fbpx

Do dwóch razy sztuka, Pragnę cię jak nikogo dotąd

Katherine Garbera, Joanne Rock

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1256

ISBN: 9788327685872

Premiera: 25-08-2022

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Szefie, ktoś do ciebie.
Luke podniósł wzrok znad komputera.
– Powiedz, że jestem zajęty.
Uwielbiał przebywać wśród gości swojego baru Cheshire mieszczącego się na dachu hotelu Beaumont, dopóki w „Country Beat” nie ukazał się ten cholerny artykuł. Tytuł „Luke Sutherland, najbardziej pożądany kawaler w Tennessee” oraz jego zdjęcie w dżinsach i rozpiętej koszuli niczym magnes przyciągały tłumy kobiet, a także mężczyzn.
– To Cassandra Taylor – oświadczył Jake, bramkarz i ochroniarz, wchodząc głębiej do pokoju.
Cassandra?
Luke zmarszczył czoło. Często o niej myślał, choć od lat nie słyszał jej imienia. Miała długie czarne włosy, które łaskotały go po ciele, cudowny uśmiech, który go podniecał… O wszystkim rozmawiali, kochał ją; była jego najlepszą przyjaciółką.
Ale małżeństwo nie było im pisane. Ich drogi się rozeszły. Pozwolił Cassandrze odejść. Słusznie.
A zatem co tu robi? Czyżby przeczytała artykuł i uznała, że warto podjąć jeszcze jedną próbę? Nie, straciła szansę, kiedy osiem lat temu bez pożegnania wyjechała z miasta. Oczywiście bracia winili jego i może faktycznie częściowo był winien – nie starał się jej odzyskać. Ale ona też była winna – nie czekała, by zobaczyć, czy im się uda.
Oboje odpuścili.
– Powiedz, że jestem zajęty – powtórzył.
Jake, który pracował u niego, odkąd Luke otworzył pierwszy bar i który doskonale się orientował, ile Cassandra dla niego znaczyła, nie ruszył się z miejsca.
– Masz z tym jakiś problem? – spytał Luke.
– Pogadaj z nią. Tyle lat minęło…
Luke odchylił się w fotelu.
– Nagle stajesz po jej stronie?
– Po jej stronie? – Jake roześmiał się. – Oj, szefie, jestem i zawsze byłem lojalny wobec ciebie. Po prostu Cassandra różni się od lasek, które po artykule w „Country Beat” zapragnęły zostać panią Sutherland. Wątpię, żeby jej na tym zależało.
Luke przełknął ślinę. Może dziś jej nie zależało, ale osiem lat temu gotów był prosić ją o rękę. To znaczy, teoretycznie. Kupił pierścionek, lecz nie potrafił zdobyć się na oświadczyny. A potem Cass wyjechała.
Bracia wyzywali go od idiotów, sam był na siebie zły, ale Cassandra nawet nie dała mu szansy się wytłumaczyć. To najlepszy dowód, że gdyby się pobrali, ich małżeństwo z góry byłoby skazane na niepowodzenie.
Skoro odeszła, to lepiej, że się nie oświadczył. Cierpiał, wściekał się, nadal czuł złość, ale już nie był tak naiwny jak przed laty. Dziś cieszył się, że jest wolnym człowiekiem, bez zobowiązań. Lubił życie, jakie wiódł, i nie chciał wracać do przeszłości.
– Dobrze wiesz, że jeśli ją odeślesz, będziesz się nieustannie zastanawiał, czego od ciebie chciała.
Cholera. Jake ma rację. Tyle że to niczego nie ułatwia. Chociaż… gdyby się z nią spotkał, może by się okazało, że jest mu obojętna? W końcu minęło osiem lat, oboje się zmienili.
Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Luke wyprostował się, oparł łokcie na biurku. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Nie widział Cassandry, odkąd wyjechała. To znaczy, widział ją na zdjęciach w mediach społecznościowych. Dwa lata temu wszedł na jej profil; nadal była singielką i wyglądała niesamowicie seksownie.
Ciekawość zwyciężyła.
– W porządku. – Westchnął. – Wprowadź ją.
Po wyjściu Jake’a zastanawiał się, co najlepszego zrobił. Dlaczego zgodził się spotkać z Cass? Czego może od niego chcieć? Dlaczego wróciła? Podejrzewał, że to musi mieć związek z „Country Beat”.
Żyło mu się całkiem dobrze; miał bary w Beaumont Bay i w Nashville. Chciał rozszerzyć działalność, otworzyć lokal w Chicago, może w Atlancie. Zawsze parł do przodu.
Nie kusiły go żadne związki; obecność kobiety tylko zahamowałaby rozwój jego kariery. Uwielbiał muzykę country, uwielbiał prowadzić bar, a najbardziej kochał łączyć jedno z drugim.
Wstał od biurka, po czym zaklął w duchu. Czy powinien przyjąć Cassandrę na stojąco, czy na siedząco? Na siedząco sprawiałby wrażenie bardziej zrelaksowanego. Ale na stojąco byłoby uprzejmiej.
Psiakość. Jeszcze nie pojawiła się w drzwiach, a on już się denerwował. Co będzie, kiedy spojrzy jej w oczy?
Czuł ucisk w sercu, którego nie umiał wyjaśnić – zresztą nawet nie próbował.
I nagle Cassandra Taylor weszła do jego gabinetu. Jednak nie powinien był wstawać, bo na jej widok zakręciło mu się w głowie.
Było w niej coś znajomego, a zarazem nowego. Nowa była pewność siebie, dumnie wyprostowana sylwetka, uniesiona głowa, nieulękłość w spojrzeniu, natomiast jej biodra i piersi, ciemne włosy opadające na ramiona oraz lekko ironiczny uśmiech obudziły w nim wspomnienia.
Ale nadal była tą dziewczyną, która od niego odeszła, a on nie miał ochoty wracać do przeszłości. Od wielu lat żył dniem dzisiejszym i kontrolował własny los.
Drzwi się zasunęły.
Cassandra obejrzała się za siebie.
– Automatyczne… Sprytne. – Skinęła głową. – Dziękuję, że zgodziłeś się mnie przyjąć.
Postąpiła jeden krok do przodu, potem drugi. Zatrzymała się przy biurku. Gdyby wyciągnął rękę, zdołałby jej dotknąć.
Miał dwie minuty, by przygotować się psychicznie na jej widok. Okazało się, że to za mało. Silna fala emocji zalała jego umysł i ciało.
– Luke…
Jej głos, cichy i zmysłowy… Przypomniał sobie rozgwieżdżone noce, chwile pełne namiętności. Spokojnie, nakazał sobie w duchu. Niech powie, po co się tu pojawiła i niech sobie pójdzie. Po raz drugi nie ulegnie jej wdziękom. Był zadowolony ze swojego życia. Jako człowiek wolny… Zaraz, zaraz. Czyżby Cassandra sądziła, że…
O nie! Nic z tego!
Psiakrew, popełnił błąd, zgadzając się na to spotkanie. Coś mu mówiło, że ten dzień na zawsze odmieni jego życie.

Każdy nerw drżał jej z napięcia. Przez całą drogę, która trwała trzy godziny, starała się dodać sobie otuchy. Luke jest zwykłym mężczyzną; owszem, kiedyś byli razem, ale od tej pory minęły lata. Oboje się zmienili. Dlaczego miałaby go nie poprosić o przysługę?
Odeszła od niego, by ratować siebie. Dalsze trwanie w związku wiązałoby się z cierpieniem. Luke pragnął rozwijać biznes, na tym się skupiał, a ona miała siedzieć cicho w kącie i czekać. To jej nie odpowiadało.
Była dumna z jego osiągnięć, ale chciała czegoś więcej. Chciała, by razem szli przez życie. Zbyt późno zorientowała się, że ich wizje przyszłości się różnią.
Dlatego odeszła; odniosła sukces zawodowy i wiodła szczęśliwe życie w Lexington w stanie Kentucky.
Więc dlaczego teraz była takim kłębkiem nerwów?
Wzięła się w garść. Nie, nie obróci się na pięcie i nie wyjdzie, dopóki nie załatwi tego, po co przyjechała.
Luke milczał. Czekał, aż wyjaśni cel swojej niespodziewanej wizyty. W porządku.
– Masz niesamowity bar. A Jake… onieśmiela samą swoją posturą – zaczęła.
– Owszem, znakomicie wywiązuje się ze swoich obowiązków. – Luke oparł ręce na biodrach i zmrużył oczy. – Przyjechałaś, żeby mnie o tym powiadomić?
Okej. Najwyraźniej nie miał ochoty na kurtuazyjną rozmowę, którą ćwiczyła w drodze.
– Nie – odparła. – Żeby prosić cię o przysługę.
Nie mogąc ustać w miejscu, zaczęła krążyć po gabinecie, oglądać czarno-białe zdjęcia na ścianach przedstawiające braci Sutherlandów. Kochała ich wszystkich, ale najbardziej Luke’a. Pozostałych – Gavina, Casha i Willa – traktowała jak braci. Po wyjeździe strasznie za nimi tęskniła.
Za Lukiem też, ale… Na niego była zła. Zwodził ją, pozwalał jej wierzyć, że spędzą z sobą całe życie, a w rzeczywistości myślał tylko o tym, gdzie otworzyć kolejny bar oraz na kiedy zabukować występ kolejnej gwiazdy.
Miała tego dość, więc odeszła. Pozbierała kawałki swojego złamanego serca i zaczęła spełniać marzenia. Radziła sobie świetnie jako koordynatorka wesel, mimo że przy każdej przysiędze małżeńskiej łzy napływały jej do oczu. Niedawno założyła własną firmę, Na-Zawsze, i wiedziała, że chcąc zaistnieć w branży, musi zorganizować ślub, o którym będzie głośno. Najlepiej komuś o znanym nazwisku.
Nie było wyjścia. Schowała dumę do kieszeni, wsiadła do samochodu i odbyła trzygodzinną podróż do Beaumont Bay.
– Słyszałam, że Will się żeni – powiedziała, przenosząc spojrzenie ze zdjęć na Luke’a, który uważnie śledził każdy jej ruch. – Dlatego tu jestem.
– Przykro mi, kotku. On już ma narzeczoną.
– Wiem, Hannah Banks. Chciałabym jednak zorganizować im ślub i wesele. I ty mi w tym pomożesz.
Zapadła cisza.
– Po to jechałaś taki kawał drogi? – Luke wyszedł zza biurka. – Mogłaś zadzwonić.
Cassandra poczuła się niezręcznie. Stał naprzeciwko niej. Pachniał bosko i był jeszcze bardziej seksowny niż dawniej. Może faktycznie należało zadzwonić?
– Odebrałbyś?
Wzruszył ramionami.
– Jasne. Minęło tyle lat…
Utkwił spojrzenie w jej ustach. Zadrżała. Była tu zaledwie dwie minuty, a już go pragnęła. Chociaż może chodziło bardziej o wspomnienia? Nie powinna wracać myślami do przeszłości, lecz skupić się na tu i teraz. Przyjechała wyegzekwować dług. Bo Luke był jej coś winien za lata, które spędziła u jego boku, czekając na oświadczyny. I za ból, który jej sprawił.
No dobrze, dług długiem, ból bólem, a Luke Sutherland po prostu budził pożądanie. Miał ciemne oczy, szerokie ramiona… Kiedy stanął w rozkroku i skrzyżował ręce na piersi, Cassandra z trudem przełknęła ślinę.
Drań dobrze wie, jak na nią działa! Jakim prawem on wygląda tak… tak…
Ech! Powinna w te pędy udać się do psychiatry. Idealnie nadawała się na pacjentkę: z jednej strony, pałała żądzą do mężczyzny, który nie chciał jej poślubić, z drugiej strony organizowała śluby zakochanym…
O czym to świadczyło? Hm, może w głębi serca była niepoprawną romantyczką wierzącą w szczęśliwe zakończenia.
To, że jej się nie udało, nie znaczy, że prawdziwa miłość nie istnieje. Istnieje. Widywała ją codziennie. I miała nadzieję, że któregoś dnia sama też spotka mężczyznę, z który będzie szczęśliwa.
Kiedyś sądziła, że tym mężczyzną jest Luke. Dziś cieszyła się, że nie czekała, aż on dojrzeje do ślubu. Widziała artykuł w „Country Beat”. Najwyraźniej nadal wiódł kawalerskie życie.
– Uważasz, że mam wpływ na Hannah? – spytał, wyrywając ją z zadumy. – Hannah to wielka gwiazda. Planują z Willem kameralną uroczystość. Podejrzewam, że już dawno wynajęła specjalistkę od ślubów.
Cassandra uśmiechnęła się.
– Myślisz, że nie sprawdziłam? Do wczoraj nikogo nie wynajęła. Dlatego błagam, zadzwoń do niej i umów mnie na spotkanie.
Luke zacisnął zęby i wpatrywał się w nią bez słowa. Nie chciała powoływać się na wspólną przeszłość ani uciekać się do szantażu, ale gdyby było trzeba… Po prostu nie miała zamiaru wyjść, dopóki Luke nie spełni jej żądania.
– Dlaczego uważasz, że da ci to zlecenie?
– Bo da.
Przysiadłszy na brzegu biurka, zmrużył oczy.
– Wyjaśnij, dlaczego to dla ciebie takie ważne.
– Przez osiem lat pracowałam w „Młodej parze”. Uznałam, że starczy. Pół roku temu założyłam własną firmę, Na-Zawsze. Potrzebny mi jest jeden znany i zadowolony klient. Wtedy inni celebryci dowiedzą się o moim istnieniu.
Luke nie spuszczał z niej wzroku. Najwyższym wysiłkiem woli zachowała spokój. Zgódź się, błagała go w myślach. W Na-Zawsze włożyła wiele pracy i większość oszczędności. Gotowa była walczyć o sukces firmy, nawet jeśli musiała zdać się na łaskę i niełaskę Luke’a Sutherlanda.
– Dobrze, pomogę ci.
O mało nie rzuciła mu się na szyję; w ostatniej chwili zreflektowała się, że to nie byłoby zbyt mądre. Ale nie zdołała powstrzymać uśmiechu, który rozświetlił jej twarz.
Wierzyła w miłość; cieszył ją widok zakochanych i zawsze chciała przygotować im najpiękniejszy ślub na świecie. Dawniej wyobrażała sobie swój ślub z Lukiem, a teraz… teraz skupiała się na szczęściu innych.
– Luke, nawet nie wiesz…
– Pod jednym warunkiem – dodał, patrząc jej w oczy.
Jego surowy ton nieco zgasił jej radość.
– Jakim?
– Że ty mi też pomożesz. Przysługa za przysługę.
Przeszedł za biurko, wyjął z szuflady numer „Country Beat” i rzucił go na blat.
– To mi niszczy życie. – Wskazał na artykuł. – Umówię cię z Hannah, jeśli do czasu jej ślubu z Willem zgodzisz się grać rolę mojej narzeczonej.
Tak długo czekała na jego oświadczyny. Z początku oboje byli zajęci: on otwierał swój pierwszy bar, ona próbowała sił przy organizacji ślubów. Ale potem…
Po pierwszym barze Luke otworzył drugi i trzeci, musiał zatrudniać pracowników, szukać wykonawców, którzy przyciągaliby gości. Dla niej miał coraz mniej czasu. A ona czekała i czekała, aż w końcu zrozumiała, że zawsze będzie na drugim miejscu.
Świadomość tego bardzo ją zabolała. Bądź co bądź wspierała Luke’a, trzymała za niego kciuki. Niestety on, podążając za swoimi marzeniami, zapomniał o niej.
A teraz chce, by udawała jego narzeczoną.
– Nie mówisz poważnie – powiedziała, ledwo hamując złość.
Jego surowa mina i chłodne spojrzenie świadczyły o tym, że nie żartował. Następny więc ruch należy do niej. Musi rozważyć wszystkie za i przeciw. Nie ulegało wątpliwości, że zorganizowanie ślubu dla znanej popularnej osoby otworzyłoby mnóstwo drzwi. Firma zyskałaby rozgłos.
Cassandra była gotowa schować dumę do kieszeni i błagać Luke’a o pomoc, ale to, czego żądał… to za wiele.
– Nie można tego załatwić inaczej? – spytała z nadzieją w głosie.
– Chcesz, żebym umówił cię z Hannah czy nie?
– Co by to za sobą pociągało? Nasze narzeczeństwo?
Naprawdę jest ciekawa? Zwariowała? Udawanie narzeczonej Luke’a wiązałoby się z dużym kosztem emocjonalnym. Przyjeżdżając tu, nie sądziła, że Luke będzie żądał zapłaty, przysługi za przysługę, no ale człowiek nie osiąga sukcesu w biznesie, jeśli wszystko rozdaje lekką ręką.
– W mediach społecznościowych pojawiłyby się nasze zdjęcia – odparł. – Kilka razy wybralibyśmy się razem na jakąś imprezę. Ze dwa, trzy razy w tygodniu musiałabyś wpaść do mnie do baru. Nie zaszkodziłoby, gdybyśmy się w miejscu publicznym czasem przytulili albo pocałowali.
Nie zaszkodziłoby?
Może jemu by nie zaszkodziło. Bliskość fizyczna, pocałunki… Siłą rzeczy przywodziłoby to na myśl dawne marzenia, które się nie spełniły.
Cholera, ale się wycwanił od czasu ich rozstania!
W porządku. Zależało jej na weselu Hannah i Willa. Może poudawać zakochaną. Kiedyś naprawdę kochała Luke’a, więc udawanie nie powinno sprawiać jej problemu. Przynajmniej teraz zna zakończenie. Nie będzie się łudziła, nie będzie czekała, nad wszystkim będzie miała kontrolę. I najważniejsze: będzie zbyt skupiona na planowaniu ślubu, by zajmować się narzeczonym.
– Okej. – Wyciągnęła rękę. – Umowa stoi. A po ślubie się rozstajemy. Tym razem na dobre.
– Świetnie.
Gdy uścisnął jej rękę, poczuła, jak jej wali serce. I w tym momencie zrozumiała, że udawanie narzeczonej byłego faceta wcale nie będzie takie łatwe, jak myślała.
Rany boskie, w co ona się wpakowała?

 

– Lexi, kochanie, przecież nie musisz tego robić.
Lexi Alderidge uwielbiała swojego ojca Winstona, ale nie znosiła jego nadopiekuńczości. Nie była już małą dziewczynką, lecz trzydziestoośmioletnią rozwódką, więc uważała, że powinien znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
– Owszem, muszę – oznajmiła. – Jeśli mam zostać w Royal, muszę mieć jakieś zajęcie. Nie mogę siedzieć w domu przez cały dzień, licząc na to, że wydarzy się coś nadzwyczajnego.
Zdała sobie z tego sprawę stosunkowo niedawno, a właściwie przed kilkoma miesiącami. Przeniosła się po rozwodzie do Royal w stanie Teksas i wkrótce potem uległa urokowi dawnego adoratora z lat gimnazjalnych, który jednak zerwał z nią w przeddzień ślubu.
Uznała to wydarzenie za nieszczęśliwy koniec swojego życia uczuciowego. Postanowiła zapomnieć o mężczyznach i skupić uwagę na nowej posadzie zastępcy szefa marketingu firmy Alderidge Bank, której właścicielem był jej ojciec.
Siedzący za ogromnym drewnianym biurkiem Winston skrzyżował ręce na piersi i rozparł się wygodnie na staroświeckim fotelu. Sączące się przez okno kwietniowe promienie słońca oświetliły jego szpakowate włosy.
– Nadal uważam, że nie powinnaś sama jeździć na ten plac budowy – mruknął urażonym tonem.
– Na tym polega moja praca. Nasz bank jest jednym z największych sponsorów Festynu nad Zatoką, więc muszę wiedzieć, jak wyglądają przygotowania. Chyba chcesz wiedzieć z pierwszej ręki, czy budowa przebiega zgodnie z harmonogramem.
Była przekonana, że rodzinny bank powinien uczestniczyć w kilkudniowym festiwalu sztuki połączonym z konsumpcją wina i lokalnych potraw, gdyż to wydarzenie mogło przysporzyć mu młodych i zamożnych klientów.
– Jesteś zbyt ładna, żeby spędzać czas w towarzystwie robotników budowlanych – mruknął Winston.
– A ty jesteś śmieszny i staroświecki. – Otworzyła torbę z laptopem i wetknęła do niej plik dokumentów. – Muszę pędzić.
– Jak ty jesteś ubrana? Suknia i wysokie obcasy! Nie chcę nawet myśleć o tym, jak mogą cię potraktować niektórzy robotnicy.
– Noszę sukienkę niemal codziennie, odkąd stałam się pełnoletnia. Taki jest mój styl. Zapewniam cię, że dam sobie radę na placu budowy, więc przestań się o mnie martwić.
Ojciec uderzył pięścią w biurko, wprawiając Lexi w osłupienie.
– Będę się o ciebie martwił do końca moich dni, więc musisz do tego przywyknąć. Zwłaszcza że, jak widzę, twoje nerwy nie są obecnie w najlepszym stanie.
Lexi zdawała sobie sprawę, że ostatnie wydarzenia odbiły się na jej psychice, ale robiła, co mogła, by wrócić do równowagi.
– Nie bój się, tato. Ciężko przeżyłam ostatnie niepowodzenia, ale nauczyły mnie one odporności. Nie mam zamiaru się załamać.
– Więc przynajmniej poleć na Appaloosę helikopterem. Podróż samochodem w obie strony zajmie ci sześć godzin. Nie ma powodu, dla którego miałabyś siedzieć tak długo za kierownicą.
Lexi cieszyła się na samotną podróż nowym białym jaguarem, który kupiła sobie po rozwodzie. Miał on być dla niej symbolem nowego startu, ale nie uchronił jej od kolejnego niepowodzenia wynikającego ze słabości do płci przeciwnej. Cała ta sprawa utwierdziła ją w przekonaniu, że powinna na jakiś czas zrezygnować z kontaktów z mężczyznami.
– Czy poczujesz się lepiej, jeśli cię posłucham?
– Oczywiście. Będę przynajmniej wiedział, że zapewniłaś sobie możliwość szybkiego odwrotu.
Ujrzała oczami wyobraźni scenę, w której biegnie na szpilkach w stronę helikoptera, uciekając przed gromadą robotników.
– Wezmę helikopter. Chcę dziś po południu spędzić kilka godzin w gabinecie i opracować listę potencjalnych nowych klientów. Lila Jones z Królewskiej Izby Handlowej podsunęła mi kilka pomysłów.
– Nie życzę sobie, żebyś zbyt aktywnie promowała nasz bank. Nigdy nie zabiegałem o względy żadnego klienta. To oni powinni nas nakłaniać do przyjmowania depozytów.
– Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? – Bardzo kochała ojca, choć potrafił być uparty. – Moim zdaniem nasz bank dojrzał do kilku zmian w zakresie strategii.
– Pamiętaj, że nie będę miał do ciebie ani cienia pretensji, jeśli zrezygnujesz z tej posady. Otrzymujesz spore alimenty i dysponujesz własnym funduszem powierniczym, więc z pewnością nie musisz martwić się o pieniądze.
Lexi westchnęła. Jej finanse były istotnie w doskonałym stanie, mimo to nękało ją nieokreślone poczucie niedosytu.
– Nic mi nie grozi, więc przestań się o mnie martwić.
Wyszła z gabinetu ojca, po czym zatrzymała się przy biurku asystentki dyrektora.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytała Vi, w której głosie zabrzmiał silny południowy akcent. Jej srebrne włosy pięknie kontrastowały z opaloną twarzą. Lexi miała nadzieję, że będzie wyglądać równie atrakcyjnie, zbliżając się do sześćdziesiątki.
– Owszem. Muszę się dostać na Appaloosę, a ojciec zażądał, żebym skorzystała z helikoptera. Czy możesz mi to załatwić?
– Oczywiście. Zaraz się tym zajmę. Pilot będzie czekał na ciebie za piętnaście minut. Czy to cię zadowala?
Winston Alderidge dysponował dyżurnym śmigłowcem. Jego klienci wywodzili się ze starych bogatych rodzin, więc nie można ich było skazywać na czekanie.
– Jasne, bardzo ci dziękuję.
Wsiadła do windy, by wjechać na dach, gdzie oczekiwał na nią niewielki czarno-złoty helikopter.
Włożyła słoneczne okulary, podbiegła do niego i wsiadła, wspierając się na ramieniu drugiego pilota. Gdy zajęła miejsce przy oknie i zapięła pas, maszyna wzniosła się w powietrze.
Całą uwagę Lexi pochłonął przepiękny widok. Kochała stan Teksas i jego zróżnicowane krajobrazy: zielone pola, małe miasteczka i zakurzone wiejskie osady. Gdy jednak dotarli do przedmieść Houston, w którym spędziła cały okres małżeństwa z Rogerem, poczuła bolesny skurcz żołądka. Nasilił się on jeszcze bardziej, kiedy ujrzała północne obrzeża Memorial Park. Na południe od niego zaczynała się ekskluzywna dzielnica River Oaks, w której mieszkała z byłym mężem.
Piękny sen o szczęściu trwał piętnaście lat, a jego scenerią była ekskluzywna rezydencja położona na skraju pola golfowego, na którym zawarli wiele interesujących znajomości i zorganizowali mnóstwo wytwornych przyjęć. Roger spędzał całe dnie w siedzibie swojej firmy inwestycyjnej, a podczas weekendów uprawiał swój ukochany sport.
Lexi działała aktywnie na rzecz instytucji dobroczynnych i oglądała telewizję. Mąż nie wymagał od niej podjęcia pracy zarobkowej. To powinno było obudzić w niej podejrzenie, że traktuje ją bardziej jak ornament niż kobietę. Mimo to narzucony przez niego tryb życia bardzo jej odpowiadał.
Ale wszystko to należało już do przeszłości. Była teraz samotną kobietą i musiała dowieść samej sobie, że potrafi zorganizować własne życie. Na samą myśl o tym wyzwaniu poczuła niepokój. Wiedziała, że ma przed sobą daleką drogę. Westchnęła i przymknęła oczy, by nie widzieć przesuwającego się w dole krajobrazu.
Gdy otworzyła je ponownie, zbliżali się już do Mustang Point, elitarnej miejscowości, której centralnym punktem była duża przystań jachtowa. Podczas Festynu nad Zatoką uczestniczący w nim goście tam właśnie wsiadali na promy mające ich przeprawić na wyspę Appaloosa.
Przez kilka minut lecieli nad Zatoką Meksykańską, a po chwili znaleźli się nad wyspą. Ten niewielki skrawek ziemi od wielu lat należał do rodziny Edmondów. Na jego zachodnim wybrzeżu wzniesiono niegdyś ekskluzywny kurort i kilka wielkich rezydencji, natomiast wschodnia połać, do której zmierzała Lexi, nie została jeszcze w pełni wykorzystana przez deweloperów.
Helikopter wylądował na sporej łące przylegającej do tętniącego życiem placu budowy. Niemal wszyscy robotnicy zaczęli obserwować manewrujący śmigłowiec, osłaniając oczy przed jaskrawymi promieniami teksańskiego słońca.
Lexi nie miała pojęcia, że jej wizyta wzbudzi zainteresowanie. Ojciec nie przygotował jej na taką ewentualność, zapewne dlatego, że sam nie zwracał uwagi na śledzących jego poczynania gapiów.
Chwyciła torebkę oraz słoneczne okulary i wysiadła ze śmigłowca, usiłując zrobić to w sposób jak najbardziej wytworny. Kiedy wirnik przestał się kręcić i wzbijać tumany kurzu, usłyszała łomot młotów oraz okrzyki wrzeszczących do siebie robotników.
Cała operacja robiła imponujące wrażenie; ciężki sprzęt wyrównywał sfałdowaną powierzchnię działek, a dźwigi przenosiły w powietrzu stalowe belki. Lexi czuła się w tym otoczeniu trochę nieswojo. Nie miała pojęcia o budownictwie i teraz dopiero zdała sobie sprawę, że powinna była poprosić ojca o kilka praktycznych wskazówek. Wyjęła z kieszeni telefon, aby do niego zadzwonić, ale okazało się, że nie ma tu zasięgu.
Uznając, że jest skazana na własne siły, wyprostowała się i ruszyła w kierunku najbliższego mężczyzny oddalonego od niej o jakieś czterdzieści metrów. Był potężnie zbudowany i pochylał się nad papierami przypominającymi projekty architektoniczne. Biały T-shirt uwydatniał muskulaturę jego ramion.
– Dzień dobry! – zawołała, zbliżywszy się do niego. – Czy jest pan kierownikiem tej budowy albo może brygadzistą?
Nie miała pojęcia, czy użyta przez nią terminologia jest poprawna i była zła na siebie, że dała się zepchnąć na zbyt głębokie wody. Doszła jednak do wniosku, że uczenie się nowego zawodu wymaga ponoszenia ofiar.
Mężczyzna wyprostował się i zasłonił jej słońce. Jego widok przyprawił ją o przyspieszone bicie serca. Był niezwykle przystojny i wyglądał pociągająco. Miał chyba dwa metry wzrostu, wyraziste rysy twarzy i krótko obcięte włosy, które upodobniały go do zawodowego podoficera.
Wzbudził w niej zainteresowanie zabarwione odrobiną lęku.
– A kto pyta?
– Lexi Alderidge, asystentka prezesa Alderidge Bank. Nasza firma jest jednym ze sponsorów tegorocznego Festynu nad Zatoką.
– Czyżby przyleciała pani na kontrolę?
Chciała spojrzeć mu w oczy, ale ponieważ miał lotnicze okulary słoneczne, ujrzała tylko odbicie własnej twarzy. Zdawała sobie sprawę, że jest w pełni uprawniona do przebywania na terenie budowy i poczuła lekki zawód wywołany tak chłodnym przyjęciem.
– Owszem. Chcę się upewnić, że nasze środki zostały właściwie zainwestowane. Przygotowana przeze mnie notatka służbowa trafi na biurko mojego ojca, który jest właścicielem banku.
Z twarzy mężczyzny zniknęła podejrzliwość. Zastąpił ją promienny uśmiech, który najpierw zaskoczył Lexi, a potem zachwycił.
– Przepraszam za głupie żarty. Mamy dziś na budowie ciężki dzień, więc próbujemy rozładować atmosferę przy pomocy błazeńskich dowcipów.
Zdjął okulary, a ona zauważyła, że ma regularne rysy i zachwycające piwne oczy. Usiłowała się roześmiać, ale z jej ust wydobył się tylko nieprzekonujący chichot. Zawsze czuła się niepewnie w towarzystwie mężczyzn obdarzonych szorstkim wdziękiem.
– Nic nie szkodzi – mruknęła, a potem wzięła głęboki oddech. – Chciałabym się zobaczyć z pana szefem. Albo szefową. Podobno kobiety też niekiedy pracują na budowie.
– Naturalnie. – Obrzucił ją badawczym spojrzeniem, pod wpływem którego jej serce znowu przyspieszyło. – Czyżby pani szukała pracy?
– Nie – odparła z irytacją i natychmiast zdała sobie sprawę z absurdalności swojego położenia.
Ten człowiek najwyraźniej nie traktował jej poważnie, a ona nie była tym zachwycona.
– Nie szukam pracy. Chcę się zobaczyć z pańskim szefem.
– Lexi! – zawołał głośno jakiś znajdujący się za jej plecami mężczyzna.
Odwróciła się i ujrzała Rossa, syna Rusty’ego Edmonda, znanego w całym Royal biznesmena i miliardera. Był jedną z ostatnich osób, jakie miała ochotę w tym momencie oglądać, ale jego obecność n nie wzbudziła jej zdziwienia. Jako członek komitetu organizacyjnego festiwalu musiał przecież od czasu do czasu odwiedzać miejsce nadchodzących wydarzeń.
Poznała w życiu wielu takich mężczyzn: przystojnych i czarujących dziedziców wielkich fortun dorastających w przekonaniu, że każda ich zachcianka musi być spełniona. Appaloosa należała do jego rodziny, a Rusty Edmond był dobrym znajomym ojca.
Wiedziała jednak, że rozmowa z nim nie będzie łatwa. Jego matka, Sarabeth, porzuciła niedawno męża i wróciła do Royal, aby się zaręczyć z nowym panem swojego serca. Jej szczęśliwym wybrankiem, ofiarodawcą wspaniałego brylantowego pierścionka, był Brett Harston, pierwszy adorator Lexi, ten sam, który porzucił ją przy ołtarzu przed zaledwie sześcioma tygodniami.

Jack Bowden nie wiedział do końca, co sądzić o Lexi Alderidge. Od pierwszej chwili podziwiał jej piękne rude włosy, lśniące zielone oczy i wspaniałą figurę, dzięki której wydała mu się jedną z najbardziej seksownych kobiet, jakie widział. Wyczuł w niej niezłomną siłę charakteru.
Czuł wyrzuty sumienia, gdyż pozwolił sobie podczas ich rozmowy na ryzykowne żarty i nie ujawnił przed nią faktu, że jest nie tylko szefem tej budowy, lecz również właścicielem potężnej firmy Bowden Construction.
Miał zamiar naprawić swój błąd, ale musiał poczekać, aż Lexi zakończy rozmowę z Rossem.
– Jak ty to wszystko znosisz? – spytał Ross ze współczuciem. – Jest mi naprawdę przykro z powodu tej całej okropnej historii.
Jack nie odrywał wzroku od projektu pawilonu, ale nadstawił uszu. Wydawało mu się niewiarygodne, by w życiu takiej kobiety jak Lexi Alderidge mogło dojść do czegoś, co skazywałoby ją na czyjekolwiek współczucie.
– Trzymam się zupełnie dobrze. W gruncie rzeczy doskonale.
Wyprostowała się i wojowniczo wysunęła podbródek, ale Jack nie dał się zwieść pozorom.
– Wiem, że nie jest ci łatwo. – Ross wyciągnął rękę i delikatnie poklepał ją po ramieniu. – Chciałbym, żeby wszyscy mieszkańcy Royal zapomnieli jak najszybciej o całej sprawie. Ale wiesz, jakie jest życie. Ludzie uwielbiają plotki, a opowieść o panu młodym, który ucieka sprzed ołtarza, to wdzięczny temat.
Opowieść o panu młodym, który ucieka sprzed ołtarza… Jack zdał sobie sprawę, że słyszał o tym wydarzeniu, tylko po prostu nie skojarzył jej nazwiska z nazwą banku. Do diabła, pomyślał z niesmakiem. Przeżył kiedyś podobną katastrofę, ale było to dawno temu i nie nastąpiło w równie drastycznych okolicznościach.
– Wiesz przecież, jak czuje się człowiek, o którym wszyscy plotkują. – Lexi mówiła pogodnym tonem, ale jej głos był nasycony goryczą. – Ja też wiele słyszałam o twoim konflikcie z ojcem. Nie mogę uwierzyć w to, że zamierzał cię wydziedziczyć.
– Mój ojciec się nie liczy. Nie zrezygnowałbym za żadną cenę z tego, co wniosła do mojego życia Charlotte. Znalazłem w niej prawdziwie bratnią duszę. Mam nadzieję, że ty też trafisz na kogoś, kto cię uszczęśliwi. Jesteś bardzo atrakcyjna, więc z pewnością spotkasz właściwego mężczyznę.
Słysząc słowa Rossa, Jack zdał sobie sprawę, że Lexi nie jest aktualnie związana z żadnym adoratorem. Sam nie wiedział, dlaczego ta świadomość sprawiła mu satysfakcję. Jako człowiek posiadający trzy młodsze siostry był wyczulony na cierpienia kobiet, więc protekcjonalny ton Rossa wzbudził jego irytację.
Postanowił przerwać jego gadaninę, choć nie miał pojęcia, jaka będzie reakcja Lexi.
Zdobył się na odwagę i delikatnie chwycił ją za rękę.
– Czy nie uważasz, Lexi, że możemy dopuścić Rossa do naszej tajemnicy? – spytał czułym tonem. – Znamy się od niedawna, ale chyba przyznasz, że nasz związek wygląda bardzo obiecująco…
Spojrzał jej wymownie w oczy, usiłując wciągnąć ją do zaproponowanej przez siebie gry, ale ona uniosła brwi w taki sposób, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że uważa go za szaleńca. Ale już po upływie sekundy zaskoczyła go, odchylając głowę do tyłu i wybuchając śmiechem.
– Nie chciałam ci o tym mówić, bo wiem, że nadal jestem wdzięcznym tematem dla miejscowych plotkarzy – oznajmiła, zwracając się do Rossa.
On zaś zaniemówił na chwilę z wrażenia, a potem obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.
– Czy chcesz mi powiedzieć, że ty i Jack… – wyjąkał z trudem. – Że się spotykacie?
– Cieszę się, że to do ciebie w końcu dotarło – oznajmił z uśmiechem Jack. – Czy nie uważasz, że jestem szczęściarzem?
– Ależ oczywiście! – zawołał Ross. – Życzę wam obojgu wszystkiego dobrego.
– Dziękuję – mruknęła Lexi, czując, że Jack ściska jej dłoń trochę silniej niż dotąd. – Właśnie dlatego przyjechałam dzisiaj na plac budowy. Muszę nadzorować jego poczynania.
– Nadzorować poczynania szefa budowy? To mi się podoba. – Ross przerwał i wyjął z kieszeni komórkę. – Przepraszam was, ale dzwoni jeden z członków rady nadzorczej.
Oddalił się, a Lexi wyrwała dłoń z uścisku Jacka.
– Szefa budowy? Czy to znaczy, że jesteś…?

 

Jules Bennett - Do dwóch razy sztuka Upłynęło osiem lat od chwili, gdy Cassandra bez słowa pożegnania opuściła Luke’a i wyjechała z miasta. Nie próbował jej odzyskać, mimo że kupił już pierścionek i miał zamiar się oświadczyć. W końcu polubił życie, jakie wiódł, nie chciał wracać do przeszłości. Gdy jednak po latach Cassandra pojawia się w jego gabinecie i prosi o przysługę, znowu pragnie jej do szaleństwa. Ale też ma ochotę się odegrać... Karen Booth - Pragnę cię jak nikogo dotąd Lexi zastanawiała się, dlaczego Jack jest jeszcze singlem. Posiadał wszystkie zalety, jakich można wymagać od mężczyzny: był dowcipny, przystojny, czarujący, a w dodatku odnosił sukcesy w biznesie. Nie dostrzegała w nim żadnych wad, co ją zastanawiało. Wprawdzie nie była gotowa na kolejny związek, ale miała wielką ochotę odsłonić to, co kryło się pod smokingiem Jacka...

I tak z tobą będę

Caroline Anderson

Seria: Medical

Numer w serii: 673

ISBN: 9788327685902

Premiera: 25-08-2022

Fragment książki

– Laura?
Głos był niski i dziwnie znajomy. Od lat go nie słyszała, a mimo to serce zabiło jej mocniej.
Nie, to niemożliwe. A jednak serce jej waliło, jakby wiedziało lepiej, i nagle zakręciło jej się w głowie.
Po prostu spadł jej poziom cukru. Albo to nerwy z powodu rozmowy kwalifikacyjnej. Tak czy owak to nie może być on. Nie tutaj…
Niechętnie podniosła wzrok i napotkała spojrzenie szaroniebieskich oczu, które kiedyś ją prowokowały i które – tylko jeden raz – dla niej zapłonęły.
Ale nie teraz. Teraz widziała w nich szok. Nic dziwnego. Co on tu robi? Przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną? Bo w jakim innym celu włożyłby garnitur? Ale jeśli tak, była na straconej pozycji. On jest za dobry, zbyt przekonujący. Powinien być sprzedawcą, nie lekarzem. Prowadzący rozmowę od razu się w nim zakochają. Jak wszyscy. I tak jak ona…
Chociaż nie miał z nią łatwo. Przez lata studiów wciąż go odtrącała, a odtrącenie było dla Toma Strykera czymś nowym. Łatwo nie rezygnował, więc zamieniło się to w rodzaj gry. On prosił, ona odmawiała. Był wytrwały, zajęło mu to pięć lat, w końcu podczas Balu Absolwentów wykorzystał ostatnią szansę i dał z siebie wszystko. Prawie ją przekonał, by pojechała z nim do domu. Prawie.
Od tamtego wieczoru go nie widziała, ale na wspomnienie tego dnia czuła się zażenowana. Żeby tylko o tym nie napomknął. Uśmiechał się do niej ciepłym seksownym uśmiechem, który zawsze wywoływał w niej szybsze bicie serca. Więc to też się nie zmieniło. Czemu się z niego nie wyleczyła?
Przywołała na twarz nieprzekonujący uśmiech.
– Tom, co tu robisz?
– Naprawdę muszę odpowiadać?
– Pewnie nie. – Przewróciła oczami.
Zaśmiał się i opadł na krzesło obok Laury – co prawda nie miał wyboru, bo było to jedyne wolne miejsce w małej poczekalni – a ona lekko się odsunęła, bo płynący od niego zapach przywołał chwile, o których wolałaby zapomnieć.
– Co u ciebie? – spytał.
– Ja… – Jestem samotna? Trochę zagubiona? Szczęśliwa w pracy? – Dużo pracuję. – A co u ciebie?
– Och, wszystko dobrze – odparł. – Jestem zapracowany tak jak ty, ale to chyba normalne. A co jeszcze się u ciebie wydarzyło od ukończenia studiów? Skoro starasz się o tę posadę, sądzę, że nie jesteś mężatką z trójką dzieci.
– Nie, nie mam dzieci. Jestem nadal singielką. – Albo znów singielką, skoro wszystko rzuciła i pospieszyła do Suffolk, ale tego tematu nie zamierzała poruszać. – A ty? Ustatkowałeś się? – spytała, a zaraz potem pożałowała, że okazała zainteresowanie jego osobą.
Oczy Toma patrzyły obojętnie.
– Znasz mnie, jestem wolnym duchem – oznajmił na pozór radośnie i dziwnie nieprzekonująco.
Zdawało się, że zostało wiele niedomówień, ale wyraźnie nie miał ochoty o tym mówić. Dlatego że on również właśnie zakończył związek? Musiało być naprawdę źle, bo Tom, którego znała, nie opuściłby Londynu bez dobrego powodu.
– Gdzie teraz pracujesz? – spytał.
– W tej chwili nie mam stałego etatu, przez jakiś czas miałam tu zastępstwo.
– To nie w twoim stylu. Zdawało mi się, że zawsze zależało ci na poczuciu bezpieczeństwa?
Że też od razu trafił w sedno. Przywołała na twarz uśmiech i celowo odpowiedziała z taką samą obojętnością, z jaką on mówił o sobie.
– Tak, ale potrzebowałam odpoczynku. Teraz minął już prawie rok, więc pora skupić się znów na pracy.
– Na tym etapie zrobiłaś sobie rok wolnego? Czy to rozsądne?
– Dla mnie tak.
– Więc przyszłaś na rozmowę, bo chcesz wrócić do pracy?
– Mniej więcej – odparła, zastanawiając się, kiedy oszczędne dawkowanie prawdy zamieniło się w kłamstwo. – Poza tym muszę zarabiać na życie.
Zaśmiał się. Teraz bardziej przypominał jej dawnego Toma, który śmiejąc się, mrużył oczy.
– A ty? – spytała. – Czemu zabiegasz o tę pracę?
Wzruszył ramionami.
– Kolejny szczebel kariery, ładne miejsce, dobry szpital, czemu nie? Pewnie z tych samych powodów co ty. Gdzie teraz mieszkasz? – Jego oddech musnął jej twarz, budząc do życia końcówki nerwów.
Zignorowała to, myśląc, co mu odpowiedzieć.
– W domu mojego dziadka.
– To ma sens. – Skinął głową. – Jak on się ma?
Odwróciła głowę.
– Chorował, ale już jest… okej. – Już koniec.
Otworzyły się drzwi pokoju naprzeciwko i James, szef oddziału ratunkowego, rozejrzał się i powiedział:
– Thomas Stryker?
– Powodzenia – rzuciła mechanicznie Laura, gdy Tom wstał z krzesła.
– Wiesz, że nie mówisz szczerze – odparł z uśmiechem, po czym odwrócił się do Jamesa. – Witam, jestem Tom.
– James Slater. Zapraszam, Tom.
Kiedy drzwi się zamknęły, Laura patrzyła na nie załamana. Tom na pewno dostanie tę pracę. Czemu nie dowiedziała się więcej przed rozmową? Kandydatura Toma wszystko zmienia. Powinna wyciągnąć z tego lekcję i nie zakładać z góry, że jej się uda. Poprzedniego dnia wpadła na Matta Huntera, który życzył jej szczęścia.
– Livvy mówi, że to dostaniesz – powiedział.
– Twoja żona chce być miła – odparła.
– Nie, mówi, że jesteś świetnym lekarzem i prawdziwym atutem dla oddziału. James się z tym zgadza. Dostaniesz tę robotę, Lauro. Jesteś zbyt dobra, żeby przegrać.
W tamtej chwili mu wierzyła, teraz mniej. Spojrzała na dwóch pozostałych kandydatów. Jeden wyglądał na przerażonego, drugi na znudzonego. Kobieta, która właśnie wyszła z rozmowy kwalifikacyjnej, była bliska łez. Być może z tymi dwoma miała jakąś szansę, ale teraz…
Teraz pojawił się Tom, zawsze uśmiechnięty, gotowy na każde wyzwanie. Bez problemu zrobił dyplom i zapewne był idealnym kandydatem na stanowisko starszego specjalisty na oddziale ratunkowym szpitala Yoxburgh Park. Stanowisko, które ona miała nadzieję zająć, którego potrzebowała, by móc zostać z Millie w domu dziadka.
Sam James ją zachęcał, by aplikowała. Cóż, ale wtedy James nie znał Toma, który posiadał wyjątkowy talent do przekonywania ludzi, że potrzebują czegoś, o czym w innych okolicznościach nawet by nie pomyśleli.
Gdy drzwi znów się otworzyły, podniosła głowę. Słyszała śmiech Toma, niemal wyczuwała zapach jego sukcesu, gdy wyszedł z pokoju pewnym krokiem.
– Wyglądasz na zadowolonego – zauważyła.
– Przeszedłem do drugiego etapu, więc jestem zadowolony – odparł. – Wszystko w porządku?
– Oczywiście. – Odwróciła głowę. – To po prostu… trochę krępujące. I dziwne. Ten szpital to ostatnie miejsce, gdzie spodziewałabym się cię zobaczyć.
– To chyba nie jest jakaś daleka Mongolia?
– Ale też nie Londyn. Życie na prowincji do ciebie nie pasuje.
– Nie to cię dręczy, tylko my.
– Nie ma żadnych my. Nas nigdy nie było.
– To prawda. A ty wciąż czujesz się winna z tego powodu – powiedział powoli.
– Czemu miałabym się czuć winna? – spytała i poczuła mrowienie na skórze, gdy znów się zaśmiał.
– Ty mi powiedz. – Odrobinę zniżył głos i przestał się śmiać. – Czemu uciekłaś?
Naprawdę? Teraz? Nie zamierzała do tego wracać.
– Ja nie…
– Laura Kemp?
Uratowana! Niech Bóg błogosławi Jamesa i jego wyczucie czasu. Poderwała się na nogi.
– Powodzenia.
On też nie mówił szczerze, był tylko uprzejmy tak jak ona, mimo to mu podziękowała. Nogi miała miękkie w kolanach, a dodający otuchy uśmiech Jamesa nie zadziałał, bo James był tylko jedną z osób prowadzących te rozmowy, a wszyscy szukali najlepszego kandydata.
Konkurowała z Tomem, ale nie podda się bez walki. Jeśli to on otrzyma tę pracę, stanie się tak dlatego, że na to zasłużył, a nie dlatego, że ona się poddała. Wyprostowała się i z wysoko uniesioną głową ruszyła na rozmowę.

Tom patrzył, jak drzwi się za nią zamykają, potem głęboko westchnął, czując, jak opada z niego napięcie. Że też akurat w chwili, gdy jego życie było w rozsypce i potrzebował nowego początku, musiał wpaść na Laurę. Choć sądząc z jej reakcji na jego widok, wydawało się nieprawdopodobne, by chciała cofnąć czas i wrócić do relacji, która nie miała nawet pierwszego etapu.
Tyle razy zapraszał ją na randkę. Za każdym razem śmiała mu się w twarz, więc nie mógł uwierzyć, gdy w końcu zgodziła się z nim pójść na Bal Absolwentów. Dla niego to była ostatnia okazja, by zmienić jej zdanie, nim każde z nich pójdzie własną drogą. Odnosił nawet wrażenie, że to był początek czegoś płynącego z głębi serca.
Przetańczyli cały wieczór, napięcie rosło. Na koniec poprosił ją, by pojechała z nim do domu. Był zszokowany, gdy się zgodziła, lecz zaraz potem, niemal w ostatniej chwili, zmieniła zdanie i zadzwoniła po taksówkę. Wrócił do domu sam i próbował odgadnąć, co się właściwie stało.
Co zrobił nie tak? Wciąż tego nie rozumiał. Nie miał też pojęcia, czemu przywiązuje do tego taką wagę.
Nie próbował się z nią kontaktować. Postanowił zaczekać i przekonać się, jak Laura zachowa się podczas kolejnego spotkania. Tyle że dzień po balu wyjechała do domu bez słowa pożegnania.
Koniec z żartobliwymi afrontami, koniec z wpadaniem na nią w bibliotece – ze wszystkim koniec. Nie widział jej aż do dzisiaj, a to spotkanie przywołało całą masę niekoniecznie miłych wspomnień.
Gdzie była przez te siedem lat? Co robiła? I czemu zdecydowała się na przerwę?
On porzucił pracę w Londynie i swoje dawne życie, nie oglądając się za siebie. Może miała podobne doświadczenia. Nie jego interes. Wstał. Kazano mu wrócić o wpół do trzeciej na drugi etap, a była dopiero jedenasta. Pójdzie rozejrzeć się po mieście.

Rozmowa kwalifikacyjna była tak okropna, jak Laura się obawiała. Zadawali jej pytania, jakie zwykle zadaje się przy tej okazji, oczekując, że będzie się chwaliła, za czym akurat nie przepadała. Wypytywano ją o milion klinicznych i etycznych aspektów jej pracy, w czym czuła się dużo lepiej, wszystko to jednak było wyczerpujące, więc ucieszyła się, gdy się zakończyło. Cóż, po południu czekało ją to samo, ponieważ przeszła do drugiego etapu. Tak jak Tom.
Korytarz był pusty, Tom na szczęście zniknął. Miała czas, by wziąć Millie na spacer i wrócić do domu na lunch.
Millie powitała ją machaniem ogona i uśmiechem, jaki mają tylko golden retrievery. Złość Laury wyparowała.
– Cześć, kochanie – powiedziała łagodnie i pogłaskała jedwabisty łeb, który wtulał się w jej rękę. – Muszę się przebrać, okej? Potem możemy się przytulać.
Millie podreptała za nią do sypialni i wskoczyła na łóżko. Położyła łeb na przednich łapach i cierpliwie obserwowała, jak Laura się rozbiera, a potem wkłada dżinsy, gruby sweter i znów rusza do drzwi.
– No chodź, idziemy.
Millie zeskoczyła z łóżka i wyminęła ją biegiem, machając ogonem. Zaczekała na Laurę przy drzwiach ze smyczą w zębach. Millie była świetnym psem przewodnikiem, najlepszym przyjacielem, najdroższym kompanem dziadka, a teraz jej. Cieszyła się, że mogła ją zatrzymać. Bywały takie poranki, gdy tylko Millie zmuszała ją do wstania z łóżka. Laura nie miała pojęcia, co się z nimi stanie, jeżeli ten angaż otrzyma Tom.
Nie mogła tu pozostać bez pracy, musiałaby wynająć dom albo go sprzedać. Każda z tych ewentualności łamała jej serce. To był ich dom, jedyny, jaki znała. Jakkolwiek potoczy się jej los, będzie musiała opróżnić dom z rzeczy dziadka. Zaczynając od co najmniej dziesięciu tysięcy książek. Co prawda dziadek od lat nie był w stanie czytać nawet z pomocą szkła powiększającego, mimo to znał każdą książkę, wiedział, gdzie stoi i czego dotyczy.
Bardzo za nim tęskniła. Za wspaniałym umysłem, humorem, łagodnością, z jaką ją przeprowadził przez trudne nastoletnie lata do dorosłości, podczas gdy jej matka toczyła się przez życie jak zabłąkana kula, niszcząc na swojej drodze wszystko.
Nagle Millie zablokowała jej drogę. Z podjazdu tuż przed nimi wyjechał samochód. Laura go nie widziała ani nie słyszała. Millie, zachowując się jak przystało na psa przewodnika, zapewne uratowała jej życie.
– Dobra dziewczynka – powiedziała łagodnie Laura i drżącą ręką pogłaskała psi łeb. – No chodź. Idziemy.
Millie szła przy nodze, ale dochodząc do krawężnika, usiadła. Gdy przechodziły na drugą stronę, Laura zobaczyła idącego w ich kierunku Toma, ostatnią osobę, którą chciała teraz widzieć. Niestety nie było sposobu, by uniknąć spotkania, zwłaszcza że już ją zauważył.
– Hej – powiedział, po czym spuścił wzrok z uśmiechem. – No no, czy to nie najpiękniejsza istota na ziemi?
Podsunął Millie rękę do powąchania. Przyjaźnie pomachała ogonem, więc podrapał ją pod brodą, a wtedy Millie przytuliła się do nogawki jego ciemnych garniturowych spodni. Ups.
– Jak ci na imię, piękna damo?
– Millie. Należała do mojego dziadka.
Tom spojrzał jej w oczy.
– Należała? – spytał.
– Zmarł cztery miesiące temu – odparła. – Pod koniec października. W marcu zeszłego roku miał udar, potem drugi, zaczął gasnąć. To miałam na myśli, mówiąc, że jest okej, bo on tego nienawidził, a teraz znów ma spokój.
– Och, Lauro, to przykre.
Na szczęście na tym skończył, oszczędził jej banałów i pytań, jak się w tym odnajduje.
– To prawda. Ale radzimy sobie, tak, Millie? – Przeniosła uwagę na psa, by nie patrzeć w jego oczy. Nie chciała jego litości. Co on w ogóle robi w Yoxburgh?
– Muszę zabrać Millie na klif, żeby się wybiegała. Do zobaczenia później. Chodź, Millie.
– Mogę się z wami zabrać?
Ruszył, nie czekając na pozwolenie, ale zauważył, że jej ramiona zesztywniały. Nie życzyła sobie jego towarzystwa, więc przemyślał sprawę. Wyjął telefon i udawał, że czyta wiadomość, po czym się zatrzymał.
– Wiesz, przepraszam, jednak muszę to sobie darować. Mam coś do załatwienia. Widzimy w szpitalu.
– Okej – powiedziała z ulgą.
Odprowadzał ją wzrokiem, ale nawet na niego nie zerknęła. Gdy dotarła na porośnięte trawą pobocze po drugiej stronie drogi, spuściła Millie ze smyczy i rzucała jej piłkę tak długo, aż pies stracił nią zainteresowanie. Potem zaczęły schodzić w dół i zniknęły mu z widoku.
Wsunął telefon do kieszeni, dziwnie niespokojny.
Myślał, że zakłopotanie Laury dotyczy sposobu, w jaki się rozstali. Ale w końcu czemu miałaby czuć się winna? Nie uciekła sprzed ołtarza. Może faktycznie chodziło o pracę, której potrzebowała, by znów normalnie żyć, a on stanowił dla niej zagrożenie.
Tu był jej rodzinny dom. Sądząc z serdecznego powitania przez Jamesa, zapewne to w tym szpitalu miała zastępstwo, kiedy opiekowała się dziadkiem. Nic dziwnego, że stara się o to stanowisko. Było ważne dla jej przyszłości i poczucia bezpieczeństwa, a jeśli on je dostanie, ona zostanie tego pozbawiona. Jeśli Laura nie otrzyma tej pracy, będzie zmuszona się stąd wyprowadzić. A to złamie jej serce.
Czy powinien się wycofać? Nie, to idiotyczne. Przecież nie ma pewności, że zaproponują mu etat, a jeśli dadzą go komuś innemu, ten ktoś go nie odrzuci przez wzgląd na Laurę. Poza tym zależało mu na tej pracy. Potrzebował jej tak samo jak ona, a może nawet bardziej.
Musi się wynieść z Londynu jak najdalej od wszystkiego, co się tam wydarzyło, zamieszkać gdzieś, gdzie życie tak nie pędzi, gdzie mógłby wziąć oddech po paskudnym roku, który go załamał zawodowo i prywatnie.
A jeśli dostanie tę pracę i wywróci życie Laury do góry nogami? Ludzi takich jak on przyjmują z otwartymi rękami. Nic go nigdzie nie wiązało. Mógł znaleźć inne miejsce w rozsądnej odległości od rodziny w Cambridge. Powinien się wycofać, dać jej szansę.
Zaśmiał się. Przecież istnieje możliwość, że właśnie ona dostanie tę robotę, zwłaszcza że już tu pracowała. To dawało jej lepszą pozycję startową. James uśmiechał się do niej ciepło. Więc gdyby to on wygrał, z pewnością nie będzie to łatwe zwycięstwo. Jeszcze jedna runda i wszystko będzie jasne. Może później porozmawia z Laurą. Byli przecież kiedyś przyjaciółmi, choć on zawsze chciał więcej.
Wciąż był ciekaw, czemu tamtego wieczoru zmieniła zdanie. Czymś ją obraził? Jeśli tak, był jej winien przeprosiny. Chyba że celowo wodziła go za nos, cały czas wiedząc, jak to się skończy. Nie, to nie w stylu Laury. Chciał koniecznie się dowiedzieć, czemu wtedy odeszła, choć od tamtej chwili minęło siedem lat.

Po siedmiu latach Laura i Tom spotykają się w szpitalu Yoxburgh Park. Okazuje się, że stają do konkursu o tę samą posadę. Czują się niezręcznie. Podczas studiów Tom uwodził Laurę, lecz ona, mimo że była w nim zakochana, nie chciała chodzić z nim na randki. Po balu absolwentów nagle wyjechała. Uczucie w obojgu jednak nie wygasło. Teraz uznali, że skoro posadę dostanie tylko jedno z nich, mogą wreszcie ulec pokusie i spędzić upojną noc. Przecież nie będą razem pracowali, prawda? Nieprawda. Los czasami płata figle...

Jak wyswatać księcia

Ann Lethbridge

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 597

ISBN: 9788327688736

Premiera: 01-09-2022

Fragment książki

– Jasper, najwyższa już pora, żebyś się ożenił.
Jasper Simon Warren, książę Stone, markiz Felmont i hrabia Blackmore nie lubił rozmawiać przy śniadaniu, toteż nawet nie podniósł wzroku znad gazety.
– Rozumiem.
– Jasper, słyszałeś, co powiedziałam? Masz obowiązki wobec swojego rodu.
Ostry ton w głosie ciotki Mary wskazywał, że nie da się łatwo zbyć. Jasper opuścił gazetę odrobinę niżej.
– Oskarżasz mnie o zaniedbywanie obowiązków, ciociu? – spytał lodowatym tonem.
Wiosenne słońce, wpadające przez okna książęcego miejskiego domu, nie schlebiało starszej damie. W ciemnozielonej sukni i koronkowym czepku według najświeższej mody, ze zmarszczkami na policzkach i wokół ust i starannie ułożonymi rzadkimi włosami wyglądała na kobietę dobrze po sześćdziesiątce.
– Ależ skąd. Po prostu chciałabym, żebyś był szczęśliwy.
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
– Zapewniam cię, że jestem zupełnie zadowolony z życia.
– Zadowolenie to nie to samo co szczęście – odrzekła i zmarszczki na jej czole pogłębiły się.
– A kto decyduje, czym jest szczęście? I kiedy właściwie społeczeństwo wpadło na pomysł, że szczęście jest niezbędne człowiekowi do egzystencji?
Przez wiele lat obserwował z boku małżeństwa rówieśników i nie miał złudzeń. A jednak…
– Moi rodzice byli szczęśliwi, prawda?
– Nigdy nie słyszałam, by było inaczej.
Nie było w jej głosie wielkiego przekonania. Czyżby tylko wyobrażał sobie ich jako szczęśliwych, stworzył sobie fantazję, która miała złagodzić ból po stracie? Czy mylił się, pragnąc odzyskać radość, jaką czuł w ich obecności? I czy mógł się mylić co do prawdy?
Ciotka Mary parsknęła ze zniecierpliwieniem.
– Tak czy owak, potrzebujesz dziedzica tytułu.
I to był prawdziwy powód jej troski.
– Wszystko w swoim czasie.
Znów podniósł do oczu gazetę, koncentrując się na artykule przedstawiającym argumenty za reformą parlamentarną.
– Nie stajesz się młodszy – mruknęła.
– Doprawdy! – Zwinął gazetę i położył ją obok talerza, na którym pozostało tylko kilka okruszków tostów i ślad marmolady. – Mam trzydzieści pięć lat. To jeszcze nie jest sędziwy wiek.
– W przyszłym miesiącu skończysz trzydzieści sześć. Chciałabym wszystko uporządkować, zanim odejdę z tego świata.
Jasper zdenerwował się.
– Jesteś chora? Mam posłać po lekarza?
Na policzki ciotki wypełzł rumieniec.
– W żadnym razie. Ale czas nie stoi w miejscu. Sezon już się rozpoczął i ci, którzy szukają żon, w mgnieniu oka rozchwytają wszystkie najbardziej odpowiednie panny.
Jasper uniósł brwi.
– Sugerujesz, że gdybym zainteresował się jakąś kobietą, ona mogłaby odrzucić moje awanse ze względu na kogoś, kogo poznała wcześniej?
– Naturalnie, że nie. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie odrzuciłaby awansów księcia Stone’a.
Nawet gdyby chciała. Przekonał się o tym w młodości, odsunął jednak na bok nieprzyjemne wspomnienia. Rozpamiętywanie przeszłości do niczego nie prowadziło.
– No cóż, droga ciociu, skoro i tak nie oświadczyłbym się kobiecie, która nie jest przy zdrowych zmysłach, to nie widzę powodu do pośpiechu. – Znów spojrzał na gazetę i postanowił ją zabrać do gabinetu. Tam nikt nie ośmieli się mu przeszkadzać.
– Odmówiłaby ci, gdyby była już po słowie z kimś innym. Skąd wiesz, że wśród ostatnich debiutantek nie ma kobiety, która spodobałaby cię się bardziej niż wszystkie pozostałe?
– Jestem pewien, że są tam same godne szacunku młode kobiety, a ich rodzice daliby się pokroić na kawałki nawet za koronę z liści truskawek. Nie spodziewam się napotkać żadnych trudności.
– Skąd możesz wiedzieć, Stone, jeśli sam się nie przekonasz? – W głosie ciotki Mary wzbierała irytacja. Potrząsnęła głową. – Widzę, że nie ma sensu cię przekonywać. Ale posłuchaj mojej rady i ożeń się, dopóki jesteś w kwiecie wieku. Nikt nie wie, co może przynieść przyszłość.
Jasper zmarszczył brwi. Ciotka Mary nie robiła takiego zamieszania od… już nie pamiętał, od kiedy. Owszem, wiedział, że kiedyś w końcu będzie musiał się ożenić, znaleźć odpowiednią kobietę i uczynić ją księżną. Po prostu nie uważał, by to było pilne. Jednak ciotka wydawała się naprawdę zdesperowana.
– Dobrze. Aby cię zadowolić, rzucę okiem na tegoroczny plon.
Ciotka z wystudiowaną nonszalancją sięgnęła po kupkę zaproszeń leżących obok talerza i przejrzała je, nie zdołała jednak oszukać Jaspera.
– Czy chciałaś mi coś jeszcze powiedzieć?
Odłożyła zaproszenia ze złością.
– Są dwie młode dziewczyny, które być może zechcesz poznać. Siostry Mitchell. Obydwie piękne, dość dobrze wychowane i z wielkim posagiem. Widziałam je wczoraj na wieczorku muzycznym u lady Dobson.
– Lady Dobson? – powtórzył Japer chłodno. – To nie jest śmietanka towarzyska, droga ciociu. Nie przepadam za takim towarzystwem. I zakładam, że mówiąc „dość dobrze wychowane” masz na myśli to, że nie pochodzą z arystokracji?
Ciotka skrzywiła się.
– Sally Jersey zasugerowała, żebym się im przyjrzała. Słyszała o ich urodzie i talentach i poprosiła mnie o opinię. Obie zaprezentowały się wyjątkowo dobrze. Moim zdaniem to zupełnie co innego niż siostry Gunning.
W salonach wciąż plotkowano o siostrach Gunning, które wzięły Londyn szturmem i zawarły doskonałe małżeństwa.
– Nie takiej żony szukam.
– A więc jednak. – W jej głosie zabrzmiała taka ulga, że Jasper nie miał serca wyprowadzać jej z błędu. Ciotka Mary była jedną z nielicznych osób, na których mu zależało. Zwykle nie popadała w nadmierną ekscytację z żadnego powodu, a skoro nagle tak jej zaczęło zależeć na jego ożenku, widocznie poczuła swój wiek i stąd się wzięła jej panika. Zresztą miała trochę racji. Czas już był o tym pomyśleć.
Jasper westchnął.
– Nie spodziewaj się, że będę brał udział w wieczorkach organizowanych przez lady Dobson.
Mąż lady Dobson był bankierem, który otrzymał od króla szlachectwo za liczne zasługi – zapewne była to osobista pożyczka lub cenna wskazówka dotycząca opłacalnej inwestycji.
– Naturalnie, że nie. Są pod opieką pani Durant. Można ją spotkać na wszystkich najlepszych zgromadzeniach.
– Pani Durant?
– Jej mąż przed trzema laty temu skręcił sobie kark, kiedy brał udział w biegu z przeszkodami.
– Ach tak, pamiętam go. Lekkomyślny dureń. Ale nie przypominam sobie jego żony.
– Z domu Linden. Jej kuzyn jest teraz wicehrabią. Wyrobiła sobie renomę jako swatka.
– Naprawdę myślisz, że powinienem przyjrzeć się tym dziewczynom? – Było to tak niepodobne do jego ciotki, że nie potrafił powstrzymać zaciekawienia.
– Od dziesięciu lat podstawiam ci pod nos wszystkie najlepsze partie z towarzystwa, ale ty ani razu nie okazałeś zainteresowania. Uznałam, że może jesteś już tak znużony dziewczętami z dobrych rodzin, że zechciałbyś spróbować czegoś innego.
Znużony? Nie, nie był znużony. Cyniczny – owszem, to słowo pasowało bardziej. Odkąd odziedziczył tytuł, roiło się wokół niego od pochlebców, którzy próbowali zyskać jego przychylność. Ale nie był znużony. Był wygodny. Miał niewielką grupę przyjaciół, głównie mężczyzn, na tyle bogatych, że mógł im zaufać, że nie będą się starali wykorzystać go dla osiągnięcia własnych celów. Od wielu lat miał też kochankę, Jane Garnet. Zawarł z nią umowę na wyłączność, a ona chętnie darzyła go względami, gdy tylko miał na to ochotę.
– Pewnie zaraz mi powiesz, że powinienem odprawić panią Garnet.
– Mógłbyś to zrobić – odrzekła ciotka, omijając go wzrokiem.
Niech to diabli. Zanosiło się na koniec wygodnego życia.
– Pomyślałam, że ta starsza mogłaby być w sam raz dla ciebie. A młodsza dla Alberta.
Te ostatnie słowa powiedziała tak cicho, że ledwie je usłyszał. Ciotka Mary wciąż usiłowała popychać Alberta Carlinga, jej jedynego żyjącego krewnego ze strony matki, w górę drabiny społecznej. Małżeństwo z bogatą dziewczyną z pewnością ułatwiłoby mu tę drogę.
Jasper utrzymywał kiedyś bliskie stosunki z Albertem. Niestety kuzyn okazał się fałszywy i teraz ich relacje, choć były życzliwe, to nader rzadkie.

Trzy damy próbowały nie zwracać uwagi na pana Mitchella krążącego po salonie wynajętej kamienicy w pobliżu Bedford Square. Dwie z nich to były jego córki – Charity i Patience, ładne blondynki debiutujące podczas londyńskiego sezonu towarzyskiego. Trzecia, Amelia Durant, dama o ciemnych włosach i oczach, dobiegała trzydziestego roku życia. Chociaż nigdy nie uważano jej za wielką piękność, urodziła się w wyższych sferach i męczyły ją tyrady pana Mitchella. Tego ranka jego córki po raz pierwszy pojawiły się w towarzystwie.
– Pani Durant, powiedziano mi, że zna pani wszystkich dobrze urodzonych i potrafi znaleźć odpowiednich mężów dla moich córek. – Zatrzymał się i spojrzał na Amelię znad binokli. – A teraz mówi mi pani, że na tym przyjęciu nie było ani jednego hrabiego ani księcia.
– Och, tato – westchnęła Charity Mitchell. Uniosła błękitne oczy znad robótki i w odpowiedzi na surowe spojrzenie ojca posłała mu słodki uśmiech. – Był tam lord Philpot i sir Robert… coś tam. Zapomniałam jego nazwiska. – Spojrzała na Amelię.
– Lord Robert Partere – podsunęła Amelia. – Bardzo stara rodzina z doskonałymi koneksjami.
Amelia kilkakrotnie wyjaśniała panu Mitchellowi szczegóły swego planu, ale on wydawał się nie rozumieć, że w takich sprawach potrzebna jest subtelność. Wydanie dziewcząt za odpowiednich, wysoko urodzonych dżentelmenów było delikatnym przedsięwzięciem. Panienki były ładne i urocze, niestety pochodziły z klasy średniej.
Powstrzymała rozdrażnione westchnienie.
– Ostatniego wieczoru nie chodziło o szukanie zalotników…
– A zatem o co? – obruszył się pan Mitchell
– O to, by dobre towarzystwo mogło się przekonać, że pańskie urocze córki potrafią się zachowywać, jak przystało na przyzwoite młode damy, i można je bezpiecznie zapraszać nawet na najbardziej ekskluzywne przyjęcia. – Uśmiechnęła się do dziewcząt. – I mogę pana zapewnić, że obydwie przeszły tę próbę. Lady Mary Warren bardzo chwaliła ich wygląd i zachowanie.
Amelia potrzebowała prawie trzech miesięcy, by nauczyć panny Mitchell, jak należy się zachowywać w dobrym towarzystwie, i wyplenić z ich mowy ślady akcentu z Yorkshire, który zabarwiał mowę ich ojca. Ojciec kupiec nie był przeszkodą, o ile wypłaci odpowiedni posag swoim pięknym córkom i będzie się trzymał z dala od ich nowych rodzin. Z drugiej strony jeśli córki miały przyciągnąć uwagę najlepszych partii, ich skromne pochodzenie nie mogło być w żaden sposób widoczne.
Amelia doskonale wiedziała, jak doprowadzić do tego, by młode damy poznały odpowiednich, godnych szacunku dżentelmenów. Zajmowała się tym od lat. Towarzystwo ufało jej, że wprowadzi w kręgi arystokracji tylko urocze i rygorystycznie wyszkolone młode kobiety. Rodzice tych pełnych nadziei młodych istot szybko się przekonali, że jeśli chcą skorzystać z jej usług, które hojnie opłacali, to muszą wykonywać jej polecenia co do joty. Wysokość jej honorarium była zależna od porozumienia wynegocjowanego między stronami aranżowanych małżeństw.
Siostry Mitchell stanowiły dla niej największe dotychczas wyzwanie. Niezaprzeczalna uroda sprawiła, że miały realne perspektywy, a do tego były miłe i Amelia polubiła je od pierwszego spotkania – tak bardzo, że chętnie się zgodziła wziąć je pod swoje skrzydła. Niestety ich owdowiały ojciec, człowiek, który własną przedsiębiorczością dorobił się majątku, o czym sam z dumą wszystkim opowiadał, miał wybuchowy i niecierpliwy charakter. Nie doceniał jej rad, a do tego nie miał już żony, która potrafiłaby mu przemówić do rozsądku. Córki z pewnością nie były w stanie sprostałć temu zadaniu. Amelia zaczynała już myśleć, że nie podjęła mądrej decyzji, proponując im pomoc w poszukiwaniu dobrze urodzonych mężów.
– Kim jest lady Mary Warren? – zapytał pan Mitchell, krzyżując ręce na piersi. Był korpulentnym mężczyzną o okrągłej rumianej twarzy; włosy, niegdyś jasne, miał teraz w większości siwe i przerzedzone na czubku głowy. – Nigdy o niej nie słyszałem.
– Tato. – Patience Mitchell złożyła dłonie przed sobą. – Powinieneś był uważniej słuchać lekcji pani Durant z tytularza Debretta. To ciotka najbogatszego księcia w całej Wielkiej Brytanii.
– Jest nie tylko najbogatszy, ale też najmłodszy – dodała Charity, marszcząc brwi. – Chociaż ma trzydzieści pięć lat.
– A więc to mężczyzna w sile wieku – stwierdził ich ojciec.
Dziewczęta popatrzyły na siebie niepewnie.
– Trzydzieści pięć lat to okropnie dużo – zauważyła Charity i spojrzała na Amelię, szukając potwierdzenia.
– Trzydzieści pięć lat to jeszcze nie starość – uśmiechnęła się Amelia, która była zaledwie o pięć lat młodsza. – Ale książę Stone od lat pojawia się w towarzystwie i nigdy nie wydawał się zainteresowany ożenkiem. Szczerze mówiąc, nie należy do mężczyzn, których mogłabym wam rekomendować. jest bardzo wyniosły i raczej nie zechce się ożenić z nikim. Jeśli się kiedyś ożeni, to zapewne tylko z córką co najmniej earla.
– Brzmi to tak, jakby go pani nie lubiła – zauważyła Patience. Była młodszą z sióstr i zdaniem Amelii, bardziej inteligentną. Ich papa wydawał się faworyzować starszą, Charity. Tak naprawdę jednak nie różniły się od siebie zanadto. Jak większość dziewcząt w swoim pierwszym sezonie, głowy miały nabite romantycznymi wyobrażeniami. Amelia kiedyś również taka była, dlatego porucznik Durant bez trudu zwalił ją z nóg. Wydawał się ucieleśnieniem rycerza w lśniącej zbroi, o jakim marzy każda młoda dziewczyna. Teraz już Amelia nie wierzyła w istnienie rycerzy. A jeśli nawet istnieli, to z pewnością nie byli dobrymi mężami.
– Zostałam mu kiedyś przedstawiona – odrzekła. Pamiętała ten dzień, jakby to było wczoraj. – Ale właściwie zupełnie go nie znam, słyszałam tylko o jego reputacji.
I obserwowała go od lat. Był nieznośnie dumny, choć zawsze niezmiernie uprzejmy. Sprawiał na niej wrażenie człowieka pozbawionego wielkich uczuć i emocji. Podczas ich pierwszego spotkania poczuła iskrę zauroczenia, ale ta iskra szybko zgasła, gdy kilka dni później jego spojrzenie przesunęło się po niej zupełnie obojętnie, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Najwyraźniej nie zwracał uwagi na zwykłych śmiertelników, którzy krążyli po jego orbicie.
Niedługo później poznała i poślubiła Tarquina Duranta, a po dwóch latach owdowiała i wróciła do Londynu. Założyła własny skromny dom i przypadkiem pomogła kuzynce uniknąć katastrofalnego małżeństwa, gdy w porę odkryła mroczną przeszłość przyszłego pana młodego, a potem pomogła jej złapać na haczyk najlepszą partię sezonu – a właściwie drugą najlepszą partię, bo pierwsze miejsce nieodmiennie zajmował Stone. Od tamtej chwili powoli budowała sobie reputację swatki. Pieniądze, które zarobiła w ciągu ostatnich trzech lat, zapewniły jej przyzwoite życie i własny dom w wybranej dzielnicy. Pomagała młodym ludziom zawrzeć dobre, rozsądne małżeństwa – coś, co nie powiodło się jej samej.
– Chce pani powiedzieć, że moje córki nie są wystarczająco dobre dla niego? – oburzył się papa Mitchell, patrząc na nią gniewnie.
– Absolutnie nie. – Amelia uśmiechnęła się spokojnie. – Pańskie córki przyniosą zaszczyt każdemu dżentelmenowi. Książę jednak bardzo zważa na swój rodowód.
Wojowniczość pana Mitchella jeszcze wzrosła.
– W takim razie ja twierdzę, że nie jest wystarczająco dobry dla moich córek.
Amelia przymknęła oczy.
– Nie mówmy o Stonie. Skupmy się na kawalerach, których spotkamy w najbliższych kilku tygodniach i którzy mogą być dobrymi kandydatami na mężów dla pańskich córek.
– Utytułowani dżentelmeni – warknął pan Mitchell.
– Młodzi dżentelmeni z dobrymi perspektywami i z godnymi intencjami, którzy będą doskonałymi mężami. Nie obiecuję tytułu, ale żadnemu dżentelmenowi, jakiego polecę, nie będzie można niczego zarzucić.
– Jedna z sióstr Gunning wyszła za księcia, a druga za earla – wtrąciła Patience.
– Jedna poślubiła dwóch książąt – dodała Charity.
Dziewczyny wybuchnęły chichotem. Wyglądały tak ładnie i wesoło, że Amelia nie skomentowała ich rozbawienia. Ostrzegała je jednak, by nie wzorowały się na siostrach Gunning. Owszem, obydwie dobrze wyszły za mąż, ale były też uwikłane w skandal. Ludzie przymykali oczy na pewną lekkomyślność, gdy chodziło o osoby z ich sfery, ale nie byliby skłonni do wybaczania córkom Mitchella. Amelia obawiała się, że jeśli ich papa nadal będzie odrzucać jej rady, jej reputacja może na tym ucierpieć. Dobre towarzystwo ufało jej, że dziewczynom, dla których szuka mężów, nie można będzie niczego zarzucić. Gdyby miało być inaczej, byłaby zmuszona rozwiązać umowę.

Tak jak Jasper się spodziewał, na balu u lady Jersey panował ścisk. Hrabina Jersey była jedną z patronek Almacka i nie można było jej lekceważyć. Kiedy Jasper przybył na miejsce, goście zapełnili już całe schody prowadzące do salonu na pierwszym piętrze, czekając w kolejce, by ich zapowiedziano. Westchnął niecierpliwie i zrobił to, co zawsze przy podobnych okazjach – skierował się do pokrytych zielonym suknem drzwi, dyskretnie schowanych pod imponującymi schodami, wsunął monetę w oczekującą dłoń i wszedł na górę schodami dla służby.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego, u licha, ludzie czuli potrzebę, by ich imiona były wykrzykiwane na cały głos w pokoju pełnym rozgadanych gości. Nikt tego nie słuchał oprócz gospodarzy. Poza tym wszyscy i tak znali wszystkich, a jeśli kogoś nie znali, to zapewne nie była to osoba godna uwagi.
Rozejrzał się po zatłoczonej sali balowej, szukając jakiejś życzliwej twarzy. Gospodyni zauważyła go i natychmiast opuściła swoje miejsce przy drzwiach, aby go przywitać.
– Stosujesz swoje zwykłe sztuczki, książę? – powiedziała z uśmiechem.
Kiedyś przed laty przyłapała go korzystaniu ze schodów dla służby i od tamtej pory drażniła się z nim. To był obowiązkowy punkt wieczoru, Jasper jednak nie miał nic przeciwko temu; obecność gospodyni chroniła go przed koniecznością nudnych konwersacji z ludźmi, którzy próbowali zjednać sobie jego przychylność w takiej czy innej sprawie.
– A cóż mogę zrobić innego, Sally, skoro ty upierasz się zapraszać na swoje bale wszystkich co do jednego członków towarzystwa?
Skrzywiła się.
– Nie chcę, by ktokolwiek poczuł się rozczarowany.
Dlatego, ku rozpaczy innych patronek, tak hojną ręką rozdawała zaproszenia do Almacka.
– Masz zbyt miękkie serce.
– A ty jesteś zimny jak kamień.
Uśmiechnął się. Powiedziała to, co myślała, zamiast owijać w bawełnę jak wiele innych kobiet.
– Myślałem, że nikt tego nie zauważył.
Pokręciła głową.
– Któregoś dnia dostaniesz za swoje, książę. Zapamiętaj moje słowa.

Amelia pogodziła się z tym, że nie wyjdzie ponownie za mąż. Nie zazdrości innym udanych związków, jest swatką i lubi to zajęcie. Jeśli uda jej się skojarzyć kolejną parę, może pozyska więcej możnych klientów. Powinna być zachwycona, gdy jedną z jej protegowanych, panną bez tytułu, zaczyna interesować się książę Stone, tymczasem odczuwa niepokój. Przed laty książę boleśnie ją zranił, zarzucił niskie pochodzenie i zadrwił z jej uczuć. Czyżby tak bardzo się zmienił? Amelia mu nie ufa, nie wierzy w jego uczciwe zamiary. W dodatku irytuje ją, że książę poświęca jej o wiele więcej uwagi niż debiutantce, z którą podobno chce się ożenić. Zgadza się spędzać z nim więcej czasu, by poznać jego plany…

Małżonkowie z Werony, Uleczone serce

Louise Fuller, Kelly Hunter

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1119

ISBN: 9788327684417

Premiera: 08-09-2022

Fragment książki

Stojąc na palcach, Juliet spróbowała wepchnąć niewielką walizkę na półkę nad fotelami. Nie było to łatwe, ponieważ za jej plecami pasażerowie przepychali się w obie strony. Walizka zatrzymała się na jakimś przedmiocie, więc popchnęła ją mocniej.
– Pani pozwoli, że pomogę – odezwał się męski głos z wyraźnym włoskim akcentem, podczas gdy silne ręce chwyciły jej walizkę z obu stron. – No, zrobione…
Juliet odwróciła się i spojrzała prosto w oczy koloru świeżo zaparzonej kawy.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
Mężczyzna z uśmiechem skinął głową.
– Cała przyjemność po mojej stronie – rzekł. – Życzę przyjemnego lotu. i proszę dać mi znać, gdyby potrzebowała pani pomocy przy zdejmowaniu walizki. Siedzę niedaleko, o tam…
– To bardzo miło z pana strony.
Z mocno bijącym sercem opadła na swój fotel. Idiotka ze mnie, pomyślała, patrząc na rozciągający się za oknem szary pas startowy. Jak mogłam pomyśleć, że to Ralph, skąd biorą się w mojej głowie te romantyczne bzdury, naprawdę…
Jej mąż ją zdradzał, a ich małżeństwo, choć formalnie wciąż istniejące, w rzeczywistości przestało już istnieć. W przeciwieństwie do imienniczki bohaterki z dramatu Szekspira oraz jej ukochanego Romea, związek Juliet i Ralpha unicestwiły nie walczące z sobą rodziny, lecz oni sami.
Nie ulegało jednak najmniejszej wątpliwości, że w ogóle nie powinni byli wstępować w związek małżeński.
Aby się trochę uspokoić, Juliet sięgnęła po tkwiącą w kieszeni z tyłu fotela przed nią kartkę z instrukcjami na wypadek katastrofy. Seria ilustracji przedstawiała młodą kobietę z entuzjazmem skaczącą na nadmuchiwaną zjeżdżalnię podstawioną do wyjścia z samolotu.
Te ilustracje idealnie przedstawiały to, co zrobiła Juliet – wykonała skok w nieznane z głupią nadzieją, że mimo wszystkich przeciwności wszystko jakoś się ułoży. i że tym razem obietnica, w którą ślepo uwierzyła, zostanie dotrzymana.
Nadzieja matką głupich.
Zaczerwieniła się gwałtownie na samą myśl o swoim małżeństwie z Ralphem Castelluccim, małżeństwie, które przetrwało zaledwie sześć miesięcy.
Poznali się w Rzymie, stolicy romantycznej miłości, chociaż Juliet nie szukała uczucia. Nic z tych rzeczy. Szukała wtedy kota.
Wracając z Koloseum, usłyszała żałosne miauczenie. Kiedy w końcu zorientowała się, że dźwięk dobiega z wejścia do burzowego kanału, lunął deszcz, gwałtowny, jak zwykle w styczniu we Włoszech.
Przechodnie rzucili się do ucieczki.
Wszyscy z wyjątkiem Ralpha, który zatrzymał się, by jej pomóc.
i w nagrodę został dotkliwie podrapany.
W drodze do szpitala, gdzie Ralph dostał zastrzyk przeciwtężcowy, Juliet dowiedziała się, że jego matka była Angielką, a ojciec Włochem, na dodatek z Werony. I oczywiście zakochała się bez pamięci.
W ciągu tych kilku godzin Ralph stał się dla niej całym światem. Nagle odkryła, że bez niego nie potrafi oddychać ani poruszać się. Pragnęła go jak narkotyku, całkowicie uzależniona od jego uśmiechu, głosu i dotyku.
Przez następne trzy tygodnie nie rozstawali się ani na chwilę, a potem Ralph poprosił ją o rękę.
Już w szpitalu zwróciła uwagę na pierścionek na jego małym palcu, pierścionek z ozdobną literą „C” i wizerunkiem ufortyfikowanego zamku, lecz dopiero później dowiedziała się, co oznacza to godło i z jakiej rodziny pochodzi jej ukochany.
Ród Castelluccich wywodził się bezpośrednio od książąt Werony. Ralph od urodzenia żył w świecie, gdzie każda jego potrzeba i życzenie były natychmiast zaspokajane. Gdy poznał Juliet, zapragnął ją mieć, i to pożądanie, mimo wszystkich kłamstw oraz oszustw, było niewątpliwie prawdziwe.
Juliet nie zdawała sobie jednak sprawy, że Ralph mógł równocześnie pragnąć i jej, i innych kobiet, ponieważ w jego rozumieniu seksualna ekstaza nie ograniczała się jedynie do przeżyć w małżeńskim łożu. Bogaci, wpływowi mężczyźni zachowywali się tak od wieków, od początku historii, na całym świecie – żenili się, ale mieli także kochanki.
W swojej wielkiej naiwności Juliet uznała, że płonąca między nimi namiętność będzie jak tarcza, że uczucie, które ich połączyło, okaże się wyjątkowe. Teraz przypomniała sobie moment, w którym zobaczyła swojego męża wsiadającego do samochodu z ciemnowłosą pięknością, i z całej siły zacisnęła palce na oparciu fotela.
Cóż, trzeba przyznać, że nie chciała widzieć ostrzegawczych sygnałów.
A przecież wiedziała, że przyjaciele i znajomi Ralpha tak właśnie żyją, docierały do niej rozmaite plotki, a w palazzo ukochanego ze ścian patrzyły na nią portrety nie tylko żon, ale i niezliczonych kochanek jego przodków. Na dodatek jako cudzoziemka i osoba spoza sfery, bez majątku i koneksji, nieraz słyszała słabo zawoalowane uwagi, że powinna być szczęśliwa, że w ogóle dopuszczono ją do towarzystwa, i że z całą pewnością nie powinna liczyć na zmianę reguł gry.
Reguł, których istnienia nikt przed nią nie ukrywał. Wynikało z nich jasno, że członkowie rodziny Castelluccich mieli wszelkie prawo do zdrady, o ile tylko informacje o ich poczynaniach nie docierały do mediów i nie trafiały do rozwodowych akt. Ba, więcej, zdrada była w pełni akceptowana i uważana za zjawisko pozytywne w małżeństwie.
Juliet nie miała najmniejszego zamiaru stosować się do tych zasad.
Może gdyby Ralph wykazał chęć do rozmowy, dałaby mu drugą szansę, lecz on stanowczo odmówił, a kiedy kazała mu wybierać, nadal spodziewał się, że tego samego wieczoru żona będzie mu towarzyszyć na aukcji dzieł sztuki, z której wpływy miały zostać przeznaczone na działalność organizacji charytatywnych. Kiedy oświadczyła, że z nim nie pójdzie, poszedł sam.
Przygryzła wargę, przypominając sobie wyraz jego twarzy, gdy jej powiedział, żeby na niego nie czekała.
Teraz musieli odbyć jeszcze tylko jedną rozmowę. Ostatnią.
Jednak najpierw Juliet czekały chrzciny.
Wstrząsnęła się, bo po plecach przebiegł jej dreszcz. Kiedy Lucia i Luca poprosili ją, by została matką chrzestną Raffaellego, była dumna i szczęśliwa. Niestety, Ralph był najbliższym przyjacielem Luki, więc naturalnie to on miał trzymać dziecko do chrztu razem z Juliet. Oznaczało to, że Ralph będzie i w kościele, i na przyjęciu po ceremonii. Juliet przyjęła to już do wiadomości, jednak jeśli chodzi o bal…
Słynny Bal Castelluccich był jedną z najbardziej wyczekiwanych imprez w towarzyskim kalendarzu Werony, ale nawet stado dzikich koni nie zaciągnęłoby tam Juliet. Postanowiła odegrać rolę dobrej żony na chrzcinach latorośli swoich przyjaciół, i na tym koniec. Jej niewierny mąż mógł robić, co mu się żywnie podobało.
Kąciki jej ust zadrgały w złowróżbnym uśmiechu. Zdawała sobie sprawę, że Ralph nie wybaczy jej, jeśli zlekceważy jego bal, ale miała to w nosie. Nadal, pięć tygodni po ucieczce z pałacu w Weronie, serce ściskało jej się z bólu na myśl, że jej małżeństwo dobiegło końca i że nie może już marzyć o własnym dziecku.
Odchyliła głowę na oparcie fotela i zamknęła oczy. Bardzo chciała mieć dziecko, a Ralph podzielał jej pragnienia. Planowała odstawić pigułkę, lecz los miał dla niej inne plany. Teść Juliet, Carlo, trafił do szpitala i trudna rzeczywistość odsunęła marzenia na bok.
Nie powiedziała Ralphowi, że nadal przyjmuje pigułki, nie dlatego, żeby chciała to przed nim ukryć, ale z braku czasu i okazji, najzwyczajniej pod słońcem. I nic dziwnego, bo przecież nigdy ze sobą nie rozmawiali.
Ralph często wyjeżdżał, Juliet nie pracowała i nagle okazało się, że decyzja o dalszym stosowaniu antykoncepcji jest jedyną sferą życia, nad którą miała jeszcze kontrolę.
A potem zobaczyła go z kochanką i zrozumiała, że jest już za późno. Na wszystko.
Przez moment kusiło ją, by zrobić to, co kiedyś jej matka, czyli zajść w ciążę i machnąć ręką na konsekwencje, nie była jednak w stanie zapomnieć, że to ona była jedną z konsekwencji jednostronnej decyzji matki. I że nieszczęśliwi małżonkowie, niezależnie od tego, jak bogaci, prawie nigdy nie są dobrymi i szczęśliwymi rodzicami.
Samolot punktualnie wylądował na lotnisku w Weronie. Dzień był piękny i mimo wszystkich trosk Juliet uśmiechnęła się do siebie. Chrzciny były wyjątkową, cudowną uroczystością i Juliet postanowiła cieszyć się każdą chwilą.
Podeszła do stanowiska kontroli i podała paszport śmiertelnie znudzonemu urzędnikowi. Wiedziała, że spotkanie z Ralphem nie będzie łatwe, była jednak gotowa ostatni raz wystąpić w roli jego żony, dla dobra Lucii i Luki.
– Grazie.
Schowała paszport do torby, nasunęła na czoło daszek baseballowej czapki, włożyła ciemne okulary i szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Nie miała cienia wątpliwości, że Ralph zachowa się jak przykładny małżonek – był zdradliwym kłamcą, to fakt, ale przede wszystkim członkiem rodu Castelluccich i jako taki nie znosił skandali.
– Scusi, signora Castellucci?
Brązowe oczy Juliet rozszerzyły się na widok dwóch umundurowanych kobiet, które nagle zastąpiły jej drogę. Zdjęła okulary i popatrzyła na ich identyfikatory. Nie, nie były to policjantki, chyba raczej straż lotniskowa…
– Tak, to ja – odparła szybko.
Młodsza z kobiet podeszła bliżej.
– Pozwoli pani z nami, dobrze?
Serce Juliet zabiło szybciej. Pytanie zostało zadane uprzejmym tonem, nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że nie ma wyboru.
– Coś się stało? – zagadnęła, chociaż było dla niej oczywiste, że nie zrobiła przecież nic złego.
Tak czy inaczej, podobnie jak większość ludzi, w obecności przedstawicieli służb mundurowych natychmiast ogarniało ją poczucie winy, zupełnie jakby świadomie popełniła tysiąc wykroczeń.
– Mam pokazać bilet? – Sięgnęła do torby. – Mam go w telefonie…
Druga kobieta także postąpiła krok w jej stronę.
– Proszę pójść z nami, signora Castellucci.
Juliet zawahała się, niepewna, czy nie powinna najpierw poprosić o wyjaśnienia. Tyle tylko, że to pewnie zajęłoby sporo czasu, a ona naprawdę chciała jak najszybciej znaleźć się w hotelowym pokoju i wziąć prysznic.
Mięśnie jej ramion napięły się boleśnie, kiedy młodsza z kobiet odwróciła się i zaczęła rozmawiać przez krótkofalówkę. Nie mogła całkowicie wykluczyć, że ktoś ją rozpozna, a przecież w żadnym razie nie chciała zwracać na siebie uwagi.
Może powinna zadzwonić do Lucii i poprosić ją… No, o co? Żeby potrzymała ją za rękę?
Lucia była jej przyjaciółką i w pierwszym okresie małżeństwa, kiedy nowy świat wydawał się Juliet dziwny i trochę przerażający, wiernie podtrzymywała ją na duchu, czasami naprawdę trzymając ją za rękę. Tyle tylko, że Juliet była już jednak dużą dziewczynką, a Lucia miała teraz maleńkie dziecko, którym musiała się opiekować.
Co więcej, Juliet dobrze znała Lucię i doskonale wiedziała, że gdyby teraz zatelefonowała do przyjaciółki, ta na pewno przyjechałaby na lotnisko, a to i tak nic by nie dało, bo przecież powodem całej tej sytuacji musiało być jakieś nieporozumienie.
– Proszę za mną – odezwała się druga kobieta.
Juliet skinęła głową, starając się ukryć zdenerwowanie. Opuściły salę przylotów i ruszyły dalej pozbawionymi okien korytarzami. Mijający je ludzie zerkali na nie z zaciekawieniem.
– Tędy, proszę.
Przeszklone drzwi rozsunęły się i Juliet wyszła na zewnątrz, mrużąc oczy w blasku słońca. Wtedy zobaczyła samochód, długi i ciemny, jednocześnie anonimowy i niepokojąco dobrze znany, podobnie jak Marco, siedzący za kierownicą szofer.
Jednak to nie widok kierowcy sprawił, że serce nie tyle podeszło, co podskoczyło jej do gardła. Nie, przyczyną tej reakcji był wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze, w tej chwili odwrócony do niej plecami.
Nie, pomyślała. Tylko nie to. Nie tutaj, nie teraz. Jeszcze nie teraz.
Nie była w stanie zrozumieć, skąd się tutaj wziął. Jakim cudem, dlaczego? Nikomu nie mówiła, o której godzinie przyleci, nawet Lucii nie zdradziła szczegółów.
A jednak był tutaj. Ralph, jej mąż, czy też może raczej prawie były mąż.
Chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu. Jeszcze stosunkowo niedawno rzuciłaby mu się w ramiona, lecz teraz głos zdrowego rozsądku podpowiadał jej, że powinna odwrócić się i pobiec w odwrotnym kierunku. Pewnie posłuchałaby tego głosu, gdyby nie to, że wszystkie mięśnie w jej ciele nagle obróciły się w kamień, i mogła tylko patrzeć bez słowa, jak młodsza kobieta podchodzi do Ralpha i wykonuje krótki gest w jej stronę.
– Vostro moglie, signor Castellucci.
Pańska żona, panie Castellucci…
Juliet wstrzymała oddech z wrażenia. Wszystko wskazywało na to, że została po prostu dostarczona na miejsce, niczym jakaś przesyłka czy zgubiony bagaż. Jej palce mocno zacisnęły się na pasku torby, gdy Ralph nieśpiesznie odwrócił się twarzą do niej.
– Grazie.
Lekko skinął głową, zupełnie jakby odprawiał pokojówkę, która przyniosła kawę do ogromnego salonu w jego piętnastowiecznym palazzo.
Juliet nadal obserwowała go, ledwie świadoma, że obie strażniczki odeszły. Minęło pięć tygodni, odkąd widziała męża ostatni raz, i w tym czasie jej wyobraźnia uczyniła z niego kogoś w rodzaju czarnego charakteru z pantomimy, lecz teraz jego męska uroda znowu poruszyła ją do głębi.
Ralph miał oczy koloru plastra dojrzałego miodu, wysokie kości policzkowe i piękne, szerokie usta, ale to nie idealna symetria jego rysów przykuła jej uwagę. Wielu aktorów i modeli miało szlachetne twarze, lecz pod nieskazitelnie złocistą skórą Ralpha kryło się coś jeszcze, coś, co sprawiało, że nawet w gęstym tłumie wszystkie spojrzenia skupiały się właśnie na nim.
Emanująca z niego władczość była niewątpliwie dziedzictwem wielu pokoleń Castelluccich i brała się z mocnego przekonania, że świat istnieje po to, by spełniać jego potrzeby i zachcianki. Że jego zadowolenie i szczęście jest ważniejsze od uczuć innych ludzi.
Tak, nawet jego żony.
Gdy podszedł do niej, zrozumiała, że zdążyła już zapomnieć, jak lekko się porusza i jakie wrażenie wywiera na niej jego fizyczna bliskość. Nie miała pojęcia, dlaczego nadal tak gwałtownie reaguje na jego obecność, dlaczego nawet teraz, po tym wszystkim, co zrobił, wciąż wydaje jej się tak bardzo atrakcyjny.
Przystanął tuż przed nią, delikatnie uniósł jej podbródek i zdjął z jej głowy czapkę.
– Sprawiłem ci niespodziankę? – zagadnął cicho.
Gdy uniósł rękę w rozkazującym geście godnym rzymskiego cezara, szofer wyskoczył z samochodu i otworzył drzwi, a Juliet, bardziej z przyzwyczajenia niż uległości, bez słowa wsiadła do środka. Drzwi zatrzasnęły się, te z drugiej strony otworzyły i Ralph zajął miejsce obok niej. Auto gładko ruszyło i mięśnie brzucha Juliet ścisnęły się gwałtownie.
– Miałaś dobrą podróż?
Jego pytanie wreszcie wzbudziło jej gniew, bo zabrzmiało tak, jakby właśnie wróciła z krótkich wakacji. Informacja, którą zostawiła mu przed pięcioma tygodniami, tuż przed wyjazdem z Werony, może i nie była jednoznaczna, ale wiadomość, którą tydzień temu nagrała na jego poczcie głosowej, niewątpliwie rozwiewała wszelkie niedomówienia.
Juliet powiedziała mu wtedy, że zaraz po chrzcinach wraca do Anglii i chce wystąpić o rozwód. Następne dni przeżyła w stanie wielkiego napięcia, pełna obaw co do reakcji męża, teraz zdała sobie jednak sprawę, że niepotrzebnie się zadręczała.
Ralph najwyraźniej jej nie uwierzył.
Dla niego wszystko to razem, jej wyjazd i prośba o rozwód, było jedynie burzą w filiżance z espresso, niegroźnym zawirowaniem, które wymagało zastosowania odrobiny słynnej dyplomacji Castelluccich. Dlatego przyjechał po nią na lotnisko, zakładając, że wycofa się ze swoich „kaprysów”, podobnie jak wszystkie inne żony Castelluccich na przestrzeni wieków.
Cóż, skoro tak to sobie wyobrażał, to trudno. Świadomość, że Juliet mówiła poważnie, dotrze do niego razem z dokumentami rozwodowymi przesłanymi przez jej adwokata. Stłumiła wściekłość i podniosła głowę.
– Tak, dziękuję – odparła chłodno. – Ale niepotrzebnie się fatygowałeś, sama świetnie sobie radzę.
– Chyba jednak nie.
Zmrużyła oczy.
– O co ci chodzi?
– Głównie o to, bella, że nie przestrzegasz zasad, chociaż dobrze znasz ryzyko. Gdyby nie ja, wyszłabyś z lotniska bez ochrony i…
–I złapałabym taksówkę – rzuciła. – Jak każda normalna osoba.
W jego złocisto-brązowych oczach zapłonął jasny ognik.
– Nie jesteś normalną osobą – wycedził. – Należysz do rodziny Castelluccich, a to czyni cię celem dla ludzi o wątpliwych charakterach, czyli naraża na spore ryzyko w wielu sytuacjach, które innym mogą się wydawać najzupełniej niewinne. Potrzebujesz ochrony, moja droga.
Juliet mocno zacisnęła usta. Potrzebowała ochrony, ponieważ siedzący obok niej mężczyzna stanowił o wiele większe zagrożenie dla jej zdrowia i szczęścia niż jakikolwiek hipotetyczny bandzior.
– Jeżeli już skończyłeś mnie pouczać…
– Jeszcze nie – przerwał jej. – Nie przestrzegając reguł, stajesz się nie tylko celem, ale i obciążeniem, ponieważ utrudniasz wykonywanie obowiązków ludziom odpowiedzialnym za twoje bezpieczeństwo.

 

– Wiesz, że nikogo nie nabierzesz…
Vallentine, książę Thallasii, miał osiemnaście lat. Był następcą tronu wiekowego królestwa i odpowiadał tylko przed nielicznymi. Jego ojciec rządził twardą ręką i wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Nikt nie śmiał się mu sprzeciwić. Matka księcia od dawna nie żyła. Jego siostra bliźniaczka, Vala, była jedyną osobą, której czasem słuchał. Ostatnio nie szczędziła mu gorzkich wyrzutów i połajanek, które często miały na celu przebić balonik jego poczucia wyższości i samozadowolenia. Książę, chcąc nie chcąc, wracał na ziemię i przez chwilę udawał skromnego młodzieńca.
W teorii był to zbożny cel.
Vallentine jednak nie znosił żadnych reprymend.
Oboje szli właśnie po nienagannie przystrzyżonych trawnikach w stronę rozległego zespołu kamiennych królewskich stajni. Pałac zatrudniał ponad tuzin stajennych i całkowicie oddanego służbie starego koniuszego, Alessandra. Pod jego okiem trenowano ponad szóstkę wspaniałych koni do gry w polo i więcej niż tuzin wyścigowych wierzchowców. Król był pasjonatem jazdy konnej, ale syn jak dotąd nie wykazywał żadnych oznak podobnej pasji. Prowadził wolne i swobodne życie.
– Nabiorę? O co ci chodzi – zapytał siostrę.
– O twoje nagłe zainteresowanie końmi. Nagle zacząłeś je kochać. Jeździsz, gdy tylko możesz.
– Wiosna, siostro. Chcę pohasać na świeżym powietrzu.
– Raczej wiosenne hormony. Jak cię znam, rozglądasz się za jakąś nową stajenną spódniczką – cierpko skwitowała Vala. – To tajemnica poliszynela. Masz w sobie tyle subtelności co ogier, gdy widzi klacz w rui. Zresztą nawet nie wiesz, jak to jest, bo w życiu nie zaglądałeś do królewskich stajni…
– Właśnie naprawiam ten błąd – odciął się ze ironicznym uśmiechem książę. – Powinnaś mnie pochwalić.
– Próbuję cię ostrzec, głupcze. Ojca nie ucieszy twoja nowa zabawka…
– Ona ma imię, siostro.
– Wiem. Angelique Cordova. Nie udawaj zdziwienia. Bronisz jej i to właśnie ściągnie na was gromy. Lubię ją. Jest inteligentna, pewna siebie i piękniejsza od wszystkich. Ale nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli ojciec dowie się o waszym romansie. Upokorzy ją i zniszczy na twoich oczach.
– Bo nie znalazł nikogo, kto mógłby zastąpić naszą matkę…
– Nawet nie idź tym tropem! – ucięła Vala.
Miała temperament i nigdy nie bała się go okazywać.
– Ojciec stracił zainteresowanie naszą kochaną zmarłą matką, gdy tylko nas począł. Miał więcej kochanek niż ty eleganckich strojów. Ale trzymał się zasady: żadnego hałasu, komplikacji i królewskich bękartów. Nigdy. Wiesz, co się stało z kobietami, które w naiwnej głupocie, próbowały zastawić na niego sidła? Słyszałam straszliwe pogłoski… I w nie wierzę.
Prawie doszli do wiekowych budynków stajennych przylegających do murów pałacu, które wieki temu wzniesiono dla obrony przed najeźdźcami. Od tego czasu wiele się zmieniło. Powstały drogi i ogrody, ale za piękną fasadą wciąż trwały bardziej ponure fragmenty budowli, gdzie kiedyś torturowano ludzi. Dlatego właśnie Vallentine nie lubił zachodzić do stajni, choć zawsze były pełne najdroższych i najpiękniejszych koni.
Bał się duchów tych, których zamęczono. I tego, że choć z całych sił nie chciał w nie wierzyć, słowa siostry o okrucieństwie ojca mogły być prawdziwe.
Vallentine chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę. Marzył o spotkaniu z Angelique. Ale siostra położyła mu dłoń na ramieniu i zatrzymała go w miejscu.
– Z ojcem jest źle, a idzie ku gorszemu. Napady furii i okrucieństwo zdarzają mu się częściej niż kiedyś. Nawet ty, następca tronu… namaszczony przez Boga, nie możesz już czuć się bezpieczny. Nie jesteś dzieckiem, które wierzyło, że ojciec potrafi stąpać po wodzie, i pragnęło być takim jak on. Dziś widzi w tobie rywala, a z tego nic dobrego nie będzie. Zazdrości ci i wykorzysta swoją władzę, by zniszczyć Angelique. Jestem tego pewna, tak jak tego, że jutro wstanie nowy dzień.
Vallentine nie chciał słuchać jej słów.
– Wiem, że trudno go zadowolić. Że nie jest dobry dla kobiet… Dla ciebie…
Vala uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu dostrzegł gorycz.
– Jestem najpiękniejszą lalką w komnacie. Z tych, które dziewczynki lubią bez końca przebierać. Dopóki taka jestem, będzie mnie adorował jak kochaną córeczkę. Pragnę wyjść za mąż i uciec stąd jak najszybciej… Niech sobie myśli, że sam mi na to pozwolił…
Wbiła wzrok w brata. W jej ciemnych oczach dostrzegł cień błagalnej prośby.
– Ale ty bądź ostrożny, z kim się spotykasz, rozumiesz? Nie baw się swoimi pięknymi zabawkami na jego oczach. Nie pozwól, by twoje zauroczenie Angelique zmieniło się w coś innego. I uprawiaj bezpieczny seks.
– Pogadanka edukacyjna? – Valentine uśmiechnął się kpiącym uśmiechem.
– Nie, przestroga. Straszne rzeczy działy się z kobietami, które zachodziły z ojcem w ciążę. I tymi, które mu się sprzeciwiały. Popytaj innych, jeśli nie wierzysz.
– Nie wiesz, co pleciesz – uciął krótko.
Vala zawsze lubiła melodramaty, plotki i dworskie intrygi. Słyszał o ojcu różne rzeczy, ale nie takie. Miał wady, ale nie był potworem.
– Mówię śmiertelnie poważnie.
W jej oczach płonął zimny ogień.
– Czemu zawsze uważasz, że wszystko wiesz lepiej niż inni? Czemu po prostu mnie nie wysłuchasz? – spytała.
Miała rację. Nigdy mu źle nie doradziła.
– Dobrze… dobrze… Będę bardzo ostrożny – odparł lekko kpiącym tonem.
– Zobaczymy… – odpowiedziała z troską w głosie.

Książę rozmyślał o słowach siostry, gdy szybkim krokiem szedł w stronę stajni z nowo narodzonymi klaczami. Vala miała rację. Ich ojciec był zimnym i niedostępnym człowiekiem. Jako zwolennik twardej żołnierskiej dyscypliny nigdy nie chwalił swoich dzieci. Żadne z nich nie pamiętało, by kiedykolwiek je przytulił. Gardził słabeuszami, bo wierzył, że władanie państwem wymaga siły i twardego charakteru. Jednak w sposobie, w jaki traktował kobiety, syn nie dostrzegał podłości czy złych zamiarów. Obojętność? Chłód? Tak. Ich los był królowi zupełnie obojętny. Zawsze otaczał go wianuszek kochanek. Ale odprawiając jedną po drugiej, nie był wobec nich okrutny. Przychodziły i odchodziły. Po cichu. Im mniej rozgłosu, tym lepiej. Po prostu zaspokajał swoje potrzeby. I tyle. A Vallentine był synem swojego ojca.
Król wiedział przecież, że syn nie pójdzie do ołtarza jako prawiczek. I że nie ma zamiaru szybko się żenić. Zwłaszcza ze śliczną, młodziutką stajenną, którą za chwilę miał spotkać. Angelique również wiedziała, że w ich romansie nie ma miejsca na małżeństwo.
Nie była stałą pracownicą. Za rok miała skończyć pracę, co było księciu idealnie na rękę. Nie była też zwykłą stajenną, która po prostu dogląda koni. Przeciwnie. Angelique Cordova przywiozła do królewskich stajni sześć swoich wspaniałych klaczy z jej rodzinnej słynnej na cały świat hiszpańskiej hodowli. Król wybrał je osobiście. Angelique miała przez ten czas odpowiadać za program ich rozrodu, który był oczkiem w głowie pałacu. Miała spędzić w Thallasii rok i dopilnować, by klacze się oźrebiły. Zostało siedem miesięcy. Źrebaki dorosną, a klacze wrócą do domu.
Wraz z Angelique.
Zauroczenie śliczną dziewczyną miało dobre strony. Romans dawał księciu wspaniałą sposobność zdobycia męskiego doświadczenia. Trochę pożyje, pokocha i nauczy się, jak zaspokajać kobietę. Bo Vallentine pożądał i marzył, by zaspokoić Angelique. Śnił, że bierze ją tak całkowicie i w pełni, że ona nigdy o tym nie zapomni. Że przeżywa z nim rozkosz, jakiej dotąd nie znała. Często budził się w nocy spocony i tak podniecony, że musiał zaspokajać sam siebie… Gdyby tylko mógł posiąść ją na chwilę… Kochać się z nią do zatracenia. Później wróciłby do poszukiwań odpowiedniej przyszłej królowej Thallasii.
Siostra na pewno myliła się co do ojca. Nie był człowiekiem podłym i szalonym. Zrozumiałby przelotny romans syna. Vallentine był pierworodnym. Miał osiemnaście lat i przywykł, że dostaje to, czego pragnie.
A pragnął Angelique.

Książę szedł kamiennym korytarzem stajni, jakby były jego własnością. Wiedział zresztą, że pewnego dnia będą… Stary Alessandro przywitał go z należnym szacunkiem i zaprosił do gabinetu, skąd roztaczał się widok na stajnie. W tym miejscu nic nie mogło ujść czujnemu oku koniuszego.
Miało to swoje dobre i złe strony.
W głowie księcia wciąż brzmiały słowa siostry. Dudniły i nie dawały spokoju. Może naprawdę dobrze byłoby przez chwilę unikać Angelique i udawać, że interesują go tylko konie. Nie zaszkodziłoby mu dowiedzieć się trochę o programie rozrodu. Zawsze mógłby też poprawić umiejętności jeździeckie. Jazda na koniu daje siłę i pewność siebie. Ale Vallentine wiedział, że musi przynajmniej zachować dyskrecję. O to prosiła Vala i to mógłby jej przyrzec.
Po godzinie wyszedł z gabinetu koniuszego, mając głowę pełną nazw końskich ras i pochwał pod adresem klaczy z hodowli hiszpańskiej rodziny Cordova. Nazwisko to od wieków świeciło jasnym blaskiem w kręgach miłośników koni na całym świecie. Od trzech wieków rodzina wysyłała swoje konie w prezencie dla władców Thallasii. Ród Cordova miał pieniądze i władzę, a słynął z pasji i miłości do koni.
W tym świecie Angelique nie była zwykłą opiekunką koni, lecz prawdziwą królową. I właśnie dlatego Vallentine pożądał jej jeszcze bardziej…
Przez chwilę walczył z myślami, ale w końcu zaczął jej szukać. Angelique stała spocona przy jednej z klaczy, którą właśnie kończyła myć wodą z węża. Miała na sobie bryczesy, wysokie do kolan buty jeździeckie i bawełnianą koszulkę. Ten widok sprawił, że w jednej chwili zapomniał o przestrogach Vali i własnych rozterkach. W rękach Angelique nawet najbardziej narowisty ogier jego ojca stawał się potulny jak owieczka.
Jak ona to robi?
– Mogę pomóc? – zapytał.
Nie odpowiedziała od razu, przewróciła tylko niecierpliwie oczyma i wsunęła za ucho niesforny kosmyk długich, jedwabistych czarnych włosów. W pracy zaplatała je w warkocz, który teraz swobodnie opadał jej przez ramię aż do biodra. Kiedyś Vallentine widział je rozpuszczone i marzył, by zanurzyć w nich dłonie, przytulając jej twarz do swojej.
– Patrzysz na mnie, jakbym cię chciała polać wodą z tego węża.
Ale jej słowa nie brzmiały jak groźba, lecz… obietnica.
– Nie zrobisz tego, bo musiałbym przy tobie zdjąć mokrą koszulę. – Vallentine przywołał swój najbardziej ujmujący uśmiech.
Uśmiechnęła się, sięgnęła po szczotkę i zaczęła czyścić kark klaczy.
– Widziałam lepsze męskie ciała – odparła. – Jesteś najbardziej próżnym chłopakiem, jakiego znam.
– Mężczyzną – szybko ją poprawił. – Próżnym mężczyzną.
Uśmiechnęła się znowu, odsłaniając idealnie białe zęby. Jej promienny uśmiech podziałał na niego jak magnes.
– Angelique – warknął nagle Alessandro, wysuwając głowę z najbliższego boksu dla konia. – Możesz dokończyć robotę?
– Widzisz? Przez ciebie dostałam burę. Niektórzy z nas pracują… Inaczej niż ty. – Uśmiechnęła się zalotnie.
Po jej minie widać było jednak, że nie zwraca uwagi na koniuszego. Miała jedyną w swoim rodzaju pozycję. Najważniejsze były rodzinne klacze Cordova. Królewskie stajnie stały na drugim miejscu. Dlatego pozwalała sobie na śmiałość, na którą nie pozwoliłby sobie żaden stajenny. Poza tym była najlepszym wśród nich jeźdźcem. W jakiś niezwykły sposób potrafiła wydobyć z każdego konia to co w nim najlepsze. Kochały ją, a ona kochała je z wzajemnością. Książę wiedział, że Alessandro bezwstydnie wykorzystuje jej wiedzę i doświadczenie w dalszym treningu już dobrze wyszkolonych koni.
– Ile koni masz jeszcze dziś wziąć na codzienną przejażdżkę? – zapytał.
– Najlepszego ogiera twojego ojca i moją ukochaną klacz Cordova.
Były to dwa najpiękniejsze konie w stajniach, które przyciągały oczy wszystkich.
– Pojadę z tobą?
Angelique wyprostowała się i zmierzyła go od stóp do głów zalotnym wzrokiem. Nie był jej obojętny. Przeciwnie. Uwielbiała subtelną grę, jaką prowadzili. Niedomówienia i niedopatrzenia…
– A dasz radę? – spytała z ironią w głosie.
– Alessandro, biorę królewskiego ogiera na wyprawę do domku myśliwskiego – zwrócił się do koniuszego zamiast odpowiedzieć na jej pytanie.
– A masz pozwolenie?
Koniuszy znał go od małego, dlatego w odróżnieniu od innych nie zwracał się do niego oficjalnym tytułem.
– Ojciec nie powiedział nie. Angelique może jechać ze mną?
Alessandro mruknął coś po hiszpańsku.
– Zgodził się? – spytał Angelique książę.
– Tak, pod warunkiem, że dosiądę ogiera. Weźmiesz moją klacz. Jest nawet szybsza, choć łagodna jak baranek.
– Chcesz się założyć, kto będzie szybszy?
Tylko w ten sposób mógł odpowiedzieć na ten zalotny atak na jego poczucie męskości.
– Jasne. Uwielbiam takie zakłady – odpowiedziała z uśmiechem.
Po kwadransie oboje dosiedli koni. Pół godziny trwała podróż do domku myśliwskiego. Książę pierwszy zeskoczył z konia. Starał się na nią nie patrzeć, gdy wdzięcznym i lekkim ruchem ciała zeskoczyła z ogiera.
– Chyba nikt nie przegrał, więc obojgu nam należy się wygrana… Wejdziesz? – zapytał, wskazując głową pokryte ornamentami drewniane drzwi.
– A nie ma tam nikogo?
– Nie ma.
– Hm… Jeśli chcesz, żebyśmy poszli do łóżka, o czym marzysz od dawna, mógłbyś najpierw trochę mnie poznać…
– Już dużo wiem, Angelique.
Mówił prawdę. Pochodziła z mającej wieki tradycji rodziny hodowców i trenerów koni, która posiadała ogromne włości w Pirenejach. Jej matka urodziła się w graniczącym z Thallasią księstwie Liesendaach, ale serce oddała nowemu krajowi. Angelique miała podobną do niej jak dwie krople wody siostrę bliźniaczkę Lucianę i starszego brata Carlosa. Uwielbiała jeździć konno przed świtem. W południe poświęcała dwie godziny na lunch. Po nim od razu wracała do pracy w hodowli. Nie bała się nikogo. Ani ludzi, ani swoich koni, które kochała całym sercem. Zdaniem księcia popełniała błąd, tak bardzo oddając się tej miłości, bo była zbyt piękną kobietą, by spędzać życie przy koniach. Choćby najszlachetniejszych. Czasem cynicznie przekonywał siebie, że tak otwarcie pokazując swoje zainteresowanie, wyrządza jej nawet przysługę. Bo ludzie ojca śledzili ich nieustannie, a słynęli z brutalności.
Ostrzeżenia siostry wciąż rozbrzmiewały w jego głowie jak uderzenia młota. Choć podczas rozmowy z Valą lekceważył je, w czasie jazdy wracały do niego ze zdwojoną siłą.
– Powinnaś jak najszybciej wracać do Hiszpanii. Nie zostawaj tutaj.
Nie wiedział, dlaczego te słowa nagle same wypłynęły z jego ust. I skąd wziął się ten akt rycerskiej odwagi.
– Niech Alessandro dba o twoje klacze. Wróć, gdy się oźrebią. Lub lepiej nie wracaj wcale.
– Czemu? – spytała, chłonąc go wzrokiem.
Widział, że cała jej uwaga skupia się na nim. W swojej próżności chciał jak ptasi samczyk nastroszyć piórka, by wciąż patrzyła na niego i ani na chwilę nie odwracała oszałamiająco pięknego oblicza.
– Bo nie jesteś tu bezpieczna. Jesteś zbyt…
Czekała, by dokończył, ale książę nie wiedział, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć.
– Zbyt… jaka? – spytała.
Zbyt namiętna i dzika. Zbyt niewinna. Zbyt piękna, by móc się jej oprzeć. W głowie księcia kłębiły się dziesiątki myśli.
– Zbyt ponętna dla tego stada wilków. Nie tylko ja zwróciłem na ciebie uwagę… Ojciec nie powinien cię tu wysyłać. Zamiast ciebie mógł przysłać syna.
Spuściła wzrok na ziemię.
– A jeśli brat jest cenniejszy ode mnie? Co wtedy?
– Niemożliwe…
Spojrzała na niego z uśmiechem. Ten uśmiech w jego oczach zlał się z burzą jej falistych włosów i niesfornie opadającym na twarz kosmykiem. Vallentine pragnął tylko wyciągnąć rękę i delikatnie odgarnąć ten kosmyk. Wolnym ruchem zbliżył dłoń do jej twarzy.
Angelique nie odsunęła się. Pozwoliła mu musnąć swój policzek opuszkami palców.
– Nic nie wiesz o mnie ani o moim bracie. Umiem się bronić.
Jej głos drżał tak samo jak jego palce.
– Gdzie pragniesz, żebym cię pocałował? – szepnął.
– Tu… – Wskazała mu dłonią miejsce na szyi tuż przy ramieniu.
Musnął to miejsce ustami. Lekko odchyliła głowę w zapraszającym geście. Czuł pod wargami ciepło jej ciała. Jej skóra była gładka jak jedwab. Włosy pachniały słońcem lata. Poczuł bicie pulsu, ale nie wiedział, czy jej, czy swojego. Wszystko zlewało się w jedno.
– Gdzie jeszcze? – zapytał.
Musnęła palcami miejsce tuż pod uchem.
– I tu…
Jego wargi słuchały jej poleceń. Pierwsze miejsce… i drugie. Powoli przesuwał usta po jej skórze. Zadrżała i lekko westchnęła. Językiem ciała mówiła mu, żeby nie przestawał.
– Tak chcesz?
Ledwie rozpoznał własny przyśpieszony głos. Głos kogoś, kto zrobi wszystko, by nie uciekło mu marzenie, które właśnie zaczynało się spełniać. Są potrzeby, które nie mogą dłużej czekać.
Odwróciła twarz. Jej wargi odnalazły jego wargi i przylgnęły do nich w namiętnym pocałunku, który zdawał się nie kończyć. Tak całują się kochankowie, którzy tracą poczucie czasu. I w których pierwsze zaspokojenie rodzi następne.
Książę wziął ją za rękę i wprowadził do domku. Przeszli korytarzem do salonu trofeów myśliwskich. Nie wiedząc kiedy, leżeli już na wielkiej skórzanej sofie…

Louise Fuller - Małżonkowie z Werony Angielka Juliet Jones i wywodzący się z książęcego rodu Werony Ralph Castellucci zakochali się w sobie i bardzo szybko się pobrali. Niedługo po ślubie Juliet zaczyna podejrzewać, że mąż ją zdradza, i odchodzi od niego. Zamierza wystąpić o rozwód. Zgadza się jeszcze tylko ostatni raz odegrać rolę żony podczas rodzinnej uroczystości w Weronie. Jednak Ralph nie zamierza pozwolić Juliet odejść. Mają sobie nawzajem wiele do wyjaśnienia… Kelly Hunter - Uleczone serce Książę Vallentine jako młody chłopak zakochał się w Hiszpance Angelique Cordovie, która w pałacowych stajniach opiekowała się końmi ze swej słynnej hodowli. Gdy ich romans wyszedł na jaw, ojciec Vallentine’a zmusił ją do wyjazdu i zabronił dalszych kontaktów z jego synem, dla którego nie była odpowiednia partią. Po dziesięciu latach dawni kochankowie spotykają się ponownie. Choć Vallentine przez ten czas wiele przeszedł, jego miłość do Angelique nie minęła. Chciałby znowu z nią być, lecz Angelique ma żal, że przed laty nie stanął w jej obronie, gdy została publicznie znieważona. Będzie ją musiał przekonać, że tym razem może mu zaufać…

Miłość i hazard

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1115

ISBN: 9788327684288

Premiera: 08-09-2022

Fragment książki

Ménage à Billionaire!
Sam tytuł byłby wystarczająco kuszący. Tymczasem tuż pod nim widnieje przystojna, by nie powiedzieć piękna, twarz Santiaga del Almodovára. Hiszpan zdaje się patrzeć prosto w obiektyw kamery. Mam wrażenie, że przenika mnie wzrokiem, na wylot. I chociaż dzielą nas tysiące kilometrów, ogarnia mnie lęk. Na drugim zdjęciu po obu stronach Santiaga widzę obejmujące go piękne kobiety, blondynkę i rudowłosą, zupełnie różne, zapewne jak upodobania miliardera. Odwracam wzrok od ekranu komputera.
– Czy właśnie tego człowieka chce pan zaangażować?
Nie mogę się powstrzymać, złorzeczę pod nosem i premier mojego kraju już wie, że jestem niezadowolona. Zawsze mi się wydawało, że miał wrodzony instynkt i lepiej oceniał ludzi.
– Zdaję sobie sprawę, że Santiago del Almodovár nie cieszy się najlepszą opinią, Wasza Wysokość… – Czuję, jak premier uśmiecha się, zażenowany. – Ale posiada to, czego potrzebujemy, dlatego jego inwestycja może liczyć na poparcie całego parlamentu.
– To haniebne. Ten człowiek ma tylko pieniądze, nic innego – mówię, by zyskać trochę czasu. – Jego brak zasad, niemoralność…
– Powtórzę, jego inwestycja ma poparcie całego parlamentu…
Czy dobrze wyczuwam ostrzeżenie w głosie premiera? Stawia mnie przed faktem dokonanym? Technicznie, żadna umowa nie wejdzie w życie bez mojego podpisu. W zasadzie mogę się sprzeciwić parlamentowi i jej nie zatwierdzić, co oznaczałoby uruchomienie skomplikowanych procedur, lata biurokratycznych potyczek.
Co ja, do diabła, mam zrobić? Podpisać? Co powiedzieliby moi rodzice, gdyby żyli? Właściwie, wiadomo co. Nawet słyszę głos ojca, donośny i wyraźny, pełen dezaprobaty. Jeśli podpiszę, zrobię dokładnie to, czego by nie chciał, a przecież przysięgałam mu… Od tych rozważań boli mnie głowa.
– Oferuje bajońską sumę za ziemię – kontynuuje premier.
Pogrążam się w mroku beznadziei. Nie ma króla, nie ma królowej. Jestem tylko ja, księżniczka Freja, desperacko próbująca uchronić królestwo przed zapaścią finansową bez jednoczesnego poświęcenia dziedzictwa narodowego. Robię wszystko, co mogę, by udowodnić, że zasługuję na tytuł i spełniam oczekiwania rodziców.
– Czego chce w zamian? Co mamy poświęcić?
Siedzę prosto, patrząc przed siebie na starożytny gobelin, który kochałam już jako mała dziewczynka. Słyszę głos ojca. „Pamiętaj, że jesteśmy Marlsdovenami. Świat puka do naszych drzwi. Otwórzmy je, ale nie dajmy się zdeptać. Za wszelką cenę chrońmy to, co nas wyróżnia, co czyni nas wyjątkowymi”.
– Mój asystent prześle umowy, Wasza Wysokość. Gdyby mogła je pani podpisać…
– Przejrzę je – przerywam, może nieco zbyt brutalnie.
Nienawidzę tego planu. Człowiek o tak zszarganej opinii miałby wejść w posiadanie cennego gruntu? Kiczowate, rozświetlone, hałaśliwe kasyno zmieniłoby charakter naszego kraju w dokładne przeciwieństwo tego, o czym marzył mój ojciec. Moim zadaniem jest dbać o ten kraj i jego ludzi. Co powiedziałby ojciec? Spraw, żeby było warto, słyszę, choć nie ma go obok mnie. Ponownie chwytam telefon.
– Panie premierze?
– Tak, Wasza Wysokość?
– Chciałabym się z nim spotkać.
Spraw, żeby było warto.
A co, jeśli uda mi się go przekonać, by przystał na moje warunki i ten pomysł się opłaci? Jeśli nie spodoba mu się moja sugestia, może po prostu odejść. W końcu to jemu zależy, dlaczego więc nie mielibyśmy się potargować?
– Nie ma takiej potrzeby – odpowiada premier, wyraźnie zgorszony samym pomysłem i nawet rozumiem dlaczego. Santiago to rozpustnik, który słynie z imprezowego stylu życia.
– Martwi się pan, że nie dam rady?
– Jest zaciekłym negocjatorem.
– Poradzę sobie – odpowiadam twardo. – Proszę zorganizować spotkanie jak najszybciej.
Znów włączam komputer. To tylko nieruchome zdjęcie, ale w oczach Santiaga odnajduję szyderstwo… Odwracam wzrok. Jeśli chce kupić naszą ziemię, musi to zrobić na moich warunkach – jeśli odmówi, niech idzie do diabła.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Światło słoneczne ociepla kamienny pałacowy dziedziniec, przedzierając się przez rzędy wysokich brzóz. Patrzę z uwagą na mężczyznę idącego w moim kierunku. Szykowałam się na niego od wielu dni, dosłownie i w przenośni. Na moją prośbę przygotowano szczegółowy raport dotyczący hiszpańskiego potentata. Nie znalazłam tam nic nowego, zaskakującego. Santiago del Almodovár żyje szybko, beztrosko, nie dba o reputację, o zdrowie i o ludzi, którzy pojawiają się wokół niego. Jest typem człowieka, którego nie znoszę.
Dzięki imponującemu wzrostowi – na pewno ponad metr dziewięćdziesiąt – zbliża się do mnie długimi, płynnymi krokami, zdecydowanie za szybko. Przygląda mi się uważnie, a ja analizuję jego oczy – bladobrązowe, prawie złote, jak u wilka. Mam wrażenie, że wzrokiem przenika przeze mnie, sięga dalej, w głąb duszy. Kontratakuję. Naklejam na twarz lodowaty uśmiech, wysyłając mu mocne i wyraźnie ostrzeżenie.
Ma na sobie coś w rodzaju garnituru. Granatowe spodnie, rozpięta pod szyją biała koszula i marynarka. A gdzie krawat? To zbyt swobodny styl na Pałac Sölla, ale w raporcie wyczytałam, że Santiago ignoruje większość zasad. Może to jego metoda, by zyskać przewagę we wstępnym etapie negocjacji.
Jest już blisko, czekam na ukłon, którego wymaga protokół. Nic z tego. Zatrzymuje się pół metra ode mnie, rzucając mi szelmowski uśmiech, którym podrywa do lotu motyle w moim żołądku. Próbuję powstrzymać drżenie. By odwrócić jego uwagę, postanawiam zignorować braki w manierach gościa, wyciągam rękę.
– Panie del Almodovár, dziękuję za przybycie.
– Księżniczko…
Wypowiada mój tytuł lekko ochrypłym, lecz ciepłym głosem przyprawionym słońcem Barcelony, którym karmiła się jego dusza. Podaje mi rękę, pewny siebie i stanowczy, świadomy wyładowań elektrycznych, które wstrząsnęły moim ciałem wskutek tego prostego kontaktu.
– Proszę. – Gestem wskazuję mu schody.
Nie sądzę, że zdołam przeżyć to spotkanie. Dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie właśnie on budzi we mnie uśpione emocje? Mam dwadzieścia cztery lata i nigdy nie pocałowałam mężczyzny. Nie jest łatwo umawiać się na randki, kiedy jesteś jedynym żyjącym członkiem królewskiego rodu Marlsdovenów. Poza tym wcześniej nikt mnie nie pociągał.
Nie pomagała też wiedza, że moi rodzice wybrali dla mnie towarzysza życia, a moje małżeństwo zostało zaaranżowane, zanim się urodziłam. Ich życzeniem było, bym wyszła za najmłodszego syna ich najbliższych przyjaciół. Ta świadomość uniemożliwiała mi kontakty z kimkolwiek. Inaczej mówiąc, nie oglądałam się za facetami. Oczywiście, umiem stwierdzić, kto jest przystojny, lubię spędzać czas z ciekawymi ludźmi, ale nigdy nie… zaiskrzyło. Nigdy.
Dlaczego więc ten człowiek? Dlaczego teraz? Zaciskam zęby, przypominając sobie wszystkie powody, dla których muszę się skoncentrować. Wizja tego, że Santiago wykupi bezcenne grunty wzdłuż rzeki i zbuduje kasyno na obrzeżach dumnego, starożytnego miasta, jest zagrożeniem dla wszystkiego, co piękne i ważne w życiu narodu, i moim.
– Ładny pałac – mówi, gdy wchodzimy do środka przez ogromne złote drzwi, przy których stoją strażnicy ubrani w ceremonialne mundury.
Jego słowa nie brzmią jak komplement, raczej jak żart. Zwykle nasi goście są tak oszołomieni pięknem tysiącletnich komnat, że długo dochodzą do siebie, zanim udaje się nawiązać z nimi jakąkolwiek sensowną rozmowę. A ten człowiek, cóż… Zarabia w ciągu roku więcej niż dochód narodowy mojego kraju, więc nic nie robi na nim wrażenia. Tyle że bogactwo i luksus to jedno, a historia i tradycja to zupełnie co innego.
Rozglądam się po wielkiej sali balowej, którą zdobią kamienne rzeźby wykonane rękami mistrzów, którzy żyli jedenaście wieków temu. Sklepiony sufit zapiera dech w piersiach, misterne witraże w oknach igrają z popołudniowym słońcem… Trzeba być najgorszej marki ignorantem, by pozostać odpornym na piękno tego miejsca.
Z drugiej strony… Czego można się spodziewać po kimś, kto zbił fortunę, budując kasyna, w których ludzie tracą środki do życia i nadzieję na przyszłość? Jak mój wujek, który przez nałóg stracił wszystko, łącznie z życiem. Moi rodzice nienawidzili hazardu. Kasyno w Marlsdoven? Wykluczone. Co powiedziałby tata?
Od śmierci rodziców robiłam wszystko, by byli ze mnie dumni, podejmowałam decyzje, których by po mnie oczekiwali. Tata wiedziałby, jak przekonać premiera i parlament, by odrzucić ofertę Santiaga.
Zaciskam powieki, z trudem oddycham, gwiazdy tańczą mi przed oczami, widzę rozczarowanie rodziców, wypełnia mnie przygniatające poczucie porażki. Santiago nawet nie próbuje prowadzić ze mną rozmowy, w ciszy mijamy wielką salę i wchodzimy do holu pełnego portretów rodziny królewskiej.
Z obrazu spoglądają na mnie moi rodzice i znów czuję ból, zawsze tak samo świeży, nawet teraz, siedem lat po ich szokującej śmierci. Nie śmiem spojrzeć ojcu w oczy. Obecność tego Hiszpana jest dowodem na to, że zszargałam ich pamięć.
Na spotkanie przygotowano piękną salę reprezentacyjną, co okazuje się błędem – komnata nie jest duża, więc obecność Santiaga przytłacza mnie. Co gorsza, muszę wreszcie odwrócić się w jego stronę. Jest jak wojownik udający biznesmena, wysoki i potężny. Mam wrażenie, że mógłby pokonać lwa gołymi rękami. Odsuwam się trochę na bok, by nie oszaleć. Oglądałam dziesiątki jego zdjęć, więc wiedziałam, że jest przystojny, ale nie spodziewałam się, że „na żywo” wywrze na mnie taki wpływ. A to dlatego, że nie jest tak po prostu „przystojny”.
W rzeczywistości, są pewne niuanse, których nie wychwyciły kamery, na przykład maleńka blizna na górnej wardze czy piegi na grzbiecie nosa. Są ledwo widoczne z powodu opalenizny, ale istnieją i jest w nich coś dzikiego, fascynującego i niebezpiecznie rozpraszającego. Ma gęste i ciemne włosy, lekko podkręcone przy karku. Kiedy przeczesuje je dłonią, patrząc na mnie wilczymi oczami, wszystko we mnie skręca się w doskonałe węzły.
„Będzie się starał zdobyć przewagę w każdy możliwy sposób”, uprzedziła mnie moja najbliższa współpracowniczka Claudia. „Bądź czujna”. Zatem zbieram się w sobie. W końcu to mój pałac, moi ludzie, moja ziemia.
– Wasza Wysokość. – Tytuł, którym posługuje się pokojówka, zwracając się do mnie, rozśmiesza go, reaguje szyderczym parsknięciem. – Czy podać herbatę?
Muszę jakoś opanować zgrzytanie zębów.
– Panie del Almodovár, czy życzy pan sobie coś do jedzenia lub picia?
– Piwo – odpowiada bez wahania.
Zwracam się do pokojówki, prosząc o piwo dla naszego gościa i herbatę dla mnie. Nie mogę się pozbyć uczucia, że Hiszpan śmieje się ze mnie. By zatuszować wzburzenie, gestem wskazuję dwa fotele ustawione naprzeciw siebie przy oknie z niewiarygodnym widokiem na rzekę Laltussen. Zwykle widok rzeki przepełnia mnie spokojem. Jest stara jak świat i odważna, wygrała walkę z czasem i ludźmi. Stanowi stały element życia mojego narodu. Niestety, dziś nawet rzeka nie jest w stanie mnie uspokoić.
Kiedy siada, robi to bez cienia szacunku dla starożytnego wnętrza i antycznych mebli. Chwyta krzesło jak piórko i opada na nie ciężko. Siedzi z szeroko rozstawionymi nogami, z łokciami na złoconych oparciach, pochyla się do przodu.
Instynktownie zanurzam się we własne krzesło, siedzę ze złączonymi kostkami, ręce trzymam splecione na kolanach. Nie moglibyśmy być bardziej różni – on jest po prostu sobą, ja odgrywam swoją rolę. Zastanawiam się, kim mogłabym być, gdybym nie urodziła się księżniczką. Tymczasem w wieku siedemnastu lat zostałam jedynym ocalałym członkiem rodziny królewskiej, bez możliwości wyboru.
Patrzy na mnie wyczekująco. Rzeczywiście, przez chwilę zapomniałam, że jest tu na moją prośbę. Muszę wziąć się w garść.
– Miałam okazję zapoznać się z pana propozycją – mówię, uważając, by głosem nie zdradzić moich prawdziwych uczuć.
– I co pani o niej myśli, księżniczko?
– Nie musi się pan tak do mnie zwracać.
– Proszę mi podpowiedzieć…
Nie jestem osobą, która zwykle stoi na straży protokołu, ale tego człowieka nie ośmielę się zaprosić do używania mojego imienia, przy nim potrzebuję wyraźnej granicy.
– Większość moich gości nazywa mnie Waszą Wysokością – ucinam.
– A to jakaś różnica?
Odwracam wzrok, sfrustrowana jego bezczelnością. Rzeka płynie spokojnie, przez chwilę patrzę na nią, by ochłonąć.
– Do takiej formy jestem przyzwyczajona.
Zmuszam się, by znów na niego zerknąć, akurat gdy on zdążył zawiesić spojrzenie na moim naszyjniku lub w zagłębieniu dekoltu mojej sukienki, nie wiem, w każdym razie czuję, że płonę. Zamykam na chwilę oczy, muszę odzyskać panowanie nad sobą. Wiem, że patrzy wprost na mnie. Przyspieszony puls może zabić, prawda?
Z zadowoleniem witam pukanie do drzwi, zrywam się, idę. Zdziwiona pokojówka zapewne przeżywa szok, gdy chwytam srebrną tacę i nakazuję jej się oddalić. Drzwi za moimi plecami zamykają się z trzaskiem. Stawiam tacę na bocznym stoliku, ujmuję wysoki kufel piwa, podaję go gościowi.
– Dziękuję, Wasza Wysokość – mówi, wciąż szelmowsko się uśmiechając.
To nadal nie to. W tonie jego głosu jest coś nieszczerego, prowokującego. Niby okazuje szacunek, a w rzeczywistości droczy się ze mną. Chwytam filiżankę, ale nie podchodzę do swojego krzesła. Jest zbyt blisko mojego gościa, musiałabym patrzeć tylko na niego. Staję przy oknie. Nieziemski widok przynosi niewielką ulgę.
– Projekt jest… ambitny – mówię, by coś powiedzieć. Nienawidzę wszystkiego, co Santiago zaplanował.
– Nie bardziej niż wiele innych, których się podjąłem.
– Rzeczywiście, pana osiągnięcia są imponujące.
– Dziękuję, Wasza Wysokość.
Kolejna kpiąca odpowiedź.
– Byłoby to pierwsze kasyno w Marlsdoven.
– A pani tego nie aprobuje, prawda?
W mózgu rozbrzmiewają mi dzwonki alarmowe. Wie o moim wujku czy tylko zgaduje?
Odstawia kufel i wpatruje się we mnie z obezwładniającą intensywnością.
– Negocjacje zakończone, rząd jest gotowy podpisać kontrakt.
– Rząd nie może niczego podpisać bez mojej zgody.
No cóż, za późno, bym mogła cofnąć to zdanie.
– Dlatego zorganizowała pani to tajne spotkanie, żeby powstrzymać złego dewelopera przed zniszczeniem wizerunku królestwa?
Płonę ze wzburzenia i nienawiści. Doskonale wiem, ile zła pochodzi z takich miejsc, jak jego kasyna. Jeśli już jedno z nich ma być w Marlsdoven, korzyści powinny znacznie przewyższać potencjalne ryzyko.
–To nie jest tajne spotkanie – odpowiadam, z trudem zachowując spokój. – Nic w moim życiu nie jest tajne. Pana nazwisko widnieje w moim oficjalnym kalendarzu.
Jego niedowierzanie jest aż nadto oczywiste.
– Zostałem skierowany do tylnej bramy pałacu, wykorzystałem wejście, gdzie nie ma fotografów.
No tak, na dodatek jest świetnym obserwatorem. Rozmowa z nim jest jak wyzwanie.
– Czy chciałby pan być tu obfotografowany?
Używam jego imienia i nagle dociera do mnie, że lubię smak wyrazu „Santiago” w ustach. Tak o nim myślę od dnia, gdy zobaczyłam jego zdjęcia. Santiago. Niezgodnie z etykietą.
– Mój komentarz dotyczył raczej pani uczuć niż moich. Osobiście nie mam problemu z byciem wprowadzonym do pałacu jako wstydliwy sekret, ale fakt, że był to pani wybór, daje do myślenia…
Otwieram usta, żeby się sprzeciwić, ale zmieniam zdanie. W końcu dlaczego? Czy powinnam się wstydzić swoich uczuć?
– Nie uważam za stosowne informowania ludzi o pana zamiarach, dopóki nie upewnię się co do zysków i strat, co do zasadności projektu – mówię wreszcie.
Sięga po piwo, wstaje i pełnymi gracji krokami zmierza w moim kierunku. Nie mam czasu przygotować się na jego bliskość, na zapach jego płynu po goleniu. Każdy hormon w moim ciele zaczyna tańczyć.
– Wasz premier desperacko pragnie, by jak najszybciej rozpocząć realizację projektu.
– Chce pan wydać u nas miliony dolarów. Oczywiście, że premier jest zadowolony.
– W przeciwieństwie do pani – stwierdza, nie odrywając wzroku od drogocennego pierścienia na moim palcu.
Gdyby tylko wiedział! Nasz mały kraj jest daleki od zamożności, głównie w efekcie nieuczciwych manewrów podczas prywatyzacji majątku po śmierci moich rodziców.
– Sprzedaż ziemi to trudna i ryzykowna sprawa – przypominam. – Po sprzedaniu przestaje istnieć. Potrzebujemy pewnego projektu, który przyniesie zyski, nie przynosząc strat.
– Uważa pani, że kasyno nie spełni swej roli?
Nie. Kasyna są niebezpieczne, myślę.
– Uważam, że mogłoby – mówię głośno, wzruszając ramionami. Zbliżamy się do sedna mojej argumentacji. Przywiódł mnie do tego punktu niejako bez mojej świadomości. Chciałam działać powoli, oczarować go, zaimponować mu historią kraju, stworzyć jakiś rodzaj relacji. Manipulował mną.
– Zatem porozmawiajmy, księżniczko. Czego pani ode mnie chce?

Czego od niego chcę? Zasycha mi w ustach, gdy próbuję zdążyć z jakąkolwiek odpowiedzią, zanim uzna mnie za idiotkę. Nie daję rady. Mój umysł jest całkowicie przytłoczony jego obecnością. Zamiast skoncentrować się na prostych sprawach, które mieliśmy omówić, zwalczam pragnienie dotknięcia go, sprawdzenia, jak pod moją dłonią zadrżałyby jego mięśnie. Co się, do diabła, dzieje? Przetrwałam całe moje dorosłe życie, nie dając się omotać żadnemu mężczyźnie, a przynajmniej przy żadnym z nich nie straciłam zdolności mówienia.
– Możemy się zająć pana projektem? – proponuję wreszcie, w nadziei, że ślęczenie nad planami i liczbami zneutralizuje wpływ, jaki na mnie wywiera.
– Czyż nie to właśnie robimy?

Księżniczka Freja Henriksen nienawidzi hazardu. Gdy spotyka się z hiszpańskim inwestorem Santiago del Almodovárem, stawia szereg warunków, które musiałyby zostać spełnione, żeby wyraziła zgodę na otwarcie sieci kasyn. Santiago nie rozumie jej obaw. Zaprasza ją do Hiszpanii, by zobaczyła z bliska, jak funkcjonują jego kasyna. Freja wie, że nie zmieni zdania na temat hazardu, ale Santiago tak bardzo jej się podoba, że jedzie z nim na tydzień do Barcelony…

Pod wspólnym dachem

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1117

ISBN: 9788327684370

Premiera: 15-09-2022

Fragment książki

Merle Jordan była otoczona przez bąbelki. Białe i pieniste wypełniały obszerną wannę, drobne i musujące przyjemnie syczały z butelki szampana, którą właśnie otworzyła, a szklane i migoczące, wykonane z kruchego szkła, błyszczały tuż nad jej głową. Wszystko to wprawiało ją w absolutną błogość.
Otworzyła przeszklone drzwi, za którymi rozciągał się szeroki taras zakończony krętymi schodami, prowadzącymi wprost do basenu oświetlonego przez ogromny, okrągły księżyc rzucający światło na prywatną zatokę. Zauroczona tym widokiem zgasiła zwisające z sufitu kryształowe lampy i zapaliła migoczącą świecę tuż obok wanny.
Śmiejąc się, zsunęła z siebie bieliznę. Nigdy wcześniej nie brała kąpieli w tak ogromnej wannie. Nigdy wcześniej nie oszołomiło jej tak żadne miejsce. Nigdy nie sączyła nago szampana ze smukłego, kryształowego kieliszka. Nigdy też nie wykradała czasu wyłącznie dla siebie.
Pomimo późnej godziny letnie powietrze było wciąż ciepłe i lepkie. Nie mogła oprzeć się chęci ponownej kąpieli. Merle sączyła szampana i wciąż nie mogła uwierzyć, że trafiła jej się ta posada.
Dom, w którym się znajdowała, był olbrzymią letnią rezydencją na wyspie Waiheke, znajdującej się niecałą godzinę drogi od Auckland, największego miasta Nowej Zelandii. Wyspie nazywanej placem zabaw dla bogaczy. Willa wyposażona była w prywatny basen, spa, siłownię, salę kinową, piwnicę przepełnioną drogimi winami oraz prywatną przystań dla łodzi.
Cała nieruchomość została urządzona w prostym, aczkolwiek bogatym stylu. Drewniane, polakierowane na biało podłogi zapewniały ciepło, a miękkie sofy i eleganckie fotele zachęcały do relaksu. Budynek był przeszklony, jakby zapraszał do środka otaczającą go naturę, a rozwieszone w jego wnętrzu kosze z zielonymi roślinami, nadawały temu miejscu wyjątkowy klimat.
Nie mogła uwierzyć, że taka cudowna posiadłość stała pusta przez prawie rok, podczas gdy tylu ludzi na świecie, łącznie z nią, nie ma swojego kąta na ziemi.
Westchnęła z błogością, klękając we wciąż wypełnionej puszystą pianą wannie. Sięgnęła po butelkę szampana, którą zostawiła na półce.
– Och, cześć, kochanie – usłyszała za sobą niski, leniwy pomruk. – Dlaczego jesteś naga, a do tego w mojej wannie?
Merle zamarła w bezruchu, gapiąc się na opartego o framugę drzwi mężczyznę. Przez sekundę widziała tylko jego oczy. Błysnęły w świetle świec zwierzęcym, bursztynowym ciepłem.
To był Asthon Castle. Od razu go rozpoznała. Widziała jego portret na dole. Odziedziczył dom ponad rok temu, po śmierci ojca, ale był zbyt zajęty modelkami i wszelkimi wpływowymi osobami, które z nim pracowały, żeby zająć się sprawami rodzinnymi po śmierci ojca.
Merle była oszołomiona jego urodą. Wysoki, olśniewający, niebezpiecznie pewny siebie. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w jego muskularną sylwetkę i niesamowicie męską twarz. Doskonale wiedziała, że oprócz urody miał też w sobie inny magnes na kobiety. Lubił ryzyko. Czyż nie jest to nieodparta pokusa dla wielu kobiet, które chciały go okiełznać?
Była pewna, że pieniądze, wygląd i usposobienie, pozwalały mu zbyt łatwo zdobyć wszystko, na co miał ochotę. Wiedziała, że przez to rozleniwił się i nie szanował żadnych granic.
– Kochanie? – Ash przymrużył oczy.
Merle zorientowała się, że wciąż jest na kolanach, a piana nie zakrywa już jej ciała.
Szybko wślizgnęła się pod powierzchnię wody, zasłaniając ramionami biust. Czuła, że po twarzy spływa jej stróżka piany.
Ciemnoszara koszulka uwydatniała jego silne ramiona i szeroką klatkę piersiową. Ciemne dżinsy podkreślały długie, muskularne nogi. Oderwała wzrok od jego szczupłych bioder i znów powędrowała wzrokiem do męskich ramion otulonych szarym materiałem. Twarz Asha potęgowała buzującą w nim męskość. Ostre kości policzkowe, zmysłowe pełne usta układały się w prawie niezauważalny uśmiech i ukrywały pod idealnie prostym nosem. I te jego ciepłe, bursztynowe oczy… Wszystko w nim emanowało męskością.
– Dlaczego tu jesteś? – spytał ponownie, zupełnie niewzruszony jej nagością. Przywykł do nagich, napraszających mu się kobiet.
Merle poczuła się upokorzona. Leon Castle – przyrodni brat Asha i jej pracodawca – powiedział, że będzie miała ten dom na wyłączność, by wykonać powierzone jej zadanie. Przyjęła jego propozycję, ponieważ desperacko potrzebowała pracy, żeby uregulować dług powstały w walce o zdrowie dziadka. Teraz, gdy odszedł na wieki, musiała się jakoś wygrzebać z finansowego dołka, z którym pozostała sama.
– Kto cię tu przysłał?
Merle zesztywniała, wyczuwając lekką bezczelność w jego głosie.
– Leo Castle – opowiedziała, wreszcie znajdując w sobie odwagę.
– Leo cię zatrudnił? – Ash uniósł brwi, nie kryjąc zaskoczenia.
– Skąd on, u licha, wiedział, że przyjadę? Przecież wie, że nie korzystam z usług prostytutek – mruknął pod nosem.
Merle usiadła oszołomiona, zupełnie nie odczuwając już temperatury wody. Była cała zdrętwiała. Czy on myślał, że jest prostytutką? Serce zabiło jej szybciej. Naprawdę pomyślał, że czeka naga w wannie z szampanem, żeby go… zabawić? Bomba upokorzenia eksplodowała, niszcząc w niej resztki dobrego humoru, a jednocześnie budząc w jej wnętrzu coś grzesznego i gorącego. Coś, czego nie umiała nawet nazwać.
– Myślę, że zaszła pomyłka – wykrztusiła z siebie wciąż zawstydzona.
– Zapewne. – Podszedł do wanny, podnosząc z jej krawędzi butelkę szampana, zuchwale patrząc na jej nagie ciało. Wydął zmysłowo wargi, przekrzywił kokieteryjnie głowę, i popatrzył na etykietę szampana. – To nie żadna pomyłka. Świetny wybór! – Spojrzał na nią z uśmiechem i błyskiem w oczach. – Nie bałaś się postawić butelki za dziewięćset dolarów w tak niebezpiecznym miejscu?
– Co takiego? – Merle zachłysnęła się z wrażenia. – Za ile? – zapytała zmieszana.
Ash uśmiechnął się, a Merle prawie umarła. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa, gdy spojrzał jej prosto w oczy.
– Nie miałam pojęcia, ile to kosztuje. Przepraszam – wymamrotała jeszcze bardziej upokorzona. Dziewięćset dolarów?! Nie mogła uwierzyć, że butelka czegokolwiek kosztuje aż tyle. – Pan Castle powiedział, że mogę.
– Posłuchaj, kochanie, możesz wypełnić nim całą wannę jeśli tylko chcesz.
Znów coś zaiskrzyło w jego źrenicach, gdy ślizgał się wzrokiem po jej ramieniu. Czuła, że oczami wyobraźni zlizuje z jej ciała krople wody.
Znów zanurzyła się głębiej w wodzie. Miała wrażenie, jakby spotkała jakieś mitologiczne stworzenie. Coś rzadkiego i niespotykanego. Przecież ludzie nie wyglądają tak doskonale w prawdziwym życiu!
– Zostałam zatrudniona przez pana Castle. Mam uporządkować rzeczy twojego zmarłego ojca – wypaliła szybko. Czuła, że policzki płoną jej żywym ogniem.
– Słucham? – Ash znieruchomiał na sekundę, po czym odstawił butelkę szampana obok wanny.
– Zatrudnił mnie pan Leo Castle. Jestem archiwistką i mieszkam tu od środy – wymamrotała Merle niepewnie. – Zaczęłam od porządków w dokumentach, które ułożone są w kartonowych pudłach w garażu. Mam zrobić szczegółowe listy wszystkich cennych rzeczy, które tu znajdę, łącznie z winami. Resztą zajmą się rzeczoznawcy. Ja tylko wykonuję powierzone mi zadania. – Skończyła mówić, by złapać oddech. Spojrzała ponownie na Asha i zorientowała się, że wcale nie słucha jej wyjaśnień.
– Czuję się okropnie rozczarowany. Jak długo zamierzasz tu zostać? – Ash zmarszczył czoło.
– Sześć tygodni – odpowiedziała, przełykając ślinę – ale może to potrwać trochę dłużej, jeśli pracy będzie więcej, niż się spodziewałam.
– Nie miałem pojęcia, że Leo już się tym zajął. – Zdjął z wieszaka jeden z białych puszystych ręczników i położył na ziemi, obok butelki szampana.
– Pan Castle myślał, że dom będzie pusty podczas mojego pobytu.
– Miał rację, że tak myślał. – Ash zacisnął usta. – Może dokończymy tę rozmowę na dole? Spotkamy się za dziesięć minut w salonie, dobrze?
Merle wciąż patrzyła na niego zszokowana. Czy nie zamierzał jej przeprosić za to, że wziął ją za prostytutkę?
Ash przyglądał jej się z szelmowskim uśmiechem, jakby odczytał jej myśli i dodał:
– No, chyba że wolisz omówić warunki swojego pobytu tutaj.
– Nie! – krzyknęła.
– Nie martw się, ja też nie – powiedział rozbawiony jej zawstydzeniem. – I nie przejmuj się, usługi seksualne są zupełnie legalne w tym kraju.
– Wiem, ale to nie jest mój zawód. – Miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Czy możesz mnie winić za tę pomyłkę? Scena była wyreżyserowana idealnie. Świece, szampan i ty eksponująca swoje… wdzięki. – Wzruszył niedbale ramionami, nie odrywając wzroku od jej twarzy.
– Dla ciebie, to chyba nic nadzwyczajnego znaleźć nagą kobietę w swoim łóżku lub wannie, prawda? – Sama była zszokowana swoim pytaniem. Nigdy nie rozmawiała z nikim na takie tematy.
– Nie. – Uśmiechnął się lubieżnie. – Mało tego. To coś, co sprawia mi ogromną przyjemność.
Ash nie musiał nigdy płacić kobietom za to, że lądowały w jego łóżku. Robiły to z własnego wyboru.
Merle była przerażona swoimi dzikimi instynktami, które budziły w niej jego słowa. Dawno nie czuła do nikogo tak silnego pociągu seksualnego.
– Przyjemność to coś, co należy doceniać, a nie wstydzić się jej – dodał wzniośle, po czym wyszedł.
Merle czekała całkowicie zanurzona w wodzie, dopóki nie nabrała pewności, że się znów nie pojawi. Gdy zamknął za sobą drzwi, wynurzyła się z wanny. Pomimo że wciąż było jej gorąco, natychmiast ubrała się w t-shirt i swoją workowatą bluzę. Nie suszyła włosów, pozostawiając je w lekkim nieładzie. Przejrzała się w lustrze, żałując, że nie ma na sobie ani grama makijażu.
Głupia. Czemu nagle zaczęła myśleć o tuszu do rzęs i szmince? Przecież nie chciała jego zainteresowania. Sądząc po zdjęciach jego partnerek, które pojawiały się w mediach, nie była kobietą, którą mógłby się zainteresować. I bardzo dobrze! Choć Merle któregoś dnia chciałaby związać się z kimś na poważnie, Ash Castle nie był mężczyzną, który wchodzi w związki. Był kochankiem, uwodzicielem i zatwardziałym playboyem, który zostawił za sobą setki złamanych kobiecych serc. Merle nie chciała należeć do tego grona, nawet gdyby jakimś cudem był nią zainteresowany. Pewnie błysk w jego oczach spowodowany był kontekstem sytuacji, nie nią. Merle poczuła nieprzyjemny skurcz, gdy tylko pomyślała o tym, co widział, a raczej co mógł zobaczyć podczas jej kąpieli oraz tym, co sobie wyobraził.
– Mieszkasz na wyspie czy w Auckland? – zapytał dokładnie w tej samej sekundzie, w której pojawiła się na schodach. – Jest już późno, ostatni prom odpłynął i nie wiem, jak odwieźć cię do domu.
Merle zeszła powoli kilka stopni w dół, zatrzymując się trzy kroki przed nim. Popatrzyła mu prosto w oczy. Nie zamierzała opuścić tego domu ani tej nocy, ani żadnej innej przez kolejne sześć tygodni.
– Przyjechałem tu pracować. Potrzebuję ciszy i spokoju – dodał, gdy nie odpowiedziała.
– Nawet nie zauważysz mojej obecności – spróbowała go uspokoić.
– Czyżby? Nawet kiedy będziesz naga w mojej wannie i łóżku? – Rozciągnął usta w wymownym uśmiechu.
Była pewna, że celowo starał się ją zawstydzić, przywołując krępującą sytuację sprzed kilkunastu minut.
– Przeniosę się do innego pokoju.
– Odłóż pracę na tydzień – powiedział nagle. – Jedź do domu na wakacje. Oczywiście zapłacę za wszystko.
Ma wrócić do domu? Czyli gdzie? Czuła, że narasta w niej gniew. Dlaczego potrzebował tak ogromnego domu tylko dla siebie? Dlaczego potrzebował właśnie tego domu, skoro mógł mieć każdy inny? Merle doskonale wiedziała, że oprócz tego, że jest błyskotliwym miliarderem, jest również spadkobiercą luksusowego imperium apartamentów Castle Holdings w Australii. Jego ojciec za życia kupił ogromną ilość posiadłości, łącznie z tą, w której znajdowali się teraz.
Mężczyzna, który stał przed nią, był przyzwyczajony do robienia wszystkiego po swojemu. Do rozwiązywania problemów pieniędzmi. Choć powinna już do tego przywyknąć, poczuła się urażona jego odrzuceniem.
– Nie potrzebuję wakacji. Potrzebuję pracy, a to oznacza, że muszę tu zostać – odpowiedziała z pewnością w głosie.
– Możesz tu zostać do jutra. Później jedź do domu na tydzień. – Po raz pierwszy w życiu Ash Castle spotkał się z odmową.
– Niestety obecnie jestem „między rezydencjami”. – Zacisnęła zęby. Czuła się źle, że informuje go o osobistych sprawach.
– Między rezydencjami? – powtórzył. – Masz na myśli, że jesteś bezdomna?
– Pracuję, przechodząc od kontraktu do kontraktu. Nie muszę osiedlać się na stałe – skłamała. Poczuła, że spięła się jeszcze bardziej.
Jedynym powodem, dla którego dostała tę pracę, było to, że była dyspozycyjna i nie miała żadnych zobowiązań. Sonia, kierowniczka firmy archiwalnej, w której pracowała, miała przyjąć to zlecenie, ale z uwagi na jej wczesną zagrożoną ciążę, musiała odmówić. W ostatniej chwili poprosiła Merle, żeby poleciała za nią.
– Archiwiści nie zarabiają chyba najlepiej? – podsumował.
– Wielu ludzi pracujących w ważnych zawodach otrzymuje niskie pensje. – Nawet nie starała się zaprzeczyć.
– Czy praca archiwistki jest ważnym zawodem? Wybacz, że pytam, ale jestem zwyczajnie ciekaw.
Miała nieodparte wrażenie, że jest masa rzeczy, o których nie miał pojęcia. Przyglądał jej się uważnie, gdy nagle zapytał z rozbrajającym uśmiechem:
– Myślisz, że jest coś, czego mogłabyś mnie nauczyć?
Teraz ujawnił się całkowicie. Był arogancki, cyniczny, niepoprawny i doświadczony w swoich zagrywkach z kobietami. Miał w sobie wszystkie cechy, którymi gardziła. Tak, Merle mogła go nauczyć kilku rzeczy. Na początek dobrych manier.
– Moja praca nie polega na byciu twoją nauczycielką – powiedziała z wymuszoną odwagą. – Jesteś dużym chłopcem i jestem pewna, że wkrótce sam się wszystkiego nauczysz.
Przez krótką chwilę Ash patrzył na nią z uchylonymi ustami. Choć doskonale wiedziała, że nie powinna igrać z tym mężczyzną, sprawiało jej to satysfakcję.
– Jeśli weźmiesz na siebie opóźnienie archiwizacji o tydzień, opłacisz mi hotel i wszystko, czego sobie zażyczę, a także wypłacisz mi pensję za stracony czas, to jestem w stanie spełnić twoją prośbę i wyjechać jutro rano – powiedziała odrobinę ośmielona. – Miej tylko na uwadze, że to szczyt sezonu, a wyspa cieszy się ogromną popularnością. Myślisz, że znajdziesz mi odpowiednie zakwaterowanie?
– Chcesz, żebym to ja znalazł ci hotel? – zapytał, nie kryjąc zaskoczenia.
– Skoro chcesz, żebym odeszła, to tak. Musisz znaleźć mi hotel. – Nie mogąc znieść jego spojrzenia, wbiła wzrok w podłogę. Czuła, że znów się czerwieni. – Ewentualnie to ty możesz się wynieść – dodała nieco ciszej.
– Co takiego? – Nie wierzył w to, co właśnie usłyszał.
– Czyżbyś nie był przyzwyczajony do sprzeciwu? – Rzuciła mu złośliwe spojrzenie.
– Ciężko pracuję na to, by dostać to, czego chcę – powiedział dosadnie. – I zawsze to dostaję.
Gdy wpatrywał się w Merle z niesamowitą intensywnością, nagle straciła całą swoją odwagę. Zawstydzona własną zuchwałością spuściła wzrok i ukradkiem obserwowała, jak wyciąga z kieszeni najnowszy model telefonu warty kilka jej wypłat.
– Chyba już za późno na telefony – powiedziała speszona, wciąż żałując swej zuchwałości. Nie mogła sobie pozwolić na utratę tej pracy.
– Ale nie za późno na znalezienie wolnego pokoju. W końcu od czego jest internet? – odpowiedział, zanim zdążyła przeprosić za swoje słowa.
Obserwowała bacznie jego twarz przez kolejne sześć minut, gdy w skupieniu przesuwał palcem po ekranie. Kiedy kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, była pewna, że czas się pakować.
– Będziesz musiała zostać – zakomunikował, czym wprawił Merle w osłupienie. Była pewna, że jego radość wynika ze znalezienia jej nowego lokum.
Czy to źle, że rozkoszowała się faktem, że choć raz w życiu ten mężczyzna nie postawił na swoim? Niewątpliwie było to dla niego rzadkie doświadczenie. Przeszył ją dreszcz. Wygrała.
– Zostaniesz w moim starym pokoju. Ja zajmę apartament gościnny. – Wyprostował się i obdarował ją gorzkim uśmiechem. – Ale ostrzegam! Będę obserwował każdy twój ruch.
Odebrała to jako obietnicę. Zawoalowaną, gorącą i niewłaściwą obietnicę. Poczuła, że plus jej przyśpiesza. A może lepiej byłoby trzymać się od niego z daleka?
– Myślałam, że potrzebujesz przestrzeni – wymsknęło jej się, choć obiecała sobie, że już więcej się nie odezwie. Ash przymrużył oczy i spojrzał na nią spod ciemnych rzęs. Czy właśnie tak to robił? Obezwładniał kobiety jednym celnym spojrzeniem?
– Potrzebowałem – mruknął ponętnie – ale lubię też oglądać ciekawe… zjawiska.
Nie znał jeszcze jej imienia. Choć przypiął jej tego dnia wiele łatek, nawet nie zadał sobie trudu, by zapytać, jak się nazywa.
– Merle Jordan – powiedziała oschle, wyciągając ku niemu dłoń.
– Ash Castle – odpowiedział niepytany i ukłonił się drwiąco. – No tak, ale przecież ty już to wiesz.
Skinęła tylko głową. Lekko spanikowała na myśl o przyszłym tygodniu. Zamierzała go unikać, a w tym była dobra. Całe życie ukrywała się w cieniu swojej matki i starała się uniknąć krzyków i awantur babci. Wreszcie na coś się to przyda. Zresztą, ukrywanie się przed nim w tak wielkim domu nie mogło być trudne. Tak przynajmniej myślała. A poza tym miała pracę, w której mogła się zatopić.

Archiwistka Merle Jordan otrzymała od Lee Castle’a zlecenie uporządkowania dokumentów po jego zmarłym ojcu. Przez kilka tygodni ma do dyspozycji piękną posiadłość pod Sydney. Szczęśliwa, korzysta z uroku tego miejsca. Pewnego dnia w drzwiach staje Asthon Castle, przyrodni brat jej pracodawcy. Oboje są zaskoczeni swoją obecnością, bo zakładali, że będą tam sami. Postanawiają, że nie będą wchodzić sobie w drogę. Jednak coś ich do siebie przyciąga, utrudniając dotrzymanie warunków umowy…

Powdójne życie księcia Newlyna

Bronwyn Scott

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 598

ISBN: 9788327688712

Premiera: 15-09-2022

Fragment książki

Praca Mściciela została na dziś zakończona. Vennor Penlerick zdjął maskę z czarnego jedwabiu i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdy tylko znalazł się w Mayfair, ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Tutaj był kimś innym, księciem Newlynem. Natomiast wieczorami, w slumsach, wśród londyńskiej biedoty, był opiekunem, obrońcą i wartownikiem, zwalczał przestępczość i stawał między niewinnymi a złem, które przemierzało ciemne uliczki Londynu, czyhając na niewinnych i bezbronnych. Tutaj był mężczyzną, który bronił tych, którzy nie mogli się sami obronić. Tu miał powołanie i wiedział, dokąd zmierza.
Może dlatego zaczął odnosić wrażenie, że to maska zaczęła go określać, a nie on maskę. Ostatnio częściej bywał Mścicielem niż Newlynem. To był jego wybór, który jednak pociągał za sobą pewne konsekwencje. Przepaść między tymi rolami wciąż się pogłębiała. Mściciel miał własne cele, gdy tymczasem książę odziedziczył powołanie po przodkach. Kiedy Vennor stawał się Mścicielemiem, wiedział, co chce osiągnąć. Nie mógł jednak powiedzieć tego samego, gdy był księciem. Mimo to, obie jego tożsamości były w pewien sposób podobne. Tytuły i maski ukrywały człowieka, który stał za nimi. Ale nie jego dzieło. To łączyło obie postacie.
Vennor skręcił w kierunku Portland Square i swojej londyńskiej siedziby rodowej, starając się ukryć, że kuleje. Czujnie obserwował ulicę, ale wieczór w Mayfair był spokojny. Według towarzyskich standardów pora była jeszcze dość wczesna. Za parę godzin sytuacja może ulec zmianie, pomyślał ponuro. Przez ostatnie trzy lata jako Mściciel przekonał się, że żadne miejsce nie jest wolne od przestępczości. Początkowo przywdział maskę, by odnaleźć zabójcę rodziców. W pierwszych dniach po ich śmierci mógł jako książę użyć swoich wpływów i rozkazać wszczęcie śledztwa. Zarówno detektywi z Bow Street, jak i Straż zrobili, co mogli, ale nie znaleźli mordercy. Okazało się, że nawet władza ma swoje ograniczenia. Nie miał ich za to zamaskowany mściciel. Mściciel mógł udać się w miejsca niedostępne dla księcia.
Książęta nie mogli włóczyć się po szynkach i burdelach w poszukiwaniu odpowiedzi. Tam mogli wyłącznie stanowić cel. O ile w dzielnicy biedoty kolejny opryszek nie wzbudzi podejrzeń, o tyle książę w takim miejscu będzie się prosił o kłopoty. Vennor nie ukryłby tożsamości, przestępcy natychmiast dowiedzieliby się o tym i byłby narażony na atak. Sam utrudniłby sobie dochodzenie, a potencjalni informatorzy po prostu by uciekli. Natomiast Mściciel mógł dyskretnie popytać tu i ówdzie. Dzięki temu miał szansę wpaść na trop przeoczony przez detektywów z Bow Street.
Vennor jęknął, gdy postawił stopę na schodach, a jego biodro przeszył ostry ból. Mściciel otrzymał dziś zapłatę za swoją pracę. Łobuzy z Covent Garden napastujące kwiaciarkę musiały drasnąć go mocniej, niż przypuszczał. I tak lepiej, że skupili uwagę na uzbrojonym mężczyźnie, a nie na bezbronnej dziewczynie.
Drzwi otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i Vennor wszedł do elegancko urządzonego, choć surowego holu.
– Wróciłem, Honeycutt – oznajmił, posyłając kamerdynerowi szeroki uśmiech.
– Widzę, Wasza Miłość. – Z tonu kamerdynera przebijały dezaprobata i zmartwienie. – Znów jest pan ranny. – Jego bystremu wzrokowi mimo upływu lat nic nie umykało.
Honeycutt służył trzeciemu pokoleniu Newlynów i znał Vennora od urodzenia. Książę już od dawna nie próbował niczego przed nim ukrywać.
– To tylko draśnięcie – powiedział, wchodząc po schodach, choć rana dawała mu się we znaki. – Nic, czemu nie zaradzi gorąca kąpiel.
Kamerdyner szedł za nim, nie okazując wzburzenia, jakby pracodawcy co dzień wracali pokiereszowani i wymagający opatrzenia.
– Oczywiście, Wasza Miłość. Kąpiel już czeka. Pozwoliłem sobie też naszykować wieczorowy strój. Mimo wszystko przyślę zaraz whisky i bandaże. Nigdy za wiele ostrożności z ostrzami rzezimieszków.
– Nie potrzebuję bandaży – zaprotestował Vennor, choć whisky zamierzał wykorzystać.
Gdyby Honeycutt mógł decydować, trzymałby go w pudełku opatulonego miękką wełną.
– Skaleczenia mogą ropieć tak samo jak głębokie rany. Lepiej nie ryzykować – upierał się Honeycutt.
Gdyby nie służył rodzinie od pokoleń, jego zachowanie można by uznać za niesubordynację. Tym bardziej, że znając go, Vennor dobrze wiedział, jakie ryzyko stary sługa ma na myśli. Ryzyko, że dynastia Newlynów wygaśnie, zanim on sam umrze. Żaden kamerdyner z prawdziwego zdarzenia nie chciałby, żeby jego pracodawca umarł bezpotomnie.
Nie były to próżne obawy staruszka. Skoro Vennor pozostawał kawalerem i bawił się w Mściciela, rzeczywiście istniało takie ryzyko. Dziad księcia zmarł, mając sześćdziesiąt jeden lat, a ojciec w okolicach pięćdziesiątki. Żadnej z tych śmierci się nie spodziewano i żaden z nich nie zostawił gromady potomków. Obawa o ciągłość dynastii była więc uzasadniona, ale Vennor miał teraz na głowie pilniejsze sprawy.
Nie miał czasu na romanse, co było jednocześnie wybawieniem i przekleństwem. Nie chodziło o to, że nie chciał założyć rodziny. Chciał. Jak mógłby jednak pozwolić sobie na żonę i dzieci, gdy nadal mierzył się z najważniejszym zadaniem? Zawsze mógł pomyśleć o ożenku w przyszłym roku. Kiedyś, w przyszłości, poświęci się temu całkowicie. Obiecał sobie, że się ożeni, gdy tylko złapie mordercę rodziców. Znał swoją powinność i zamierzał osiągnąć zamierzony cel. Przynajmniej w ten sposób nie zawiedzie rodziców, choć zawiódł ich na wiele innych sposobów.
– To ledwie draśnięcie – zbagatelizował Vennor ponownie, uznając, że jest młody, niezwyciężony i ma przed sobą jeszcze wiele lat życia.
Wreszcie zaszył się w swoim pokoju, oazie spokoju i prywatności. Cynowa wanna stała przed kominkiem, parując zapraszająco. Czysta rozkosz. Przez parę chwil Vennor będzie zwykłym człowiekiem, a nie zamaskowanym mścicielem czy księciem. Nie będzie musiał martwić się przedłużaniem rodu, swatkami, misją zamaskowanego obrońcy niewinnych i unikającymi sprawiedliwości mordercami. Rozebrał się, patrząc z niechęcią na wieczorowy strój. Powoli zanurzył się w gorącej wodzie, sycząc, gdy sięgnęła rany. Najchętniej zostałby w kojącej kąpieli, racząc się whisky. Przynajmniej miałby chwilę dla siebie. Zresztą już wcześniej znacznie ograniczył zobowiązania towarzyskie, zasłaniając się żałobą. Wszyscy wiedzieli, że z rzadka pojawia się na rautach. Gdyby nie poszedł dziś, nikogo by to nie zdziwiło.
– Panna Marianne spodziewa się pana u Fordhamów – oznajmił Honeycutt, jakby znał tok jego myśli. – Przesłać jej wiadomość, że będzie pan nieobecny? – W jego pytaniu znów zabrzmiała dezaprobata.
Kamerdyner miał rację. Zostanie w domu zakrawało na tchórzostwo, a Vennor Penlerick nigdy nie określiłby się mianem tchórza.
Odchylił głowę na krawędź cynowej wanny i przyjął szklankę od starego służącego. W końcu będzie musiał dołączyć do towarzystwa w pełnym wymiarze, jakiego wymagała od niego książęca pozycja. Nie mógł wiecznie wykorzystywać żałoby jako pretekstu do nieobecności. Lepiej pojawić się na wybranej imprezie z Marianne u boku. Z nią przynajmniej to nie będzie całkiem stracony wieczór.
– Nie, nie odwołuj mojej obecności na balu – westchnął, zamykając oczy.
Trelevenowie byli starymi przyjaciółmi z kornwalijskiego domu w Porth Karrek. Marianne miała swój debiut towarzyski dwa sezony temu, gdy zginęli jego rodzice. Vennor irracjonalnie czuł się winny temu, że ich śmierć przyćmiła jej pierwsze imprezy towarzyskie. Dlatego w następnym roku, gdy tylko minął czas żałoby, starał się jej to wynagrodzić. Zabierał ją więc wszędzie tam, gdzie sam się pojawiał, choć wcale tego nie potrzebowała. Gdy on trwał w żałobie, stała się gwiazdą zarówno swego pierwszego sezonu, jak i kolejnego. Nadal jednak twierdziła, że obecność księcia u jej boku podnosi jej atrakcyjność jako dobrej partii. Vennorowi wydawało się, że jest wystarczająco atrakcyjna, niezależnie od jego obecności.
Teraz zaś jej towarzyszył, bo sam miał na to ochotę. Towarzystwo kogoś z domu, kogoś, kto go znał i nie zwracał przesadnej uwagi na jego tytuł, była mu miła. Doceniał również praktyczną stronę tego układu. Jej bliskość trzymała swatki na dystans. Marianne była jego tarczą, tak samo jak on jej. Oboje mieli swoje tajemnice i żadnemu z nich nie spieszyło się do małżeństwa. Wspólnie stawiali czoło światu. Niewielu odważało się konkurować z księciem i nieponaglana przez nikogo Marianne mogła sobie pozwolić na przebieranie w adoratorach.
Vennor dopił drinka i wyszedł z wanny. Ciepła kąpiel osłabiła dokuczliwość rany. Honeycutt już czekał z maścią i miękkim, puszystym ręcznikiem – odrobiną luksusu, zanim książę będzie musiał podjąć swoje obowiązki. Vennor miał osobistego lokaja, ale to Honeycutt zawsze czekał na niego, gdy wracał z misji Mściciela. Im mniej ludzi znało ten sekret, tym lepiej. Dyskrecja była wszystkim, nawet we własnym domu. Nie chodziło jedynie o to, że przemierzał londyńskie slumsy, niosąc sprawiedliwość. Diukowie byli uważnie obserwowani nawet we własnych domach. Służba plotkowała. Kto wie, do czyich uszu mogły dotrzeć takie wiadomości. Vennor nie chciał zdemaskowania. Rezygnacja z życia Mściciela byłaby utratą części jego tożsamości. I to tej, którą cenił najbardziej.
– Jak prezentowały się dziś sprawy Covent Garden? – Niefrasobliwie zadane pytanie nie zwiodło Vennora.
Stary sługa martwił się i starał się to ukryć. Nie chciał dodawać swej nadopiekuńczości do zmartwień pana. Vennor doceniał zarówno troskę, jak i próbę jej ukrycia.
– Jak zwykle – odparł Vennor, odrzucając na bok mokry ręcznik. – Dzielnica była pełna drobnych złodziejaszków i dziwek. Nie jest nawet w połowie tak niebezpieczna, jak doki czy Seven Dials – odparł z pewnym siebie uśmiechem. – To najbezpieczniejsza ze wszystkich lokalizacji.
Mściciel obdzielał swoją uwagą o wiele mroczniejsze zakamarki miasta. Występki w Covent Garden, teatralno–rozrywkowej części Londynu, były dość przewidywalne. Za to w portowej dzielnicy East Docks i w pobliżu placu stanowiącego skrzyżowanie siedmiu ulic, zwanego Seven Dials, przestępstwa były brutalne i nierzadko krwawe.
– Tego się właśnie obawiałem, Wasza Miłość. Nawet w „bezpieczną” noc sprawy mogą potoczyć się źle, jak miało to miejsce dzisiaj – mruknął Honeycutt, nakładając sporą porcję maści na zranione udo, na którym widać było poprzednie blizny.
Po latach bezowocnych poszukiwań mordercy rodziców, Honeycutt wolałby, żeby Vennor zrezygnował z roli Mściciela, ożenił się, spłodził dzieci i zaczął bezpieczniejsze życie księcia za grubymi murami rodowej posiadłości w otoczeniu licznych służących.
Vennor potrząsnął mokrą czupryną, rozchlapując wodę z włosów.
– Nie zrezygnuję. Nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się jakaś wskazówka – oznajmił z uporem, choć podzielał frustrację kamerdynera. To było jak wyścig na ślepo i bez wiedzy, w którym kierunku i jak daleko znajduje się meta. – Nie chciałbym poddać się u progu rozwiązania – dodał, choć były też inne powody.
Gdyby Vennor przestał być Mścicielem, to kim byłby? Stałby się podobny tym, którymi jego ojciec najbardziej gardził za życia. Uprzywilejowanym arystokratą, wegetującym bez celu. Vennor zawiódłby rodziców i zdradził ideały kornwalijskich lordów.
– Zatem na razie spróbujmy zmienić cię, panie, z powrotem w księcia. Nie możemy pozwolić, by panna Marianne czekała.

***

Vennor dostrzegł ją natychmiast po wejściu do sali balowej Fordhamów. Trudno byłoby jej nie zauważyć. Rude włosy Marianne przyciągały wzrok, tak samo jak jej biała, wyszywana cekinami suknia. Vennor był zdania, że nikomu nie było tak dobrze w bieli, jak jej. Pośród pastelowych kolorów sukni innych kobiet, wyróżniała się niczym latarnia morska na tle oceanu.
Stała przy kolumnie ozdobionej wiosenną zielenią i białymi różami, wśród innych debiutantek i kawalerów. Tłumek dawał świadectwo nie tylko tego, jak bardzo była lubiana, ale również jej szlachetności. Używała swej popularności, by włączać do zabawy innych. Pozdrowiła go uśmiechem, gdy dołączył do jej dworu. Ludzie jak zawsze rozstąpili się, robiąc mu miejsce, choć w atmosferze wyczuł pewną nerwowość. Po tym, jak odziedziczył książęcy tytuł. towarzystwo czuło się skrępowane w jego obecności. Diukowie z natury rzeczy byli onieśmielający. Ale nie dla Marianne. Dla niej nadal był po prostu Vennorem.
– Wasza Miłość, jednak zdecydowałeś się do nas w końcu dołączyć. Dochodzi jedenasta i już zaczęłam się zastanawiać, czy zaszczycisz nas swoją obecnością – rzuciła żartobliwie.
Vennor uśmiechnął się zadowolony z powrotu do rutyny. Przywykli do siebie podczas londyńskiego sezonu, a ich przyjaźń się pogłębiła. W poprzednich latach to jej trzy siostry były debiutantkami, zanim wyszły za mąż. Trzej przyjaciele Vennora z kręgu kornwalijskich lordów również znaleźli swoje partnerki. Już tylko oni dwoje pozostali wolni. Marianne od zawsze była mu bliska, ale teraz zaliczał ją do grona nielicznych przyjaciół.
Ujął jej dłoń w rękawiczce i ucałował.
– Czy mogę mieć zaszczyt zatańczenia z panią przed przerwą na posiłek? – spytał, sięgając po karnecik balowy, który miała przypięty do nadgarstka razem z ołówkiem. Wpisał swoje nazwisko tam, gdzie zawsze. Marianne zawsze rezerwowała dla niego ten długi taniec, nie chcąc utknąć z jakimś nudziarzem. W tym czasie także Vennor mógł uczestniczyć w balu, wypełniając zobowiązania towarzyskie, a jednocześnie był bezpieczny od swatek. Ten układ pasował obojgu i sprawdził się już podczas poprzedniego sezonu. Dziś jednak po raz pierwszy wśród znajomych, otaczających ją wianuszkiem, Vennor wyczuł niezadowolenie. Komuś jego obecność była wyraźnie nie w smak. Rozejrzał się po twarzach i natrafił na niechętne spojrzenie hrabiego Hayesa.
– Proszę wybaczyć śmiałość, ale mam nadzieję, że moja propozycja spotyka się z pani aprobatą, panno Treleven? – upewnił się, widząc, że hrabia zdecydowanie nie aprobuje jego obecności.
Vennor nie zamierzał pytać Hayesa o przyzwolenie, upewniał się tylko, co do zdania Marianne, a hrabia miał zbyt dobre maniery, by wyrazić swoje niezadowolenie inaczej niż morderczym wzrokiem. Nawet to dało jednak księciu do myślenia.
– Nie ma czego wybaczać – zapewniła go Marianne i zwróciła się do hrabiego, by poprawić mu humor. – Mój panie, to chyba nasz taniec?
Zamyślony Vennor spod ściany obserwował tańczącą Marianne i błyski rozsiewane przez cekiny jej sukni. Więc to była najgorętsza plotka sezonu krążąca po klubach dżentelmenów – Hayes zamierzał się zdeklarować. Interesujące i nieuniknione, a jednak niepokojące, pomyślał.
Nie powinien czuć się zaskoczony. Hayes właśnie wrócił z dwuletniej podróży na kontynent i najwyraźniej był gotów do ożenku. Jego zainteresowanie mogło pochlebiać, bo stanowił niezłą partię. Marianne była piękną, młodą kobietą, która zabłysła na salonach. Dzięki swej inteligencji, wyrafinowaniu i sporemu posagowi zdołała się wznieść ponad stan ojca baroneta i przyciągnąć uwagę mężczyzn stojących wyżej na arystokratycznej drabinie. Promienna, pewna siebie kobieta, już dawno zajęła miejsce rozczochranej chłopczycy, która domagała się zabierania na wyprawy na ryby, czy na poszukiwania trufli do lasu. Czas nie stał także w miejscu, gdy Vennor był w żałobie. Zauważył to Hayes i wykorzystał sprzyjający moment.
Vennor wziął z tacy kieliszek i upił łyk szampana. Marianne miała jednak również inne ambicje poza małżeństwem. Nie dla niej jałowa egzystencja. Co powiedziałby Hayes, znając jej aspiracje? Może go czekać spora niespodzianka. Marianne również, jeśli nie będzie ostrożna.
Zastanowiła go własna reakcja na myśl o tej parze. Przecież dobrze życzył Marianne. Czyżby był zazdrosny? Była przecież tylko jego przyjaciółką.
Taniec dobiegł końca i para wróciła do towarzystwa. Marianne miała zaróżowione policzki i przyspieszony oddech.
– Nasz taniec jest następny – powiedziała.
Radosna i podekscytowana ujęła go pod ramię. Dlaczego nie miałaby się tak czuć? W jej świecie nie było cieni, śmierci i straty. Niebezpieczeństwo nie czaiło się w ciemnych zaułkach i nie powodowało bezsenności. Brała życie za rogi i kształtowała świat po swojemu. Vennor dziwił się, że takie podejście odpowiadała tradycjonaliście Hayesowi. Zdawał się prostolinijny i dość purytański. Marianne stanowiła jego przeciwwagę, więc Vennor domyślał się, co dostrzegł w niej hrabia, ale nie mógł zrozumieć, co ona widziała w nim. Z łatwością poprowadził ją na parkiet. Często razem tańczyli. Nawet przed jej debiutem na salonach, Vennor był częstym gościem Trelevenów i partnerem w nauce tańca ich córek. Dziś jednak był bardziej świadomy swojej dłoni na jej talii, jej ręki w jego dłoni, bliskości jej ciała, dopasowania kroków i ruchów w tańcu. Gdy Marianne wyjdzie za mąż, nie będą więcej tak tańczyć, konwersować i się spotykać. Straci jej przyjaźń.
Choć zależało mu na tym tańcu, noga zaczęła się mu dawać we znaki. Mimo kąpieli i maści, udo paliło żywym ogniem. Vennor powinien był wiedzieć, że chodzenie to jedno, ale walc to zupełnie co innego.

Książę Newlyn prowadzi za dnia życie typowego arystokraty, nocą przemierza ulice Londynu, by samowolnie bronić prawa i zbierać informacje. Próbuje rozwikłać zagadkę śmierci rodziców, nie wierzy, że byli ofiarami napadu rabunkowego. Trop prowadzi z mrocznych zaułków na eleganckie salony. Książę ukrywa swą tożsamość, ale na balu spotyka przyjaciółkę, która może zniweczyć jego plany. Marianne marzy o karierze dziennikarskiej, jest bystra i zadaje za dużo dociekliwych pytań. Jej wdzięk go rozprasza i każe się zastanowić, czy postąpił słusznie, bez reszty skupiając się na szukaniu zemsty. Przecież dzięki tej cudownej kobiecie może odnaleźć coś o wiele cenniejszego.

Propozycja nie do odrzucenia

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1114

ISBN: 9788327684271

Premiera: 25-08-2022

Fragment książki

Gdyby Kendra Connolly skupiła się tylko na swoim oburzeniu, myśląc, jak bardzo ta sytuacja jest skandaliczna i poniżająca, nigdy nie zrobiłaby tego, co było konieczne. Ale nie miała innego wyjścia. Musiała działać. Po raz pierwszy w życiu rodzina potrzebowała jej pomocy.
Już stanowczo zbyt długo siedziała w samochodzie na podziemnym parkingu pod biurowcem Skalas Tower, pośrodku ruchliwego Manhattanu. Miała trochę czasu na pojawienie się w kamerach w windzie, zanim ochroniarze, którzy ją wpuścili, zaczną jej szukać w tym północnoamerykańskim centrum władzy najbogatszych mężczyzn na świecie. Zegar odmierzał czas, a ona nadal wpatrywała się w zbielałe kostki dłoni zaciśniętych na kierownicy, przygotowując się psychicznie do nieprzyjemnego zadania. Wciąż nie mogąc zebrać się w sobie.
– Musi być jakieś inne wyjście – powiedziała w rozmowie z ojcem.
Właściwie powtarzała te słowa tyle razy, że bardziej przypominały błaganie. Zdecydowanie chciała się wykręcić, ale Thomas Pierpont Connolly wydawał się, jak zwykle, nieporuszony.
– Na miłość boską, Kendro – huknął na nią wcześniej tego dnia, kiedy po raz ostatni próbowała skłonić go do zmiany zdania. Siedział rozparty w wielkim skórzanym fotelu, z dłońmi splecionymi na obcisłej koszuli polo, gotowy do gry w golfa. Nic bowiem nie mogło go powstrzymać przed udaniem się na pola golfowe w Wee Burn, kiedy przyjeżdżał do rodzinnego domu na wyspie w Connecticut, którą jego przodkowie zajęli w dawnych dobrych czasach. – Nie myśl tylko o sobie, dla odmiany. Brat potrzebuje twojej pomocy. Na tym powinnaś się skupić, dziewczyno.
Kendra nie ośmieliła się wspomnieć, że nie zgadza się z taką oceną sytuacji. To znaczy, nie wyraziła tego bezpośrednio.
Tommy junior ciągle stwarzał problemy, ale ojciec zdawał się tego nie dostrzegać. Dla niego syn był zawsze wspaniały. Kiedy Tommy’ego wydalano z każdej szkoły z internatem na Wschodnim Wybrzeżu, do jakiej uczęszczał, Thomas uznawał, że młody ma po prostu za dużo energii. Gdy wyrzucono go ze studiów – mimo biblioteki, którą ojciec zbudował, żeby go przyjęto – senior tłumaczył to uporem typowym dla członków rodu Connollych. Nieudane próby Tommy’ego osiągnięcia niezależności finansowej, które kosztowały ojca majątek, zostały z kolei uznane za godne podziwu usiłowania pójścia w ślady przodków. A jego niefrasobliwe poczynania na stanowisku wiceprezesa rodzinnej firmy – wydatki w ramach funduszu reprezentacyjnego i niewiele rzeczywistej pracy – były wychwalane przez ojca jako sprytne posunięcia.
Młody Tommy dosłownie nie mógł zrobić nic złego, choć z pewnością starał się ze wszystkich sił.
Tymczasem Kendra pojawiła się na świecie dopiero później i chyba trochę przypadkowo w kulturalnym, lecz pełnym chłodu małżeństwie rodziców. Urodziła się, kiedy Tommy miał czternaście lat i zaliczał właśnie piątą szkołę z internatem, a zamożni rodzice nie bardzo wiedzieli, co z nią robić. Oddano ją pod opiekę niań, co służyło jej całkiem dobrze. Majątek dawnego rodu Connollych, pochłaniający uwagę ojca i brata, miał dla niej tylko takie znaczenie, że zapewniał jej miejsce w przestronnym domu na Złotym Wybrzeżu w Connecticut, gdzie mogła zaszyć się w jakimś kącie i zająć czytaniem książek.
Matka była bardziej przystępna niż ojciec, ale tylko wtedy, gdy Kendra dostosowywała się do jej konkretnych wymagań, dotyczących tego, jak powinna się zachowywać młoda dama. Musiało być to zgodne z tradycją rodu, którego korzenie sięgały czasów przybycia pierwszych kolonistów na żaglowcu Mayflower. Chcąc ją zadowolić, Kendra kształciła się w Mount Holyoke, jak wszystkie inne kobiety z jej rodziny od czasów założenia tej szkoły. Gdy dorosła, zrozumiała jednak, że jedynym sposobem przyciągnięcia uwagi ojca będzie próba wzięcia udziału w tym, co interesowało go najbardziej, czyli jego biznesie. Teraz żałowała, że tego nie zrobiła.
Czas mijał, a Kendra nie miała ochoty wyjaśniać ochroniarzom ze Skalas Tower, czemu się ociąga. Przeszukali już dokładnie jej samochód, sprawdzili, kim jest, i wysłali jej zdjęcie na piętro kadry kierowniczej, gdzie, jak chłodno ją poinformowano, jest oczekiwana. Jeśli nie zjawi się tam w ciągu dziesięciu minut, pewnie zostanie uznana za potencjalne zagrożenie.
Zmusiła się do opuszczenia samochodu i zadrżała, chociaż wcale nie było zimno. Nie lubiła Nowego Jorku i tyle. Panował tu zbyt duży hałas i harmider. Wszystkiego było za dużo. Nawet tutaj, kilka pięter pod słynną Skalas Tower, wznoszącą się pod niebo, niezwykłą konstrukcją architektoniczną ze szkła i stali, wyczuwała ruch na ulicach.
Choć może to były tylko jej niespokojne myśli. Była bowiem pewna, że za nic na świecie nie ma ochoty spotkać się znowu z Balthazarem Skalasem.
Wygładziła wąską spódnicę, ale nie uległa pokusie, by wskoczyć z powrotem do auta i po raz kolejny sprawdzić swój staranny i delikatny makijaż. Nie było sensu. Musiała się spotkać ze Skalasem, a prawdopodobnie pochlebiała sobie, myśląc, że ją rozpozna.
Podekscytowanie, jakie odczuwała, sugerowało, że chodzi o coś więcej, ale to zignorowała, idąc po betonie w stronę wind. Ostatecznie minęło już kilka lat. Poza tym znajdowała się w biurowcu, a nie na jednym ze sztywnych przyjęć w domu swojej rodziny, pełnych bogatych i wpływowych gości, gdzie musiała odpowiednio się prezentować, nie przynosząc wstydu rodzicom. Jedynie na takich spotkaniach stykała się z ludźmi, których jej ojciec i brat tak bardzo podziwiali, w rodzaju Balthazara Skalasa, czczonego przez wszystkich bez wyjątku.
Thomas z pewnością nie zamierzał pozwolić Kendrze pracować razem z nim w firmie, a brat zawsze wyśmiewał się z jej ambicji. Lubiła łudzić się myślą, że wolał trzymać ją na dystans, ponieważ się bał, że odkryje jego kombinacje. W rzeczywistości jednak znała prawdę. Tommy w ogóle o niej nie myślał i z pewnością nie czuł się zagrożony jej poczynaniami, co tego dnia dał jej jasno do zrozumienia.
Rozsądek mógłby ją skłaniać do zastanowienia, dlaczego podjęła się dla nich tego nieprzyjemnego zadania. Ojciec i brat zawsze traktowali ją jak intruza czy też małżeńską „wpadkę”, a matka przypominała sobie o niej tylko w chwilach przerwy pomiędzy przyjęciami w ogrodzie a imprezami charytatywnymi.
Na tym właśnie polegał problem. Było to jedyne zadanie, o jakie kiedykolwiek ją poprosili.
Dlatego miała wrażenie, że to jej jedyna szansa, by się wykazać. Udowodnić, że jest warta nazwiska Connolly, nie urodziła się przypadkowo i zasługuje na miejsce w firmie. Wtedy może w końcu zaczęliby traktować ją poważnie, jak równą sobie. Może wreszcie przestałaby się czuć tak bardzo samotna. Gdyby okazała się użyteczna, nie czułaby się taka wykluczona z rodziny jak zawsze do tej pory.
Obojętnie, ile razy sobie powtarzała, że to wszystko dzieje się z powodu dużej różnicy wieku dzielącej ją od brata lub faktu, że reprezentuje dość osobliwy moment w skądinąd pozbawionym bliskości małżeństwie rodziców, to i tak bolało ją lekceważenie, jakie jej okazywali. Łatwo ją ignorowano lub po prostu nie informowano jej o różnych problemach, dotyczących ich wszystkich.
Może tym razem zdoła pokazać, gdzie należy jej się miejsce. Tak więc choć na samą myśl o tym, co ma zrobić, czuła lęk, i uważała, że Tommy powinien przynajmniej raz ponieść karę za swoje zachowanie, pomaszerowała w stronę windy z napisem: „Piętro kadry kierowniczej”. Wprowadziła kod, który jej wcześniej podano, i kiedy drzwi rozsunęły się przed nią bezszelestnie, szybko weszła do środka.
Jadąc windą na górę, wciąż wspominała rozmowę z ojcem.
– Nie rozumiem, czemu uważasz, że taki wpływowy i bezwzględny człowiek jak Balthazar Skalas mnie wysłucha – powiedziała ojcu, siedząc na niewygodnym krześle po drugiej stronie jego biurka. – Z pewnością bardziej wysłuchałby ciebie.
Thomas zaśmiał się gorzko i spojrzał na nią, lecz nie tak protekcjonalnie jak zwykle.
– Skalas nie chce mieć do czynienia z Connolly Company. Wydaje mu się, że jestem tak samo winny jak Tommy.
Kendra niemal się wtedy ucieszyła, licząc na to, że może ojciec w końcu dostrzeże prawdę o swoim synu.
– W takim razie tym bardziej nie będzie chciał mieć nic wspólnego ze mną – odparła. – Przecież ja też należę do rodziny.
– Proszę cię, Kendro. Ty nie masz do czynienia z firmą. Musisz przemówić do niego jak do… człowieka dbającego o dobro rodziny.
W głowie miała pełno podniecających wizerunków Balthazara Skalasa, które próbowała ukryć nawet przed sobą. Wydawał się jej zbyt… niebezpieczny, władczy i przystojny. Zaczerwieniła się, ale ojciec nie zwracał uwagi na coś tak nieistotnego jak stan emocjonalny jedynej córki. Po raz pierwszy w życiu chciał od niej czegoś więcej niż tylko to, żeby uśmiechała się grzecznie na przyjęciach do jego rozpustnych wspólników w interesach.
– Co on wie o rodzinie? – odparła, dumnie zachowując spokój. – Podobno jest skłócony z własnym bratem.
– Może i jest, ale wcale nie proponuję, żeby wtrącać się w te spory. Poza tym nadal prowadzą razem firmę.
– Czytałam artykuł o tym, że podobno podzielili się korporacją na pół, żeby nie musieli…
– W takim razie powinnaś się odwołać do jego poczucia męskości, Kendro – przerwał jej dobitnie ojciec.
Spoglądali na siebie ponad wielkim biurkiem, które jakiś przodek ojca wygrał od Andrew Carnegiego podczas zakładu. Kendra myślała, że się przesłyszała albo coś źle zrozumiała. Ogarnęło ją wzburzenie, ale jakimś cudem się opanowała.
Na wypadek gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, o co prosił ją ojciec, to rozwiał je Tommy, zastępując jej drogę, gdy wyszła z gabinetu. Dopadł ją za rogiem w korytarzu, błyskając zębami i pewnie myśląc, że jest czarujący. Kendra jednak wiedziała lepiej.
– Chyba nie zamierzasz wystąpić w tym stroju? – burknął, obrzucając ją pogardliwym wzrokiem. – Wyglądasz jak sekretarka. To się nie nadaje do tego, o co nam chodzi.
– Nie musisz mi dziękować za to, że mam cię ratować – odparła cierpko. – Samo to poświęcenie powinno być już dla mnie nagrodą.
Chwycił ją mocno za ramię.
– Nie wiem, co ojciec ci powiedział. Ale to jedyna droga wyjścia. Musimy się postarać, żeby Skalas nie wniósł przeciwko mnie zarzutów. A to się nie uda, kiedy mu się pokażesz w tych bezgustownych ciuchach.
– Podobno mam zaapelować do jego poczucia lojalności wobec rodziny, Tommy.
Zaśmiał się cynicznie.
– Balthazar Skalas nienawidzi swojej rodziny. Nie zamierza wspominać dawnych dobrych czasów, siostrzyczko. Ale plotki mówią, że zawsze ma ochotę na nową kochankę.
– Nie myślisz chyba, że…
Brat potrząsnął głową, a tym samym i Kendrą, którą wciąż trzymał za ramię.
– Masz jedyną szansę dowieść, że jesteś coś warta. Na twoim miejscu nie zmarnowałbym tej okazji.
Kilka godzin później wciąż jeszcze czuła się odrętwiała po tej rozmowie. W lustrze na ścianie windy dostrzegała lęk na swojej twarzy i kilka piegów, których jej matka nie znosiła. Bardzo chciała wierzyć, że ojciec miał co innego na myśli, a Tommy… był po prostu taki jak zawsze. Ale dobrze wiedziała, jak jest naprawdę.
Właściwie co za różnica? – pomyślała, gdy winda ruszyła do góry. Kochanka czy małżeństwo bez miłości?
Tommy żądał, żeby została kochanką, podczas gdy matka od lat próbowała wydać Kendrę za mąż. Emily Cabot Connelly nie miała pojęcia, czemu córka nie ukończyła studiów z pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Patrzyła też nieprzychylnym wzrokiem na próby przekonania Thomasa, czynione przez Kendrę w ostatnich trzech latach, żeby dał jej pracę w firmie, kiedy nie udało się znaleźć dla niej męża.
– Nie chcę wychodzić za mąż – zaprotestowała Kendra ostatnim razem, gdy pojawił się ten temat przed kilkoma tygodniami, w drodze na nudne przyjęcie z okazji jednej z akcji dobroczynnych dla zwierząt organizowanych przez Emily.
– Kochanie, nikt nie chce wychodzić za mąż ani się żenić z własnej woli. Mamy pewne zobowiązania wynikające z pozycji, jaką zajmujemy. No i każdy otrzymuje jakąś rekompensatę za swoje wybory. – Matka się zaśmiała. – Co chcenie ma z tym wspólnego?
Najwyraźniej oczekiwała, że Kendra pójdzie w jej ślady. Poślubi kogoś, żeby umocnić stan posiadania, a potem będzie w nagrodę prowadzić wygodne życie, zajmując się dobroczynnością. Gdyby chciała, mogłaby nawet uciec do Europy jak jej cioteczna babka, czarna owca w rodzinie, i „zapomnieć” o powrocie do domu.
Gdyby została kochanką takiego człowieka jak Balthazar Skalas, byłoby to mniej więcej tym samym co małżeństwo z rozsądku, tylko trwałoby krócej. Liczył się pożytek, jaki z tego płynął, a nie sam związek. Nikt jednak nie zwracał uwagi na to, że Kendra chciała osiągnąć własne korzyści.
Winda wznosiła się szybko, a migające czerwone światełko przy kamerze przypominało Kendrze, że powinna zachować opanowanie. Przybyła tutaj w interesach. W wąskiej spódnicy, sensownej wysokości szpilkach i ciemnej jedwabnej bluzce czuła się jak wiceprezes rodzinnej firmy, którą chciała kiedyś zostać.
Wcale nie przypominam sekretarki, pomyślała, zerkając w lustro. Ale też nie wyglądała jak kobieta starająca się o pozycję kochanki człowieka takiego jak Skalas, który, jak się pocieszała, pewnie jej nawet nie pamięta. Z pewnością bywa na licznych przyjęciach, wzbudzając w tysiącach kobiet takie samo pożądanie, jakie czasem budziło ją w nocy.
Właściwie nie miało znaczenia, co powiedział ojciec lub Tommy, ponieważ to ona miała wykonać zadanie, nikt inny. Doszła do wniosku, że najlepiej wybrać chłodne i wyważone podejście, w którym ani nie będzie zaprzeczać przewinom brata, ani też nie spróbuje dopatrywać się lepszej strony w człowieku znanym z trudnego charakteru.
No, chyba że Skalas mnie pamięta, pomyślała.
Drzwi windy się otwarły i wyszła energicznym krokiem na korytarz. Na wypadek, gdyby miała jakieś wątpliwości co do tego, gdzie się znalazła, to wyłożone marmurem kuluary jej o tym przypomniały. Dostrzegła nazwę firmy Skalas & Synowie wyrytą w kamieniu, jakby było to małe rodzinne przedsiębiorstwo, podczas gdy nieżyjącego już Demetriusa Skalasa uznawano swego czasu za najbogatszego człowieka na świecie.
Po jego śmierci dwaj synowie przejęli prowadzenie międzynarodowej korporacji, obejmującej wiele różnych branż. Wszyscy przepowiadali, że doprowadzą firmę do ruiny, a oni zamiast tego w ciągu dwóch lat podwoili majątek ojca. Każdy z nich z osobna był teraz od niego bogatszy.
Dowiedziała się o tym z artykułów, a czytała wszystkie na temat ich rodziny. Balthazar był najstarszym synem. Spędzał czas, przebywając w głównej siedzibie firmy w Atenach, a często też w ważnych filiach biura, takich jak ta na Manhattanie, i uważano go za poważniejszego z obu braci. Constantine wydawał się większym snobem ze względu na swoje upodobania do wyścigów samochodowych oraz modelek i spędzał większość czasu w Londynie.
Plotki głosiły, że obaj nie znosili się nawzajem. Ale żaden z braci nigdy nie komentował pogłosek dotyczących ich prywatnego życia.
Kendra przypuszczała, że biuro będzie puste o tej porze dnia, czyli o ósmej wieczorem, kiedy to wielki Balthazar znalazł dla niej czas w swoim napiętym rozkładzie zajęć. Ale idąc w stronę recepcji, zobaczyła, że panuje tu taki ruch, jakby była ósma rano.
– Panna Connolly, czy tak? – spytała ją z grzecznym uśmiechem kobieta za biurkiem sekretariatu, po czym nacisnęła jakiś guzik, gdy Kendra skinęła głową. – Pan Skalas rozmawia przez telefon, ale zaraz do pani przyjdzie.
Wstała i wprowadziła Kendrę przez wielkie oszklone drzwi w głąb biura. Zamiast jednak skręcić w stronę jego gwarnej części, powiodła ją przez długi marmurowy korytarz z kolekcją dzieł sztuki w przeciwnym kierunku. Kendra miała wrażenie, jakby szła wałem obronnym starego zamku, zmuszona poświęcić siebie groźnemu królowi dla dobra swojej wioski… Ale wyobrażanie sobie czasów średniowiecza wcale nie poprawiało jej humoru.
Na końcu korytarza recepcjonistka wprowadziła ją do kolejnego pomieszczenia, najwyraźniej przeznaczonego do przyjmowania gości, lecz o wiele bardziej wytwornego i zacisznego.
– To prywatny gabinet przyjęć pana Skalasa – oznajmiła. – Proszę się rozgościć. Gdyby pani czegoś potrzebowała, to po drugiej stronie korytarza są asystenci, którzy chętnie pomogą. – Po tych słowach wyszła.
Kendra nie była w stanie usiąść, czując narastający niepokój. Stała więc, wpatrując się przez okno w rozświetlony Manhattan. Nie masz się co bać, wmawiała sobie. On na pewno cię nie pamięta.
Sama jednak pamiętała tamto wydarzenie aż za dobrze…

Kendra Connolly zawsze starała się być posłuszną córką i dobrą siostrą. Gdy brat dopuszcza się w pracy kradzieży, daje się przekonać rodzinie, że tylko ona może uprosić jego szefa, Balthazara Skalasa, by nie wnosił sprawy do sądu. Spotyka się z Balthazarem, a on składa jej propozycję, by w zamian została jego kochanką. Kendra uświadamia sobie wówczas, jak bardzo jest przez wszystkich wykorzystywana. Porzuca swoje dotychczasowe życie i wyjeżdża do Prowansji. Trzy miesiące później odnajduje ją tam Balthazar i składa inną propozycję, którą tym razem trudno będzie Kendrze odrzucić…

Przygoda w Grecji, Wywiad w nocnym klubie

Sharon Kendrick, Andie Brock

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1118

ISBN: 9788327684448

Premiera: 25-08-2022

Fragment książki

To naprawdę bolało.
Marnie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć, chyba nigdy nie krzyczała tak głośno. Wygramoliła się z wody i opadła na twardy piasek, drżąc na całym ciele, choć popołudnie było upalne.
Co za pech.
Przygryzła wargę, starając się pokonać ból, który nacierał na nią z każdej strony. Jej siostra bliźniaczka siedziała w więzieniu, podczas gdy ona była na greckiej wyspie, która aktualnie w niczym nie przypominała obiecanego raju.
Obróciła głowę, przyglądając się stopie, która była cała czerwona i najeżona czarnymi kolcami. Jęknęła, ledwie dostrzegając cień, który nagle na nią padł.
– Co się stało, do diabła?
Głos był głęboki i władczy. Marnie podniosła głowę i zobaczyła sylwetkę mężczyzny, który zasłaniał teraz słońce. Jego tors był zroszony kropelkami wody, które lśniły jak małe diamenty – zaparło jej dech w piersi. Jego dłoń znajdowała się w okolicy krocza i nagle zdała sobie sprawę, że mężczyzna zapinał zamek dżinsów.
Pomimo pulsującej z bólu pięty Marnie nagle stała się podwójnie świadoma jego bliskości, bo to był on. Pływak. Mężczyzna, którego dostrzegła, zanim została ukąszona, nie tylko dlatego, że był jedyną osobą na plaży. Któż by nie zwrócił uwagi na jego dzikie, niemal pierwotne piękno? Przyjechał tu na starym motorze, który zostawił gdzieś na piasku.
Z dziwną fascynacją obserwowała, jak zdejmował dżinsy i koszulkę, potem pobiegł w stronę morza i zanurzył się w szafirowych falach. Poruszał się z wrodzoną gracją i lekkością, jakby bez trudu przedzierał się przez wodę, ale jego zdeterminowane ruchy były raczej mechaniczne niż radosne.
– Wszystko w porządku? – ponaglił ją. – Słyszałem, jak krzyczysz.
Jej wzrok przyzwyczaił się do nagłego cienia i teraz widziała go wyraźniej, lecz jego twarz pozostawała twarda, a usta zacięte. Stał nieporuszony, jakby jego ciało wyciosano z kamienia lub wykuto z metalu. Tylko oczy zdawały się żywe, przyglądał jej się i od razu pożałowała, że ma na sobie to pomarańczowe bikini, które dostała od koleżanki z pracy przed wylotem z Londynu, bardziej w ramach żartu, bo nikt nie sądził, że kiedykolwiek je założy. Gdyby pasek jej starego, jednoczęściowego kostiumu nie pękł, to kuse bikini nigdy nie trafiłoby do walizki. Było zbyt obcisłe, za małe i czuła się w nim prawie naga, zwłaszcza przed tym mężczyzną.
Marnie pokręciła głową, a mokre pasma włosów opadły jej na ramiona. Bolała ją stopa, a mężczyzna wzbudzał w niej jakieś nowe, nieznane uczucia, które nie do końca jej się podobały, więc postanowiła dodać sobie otuchy sarkazmem.
– Wyglądam, jakby wszystko było w porządku? – zapytała.
Wydawał się lekko zaskoczony i poirytowany, jakby nie przywykł, że kobieta zwraca się do niego w ten sposób.
– Co się stało?
– Nie wiem! Coś z moją stopą.
– Pokaż.
Chciała mu powiedzieć, żeby sobie poszedł i że sama sobie poradzi, jak zawsze, ale on już klęknął i uniósł jej stopę, a potem przesunął kciukiem po skórze, jakby znał się na rzeczy. W tej chwili jej żołądek zamienił się w galaretę.
Nie przywykła do tego, że ktoś się nią zajmował, na pewno nie mężczyzna. Dzieci dorastające bez rodziców nieczęsto są przytulane, a gdy ktoś już to robi, stają się podejrzliwe i wolą tego uniknąć. W przeciwieństwie do przyjaciół nie uprawiała seksu, a więc nie cierpiała z powodu odrzucenia czy złamanego serca. Bała się bliskości, a jedyną osobą, którą kiedykolwiek kochała, była jej siostra bliźniaczka.
Dotyk nieznajomego wyjątkowo na nią podziałał – nagle potrafiła się skupić wyłącznie na tym i to irracjonalne wrażenie bardzo ją zaskoczyło. Nauczyła się odsuwać od siebie uczucia, bo wtedy nikt nie mógł jej zranić.
– No więc, co się stało? Zostałam ukąszona przez jakiegoś jadowitego greckiego węża morskiego czy coś w tym stylu? – spytała.
Podniósł głowę, a jego oczy były tak błękitne, że rozciągające się nad nimi niebo bledło.
– Jeżowiec, dokładnie rzecz biorąc – odparł chłodno. – Potrafią być niebezpieczne, nie można tego bagatelizować. Mam przy motorze coś, co może pomóc. Zaczekaj.
Odpowiedź brzmiała jak coś pomiędzy reprymendą a rozkazem i Marnie otworzyła usta, żeby mu powiedzieć, że nie musi robić sobie kłopotu, ale się rozmyśliła. Jakie miała wyjście?
– Jasne – odparła.
Leon odwrócił się i ruszył przez plażę w kierunku motoru, zastanawiając się, jakim cudem wplątał się w tę sytuację. Wolne popołudnia to była w jego zabieganym życiu prawdziwa rzadkość i miał w planach jedynie podróż w górę wyspy, żeby obejrzeć zachód słońca, bo cały weekend miał zajęty.
Dziwnie się czuł, znów będąc w Grecji. Jak za każdym razem. Wyjechał dawno temu i sporadycznie odwiedzał rodzinne strony, dorobiwszy się fortuny w Stanach i w Europie. Ostatnio jednak częściej spotykał się z ojcem i niedługo miał się bawić na jego weselu. Choć powtarzał sobie, że tak właśnie należało postąpić, wzdrygał się na samą myśl. Jednak ojciec był już starszym człowiekiem i kto wiedział, ile jeszcze miał życia przed sobą.
Leon z trudem odsunął od siebie te myśli i skupił się na czekającym go weekendzie. Na chwilę się rozluźnił. Czekały go urodziny jednego z najbliższych przyjaciół i przynajmniej będzie miał okazję miło spędzić czas. Tak naprawdę nigdy nie odpoczywał, choć czasem nawet próbował. Wolał adrenalinę, głód i pęd. Lepiej radził sobie z projektami niż z ludźmi i nic nie potrafiło odwrócić jego uwagi od raz obranego celu – chciał stać się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Grecji.
Grymas na jego twarzy pogłębił się, gdy dotarł do motoru i otworzył zakurzony bagażnik – nie miał w planach ratowania żadnej damy w opałach, zwłaszcza tak pyskatej. Nie był jednak zupełnie pozbawiony sumienia, co zarzucały mu niektóre kobiety, którym nie udało się go usidlić. Czy miałby odmówić pomocy pięknej blondynce, choć nie wykazywała żadnej wdzięczności za jego zaangażowanie?
Grzebał w bagażniku, aż znalazł to, czego szukał, i wrócił, zastając ją leżącą na piasku z zamkniętymi oczami. Widział kropelki morskiej wody wysychające na jej skórze, które zostawiały po sobie ziarenka soli w zagłębieniu jej brzucha. Poczuł w środku coś dziwnego, mrocznego i bardzo silnego. Wyciągnął stary wojskowy scyzoryk i odnalazł końcówkę z pensetą.
– Masz w pięcie kilka kolców – odezwał się.
– Co ty powiesz?
Zacisnął zęby.
– Które teraz wyciągnę.
Otworzyła oczy i zauważył, że miały barwę wietrznego nieba, które można czasem zobaczyć nad Paryżem. Nagle zdał sobie sprawę, że miała piękne oczy, i znów poczuł coś dziwnego.
– To będzie bolało? – spytała.
– Prawdopodobnie, ale nie ma innego wyjścia. Potrafisz być dzielna?
– Chyba tak – odparła, wzruszając ramionami.
Prawie się uśmiechnął, widząc jej zgnębioną minę.
– Jak masz na imię?
– Marnie. Marnie Porter.
– W porządku, Marnie Porter. Może zamknij znów oczy i postaraj się odprężyć, a ja usunę te kolce.
– Odprężyć? Żartujesz sobie? Masz pojęcie, jak to boli?
– Tak się składa, że mam. Parę lat temu miałem podobny wypadek. Postaram się być bardzo delikatny.
– Ja… au! – Spojrzała na niego, a jej rzęsy zatrzepotały jak skrzydła spłoszonego motyla. – Jeśli tak wygląda delikatność w twoim wydaniu, nie chcę wiedzieć, kiedy bywasz brutalny!
– Obawiam się, że nie da się tego zrobić całkiem bezboleśnie.
– Czyżby? – Spojrzała na niego podejrzliwie. – Jesteś lekarzem?
To pytanie sprawiło mu dziwną przyjemność. Przede wszystkim dlatego, że rzadko spotykał kogoś, kto nie wiedziałby, kim jest – pochodził z rodu Kanonidou. Choć wyjechał lata temu, ciężar jego nazwiska tak naprawdę nigdy go nie opuścił, a przeszłość doganiała go za każdym razem, gdy tu wracał. Ale skąd ona mogła to wiedzieć? Podejrzewał, że była Brytyjką, jedną z tysięcy turystów odwiedzających te strony każdego roku. Nie znała skomplikowanej struktury greckiego społeczeństwa i nie miała pojęcia, że życie niektórych z bardziej znanych greckich milionerów nie było tak różowe, jak się mogło wydawać.
– Nie, nie jestem lekarzem. A wyglądam?
– Niespecjalnie – powiedziała, spoglądając na jego sprane dżinsy. – Bardziej jak żebrak.
Leon uśmiechnął się pod nosem i zdał sobie sprawę, że dawno żadna kobieta go nie rozbawiła. Naprawdę za dużo pracował.
– Sprawiam ci ból?
– Trochę, ale da się znieść.
Jej mina świadczyła o czymś innym i Leon pospiesznie usunął ostatni kolec, widząc, jak kurczowo zaciskała dłonie.
– W porządku – powiedział w końcu. – Możesz już otworzyć oczy.
Poczuł falę pożądania, silniejszą niż kiedykolwiek. Serce zaczęło mu bić szybciej, a w lędźwiach czuł silne napięcie. Nagle zapragnął wziąć ją w ramiona i pocałować. Położyć na piasku i zbliżyć się do niej.
Gdy usiadła, żeby obejrzeć stopę, mógł się jej lepiej przyjrzeć. Długie, gęste włosy koloru mokrego piasku i przecudowne krągłości skryte pod tanim bikini. Lśniący materiał wyglądał jednak na niej wyjątkowo dobrze. Dużo lepiej, niż powinien. Przywykł do kobiet ubranych w najdroższe stroje, a nie coś, co wygląda, jakby pochodziło z bazaru. Czy nie miło popatrzeć na kogoś, kto nie ma sobie ubrania o wartości niewielkiego długu krajowego? Na kobietę, która zdawała się nie zwracać uwagi na to, że jej brzuch zaokrąglił się lekko, gdy się pochyliła, żeby lepiej obejrzeć opatrzoną przez niego stopę?
– Wszystkie usunięte! – zawołała.
– Tak – potwierdził z powagą. – Co do jednego.
– Wow! Dziękuję.
– Nie ma za co – odparł. – Ale powinnaś obserwować stopę. Uważaj, żeby nie wdało się zakażenie. Gdzie masz buty?
– Tam. – Wskazała na niewielką kupkę ubrań ukrytą pod wystającą skałą.
– Pójdę po nie.
– Nie ma potrzeby.
– Powiedziałem, że przyniosę.
Marnie usłyszała w jego głosie ton nieznoszący sprzeciwu. Z pewnością przywykł do tego, że ludzie go słuchają i choć zwykle nie pozwalała komukolwiek sobą dyrygować, nie było sensu sprzeciwiać się czemuś, co koniec końców było jej na rękę. Zwłaszcza że zdobył się już na wysiłek i był dla niej tak miły – a to było naprawdę ujmujące, szczególnie dla kogoś, kto do tego nie przywykł.
Patrzyła, jak szedł w kierunku jej ubrań, i pomyślała, że mogłaby mu się tak przyglądać cały dzień. Był przepiękny. Wysoki, silny i umięśniony. Miał mocne uda i wąskie biodra, nagle zaczęła się zastanawiać, jak wyglądał nago.
Zarumieniła się gwałtownie. Skąd w ogóle jej to przyszło do głowy, przecież nigdy nie widziała żadnego mężczyzny nago! Nie licząc oczywiście marmurowych posągów o miniaturowych genitaliach, które wystawiano w muzeach, do których co bardziej ambitni rodzice zastępczy ciągnęli ją, gdy była młodsza, dopóki nie zdali sobie sprawy, że razem z siostrą bliźniaczką nie były specjalnie zainteresowane lekcjami z historii sztuki. Odsyłano je więc z powrotem do domu dziecka.
Wspomnienia były zbyt bolesne, więc Marnie spróbowała skupić uwagę na mężczyźnie, który przed chwilą ją uratował. Jego mokre włosy skręcały się w czarne, nieposłuszne loki, które nagle zapragnęła przeczesać palcami. Pragnęła też innych rzeczy, które nie miały nic wspólnego z jego fryzurą. Rzeczy, o których do tej pory nawet nie myślała. Nagle jej piersi stały się boleśnie wrażliwe, a w podbrzuszu poczuła dziwne słodkie napięcie.
Wiedziała doskonale, co to było za uczucie, ale ta świadomość ją przerażała, bo ona nie bawiła się w takie rzeczy. Mężczyźni od zawsze byli jej obojętni, nawet tak przystojni, jak ten stojący przed nią. Pracowała w salonie fryzjerskim w Londynie, gdzie spotykała wielu przystojniaków, ale dla Marnie byli równie atrakcyjni, jak ładna tapeta. Uroda nie wzbudzała jej zaufania. Tak naprawdę nikomu nie ufała, bo zbyt wiele razy się na tym przejechała.
Mężczyzna pochylił się, żeby zebrać jej ubrania. Wstając przyłapał ją, jak na niego patrzyła. Cholera, powinna bardziej uważać. Ich oczy się spotkały, a jej ciało przeniknął dreszcz. To było dziwne, w pewnym sensie miała wrażenie, jakby się już kiedyś spotkali, a on znał ją jak nikt inny. Pokręciła głową, to było czyste szaleństwo. Chyba pora przestać czytać romanse, które tak lubiła – to wszystko przez książki. Albo napięcie ostatnich miesięcy w końcu ją dopadło.
A to jeszcze nie koniec, pomyślała z goryczą. Tak naprawdę, to dopiero początek.
Spróbowała wstać i chyba zauważył, jak się zachwiała, bo wyciągnął rękę, żeby ją przytrzymać.
– Hej – powiedział miękko. – Uważaj.
Podtrzymał ją za łokieć i choć Marnie chciała się poddać temu słodkiemu wrażeniu, jakie wywierał na niej jego dotyk, odsunęła się od niego.
– Nic mi nie jest – powiedziała sztywno i zaczęła się ubierać. Wsunęła stopy w sandały i potrząsnęła głową, czując na plecach ciepło schnących włosów. – W porządku, muszę się zbierać. Jeszcze raz dzięki za pomoc. Jestem ci bardzo… wdzięczna.
Leon musiał pozwolić jej odejść. Sama dostała się na tę małą prywatną plażę, więc znajdzie drogę powrotną. Spojrzał na dyskretny, złoto-koralowy szyld luksusowego hotelu Paradeisos, który wisiał nad drewnianą bramą, i zastanawiał się, czy przypadkiem nie weszła tu bezprawnie. Pewnie tak.
Czy powinien zaproponować, że ją podwiezie? Może wtedy poczuje, że wypełnił zadanie i będzie mógł z czystym sumieniem o wszystkim zapomnieć.
Jej włosy były już prawie suche i zauważył, że wcale nie miały koloru mokrego piasku. Były jasne niczym srebro. Jak blask księżyca.
Głos mu lekko drżał, jak nastoletniemu chłopcu, który dopiero zdał sobie sprawę, jakie uczucia może wzbudzić w nim kobieta.
– Jeśli chcesz, mogę cię podwieźć – powiedział. – Albo możemy przejechać się po wyspie. Zwiedziłaś ją już?
Wzruszyła ramionami i spojrzała na niego.
– Trochę. Niestety całe dnie spędzam w pracy, a gdy mam wolne, to też pracuję, bo…
– Tak?
Pokręciła głową.
– Nieważne. Po przyjeździe wybrałam się na wycieczkę autokarem wokół wyspy, ale nie zobaczyłam zbyt wiele. Organizator był bardziej zainteresowany namówieniem nas na kupno produkowanych tu wazonów.
– Tak, widziałem je. – Wzdrygnął się.
– Paskudne.
– Trudno zaprzeczyć. Jednak ta wyspa ma swoje tajemnice. Miejsca, do których turyści zwykle nie docierają. Moglibyśmy odwiedzić kilka wiosek i obejrzeć zachód słońca na Dhasos. A potem może coś zjemy.
Spojrzała na niego, a w jej szarych oczach czaiła się podejrzliwość. Taka reakcja była dla niego zdecydowanie czymś nowym.
– Zapraszasz mnie na kolację?
– Jasne. Dlaczego nie?
– Cóż, po pierwsze nawet nie wiem, jak się nazywasz.
Nauczony doświadczeniem Leon poczuł, że sztywnieje.
– Nazywam się Leonidas. Leonidas Kanonidou. – Obserwował jej reakcję i z ulgą zauważył, że nic jej to nie mówiło. – Ludzie mówią na mnie Leon.
– Jak lew – powiedziała powoli.
– Dokładnie. Znasz grecki?
– Bardzo śmieszne. To chyba najtrudniejszy język na świecie.
– A więc już wiesz, kim jestem, zatem czy zjesz ze mną kolację?
Nie odpowiedziała od razu i nawet jej wahanie go podniecało. Był przyzwyczajony do uległości. Kobiety same do niego lgnęły, wystarczyło, że pstryknął palcem. Często go podrywały, mniej lub bardziej subtelnie. Reputacja jednego z najbardziej rozchwytywanych kawalerów przyczyniła się do tego, że w końcu zniknął z randkowej sceny, zmęczony zbyt wieloma okazjami i propozycjami.
To, do czego Leon nie nawykł, to czekanie, bo ludzie zwykle wychodzili z siebie, żeby go zadowolić, jakby jego wdzięczność mogła w jakiś sposób wpłynąć na poprawę ich życia. Liczyli na wyrozumiałość, pracę albo pierścionek zaręczynowy. Ludzie zawsze śmiali się z jego żartów, nawet gdy nie były śmieszne. Czy to przydarzało się mężczyznom, którzy nie byli miliarderami? W przeciwieństwie do niego byli oceniani raczej na podstawie umiejętności, a nie grubości portfela. Czy ta tajemnicza Angielka miała zostać jedyną kobietą w historii, która dała mu kosza?
Ale tego nie zrobiła.
Oczywiście, że nie.
– W porządku. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego nie?
Jej niechęć prawdopodobnie była udawana, ale Leona to nie obchodziło. Patrzył, jak podnosi ręce, żeby związać włosy, i od razu tego pożałował, bo jego wzrok skupił się na ciężkich krągłościach jej piersi. Czy zrobiła to celowo i miała świadomość, jak na niego w tej chwili działała? To było czyste szaleństwo.
Pomyślał o zbliżającym się weekendzie, który miał cały wypełniony. Wybrana grupa greckiej śmietanki towarzyskiej miała uczestniczyć w wystawnych imprezach, przygotowanych specjalnie z myślą o nich. Nie będzie miał raczej zbyt dużo wolnego czasu dla nowo poznanej kochanki. Poza tym z pewnością spotka na którejś z imprez zdecydowanie bardziej odpowiednie kandydatki na krótką i intensywną przygodę. Leon przełknął nerwowo. Może to jednak nie był najlepszy pomysł.
Rozsądek jednak nie był w stanie wygrać z pożądaniem, które kipiało w jego żyłach.
– W takim razie jedźmy – powiedział, podchodząc do motoru.

 

Ogromny bukiet kwiatów unosił się chwiejnie w powietrzu. Bez namysłu Emma zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ręce, by go złapać. Zdołała chwycić palcami wykręcone łodygi, ale waga bukietu zaskoczyła ją – musiała przycisnąć go do piersi, żeby nie wypadł jej z dłoni. Dopiero wtedy zastanowiła się, co właściwie wyczynia. Przez chwilę stała jak głupia, ściskając mocno i z nadzieją kwiaty, jakby oczekiwała nagrody. Może przyszłego męża? Ha! Ale nikt na nią nie patrzył. Wzrok wszystkich zwrócony był w stronę kobiety, która rzuciła bukiet. Po drugiej stronie barierek piękna, długowłosa brunetka kłóciła się zażarcie z ochroniarzami.
– Wiesz, kim jestem? – Jej głos odbijał się echem od ścian atrium. – Nazywam się Vogue Monroe i upewnię się, że obaj zostaniecie zwolnieni! – Trzęsła się ze złości, piorunując ochroniarzy wzrokiem i miotając gromy.
Vogue Monroe. Hollywoodzka aktorka i ostatnia z długiej listy pięknych kobiet romantycznie związanych z Leonardem Raveninem. Emma przysunęła się bliżej, żeby mieć lepszy widok.
– Przykro mi, proszę pani, ale nie ma znaczenia, kim pani jest. Nie wejdzie pani, jeśli nie jest pani umówiona.
– W porządku. Nieważne. – Vogue uniosła do góry ręce. Jej paznokcie wyglądały jak szpony. – Przekaż mu tylko wiadomość ode mnie. – Odrzuciła do tyłu głowę, a włosy opadły na jej plecy ciemną kaskadą. – Powiedz mu, że mi go szkoda. Jest emocjonalnie wyjałowiony, niezdolny do stworzenia prawdziwego związku z kimkolwiek, bo kocha wyłącznie siebie!
Emma musiała przyznać, że występ Vogue zasługiwał na nagrodę. W każdym razie udało jej się skupić na sobie uwagę wszystkich obecnych. Nawet dłonie recepcjonistek zamarły nad klawiaturami komputerów.
– Możesz mu także przekazać… – Nagle przeszywające spojrzenie zielonych oczu Vogue spoczęło na zaskoczonej Emmie i bukiecie, który przyciskała do piersi. – Możesz mu przekazać, żeby sobie wsadził te kwiaty, wiesz gdzie!
O rany! Emma zamarła. Gdyby pracowała dla brukowca, miałaby fantastyczny materiał. Ale Emma Quinn była młodszą reporterką w „Paladin”, szanowanej gazecie zaadresowanej do czytelników zorientowanych w kwestiach politycznych i społecznych. Miała przeprowadzić wywiad na temat energii odnawialnej z Leonardem Raveninem. Niestety jej rozmówca miał już ponad dwugodzinne spóźnienie, dzięki czemu uniknął gniewu swej ekskochanki. Aktorka opuściła budynek Raven Enterprises z wysoko uniesioną głową, wsiadła do czekającej na nią limuzyny z przyciemnianymi szybami i odjechała.
Koniec atrakcji, pomyślała Emma. Znała już na pamięć każdy element lśniącej nowoczesnością recepcji Raven Enterprises, ale zamierzała czekać aż do skutku. Takiej okazji nie wypuszcza się z rąk. Uzyskanie zgody na wywiad z Leonardem Raveninem stanowiło jak do tej pory największy sukces w jej karierze dziennikarskiej. Tajemniczy włoski biznesmen rzadko udzielał wywiadów i znany był z wyraźnego braku zaufania do prasy. Emma miała wrażenie, że szef przydzielił jej to zadanie, zdając sobie sprawę, że jest niewykonalne, zwłaszcza dla początkującej, młodziutkiej dziennikarki.
A jednak udało jej się. Dlatego nie zamierzała zmarnować takiej szansy. Przygotowała się sumiennie, przeczytała wszystko, co napisano o przystojnym miliarderze. Okazał się fascynujący – bajecznie bogaty, obsesyjnie chronił swe życie prywatne. Mimo to w prasie nie brakowało jego zdjęć z coraz to nową aktorką lub celebrytką przy boku, czasami nawet jakąś arystokratką wtuloną w potężną sylwetkę Włocha lub modelką opalającą się w maciupkim bikini na pokładzie jego jachtu. Brukowce przypisały mu przydomek „enigmatyczny” i nadużywały przymiotników „tajemniczy” i „nieprzenikniony”. Czasami błyskał czarującym uśmiechem, ale częściej reagował wyjątkowo szorstko, zwłaszcza gdy podstawiano mu przed twarz mikrofon lub błyskano w oczy fleszami aparatów fotograficznych.
Jego pochodzenie także pełne było zagadek. Historia rodziny zamieszkującej księstwo Ravenino sięgała szesnastego wieku, a Leonardo był pierwszy w kolejce do odziedziczenia tytułu hrabiowskiego. Jednak z jakiegoś powodu odwrócił się od rodziny, wyjechał z Ravenino i oddał prawo do tytułu młodszemu bratu. Emma nigdzie nie zdołała znaleźć informacji dlaczego.
– Może przechowam je dla pani? – Miła recepcjonistka z plakietką z imieniem Nathalie wskazała ruchem głowy kwiaty. Emma podeszła bliżej.
– Pewnie często widuje pani byłe kochanki szefa rzucające bukietami? – zagadnęła z uśmiechem.
Nathalie roześmiała się.
– Można tak to ująć. Na pewno się nie nudzimy, gdy do miasta przyjeżdża pan Ravenino.
– Słyszałam o jego reputacji. – Emma wsparła łokcie na blacie recepcji.
– Nie wolno go lekceważyć, to prawda. Zresztą, sama się pani przekona.
– Jeśli się doczekam. – Emma skrzywiła się wymownie.
– Bardzo mi przykro, musiało szefowi coś wypaść.
– To nie pani wina. – Emma zawahała się.
Może powinna wykorzystać przedłużające się oczekiwanie, by zdobyć więcej informacji o swoim przyszłym rozmówcy? Dla dobra wywiadu, oczywiście.
– Często musi pani przepraszać ludzi, którzy czekają na pana Ravenina, i przekładać spotkania? Pewnie was nie oszczędza?
Nathalie namyślała się przez chwilę.
– Szef nie spędza zbyt wiele czasu w biurze, ale kiedy się pojawia, musimy zakasać rękawy.
– Jest dobrym pracodawcą?
– Tak. O ile nie ma się nic przeciwko nadgodzinom i lubi się wyzwania. Przy panu Ravenino nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać.
– Wyzwania?
– Wie pani, prywatna wizyta w Muzeum Historii Naturalnej jeszcze tego samego dnia, zorganizowanie przelotu słynnego szefa kuchni na odległą szkocką wyspę. Kiedyś kupił wszystkie obrazy z wystawy i kazał je rozwieźć do dwunastu różnych lokalizacji, w czterech różnych krajach, na dwóch kontynentach! Jeden z nich wisi tam. – Wskazała ogromne płótno z abstrakcją wiszące na ścianie.
– Czyli wszyscy spełniają każde jego życzenie?
– Coś w tym stylu. Ale to Mia, asystentka pana Ravenina w Londynie, musi mierzyć się z zadaniami dotyczącymi spraw prywatnych szefa, na przykład jego skomplikowanego życia uczuciowego.
– Uważa pani, że źle traktuje kobiety?
– Nie powiedziałabym. Po prostu żadnej nie udało się sprawić, by zachowywał się tak, jak ona by chciała. Każda ma nadzieję, że to ona go ujarzmi, zaprowadzi przed ołtarz, ale zawsze kończy się wielkim rozczarowaniem. – Recepcjonistka zerknęła na leżący obok niej bukiet. – Mia ma już złotą kartę stałego klienta w kwiaciarni.
Emma spojrzała na kwiaty. Ewidentnie egzotyczny bukiet tym razem nie załagodził gniewu adresatki. Nathalie okazała się skarbnicą ciekawych informacji. Emma chciała usłyszeć więcej.
– Domyślam się, że zna pani wiele pikantnych historii na jego temat. – Emma zachęciła recepcjonistkę.
– Tak, ale… – Nagle Nathalie nabrała podejrzeń. – Pani jest dziennikarką, prawda? Nie powinnam chyba za dużo pani mówić.
– Nie wykorzystam tego, co pani mi mówi w artykule, obiecuję. Piszę o energii odnawialnej, specjalistyczny artykuł, nudy – zażartowała, żeby rozluźnić atmosferę.
Nathalie roześmiała się.
– W porządku. – Rozejrzała się szybko na boki, pochyliła w stronę Emmy i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Kiedyś…

Leonardo Ravenino pojawił się dopiero po upływie kolejnej godziny. Emma już się miała poddać, gdy przed wejściem zatrzymała się limuzyna, a potem do budynku weszła grupka ożywionych ludzi, którzy niczym rój pszczół otaczali wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę o wyprostowanych plecach i wysoko uniesionej głowie.
Leonardo Ravenino maszerował szybkim krokiem, wydając polecenia swoim poddanym niczym król. Emma zerwała się z miejsca i przyłączyła się do roju, wymachując w powietrzu notatnikiem w nadziei, że zostanie zauważona. Zmierzali w stronę wind. Wiedziała, że jeśli nie wykaże się refleksem, to nici z jej wywiadu. Drzwi windy otworzyły się i rój przemieścił się do środka, zostawiając Emmę na zewnątrz. Nie! Nie mogła pozwolić, by szansa na pierwszy poważny materiał wymknęła jej się z rąk! Be namysłu wsunęła stopę pomiędzy zamykające się drzwi, które natychmiast ponownie się otworzyły. Zapadła grobowa cisza, a ona stanęła twarzą w twarz z wpatrującym się w nią z niedowierzaniem tłumkiem.
– Nazywam się Emma Quinn, pracuję dla gazety „Paladin”.
– Proszę zabrać stopę. – Mocno umięśniony mężczyzna zrobił krok w jej stronę.
– Tak, tak, oczywiście, ale jestem umówiona z panem Raveninem. – Pospiesznie wyciągnęła z kieszeni telefon. – Proszę, tu mam e-mail z potwierdzeniem. Czekam już kilka godzin. – Jej ręka trzęsła się tak bardzo, że prawie upuściła telefon.
– Proszę zabrać stopę. – Mężczyzna nawet nie zerknął na ekran podsunięty mu pod nos.
– Tak, ale…
– Ja się tym zajmę, Harry.
Niski, aksamitny głos z miękkim włoskim akcentem mógł należeć tylko do jednego człowieka. Nagle stanął przed Emmą – Leonardo Ravenino we własnej osobie – w szytym na miarę i leżącym jak ulał garniturze, w białej koszuli i pod krawatem. Na żywo prezentował się tak samo oszałamiająco, jak na zdjęciach. Jego uroda nie zaskoczyła jej, ale na tak intensywną, męską aurę nie była gotowa. Zaciśnięte szczęki i zmarszczone brwi nie pozostawiały złudzeń co do jego nastawienia. Tylko przebijający się przez skórę jednodniowy zarost sugerował, że potężny Leonardo miał za sobą długi, męczący dzień. Przeszyło ją spojrzenie ciemnych, inteligentnych oczu. Po chwili milczenia, wyszedł z windy i niedbałym machnięciem dłoni dał znać swym pracownikom, by pojechali do biura bez niego.
– Quinn, mówi pani? – Zmarszczył jeszcze bardziej brwi, jakby próbował sobie przypomnieć, czy faktycznie zgodził się na spotkanie z dziennikarką.
– Tak – potwierdziła pospiesznie. – Z „Paladin”. Byliśmy umówieni na wywiad.
Nadal przyglądał jej się podejrzliwie.
– Na temat inwestycji Raven Enterprises w odnawialne źródła energii. – Rozpaczliwie próbowała odświeżyć mu pamięć. – Byliśmy umówieni o piętnastej.
– W takim razie przykro mi.
– Nie szkodzi. – Oczywiście, że szkodzi! Ewidentnie zapomniał o niej. Czy nie miał armii sekretarek i asystentek przypominających mu o spotkaniach? Na szczęście udało jej się go złapać. Pogratulowała sobie w myślach.
– Mi dispiace… Przepraszam, nie zrozumieliśmy się. Przykro mi, ale niestety wywiad się nie odbędzie. – Zacisnął mocno usta.
– Nie! – W panice Emma złapała go za ramię. Leonardo Ravenino rzucił jej wymowne spojrzenie. Szybko zabrała rękę. – Przecież zgodził się pan.
– Ale zmieniłem zdanie.
Czy jej się wydawało, czy z obrzydzeniem spojrzał na rękaw, który przed chwilą złapała?
– Mam nadzieję, że nie naraziłem pani na niedogodności.
– Nie, to znaczy, tak! Musi mi pan udzielić wywiadu, obiecał pan! – Nie zachowywała się jak dorosła, poważna dziennikarka, ale panika sparaliżowała jej mózg.
– Niestety to niemożliwe ze względu na brak czasu.
A czyja to wina? Moja? Emma musiała zapanować nad rodzącym się w niej gniewem. W dodatku królewski Leonardo wcale się nie przejął, że tak ją potraktował. Niby przeprosił, ale patrzył na nią obojętnie, z lekkim roztargnieniem. Emma ugryzła się w język. Szczerość w tej chwili nic by nie dała.
– Wystarczy godzinka, nawet mniej – zaczęła błagać.
– Przykro mi…
– Może później? Wieczorem?
– Muszę już iść.
– Nie! – Znowu złapała go za ramię, było jej w tej chwili wszystko jedno. – Panie Ravenino – próbowała się uspokoić – rozumiem, że jest pan szalenie zajętym człowiekiem, ale umówiliśmy się na wywiad. Czekałam na pana ponad trzy godziny i uważam, że jest pan zobowiązany uszanować naszą umowę.
Puściła jego ramię, zatknęła włosy za uszy i czekała w napięciu. Przynajmniej teraz patrzył na nią uważniej. Zmierzył ją spojrzeniem, powoli skrzyżował ramiona na piersi, a potem uśmiechnął się kącikami ust, jak kot bawiący się myszą.
– Czyżby?
– Tak. – Emma czuła, że się czerwieni. – Jest mi pan winien co najmniej godzinę swojego cennego czasu.
Ravenino zerknął na warty fortunę zegarek. Emma wstrzymała oddech.
– Dopasuję się do pana, jestem elastyczna – zapewniła go pospiesznie, po czym na widok jego rozbawionego spojrzenia, poczerwieniała jeszcze bardziej. Udawała, że nie dostrzega błysku w jego oczach, gdy zaproponował ze śmiertelnie poważną i bardzo zmysłową miną:
– Świetnie. Umówmy się w moim klubie nocnym, dziś wieczorem.
Jego klub nocny? Próbowała ukryć zaskoczenie.
– Na wywiad? – upewniła się.
– Si, na wywiad. – Przechylił lekko głowę, jakby rozmawiał z kimś niezbyt rozgarniętym. Albo, co gorsza, z kimś, kto może wyciągnąć pochopne wnioski. Emma aż się wzdrygnęła na tę okropną myśl.
– W porządku – odpowiedziała oficjalnym tonem, który miał sugerować, że była poważną dziennikarką.
– Bene. – Przypieczętował ich umowę po włosku. – O jedenastej?
Jedenastej? W nocy? Zazwyczaj o tej porze leżała już w łóżku z powieścią historyczną albo jakąś biografią.
– Czy to nie za późno?
Leonardo wzruszył ramionami, dając jej do zrozumienia, że nie zamierza negocjować.
– Okej, o jedenastej. Dziękuję.
Za co mu właściwie dziękowała? Przecież to on nawalił, nie ona. Ale to jej zależało na wywiadzie, nie jemu, ot co.
– Bene – powtórzył. – Wiesz, gdzie jest mój klub?
Skinęła głową. Oczywiście, że wiedziała. Do Hobo chodzili wszyscy bogaci i znani londyńczycy. Plotka głosiła, że Leonardo wygrał klub w zakładzie, ale Emma nie zdołała się dowiedzieć, czy było w niej ziarno prawdy.
– W takim razie do zobaczenia. Nie spóźnij się.
Bezczelny! Zanim zdołała fuknąć urażona, Ravenino odwrócił się i odszedł. Emma stała jak słup soli, szukając w myślach odpowiednio uszczypliwej riposty, gdy Leonardo niespodziewanie rzucił jej przez ramię spojrzenie, które zaparło jej dech w piersi. Jego oczy połyskiwały psotnie. Zabawiał się z nią. Emma miała wrażenie, że grunt pod jej stopami nagle zaczął się usuwać.

Emma rozejrzała się wokół. Czuła się wyjątkowo nie na miejscu w ekskluzywnym klubie nocnym, mimo że ochroniarz osobiście eskortował ją na antresolę, gdzie, z dala od zgiełku muzyki i tańczącego tłumu, umiejscowiono wygodne kanapy z miękkiej czerwonej skóry i niskie stoliki. Wyselekcjonowane ze znawstwem obrazy i przyjemne miękkie światło tworzyły przytulną, intymną atmosferę. Przystojny kelner przyniósł jej zamówioną wodę mineralną na srebrnej tacy i postawił przed nią z pietyzmem, jakby serwował jej najdroższego szampana na świecie. Emma upiła kolejny łyk wody. Niepotrzebnie przyszła tak wcześnie! Tak bardzo zależało jej na wywiadzie, że znalazła się w klubie już godzinę przed czasem. Wstała i, opierając się o barierkę, spojrzała na tańczący poniżej tłum. W półmroku nie widziała twarzy, tylko wyginające się ciała i wyrzucane w powietrze ramiona. Zdawało się, że goście klubu dobrze się bawią, choć Emma nigdy nie wybrałaby tego sposobu na spędzanie wolnego czasu.
Nie chodziła do klubów. Całe jej życie, zwłaszcza odkąd przeprowadziła się do Londynu, obracało się wokół edukacji i pracy. Nie miała czasu na zabawę w klubach, nawet gdyby jakimś cudem byłoby ją stać na takie atrakcje. Pierwszy raz w życiu znalazła się w nocnym klubie, ale oczywiście nie zamierzała informować o tym Leonarda Ravenina.
– Buonasera. – Głęboki, aksamitny głos tuż za jej plecami zelektryzował ją w sekundę. Odwróciła się gwałtownie. Stojący bardzo blisko Leonardo pochylił się i pocałował ją na powitanie w oba policzki… Jak to Włoch, wytłumaczyła sobie spłoszona Emma.
– Mam nadzieję, że nie czekałaś długo?
– Nie. – Nie tym razem, pomyślała, próbując opanować drżenie. – Patrzyłam sobie na tańczących ludzi.
– Tak. – Stanął obok niej, z dłońmi na barierce. Miał piękne, duże, silne dłonie o długich palcach. – Hipnotyzujący widok, prawda?
Emma zerknęła ukradkiem na jego idealny, nieco drapieżny profil. Doskonale rozumiała, dlaczego kobiety rzucały mu się do stóp… Miał w sobie mroczną, fascynującą energię, bardzo zmysłową i trudną do zignorowania.
– To prawda, że wygrał pan ten klub w zakładzie? – Wcale nie zamierzała go o to pytać, tak jej się jakoś wyrwało…
Leonardo spojrzał na nią, jego oczy rozbłysły niemym ostrzeżeniem. Czy już mu się naraziła?
– Widzę, że wywiad już się zaczął – zauważył.
Emma przeklęła się w myślach za brak subtelności, ale coś w nim sprawiało, że nie potrafiła trzymać się planu.
– Zauważyłam tylko, że nie przystaje do reszty pana działalności biznesowej. – Starała się załagodzić. – I zastanawiam się, czy rozważa pan w przyszłości inwestycje w tym sektorze.
Blefowała i, sądząc po jego mienie, doskonale o tym wiedział.
– Nie, nie zamierzam. A Hobo otrzymałem w ramach spłaty długu, jeśli to panią interesuje. Nic więcej. Nie powinna pani wierzyć we wszystko, co wypisują w brukowcach. Zwłaszcza w pani zawodzie.
– Oczywiście – zgodziła się, zdeterminowana, by więcej nie popełnić gafy.
– Usiądziemy?
Odetchnęła z ulgą, ale zaraz spięła się ponownie, bo gospodarz objął ją w tali, by zaprowadzić z powrotem na kanapę, gdzie na stoliku obok w tajemniczy sposób pojawiła się butelka szampana. Leonardo napełnił dwa kieliszki i podał jeden z nich Emmie, która opadła z ulgą na kanapę.
– Nie, dziękuję. Wystarczy mi woda.
– Bardzo profesjonalne podejście – pochwalił, siadając obok. – Choć odrobinę rozczarowujące.
– Rozczarowujące?
– Si. Miałem nadzieję, że razem będziemy świętować.
– Świętować? A co?
– Udany dzień. – Uśmiechnął się i wzruszył lekko ramionami.
Emma była pewna, że sobie z niej żartował, ale postanowiła nie utrudniać sobie życia.

Sharon Kendrick - Przygoda w Grecji Marnie Porter poznaje na plaży przystojnego mężczyznę, Leonidasa Kanonidou. Spędzają razem dzień, zwiedzając wyspę, a potem cudowną noc. Marnie nie wie prawie nic o Leonidasie, ale jest zachwycona, że pojawił się w jej życiu. Nazajutrz spotyka go w hotelu, w którym pracuje jako masażystka. Odkrywa, że Leonidas jest znanym greckim milionerem, kimś zupełnie spoza jej kręgu. Postanawia jak najszybciej zakończyć znajomość, by nie żyć złudzeniami. Jednak Leonidas nie przywykł do tego, by go porzucano. Wkrótce znajduje sposób, żeby ściągnąć Marnie do swojego biura w Londynie… Andie Brock - Wywiad w nocnym klubie Dziennikarka Emma Quinn ma przeprowadzić wywiad ze znanym włoskim biznesmenem Leonardem Raveninem na temat energii odnawialnej. Leonardo spóźnia się jednak na umówione spotkanie i oświadcza, że nie ma już czasu na rozmowę. Emma nie może dopuścić, by jej pierwsze poważne zadanie dziennikarskie zakończyło się fiaskiem. Nalega, żeby poświęcił jej godzinę, tak jak obiecał. Doceniając jej determinację, Leonardo umawia się z nią na wywiad o dwudziestej trzeciej w swoim nocnym klubie…

Rozkosze dnia

Shannon McKenna

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1255

ISBN: 9788327685889

Premiera: 01-09-2022

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Vann Acosta nie odrywał oczu od ekranu. Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolały.
– Odtwórz nagranie – polecił.
– Widziałeś je już dziesięć razy – westchnął Zack Austin, szef bezpieczeństwa firmy architektonicznej Maddox Hill. – Niczego nowego się nie dopatrzysz. Sophie Valente sfotografowała ekran komputera. Jedźmy dalej.
– Powiedziałem, żebyś pokazał kolejny raz.
– Proszę bardzo. – Do rozmowy włączył się dyrektor informatyków, Tim Bryce. – Ale to nie ma sensu. Obraz się nie zmieni.
Vann zmierzył go lodowatym wzrokiem. Jako dyrektor finansowy Maddox Hill powinien najpierw zebrać fakty i je przeanalizować, zanim przedstawi wnioski na zarządzie.
– Decyzja należy do mnie – burknął.
– Gdzie ty u licha zainstalowałeś kamerę, Tim? – zainteresował się Zack. – Mam wrażenie, że za biurkiem.
– Zgadłeś. Jest w ramce, w którą oprawiłem zdjęcia synów. Kupiłem ją z sklepie z gadżetami szpiegowskimi. Wygląda niewinnie, ale działa pierwszorzędnie.
– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków – powiedział Vann. – Sophie Valente jest specjalistką od cyberbezpieczeństwa, która zaprojektowała nasz system ochrony danych. Prowadzi szkolenia z tej dziedziny. – Spojrzał na Zacka. – Czy nie po to ją zatrudniliśmy?
– Tak. Dziwnie to wygląda.
– Bardzo dziwnie. Gdyby chciała wykraść tajemnice biznesowe, nie szukałaby ich w komputerze Tima. Każdy mógł ją zauważyć. To bystra osoba. Może przeprowadzała test na sprzęcie wybranym na chybił trafił.
– I wybrała akurat mój komputer, o wpół do pierwszej w piątek w nocy? – zdziwił się Tim. – Szczerze wątpię. W zeszłym tygodniu opowiedziałem jej o realizacji nowego kontraktu i pokazałem projekty na ekranie. Wiedziała, że jeszcze nie opatrzono ich znakami wodnymi, bo Drew wprowadza poprawki. Chciałem sprawdzić, czy rybka chwyci, i udało się. Na szczęście podsunąłem jej stare nieaktualne obliczenia, więc nic nie zyskała. Programistka potrafi zatrzeć ślady włamania do systemu, ale moja kamera przyłapała ją na gorącym uczynku.
Zadowolenie w głosie Tima zirytowało Vanna. To nie jest gra w podchody na obozie. Tu są sami przegrani.
– Puść jeszcze raz – powtórzył.
– Proszę bardzo. – Tim uruchomił nagranie.
Pochodziło sprzed czterech dni, godzina wskazywała trzydzieści trzy minuty po północy. Przez dwadzieścia sekund widzieli w biurze tylko półmrok.
Potem na ekranie pojawiła się Sophie Valente, specjalistka od ochrony danych informatycznych. Monitor rozjaśnił się i oświetlił jej twarz, gdy wpisywała coś na klawiaturze. Kamera znajdowała się za ekranem, trochę z boku. Bryce widział luźną białą bluzkę zapiętą pod szyję na guziczki. Jedwab układał się miękko, wciśnięty pod szeroki skórzany pasek. Włosy jak zwykle miała splecione w gruby warkocz przerzucony przez ramię.
Podniosła komórkę i zaczęła robić zdjęcia ekranu. Działała szybko i sprawnie, jakby robiła to wiele razy.
Sprawiała wrażenie skupionej i spokojnej. Ani śladu zdenerwowania. Nie tak wyobrażał sobie szpiegostwo korporacyjne. Żadnych ukradkowych spojrzeń na boki, oglądania się za siebie. Wprost przeciwnie, była skoncentrowana i pewna siebie.
– Kto w tym czasie logował się do twojego komputera?
– Ja – odparł Tim. – Zdalnie. Byłem w domu z żoną i synem, oglądałem telewizję.
– To nie ma sensu – mruknął Vann.
– Fakty nie kłamią – pouczył go Tim. – Sophie jest odpowiedzialna za nielegalne kopiowanie projektów. Wiedziała, że nie są oznaczone znakiem wodnym. Robi zdjęcia, żeby nie zostawiać śladu. Czego nie rozumiesz? Jeśli nie jesteś pewny, możemy przejrzeć moje dane.
– Wszystko rozumiem. – Vann starał się kontrolować głos, ale informatyk działał mu na nerwy. Był podekscytowany, niemal radosny.
Facet pracował w firmie od dwudziestu lat i jego opinia miała swoją wagę. Był w Maddox Hill dwa razy dłużej niż Vann. Szkoda tylko, że jakoś nie mógł się do niego przekonać.
– Czemu wciąż wątpisz? – spytał zniecierpliwiony Tim.
– To może być zbieg okoliczności. Wszyscy mamy dostęp do różnych komputerów. Sophie często pracuje w nocy. Jest odpowiedzialna za nasze bazy danych. Przed zatrudnieniem została prześwietlona przez dział personalny. Była czysta. Można powiedzieć, że wręczyliśmy jej klucze do naszego królestwa. Więcej, zatrudniliśmy ją do założenia zaszyfrowanych zamków. Zanim ją oskarżymy, powinniśmy posłuchać wyjaśnień.
– Ale ona…
– Szpiegostwo przemysłowe to poważny zarzut. Nie możemy się pomylić. Nie przyłożę ręki do zniszczenia zawodowej reputacji tej kobiety, jeśli nie będę miał stuprocentowej pewności.
– Ja jestem pewien! – upierał się Tim. – Wykradanie danych zaczęło się miesiąc po zatrudnieniu Sophie. Włada biegle mandaryńskim. Chodziła do szkoły w Singapurze. Ma kontakty w całej Azji, a są podejrzenia, że co najmniej dwa skradzione projekty trafiły do deweloperów w Shenzhen. Co więcej, ma za wysokie kwalifikacje na tę pozycję. Zarobiłaby dwa razy więcej w międzynarodowym banku czy firmie specjalizującej się w bezpieczeństwie informatycznym. Miała jakiś powód, aby się u nas zatrudnić. Myślę, że wiem jaki. Czy przynajmniej spojrzałeś na jej teczkę personalną?
Vann zerknął i szybko odwrócił wzrok. Przyglądał się jej CV dłużej niż to konieczne. Zdjęcie odzwierciedlało charakter młodej kobiety lepiej niż takie pozowane nienaturalne fotografie potrafią.
Twarz Sophie Valente przykuwała uwagę. Wydatne kości policzkowe, czarne brwi, prosty nos. Nie uśmiechała się, ale rysunek jej ust był wyjątkowo zmysłowy. Ciemne włosy splecione w gruby warkocz. Duże bursztynowe oczy okolone czarnymi rzęsami patrzyły wyzywająco.
Nie sprawiała wrażenia przestępczyni. Wręcz przeciwnie, na pierwszy rzut oka powiedziałby, że jest bezkompromisowo uczciwa. Instynkt dotąd go nie zawiódł. Problem w tym, że nigdy wcześniej nie zadurzył się w koleżance z pracy. Hormony potrafią ogłupić najmądrzejszego mężczyznę.
Ale nie, on nie wpadnie w pułapkę.
– Nagranie nie stanowi dowodu – powiedział zdecydowanie. – Jeszcze nie.
Zack skrzyżował ramiona na piersi. Kumpel dobrze go znał. Razem służyli w Iraku i razem od dziesięciu lat pracowali w Maddox Hill. Wyczuł, że Sophie jest dla niego kimś więcej niż podwładną.
– Potrzebujemy więcej informacji – oświadczył Zack. – Pogadam z biegłymi sądowymi, z których usług czasem korzystamy. Tymczasem sprawa będzie ściśle tajna. Ani słowa nikomu.
– Oczywiście – zgodził się Vann.
– Niewiele wiemy o pani Valente poza rutynową weryfikacją – ciągnął Zack. – Jest mądra i niewiele rzeczy umyka jej uwadze, śledztwo wymaga dyskrecji. Nie pasuje do profilu szpiega korporacyjnego. Nie jest sfrustrowanym pracownikiem, który chce wyrównać rachunki z firmą, nie jest rozwiedziona, nie ma długów ani nałogów. Nie żyje ponad stan. Nic nam nie wiadomo o osobistych wrogach.
– Co powiesz o zwykłej chciwości? Szczegóły projektów architektonicznych są warte miliony dla konkurencyjnych biur projektowych – podsunął Tim. – Powinniśmy zaalarmować Maddoxów i Hilla. Bez zwłoki.
– Zrobię to we właściwym czasie – zdecydował Vann. – Kiedy zyskamy pewność.
– Właściwy czas jest teraz i już mamy pewność – upierał się Tim. – Nie mówię o wywleczeniu kobiety w kajdankach, tylko dyskretnym ostrzeżeniu szefów. Nie podziękują nam za utrzymywanie sprawy w tajemnicy.
– Malcolm i Hendrick są w San Francisco na spotkaniu z Zhang Wei Group. Jutro mam do nich dołączyć. W ten weekend jest ślub Drew. Kilka dni nas nie zbawi. I nie zawracaj głowy Drew. Ma mnóstwo na głowie.
Młody Maddox był dyrektorem operacyjnym firmy, ale odkąd zaręczył się z Jenną, chodził z głową w chmurach. Vann nie mógł się doczekać, kiedy przyjaciel wyjedzie w podróż poślubną. Może nacieszy się rolą męża, wróci na ziemię i znów da się z nim pracować.
W gruncie rzeczy nie miał mu za złe tego, że nieprzytomnie się zakochał. Nikt bardziej nie zasługiwał na szczęście niż Drew. Byli przyjaciółmi, odkąd trafili do tego samego batalionu piechoty morskiej w Iraku. Drew, Zack i Vann znaleźli się w jednym plutonie. Od tamtej pory Vann ufał mu bezgranicznie.
Jego ślub wiele zmieni. Kiedy Drew zaręczył się z Jenną, wkroczył w nowy etap życia. Vann należał do kawalerskiej przeszłości. Dotkliwie odczuwał nagłe osamotnienie.
Cóż robić, ludzie dorastają i zmieniają się. Narzekają tylko nieudacznicy. A on nie ma powodu do marudzenia. Lubi pracę dyrektora finansowego w dużej firmie, która ma oddziały na całym świecie i zatrudnia ponad trzy tysiące osób. Gdy pracuje, daje z siebie wszystko. Nie uznaje półśrodków i dąży do doskonałości. Taki już jest.
– Jak zamierzacie prowadzić śledztwo? I jak się pozbyć Sophie na jakiś czas? – nie odpuszczał Tim.
– Mówiłeś, że biegle mówi po chińsku? – upewnił się Vann. – Okazuje się, że w San Francisco jest nam potrzebna tłumaczka. Hsu Li ma pilne sprawy rodzinne, a Colette jest na macierzyńskim. Poproszę Sophie o zastępstwo. Będzie naszą tłumaczką, a Zack zyska parę dni na działanie. Znacie Malcolma, znajdzie jej tyle zajęć, że nie będzie wiedziała, w co ręce włożyć.
– Pozwolisz jej słuchać negocjacji między Malcolmem, Hendrickiem i Zhangiem Wei? Czy to dobry pomysł? – zdziwił się Zack.
– Na spotkaniu nie będzie mowy o konkretnych rozwiązaniach – wyjaśnił Vann. – Na agendzie mamy sprawy finansowe i terminarz działań, nic użytecznego dla złodzieja własności intelektualnej. To niezły pomysł, żeby twoi biegli sprawdzili nasze systemy bez wzbudzania podejrzeń. Będę też miał okazję lepiej poznać Sophie.
– Zgodnie z chińską mądrością: przyjaciół trzeba trzymać blisko, a wrogów jeszcze bliżej – roześmiał się Tim. – Zwłaszcza ładne kobiety. Powodzenia.
– Nie uważam jej za wroga – wycedził Vann. – Jeszcze nic nie jest przesądzone.
– Och, nie, nie. Masz rację – zgodził się szybko Tim.
– Ustalone – dodał Zack. – Mamy plan. Ty, Vann, będziesz mieć na nią oko i przypilnujesz, żeby była zajęta.
Decyzja została podjęta. Vann spojrzał na ekran, na którym zastygła twarz Sophie. Jej złociste oczy zdawały się patrzeć wprost na niego. Niesamowite.
Tim podniósł się i wyszedł, mrucząc coś pod nosem, ale Zack obserwował przyjaciela spod zmarszczonych brwi.
– Czegoś mi nie mówisz. Zgadzam się, że ostrożność jest wskazana i nie wolno oskarżać bez dowodów, ale to nie wszystko. Powiedz mi, coś cię z nią łączy?
– Oszalałeś? Zamieniłem z tą kobietą kilka słów – oburzył się Vann.
– Uspokój się. Musiałem zapytać.
– Jestem spokojny – warknął. Jednak Zack nie przestawał świdrować go wzrokiem i Vann miał dosyć. – Pójdę do niej i poproszę o pomoc w San Francisco.
– Oczywiście. I uważaj na siebie. Bardzo proszę.
– Zawsze jestem ostrożny – burknął Vann.
Zack był z natury nieufny i skrupulatny, co czyniło go dobrym szefem bezpieczeństwa. Tym razem jednak Vann miał wrażenie, że kumpel kwestionuje jego profesjonalizm. Nie potrafił powstrzymać irytacji. Zwłaszcza że sam zadał sobie pytanie, czy stać go na obiektywizm.
Na korytarzu nie patrzył na nikogo, nie wymieniał pozdrowień. Potrzebował całej swej energii na rozmowę z kobietą, przy której zawsze czuł się niezręcznie.
Sophie Valente stała przy oknie wychodzącym na centrum Seattle i rozmawiała przez telefon. Jaki to język? Zastanowił się przez chwilę, zanim poznał. Włoski.
Vann dobrze znał hiszpański, a włoski był na tyle podobny, że odczuwał frustrację, bo niewiele rozumiał. Rodzina jego ojca pochodziła z Włoch, ale w dzieciństwie nauczył się tylko nazw części ciała, potraw, no i kwiecistych przekleństw, na które pozwalał sobie padre.
W ustach Sophie ten język brzmiał jak muzyka.
Wyczuła jego obecność i zakończyła rozmowę tonem, który mówił: zadzwonię później. Wyglądała świetnie. Szczupła, doskonale ubrana. Warkocz zwinięty był w węzeł u nasady karku, obcisłe czarne spodnie podkreślały talię i długość nóg. Rdzawa jedwabna bluzka miękko układała się na ciele. Była wysoka, a w szpilkach sprawiała wrażenie niewiele niższej od niego, choć miał ponad metr dziewięćdziesiąt. Ubranie nie eksponowało ponętnych kształtów, choć trudno je było zamaskować.
Nie potrafił oderwać od niej wzroku.
– Mogę panu jakoś pomóc, panie Acosta?
– Mam nadzieję. Czy to prawda, że mówi pani mandaryńską odmianą chińskiego?
– To jeden z kilku języków, którymi władam.
– Czy przed chwilą mówiła pani po włosku?
– Tak. Rozmawiałam z informatykiem z oddziału w Mediolanie.
Zamilkła. Grzecznościowa paplanina nie leżała w jej zwyczaju. Czekała, aż Vann przejdzie do rzeczy.
Tymczasem jego myśli były w większości niecenzuralne i nie pozwalały na koncentrację. Odwrócił wzrok.
– Wyjeżdżam do San Francisco na negocjacje związane z projektem Nairobi Towers. Nasz tłumacz ma problemy rodzinne, potrzebujemy kogoś, kto biegle mówi po mandaryńsku. Pomyślałem, że zachce pani nam pomóc.
– Dobrze znam język, ale tłumaczenia symultaniczne nie należą do mojej specjalności. Znam kilku ekspertów, mogłabym pana z nimi skontaktować.
– Doceniam to, ale Malcolm i Hendrick wolą korzystać z usług ludzi związanych z firmą. Poza tym chodzi o tłumaczenie z chińskiego na angielski. Zhang Wei ma własnego tłumacza. Jego wnuk biegle włada angielskim. Wolelibyśmy panią niż kogoś obcego.
– Skoro to decyzja właścicieli, chętnie się podejmę. Problem w tym, że to spowolni oznaczanie projektów znakami wodnymi i wdrożenie nowego trzyetapowego procesu uwierzytelniania biometrycznego. Miałam zaplanowane na cały tydzień spotkania z zespołem kodującym. Projekt nie ruszy beze mnie, a więc się opóźni.
– Negocjacje z Zhang Wei Group są tego warte – zapewnił Vann. – Osobiście się upewnię, że nikomu nie przeszkadza nowy terminarz.
– Lecimy jutro z Malcolmem i Hendrickiem?
– Już są w San Francisco, w Magnolia Plaza. Proszę się nastawić na kilka intensywnych dni pracy. Przez cały czwartek i piątek prowadzimy rozmowy z Zhangiem Wei i jego ludźmi.
– Przywykłam do nienormowanych godzin pracy. – Uśmiechnęła się lekko.
– Oczywiście. – Zaczerwienił się, bo jego uwagę przykuły jej zmysłowe wargi. – Moja asystentka przekaże pani dokumenty przygotowane wcześniej dla tłumacza. Belinda przyśle też po panią taksówkę. Do zobaczenia jutro rano na lotnisku.
Wyszedł z niemiłym poczuciem, że w jej towarzystwie zawsze sprawia wrażenie idioty. Czuł się niezręcznie, gdy za plecami koleżanki z pracy zbierał informacje na jej temat. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby tracił głowę na jej widok. Kontakt natury erotycznej był absolutnie wykluczony. Nie romansował z koleżankami z pracy, a już nigdy z podwładnymi. To przepis na katastrofę.
Ostatnio jego życie seksualne pozostawiało wiele do życzenia. Dobierał partnerki tak, aby nie wymagały od niego miłosnych deklaracji. Nigdy nie przyprowadzał ich do domu i nie przychodził do nich.
Wolał hotele. Neutralny grunt, na którym łatwo się spotkać i rozejść. Tam, gdzie nie ma wielkich oczekiwań, nie ma też dramatów. Bardzo pilnował, aby zrywać relację, zanim kobieta zdąży się do niego przywiązać.
Był wyznawcą praw logiki. Dobrze się czuł w świecie liczb. Lubił kontrolować sytuację i zachowywał czujność. To sprawiało, że był świetnym dyrektorem finansowym i dobrym żołnierzem. W ogniu walki zachowywał zimną krew. Nauczył się tego od najlepszych.
Seks był dla niego przyjemnością, a dawanie kobiecie rozkoszy stanowiło punkt honoru, ale emocjonalnie tkwił w miejscu. Coś kazało mu się wycofywać z każdej relacji. I tak było lepiej. Brakowało mu instrukcji, jak radzić sobie z emocjami. Gdy się pojawiały, nie poznawał siebie. Łatwo się peszył, stawał się nieśmiały. Zaczynały go dręczyć fantazje seksualne i wstydliwe pragnienia.
Teraz nie mógł sobie pozwolić na rozkojarzenie. Sytuacja wymagała, aby jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Vann nie uwierzył w oskarżenia Tima Bryce’a. Zarzuty nie pasowały do jego wyobrażenia o Sophie Valente. Powinien wiedzieć o niej więcej, aby skutecznie bronić jej niewinności, ale to trudne wyzwanie, skoro samo przebywanie w jej towarzystwie powoduje, że zaczyna się jąkać. Niezbyt obiecujący początek…

Sophie wyjeżdża do San Francisco ze swym przystojnym przełożonym, Vannem Acostą, by jako tłumaczka uczestniczyć w negocjacjach z chińskim kontrahentem. Do tej pory Sophie umiała oddzielić pracę od życia prywatnego, ale z Vannem ma problem. Z jednej strony drażni ją, z drugiej – intryguje, i to w cudownie erotyczny sposób. Nie prawi komplementów, nie flirtuje z nią, lecz w jego oczach widzi pożądanie. Zwykły dotyk ręki rozpala w niej namiętność. Ale Sophie boi się wpaść w pułapkę romansu w pracy. Wie, że cena będzie za wysoka...

Skandal na zamówienie

Dani Collins

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1116

ISBN: 9788327684295

Premiera: 01-09-2022

Fragment książki

– Chcę, żebyś zrujnowała moją reputację – powiedział Luca Albizzi, król Vallii.
Amy Miller zamrugała, pewna, że musiała się przesłyszeć. Wciąż była nieco oszołomiona po tym, jak weszła do apartamentu VIP w najbardziej ekskluzywnym hotelu w Londynie i odkryła tożsamość swojego potencjalnego klienta. Operację ściągnięcia jej tutaj otaczał bowiem nimb tajemnicy. Nie było to aż tak nietypowe – menedżerowie celebrytów często zwlekali ze zdradzeniem tożsamości swoich pracodawców, kiedy angażowali Amy i jej zespół do uporania się z kryzysową sytuacją. Dlatego uznała, że warto spełnić anonimowe życzenie.
Kiedy zjawiła się na miejscu, hotelowy menedżer osobiście zaprowadził ją do apartamentu królewskiego. Po przekroczeniu progu znalazła się w przestronnym, luksusowo urządzonym salonie, w którym oprócz niej nie było żywej duszy. Amy odłożyła płaszcz i torebkę na krzesło, zastanawiając się, kim okaże się jej zleceniodawca.
Niespodziewanie z jednej z sypialni wyłonił się mężczyzna w szarych spodniach i koszuli barwy kości słoniowej. Mógł mieć nie więcej niż trzydziestkę, ale roztaczał wokół siebie taką aurę władzy , że pod Amy ugięły się kolana. Smagły i brązowowłosy, przeszywał ją spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.
Jej ciało zareagowało pierwsze. Natychmiast zrobiło jej się gorąco i poczuła ściskanie w dole brzucha, które kompletnie wytrąciło ją z równowagi. Tym bardziej że chwilę później uświadomiła sobie, kto wzbudził w niej tę reakcję.
Internetowe nagłówki od tygodni krzyczały, że niedawno koronowany król Luca z Vallii przyjeżdża do Londynu z wizytą dyplomatyczną. Atrakcyjny wygląd w połączeniu z królewskim pochodzeniem czyniły go jednym z bardziej znanych arystokratów. Według artykułów poprzedniego dnia jadł obiad w pałacu Buckingham, gdzie jedynym naruszeniem etykiety było rozmarzone spojrzenie, które posłała mu zamężna hrabina.
– Mów mi Luca – powiedział do Amy w ramach powitania i wskazał jej, by usiadła.
Amy z wdzięcznością opadła na kanapę. Pierwszy raz w życiu była aż tak onieśmielona. Bez przerwy rozmawiała z bogatymi i wpływowymi ludźmi i nigdy nie odbierało jej mowy. Próbowała się przekonać, że ten mężczyzna jest taki sam jak cała reszta, ale nie był. Po prostu nie był.
Mówił coś do niej, a jego włoski akcent przywodził na myśl gorące noce w wąskich brukowanych uliczkach. Amy praktycznie czuła zapach egzotycznych kwiatów i jego gorące usta…
– Zrobisz to? – zapytał.
Amy stanowczo odepchnęła od siebie fantazję. Był potencjalnym klientem, na miłość boską!
Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy zdała sobie sprawę, że znowu spodobał jej się ktoś, kto jest kompletnie poza jej zasięgiem. Boże! Gdyby powiedziała, że król Vallii przypomina jej go, to byłaby rażąca zniewaga. Niewielu mężczyzn było równie odpychających jak on. Mimo to Amy poczuła ukłucie lęku na myśl, że znów pożąda kogoś, kto ma nad nią władzę.
Postanowiła sobie, że wysłucha jego prośby do końca, a potem uprzejmie odmówi.
– Przepraszam – powiedziała. – Mówiłeś, że ktoś próbuje zrujnować twoją reputację? London Connection jak najbardziej może pomóc.
Tak. Teraz brzmiała prawie jak inteligentna, pewna siebie współzałożycielka agencji PR, którą była według wizytówki.
– Nie. Powiedziałem, że chcę, żebyś ty zrujnowała moją reputację.
Ty. Serce Amy zatrzymało się na moment. Czyżby wiedział? Jej uszy były tak gorące, że bała się, że zapalą jej się włosy. Nie mógł wiedzieć, co się stało, choć wstyd palił ją w żołądek.
– Zadaniem naszej firmy jest budowanie reputacji – powiedziała, uciekając się do haseł, których używała bez przerwy. – Chronimy i naprawiamy wizerunki klientów. Kiedy czyjś wizerunek lub marka został nadszarpnięty, przejmujemy kontrolę nad narracją. Budujemy historię…
– Wiem, co robisz. Dlatego cię wezwałem. – Luca gwałtownie wstał z fotela i przespacerował się po przestronnym salonie. Poruszał się płynnymi, zdecydowanymi ruchami. Kiedy zatrzymał się i wcisnął ręce do kieszeni, materiał jego spodni napiął się na umięśnionych pośladkach.
Amy zwykle nie interesowała się mężczyznami. Nie to, że nie wierzyła w sens związków; po prostu była ostrożna. Czasem chodziła na randki, ale nawet bardzo mili mężczyźni, którzy płacili jej za obiad i uprzejmie pytali, czy mogą ją pocałować, nie zdołali zdobyć jej serca.
Prawdę mówiąc, nie pozwoliłaby im zdobyć swojego serca. Wolała skupić się na karierze. Nauczyła się, że jeśli podąży za sercem, narazi się na wykorzystanie.
Teraz zaś zachowywała się jak gimnazjalista, który podnieca się na widok czyichś pośladków. Luca nawet się do niej nie zalecał. Po prostu emanował seksapilem.
Musiała się opanować.
– Proszę cię, żebyś odwróciła mechanizm – powiedział. – Daj mi skandal, zamiast go zatuszować.
Amy podniosła wzrok i odkryła, że patrzy na nią przez ramię. Odchrząknęła, świadoma, że przyłapał ją na gapieniu się na jego tyłek.
– Sądzę, że jeśli szukasz skandalu, powinieneś skorzystać z usług kobiety innej profesji.
Luca nie uśmiechnął się.
– Chodzi mi o kontrolowany skandal. Wybrałem ciebie, bo jesteś idealną kandydatką, żeby wprowadzić mój plan w życie.
Amy pobladła.
– Skąd taki pomysł? – zapytała sztywno.
Lekko zmarszczył brwi.
– Spodobał mi się sposób, w jaki walczyłaś ze zniesławieniem tej kobiety, która pozwała klub sportowy – wyjaśnił.
Amy odetchnęła z ulgą. Wyglądało na to, że nie mówi o jej przeszłości.
– Tak, to było pewne wyzwanie – przyznała. Ona i jej koleżanki, Bea i Clare, wzięły za tamtą sprawę symbolicznego funta. Przeraziła ich fala hejtu, jaka spadła na kobietę, bo ta ośmieliła się pozwać kilku popularnych piłkarzy za molestowanie w klubie. – Jeśli chcesz, żeby twoja reputacja została zrujnowana, to powinieneś wynająć firmę, z której korzystali tamci – dodała. – Ich specjalnością jest oczernianie ludzi.
– A mimo to nie udało im się z twoją klientką. Jak mógłbym im zaufać? – Luca lekceważąco machnął ręką. – Tamta firma skasowała obsceniczną kwotę, żeby dopiec kobiecie, która już została skrzywdzona. Tymczasem, mimo wygranej, twoja firma straciła. Prawda?
Amy skrzyżowała nogi. To był automatyczny ruch, który zazwyczaj dawał jej bezcenne sekundy do namysłu. Ale tym razem sposób, w jaki Luca spojrzał na jej widoczne przez moment uda, zupełnie ją rozproszył. Przełknęła ślinę, w myślach krzycząc na siebie, że powinna się wreszcie skupić.
– Nie rozmawiam na temat sytuacji finansowej moich klientów – powiedziała ostrożnie. – Skąd taki pomysł?
– Twoja klientka w wywiadzie wyraziła nadzieję, że uda jej się wygrać sprawę w sądzie i zapłacić ci za twoją ciężką pracę.
Każdy nerw w ciele Amy iskrzył, kiedy Luca zbliżył się do niej. Położył przed nią na stoliku kawowym karteczkę.
– Chcę zapłacić i za nią, i za siebie. Czy ta suma cię satysfakcjonuje?
Amy podniosła karteczkę. Na widok zapisanej na niej liczby zakręciło jej się w głowie. Nieważne, czy była podana w funtach, dolarach czy w euro. Gdyby odrzuciła wynagrodzenie z taką ilością zer, Bea i Clare wysłałyby ją do psychiatry.
– To… to bardzo hojna oferta. Ale to, o co mnie prosisz, jest całkowicie sprzeczne z misją London Connection. Będę musiała przedyskutować to z moimi wspólniczkami. – Dlaczego Clare musiała akurat polecieć do Stanów? London Connection to był jej pomysł i miała ostatnie zdanie we wszystkich sprawach związanych z firmą, takich jak zatrudnienie ich koleżanki prawniczki, Bei. Bea wiedziałaby, czy całe to przedsięwzięcie w ogóle jest legalne.
– Nie chcę twoich wspólniczek – odparł Luca. – Im mniej ludzi o tym wie, tym lepiej. Chcę ciebie.
Jego słowa i intensywne spojrzenie jego niebieskich oczu sprawiały, że Amy z trudem łapała oddech.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałbyś chcieć skandalu? Przecież twój wizerunek jest nieskazitelny. – Wszyscy wiedzieli, że nowy król Vallii w niczym nie przypomina starego. Ojciec Luki był… no, był nazywany przez tabloidy Królem Rozpusty, co mówiło wszystko.
– Czy jesteś już oficjalnie przeze mnie zatrudniona? – zapytał Luca. – Czy chroni mnie klauzula poufności?
Amy otworzyła usta, usiłując sformułować odpowiedź, podczas gdy jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Jeśli przyjmie to zlecenie, to będzie mogła ostatecznie odrzucić pieniądze z funduszu powierniczego, którym rodzice machali jej przed nosem jak marchewką. W przeszłości dwa razy bardzo bezwzględnie odmówili jej pieniędzy. Nauczywszy się, że może polegać tylko na sobie, Amy bardzo chętnie powiedziałaby im, że nie potrzebuje resztek rodzinnej fortuny.
Bea i Clare też na pewno ucieszyłyby się z finansowego zabezpieczenia. Wszystkie chciały, żeby London Connection rozwijało się i żeby mogli dalej pomagać ludziom. Amy nie mogła też zaprzeczyć, że jest zwyczajnie ciekawa, co się kryje za nietypową prośbą. Coś jej mówiło, że to nie jest zachcianka znudzonego playboya…
– Coś będę musiała powiedzieć moim wspólniczkom – ostrzegła, zerkając na oszałamiającą kwotę, którą jej proponował.
– Powiedz, że zatrudniłem cię do pracy w mojej fundacji. To realnie istniejąca instytucja, która działa na rzecz osób dotkniętych chorobami psychicznymi. W tym tygodniu organizujemy galę charytatywną. Wykorzystałem już tę wymówkę, kiedy poprosiłem moich ludzi, żeby cię tu sprowadzili.
– Boże, jeśli jesteś tak dobrym kłamcą, to do czego potrzebujesz mnie?
Luca nie uśmiechnął się.
– To nie jest kłamstwo. Fundacja potrzebuje kogoś, kto poprowadzi ją w przyszłość. Spotkasz się z zespołem i zaproponujesz nowe metody finansowania działań. Druga część twojego zlecenia będzie znana wyłącznie naszej dwójce.
Nikt nie zapłaciłby tylu pieniędzy za coś tak trywialnego, ale Amy uznała, że później będzie się zastanawiać. Biorąc pod uwagę wysokość wynagrodzenia, decyzja podjęła się sama.
Oblizała wargi i skinęła głową.
– No dobrze. Jeśli naprawdę chcesz mnie zatrudnić, żebym promowała twoją fundację i sfabrykowała skandal, chętnie pomogę. – Wstała i wyciągnęła rękę, by przypieczętować umowę.
Uścisk jego dłoni był mocny i ciepły, a wyraz triumfu na jego twarzy sprawił, że Amy zadrżała. Przez chwilę wyglądał naprawdę po królewsku.
– A teraz powiedz mi, dlaczego, na litość boską, chcesz, żebym zrujnowała twoją reputację? – zapytała, usiłując zachować spokój.
– To jedyny sposób, żeby moja siostra przejęła tron.

Luca puścił jej dłoń z zaskakującą niechęcią. Zapach perfum Amy Miller przywodził mu na myśl świąteczne wypieki. Siedzenie obok niej w samolocie będzie bardzo rozpraszające, ale była teraz jego podwładną, a on wreszcie zrobił pierwszy krok, by oddać siostrze należny jej tron. Nie mógł się doczekać, aż dopnie swego.
– Eccelente – powiedział w swoim ojczystym języku. – W takim razie lecimy.
– Lecimy? – Amy cofnęła się o krok, mrugając. – Dokąd?
– Jestem potrzebny w Vallii. Będziemy kontynuować tę rozmowę w drodze.
Przez moment Amy wyglądała na spanikowaną.
– Najpierw muszę przygotować kontakty, zrobić research…
Luca skrzywił się niecierpliwie.
– Możesz to zrobić w bezpiecznym miejscu.
– Moje biuro jest bezpieczne. Nie musimy lecieć do Vallii.
– To tylko trzy godziny stąd. Mój odrzutowiec już czeka.
Amy otworzyła usta, ale nie padło z nich żadne słowo.
Kiedy Luca znalazł ją w internecie, z początku miał co do niej wątpliwości. Nie ufał nikomu, kto wydawał się duszą towarzystwa, a jej praca uwzględniała ciągłe pokazywanie się ze sławnymi i bogatymi. Ale dyskretny wywiad wśród jej byłych klientów przyniósł bardzo pozytywne rekomendacje. Na żywo wydawała się rozsądna i rzeczowa – a także świadoma wrażenia, jakie robiła na mężczyznach. Jej blond włosy w połączeniu z brzoskwiniową karnacją robiły piorunujący efekt. Jej nosek był lekko zadarty, co nadawało jej twarzy nieco przekorny wyraz. I ten błysk w oku…
Ale to, że udało jej się go oczarować, znaczyło, że musi być przy niej jeszcze ostrożniejszy. Dawno temu nauczył się panować nad pożądaniem. Nigdy nie będzie taki, jak jego ojciec.
– Ale… mam innych klientów. – Amy zamachała rękami w desperacji. – Nie mogę ich po prostu porzucić.
– Czy nie za to ci właśnie zapłaciłem? Jeśli potrzebujesz więcej, powinnaś powiedzieć.
– Naprawdę nie masz pojęcia, na czym polega moja praca, prawda? – Amy zmarszczyła brwi. – Moi klienci nie lubią zmian planów. Mogłeś chociaż uprzedzić, że czeka mnie podróż. Mam zawsze spakowaną torbę na takie okazje. – Podeszła do skórzanej torebki, którą zostawiła na stołku barowym.
– Jesteś specjalistką od PR czy tajną agentką?
– Czasem mam wrażenie, że jednym i drugim. Przynajmniej zawsze mam przy sobie paszport.
Luca zmierzył wzrokiem jej smukłą sylwetkę. Nie miała na sobie nudnej garsonki, ale zwiewną sukienkę koszulową w kolorowe pasy sięgającą kostek. W połączeniu z dużymi srebrnymi bransoletami na nadgarstkach i srebrnymi szpilkami całość wyglądała jednocześnie swobodnie i stylowo. Materiał sukienki miękko ocierał się o jej kształtne pośladki.
Opanuj się, pomyślał Luca. Był dostatecznie dojrzały, by wiedzieć, że uprzedmiatawianie kobiet jest złe. Kobiety, które dla niego pracowały, uważał za niedostępne. Wprawdzie gdy zauważył, że ona też mu się przygląda, przez chwilę się zastanawiał, czy nie porzucić całego tego planu na rzecz przeniesienia się z nią do sypialni… Ale obowiązek był ważniejszy. Pozwolenie siostrze na przejęcie tronu było największą przysługą, jaką mógł zrobić swojemu krajowi. Nie ustanie, dopóki nie osiągnie celu.
„Zobacz, jak wysoko tata postawił poprzeczkę”, westchnęła jego siostra bliźniaczka kilka tygodni wcześniej, kiedy Rada Królewska po raz kolejny nie pozwoliła mu abdykować. „Musisz upaść bardzo nisko, zanim w ogóle rozważą zdetronizowanie cię”.
Luca nie chciał doprowadzać kraju do kryzysu ani zwalniać oddanych pracowników państwowych. Chciał zmian na lepsze, ale zbyt wielu ludzi było zainteresowanych utrzymaniem status quo. Kiedy został królem, na początku usiłował dowieść swojej niekompetencji, ale Rada Królewska zrzucała każde potknięcie na karb stresu związanego z jego nowym stanowiskiem.
Dopiero komentarz Sofii podsunął mu rozwiązanie, którego szukał. Musiał jednym skokiem zanurzyć się w tej niewybaczalnej głębi, dotknąć dna, a potem wrócić na powierzchnię, zanim wyrządzi za dużo szkody.
Amy Miller idealnie nadawała się do tego zadania.
Właśnie badała przekąski, które obsługa hotelowa zostawiła w aneksie kuchennym. Wrzuciła do torebki jabłko i baton proteinowy, a po chwili zastanowienia dołożyła butelkę wody i tabliczkę czekolady.
– Odliczę ci to od faktury – mruknęła. – Zanim wyjdziemy, muszę jeszcze kupić sobie ubrania na zmianę. Na dole był chyba butik…
– Nie mamy czasu na zakupy. Powiem moim ludziom, żeby przygotowali dla ciebie ubrania na miejscu.
– Jestem bardzo szybka. Możemy się spotkać w lobby za piętnaście minut? – Podniosła czarną skórzaną kurtkę i założyła ją na sukienkę.
Coś w połączeniu surowej skóry z delikatnym jedwabiem i blond włosami na ćwiekowanym kołnierzu sprawiło, że Luca zapragnął chwycić za poły jej kurtki, przyciągnąć ją do siebie i wycisnąć na jej ustach gorący pocałunek. Amy musiała wyczytać to z jego twarzy, bo szerzej otworzyła oczy.
„Zobacz, jak wysoko tata postawił poprzeczkę”.
– Na parkingu. I za dziesięć – powiedział chłodno, żeby nie było wątpliwości, że w żaden sposób nie jest nią zainteresowany. – Inaczej odwołujemy całą akcję.
Wzdrygnęła się lekko, a potem obdarzyła go profesjonalnym uśmiechem.
– Zaryzykuję.

Amy prawie wybiegła z apartamentu. Nie potrafiła dłużej udawać nieporuszonej, zwłaszcza po tym, co właśnie zaszło.
Ale co właściwie zaszło?
Znalazła wymówkę, żeby na chwilę od niego odpocząć, chwyciła za kurtkę, odwróciła się i nakryła go patrzącego na nią tak, jakby zaraz miał ją pożreć. Do tego zachowywał się, jakby to on musiał odrzucić jej nachalne zaloty. A przecież nic nie zrobiła!
Reagowała na niego na czysto fizycznym poziomie i była przerażona, że to aż tak widać. Nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje. Zawsze świetnie się odnajdywała w nowych i nieznanych sytuacjach. Potrafiła kontrolować swoje reakcje, kiedy jej klienci panikowali i płakali jej w ramię. Teraz za to trzęsła się jak liść.
Luca był dokładnym przeciwieństwem wszystkich jej dotychczasowych doświadczeń. Nie był chłopcem z blokowiska, który przypadkiem zyskał sławę i nie wiedział, co z nią zrobić. Został wychowany na króla. Był mężczyzną o nieskalanej reputacji, który chciał, żeby zaplanowała dla niego kontrolowany upadek z piedestału. Zamiast wykorzystać swój wygląd i władzę, żeby wpakować się w kłopoty, wolał, żeby ona zrobiła to za niego. „Chcę ciebie”, powiedział.
Zabrzmiało to, jakby uważał ją po prostu za wyjątkowo dobrą w swoim fachu, ale Amy obawiała się, że została wybrana też z innych powodów. Nawet stojąc w windzie i pisząc wspólniczkom, że musi wyjechać w ważnej sprawie, przestępowała z nogi na nogę, by rozładować napięcie.
Nie było sensu udawać, że Luca Albizzi jest takim samym klientem, jak inni. W niewytłumaczalny sposób sprawiał, że zachowywała się przy nim jak cholerna uczennica. Ale nie pozwoli sobie na zauroczenie. Była starsza i mądrzejsza niż za pierwszym razem. Mężczyźni nie mogli już wykorzystywać jej potrzeby bliskości, by osiągnąć własne egoistyczne cele. Poza tym Luca był jej klientem.

Amy Miller jest specjalistką od zarządzania sytuacjami kryzysowymi. Niejednemu już klientowi uratowała dobre imię. Tym razem otrzymuje nietypowe zlecenie: król Luca Albizzi chce, żeby jego reputację zrujnowała. Dzięki temu będzie musiał abdykować, a władzę przejmie jego siostra. Amy usiłuje wymyślić skandal, który wywoła oczekiwany skutek, ale jednocześnie nikomu trwale nie zaszkodzi. Sytuacja wymyka się jednak spod kontroli i ona sama staje się bohaterką skandalu…

Skandalistka z Ameryki

Candace Camp

Seria: Powieść historyczna

Numer w serii: 89

ISBN: 9788327688262

Premiera: 01-09-2022

Fragment książki

Stos pogrzebowy ułożono na plaży. Mary z dużych, szerokich, złożonych na krzyż desek, na obu końcach przytwierdzonych do bardzo grubych gałęzi, a pod marami, oprócz gałęzi i gałązek, także zebrane na plaży kawałki drewna, które morze wyrzuciło na brzeg. Wszystko polane naftą, by spaliło się szybciej. Na marach zawinięta w biały całun nieruchoma postać słusznego wzrostu, zapewne mężczyzna. Bez twarzy, bo też zakryta całunem, a więc ten człowiek już został definitywnie odgrodzony od reszty świata. Jest nieskończenie samotny.
Nieopodal stosu wysoka, postawna wdowa w żałobnej czerni. Stanęła najbliżej, jak było możliwe. Czuwanie przy stosie próbowano jej wyperswadować, przysłano nawet księdza, by ją przekonał, że delikatna, wrażliwa kobieta nie powinna być świadkiem takich scen.
– Na pewno jest to o wiele trudniejsze dla mego męża – oświadczyła lady Eleanor Scarbrough takim tonem, że każdy, kto ją znał, zaniechałby dalszych dyskusji. Ona już podjęła decyzję. – Chcę być razem z nim do samego końca.
Włoscy urzędnicy nigdy przedtem nie mieli z ową lady do czynienia, ale szybko pojęli, że Eleanor Townsend Scarbrough rzadko kiedy ustępuje. Więc to oni ustąpili, jednak jeśli chodzi o odległość od stosu, byli nieugięci, ponieważ stojąc zbyt blisko, można zadławić się dymem. Eleanor nie przekroczyła wyznaczonej granicy. Stanęła w bezpiecznej odległości na małym wzniesieniu i patrzyła na męża, sir Edmunda Scarbrough, już w miejscu wiecznego odpoczynku. Jej czarna salopa i welon powiewały na wietrze, a ona drżała z zimna, zdziwiona, że na tym skąpanym w blasku słońca wybrzeżu Królestwa Neapolu może panować taki przejmujący chłód.
Niski, korpulentny mężczyzna stojący obok, popatrywał na nią z wyraźnym zakłopotaniem. W innej sytuacji, nie tak smutnej jak teraz, na ich widok chyba każdy by się uśmiechnął. Bo para była z nich wyjątkowo niedobrana. Ona wysoka, strzelista, on niewysoki, przy kości, ale to właśnie on miał być teraz dla niej oparciem. Wypadałoby, by podał jej ramię, jednak zabrakło mu śmiałości, i dotknął tylko jej przedramienia.
– Lady Scarbrough? Na pewno jest pani bardzo zimno…
– Nie, wcale nie – zaprzeczyła stanowczo. – Dam sobie radę. A pan, panie Castellati, wcale nie musi tu być.
– O nie! – zaprotestował równie stanowczo po angielsku, ale dalej już mówił po włosku, bardzo szybko. Na szczęście pojęła, o co mu chodzi. Przekonywał, że wcale nie przejmuje się swoją osobą, lecz tym, w jakim stanie ducha jest teraz dama, której towarzyszy. Powtarzał to kilkakrotnie, wpatrując się w stos, a spojrzenie sugerowało, że stan jego ducha na pewno nie jest najlepszy.
– Dziękuję panu – Eleanor delikatnie poklepała go po ramieniu, by podtrzymać na duchu. Ten mężczyzna, chyba niezbyt mądry i niezbyt odważny, trwał tu przy niej, zdecydowany ją wspierać. – Dziękuję, że jest pan tu ze mną i tak bardzo mi pomógł.
Mówiła szczerze. Castellati, impresario zajmujący się wystawieniem skomponowanej przez Edmunda opery, trwał u jej boku, począwszy od dnia, w którym sir Edmund wypłynął łodzią na morze i już nie wrócił. Eleanor nie raz miała Castellatiego serdecznie dość, ale też ceniła, ponieważ był niezwykle pomocny, zwłaszcza podczas kontaktów z włoskimi władzami. A to było bardzo ważne. Wprawdzie w tych trudnych dniach wspierał ją również Dario Paradella, z którym Edmund był bardzo zaprzyjaźniony, ale Dario w pertraktacjach z władzami nie mógł być pomocny, ponieważ popierał liberalną opozycję.
Teraz Dario wziął ją za rękę.
– Och – powiedział cicho, ściskając mocno jej dłoń. – Jakie to smutne, nieskończenie smutne. Przecież to był geniusz…
– Tak – odparła zduszonym głosem. I w tym momencie podpalono stos. Złocisto-czerwone płomienie od razu wystrzeliły w górę, przemykając po każdym kawałku drewna. Ci, którzy wzniecili ogień, błyskawicznie odskoczyli w tył, potrącając się i popychając nawzajem.
I teraz to już było strasznie. Patrzeć, jak płomienie nieuchronnie zbliżają się do nieruchomej postaci owiniętej w całun. Eleanor zadrżała. Boże! Jak to mogło się stać? Dlaczego umarł? Dlaczego?! Przecież przywiozła go tutaj, do Neapolu, pewna, że łagodny klimat pomoże mu wrócić do zdrowia. Doktorzy byli przecież zgodni, że tak powszechna w Anglii wilgoć na pewno mu szkodzi. A tutaj to co innego. Ciepło, słonecznie, wiatr zawsze taki łagodny. Poza tym z dala od natrętnej rodziny, a więc mógł całkowicie oddać się muzyce. Komponować, i to w kraju, w którym opera jest tak bardzo ceniona.
Tak miało być, ale stało się inaczej. Edmund odszedł na zawsze.
Stos płonął. Nieruchoma postać na marach otulona już była czerwonymi jęzorami bezlitosnego ognia. Eleanor, mimo że dzieliła ją od stosu spora odległość, czuła gryzący zapach palonego ciała. Stojący obok niej Castellati szybko wyjął z kieszeni chustkę, przyłożył do nosa i odwrócił się od stosu. Dario pochylił głowę, ale ona ani drgnęła. Dalej stała wyprostowana, wpatrzona w płomienie. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby nie spełniła tego ostatniego obowiązku. Przecież nic innego nie mogła już zrobić dla zmarłego męża. Tylko stać i patrzeć, jak ogień pochłania jego doczesne szczątki, potem zebrać to, co z niego zostało. Popiół. A potem, gdy wystawią już w Neapolu skomponowaną przez Edmunda operę, ona zawiezie jego prochy do domu, do Anglii.

***

Anthony, lord Neale, przełamał pieczęć, przebiegł oczami po białej kartce i westchnął. Jego starsza siostra, Honoria, przekazała, że tego dnia po południu zamierza złożyć mu wizytę. A znając Honorię, niewątpliwie jest już w drodze i niebawem jej powóz zajedzie przed dom.
Naturalnie przez głowę przemknęła mu myśl, by natychmiast kazać osiodłać konia i umknąć. Dzięki temu mógłby potem powiedzieć, że bardzo mu przykro, ale kiedy przyszła wiadomość, galopował po Hyde Parku. Niestety choć było to nadzwyczaj kuszące, nie mógł tego zrobić. Od śmierci Edmunda minęło zaledwie pół roku i chociaż Honoria bywała bardzo męcząca, nie wolno jej lekceważyć, skoro rozpaczała po stracie syna.
Zadzwonił na lokaja i kazał mu przekazać – i w kuchni, i kamerdynerowi – że dziś odwiedzi go siostra. Będzie na herbacie, a kto wie, czy nie zostanie na kolacji. Potem stanął przy oknie, popatrując na podjazd. Bardzo lubił patrzeć właśnie tam, na naprawdę duży podjazd, za którym widać było rozłożyste korony drzew. Dziś jednak tego nie widział, był zbyt zamyślony. Myślał naturalnie o Edmundzie, który zmarł pół roku temu. Jego siostrzeniec, z którym nie był specjalnie zżyty, bo z żadnym krewnym nie był szczególnie blisko. Jednak Edmunda bardzo lubił i cenił jako człowieka o wielkim talencie, który ma przed sobą świetlaną przyszłość. Wieść o jego śmierci była dla niego jak grom z jasnego nieba. Bardzo przeżywał odejście człowieka, bez którego świat będzie o wiele uboższy, bo pozbawiony muzyki, którą Edmund mógłby mu jeszcze podarować.
O tym, że Edmund nie ma przed sobą długiego życia, wiadomo było od lat. Zawsze był chorowity, ale na pewno żyłby jeszcze, gdyby nie ten wypadek na morzu. Gdyby nie pojechał do Włoch, na co nalegała jego żona, ta uparta istota, której nie darzył sympatią. Z tym że absolutnie był za tym, by wyjechali z wiecznie mokrej Anglii do słonecznej Italii, pewien, że Edmundowi wyjdzie to na zdrowie. Poza tym dobrze by mu zrobiła separacja od wiecznie narzekającej i roszczeniowej matki. Ale kiedy dowiedział się o śmierci Edmunda, miał jednak wyrzuty sumienia, że nie starał się go odwieść od tego wyjazdu. Chociaż jak niby miał to zrobić, skoro nigdy nie odwiedzał swego siostrzeńca? Dlaczego? O tym wiedział tylko on, bo to jednak było coś, o czym nikomu się nie mówi. Nie bywał tam, ponieważ unikał spotkań z żoną siostrzeńca, czyli lady Eleanor. Widział ją tylko raz, wywarła na nim wtedy piorunujące wrażenie i wszystko, co wydarzyło się podczas tego spotkania, wryło mu się w pamięć. To było rok temu, a on pamiętał to tak dobrze, jakby stało się to dosłownie przed chwilą. Gdy zastukał do drzwi domu Eleanor Townsend, pragnął znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Bardzo żałował, że uległ naleganiom siostry i obiecał porozmawiać z narzeczoną Edmunda. Obiecał, choć nie znosił wtrącania się w sprawy krewnych. Unikał tego jak ognia i nie życzył też sobie, by ktoś ingerował w jego życie. Ale Honoria wręcz błagała, by pomógł jej wyrwać syna z rąk tej żądnej pieniędzy harpii z Ameryki, która zdążyła go już zbałamucić i skłonić do oświadczyn. Może Anthony’emu uda się ją przekonać, by zrezygnowała ze ślubu, oczywiście za rozsądną bonifikatę finansową. Honoria nie omieszkała również przypomnieć bratu, że jest teraz głową rodziny, a poza tym ma wobec niej pewne zobowiązania. Wiadomo, o co chodziło. Matka Anthony’ego zmarła podczas porodu. Honoria miała wówczas czternaście lat i, jak sama twierdziła, to ona wychowała brata. Co nie do końca odpowiadało prawdzie, ponieważ gdy miał pięć lat, Honoria wyszła za mąż, a nim opiekowała się stara niania, potem różne guwernantki, póki nie osiągnął wieku, kiedy można go było wysłać do szkoły w Eton. Pewnie dlatego traktował obojętnie deklaracje Honorii, że niby była dla niego jak matka.
W innej sytuacji na pewno nie spełniłby prośby siostry, argumentując, że nie będzie się wtrącał do prywatnego życia dwudziestoczteroletniego mężczyzny. Jednak chodziło o Edmunda, niedojrzałego i wrażliwego, co było rzadkością wśród jego arystokratycznych rówieśników. No i Edmund był niezwykle utalentowany. Zdaniem Anthony’ego był geniuszem muzycznym, z tym że zarazem miał znikomą wiedzę o otaczającym go świecie i nie bardzo potrafił się w tym świecie poruszać. Anthony nie mógł pogodzić się z myślą, że ten młody człowiek miałby spędzić życie zdominowany przez dwie zaborcze kobiety, bo i matkę, i amerykańską żonę, niewątpliwie łasą na pieniądze. Doskonale wiedział, czym to pachnie. Gdy miał szesnaście lat, jego ojciec ożenił się z taką chciwą i zaborczą kobietą, która próbowała skłócić ojca z synem. Niewiele brakowało, by dopięła swego.
W rezultacie zgodził się spełnić prośbę siostry, dlatego stał teraz pod tymi drzwiami, z nadzieją, że może nikt mu nie otworzy. Niestety drzwi stanęły otworem, a pojawił się w nich taki służący, jakiego Anthony nigdy dotąd nie widział. Niewysoki, ale wyjątkowo mocno zbudowany. Jedno ucho było dziwnie zniekształcone, nos niewątpliwie kiedyś złamany, i to chyba nie jeden raz, poza tym na twarzy widać było kilka małych blizn. Ten człowiek nie wyglądał na służącego, raczej na pięściarza lub opryszka.
– Lord Neale – przedstawił się Anthony, podając mu bilet wizytowy. I znów stało się coś dziwnego. Brytyjscy służący zwykle podsuwają małą srebrną tackę, na której gość kładzie bilet wizytowy. Natomiast ten służący bezceremonialnie wyjął Anthony’emu z ręki bilet, obejrzał podejrzliwie , po czym skinął głową.
– Zaanonsuję milorda – powiedział i odszedł, zostawiając Anthony’ego w holu, co było kolejną niespodzianką. Był przecież człowiekiem utytułowanym, bogatym i zwykle służący składał przed nim pełen szacunku, głęboki ukłon, po czym prowadził do salonu. A ten służący po prostu odszedł. Ktoś inny na miejscu Anthony’ego może i poczułby się urażony, ale jego raczej to rozbawiło. Honoria przecież uprzedzała, że u panny Townsend jest inaczej. To Amerykanka, poza tym panna, a nie ma przy sobie żadnej przyzwoitki. Chyba że jest nią ta młoda Hinduska, guwernantka dwojga dzieci, które przyjechały tu z nią razem. Jednak według Honorii ta Hinduska to na pewno żadna przyzwoitka. Honoria kiedyś poleciła jednemu ze swoich służących, by przez jakiś czas kręcił się koło domu panny Townsend, wszystkiemu się przyglądając i nadstawiając uszu. I ów służący wypatrzył, że w tym domu mieszkają ludzie z różnych stron świata, i z Ameryki, i z Francji. Dziećmi opiekuje się Hinduska oraz Murzyn, który nie nosi żadnej liberii, tylko ubrany jest jak dżentelmen. Służący zajrzał naturalnie też do pobliskiego pubu i tam dowiedział się, że ów Murzyn prowadzi również interesy panny Townsend.
Czekając na panią domu, Anthony rozglądał się po skromnym, ale eleganckim holu, stwierdzając w duchu, że czegokolwiek by nie gadali o pannie Townsend, braku gustu nie można jej zarzucić. Zastanawiał się też, czy Honoria jednak nie przesadza, nazywając tę pannę pazerną harpią. Może dramatyzuje, zawsze przecież była wobec syna nadopiekuńcza, co zrozumiałe, skoro Edmund już jako dziecko był słabego zdrowia, zawsze zakatarzony i kaszlący. Medyk zawsze ostrzegał Honorię, że jej ukochany synek może nie przeżyć kolejnej zimy. W rezultacie Honoria nie wypuszczała go spod swoich skrzydeł. Wyrwał się spod nich, dopiero gdy dorósł i zamieszkał w Londynie, by móc wreszcie żyć po swojemu. Niestety Honoria nieustannie wzywała go do siebie z byle powodu. Najczęściej prosząc o pomoc w sprawach, z którymi poradziłaby sobie sama. Na punkcie syna miała obsesję, dlatego zaniedbywała córkę Samanthę, a wcześniej nieżyjącego już męża. Jak się nad tym zastanowić, to jej córce chyba wyszło to na dobre.
Teraz Edmund chciał się ożenić. Dla Anthony’ego było oczywiste, że zdaniem Honorii nawet święta nie jest warta jej ukochanego synka. Mogła jednak mieć rację, twierdząc, że panna Townsend poluje na pieniądze Edmunda. Edmund, bogaty i utytułowany, to łakomy kąsek dla panny łasej na pieniądze i zaszczyty. Jest chorowity, zapadł na suchoty, długo więc nie pożyje i owa panna nie będzie musiała długo się męczyć udawaniem kochającej żony. Po co, skoro niebawem zostanie bogatą wdową?
Kiedy Anthony usłyszał kroki na schodach, naturalnie spojrzał właśnie tam i prawie zaparło mu dech, albowiem po schodach schodziła dama wprost oszałamiająca. Wysoka, o posągowych kształtach. Włosy gęste, rysy twarzy nieco surowe, ale usta pełne, pięknie wykrojone, a niebieskie oczy ogromne, błyszczące. Miała na sobie suknię zielonkawoniebieską, może i trochę zbyt jaskrawą jak dla panny. Schodziła krokiem bardzo pewnym, z głową wysoko uniesioną.
Anthony nie odrywał od niej oczu. Zafascynowany, i to właśnie już wtedy poczuł, jak budzi się w nim żądza. Co było niepojęte, skoro nie był młokosem. Miał już lat trzydzieści pięć i zawsze potrafił zachować zimną krew. A teraz raptem nie, i wcale nie zauważył, kiedy odruchowo zrobił krok w jej stronę. Na szczęście zaraz oprzytomniał i zgromił się w duchu. Przypomniał sobie także przestrogi siostry. Ta panna poluje na bogatego męża, bo niemożliwe, by ta oszałamiająca istota raptem zakochała się w jego zahukanym i niedojrzałym siostrzeńcu. Była przecież taką pięknością, jakie bywają natchnieniem dla poetów, o jakie mężczyźni gotowi są walczyć. W niczym nie przypominała delikatnego, słodkiego dziewczęcia, które oddało Edmundowi serce, bo zafascynował ją jego talent albo też zapragnęła otoczyć go opieką. Panna Townsend na pewno naiwnym dziewczęciem nie jest, raczej silną, pewną siebie kobietą w pełnym rozkwicie swej urody. Kobietą która potrafi dopiąć swego.
– Lord Neal? Witam! – powiedziała, kiedy zeszła ze schodów. Spojrzała na niego czujnie, co utwierdziło go w przekonaniu, że nie pomylił się w ocenie tej osoby. Kobieta, która ma czyste sumienie, na pewno nie byłaby aż tak ostrożna podczas spotkania z kuzynem narzeczonego. – Pan jest wujem Edmunda, prawda?
– Tak – odparł. Tylko tyle, a więc niezbyt uprzejmie, i Eleanor lekko uniosła brwi. Z wyraźną dezaprobatą, ale tym się akurat nie przejął. Jeśli chodzi o formy towarzyskie, nie przejmował się nimi zbytnio, stanowczo wolał rozmowę na konkretny temat, a nie gadki o wszystkim i o niczym albo o pogodzie. Unikał spotkań towarzyskich wszelkiego rodzaju i dlatego uważano go za odludka. Owszem, na przyjęcia go zapraszano, bo utytułowany i majętny, ale z tych zaproszeń korzystał bardzo rzadko.
– Może porozmawiamy w salonie? – zaproponowała Eleanor. – Bardzo proszę.
Ruszyła przez hol, on naturalnie za nią. Kiedy podchodzili już do drzwi, dodała:
– Szkoda, że Edmunda nie ma.
– Raczej się go nie spodziewałem – odparł Anthony, któremu właśnie o to chodziło, żeby porozmawiać z panną Townsend sam na sam. Specjalnie przyjechał przed dwunastą, a to nie była jeszcze pora na składanie wizyt. – Bardzo chciałem porozmawiać z panią, panno Townsend.
– Ze mną? Naprawdę? Czuję się zaszczycona!
Czyli nie darowała sobie odrobiny ironii, po czym pierwsza przekroczyła próg salonu. On za nią, ona usiadła na krześle, wskazała ręką na krzesło nieopodal, by też usiadł, i milczała, spoglądając na niego bardzo chłodno. Aż tak chłodno, że odezwał się dopiero po krótkiej chwili.
– Pozwoliłem sobie przyjechać do pani, ponieważ prosiła mnie o to moja siostra, lady Scarbrough. Bardzo jej zależało, bym porozmawiał z panią, ponieważ… – Anthony wziął głęboki oddech – …ponieważ pani nie powinna wychodzić za Edmunda!
Wyrzucił to z siebie, czując, jak jego policzki robią się znacznie cieplejsze. Nic dziwnego, bo wcale nie zabrzmiało to zręcznie. Zachował się jak słoń w składzie porcelany.
– A dlaczego nie powinnam? – spytała Eleanor głosem bardzo spokojnym, czym Anthony’ego bardzo zaskoczyła. Spodziewał się przecież, że będzie wzburzona, a tymczasem nie okazała żadnych emocji, prawdopodobnie więc spodziewała się takiego obrotu spraw.
On natomiast wcale nie był taki spokojny i odezwał się zdecydowanie głośniej:
– Bo tak nakazuje zwyczajna przyzwoitość.
– A ja uważam, że o wiele bardziej niestosowne byłoby pozwolenie, by Edmund mieszkał w moim domu, nie będąc moim mężem!
– Chyba pani wie, że jego najbliżsi wcale nie aprobują tego małżeństwa?
– Oczywiście, wiem. I wiem też, że kiedy to małżeństwo stanie się faktem, w państwa odczuciu będzie to katastrofa.
Teraz ona odezwała się o wiele głośniej, i Anthony uznał, że nie ma co dyskutować, tylko trzeba przejść do meritum sprawy. Czyli zgodnie z poleceniem Honorii spróbować pannę przekupić.
– Jestem przygotowany na przekazanie pani pewnej sumy pieniędzy.

Cały Londyn wie, że pochodząca z Ameryki Eleanor jest ekscentryczna i ma za nic konwenanse. Żadna dobrze urodzona Angielka nie przyjęłaby na służbę tylu obcokrajowców, nie sprzeciwiała się tak jawnie teściowej i nie decydowała o domowych finansach. Gdy po śmierci męża Eleanor zaczyna samodzielnie zarządzać jego majątkiem, teściowa postanawia to ukrócić i wysyła do niej swego przyrodniego brata. Już pierwsze spotkanie krewkiej Amerykanki i zdystansowanego Anglika pokazuje, jak trudno będzie im się porozumieć. On uważa ją za dziwaczkę, ona jego za snoba. Jednak gdy dramatyczne wydarzenia zmuszą tę parę do połączenia sił, ich sojusz okaże się o wiele trwalszy, niż się spodziewali.