatnie piętro narastała w niej złość, co go najwyraźniej cieszyło.
W końcu wkroczył do oszałamiającego apartamentu. Podczas dyplomatycznych podróży wraz z rodziną odwiedziła różne wspaniałe miejsca, ale zachwyciła ją prosta elegancja tego wnętrza.
– Tu pan mieszka – stwierdziła, widząc swobodę, z jaką się porusza, choć dostrzegała w nim też napięcie, gdy nerwowo obciągał mankiety.
– Czasami – rzucił przez ramię, podchodząc do dyskretnego, ale najwyraźniej dobrze zaopatrzonego baru.
Choć odpowiedź niewiele jej dała, wnętrze sporo mówiło o właścicielu. Arogancki. Bogaty. I męski.
– Nie pracuje pan stale u mojego brata, prawda? – spytała, gdy zauważyła, że w najmniejszym stopniu nie przypomina członków gwardii królewskiej ze Svardii.
– Nie – rzucił krótko.
Marit ogarnął strach. Czy na pewno król go przysłał, czy została porwana dla okupu? Zacisnęła ręce w pięści, szukając drogi ucieczki.
– Nie okazała pani strachu w hotelu, na ulicy ani po drodze, a teraz wpadła pani w popłoch? – zapytał, jakby wyczuł zmianę jej nastroju.
Niewiele brakowało, by zaczęła krzyczeć, gdy nieoczekiwanie powiedział:
– Adagio.
– Co takiego?
– Aleksander podał mi pani tajne hasło, żeby pani wiedziała, że to naprawdę on mnie przysłał. To imię chomika, którego miała pani w wieku pięciu lat. Trochę dziwne.
Marit po chwili przypomniała sobie, że tylko Aleksander i kilku oficerów gwardii pałacowej znali to słowo. Nie mogła jednak wykluczyć, że któryś z nich sprzedał tajną informację. Ale po co ktoś miałby ją wykorzystać, żeby szantażować króla, o ile nie odkryli prawdy o Frei?
– Dosyć tego. Niemal słyszę pani myśli – westchnął Lykos, po czym podał jej telefon. – Proszę.
Wkrótce ujrzała na ekranie twarz Aleksandra. Włączyła nagranie wideo.
– Ufam Lykosowi – zapewnił jej brat. – Ty też możesz mu zaufać. Przywiezie cię do domu i wszystko pozałatwia. Na razie zostań z nim. I nie wychodź za nikogo.
Podkrążone oczy Aleksandra obudziły w Marit wyrzuty sumienia. Mimo lekkiego tonu wyglądał na wyczerpanego nawałem obowiązków i obawą o młodsze siostry. Robił wszystko, żeby ochronić Freyę. Marit nie wątpiła, że będzie rządził sprawiedliwie. Nawet jeżeli stracił poczucie humoru już jako nastolatek, zrobi wszystko dla kraju. Nie chciała sprawiać rodzeństwu kłopotów, tylko wejść w nową rolę z kimś bliskim u boku. Z kimś, kto będzie ją wspierał. Teraz straciła tę szansę.
Wyłączyła aparat i oddała Lykosowi. Wyobrażała sobie, co widzi, gdy na nią patrzy: rozpieszczoną buntowniczkę, zakałę królewskiej rodziny. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy. Zwróciła wzrok ku oknu wychodzącemu na taras z widokiem na panoramę Paryża.
Nie pozostało jej nic innego, jak wrócić do Svardii. Na myśl o roli następczyni tronu serce dwukrotnie przyspieszyło rytm. Co wiedziała o królewskich obowiązkach, które jej siostra wykonywała solidnie i z godnością? Brakowało jej wdzięku i elegancji Frei. Pod presją zawsze popełniała gafy. Zyskiwała swobodę tylko podczas gry na fortepianie. Jak przeżyje, wiedząc, że nigdy nie dorówna starszej siostrze? Wszyscy ciągle będą je porównywać, zwłaszcza rodzice, zawsze na jej niekorzyść.
Szum ekspresu do kawy ponownie zwrócił jej uwagę na porywacza.
– Skąd pan zna mojego brata? – spytała, żeby odwrócić własne myśli od przyszłości.
– Poznałem go podczas robienia interesów – rzucił krótko zza jej pleców.
Marit nadal oglądała przez szybę palmy w metalowych pojemnikach pokrytych sztuczną rdzą, palenisko i dwuosobową sofę, która natychmiast obudziła niestosowne myśli. Przytulne wnętrze też nasuwało podobne skojarzenia. Miękka skóra, futro, satyna, mahoń i czarny metal w neutralnych kolorach zapraszały do relaksu. Przeciwnie niż właściciel.

Księżniczka Marit, by uniknąć zawarcia dynastycznego małżeństwa, postanawia wyjść za mąż za przyjaciela ze studiów. Jej plany udaremnia przystojny Grek, Lykos Livas. Na zlecenie króla porywa ją z paryskiego hotelu tuż przed planowanym ślubem. Marit jednak nie zamierza łatwo zrezygnować z wolności i ucieka. Lykos odnajduje ją w drodze do Mediolanu. Kiedy Marit wyjaśnia, że chciała tylko doświadczyć kilku prostych przyjemności, Lykosowi robi się żal zbuntowanej księżniczki i postanawia spełnić jej życzenia. Zabiera ją na lody, na koncert i na randkę…

Szaleństwo jednej nocy, Umówmy się na randkę

Katherine Garbera, Sheri WhiteFeather

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1276

ISBN: 9788327697936

Premiera: 06-07-2023

Fragment książki

Szaleństwo jednej nocy – Katherine Garbera

– Jak może mnie pan podejrzewać o robienie kariery na pańskich plecach?
Był słoneczny czerwcowy piątek, pierwszy dzień hucznego weseliska Adler Osborne, ciotecznej siostry Lea Bisseta. Przyjechała już zaproszona telewizja, a rodzina Lea zjechała dwa dni wcześniej. Te dwa pamiętne dni, gdy na jaw wychodziły sekrety rodzinne ukrywane przez poprzednie pokolenie.
Prawda o romansie sprzed lat między ojcem Lea, Augustem, a matką pana młodego omal nie zepsuła ślubu. Dzisiaj wszyscy zebrali się na polu golfowym i dzielnie trafiali piłką do dołka, ale matka Lea wyglądała tak, jakby postarzała się jednej nocy o dziesięć lat. Jego radosna rozgadana kuzynka, już wkrótce panna młoda, wyraźnie zmuszała się do uśmiechu i z trudem ukrywała zdenerwowanie.
Oby runda golfa pozwoliła im odreagować stres.
Tymczasem on miał pecha.
W jego drużynie znalazła się kobieta, którą kilka tygodni wcześniej skrytykował w wywiadzie. Była nią projektantka biżuterii, właścicielka start-upu Danni Eldridge. Adler zamówiła u niej biżuterię dla druhen, bo znały się ze szkoły średniej. Do Lea zwróciła się z prośbą o prezenty dla drużbów. Ręcznie robiona galanteria skórzana, którą Leo miał w ofercie, idealnie się do tego nadawała.
Nie miał pojęcia, jak wygląda Danni. Na stronie internetowej brakowało fotografii, było logo, na którym widniała stara maszyna do szycia marki Singer. Teraz przekonał się, że Danni nie jest może klasycznie piękna, ale bardzo atrakcyjna. Zależało mu na załagodzeniu konfliktu.
Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która by się oparła jego urokowi osobistemu. Położył rękę na piersi i spojrzał na nią z pokorną miną.
– Najserdeczniej przepraszam. Czasem dziennikarze mnie irytują, a wtedy wyrażam się zbyt ostro. Ugryzłbym się w język, gdybym miał szansę panią poznać wcześniej. Czy możemy zacząć od nowa?
Przenikliwe spojrzenie brązowych oczu ani trochę nie złagodniało. Trudno było jej się dziwić. Na jej miejscu nie darowałby takiej brzydkiej krytyki.
– Chyba nie mamy wyjścia – powiedziała jednak. – W przeciwnym razie przez cały dzień będziemy na siebie warczeć, a to zepsuje innym przyjemność. Jestem Danni Eldridge. Przyjaźnię się z Adler i zaprojektowałam biżuterię dla panny młodej i druhen.
– Leo Bisset. Adler jest moją kuzynką. Miło mi cię poznać.
Uścisnęli sobie ręce, a on pomyślał, że ma szczupłą delikatną dłoń. Stonowany lakier na paznokciach, nie ten agresywny najmodniejszy kolor, który obserwował u swoich bogatych i wpływowych klientek. Używała subtelnych perfum, których zapach przypomniał mu lato i dni spędzone na plaży. Odwrócili się w stronę wózka golfowego, przy którym czekali jego brat i matka.
– Przedstawisz mi resztę? Jestem jedyną osobą, która nie zna wszystkich gości.
– Mój brat Logan lubi wygrywać, ale gram w golfa lepiej od niego. Mama jest najmilszą osobą pod słońcem. Potrafi utrzymać Logana w ryzach, jeśli będzie się za bardzo popisywał.
– A kto ciebie trzyma w ryzach? – Uśmiechnęła się lekko.
– Nikt, ale spróbuję zatrzeć to niefortunne pierwsze wrażenie.
– I uda ci się?
– Przynajmniej udowodnię, że mi zależy.
Szczerość jest najlepszą drogą do pojednania. Wiedział coś na ten temat. Nie pierwszy raz obraził kobietę, która mu się podobała. W gruncie rzeczy nie miał powodu do obaw. Jej firma jest mała, nie może zagrozić potentatowi, który na rynku towarów luksusowych wywalczył sobie miejsce wśród najlepszych.
– Robisz tylko biżuterię? Zastanawiam się, czemu ten dziennikarz o ciebie zapytał.
– Mam w ofercie bransoletki i paski do zegarków z motywami marynistycznymi. Słyszałam opinię, że moje wyroby nie odbiegają od twoich kunsztem i jakością.
Leo wątpił w to. Jego zespół składał się z wysoko wykwalifikowanych rzemieślników, którzy pracowali u niego od początku. Miał świadomość, że nie zostanie następcą ojca w Bisset Industries, to miejsce było już zajęte przez jego starszego brata Logana.
Międzynarodowa korporacja działała na wszystkich możliwych rynkach: wydobywanie ropy naftowej, produkcja benzyny, chemikaliów, minerałów, nawozów, celulozy i papieru, a do tego inwestycje i bankowość.
Leo postawił na stworzenie czegoś własnego. Poświęcił czas, aby nauczyć się wytwarzania galanterii skórzanej. Najpierw sprzedawał produkty na targach rękodzieła, potem w dobrze prosperującym sklepie internetowym, który powstał dzięki witrynie skierowanej do ludzi bogatych i wpływowych. Wreszcie założył sklep w Hamptons, swój statek flagowy. Rozwinął firmę w globalną markę, która stała się synonimem luksusu.
Ciężko zapracował na swój sukces. Nie dziwił się, że Danni uważa swoje dzieła za równie dobre jak jego, ale w to nie wierzył. Drobni rzemieślnicy zbyt często korzystają z tanich azjatyckich elementów.
– Pokażesz? – zapytał, wskazując na bransoletkę, którą miała na ręce: metal połączony z rypsową wstążką, ozdobiony małym wisiorkiem z kotwicą i literką D.
Podniosła dłoń. Musiał przyznać, że bransoletka jest zrobiona równie starannie jak jego najlepsze wyroby. Jednak jedna bransoletka wykonana ręcznie ma się nijak do całej linii pieczołowicie wykończonych drobiazgów, produkowanych na dużą skalę.
– Podoba mi się. Nie widziałem wcześniej twojej biżuterii, więc nie powinienem się wtedy wypowiadać na jej temat. Przepraszam. Mam nadzieję, że golf poprawi twoje zdanie o mnie.
– Jeszcze zobaczymy. Słyszałam twoją kłótnię z bratem, jesteś przemądrzały.
– To niesprawiedliwe. Z Loganem nie da się inaczej. Masz rodzeństwo?
– Starszego brata i starszą siostrę.
– W takim razie rozumiesz, co mam na myśli. Rodzeństwo bywa męczące.
– Zabawnie jest myśleć o Loganie jako nieznośnym starszym bracie – zaśmiała się.
– Uwierz mi, czasem trudno z nim wytrzymać. A ja potrafię być czarujący.
– Kto jest czarujący? – zainteresował się Logan. – Zakładam, że o mnie mowa.
– Jednak nie. – Leo uśmiechnął się przekornie i zwrócił do Danni. – Zaczynamy grę?
– Oczywiście. – Podeszła do wózka.
Po raz pierwszy od czasu przyjazdu do Nantucket Leo odzyskał przekonanie, że będzie się dobrze bawił.

Danni celowo wpisała się do grupy Lea na turnieju, ale onieśmielało ją, że będzie miała do czynienia również z jego matką i bratem. Rodzina Bissetów miała status amerykańskiej arystokracji, tymczasem ona pochodziła z prowincjonalnego miasteczka. Ale czy nie o to jej chodziło? Chciała pojawiać się na salonach, ocierać o bogaczy i celebrytów, znaleźć tam chętnych na swoją biżuterię.
Założyła za ucho niesforne pasmo włosów wymykające się z końskiego ogona.
Pole golfowe znajdowało się tuż obok plaży, a przy wielu dołkach był piękny widok na morze. Słońce świeciło, był idealny letni dzień. Adler obawiała się trochę, czy niespodziewana burza nie zrujnuje wymarzonej ślubnej uroczystości, ale wyglądało na to, że pogoda jej sprzyjała.
Gorzej z metaforycznymi czarnymi chmurami, które zawisły nad rodzinami przyszłych nowożeńców.
Nick Williams, pan młody, był dyrektorem generalnym Williams Inc. To największa konkurencja dla Bisset Industries, często te potężne korporacje zabiegały o te same kontrakty. Rywalizacja między nimi była zacięta, odgłosy walki często trafiały do mediów.
Zanim wszyscy dotarli na miejsce, Danni usłyszała plotki w klubie golfowym, że szykuje się jakiś skandal. Coś o tym, że August Bisset miał przed wieloma laty romans z Corą Williams i że to on jest biologicznym ojcem Nicka.
Czy to możliwe? Wprawdzie Adler była tylko spowinowacona z mężem ciotki, ale odkrycie w przeddzień ślubu, że jej przyszły mąż jest jego synem, stanowiło dla młodej pary wstrząs. Danni miała szczerą nadzieję, że miłość zwycięży, a Nick i Adler wspólnie pokonają kryzys.
Pierwszy strzał się nie udał. Wszystkiego, co wiedziała o golfie, nauczyła się od ojca na polu golfowym niedaleko ich domu. Zawsze miał dla niej czas i chętnie pokazywał jej różne sztuczki, jednak nie słuchała go zbyt uważnie.
Co takiego mówił? Ma rozhuśtać biodra czy trzymać je sztywno?
Oby tylko trafić w piłeczkę.
Wzięła głęboki oddech, zrobiła zamach… i chybiła. Sport nie jest jej mocną stroną.
‒ Pomóc ci? – spytał Leo. – Często gram i nabrałem w tym biegłości, ale miałem trudne początki.
Miło, że jej nie wyśmiewa.
‒ Będę wdzięczna za wskazówki. Tata mnie uczył czegoś na temat bioder, ale już zapomniałam, czego. Im bardziej się koncentruję, tym mniej jestem pewna.
‒ To tylko zabawa, więc się odpręż. Nie jestem zawodowcem, ale trzymam ręce prosto, o tak. – Poprawił jej pozycję. – Kiedy uderzasz, opuść kij prosto na piłeczkę i jednocześnie zrób półobrót w kierunku strzału.
Stał za blisko i sprawiał wrażenie, jakby ją obejmował, a nie uczył grać. I pachniał fantastycznie.
Przypomniało jej się, jak chodziły z mamą do drogerii wąchać nowe perfumy. Rodzice pracowali wtedy w biurze obrońcy publicznego, nie zarabiali wiele.
‒ Już wiesz jak?
Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Przyjechała na wesele w nadziei, że dowie się czegoś o swojej konkurencji, a może skorzysta z porad Lea. Nie da się zauroczyć jego niebieskim oczom. Powitał ją jak starą znajomą i przeprosił. Na razie jest bardzo miły.
‒ Jeśli spudłuję, wina będzie tylko moja – powiedziała.
‒ Nie spudłujesz. To będzie dobry strzał.
Przypomniały jej się słowa babci. Kiedy wmawiasz sobie, że ci się nie uda, to się na pewno spełni.
Stanęła szerzej, wzięła zamach i tym razem nie była spięta. Kij uderzył w piłeczkę. Była tak podniecona, że zapiszczała z wrażenia.
‒ Jeszcze trochę, a będziesz lepsza ode mnie – pochwalił ją Leo.
‒ Musiałabym ćwiczyć codziennie przez kilka lat, żeby osiągnąć twój poziom. Zadowolę się wrzuceniem piłki do dołka.
‒ Jesteś taką perfekcjonistką w każdej dziedzinie życia?
‒ Jestem. I do tego nieludzko upartą.
‒ Niedobrze byłoby ci podpaść. Miałem wrażenie, że zbijesz piłkę na kwaśne jabłko, jeśli jej tym razem nie trafisz.
Wiedziała, że tylko się z nią droczy. Nie spodziewała się, że będzie taki miły i zabawny. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, czego oczekiwać. Po wywiadzie uznała go za aroganckiego i zarozumiałego, tymczasem okazał się przystępny. Ludzki, można powiedzieć.
‒ Nie chciałabym jej rozpłaszczyć na placuszek – odparła z powagą.
Parsknął śmiechem, a Danni na chwilę zapomniała, że zamierzała tylko wykorzystać go jako źródło informacji o biznesie. Co za zaskoczenie.
Sprawiało jej przyjemność spędzanie czasu w jego towarzystwie, choć przecież pochodzili z dwóch różnych światów.
Wpadła tu tylko na chwilę. I powinna pamiętać, w jakim celu. Mężczyźni tacy jak Leo nie zakochują się w podobnych do niej kobietach, zresztą ona nie szukała romansu. To wizyta w interesach.

Leo miał świadomość, że gra gorzej niż zwykle. Był jedno uderzenie za Loganem przy każdym dołku. Danni za to zaczęła grać lepiej. Powinien się przyłożyć.
Ale Danni go rozpraszała.
Wreszcie wykorzystał moment, gdy mama była zajęta rozmową z Loganem. Zazwyczaj to ona dyplomatycznie wpływała na rozluźnienie atmosfery, jednak dzisiaj nie miała serca do gry ani konwersacji.
‒ Radzisz sobie coraz lepiej, ale wyczuwam dystans między nami. Jak mogę to naprawić?
‒ Daj mi parę dobrych biznesowych rad ‒ odparła po chwili zastanowienia.
Zaskoczyła go. Nie potrzebowała wskazówek. Była pewną siebie, niezależną kobietą.
‒ Tata mawiał, że człowiek uczy się do śmierci – wyjaśniła. ‒ Przyda mi się mentor. Chyba że Leo Bisset, biznesmen z listy trzydziestu najbardziej obiecujących przedsiębiorców przed trzydziestką, nie zajmuje się takimi głupstwami. – I zniechęcona jego milczeniem odeszła.
Powiódł za nią wzrokiem. Naprawdę zależy jej na poradach biznesowych? Z drugiej strony, kiedy zaczynał, naśladował ojca oraz starszego brata i pytał ich o zdanie.
‒ Niedaleko zajedziesz na uroku osobistym – dogryzł mu Logan.
‒ Jej na tym nie zależy – burknął i wymierzył bratu nieskutecznego kuksańca.
‒ Ho, ho. Zdaje się, że będziesz musiał się bardziej postarać. Nie odpuszczaj, może ci się uda.
I dalej przekomarzał się z nim w tym stylu.
Leo udawał, że jest odporny na złośliwe przycinki brata, jednak w głębi duszy wciąż odczuwał potrzebę konkurowania z nim – a jeszcze bardziej konkurowania z ojcem. I Logan, i Bisset senior mieli łatwość w błyskawicznym pozyskiwaniu sympatii rozmówców i cieszyli się powodzeniem u płci pięknej.
Chociaż August Bisset, jako żonaty mężczyzna, powinien się nauczyć odmawiać.
Leo pragnął aprobaty ojca i konkurował z bratem o jego względy. Może to niezdrowe, ale tak było. Nie podobało mu się jednak, jak tata traktuje ich mamę. Zawsze miewał kochanki, większość jego przygód udawało się zachować w sekrecie ‒ może poza jedną, przed urodzinami Marielle, siostry Lea. Ostatnio wydawało mu się, że rodzice lepiej się dogadują, że pozostawili za sobą dawne konflikty.
A jednak najnowszy skandal boleśnie ich dotknął. Okazało się bowiem, że matką przyszłego męża kuzynki Lea jest dawna miłość Augusta, a co gorsza, owocem ich romansu jest jej syn, Nick Williams, obecnie pan młody.
I że prócz więzów krwi, o których nikt nie wiedział, połączy ich powinowactwo. To wszystko było jak zły sen. Ze wszystkich stron zlecieli się paparazzi, a plotkarskie gazety tajemniczo zapowiadały, że to nie koniec rewelacji. Leo miał szczerą nadzieję, że już wkrótce to przestanie kogokolwiek interesować.
Logan szczerze nienawidził Nicka, swego największego konkurenta w biznesie – i z wzajemnością. Dla Lea gorszym ciosem było uświadomienie sobie, że ojciec, którego we wszystkim usiłował naśladować, ma aż tyle grzechów na sumieniu. Bał się, że odziedziczył po nim niektóre brzydkie skłonności.
– Jaki masz plan? – Logan nieznacznie wskazał wzrokiem Danni.
Leo zerknął niepewnie na starszego brata. Logan po mamie odziedziczył jasne włosy i mocno zarysowane kości policzkowe. Obaj mieli po niej jasnoniebieskie oczy. Odkąd Leo odszedł z Bisset Industries i stworzył własną firmę, ich relacje bardzo się poprawiły.
Nic dziwnego, wcześniej nieustannie rywalizowali o względy ojca.
– Jeszcze nie wiem. – Nie potrzebował porad męsko-damskich. Zresztą Danni chciała rozmawiać o biznesie, a na tym znał się wystarczająco dobrze.
– Dobry plan zawsze się przyda.
– Nie jestem tobą. Wolę improwizować.
– Jesteś pewien?
Leo pokazał bratu figę i chwycił kij golfowy. Po kolejnej serii uderzeń zatrzymał się blisko Danni.
– Mówiłaś serio o wskazówkach biznesowych?
– Tak, ale zrozumiem, jeśli odmówisz. Przecież jesteśmy konkurencją.
– Nie grasz w mojej lidze – zauważył.
– Jeszcze – odparła zuchowato.
– Jeszcze nie. Chętnie odpowiem na wszystkie twoje pytania. W zamian proszę o przysługę.
– Jaką? – Sprawiała wrażenie młodej, naiwnej i pełnej zapału. On chyba nigdy nie był aż tak szczery i tak dziecięco naiwny.
– Bądź na ten weekend moją „randką”. Rodzina zmaga się z niespodziewanymi problemami, a ja potrzebuję kompana, żeby się od tego oderwać.
– Czy to rozsądne? W końcu mówimy o relacji czysto zawodowej – zauważyła.
– Chodzi tylko o ten weekend. Biznes to konkurencja i wyścig, a wygrywa lepszy produkt. Nie ma w tym niczego osobistego.
– Zgoda – odparła z zawahaniem.
Na wątpliwości przyjdzie pora później.

 

Umówmy się na randkę – Sheri WhiteFeather

Bailey Mitchell rozejrzała się po sali balowej w słynnym Beverly Hills Hotel urządzonym w stylu art deco. Salę zapełniali jej rówieśnicy. Dla kogoś, kto jej nie znał, Bailey mogła uchodzić na spokojną i opanowaną. Miała na sobie elegancką małą czarną, włosy spięte w modny kok. Tymczasem tak bardzo się denerwowała, że nie była w stanie normalnie oddychać.
Przyszła na spotkanie swojego rocznika z liceum piętnaście lat po maturze. Bailey była uznaną scenarzystką, niezależną i samodzielną, a tymczasem czuła się tu jak nastolatka, którą znów można zastraszyć. Plakietka z nazwiskiem nie pomagała. Nie znosiła swojego zdjęcia z klasy maturalnej, a teraz miała je przypięte na piersi.
Czy tylko ona zjawiła się tu sama? A może tylko ona czuła się samotna? Żałowała, że Margot, jej najlepsza przyjaciółka, wyjechała. Na szczęście zdąży na drugi dzień spotkania, na piknik w Griffith Park. Tego wieczoru Bailey występowała solo.
Powiedziała sobie wcześniej, że musi tu przyjść, stawić czoło przeszłości, pokazać tym dupkom, którzy ją zastraszali, że nie będzie chowała się po kątach. Tymczasem właśnie stała w kącie, sącząc chardonnay. Co prawda dopiero przyjechała. Czy zostanie na kolację?
Oczywiście, że tak, inaczej nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Miała nadzieję, że nie zacznie się jąkać, gdy już otworzy usta. To się zaczęło w liceum, kiedy się z niej wyśmiewano. Chodziła na liczne terapie, mimo to pod wpływem stresu jąkanie powracało.
Zlustrowała tłum, szukając wzrokiem Wade’a Butlera. Był na liście gości, widziała, że potwierdził obecność. W szkole poza Margot był jej jedynym sojusznikiem. Z niego też się podśmiewano, więc zwykle trzymał się na uboczu. Był geniuszem komputerowym, który przychodził jej na ratunek, gdy zauważył, że ktoś jej dokucza. Nosił długi czarny płaszcz i wojskowe buty.
Dzieciaki w innych szkołach też się tak ubierały, taka panowała wówczas moda. W ich prywatnej szkole wydawało się to nie na miejscu. W ostatniej klasie został aresztowany za włamanie się na strony FBI. Zyskał dostęp do ich plików i przy okazji rozwikłał kilka nierozwiązanych dotąd spraw związanych z cyberprzestępstwami.
Niestety na FBI nie zrobiło to wrażenia. Wade miał wtedy osiemnaście lat, więc jako dorosły spędził pięć lat w więzieniu. W tej chwili był programistą komputerowym, konsultantem do spraw bezpieczeństwa w sieci oraz mówcą. Sławnym miliarderem. Jak to się w życiu plecie! Teraz nawet FBI korzystało z jego usług.
Bailey nie widziała go od dnia, gdy wyprowadzono go w kajdankach, choć ostatnio czytała o nim w sieci i w magazynie Entrepreneur. Sądząc ze zdjęć, Wade się zmienił. Zamiast obszernego płaszcza i glanów nosił modne garnitury. Wyglądał świetnie.
Bailey nadal szukała go wzrokiem. W sali nie brakowało eleganckich mężczyzn. Beverly West Academy, w skrócie Bev West, zaliczała się do najlepszych prywatnych szkół w Los Angeles. Większość uczniów pochodziło z zamożnych rodzin. Wade nie był wówczas ani bogaty, ani biedny. Należał do tych, których rodzice musieli coś poświęcić, by posłać dziecko do tej szkoły. Swoją drogą niewiele wiedziała o jego rodzinie, poza tym, że jego matka zmarła, zanim trafił do Bev West, i wychowywał go ojczym.
Rzadko mówił o sobie. Czasami jadał lunch z Bailey i Margot, zwykle jednak siedział pochylony nad komputerem. Poza szkołą się nie widywali.
Nagle Bailey poczuła, że ktoś zbliża się do niej od tyłu. Pewnie facet. Jeden z tych chłopaków, którzy próbowali umówić się z nią na randkę, by poznać jej matkę uważaną za symbol seksu. Zwykle to dziewczyny jej dokuczały, za to wielu chłopców wprawiało ją w zakłopotanie.
Zakręciła się na pięcie i stanęła twarzą w twarz z Wade’em. Gdy się uśmiechnął, omal się nie rozpłynęła. Był przystojny i dobrze zbudowany, jego rysy nabrały męskości. Jasnobrązowe włosy zgodnie z modą zaczesywał do tyłu, ale to szare oczy z zielonymi plamkami zwracały jej uwagę.
– Cześć, Baily – powiedział. – Kawał czasu.
– Cześć, Wade. – Z trudem łapała oddech. Wade miał na sobie ciemny garnitur, a na nadgarstku wysadzany brylantami zegarek. W ręce trzymał kieliszek z wódką albo tequilą. – Cieszę się, że tu jesteś.
– Ja też się cieszę, że cię widzę. – Patrzył na nią z wyraźną aprobatą. – Wyglądasz olśniewająco.
– Dziękuję, tobie też nic nie brakuje. – Nie wiedziała, co powiedzieć. Kiedyś się w nim podkochiwała. – Co u ciebie?
– Poza tym, że poddano mnie resocjalizacji? – Wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że nie pokażą zdjęcia policyjnego, jak zrobią pokaz slajdów. To nie było moja najlepsza chwila.
– A ja mam nadzieję, że nie pokażą tego koszmarnego zdjęcia, które zrobiła mi Shayla Lewis. Potem wysłała je mejlem do znajomych, żeby przesłali je dalej. – Dziś pisaliby esemesy, wówczas bardziej popularne były mejle. Na zdjęciu Shayli Bailey przebierała się w sali gimnastycznej i widać było fragment pupy. – Nie było tam mojej twarzy, ale Shayla postarała się, żeby wszyscy wiedzieli, że to ja. – Skrzywiła się. – Czemu ja ci to mówię? Na pewno je widziałeś?
– Nie, nikt mi tego nie przysłał.
– Mogłeś się włamać do komputera Shayli. – Dla niego to byłaby pestka.
– Nigdy nie brałbym udziału w czymś, co miałoby cię upokorzyć.
Te słowa ją poruszyły.
– Dziękuję. Wiele nie straciłeś. Nie jestem dziewczyną z plakatu, jak moja mama. – W tym właśnie rzecz. Bailey dokuczano, ponieważ jej matkę, sławną aktorkę, uznano za jedną z najseksowniejszych kobiet na świecie. Bailey była nieśmiała i niezręczna.
– Czy Shayla dziś tu jest? Jeśli tak, powinnaś jej zrobić kompromitujące zdjęcie i je upublicznić – zasugerował.
– Jest, zauważyłam ją, jak brałam identyfikator. Należy do komitetu organizacyjnego.
Wade zerknął na środek sali, gdzie zbierali się koledzy.
– Nie widzę jej. Jest stara, brzydka i ma brodawki?
Bailey się zaśmiała.
– Jest atrakcyjna jak zawsze. Stworzyli z mężem męską markę odzieżową, która odniosła sukces.
– Przypomnij mi, żebym nigdy nie nosił ich ciuchów. Czemu się tu kryjemy, zamiast uczestniczyć w koktajlu?
– Mam koktajl. – Wypiła łyk. – Ty też.
– Racja. Pewnie stojąc w kącie, jesteśmy jak para z balu maturalnego.
Czy to znaczy, że może pocałować go na dobranoc? Zawsze chciała to zrobić.
– Gdybyś nie zauważył, to jest szkolne spotkanie, nie bal maturalny.
– Tak, nie było mnie wtedy. A ty poszłaś?
– Nie, też nie. – Tyle że on siedział w więzieniu, więc miał lepszą wymówkę. – Nikt mnie nie zaprosił, a ja i tak nie miałam ochoty iść. Zanim dołączymy do reszty, chcę ci coś powiedzieć. Zakładam organizację non-profit.
– Prosisz mnie o donację? – Uniósł brwi.
– Tak. Słyniesz z filantropii. – Czytała o tym, ile dobrych rzeczy zrobił. – Zaniedbałabym swoje obowiązki, gdybym cię nie poprosiła. Ale pomyślałam też, że powinnam to zrobić, zanim dołączymy do tych, którzy nam dokuczali.
– Czemu? Masz zamiar walczyć ze znęcaniem się nad słabszymi?
– Tak. To będzie Fundacja „Uwolnij swoje serce”. Tworzę forum online, gdzie ludzie mogą się podzielić swoimi historiami, połączyć się z innymi, którzy przeżywają trudne chwile albo przeprosić tych, których skrzywdzili. Chcę też otworzyć centrum edukacyjne i zorganizować miejsce, gdzie nękane dzieci będą mogły bezpiecznie się spotykać.
– Oczywiście, że na to wpłacę. Zachęcę też innych, jeśli chcesz.
– Dziękuję, wspaniale byłoby to nagłośnić. – Puls jej przyspieszył. – Będziesz na jutrzejszym pikniku? Może wtedy jeszcze o tym porozmawiamy.
– Jasne. Nie wybierałem się co prawda, ale możemy się tam spotkać. Mieszkam w Bay Area, jutro lecę do domu. Już dawno wyniosłem się z LA.
– A ja wciąż tu mieszkam. Na Laurel Canyon. Wiem, że się wyprowadziłeś. Na twoich profilach w mediach społecznościowych wymieniasz San Francisco jako miejsce zamieszkania. – W części Pacific Hights znanej jako Billionaires Row. Wade sąsiadował z innymi gigantami nowoczesnych technologii.
Spojrzał znów na salę. Mimo upływu lat ci, którzy byli dawniej popularni, trzymali się razem. Królowa spotkania, otoczona przez dawny dwór, miała papierową koronę, którą ktoś dla żartu włożył jej na głowę.
– Rozmawiałaś o fundacji z komitetem organizacyjnym?
– Nie. Jeszcze tego nie upubliczniłam. Kiedy fundacja zacznie działać, mam zamiar napisać o swoich doświadczeniach. Niektóre szczegóły zachowam dla siebie. Przyszłam tu, żeby pokazać, że nie jestem tchórzem. – Urwała, by zebrać myśli. – Wiedz, że twoja słynna hojność nie jest jedynym powodem, dla którego chciałam cię zobaczyć. Chciałam się spotkać z bohaterem moich szkolnych lat. Tylko ty stawałeś w mojej obronie.
Naskoczył nawet na Randalla Kincaida, wulgarnego chłopaka, który z niej pokpiwał. Pchnął go na szafkę, co skończyło się bójką. Jak na chudzielca zadał mu niezły cios.
– Przeze mnie zostałeś na dwa tygodnie zawieszony.
– Ojczym się na mnie wściekł. Martwił się, że mogę mieć przez to problem z dostaniem się do college’u. Ja się tym nie przejmowałem. Miałem więcej czasu na zaplanowanie kolejnego kroku Banity.
Banita był jego nastoletnim alter ego i pseudonimem, jakiego używał, gdy włamywał się na konta FBI, i na blogu, gdzie przechwalał się, że rozwiązał ich nierozwiązane sprawy.
– Nawet nie wiesz, jacy byliśmy zszokowani, kiedy się okazało, że to ty – powiedziała. Legenda Banity urosła wtedy do rozmiarów eposu. – Niektórzy z tych, którzy ci dokuczali, byli fanami Banity. Nie mieli pojęcia, że haker, którego podziwiają, to właśnie ty.
– Nikt się nie zorientował poza agentami FBI, którzy w końcu mnie dopadli. Teraz to już nieważne. – Zamieszał drinka. – Już nie jestem tamtym chłopakiem.
– Masz wciąż wytatuowany na nadgarstku kod komputera? – Trudno to było dostrzec pod długimi rękawami koszuli i marynarki.
Uniósł rękę, diamenty w zegarku złapały światło.
– Mam. – Spojrzał na jej krótką sukienkę. – Ty nie ukrywasz żadnych tatuaży?
Potrząsnęła głową. Żałowała, że nie wytatuowała całego ciała, by się przed nim pochwalić. Nagle poczuła chęć, by zabrać go z sobą do domu i do łóżka.
Poważnie? Naprawdę coś takiego chodzi jej po głowie? Nie miała zwyczaju wdawać się w bezsensowne romanse. Miała dotąd tylko paru kochanków. Zawsze z rozwagą podchodziła do seksu, a teraz z Wade’em chciała zaszaleć.
– Chyba powinniśmy wejść do jaskini lwa – powiedział. – Zaraz otworzą bufet. DJ szykuje sprzęt. Pewnie puści muzykę naszej młodości.
Bailey z trudem odsuwała od siebie nieprzystojne myśli.
– Playlistę, którą zapamiętamy na zawsze.
– Zgadza się. – Wyciągnął rękę. – Idziemy?
Wzięła go pod ramię, wciąż walcząc z zakazanymi emocjami. Nigdy nie spełniła swego marzenia, by go pocałować, a teraz pragnęła się z nim kochać.

Wade z przyjemnością patrzył na Bailey. W bufecie nałożyła sobie pełny talerz. Mimo to był przekonany, że jej oczy są większe niż żołądek. Zauważył też, że próbowała każdego dania niczym krytyk kulinarny.
Siedzieli przy stoliku z dawnymi kolegami, którzy w szkole traktowali ich normalnie, skupiali się na nauce i unikali konfrontacji. Ci, którzy ich krzywdzili, zajmowali miejsca po drugiej stronie sali, robili dużo szumu i niezliczone selfie.
Wade nie rozumiał, dlaczego na swoją ofiarę wybrali Bailey. Jakie to miało znaczenie, że jej matka była gwiazdą? Połowa rodziców ich kolegów była związana z przemysłem filmowym. Bailey była cichą i spokojną dziewczynką. Shayla Lewis i Randall Kincaid zadawali sobie wiele trudu, by jej dokuczyć, przez nich zaczęła się jąkać. Pamiętał, jak starała się mówić przy nich normalnie.
Dla Wade’a zawsze była piękna. Jej długie jasne włosy i duże niebieskie oczy nadal robiły na nim wrażenie.
Jej pomysł stworzenia fundacji walczącej z nękaniem uważał za znakomity. Bailey wykorzystała swoją energię na coś pozytywnego, on też starał się to robić. Jednak powrót do LA i przypomnienie wczesnej młodości go przytłoczyło. Nie tyle wspomnienie bycia ofiarą, ile rodzinna tajemnica, którą w sobie nosił.
Kiedyś był normalnym dzieciakiem. Po śmierci matki, gdy poznał prawdę na temat biologicznego ojca, stał się odludkiem. Wyśmiewano się z niego, nazywając go dziwakiem. Jedyną ucieczką przed bolesną rzeczywistością był komputer i przeistaczanie się w Banitę.
Nachylił się do Bailey i szepnął:
– Muszę ci coś wyznać. Włamałem się do komputera Shayli.
– Więc jednak widziałeś moje zdjęcie?
– Nie, ale trochę jej namieszałem w plikach. Usunąłem nawet jej prace semestralne. Uznałem, że po tym, co ci zrobiła, zasłużyła na to.
– O mój Boże, Wade. – Bailey odłożyła widelec. – Doceniam to, ale dwa minusy nie tworzą plusa.
– Wiem. To nie byłem ja, to Banita.
Ich oczy się spotkały. Wade prawie nie słyszał toczących się wokół rozmów, dźwięki muzyki też gdzieś odpłynęły. Całą uwagę skupił na Bailey. Kiedyś chciał się z nią spotykać, lecz brakowało mu odwagi, by zaprosić ją na randkę. Może teraz się uda? Tyle że nie zamierzał się wiązać. Nie unikał kobiet, ale jego romanse były dyskretne. Chronił swoją prywatność. Nie potrafił odgadnąć, jak podchodzi do tego Bailey.
– Lubisz grzyby? – spytała po chwili.
– Czemu pytasz? – Spojrzał na nadziewaną szpinakiem pieczarkę, którą jadła. – Czy te są halucynogenne?
– Mam nadzieję, że nie. Zjadłam już dwa. Pomyślałam, że powinieneś spróbować. Nie widzę ich na twoim talerzu.
– Lubię grzyby.
– Spróbuj. – Podsunęła mu widelec do ust. – Ostrożnie, jest gorący.
Nie tak gorący, jak fakt, że go karmiła. Podała mu drugi kęs, a gdy skończyli, wyobraził sobie, że właśnie przeżył gorący romans z dziewczyną swoich chłopięcych marzeń.
– Smaczny? – spytała.
– Tak. – Nie powinien posuwać się myślą za daleko. By nie stracić głowy, sięgnął po serwetkę i zaczął słuchać muzyki. Grali „Bulwar niespełnionych marzeń” zespołu Green Day. Piosenkę o samotności. Czy to znak?
– To był mój hymn w liceum – wyznała Bailey.
– Mój też. – Słuchał jej setki razy, siedząc samotnie w zaciemnionym pokoju. Ojczym, dyrektor handlowy o imieniu Carl, wciąż mu powtarzał, by wpuścił do pokoju słońce. Ostatecznie to Carl wyjawił mu prawdę na temat jego biologicznego ojca.
– Wiele nas wtedy łączyło. – Bailey westchnęła.
Nie był pewien, czy Bailey ma rację, poza tym, że oboje byli ofiarami. Chyba że ona też coś ukrywała. Gdy on zakończył wędrówkę ścieżkami przeszłości, nie oglądał się za siebie. Zrobił wszystko, by chronić swój sekret.
Bailey zerknęła na niego. Podobało mu się, jak luźne kosmyki otaczały jej twarz. Włosy spięła w niedbały kok. Gdyby nie oryginalne spinki, wyglądałaby, jakby właśnie wstała z łóżka. Nie wiedział, czy trzymają kok na miejscu, czy są ozdobą. Chętnie by je zdjął, by się o tym przekonać. Może później poprosi ją do tańca…

Szaleństwo jednej nocy - Katherine Garbera
Danni Eldridge, projektantka biżuterii, chce rozwinąć firmę, stać się sławna i bogata. Ma nadzieję, że na weselu przyjaciółki nawiąże kontakty biznesowe. Już pierwszego dnia poznaje Lea Bisseta, przedsiębiorcę, który skrytykował ją w magazynie Forbes. Chcąc załagodzić konflikt, Leo zaprasza Dani na wycieczkę jachtem i kolację o zachodzie słońca. Nie ukrywa też, że jej pragnie...
Umówmy się na randkę - Sheri WhiteFeather
“- Często o tobie myślałam. Pewnie nie powinnam tego mówić, ale wyobraziłam sobie, że dziś zabiorę cię z sobą do domu. - Czy to zaproszenie? - Nie wiem. Wiem tylko, że ta myśl do mnie powraca. - Może to kolejna fantazja, jak te z młodości. - Tak, z pewnością. Chociaż mogłoby to być ekscytujące...”.

To były piękne dni

Alison Roberts

Seria: Medical

Numer w serii: 683

ISBN: 9788327699152

Premiera: 06-07-2023

Fragment książki

Och… to było niesamowite!
Hanna Peterson jeszcze nigdy nie była w takim miejscu. W mroku letniej nocy fragmenty wąskich uliczek starej Pragi widoczne przez okna taksówki wyglądały jak wyjęte z fantazji.
– Nie mogę w to uwierzyć – westchnęła, odwracając głowę w stronę tylnego siedzenia, gdzie siedziała jej przyjaciółka Jo. – Zupełnie jakbym znalazła się w bajce.
Wszędzie, gdzie padł jej wzrok, dostrzegała coś zdumiewającego. Iluminacje wyzłacały iglice słynnego praskiego zamku na wzgórzu i posągi strzegące kamiennego mostu. Każdy budynek stojący przy brukowanych uliczkach i placykach wydawał się niepowtarzalny, dramatyczny i tajemniczy. Linie stromych dachów, kopuły i iglice na tle nocnego nieba składały się na niezwykły romantyczny pejzaż.
– Mmm…– Jednak Jo nie patrzyła przez okno. Z głową opartą na ramieniu swego nowo poślubionego męża, Cade’a, spoglądała z uwielbieniem w jego twarz.
Hanna potrząsnęła głową.
– Nie mogę też uwierzyć, że wepchnęłam się w wasz miesiąc miodowy. Czuję się jak kretynka.
Jo wyprostowała się powoli i ostrożnie. Była w ostatnim trymestrze ciąży i długi międzynarodowy lot mocno ją zmęczył.
– Nie mów głupstw. Nigdzie się nie wepchnęłaś, po prostu wszyscy troje przylecieliśmy na tę samą weekendową konferencję. Potem Cade i ja poszukamy jakiejś plaży, gdzie przez dzień czy dwa będę leżeć na piasku jak wyrzucony na brzeg wieloryb, a ty wyruszysz na jedną ze swoich przygód. – Znów oparła głowę na ramieniu męża. – Tak czy owak, to bardziej miesiąc ciążowy niż miodowy.
Cade się roześmiał.
– Może powinniśmy się wybrać na następny miesiąc miodowy, kiedy dziecko już się urodzi?
– Chyba żartujesz? – Hanna się zaśmiała. – Nikt nie wyjeżdża na wakacje po urodzeniu dziecka. Przez wiele lat będziecie mogli tylko o tym marzyć!
Łatwo było żartować. Hanna nigdy nie chciała mieć dzieci. Ani męża, jeśli już o to chodzi, bo mężowie zwykle chcieli mieć dzieci, a te uniemożliwiały wyjazd na wakacje.
Z drugiej strony jeszcze nigdy nie widziała Jo tak szczęśliwej.
Zaledwie kilka dni temu Hanna była druhną i świadkiem na ich małym prywatnym ślubie, który odbył się na plaży w pobliżu Dunedin na Wyspie Południowej w Nowej Zelandii. Jo musiała być bardzo zmęczona po niewiarygodnie długiej podróży do Europy, ale mimo to promieniała radością.
Hanna odwróciła się i znów spojrzała w okno – po części dlatego, że nie chciała niczego przegapić, ale również po to, by odwrócić uwagę od dziwnego uczucia, które ścisnęło jej serce.
Czy to zazdrość? Na pewno nie. Coś ją jednak dręczyło i niepokoiło. To się zaczęło na plaży, kiedy Jo i Cade składali sobie przysięgi małżeńskie. Za każdym razem, gdy zauważała, jak na siebie patrzą, obraz zdawał się niebezpiecznie wyostrzać, wolała zatem podziwiać piękne krajobrazy. Pomyślała, że doceni je jeszcze bardziej jutro, gdy wybierze się na pieszą wycieczkę, którą zarezerwowała online, gdy tylko dowiedziała się, że tu przyjedzie.
To była jedyna rzecz oprócz lotów, jaką zarezerwowała na najbliższe trzy tygodnie. Jeśli chodzi o podróże, lubiła podążać za intuicją i podejmować impulsywne decyzje, bo w ten sposób można było dokonać najciekawszych odkryć i przeżyć najlepsze przygody.
A jeśli spotykało ją rozczarowanie, mogła z chwili na chwilę zmienić plany i spróbować czegoś innego.
Nie była na zagranicznej wycieczce od ponad roku i czuła teraz, jak miłe znajome podniecenie skutecznie rozprasza niechciane wrażenia.
Może ten wyjazd do Pragi i to, co przeżyje po dwóch intensywnych dniach konferencji, przypomni jej w porę, że samotność i bezdzietność to przepustka do niezapomnianych przygód.
W końcu zawsze tak było.

Hamish MacMillan wypakował zawartość kosmetyczki, poświęcając chwilę na sprawdzenie, czy niczego nie zapomniał.
Szczoteczka do zębów w plastikowej nasadce ochronnej spoczywała w szklance na półce nad umywalką, razem z pastą do zębów i nicią dentystyczną. Obok leżała szczotka do włosów oraz grzebień. Mac z satysfakcją pokiwał głową, przygotował zestaw do golenia na następny ranek i wrócił do luksusowej sypialni w bardzo przyjemnym hotelu przy rynku Starego Miasta w Pradze.
Jego koszule wisiały już równo w szafie razem z eleganckim garniturem w prążki i kilkoma krawatami. Swobodniejsze ubrania, które będzie mógł włożyć, gdy już wygłosi swój referat na prestiżowej międzynarodowej konferencji medycznej, mogły na razie pozostać w walizce. Pozostało jeszcze sprawdzenie zawartości torby na laptopa, a potem będzie mógł pójść spać.
W torbie były ważne rzeczy, takie jak pamięć USB z tekstem referatu i zdjęciami dołączonymi do prezentacji, którą miał wygłosić na otwarcie konferencji. Była tam również teczka ze wszystkimi informacjami dotyczącymi wakacji, które zamierzał sobie zrobić w tygodniu między tą konferencją a następną, która miała się odbyć w Paryżu.
Perspektywa spędzenia kilku dni na początku lata w Europie kontynentalnej była o wiele bardziej pociągająca niż powrót do szkockiego domu, który od ponad roku pozostawał zamknięty i niewątpliwie przypominał teraz wielką lodówkę.
Mac bardzo się ucieszył, gdy znalazł wycieczkę luksusowym autokarem. Wszystko było z góry ustalone – zakwaterowanie, transport i posiłki, mógł się więc zrelaksować i zdać na umiejętności organizacyjne innych osób.
W teczce znajdowały się również instrukcje dotyczące rejestracji na konferencję, ale stanowisko rejestracji miało zostać otwarte dopiero jutro po południu. Mac miał więc wolne całe przedpołudnie i zamierzał dobrze je wykorzystać. To była jego pierwsza wizyta w tym mieście z fascynującą historią i chciał się o nim dowiedzieć jak najwięcej.
Gdzie miałby zatem zacząć?
Pewnie właśnie tutaj, przed hotelem, pomyślał. Porzucił plan odpalenia laptopa, by przejrzeć program konferencji, i zamiast tego wyszedł na balkon przez drzwi umieszczone w łukowym portalu.
Choć zapadł już zmrok, plac tętnił życiem. Ludzie spacerowali, siedzieli na stopniach wielkiego pomnika, tłoczyli się w restauracjach i barach na świeżym powietrzu. Iglice bogato zdobionych kościołów i fasady budynków były podświetlone, przed hotelem zatrzymywały się samochody.
Podjechała taksówka. Mac spojrzał na nią przelotnie i zauważył mężczyznę, który wyciągnął rękę, by pomóc wysiąść kobiecie. Kobieta była w zaawansowanej ciąży. Tymczasem z taksówki wysiadła jeszcze jedna kobieta – wysoka i szczupła, z długim warkoczem na plecach.
Coś w niej przykuło uwagę Maca – może to, że nie zwracała uwagi na swoich towarzyszy ani na walizki, które taksówkarz wyjął z bagażnika, lecz w coś się wpatrywała, zaabsorbowana bez reszty.
Kościoły? Nie… raczej budynek naprzeciwko hotelu, ten z masywną wieżą, przed którą zgromadziła się duża grupa ludzi.
Mac nie musiał słyszeć bicia zegara, by wiedzieć, co się dzieje. Rzut oka na zegarek wyjaśnił mu, skąd się wziął ten tłum. Po raz pierwszy usłyszał o słynnym zegarze astronomicznym, gdy miał nie więcej niż dziesięć lat, i zakochał się w nim po uszy. To był chyba główny powód, dla którego przyjął zaproszenie do wygłoszenia referatu na tej konkretnej konferencji.
Słuchał roztapiających się w mroku dzwonków. Z drugiego końca placu dobiegły go oklaski i radosne okrzyki. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że to dziwne uczucie, które go ogarnęło, to chyba podniecenie. A podniecenie zwykle budziło w nim niepokój, ponieważ wiedział, że w mgnieniu oka może się zmienić w strach. Nie wolno ufać przeczuciu, które mówi, że może wydarzyć się coś niesamowitego.
Kobieta z warkoczem odwróciła się i spojrzała na hotel. Mac wiedział, że nie może go dostrzec, ale on widział ją całkiem wyraźnie. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że ona ufa temu uczuciu. Że ma absolutną pewność, że coś niesamowitego już się dzieje i że zamierza się cieszyć każdą chwilą.
Wracając do pokoju, przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Otworzył laptopa, ale zamiast studiować program konferencji albo znaleźć dane kontaktowe osób, z którymi musiał się spotkać w sprawach związanych z programem, wpisał w pasku wyszukiwania: „Wycieczki, które obejmują zegar astronomiczny w Pradze”. Kliknął na link, w którym obiecywano omówienie głównych atrakcji Pragi w ciągu dwóch godzin i wybrał najwcześniejszy termin – jutro rano.
To była piesza wycieczka i miała się rozpocząć przed zegarem; zdawało się, że to doskonały sposób na rozpoczęcie dnia. Godzina z kolei była nieco dziwna – ósma czterdzieści rano, ale przez to wycieczka wydawała się jeszcze bardziej atrakcyjna. Mac z satysfakcją kiwnął głową i zarezerwował miejsce.

Hanna musiała przebiec przez plac, by się nie spóźnić, bo w jej najwygodniejszych tenisówkach pękła sznurówka. Na szczęście Jo zamierzała przed południem odpoczywać i nigdzie się nie wybierała, więc pożyczyła Hannie sznurówkę ze swojego buta.
Przed zegarem widać było czerwoną chorągiewkę z białą literą „W”. Hanna przybyła w samą porę, by usłyszeć, jak mężczyzna w średnim wieku wyjaśnia, że litera oznacza pieszą wycieczkę, a poza tym ma na imię William.
– Witam państwa w Pradze. Z przyjemnością przedstawię wam piękną stolicę Republiki Czeskiej, zwaną również „miastem stu wież”. Praga jest moim rodzinnym miastem, a moim ojczystym językiem jest czeski. Będę mówił po angielsku, ale władam biegle również francuskim i niemieckim. Dla ilu z was angielski jest pierwszym językiem?
Hanna szybko rozejrzała się po grupie. Spośród kilkunastu osób mniej więcej połowa podniosła ręce w górę. Bardzo wysoki mężczyzna stojący z przodu grupy odwrócił się, jakby zastanawiał się nad tym samym. Na widok Hanny jego spojrzenie się wyostrzyło, jakby ją rozpoznał.
Pomyślała, że pewnie pomylił ją z kimś innym, bo gdyby gdzieś się już spotkali, z pewnością by to pamiętała. Nie tylko wzrost i wyprostowana postawa sprawiały, że wyróżniał się w tłumie. Do tego był nienagannie ubrany w białą koszulę z krótkimi rękawami, rozpiętą pod szyją, oraz dobrze dopasowane spodnie khaki, a jego twarz była… charakterystyczna.
Miał ostre rysy, głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do kącików ust i przenikliwe spojrzenie, jakby uważnie analizował wszystko, co widział.
Hanna pośpiesznie skupiła uwagę na tym, co mówił William.
– Znajdujemy się na rynku Starego Miasta i jak zapewne wszyscy wiecie, stoimy przed jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Pragi: średniowiecznym zegarem astronomicznym, czyli praskim Orlojem. – Spojrzał na swój zegarek. – Za piętnaście minut zobaczymy cogodzinny przemarsz ruchomych apostołów. Mam jeszcze wystarczająco dużo czasu, aby opowiedzieć wam o nim kilka rzeczy. Podejdźmy trochę bliżej, żeby lepiej widzieć.
William uśmiechnął się do Hanny, a ona odniosła wrażenie, że widział, jak biegła przez brukowany plac. Odwzajemniła uśmiech i przesunęła się wraz z całą grupą, aby stanąć jak najbliżej zegara. Znalazła się teraz na przedzie, naprzeciwko wysokiego mężczyzny.
– Zegar zbudowano na początku piętnastego wieku – rzekł przewodnik. – Legenda głosi, że kiedy został ukończony, rajcy miejscy oślepili jego twórcę, by nie mógł zrobić lepszego zegara dla żadnego innego miasta. Podobno mistrz w odwecie zakończył swoje życie, rzucając się w tryby mechanizmu, aby go uszkodzić, i rzucił klątwę na każdego, kto próbowałby go naprawić. Mówi się, że zegar nie działał przez następne sto lat.
Ta ponura historia z pewnością przykuła uwagę wszystkich, ale Hanna wciąż patrzyła na mężczyznę, który powoli kiwał głową, jakby uznał, że to było sprawiedliwe rozwiązanie. Hanna stłumiła uśmiech.
Mężczyzna wpatrywał się w duże ozdobne tarcze na ścianie wieży, wyraźnie zafascynowany tym matematycznym i mechanicznym osiągnięciem.
Hanna nie skupiała się na słowach Williama, który wyjaśniał grupie pozycje słońca i księżyca oraz wskazywał medaliony przedstawiające poszczególne miesiące, tylko chłonęła tę chwilę z coraz większym podnieceniem, wiedząc, że to pierwszy etap jej nowej przygody.
Zapewne dlatego dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że coś jest nie tak.
– Cztery postacie po obu stronach zegara przedstawiają rzeczy najbardziej pogardzane. – William pocierał czoło, wyraz jego twarzy sugerował, że cierpi. – Mężczyzna po lewej… podziwia własne odbicie w lustrze. To jest… – Przerwał, jakby zapomniał, co miał powiedzieć, a kiedy w końcu się odezwał, jego słowa nie miały sensu.
Hanna poczuła dreszcz. Doświadczenie w pracy z nagłymi przypadkami powiedziało jej, że jakiś czynnik fizyczny zakłóca zdolność Williama do myślenia. Mógł to być na przykład znaczny spadek poziomu cukru we krwi u osoby z cukrzycą, ale również – i to byłby o wiele gorszy scenariusz – udar. To by tłumaczyło, dlaczego William wyglądał, jakby nagle rozbolała go głowa.
Spojrzała w stronę wysokiego mężczyzny, który w tym samym momencie obrócił głowę w jej stronę. Obydwoje byli w stanie gotowości i wiedzieli, że za chwilę coś się wydarzy. I w chwili, gdy ruszyli do przodu, ich przewodnik upadł. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst, gdy jego głowa uderzyła o bruk i po chwili całe ciało zaczęło drgać w napadzie toniczno-klonicznym.
Hanna rozejrzała się, sprawdzając, czy obok mężczyzny nie znajduje się żaden przedmiot, który trzeba byłoby usunąć. William już zranił się w głowę – widziała, że krwawi – i trzeba było zapobiec dalszym obrażeniom.
– Proszę się cofnąć – powiedziała.
Zerknęła w bok. Wysoki mężczyzna wyciągnął telefon, ale nie dzwonił po karetkę. Zapewne włączył stoper, aby zarejestrować chwilę, gdy zaczął się atak, i czas jego trwania. Na razie nic nie wskazywało na to, by miał się szybko skończyć. Zegar nad nimi ożył i wygrywał teraz cichą melodię, która zwiększała napięcie.
Tłum ludzi wokół wpatrywał się z przerażeniem w głowę Williama, wciąż uderzającą o bruk. Hanna uznała, że trzeba podłożyć mu coś pod głowę. Zaczęła ściągać miękką bluzę, którą miała na sobie.
– Weź to. – Wysoki mężczyzna podał jej sweter. – To powinno wystarczyć.
Miał szkocki akcent i ze swobodą przejął kontrolę nad sytuacją. Hanna złożyła miękki sweter i wsunęła go pod głowę Williama. Na razie nie mogli zrobić nic więcej, tylko ochronić go przed dalszymi obrażeniami i zaczekać, aż atak ustąpi.
– Musimy mu coś włożyć do ust – zawołał mężczyzna z amerykańskim akcentem. – Czy ktoś ma łyżkę? Albo długopis? Nawet szczoteczkę do zębów? Jeśli nic nie zrobimy, zadławi się własnym językiem i umrze!
Towarzysz Hanny podniósł głos, by przebić się przez bicie kościelnych dzwonów.
– To niemożliwe, żeby człowiek zadławił się własnym językiem – powiedział. – Wiemy, co robimy. Jestem lekarzem. – Zerknął na Hannę.
– Pielęgniarka z ratunkowego – oznajmiła.
Skinął głową z aprobatą i znów spojrzał na telefon.
– Musimy wezwać karetkę. Nie zauważyłem u niego żadnej bransoletki z ostrzeżeniem medycznym, a ty?
– Też nie. – Nadgarstki Williama były nagie. Hanna sprawdziła, czy nie ma zawieszki na szyi. – Ale wiele osób cierpiących na epilepsję nie nosi bransoletki.
– Może to być pierwszy atak.
Hanna skinęła głową. Jeśli tak było, atak mógł świadczyć o jakichś poważnych zmianach w mózgu.
– Czy ktoś mógłby wezwać karetkę? – zawołał jej towarzysz. – I proszę, cofnijcie się jeszcze trochę. Zapewnijmy temu człowiekowi odrobinę prywatności.
Gdy Hanna prosiła, by się cofnęli, nikt nie zwrócił na nią uwagi, ale na spokojną prośbę tego mężczyzny tłumek poruszył się i odsunął. Ktoś zadzwonił po karetkę.
– Jak się mówi „pogotowie” po…? – Głos mężczyzny, który wcześniej domagał się łyżki, wciąż rozbrzmiewał ponad innymi. – W jakim języku tutaj mówią?
– W czeskim – odpowiedział ktoś.
– Záchranka – dodał ktoś inny. – Mam aplikację tłumaczeniową.
– Już tu jedzie. – Przez tłumek przeciskał się policjant. – Czy mogę w czymś pomóc?
Kończyny Williama znieruchomiały i zaczął oddychać normalnie, ale wciąż był nieprzytomny.
Hanna pomogła lekarzowi ułożyć go w pozycji bocznej. Pochwyciła go za ramię i biodro i obróciła na bok, odruchowo zginając jedną nogę, by zapewnić większą stabilność. Uwolniła ramię uwięzione pod jego ciałem i odchyliła mu głowę do tyłu, aby zapewnić drożność dróg oddechowych.
Dźwięk syreny rozlegał się coraz bliżej. Policjanci pomogli w tłumaczeniu informacji o zdarzeniu i czasie trwania napadu. Zespół ratowników medycznych działał sprawnie. William odzyskał przytomność, ale był zdezorientowany. Zabandażowali mu głowę, ułożyli go na noszach i załadowali do karetki.
Głośny turysta wyraził swoje rozczarowanie.
– Cóż, to koniec naszej wycieczki. Ciekawe, czy możemy otrzymać zwrot pieniędzy?
Pozostali pokręcili głowami i grupa szybko się rozproszyła. Hanna i lekarz zostali sami.
Mężczyzna pochylił się po sweter.
– Proszę tego nie dotykać – powiedziała szybko.
– Słucham? – zdziwił się.
– Jest na nim krew.
– Tak, wiem. Ale przecież go tu nie zostawię.
Hanna sięgnęła do torby i podała mu zwiniętą w kulkę wielorazową torbę na zakupy.
– To zapewni większe bezpieczeństwo.
– Dzięki. Mogę to ci to później zwrócić. – Wsunął sweter do środka, uważając, by nie dotknąć plam. – Mieszkamy w tym samym hotelu.
Hanna zamrugała. Skąd, u licha, mógł o tym wiedzieć?

Na konferencji medycznej w Pradze doktor Hamish MacMillan ze Szkocji poznaje pielęgniarkę Hannę Peterson z Nowej Zelandii. Bardzo się od siebie różnią – on lubi panować nad każdą sytuacją, ona kocha swobodę i w życiu kieruje się intuicją. Hamish jest nią oczarowany i nie mówi nie, gdy Hanna proponuje romans. Ich wspólny weekend w Pradze i krótka wycieczka po Europie sprawiają, że życie wydaje mu się piękniejsze. Ale przestraszony, że straci kontrolę nad swoim losem, żegna się pospiesznie z Hanną i wyjeżdża. Nie przestaje jednak za nią tęsknić...

Zakochana bez pamięci

Annie West

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1176

ISBN: 9788327693525

Premiera: 13-07-2023

Fragment książki

Głośny krzyk przykuł jego uwagę. Angelo podszedł do otwartych drzwi balkonowych i zobaczył swojego ogrodnika Enza, który wychylał się przez balustradę najniższego tarasu w ogrodzie, wypatrując czegoś w oddali. Po chwili odwrócił się i zamachał w stronę Angela.
– Topielec!
Musiał się pomylić.
– Na plaży leżą zwłoki! – zawołał ponownie.
Angelo ruszył biegiem w jego stronę. Zapewne dziki plażowicz, którego skusił wyjątkowo piękny piasek w kolorze bladego różu. Choć była ku temu wybitnie niefortunna pogoda. Prognozy od rana zapowiadały burzę.
Tak czy inaczej nie był to nikt stąd, inaczej wiedziałby, że zatoka jest prywatna. Na plażę można się było dostać tylko z morza. Lokalni właściciele jachtów raczej wiedzieli, że ten fragment wybrzeża należy do Angela Ricciego.
Zatrzymał się przy ogrodniku i tak jak on patrzył teraz w dół na nieruchome ciało wyrzucone na piasek. Kobieta, sądząc po długich włosach. Nie było szansy na to, że jest to plażowiczka, która jakimś cudem dopłynęła tu, by zakosztować kąpieli słonecznej. Szczupłe nogi zanurzone były w wodzie. Fale raz po raz obmywały biodra, unosząc do góry biały tiszert. Ramię i częściowo głowa leżały na wystających z piasku skałkach. Nie ruszała się. Może nawet nie żyła.
– Dzwoń po lekarza! – nakazał, a sam przeskoczył przez balustradę i wylądował w przysiadzie na podeście pierwszych dziesięciu stopni schodów prowadzących na plażę. Wyprostował się i, przeskakując po dwa stopnie, zbiegł na dół.
Dotarł do plaży. Jego stopy grzęzły w piasku, kiedy próbował jak najszybciej dostać się w okolice skałek, gdzie leżała kobieta. Upadł tuż obok niej na kolana, uważając, by niczego nie dotknąć. Obejrzał jej ubranie i miejsce wokół. Nie było żadnych śladów stóp. Żadnego dowodu, że był tu ktoś inny oprócz niej. Miała mokre włosy i podkoszulek. Nie mogła być tu długo. W przeciwnym razie wiatr osuszyłby przynajmniej jej włosy. Wyglądało na to, że próbowała wydostać się z wody, zanim straciła siły i przytomność.
Chwycił jej nadgarstek i sprawdził puls. Gdy go wyczuł, odetchnął z ulgą. Rozejrzał się ponownie w poszukiwaniu śladów krwi, których nie znalazł. Kobieta najwyraźniej była cała. Więcej uwagi poświęcił jasnej skórze nóg i ramion, pokrytej gdzieniegdzie piegami. Na pewno nie była stąd. Mieszkańcy południowych Włoch mieli zwykle ciemniejszą karnację.
Zastanawiał się, czy może ją odwrócić. Mogła mieć uraz kręgosłupa, jeśli uderzyła głową o skały. Zdecydował, że poczeka na lekarza.
Z niepokojem patrzył na coraz bardziej wzburzone morze, którego kobaltowy odcień nie wróżył nic dobrego. Ląd był na tyle daleko, że odstraszał potencjalnych śmiałków od pomysłu przedostania się na wyspę wpław. W pobliżu nie było żadnego jachtu ani łodzi, ale kiedy teraz nad tym myślał, przypomniał sobie, że wcześniej słyszał motorówkę. Jeżeli kobieta wypadła z motorówki, to gdzie ona teraz była?
Nie miał czasu na spekulacje. Pochylił się nad kobietą i odsunął kilka pasm jasnobrązowych włosów z jej twarzy. Nie poruszyła się. Wyciągnął dłoń jeszcze raz, by odsunąć większą partię włosów za ucho. Jego oczom ukazał się blady policzek ocieniony długimi rzęsami.
Angelo gwałtownie się wyprostował. Zmarszczył brwi. Jego spojrzenie powoli przesuwało się po wydatnej kości policzkowej, linii nosa i ustach, które były w tej chwili bardzo blade.
Znał ją.
Nie miał pojęcia, skąd się tutaj wzięła, ale to była ona. Poznałby ten profil wszędzie.
Pamiętał, jak po przebudzeniu pochylał się nad nią w sypialni zalanej słońcem. Przeciągała się, ocierając się o jego pobudzone ciało, i odwracała głowę, obdarzając go uwodzicielskim uśmiechem.
Angelo zamknął oczy, próbując odgonić wspomnienie. Potem przyjrzał się uważniej twarzy kobiety. Piegi. Wcześniej ich nie było. I odrobinę inne brwi. Nadal wygięte w piękny łuk, ale bardziej naturalne, niż kiedy ją widział ostatni raz.
Oczywiście, że wygląda inaczej. Minęło pięć lat.
Mimo to nie wyglądała ani odrobinę starzej, a może nawet młodziej?
Angelo parsknął, czując, że pierwszy szok minął. Wydała fortunę na to, by wyglądać jak milion dolarów. Twierdziła, że to konieczne z powodu jej pracy, ale on wiedział, że kierowała nią głównie próżność. Uważała starzenie się za osobisty afront.
To jednak w żaden sposób nie wyjaśniało jej obecności na plaży.
Zmrużył oczy, dostrzegając rdzawy ślad na dłoni. Krew? Pochylił się, by przyjrzeć się jej włosom i rzeczywiście w jednym miejscu były ciemniejsze. Już miał dotknąć tego miejsca palcami, gdy jej rzęsy lekko zadrżały. Chyba że to jego wyobraźnia płatała mu figle.
Nie. Jednak się nie pomylił. Dostrzegł delikatne pionowe linie tuż nad nosem, jakby kobieta próbowała zmarszczyć czoło lub skrzywić twarz. Pomyślał nawet, że mina pasuje do jej szczerej twarzy. Szybko przypomniał sobie jednak, że kobieta, o której myślał, szczerością akurat nie grzeszyła. Była zakochaną w sobie oportunistką i nałogową kłamczuchą.
Zaczął się zastanawiać, czy fakt, że morze wyrzuciło ją na jego prywatną plażę, był przypadkiem. Angelo Ricci nie był naiwny, nie po tym, co go spotkało. Gdyby to była jakakolwiek inna kobieta, uwierzyłby w wypadek, ale ona? Może nawet krew w jej włosach była jakąś farbą?
Grymas na jej twarzy pogłębił się. Wyglądała, jakby ją coś bolało, choć równie dobrze mogła udawać. Może wcale nie była ranna? Może po prostu zemdlała? Po co jednak miałaby zadawać sobie tyle trudu, by zaaranżować tę sytuację? Nie sądziła chyba, że zapomniał, co się między nimi wydarzyło?
Rzęsy zatrzepotały wyraźniej i kobieta jęknęła. Nie wiedział już, co o tym myśleć. Może faktycznie coś jej dolegało? Usiadł na sąsiedniej skale i obserwował, jak rozchyliła lekko usta, by zwilżyć je językiem. Siedział dokładnie naprzeciwko, tak aby mogła go zobaczyć, gdy otworzy oczy.
I nagle to zrobiła.
Wciąż widział tylko pół jej twarzy. Drugi policzek miała przyciśnięty do kamienia. Nie miał już żadnych wątpliwości. Tylko kobieta, którą znał, miała oczy w kolorze lawendy lub, jak sama lubiła mawiać, kwiatów jakarandy. Rozpoznałby wszędzie ten odcień pomiędzy niebieskim a fioletem.
Wstrzymał oddech. Kobieta chyba go jeszcze nie dostrzegła. Dopiero, gdy się poruszył, jej spojrzenie powędrowało ku twarzy Angela. Jej twarz nie zmieniła się ani na jotę. Jakby go nie poznała.
– Witaj, Alexo.
Jego głos zabrzmiał jak pomruk nadchodzącej burzy. Patrzyła na niego pustymi oczami, które po chwili się zamknęły. Strach podszedł mu do gardła. Nigdy nie chciał, by wróciła. Miał nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Ale na samą myśl, że mogłaby umrzeć tutaj – w jego domu i w jego obecności – napawała go przerażeniem.
– Alexo!
Kobieta drgnęła i wyraz dyskomfortu na jej twarzy pogłębił się. Może miała nadzieję na cieplejsze powitanie? A może coś ją bolało? Może doznała wstrząsu mózgu? Albo symulowała? Wszystko było możliwe.
– Alexo, mów do mnie.
Do diabła! Nie wiedział, czy zostawić ją tutaj, czy jednak zanieść do domu.
– Nie Alexa… – Jej usta poruszyły się, ale głos był ledwie słyszalny. Musiał się przysunąć i nadstawić ucha. – Ally.
Angelo patrzył, nic nie rozumiejąc. Zmieniła imię? Ally mogło być zdrobnieniem od Alexy. Tylko że kobieta, którą znał, nie cierpiała, gdy zwracano się do niej inaczej, niż używając pełnego imienia. Traktowała je jak markę i świadomie wykorzystywała do autopromocji.
Za plecami Angelo usłyszał jakiś rwetes. Obejrzał się, by zobaczyć kilkoro ludzi schodzących na plażę. Nareszcie! Lekarz będzie wiedział, jak jej pomóc, zaś Angelo dowie się wreszcie, czy jej obrażenia są prawdziwe.

W ustach kompletnie jej zaschło, zupełnie jakby miała włożony w nie knebel z waty. Miała wrażenie, że zaraz się zadławi. To jednak było niczym w porównaniu z obezwładniającym bólem, którego źródła nie mogła ustalić.
Wydawało jej się, że leży tam wieki. Była zupełnie świadoma, ale nie mogła się zmusić do otwarcia oczu. Wiedziała, że to by oznaczało jeszcze większy ból. Bolały ją barki, ramiona, tułów i nogi, a najbardziej głowa. Tępy ból pulsował pod czaszką, utrudniając myślenie.
Najpierw usłyszała szelest, potem bardziej miarowe kroki. Wiedząc, że będzie tego żałować, otworzyła oczy. Oślepiające światło poraziło ją. Ktoś do niej mówił. Słyszała męski, ciepły głos, ale nie mogła zrozumieć słów. Ktoś objął ją za nadgarstek.
Była cała obolała. Może przewieźli ją do szpitala? Głos przemówił znowu i zmarszczyła czoło, próbując się skupić. Najpierw myślała, że nie słyszy przez głośne bicie serca, które dudniło jej w uszach. Ale było coś jeszcze, coś, czego nie umiała określić.
– Bene, bene. Sei sveglia.
Znów zmarszczyła czoło i kolejny impuls bólu przeszył jej skronie.
– Ja… – Z trudem artykułowała poszczególne słowa. – Czy jestem w szpitalu?
– Nie. Signor Ricci zabrał panią z plaży do swojego domu.
Słowo po słowie, powoli przetwarzała wypowiedziane do niej słowa. Była na plaży. Ranna. Ktoś przyniósł ją do swojego domu. Odetchnęła głębiej.
– Dziękuję.
– Czy może pani otworzyć oczy?
Skrzywiła się. Nie była gotowa na więcej bólu, ale nie mogła przecież leżeć tak w nieskończoność.
Ostrożnie rozwarła powieki. Po kilku sekundach jasność stała się nawet znośna. Dostrzegła ruch wokół i jej spojrzenie zatrzymało się na szczupłym mężczyźnie o znużonej twarzy i łagodnych brązowych oczach.
– Bene, bene.
– Co… – Przełknęła suchość w gardle. – Co pan powiedział?
– Jest pani bezpieczna, wszystko będzie dobrze – zapewnił i uwierzyła mu albo raczej nie miała siły się z tym kłócić. – Ale najpierw muszę panią zbadać.
Kiedy znowu się obudziła, lekarza już nie było. Leżała sama w pogrążonym w mroku pokoju i nie wiedziała, czy ma się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Głowa nadal bolała, ale trochę mniej. Przymknęła oczy, próbując skupić się na swoim samopoczuciu.
Nadal słyszała szelest, który już poprzednio zwrócił jej uwagę. Wsłuchując się uważniej, stwierdziła, że to wiatr. Jego uderzenia były tak silne, że momentami trzeszczały ramy okienne. Jeśli pogoda była tak zła, powinna wyjść na zewnątrz i sprawdzić…
Myśl uciekła, zanim zdążyła ją do końca sformułować. Ściągnęła brwi, próbując się skupić. Co takiego miała zrobić? Dlaczego było to pilne? Coś ważnego. Coś, za co była odpowiedzialna. W jej sytuacji nawet ważne sprawy musiały poczekać. Nie mogła sobie przypomnieć żadnych szczegółów. Nie miała też siły, by wstać i cokolwiek zrobić. Spróbowała unieść rękę i stwierdziła, że jest ona ciężka jak ołów.
Przynajmniej mogę nią poruszać. Na szczęście nie jest złamana.
Poruszyła drugą ręką, potem stopami. Lekarz powiedział, że nie uszkodziła kręgosłupa, przypomniała sobie i od razu poczuła się lepiej. Westchnęła i przekręciła głowę na bok. Łóżko było bardzo wygodne. Mając nadal zamknięte oczy, wyciągnęła ramię w bok. Potem nogę. Za szerokie na łóżko szpitalne, pomyślała zdziwiona. Co ten lekarz mówił? Coś o plaży i o domu, do którego ją przyniesiono. Musiała w nim nadal być. Może jednak spróbuje wstać. Nie chciała być dla kogoś kłopotem. Musiała wrócić do siebie.
Dziwne uczucie, że coś jest nie tak, powróciło. Coś z jej domem? Zaczęła się niepokoić.
– Obudziłaś się, jak widzę.
Inny głos. Niski i gęsty, jak domowe dulce de leche. Niemal poczuła na języku słodki smak kajmaku. Powoli otworzyła oczy. Obok niej stał wysoki mężczyzna o lśniących czarnych włosach. Jej spojrzenie przesuwało się w górę od nóg w dżinsach, przez tułów rozszerzający się w górę i odziany w koszulkę polo, pod którą nietrudno było dostrzec muskulaturę. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie śni. Mężczyzna miał idealną, atletyczną sylwetkę, słuszny wzrost i przystojną, nieco posępną twarz. Przede wszystkim miał jednak w sobie jakiś rodzaj magnetyzmu, który opierał się na przyciąganiu i obojętności równocześnie.
Serce podskoczyło lekko w jej piersi.
Wyglądał znajomo.
Może widziała go na jakimś bilbordzie? Mógłby być modelem reklamującym luksusowe zegarki albo drogą whisky.
Brew mężczyzny uniosła się, przerywając te dywagacje.
– Miałam nadzieję, że to tylko zły sen.
Stał z założonymi rękami, przypatrując jej się w milczeniu. Wreszcie przemówił.
– Niestety to nie sen.
Jego głos nie był już aksamitnie miękki, lecz tak ponury, że aż się wzdrygnęła. Nie rozumiała, dlaczego tak się na nią patrzy. Nie mogła chyba wyglądać aż tak źle?
– Pan też jest lekarzem?
Nozdrza mężczyzny poruszyły się. Zacisnął usta w wąską kreskę. Był poirytowany. Nie rozumiała dlaczego.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Mężczyzna nie poruszył się nawet, ale z jakiegoś powodu poczuła strach. Instynkt był tak silny, że bez wahania, choć bardzo powolnym ruchem obróciła się odrobinę na bok, podparła dłonią i spróbowała się dźwignąć do góry. Ostry ból przeszył jej ciało i otworzyła usta w niemym krzyku. Ruchy miała nieskoordynowane, ale wiedziała, że musi usiąść, bo leżąc, czuła się zupełnie bezbronna.
Kiedy spojrzała na niego znowu, ręce miał opuszczone wzdłuż tułowia, a pięści mocno zaciśnięte. Był poruszony, choć nie wiedziała, z jakiego powodu. Co takiego zrobiła?
Zeszłaby z tego łóżka, ubrała się i wyszła, ale tyle wysiłku kosztowało ją dźwignięcie się wyżej na poduszki, że nie planowała kolejnej próby zmiany pozycji w najbliższym czasie.
– Kim pan jest? – wyszeptała.
– Serio? Tylko na tyle cię stać?
Zamknęła oczy. Kręciło jej się w głowie. Gdy je otworzyła, mężczyzna stał nad nią pochylony i patrzył zafrasowany.
– Pytałam, kim pan jest – powtórzyła głosem podszytym strachem.
Mężczyzna cofnął się i włożył ręce w kieszenie spodni.
– Dobrze wiesz, kim jestem. Dość tej gry!
– Gry? Myśli pan, że udaję? – powiedziała podniesionym głosem, dotykając dłonią skroni tętniącej bólem.
Spojrzenie mężczyzny prześlizgnęło się po jej uniesionej ręce i dalej w stronę barku. Spojrzała po sobie. Była ubrana w koszulę bawełnianą zapiętą z przodu na guziki. Rękawy zawinięte były aż do łokci. Koszula była o wiele za duża i zsunęła się z jednego ramienia, odsłaniając je całkowicie.
Co się stało z jej ubraniem? Dlaczego nie miała na sobie swoich rzeczy? Porzuciła te pytania i podciągnęła opadający materiał wyżej, przytrzymując go ręką tuż przy szyi.
– Zapewniam, panie… panie… jakkolwiek się pan nazywa, że to nie jest żadna gra.
– W takim razie darujmy ją sobie i powiedz mi, co tutaj robisz.
– Miałam wypadek… na plaży.
Tak jej powiedział lekarz, ale zupełnie tego nie pamiętała. Jakaś pojedyncza myśl przefrunęła przez jej głowę, ale zanim zdążyła ją pochwycić, stała się nicością.
– Jaki wypadek? – zapytał z taką bezwzględnością w głosie, że aż się skurczyła sobie. – Czemu akurat na tej plaży?
– Ja nie… – urwała, próbując stłumić wewnętrzne rozdygotanie. – Jaka to była plaża? Gdzie mnie znaleziono?
Nie wiedziała tego. Nie wiedziała, gdzie jest teraz. Nie wiedziała wielu rzeczy, pomyślała przerażona.
Podał jej nazwę, która zupełnie nic jej nie mówiła. Chociaż…
– Isola? To wyspa, prawda?
Uniósł ręce i klasnął kilka razy z kpiącym uśmiechem.
Zaczerwieniła się.
– Brava. Mało przekonujący występ. Ja cię znam, pamiętasz mnie?
Jej zamglony mózg zaczął działać na tyle, by zrozumiała implikacje tego, co wcześniej ją tak niepokoiło.
– Zna mnie pan?
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Oszczędź mi tego. Oczywiście, że cię znam.
Zacisnęła kurczowo dłoń na skrawku męskiej koszuli.
– W takim razie może mi pan powie, kim jestem, bo ja niczego nie pamiętam.

Angelo patrzył na kobietę wspartą na poduszkach z rosnącym niedowierzaniem pomieszanym z furią. Doświadczenie podpowiadało mu, że kłamie. Nie mógł jednak nie zauważyć, że wygląda na zupełnie bezbronną.
Jej twarz nabrała trochę koloru, ale i tak widać było, że nie czuje się dobrze.
Fiołkowe oczy były rozszerzone strachem, a piegi na nosie i policzkach sprawiały, że wyglądała dziewczęco, prawie naiwnie. Jakby ta wyrafinowana i elegancka kobieta, którą kiedyś znał, zmieniła się w niewinne dziewczę z prowincji. Prawie zaśmiał się przy tej myśli.
Jej włosy w kolorze ciemnego miodu, a nie złocistego blondu, jak kiedyś, były potargane i dodawały jej seksapilu. Kobieta, którą znał, robiła wszystko, by wyglądać nienagannie, niczym modelka na wybiegu.
Rosetta ubrała ją w jedną z jego starych koszul, którą odłożył do kosza z rzeczami do oddania. Była na nią o wiele za duża, a kiedy zsunęła się na tyle, że zobaczył jej nagie ramię i zarys piersi, poczuł iskrę pożądania, czego nigdy by się nie spodziewał.
– Niczego nie pamiętasz? – spytał drwiąco. – Bardzo to wygodne.

Angelo Rici znajduje na plaży nieprzytomną kobietę. Ze zdumieniem rozpoznaje w niej swoją byłą żonę Alexę. Choć uważa ją za oszustkę i ma do niej żal, że go wykorzystała, oferuje jej opiekę, dopóki nie dojdzie do siebie po wypadku. Alexa na skutek uderzenia w głowę straciła pamięć. Nie pamięta ani Angela, ani tego, kim jest. Najdziwniejsze, że zachowuje się zupełnie inaczej, niż kobieta, którą znał pięć lat temu. Jest miła, dobra i całe dnie spędza w ogrodzie różanym. Między nią a Angelem iskrzy jak nigdy wcześniej…

Znajdę ci żonę, Czułe serce czyni cuda

Cathy Williams, Kelly Hunter

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1179

ISBN: 9788327694973

Premiera: 20-07-2023

Fragment książki

Znajdę ci żonę – Cathy Williams

– Przykro mi, Nicky, ale nie mam wyboru. Twój papa nie może chodzić z nogą w gesso, gipsie, czy jak tam chcesz to nazwać. Twoja mama jest wytrącona z równowagi. Potrzebuje mnie.
Mający na głowie mnóstwo pracy, stos raportów do zaakceptowania i misterną, monumentalną wielomiesięczną transakcję, zbliżającą się do długo oczekiwanego finału – nie wspominając o sześcioletniej córce, która właśnie rozpoczynała wakacje – Niccolo Ferri dwa wieczory wcześniej wpatrywał się w swoją ciotkę, stojącą w drzwiach ze spakowaną walizką i z trąbiącym na dziedzińcu jego londyńskiej rezydencji taksówkarzem, z czymś zbliżonym do przerażenia na twarzy.
Owszem, jego ojciec miał wypadek na motorowerze, na którym, przed czym Niccolo go ostrzegał, pędził jak szalony po ulicach Rzymu. Ale dlaczego, do diabła, jego ciotka, tu w Londynie, musiała nagle jechać tam niczym jakaś siostra miłosierdzia Florence Nightingale? O ile się orientował, nie miała żadnych kwalifikacji na pielęgniarkę.
Odkąd jego ojciec zleciał trzy dni wcześniej z motoroweru, Niccolo codziennie telefonował do matki i Anna Ferri z pewnością nie sprawiała wrażenia zrozpaczonej kobiety, desperacko potrzebującej pomocy siostry. Odrzuciła jego propozycję zorganizowania całodobowej opieki medycznej w ich willi w Toskanii, nie kłopocząc się nawet, by wysłuchać go do końca. Więc co takiego się wydarzyło w ciągu dwudziestu czterech godzin, co zmuszało jego ciotkę do nagłego wyjazdu w najgorszym możliwym dla niego momencie?
– Potrzebuję cię tutaj – powiedział jej wtedy. – Annalise zaczyna jutro wakacje i nie ma mowy, żebym znalazł kogoś do opieki dla niej w tak krótkim czasie. Wątpię, czy w agencji wyczarują ni stąd ni zowąd odpowiednią kandydatkę.
– Nie śmiałabym zostawiać cię na lodzie, Nicky. – Słowa ciotki tak były przesiąknięte żarliwością, że Niccolo aż się zatrząsł z podejrzliwości. – Mam dla ciebie właśnie taką panią.
Dał za wygraną, bo po prostu nie miał wyboru. Darzył ogromnym szacunkiem i sympatią swoją ciotkę, jedyną siostrę matki i żywiołową istotę, która przez lata podróżowała po świecie. Co jakiś czas przyjeżdżała do ich maleńkiego mieszkania na ósmym piętrze w bloku na podupadłym osiedlu, czasem na całe tygodnie, wnosząc ze sobą kuszący powiew przygody. W dzieciństwie Niccolo obserwował, jak twarz jego matki rozjaśniała się, ilekroć Evalina przekraczała ich próg, a ojciec śmiał się w głos, zapominając o troskach.
Podczas gdy rodzice wiedli pracowite życie, Evalina rzuciła się z zapałem w wir podróży, pragnąc się dobrze bawić. Była towarzyska, czarująca i obrotna, co pozwalało jej znajdować pracę wszędzie tam, dokąd zaprowadziły ją jej nogi wędrowniczki.
Z czasem Niccolo oczywiście przejrzał na oczy i zdał sobie sprawę, że brak pieniędzy ograniczający życie jego rodziców dotknął również ciotkę i wylądowała w tym samym miejscu, nawet jeśli sceneria po drodze była nieco inna. Przyglądał się, jak ojciec ciężko pracował, a mimo to, bez dyplomu uniwersyteckiego, nigdy nie doczekał się awansu w warsztacie samochodowym, w którym pracował, gdzie krewni i powinowaci właściciela liczyli się bardziej niż jego wrodzony talent i intelekt, a odpowiedni akcent zapewniał ciepłą posadkę. Jako imigrant, ojciec całe życie harował, dopóki trzy lata wcześniej jego serce nie uznało, że stres jest trochę za duży i wysłało mu ostrzeżenie. Zawsze dumnie odrzucana pomoc, którą Niccolo oferował od chwili, gdy zaczął zarabiać poważne pieniądze, została w końcu przyjęta.
Rodzice żyli skromnie i nigdy nie prosili o wiele, a jaką otrzymali nagrodę? Czy się kochali? Tak. Czy byli szczęśliwi? Tak. Cieszyli się swoim towarzystwem i rozkoszowali się drobnymi przyjemnościami. Ale czy Niccolowi to wystarczało? Po tysiąckroć nie. A ciotka? Tak żywiołowa, tak piękna za młodu, niezależna i bystra… Pod sześćdziesiątkę, gdy jej ekscytujące życie wędrowca zbliżało się do nieuchronnego końca, gdzie wylądowała? Bez dyplomu? Bez żadnych koneksji? Dokąd doprowadziły ją te wszystkie emocje? Do życia bez żadnego finansowego zabezpieczenia.
Obserwując ich wszystkich, kiedy dorastał, Niccolo przyswoił sobie wiedzę, której nawet nie był świadomy. Obdarzony wrodzonym talentem akademickim, wiedział, co robić. W wieku jedenastu lat otrzymał stypendium prestiżowej prywatnej szkoły i przez lata przekonał się, jak władza, bogactwo i przywileje wpływają na życie człowieka. Widział, jak ludzie, którzy mieli zaledwie ułamek talentu i bystrości jego ojca, prosperowali, ponieważ mieli odpowiednie wykształcenie i zaplecze. Zrozumiał, że pieniądze i władza to nie tylko dom i wakacje. Pieniądze i władza kupowały wolność od niepewności, której doświadczył we własnym domu. Była tam miłość i silne więzi rodzinne, ale jego dręczył niepokój o to, co może przynieść jutro.
Już w młodym wieku postanowił więc, że nigdy nie będzie się musiał martwić o jutro. Błyskotliwa kariera w Oxfordzie sprawiła, że po dyplomie był rozchwytywany, ale spośród polujących na niego firm wybrał tę najmniej obiecującą, na której mógł odcisnąć najsilniejsze piętno, ponieważ znajdowała się w stanie upadku. Spędził tam trzy lata, by to zmienić. Pierwszego dnia poprosił o akcje firmy i ułamek pensji, którą mu proponowano. Kiedy stamtąd odchodził, jego udziały warte były fortunę, a on zaczął inwestować każdy zarobiony grosz, maczać we wszystkim palce i podejmować ryzyko, na które nikt inny by się nie odważył. Był jak Midas – wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. I z tym złotem był w stanie ochronić rodziców i ciotkę przed owym niepewnym i zatrważającym jutrem. Jeśli popełnił jeden błąd… Pomyślał jednak o córce i odsunął od siebie przykre wspomnienia.
Evalina powiedziała mu, że ma dla niego odpowiednią kandydatkę. Bardzo miłą, jak powiedziała, godną zaufania, kogoś, kogo poznała na działce. Co ważniejsze, Annalise także ją poznała, kiedy spędzały tam kilka tygodni temu weekend.
Teraz, gdy jego ciotka zniknęła, odczuwał ulgę, że nie zostawiła go jednak na tak straconej pozycji, jak się obawiał. To, że owa pani była jej zaufaną przyjaciółką z działki i poznały się już z jego córką, w pewien sposób rekompensowało prawdopodobny brak formalnych kwalifikacji.
Całkowicie ufał osądowi ciotki. Zrządzeniem losu zamieszkała w jego domu, gdy jej nogi przed pięcioma laty zaczęły protestować przeciwko ciągłym podróżom. Właśnie wtedy, gdy Niccolo potrzebował kogoś do pomocy, pozostawiony sam z niemowlęciem po przedwczesnej śmierci żony. Evalina wprowadziła się do niego i przejęła opiekę nad Annalise, która wypełniła pustkę w jej życiu, ponieważ sama nigdy nie miała własnego dziecka.
Niccolo był jej ogromnie wdzięczny. Od ślubu jego życie potoczyło się w szybkim tempie. Małżeństwo… ojcostwo… rozwód nastąpiły w ciągu dwóch i pół roku – i był to dla niego czas udręki, wyrzutów sumienia i żalu, opromieniony jedynie istnieniem córki. A potem, zaledwie osiem miesięcy po rozwodzie, Caroline zginęła za kierownicą swojego porsche, które prowadziła – jak wykazało dochodzenie – z nadmierną szybkością i ze zbyt dużą dawką alkoholu w organizmie. Nie miała żadnych szans, kiedy w ulewnym deszczu straciła kontrolę nad kierownicą.
A więc tak, był ogromnie wdzięczny swojej ciotce za to, że przy nim trwała. We właściwym czasie, we właściwym miejscu i niezłomna niczym skała na wzburzonym morzu. Więc owa pani, którą zarekomendowała? To mogło wypalić.
Jego ciotka była po sześćdziesiątce, więc przypuszczał, że jej przyjaciółka jest w podobnym wieku. Niewątpliwie odpowiednio wysokie wynagrodzenie również ułatwi sprawę. Z tą myślą spojrzał na zegarek i zamówił kolejnego drinka, ledwie zerkając na schludnie ubranego kelnera, który pospiesznie przyjął zamówienie. W tej eleganckiej pięciogwiazdkowej winiarni, kiedy jego córka nocowała u jednej ze swoich koleżanek, miał przeprowadzić rozmowę z panną Baxter, wyjaśnić jej, czego się od niej oczekuje, i zapewnić ją, że większa część jej wynagrodzenia zostanie przelana na konto bankowe, jak tylko zakończą satysfakcjonujące spotkanie. Był całkowicie pewien, że ktoś, kogo poleciła jego ciotka, będzie bardziej niż odpowiedni do tej roli. Evalina ubóstwiała Annalise i nigdy nie zasugerowałaby kogoś, do kogo nie miałaby absolutnego zaufania. Ale mimo to…
W poważnych sprawach Niccolo nigdy nie ryzykował. Koleżanka z ogródka działkowego jego ciotki mogła być pełna ciepła jak patchworkowa kołdra i poczciwa, ale nadal zamierzał pokazać jej, kto tu rządzi i zapewnić – czy była zaprzyjaźniona, czy nie – że będzie miał na nią oko. Chodziło przecież o jego córkę. Zerknął ponownie na zegarek i zmarszczył brwi. Miała pięć minut, żeby dotrzeć do winiarni i usiąść naprzeciwko niego przy stoliku. Nierzetelność, jeszcze przed przystąpieniem do pracy, nie zrobi dobrego wrażenia. Zerkając po raz kolejny na swój rolex, rozsiadł się z telefonem przed oczami i zaczął przeglądać mejle.

Sophie Baxter dotarła zdyszana do winiarni na kilka sekund przed czasem. Odbyła właśnie kolejną przeciągającą się rozmowę z bankiem, a potem zadzwonił agent nieruchomości z pytaniem o jakieś dokumenty, co wyprowadziło ją z równowagi, bo nie miała pojęcia, gdzie ich szukać… Od tak dawna borykała się z chaosem i rozpaczą po śmierci rodziców, a jednak zjawiła się tu teraz, bo nagle wydarzyło się coś, czego nie mogła przewidzieć. Evalina, jej urocza sąsiadka z działki, którą udało jej się zdobyć siedem miesięcy wcześniej dzięki łańcuszkowi przyjaciół, zwróciła się do niej z zaskakującą ofertą, jaka nie mogła pojawić się w bardziej sprzyjającym momencie. Chodziło o miesiąc pobytu w domu jej siostrzeńca w charakterze niani Annalise, jego sześcioletniej córki, którą Sophie niedawno poznała i ogromnie polubiła.
– Wiem, że to propozycja na ostatni moment, moja droga, ale wynagrodzenie będzie wysokie…
Sophie zapytała wtedy o rozmowę kwalifikacyjną – z pewnością nie zostanie zatrudniona w ciemno? Pełna niepokoju uprzedziła, że ma niewielkie doświadczenie w opiece nad dziećmi. Spędziła zaledwie kilka miesięcy u rodziny we Francji, gdzie podszkoliła swój francuski i miło spędziła czas, opiekując się dwójką ich małych dzieci. Zrobiła sobie wtedy roczną przerwę przed podjęciem studiów, ale żadnych formalnych kwalifikacji nie posiadała.
Evalina jednak machnęła na to ręką. Powiedziała, że liczy się czas, a jej rekomendacja będzie dla Niccola kluczowa, a także to, że Sophie poznała już jego córkę i się polubiły. Nie było czasu na załatwianie czegokolwiek, wyjaśniła, ponieważ musiała natychmiast wyjechać z kraju, by pomóc siostrze i szwagrowi. Miał miejsce wypadek – mnóstwo połamanych kawałków, powiedziała niejasno, nie wdając się w szczegóły. Musiało to być dla niej bolesne, a Sophie mogła jej tylko współczuć. Czuła się winna, że nie zadawała zbyt wielu pytań. Jednak możliwość zarobienia pieniędzy była zbyt kusząca, podobnie jak miejsce, w którym mogła się zatrzymać przez miesiąc do czasu uporządkowania spraw z domem. Po roku horroru, smutku i bólu, szansa na znalezienie wytchnienia wydawała się zbyt kusząca, by ją przegapić.
A więc znalazła się tu teraz na rozmowie o pracę, już jej zaproponowaną, z pracodawcą, znając tylko jego opis: Bardzo miły, obowiązkowy ojciec, pracujący po godzinach, aby zapewnić im dach nad głową. Biedny, biedny człowiek, który stracił kilka lat temu żonę. Dlatego tak ważne jest, by miał zaufanie do osoby opiekującej się jego ukochaną córeczką.
Jakie to tragiczne, pomyślała Sophie. Słowa Evaliny przywołały wspomnienia o wypadku, w którym straciła oboje rodziców. Deszczowa noc, jadąca zbyt szybko z naprzeciwka ciężarówka… i nagle ich życie się skończyło. Sophie miała wrażenie, że jej własne także się wtedy skończyło, nieco ponad rok temu, i w pewnym sensie tak było, bo wszystko, co nastąpiło później, trudno było nazwać życiem. Brnęła przez narastający horror bólu, gdy kawałek po kawałku jej świat się rozpadał. Musiała radzić sobie z problemami, które rodzice przed nią ukrywali – z kłopotami finansowymi, jakie musiały ich trawić od lat. Chronili ją, zatajając przed nią skalę ciążących na nich długów, wszystko po to, by zapewnić jej prywatną szkołę i jak najlepszy start w życiu. A potem, gdy wszystko zawaliło się wokół niej niczym domek z kart, popełniła największy błąd w życiu, szukając pocieszenia u niewłaściwego faceta.
Samo wspomnienie o tym przyprawiło ją o dreszcze. Więc chociaż nerwy dawały jej o sobie znać, gdy zatrzymała się przed szpanerską winiarnią w Mayfair, poczuła ulgę. Po raz pierwszy od miesięcy dostrzegła promyk optymizmu, więc zdenerwowała się jeszcze bardziej, zdesperowana, by nie zmarnować tej szansy.
Wciągnęła powietrze, wypuściła, znowu wciągnęła i wypuściła, policzyła do dziesięciu i skierowała się do wejścia.

Podnosząc wzrok znad czytanego raportu, Niccolo ujrzał stojącą w drzwiach kobietę. Była zadziwiająco ładna. Zaskoczyło go to, jak bardzo jej uroda blondynki przykuła jego uwagę, ponieważ zwykle w takim typie kobiet nie gustował. Podobały mu się pewne siebie seksowne brunetki z dużym biustem, mocno stąpające po ziemi realistki, nieprowadzące żadnych gierek i nigdy nieproszące o więcej, niż był im gotów zaoferować.
Jego była żona, wyrafinowana włoska piękność z długaśnym arystokratycznym rodowodem, oczarowała go swoim cichym głosem, nieśmiałością i łagodnym chłodem. Udawała trudną do zdobycia. Po czterech miesiącach, w gorączce niespełnionej namiętności – ze świadomością, że gdyby nie był tak bogaty, nie zaszczyciłaby go drugim spojrzeniem – Niccolo się jej oświadczył. Bardzo szybko zdał sobie sprawę, że wyrafinowanie niosło ze sobą problemy, których nie przewidział. Świeżo upieczona pani Caroline Ferri, o nieskazitelnym rodowodzie i akcencie nabytym w prywatnej szkole z internatem w Shires, była męcząco, a w końcu irytująco roszczeniowa. Wymagała ciągłej uwagi i nieustannej adoracji. Urodziła Annalise, ale macierzyństwo jej nie satysfakcjonowało. Jedyne dziecko zimnych, zdystansowanych rodziców, nie pragnęła więzi z dzieckiem, ponieważ jej rodzice sami nigdy nie nawiązali z nią takiej więzi. Niccolo, choć kierował się tak wielką ambicją, rozumiał znaczenie rodziny i od tego momentu ich życie szybko potoczyło się w różnych kierunkach. Małżeństwo zakończyło się, zanim jeszcze tak naprawdę się zaczęło, chociaż on zawsze miał podświadomie poczucie winy z powodu tego, jak szybko się rozpadło.
Potrafił wyciągać właściwe wnioski. Niczego nie obiecywać i nie mieć wielkich oczekiwań co do kobiet. W końcu chodziło tylko o zabawę i seks. To, co oczywiste, sprawdzało się. Ale kobieta kręcąca się teraz nerwowo przy drzwiach stanowiła przeciwieństwo oczywistości. Była wysoka i smukła, włosy miała zaczesane w jakiś kok i ściskała przed sobą plecak z uporem kogoś, kto odpędza złe duchy. A jej twarz… miała idealny kształt serca, z małym, prostym nosem i pełnymi, ponętnymi ustami. Jej różowy język zamigotał, kiedy zwilżyła wargi, a on doznał szoku, bo libido w ciągu kilku sekund skoczyło mu od zera do dziesięciu. Zaniepokojony, powrócił do swojego telefonu i podniósł ponownie wzrok dopiero wtedy, gdy dostrzegł cień rzucany przez kogoś po drugiej stronie stolika.

W czasie, jaki zajęło jej podejście do stolika, przy którym Niccolo siedział rozparty na krześle, wpatrując się w swój telefon, Sophie zdążyła się zorientować, że nie tego się spodziewała. Zanim przed nim stanęła, jej zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Chrząknęła i poruszyła się niezręcznie. W tym eleganckim lokalu czuła się jak idiotka. Ubrała się nieodpowiednio i jej wielki plecak także był tu nie na miejscu. Wiedziała, że nie powinna się tak czuć. Nigdy nie imponowały jej drogie restauracje, krzykliwe domy czy zbyt szybkie samochody, ale teraz czuła się niezręcznie i podświadomie czuła, że reakcję tę wywołał siedzący przed nią facet.
Evalina pozwoliła jej myśleć, że jej pracodawca był miłym człowiekiem w średnim wieku – oddanym ojcem i wdowcem, który nigdy nie pogodził się ze śmiercią żony. Szczegóły były skąpe, ale Sophie bez problemu dopowiedziała sobie resztę. Wyobraziła sobie niewysokiego, szczupłego włoskiego dżentelmena, ciężko pracującego, by zarobić na dobre na życie. Poprawi okulary na nosie i poprowadzi miłą rozmowę, podczas której ona zrobi wszystko, by zapewnić go, że będzie wspaniałą nianią dla Annalise. Przeprowadziła szczegółowe rozeznanie na temat tego, co można robić w Londynie z małymi dziećmi, i upchnęła w plecaku mnóstwo broszur na dowód swojego zaangażowania.
Ale ten facet… Wyglądał na tak z siebie zadowolonego, jak rekin żerujący w akwarium pełnym strzebli. Był młodszy, niż się spodziewała, może po trzydziestce, a jego twarz stanowiła wspaniałe połączenie urody i siły. Miał ciemne, mroczne oczy i kruczoczarne krótko przycięte włosy, tak że nic nie odwracało uwagi od jego surowych, oszałamiająco idealnych rysów twarzy. Evelina była smukła i drobna, ale jej siostrzeniec górował nad otoczeniem. Pod każdym względem zapierał dech w piersiach.
Nie, to zdecydowanie nie było to, czego się spodziewała, a już na pewno nie to, z czym mogłaby sobie w tej chwili poradzić.

 

Czułe serce czyni cuda – Kelly Hunter

Posadzki z czerwonego eukaliptusa w sali balowej lśniły od połysku świeżego wosku pszczelego, którym je starannie wypolerowano, i od delikatnego blasku rzucanego przez dziesiątki zabytkowych kinkietów. Otwarto także wszystkie drzwi na wielką werandę, ryzykując wpuszczenie nocnych ciem, zachęconych tak niespotykaną ilością światła. Resztę ogromnego domostwa, znajdującego się w samym sercu farmy Jeddah Creek, pobieżnie odnowiono, odkurzono i wysprzątano na błysk, przywracając je do stanu bogatej rezydencji i kaprysu z epoki wiktoriańskiej, jakim pierwotnie było. Ktokolwiek wpadł na pomysł, by przenieść żywcem z realiów architektury angielskiej białe elementy z kutego żelaza i otwarte, niczym nieosłonięte werandy na środek australijskiego pustynnego pustkowia, charakteryzującego się występowaniem czerwonawych piasków, wiecznego kurzu, niekończącej się suszy i bezlitośnie palącego żaru słonecznego, musiał być naprawdę szalony. Chyba że pochodził z Anglii i tęsknił do świata, który nieodwołalnie zostawił za sobą. Judah Blake często zastanawiał się, ile czasu zabrało jego angielskim przodkom bolesne uświadomienie sobie, że ludzie w Australii żyli, myśleli i marzyli zupełnie inaczej.
Wrócił do domu nieco ponad tydzień temu. Jednak swobodne poruszanie się po pomieszczeniach oraz jedzenie tego, na co się ma ochotę, dodatkowo w wybranym przez siebie momencie, nadal go szokowało, ale wolał takie odczucia zatrzymać wyłącznie w swojej głowie.
Urodzony i wychowany na farmie Jeddah Creek, znał na pamięć tę surową krainę, jej wszystkie zakątki, zakamarki, cuda i pułapki. Wkrótce otrząśnie się po powrocie i odżyje.
To jego osiemnastoletni brat Reid skromnie zasugerował urządzenie imprezy powitalnej dla Judaha, ale to już Judah osobiście podchwycił tę myśl i przerobił ją na pomysł zorganizowania balu. I nie chodziło mu wcale o ciepłe, kameralne powitanie. Chciał błyskawicznie zorientować się, jak bardzo jego pobyt w więzieniu zaszkodził reputacji rodziny. Nie było na to lepszego sposobu niż rozesłać zaproszenia na wielki bal i przekonać się, kto się na nim pojawi.
Nie szczędził wydatków, żeby nikt nigdy nie mógł potem narzekać na jakość jego gościnności. Goście będą mogli napić się wszystkiego, co się im zamarzy. Tak samo przywieziono z daleka, samolotami, urozmaicony catering, obsługę i muzyków. Mała armia złożona z profesjonalnej firmy sprzątającej, zespołu zaopatrzeniowców i dostawców oraz wyspecjalizowanych koordynatorów imprez spędziła tydzień, przygotowując dom na przyjęcie i bal. Mniej więcej tyle samo pracowała ekipa wyznaczająca tereny lądowiska i place do zaparkowania prywatnych samolotów i helikopterów, którymi przylecą goście.
Nie wszyscy z zaproszonych są bogaci. Niektórzy zjawią się w małych, bardziej „terenowych” helikopterach, nadających się do awaryjnego transportu bydła, nie zaś przewozu luksusowych pasażerów. Inni użyją rodzinnych awionetek, australijskiego powietrznego odpowiednika auta kombi. Autentyczne podróżowanie samochodem po terenach, na których znajdowała się farma, czyli na pograniczu Queensland i Terytorium Północnego, jawiło się dla nieprzyzwyczajonych jako niewykonalny koszmar.
Spośród kilkuset zaproszeń, które rozesłał w krótkim czasie, naprawdę tylko garstka została odrzucona. Ich ojciec był angielskim arystokratą i prawdopodobnie dlatego większość ludzi wolała pojawić się, wybadać sytuację i uznać przeszłość za przyklepaną. Jako skromny baron poślubił córkę wicehrabiego i musiał uciekać aż do Australii, do dalekich krewnych, przed ultrakonserwatywnością i wywyższaniem się swojej nowej rodziny. Teraz oboje rodzice już nie żyli, zmarli jedno po drugim w ciągu ostatniego pół roku, i Judah stał się, chcąc nie chcąc, głową rodu Blake’ów wraz ze wszystkimi konsekwencjami takiej sytuacji. Dlatego też obecność części gości mógł śmiało złożyć na karb tego, że natura obdarzyła go atrakcyjnym wyglądem, nie przekroczył jeszcze trzydziestki oraz nie był żonaty, a za to bogaty dzięki odziedziczeniu rodzinnej fortuny, nawet jeżeli niedawno zmarły ojciec zdołał ją porządnie uszczuplić. Jak by tego było mało, miał jeszcze własnoręcznie zdobytą fortunę o wartości trzydziestu miliardów dolarów, dzięki dwóm niepozornym inwestycjom w kryptowaluty, wykonanym w idealnym momencie. Rzecz jasna, ten dar z nieba starał się zachować w tajemnicy, lecz w elitarnym świecie jednego procenta najbogatszych ludzi zawsze znaleźli się tacy, którzy stawiali sobie za punkt honoru wiedzieć, w którą stronę płyną każde nowe, większe pieniądze. I pewnie właśnie zwłaszcza dlatego tak wielu zdecydowało się pojawić dziś wieczorem na farmie Blake’ów.
A zatem, kiedy masz w zanadrzu trzydzieści miliardów, ludzie, którzy ignorowali cię przez ponad siedem lat, bo siedziałeś w więzieniu, najwyraźniej z całkowitą łatwością wybaczą ci grzechy i powitają na nowo na salonach. Zdumiewające, jak wielu z nich zdążyło już skontaktować się z nim w ciągu tygodnia z powodu inwestycji, które mogą go zainteresować! I każda z ofert natychmiast okazywała się szczytnym celem, a ludzie ci deklarowali, że chodzi im wyłącznie o to, aby pomóc mu w odzyskaniu dawnej reputacji. Cóż miał zrobić? Uśmiechał się beznamiętnie i dziwacznie i mówił im, że nie może się doczekać spotkania z nimi w najbliższej przyszłości. W rzeczywistości nie mieli pojęcia, kim się stał, a i on sam nie umiał jeszcze przewidzieć, kim będzie po wyjściu z więzienia, pobłogosławiony bogactwem, z którym nie wie, co zrobić, i z tyloma otwierającymi się w związku z tym możliwościami.
Póki co marzył wyłącznie o jednym: żeby wszystko wróciło do poprzedniego stanu, żeby rodzice żyli, a jego dusza nie zaznała tego, czego zaznać musiała za kratkami. Jednak to marzenie nie mogło się spełnić za żadne pieniądze.
Odzyskanie części farmy Jeddah Creek odsprzedanej przez ojca było natomiast zdecydowanie czymś możliwym do zrealizowania, prawem przysługującym mu z racji urodzenia i – miejmy nadzieję – źródłem satysfakcji i ukojenia. Ziemia ta należała do nich, nie do panny Bridie Starr.
„Kiedy wyjdziesz, nie rób niczego pochopnie” – wkładał mu do głowy więzienny psychiatra w ostatnich dniach przed końcem odsiadki.
Tak jakby Judah nie spędził ostatnich siedmiu lat, ucząc się kontrolować każdą myśl i uczucie.
„Unikaj decyzji podejmowanych w ułamku sekundy”.
Widocznie doktorek nie miał doświadczenia ze współwięźniami, którzy potrafili w mgnieniu oka wyrosnąć przed tobą jak spod ziemi z wycelowanym w ciebie centralnie ostrzem.
„Daj sobie czas, żeby się na nowo dostosować”.
To nareszcie brzmiało w miarę rozsądnie.
„Na początku będziesz błędnie odczytywał intencje innych osób. Staraj się odzyskać zaufanie do ludzi”.
Będzie się o to starał jak cholera.
Bridie Starr kupiła należącą do nich ziemię, więc rozwiązanie jest jedno i proste. Nie ma w nim ani filozofii, ani pośpiechu: Judah chce ją odzyskać.

– Wiesz już, w co się ubierzesz?
– Jeszcze nie.
Bridie Starr gapiła się bezmyślnie na cytrynowe ciasto z bezą, które Gert wymyśliła zupełnie znikąd, i zastanawiała się nie po raz pierwszy, gdzie nauczono ją tak niesamowicie gotować i piec. Nie tutaj, to na pewno. Nie w Channel Country w sercu Australii, odseparowanym tysiące kilometrów od wszelkiej, normalnej cywilizacji.
Bridie urodziła się i wychowała właśnie tu, na olbrzymiej farmie o wdzięcznej nazwie Devil’s Kiss, czyli Pocałunek Diabła. Gert wywodziła się z terenów wokół rzeki Barcoo, jakieś kilkaset kilometrów na wschód. Jednak żadne z tych dwóch miejsc, pośrodku kompletnego pustkowia, nie wydawało się obfitować w profesjonalnych kucharzy.
Gert zjawiała się na farmie Bridie na trzy dni co dwa tygodnie, pucowała wszystko i polerowała pszczelim woskiem, ożywiała śmiechem, wspólnym gotowaniem i rozmową. Następnie przenosiła się na farmę Blake’ów, aby zrobić dokładnie to samo, a na zakończenie pracowała przez dwa dni u Conradów na ich farmie, wysuniętej najbardziej na północ. Potem Gert wracała do siebie i przygotowywała się do odbycia podróży od nowa. W ten sposób stała się ona spoiwem i łącznikiem dla ludzi zamieszkujących trzy ogromne, sąsiadujące farmy hodowlane, zwane także w australijskim angielskim stacjami.
– Nie jestem pewna, czy w ogóle chcę iść na bal do Blake’ów – wyznała Bridie.
– Nie jestem tym zbyt zaskoczona – przyznała z kolei Gert, bo czemu miałaby być? Skłonność Bridie do izolowania się nie stanowiła tajemnicy – ale musisz. Wszyscy czekają na to, co zrobisz po powrocie Judaha. Byłoby nieludzkie zachować się tak, jakbyś się go bała.
– Wcale się go nie boję. Ani nie zamierzam być okrutna. Po prostu… czy on naprawdę musiał zacząć od urządzania balu? Tutaj? Na tym odludziu?
Gert roześmiała się.
– W moich czasach fantazyjne bale i potańcówki były na topie. No ale ty jesteś za młoda, żeby to pamiętać. Urządzano zwykle przynajmniej jeden bal na sezon. Twoja mama je uwielbiała. Razem z ojcem potrafili przetańczyć całą noc, byli świetnymi tancerzami.
Jej matka odeszła z tego świata niedługo po tym, jak Bridie się na nim pojawiła. Gert była jedyną osobą, która kiedykolwiek swobodnie o niej opowiadała. Ojciec w ogóle nie wspominał o zmarłej żonie.
A zatem matka uwielbiała tańce i bale. Może Bridie też mogłaby je polubić? Przecież przyjęła już zaproszenie i odpowiedziała na nie, potwierdzając pisemnie ich pojawienie się. Nie ma mowy o trzymaniu się z daleka po tym wszystkim, co Judah zrobił dla niej i dla ojca. I musi się także dobrze prezentować, co nie jest trudne, kiedy się ma do dyspozycji garderobę pełną rzadko noszonych markowych ubrań, po części zaprojektowanych i uszytych wyłącznie dla siebie. Cóż z tego, że pochodzą one sprzed ładnych paru lat? Haute Couture, tak zwane wysokie krawiectwo, nigdy się nie starzeje, jest ponadczasowe, klasyczne, bo najczęściej jego wytwory to nie ubrania, lecz niepowtarzalne dzieła sztuki, szyte ręcznie z najdoskonalszych tkanin, zwykle w jednym egzemplarzu. Jedyne, na co wskazuje ich wiek, to na to, odkąd właściciel kreacji jest nieprzyzwoicie bogaty. Bridie nie uważała swego bogactwa za nieprzyzwoite, ale przed laty pojawiała się na wybiegach dla bogaczy, prezentując tego typu stroje, i czasami dostawała je na własność. Była wschodzącą gwiazdą modellingu, nastolatką o twarzy anioła i ciele boginki u progu kobiecości. Niestety nie miała bladego pojęcia o drapieżcach grasujących po pełnym blichtru, szalonym świecie modelek. Jej przebudzenie było traumatyczne.
– A w co się ludzie ubierali na te bale? Obowiązywał styl w pełni galowy?
– Zdecydowanie.
– Medale na piersi, szarfy i tym podobne rzeczy? Długie rękawiczki dla dam?
– Medale i szarfy – nie za bardzo, rodzinne klejnoty i rękawiczki – raczej tak. Zwłaszcza tak zwani właściciele ziemscy lubili się pokazać – subtelnie, ale w widoczny sposób.
Bridie westchnęła sfrustrowana, próbując w wyobraźni przerobić sąsiada Judaha na lorda Judaha Blake’a, arystokratę rodem z Anglii.
– Czyli należy pojawić się tam w regularnej sukni balowej.
Przeczesała nerwowo dłonią włosy o kolorze letniej pszenicy, z naturalnymi pasemkami w ciemnawych odcieniach brązu. Po raz kolejny przysięgła sobie, że nareszcie ułoży je w porządną fryzurę.
– Zresztą on dzwonił dziś rano… – wtrąciła delikatnie Gert.
– Kto…? Judah? – Bridie doskonale zdawała sobie sprawę, że od tygodnia nie odbiera od niego telefonów.
– Więc oddzwoń do niego.
Pokiwała zgodnie głową, wiedząc jednak, że wymagałoby to więcej odwagi, niż potrafiła z siebie obecnie wykrzesać. Na balu przynajmniej będą otoczeni ludźmi i rozmowa nie zejdzie na tematy osobiste zbyt szybko. Stwierdzenie „śpiesz się powoli” stanowiło od dawna jej motto życiowe.
– Wcale nie zamierzasz do niego oddzwonić, prawda? – stwierdziła Gert.
– Nie, nie zamierzam. Ale będę na balu, wystrojona tak, żeby wszyscy padli, i wtedy go przywitam, wyrażę swą wdzięczność i generalnie zrobię wszystko, czego się ode mnie oczekuje. Zaufaj mi, Gert, mam plan.
– Grzeczna dziewczynka. – Starsza dama złagodniała. – Zjedz trochę ciasta, kwiatuszku.
Chyba naprawdę coś się stało, bo Gert nigdy nie pozwalała nikomu skosztować swojego sławetnego cytrynowego ciasta bezowego, zanim wystygło, ani nie nazywała ludzi pieszczotliwie. Może coś wisiało w powietrzu? Gorszego nawet niż wtedy, gdy mała Bridie użyła ogromnej, francuskiej, porcelanowej wazy, znakomitej marki Limoges, zdobiącej koniec jednego z korytarzy, jako cel dla swojego frisbee… i trafiła!
– A teraz zdradź, w co zamierzasz się ubrać.

Judah obserwował gości ze swej specjalnej kryjówki na końcu wielkiej, parterowej werandy. Co chwilę mały tłumek wylewał się z zatłoczonej sali balowej na zewnątrz, aby opowiadać z ożywieniem o przylocie tutaj ponad niesamowitym rozległym pustkowiem oraz podziwiać niecodzienny urok starej, dwupiętrowej, wiktoriańskiej rezydencji, tkwiącej pośrodku tegoż odludzia. „Cóż za niezwykłe miejsce… stacja Jeddah Creek!”, „Judah wygląda świetnie”, „Bardzo brak jego rodziców, cóż za niepowetowana strata” – docierały do niego strzępki komentarzy.
Gdzieś we wnętrzu uwijał się jego dziesięć lat młodszy brat, Reid. Obecnie praktycznie obcy dla niego, dorosły człowiek. Gdy Judah zniknął, miał zaledwie jedenaście lat. Po śmierci ojca, aż do powrotu Judaha, to on przez cztery miesiące zarządzał Jeddah Creek i trzeba przyznać, że radził sobie świetnie. Był akurat w wieku, kiedy miał pokaźną grupę osiemnastoletnich bliskich znajomych wokół siebie, wszystkich prosto po maturze i z reguły w trakcie rocznej przerwy przed podjęciem studiów lub dołączeniem do rodzinnych biznesów. Większość jego przyjaciół była tu z nim tego wieczoru, i Judah miał wielką nadzieję, że nie popłyną z powodu zbyt dużej ilości dostępnego alkoholu, lecz nie zamierzał bawić się w policjanta. Wolał raczej delikatnie zwrócić uwagę wynajętemu za krocie personelowi barowemu, że monitorowanie spożycia przez gości, zarówno młodych, jak i starych, należy do nich, nie do niego.
Wtedy Reid stanął u jego boku, mierząc go badawczym wzrokiem swych jasnoniebieskich oczu.
– Jeszcze jej nie ma. Ale obiecała, że przyjedzie – powiedział na powitanie.
– Kto?
– Bridie.
We wszechświecie Judaha istniała tylko jedna Bridie, która jak dotąd nie była nawet na tyle uprzejma, żeby odebrać lub oddzwonić.
– Może ma jakieś pilne sprawy gdzieś indziej.
– Ona? Nie. Jest praktycznie odcięta od świata. Nie opuszcza Devil’s Kiss od lat. Od tamtego… wypadku. Jak musi wyjść, przychodzi jej to z wielkim trudem.
Myśl o Bridie niepotrafiącej wyjść normalnie z domu nie pasowała mu do wspomnień. Budziła gniew. Poświęcił dla tej dziewczyny wolność. Mogła przynajmniej jakoś to wykorzystać.
– Wiem, że obawiała się plotek o niej i o tobie – kontynuował Reid. – Jest teraz fotografem. Robi zdjęcia naszych okolic. Miesiąc temu zabrałem ją do helikoptera. Skończyło się na tym, że wymontowaliśmy drzwi, a zamontowaliśmy uprząż, tak żeby mogła się wychylać i robić zdjęcia z lotu ptaka. Nie widziałem ich jeszcze, ale mówiła, że wyszły rewelacyjnie.
To jedno Judah wiedział akurat bardzo dobrze. Ale skulił się w sobie urażony. Tylko czym? Z powodu nastoletniego brata, który sprawiał wrażenie zaprzyjaźnionego z Bridie, podczas gdy jego telefony całkowicie ignorowała? Jeśli chodzi o wiek, dziewczyna znajdowała się dokładnie w połowie drogi pomiędzy braćmi, bo miała teraz dwadzieścia trzy lata, nie była więc już nieświadomym dzieckiem. Czy w ogóle ją rozpozna? Żadna z fotografii, wysłanych przez nią do niego na przestrzeni ostatnich ponad siedmiu lat, nie zawierała wizerunku autorki.
– Dopilnuj, żeby twoi przyjaciele nie przesadzili dziś wieczorem z piciem. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, to kłopoty.
– Wiem. I oni wiedzą. Nic się nie zdarzy.
Skąd taka pewność u nastolatka? Reid zdawał się czytać w myślach starszego brata, a przy tym uśmiechał się szeroko i znajomo. Wtedy jedynie przypominał dzieciaka sprzed siedmiu lat.
– Będą się dobrze sprawować. Rozumieją, jak ważna jest reputacja – dodał.
– A ty? Miałeś jakieś problemy przez… moją reputację?
Reid wzruszył ramionami.
– Nie tutaj.
– A w szkole?
Kolejne nonszalanckie wzruszenie ramionami.
– To wszystko oszczędziło mi tylko relacji z fałszywymi przyjaciółmi. Tata też tak uważał. – Odwrócił się i spojrzał na wschód. – To chyba oni. Nie wiem, czemu spodziewałem się, że przyjadą stamtąd, robiąc koło, skoro można się tu znaleźć dużo szybciej drogą na wprost.
Judah czekał, aż delikatna chmura pyłu na horyzoncie przemieniła się w gęsty pióropusz, a w polu widzenia pojawiła się zakurzona, niegdyś śnieżno-biała furgonetka. Trudno powiedzieć, co czuł, bo dawno nauczył się całkowicie wypierać emocje. Jednak z pewnością nie była to również najlepsza pora na ograniczenie żelaznej kontroli, którą udoskonalał od lat. Chyba przede wszystkim dręczyła go ciekawość. Poza tym doprowadziła go do szału informacja, że Bridie przeistoczyła się w pustelniczkę, i miał świadomość, że wykorzysta tę wiedzę przeciwko niej, jeżeli zorientuje się, że nie ma z jej strony woli odsprzedania mu z powrotem jego ziemi. Tylko… dlaczego miałoby nie być? Przecież jak dotąd nie zrobiła z nią nic. Ziemia po prostu czekała spokojnie na powrót do prawowitego właściciela.

Znajdę ci żonę - Cathy Williams
Po śmierci żony włoski milioner Niccolo Ferri został sam z sześcioletnią córką. W opiece nad dzieckiem pomaga mu ciotka. Gdy musi pilnie wyjechać do rodziny, Niccolo zgadza się zatrudnić jej przyjaciółkę. Na spotkanie przychodzi młoda i piękna Sophie Baker. Niccolo uświadamia sobie podstęp ciotki, która zawsze zachęcała go, by się ponownie ożenił. Postanawia nie szukać nikogo innego i zabiera Sophie oraz swoją córkę na zaplanowany wcześniej rejs…
Czułe serce czyni cuda - Kelly Hunter
Judah Blake chce odzyskać rodzinną ziemię i tylko dlatego zamierza poślubić obecną właścicielkę, Bridie Starr. Dopiero później dowiaduje się, że jego pochopny krok był niepotrzebny. Bridie ma dług wdzięczności u Judaha, a poza tym jest w nim zakochana, więc i tak oddałaby mu tę ziemię. Namawia jednak Judaha, by na razie nie dementowali informacji o ślubie. Ma nadzieję, że gdy będą spędzać razem więcej czasu, staną się sobie bliscy…