fbpx

Coś sobie obiecaliśmy

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1254

ISBN: 9788383425870

Premiera: 08-08-2024

Fragment książki

Sidonie Sullivan z irytacją zabrała się za stojące przed nią piwo i skórkę wieprzową.
– Sto lat, Sid! – Siedzący naprzeciwko niej Derek uśmiechnął się. To on przyniósł jej przed chwilą piwo i przekąskę. – Wiem, że to niewiele, ale zarezerwowałem na później stolik w Giovanni’s. To chyba coś wyjątkowego, nie uważasz?
Sidonie odwzajemniła uśmiech, tłumiąc irytację.
– Dzięki, Derek. To bardzo… urocze.
To prawda. Derek był dawnym przyjacielem ze szkoły i to bardzo miło z jego strony, że zabrał ją na urodzinową kolację, był jednak częścią życia, które zostawiła za sobą pięć lat temu, gdy przeprowadziła się do Londynu. Życia, które nie przypominało w niczym obecnego i do którego nie miała ochoty wracać.
Przyjechała do Blackchurch, niewielkiego miasteczka w Oxfordshire, żeby odwiedzić ciocię. Tutaj dorastała, a jutro miała wracać do Londynu i szczerze nie mogła się tego doczekać. Blackchurch było małą i leżącą na uboczu mieściną i tak naprawdę nigdy nie czuła się tutaj jak w domu. Poza tym ciotka May zawsze była dla niej okropna i wcale nie minęło jej to z wiekiem. Sidonie odwiedzała ją głównie z poczucia obowiązku, bo May niedomagała na zdrowiu i nie miała nikogo, kto mógłby do niej zajrzeć.
Sidonie nie mogła sobie pozwolić na zbyt długą nieobecność w fundacji dla dzieci, którą założyła pięć lat temu. Fundacja wciąż się rozwijała, dając szansę dzieciom mniej uprzywilejowanym z całego kraju. W planach miała poszerzyć działalność na Europę, a potem może i na cały świat. Wciąż było tyle do zrobienia.
Zapomniała nawet, że dziś były jej urodziny, dopóki Derek nie zapukał do drzwi jej ciotki i nie zaprosił Sidonie na kolację. Najwyraźniej poczta pantoflowa działała tu bez zarzutu.
Nie miała ochoty nigdzie wychodzić – musiała odpowiedzieć na mejle, przygotować raport i wykonać parę telefonów – lecz Derek nalegał, a ciotka May, która nie przepadała za wizytami, chciała zostać w domu sama, żeby „obejrzeć swoje seriale”. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz z kimkolwiek świętowała swoje urodziny – na pewno nie z ciotką. Miło więc ze strony Dereka, że pamiętał.
On by nie zapomniał.
Ta myśl pojawiła się nagle, zaskakując Sid. Jakie to dziwne, że o nim pomyślała, po takim czasie. Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Wyjechał z Anglii pięć lat temu i ostatni kontakt, jaki z nim miała, to lakoniczny i oschły mejl, w którym oznajmił jej, że lepiej, żeby przestali się ze sobą kontaktować.
Więc się z nim nie kontaktowała. Tamtego dnia postanowiła o nim zapomnieć, więc dlaczego znów pojawił się w jej myślach?
Uśmiechnęła się teraz do Dereka, ponieważ choć fizycznie nie pociągał jej ani trochę, był miły i chciał zrobić dziś dla niej coś wyjątkowego. Naprawdę to doceniała.
– A więc, Sid – zaczął Derek.
Nigdy jednak nie dowiedziała się, co zamierzał jej powiedzieć, ponieważ w tym momencie drzwi pubu otworzyły się z hukiem i do środka wkroczyło sześciu mężczyzn w czarnych garniturach, okularach przeciwsłonecznych i słuchawkach w uszach. Jeden podszedł prosto do baru, żeby porozmawiać z właścicielem baru, podczas gdy pozostali chodzili od stolika do stolika, wyprowadzając gości z lokalu.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co się dzieje? – Derek spojrzał zdezorientowany na mężczyzn. – Kręcą jakiś film, czy co?
Dobre pytanie. Mężczyźni wyglądali na ochroniarzy, tylko co mieliby robić w małym angielskim pubie?
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, mężczyźni stanęli na baczność i jeden z nich oznajmił coś w jakimś obcym, śpiewnym języku, który zdecydowanie nie przypominał angielskiego. Pozostali powtórzyli to jak mantrę i wtedy do środka wszedł kolejny mężczyzna.
W tym momencie dla Sidonie świat stanął w miejscu.
Mężczyzna był bardzo wysoki i postawny, o barkach tak szerokich, że nie powstydziłby się ich grecki bóg, a poruszał się z gracją wielkiego drapieżnika. Którym z pewnością był. Jego twarz miała mocne, ostre rysy, była piękna w niebezpieczny i mroczny sposób, a ciemne oczy były przenikliwe i przeszywające.
Miał na sobie ciemny, idealnie skrojony garnitur, a biała koszula podkreślała brązową skórę. Emanowała z niego siła i arogancja. W jednej ręce trzymał niewielką, ale pięknie udekorowaną babeczkę, w której tkwiła świeczka, w drugiej natomiast ściskał wstążkę od czerwonego balona.
Sidonie miała wrażenie, że serce przestało jej bić.
To był on. Khalil ibn Amir al Nazari. Mężczyzna, który był jej najlepszym przyjacielem. Dla którego straciła głowę i który odszedł od niej pięć lat temu, zostawiając ją samą na środku pokrytej śniegiem londyńskiej ulicy.
Od tamtego czasu go nie widziała.
Poznała go, gdy oboje studiowali na Oxfordzie. Był jednym z „niepokornych książąt” – grupy trzech młodych mężczyzn z rodzin królewskich, cieszących się nie najlepszą sławą w uniwersyteckim miasteczku. Galen Kouros, książę Kalithery, Augustine Solari, książę Isavere. I on. Khalil, następca tronu Al Da’iry, niewielkiego, lecz bardzo bogatego państwa położonego nieopodal Morza Czerwonego.
Nie zwracała na nich zbytniej uwagi – sama była cicha i skupiona na nauce, poza tym miała stypendium, co oznaczało brak czasu na imprezy czy inne rozrywki.
Jednak gdy pewnego dnia pracowała w uniwersyteckiej bibliotece przy rozkładaniu książek, usłyszała głęboki, męski głos, który zażądał jej pomocy, a gdy się odwróciła, za nią stał on. Khalil, arogancki i tak nieskończenie hipnotyzujący, że zabrakło jej słów. Powtórzył pytanie, jeszcze bardziej aroganckim i władczym tonem, a ona była tak zaskoczona i zszokowana, że się roześmiała. Oczywiście zaraz tego pożałowała i natychmiast go przeprosiła, ale on patrzył na nią tak, jakby nigdy nie widział nic bardziej fascynującego. Potem powiedział, że nie miała za co przepraszać, to raczej on jest jej winien przeprosiny, bo zachował się bardzo nieuprzejmie.
To był początek ich przyjaźni; dwoje tak różnych osób: książę i dziewczyna na stypendium. To nie powinno się udać. Została wychowana przez ciotkę – przedstawicielkę klasy pracującej, a on dorastał w rodzinie królewskiej. Ona była cicha i skupiona na nauce, on był szalonym imprezowiczem i rzadko pojawiał się na wykładach.
Coś ich jednak do siebie ciągnęło i zostali przyjaciółmi, a po studiach wciąż utrzymywali kontakt.
Byli najlepszymi przyjaciółmi aż do tamtej katastrofalnej nocy w Soho, pięć lat temu, kiedy powiedziała coś, czego nigdy nie powinna mówić, a on się całkiem zdystansował i zniknął. Miesiąc później wysłał jej wiadomość, że nie planuje wracać do Anglii i lepiej, żeby się z nim nie kontaktowała. Nie powiedział, dlaczego.
Choć wcale nie musiał się tłumaczyć. Znała powód.
Tamtego dnia złamał jej serce, ale zrobiła wszystko, żeby się nie załamać. Zamiast tego zmieniła się, otoczyła murem i zamknęła w sobie. Stała się kimś innym. Osobą, która nigdy nie otworzy serca przed kimś, kto tego nie chce.
Nie sądziła, że jeszcze kiedyś go zobaczy, a jednak był tutaj, stał na środku pubu niczym bóg objawiający się swym wyznawcom, i rozglądał się wokół, aż jego wzrok spoczął na niej.
Zaparło jej dech w piersi. Miała wrażenie, że w pomieszczeniu zabrakło powietrza.
Derek zaczął coś mówić, ale Khalil już szedł w ich stronę z balonem w ręku, kołyszącym się z każdym krokiem. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby wyraz jej pięknej twarzy nie był tak intensywny.
Serce zaczęło łomotać jej w piersi. Czuła się jak królik schwytany w światło reflektorów, niezdolny, żeby się poruszyć czy odwrócić wzrok.
Minęło pięć lat, odkąd widziała go po raz ostatni, a on wciąż był tak samo urzekający jak tamtego dnia.
Przyjechał do Anglii z oficjalną wizytą i spotkali się w głośnym i zatłoczonym barze w Soho. Powiedział jej wtedy, że jego ojciec nie żyje, a on musi wrócić do Al D’airy, żeby objąć tron. Przez pewien czas nie będzie mógł przyjeżdżać, może to potrwać nawet parę lat. Jego kraj był w trudnej sytuacji i musiał być na miejscu.
Rozumiała to. Jego ojciec był fatalnym władcą, a obecność Khalila była konieczna dla zachowania wewnętrznej stabilności w kraju. Była jednak poruszona faktem, że nie będzie go widzieć nawet przez parę lat, do tego zdążyła już trochę wypić.
Jednak dopiero gdy stali przed barem wśród wirujących płatków śniegu i mieli się pożegnać, popełniła błąd, który drogo ją kosztował.
W przypływie emocji powiedziała mu, że go kocha. Gdy tylko te słowa padły, wiedziała już, że to był błąd. Wydawał się zszokowany i już po chwili jego piękna twarz zmieniła się w nieprzeniknioną maskę, równie zimną jak wirujący wokół śnieg.
Delikatnie odsunął jej dłoń, którą chwyciła za poły jego płaszcza, ale nic nie odpowiedział.
Po prostu odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą, podczas gdy jej serce rozpadało się na kawałki.
Całą noc płakała do poduszki, wściekła na samą siebie, że wszystko popsuła. Nigdy nie sugerował, że z jego strony mogło być coś więcej niż przyjaźń, więc dlaczego wyznała mu miłość? To pewnie przez wypite Cosmopolitany albo tę głupią obietnicę, którą zapisała na serwetce i kazała mu podpisać. A może po prostu pod wpływem emocji, gdy patrzyła mu w oczy, a płatki śniegu powoli opadały na jego czarne włosy.
Nie powinna jednak mówić tego na głos. Ciotka zawsze jej powtarzała, że jest zbyt zachłanna i wymagająca, a reakcja Khalila wyraźnie wskazywała, że miał o niej takie samo zdanie. Co potwierdził parę tygodni później, gdy napisał, że lepiej będzie, jeśli urwą kontakt.
Nie odzywała się więc do niego. W tamtym okresie jej fundacja nabierała wiatru w żagle, przeprowadziła się do Londynu i mogła rzucić się w wir pracy. Dzięki temu łatwiej jej było pogrzebać złamane serce głęboko i stać się kimś zupełnie innym. Kimś silnym, zdeterminowanym i posiadającym cel. Kobietą, która nie płacze co noc za mężczyzną. Kobietą, która nie potrzebuje nikogo i niczego.
Teraz jednak serce biło jej tak samo mocno jak zawsze, gdy on był obok. Z trudem zebrała się w sobie, żeby spojrzeć mu w oczy.
Nie miało znaczenia, że zjawił się nagle, pięć lat po tym, jak złamał jej serce.
– Khalil – zaczęła, zadowolona, że jej głos brzmi tak pewnie. – Co ty tutaj…
– Wyjdź – przerwał jej Khalil. Nie było wątpliwości, do kogo mówił, bo Derek od razu zerwał się z krzesła i ruszył do wyjścia.
To ją rozzłościło.
A więc zjawiał się nagle, prawdopodobnie ze względu na nią, bo nie było innego powodu, dla którego miałby przyjechać do Blackchurch, a jego pierwszymi słowami nie było „przepraszam, Sidonie, że zostawiłem cię wtedy bez słowa i zerwałem kontakt”. Nie, najpierw kazał wyjść mężczyźnie, który zabrał ją na urodzinową kolację.
Chciała mu powiedzieć, jak paskudnie się zachował i jakim prawem zjawiał się tutaj, odstraszając pierwszego od lat mężczyznę, z którym się umówiła. Pokazałaby mu jednak, że jest na niego zła, a więc że jej na nim zależy. A przecież tak nie było.
Wyleczyła się. Zapomniała o nim.
Milczała więc, gdy usiadł bez słowa na miejscu Dereka, postawił przed nią babeczkę i podał jej balon.
– Wszystkiego najlepszego, Sidonie – powiedział tym niskim, głębokim głosem, jakby nie widzieli się zaledwie parę dni.
Przez chwilę nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, wciąż nie mogła uwierzyć, że był tutaj, w Anglii, w tym pubie, do tego składał jej urodzinowe życzenia, jakby wciąż byli przyjaciółmi.
Złoszczenie się na niego było bezcelowe. Nie miało znaczenia, że zerwał z nią kontakt, jakby ich przyjaźń nie miała żadnego znaczenia. Jakby ona była nikim.
Nieważne, jak ją potraktował; teraz było jej to obojętne. Odniosła sukces, była szczęśliwa i już go nie potrzebowała.
Ignorując wściekłość, która się w niej gotowała, odsunęła od siebie skradającą się zdradliwie do jej serca radość. Spojrzała na niego chłodno.
– To prawdziwa niespodzianka, Khalil. Oczywiście nie spodziewałam się, że cię zobaczę, ale akurat miałam randkę. – Naprawdę powinien się zorientować, że jej w czymś przeszkodził.
Ściągnął brwi.
– Randkę? Z kim?
Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniły. Jego arogancja naprawdę nie miała sobie równych. Prawdziwy książę – jednak nawet jego przyjaciele, Galen i Augustine, którzy również pochodzili z rodzin królewskich i których spotkała parę razy, nie byli aż tak aroganccy.
Potem dowiedziała się, że Al D’aira była monarchią absolutną, gdzie władca był postrzegany jako boski pomazaniec, a jego słowo było prawem. W tym kontekście jego arogancja miała sens, choć sama nie zamierzała tego tolerować. Lubił to w niej, albo tylko tak twierdził. Podobało mu się, że traktowała go jak zwykłego człowieka, a nie księcia.
Siedzący teraz naprzeciw niej mężczyzna nie wyglądał jednak na kogoś zwykłego ani jak przyjaciel, którego zapamiętała. Dawniej przypominał mroczne, wzburzone morze, pełne niebezpiecznych prądów, jednak gdy słońce oświetlało jego wody, było w nim tyle delikatności i piękna. Jego uśmiech, współczucie, poczucie humoru.
Nie było po nich śladu. Jego twarz była zimna i nieprzenikniona. Nie był już morzem, lecz leżącym na dnie kamieniem.
– To była urodzinowa randka – odparła chłodno. – Z Derekiem.
– Derek? – Khalil rozejrzał się wokół. – Nie widzę tu żadnego Dereka.
– Nie, bo kazałeś mu wyjść z pubu.
– Stał mi na drodze. – Wskazał na balon. – Weź go.
Jej serce podskoczyło tak jak dawniej, ale nie zamierzała nadawać jego słowom i czynom żadnej wagi, więc ponownie to zignorowała.
A jednak chcesz, żeby to coś znaczyło.
Nie, nie, to nieprawda. Pozbyła się uczuć, które dawniej do niego żywiła. Jeśli czuła ukłucie w sercu i nie mogła zaczerpnąć tchu, było to spowodowane wyłącznie szokiem. Niczym więcej.
A jednak odmówienie przyjęcia balonu wydawało się dość niedorzeczne, więc wzięła go od niego. Gdy ich palce się zetknęły, poczuła znajomy prąd.
Wciąż pamiętała, gdy poczuła to po raz pierwszy – gdy Khalil urządził dla niej imprezę z okazji dwudziestych pierwszych urodzin. Była to pierwsza taka impreza w jej życiu, bo ciotka nie obchodziła jej urodzin, nie mówiąc już o urządzaniu przyjęć z tej okazji.
To był cudowny wieczór. Nie miała wielu przyjaciół, ale Khalil zaprosił ich wszystkich oraz własnych znajomych, zdecydowanie głośniejszych i bardziej rozrywkowych. Były balony i tort. Prawie się popłakała, gdy odśpiewano Sto lat – to było tak miłe.
Jej pierwsze przyjęcie urodzinowe okazało się prawdziwym sukcesem.
Później Khalil wziął ją za rękę i porwał do tańca – czuła bliskość i ciepło jego ciała. Zapach. Twarde mięśnie. Zawsze uważała, że był piękny, ale tamtej nocy zdała sobie sprawę, że go pragnie.
Echo tamtych odczuć odezwało się właśnie teraz i wzdrygnęła się, on jednak na szczęście niczego nie zauważył.
– Dziękuję – powiedziała, mając nadzieję, że wygląda na spokojną – za balon i babeczkę. Twoje zachowanie w stosunku do Dereka było jednak nieakceptowalne. Powinnam pójść i upewnić się, że…
– Zajmę się tym – przerwał jej Khalil z tą samą arogancją, którą obserwowała w przeszłości. A może coś się jednak zmieniło? Wyczuwała w nim teraz coś twardego, czego wcześniej chyba nie było.
Odwrócił głowę i jeden z jego ludzi natychmiast się zjawił. Khalil wydał polecenie w śpiewnym, arabskim dialekcie, a mężczyzna skinął głową i odszedł.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co mu powiedziałeś?
– Żeby poszukał Dereka i zapłacił mu odpowiednią sumę za niedogodności związane z nieoczekiwanym zakończeniem randki. – Khalil uśmiechnął się, jego białe zęby zalśniły, lecz oczy pozostały chłodne jak obsydian. – Nie martw się.
Jego uśmiech również się zmienił. Nie było w nim ciepła, lecz coś niebezpiecznego i drapieżnego.
To nie jest mężczyzna, którego znałam. Już nie – pomyślała.
– A więc co tutaj robisz? – spytała, starając się zapanować nad dreszczem, który przeszył jej ciało. – Oprócz obrażania moich przyjaciół. Nie wiedziałam, że jesteś w kraju. – Nie zamierzała wskazywać, ile dokładnie się nie widzieli, bo przecież wcale o tym nie myślała.
Khalil nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na babeczkę, a potem nagle wyciągnął rękę i od razu jeden z jego ludzi zmaterializował się obok z zapalniczką w dłoni. Khalil nawet na niego nie spojrzał, lecz zajął się zapalaniem świeczki, po czym znów wyciągnął rękę i ten sam mężczyzna zabrał zapalniczkę. Potem rozparł się na krześle i patrzył na nią.
– Dmuchaj – rozkazał.
Sidonie zamrugała.
– Słucham?
– Zdmuchnij świeczkę. – Nie odrywał od niej oczu.
Poczuła na skórze kolejny dreszcz.

W czasie studiów w Oxfordzie Sidonie Sullivan bardzo się zaprzyjaźniła z księciem Khalilem. W żartach obiecali sobie, że jeśli do trzydziestego roku życia nie wstąpią w związki małżeńskie, to się pobiorą. Jednak gdy Sidonie wyznała Khalilowi miłość, zerwał kontakt, łamiąc jej serce. Po pięciu latach, w urodziny Sidonie, Khalil niespodziewanie zjawia się ponownie w jej życiu. Chce, by dotrzymała obietnicy i została jego żoną…

Grecja i ty

Kim Lawrence

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1255

ISBN: 9788383425863

Premiera: 22-08-2024

Fragment książki

Szarpiący nerwy hałas uderzył go, gdy tylko wyszedł z gabinetu.
– Theos! – wymamrotał.
Jak coś tak małego mogło robić tyle hałasu? Gdy przekazywano mu dziecko, było cichutkie, mówiła jedynie kobieta z opieki społecznej. Podała mu małe zawiniątko, ale Zac nie miał odwagi go od niej wziąć. Lubił wyzwania, lecz to było zbyt trudne. Niania przejęła dziecko.
Czuł, że oblał pierwszy test. Zobaczył jedynie kosmyk ciemnych włosów na tle koca, w który zawinięte było dziecko. Czy przypominało ojca, czy matkę? Zac nie wiedział. Wciąż nie wszedł nawet jeszcze do pokoju dziecinnego…
Mały Declan tak wcześnie stracił rodziców! Zac był zdecydowany zapewnić mu wszystko co najlepsze.
Na razie jednak mimo luksusowego pokoju i doskonałej niani, mały nieustannie płakał i nie chciał spać. Niania zapewniała, że niemowlę nie jest chore, a sytuacja jest normalna. Opinię tę potwierdził zresztą, bardzo protekcjonalnym tonem, pediatra o światowej renomie, polecony przez lekarza Zaca. Okazało się, że za odpowiednią cenę można sobie zapewnić domową wizytę każdego eksperta…
Jeśli ostatnie kilka dni nauczyło Zaca czegokolwiek, to tego, że jakikolwiek wysiłek, by odciąć się od dźwięków wydawanych przez sześciotygodniowe dziecko, był bezcelowy.
Przechodząc przez swój penthouse w drodze do prywatnej windy, starał się nie zauważać wszechobecnych śladów obecności niemowlaka, ale było to niemożliwe. Na jego ulubionym skórzanym fotelu leżał stos świeżo wypranych dziecięcych ubranek, a na wcześniej nieskazitelnej powierzchni niskiego stołu ze szklanym blatem znajdowały się smoczki. Nadepnął na wilgotny ręcznik na podłodze i zacisnął zęby, bez powodzenia próbując odciąć się od wbijających się w uszy decybeli.
Zac lubił porządek. Jego życie było podzielone na część służbową i prywatną, nie było między nimi bałaganu. Dzieci do tego nie pasowały, toteż nie planował dzieci. Lubił też przestrzeń i choć londyński penthouse nie dorównywał wielkością jego innym domom, to ponad tysiąc metrów kwadratowych minimalistycznego wnętrza pod prestiżowym adresem zaspokajało jego potrzeby. Do tej pory.
Wydawało się, że przekształcenie jednego z apartamentów gościnnych w pokój dziecinny i sypialnię dla niani nie zaburzy uporządkowanego życia Zaca. On będzie wciąż miał swoją przestrzeń i zapewni też dobre życie dziecku. Nie nosiło jego wadliwego DNA, więc nawet z nim jako rodzicem miało szansę na normalne życie.
Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że rodzice małego Declana – najlepszy przyjaciel Zaca – Liam i jego młoda żona Emma zginęli. Zac nie miał nawet czasu na to, by oddać się żałobie, zbyt zajęty kwestiami opieki nad noworodkiem. Nie miał pojęcia, dlaczego Liam wybrał go na opiekuna prawnego dla swego syna. Zac nie uważał tej decyzji za pragmatyczną.
Ale Liamem zawsze kierował się sercem, nie rozumem. Gdy Zac zobaczył go po raz pierwszy, Liam opróżniał kieszenie, by zapełnić puszkę na cele charytatywne, której inni studenci wchodzący do baru nawet nie zauważali. Zac postawił mu potem piwo, gdy Liamowi zabrakło pieniędzy. Od tego momentu Liam nazywał go Aniołem Stróżem.
Byli jeszcze studentami, gdy Liam został pierwszym pracownikiem Zaca po tym, jak ten zauważył lukę na rynku i kupił swoją pierwszą nieruchomość, by wynajmować ją zamożnym studentom.
Później, gdy Liam założył własną firmę IT, Zac był jego pierwszym klientem, nie dlatego, że był czyimkolwiek Aniołem Stróżem, ale dlatego, że Liam był najlepszy w tym, co robił.
Anioł Stróż z pewnością nie czuwał nad Liamem i Emmą, gdy jadący naprzeciwko nich kierowca ciężarówki dostał ataku serca i zjechał na przeciwległy pas ruchu. Zginęli oboje. Został tylko Declan. Przeżył dzięki temu, że urodził się przedwcześnie i wciąż był zbyt słaby, by rodzice mogli zabrać go ze szpitala.
Za to teraz miał bardzo mocne płuca, pomyślał Zac i zaczął rozważać wady i zalety przeprowadzki do hotelu, dopóki dziecko nie przestanie płakać. I wtedy dostrzegł kolorowy stos. Tego mu tylko brakowało!
Zanim zdążył zawołać Arthura, ten stał już u jego boku. Gdyby Zac wierzył w takie rzeczy, powiedziałby, że facet jest medium, ale to, w co wierzył, to skuteczność. A Arthur, były wojskowy, może i zaokrąglił się o kilka centymetrów, odkąd odszedł ze służby, ale nie stracił nic ze swojej wojskowej postawy ani niezrównanego talentu do rozwiązywania problemów.
– Jakiś problem, szefie?
– Co to jest? – Zac wskazał palcem kolorowe kartki.
– Kartki urodzinowe. Mnóstwo życzeń, szefie.
Zac starał się nie obchodzić swoich urodzin, odkąd skończy osiemnaście lat. Niestety, jego rodzina nie przyjmowała tego do wiadomości. Każdego roku napływały nowe koperty z życzeniami i zaproszeniami na kolacje, które zwykle wiązały się z balonami, pijackimi przemowami i próbami zeswatania go z kimś. Zac nakazał Arthurowi zapełniać spotkaniami służbowymi jego kalendarz w dniach poprzedzających jego urodziny.
– Próbujesz być zabawny?
– Próbuję załagodzić sytuację – odpowiedział mężczyzna, krzywiąc się, gdy rozległ się kolejny ryk. – Pokojówka jest nowa. Myślała, że wykazuje inicjatywę – kontynuował cierpko. – Usunąłem banner z biblioteki, a balony od pańskiej siostry… – przerwał, marszcząc brwi.
– Nie ma znaczenia, której – uciął Zac.
Lista możliwości była długa. Zac miał mnóstwo sióstr, siostrzenic i siostrzeńców. Miewał trudności z dopasowaniem dziecka do rodzica. Wszyscy byli bardzo rodzinni i próbowali wciągnąć Zaca do tego pęczniejącego kręgu.
Jego najmłodsza przyrodnia siostra miała dziesięć lat, a najstarsza dwadzieścia dziewięć. Najstarsza i kilka pomiędzy nimi miały własne dzieci z kolejnych małżeństw i spoza nich. Byli też partnerzy, którzy mieli potomstwo z poprzednich związków.
Zac trzymał się z dala od tej opery mydlanej, nie dlatego, że nie dbał o swoją rodzinę. Dbał, ale oni nie znali granic. Dzielili się wszystkim, a jego niezdolność do odpowiadania tym samym raniła ich. Jego zdaniem, emocjonalny dystans służył obu stronom tego równania. Rodzina jednak uważała, że Zac zmieni zdanie, gdy znajdzie odpowiednią kobietę.
On był pewien, że tak się nie stanie. Jego matka znalazła właściwą osobę w Kairosie, jego ojczymie, a i tak skończyło się to katastrofą. Świetnie pamiętał krzyki i kłótnie, a potem, co gorsza, całkowitą ciszę, gdy małżonkowie przeszli do fazy obojętności. I nie było to doświadczenie, którego by wyglądał.
Po ostatecznym polubownym rozwodzie, ojczym Zaca, Kairos, ponownie się ożenił. Miał czwórkę dzieci. Karczemne awantury pomiędzy Kairosem, a jego żoną pozwalały Zacowi sądzić, że to dzieci stanowiły powód, dla którego małżeństwo przetrwało.
Kairos traktował Zaca jak własne dziecko, ale Zac zawsze wiedział, że nim nie jest – ta świadomość nigdy go nie opuszczała. Wszyscy wiedzieli, że Kairos nie jest jego biologicznym ojcem, a od czasu do czasu w mediach pojawiały się spekulacje na temat tego, kto nim naprawdę był. Czy jakiś dociekliwy dziennikarz pewnego dnia połączy kropki i odkryje sensacyjną prawdę?
Był na to przygotowany, ale wiedział, że jego matka nie. Twarz, którą prezentowała światu, nie zdradzała jej słabości. Ucieczka przed ojcem, by uratować Zaca, była dziełem odważnej i dumnej kobiety. Gdyby prawda wyszła na jaw, ludzie postrzegaliby ją jako ofiarę, a to byłby dla niej najgorszy koszmar.
Prawdę znali tylko Kairos, Zac i jego matka, więc nikt z zewnątrz nie zdawał sobie sprawy z tego, jak hojny był Kairos, traktując Zaca jak syna. Wychowanie dziecka innego mężczyzny jak swojego zawsze jest czynem chwalebnym. Co dopiero dziecka takiego jak on… To wymagało wielkiego człowieka, którym był jego ojczym. Ten grecki potentat w branży żeglugowej był sprawiedliwy dla wszystkich swoich dzieci lub, jak to określali jego biologiczni potomkowie, wredny i skąpy dla ludzi, na których powinno mu zależeć najbardziej. Kairos zamierzał rozdzielić swój majątek pomiędzy różne organizacje charytatywne. Uważał, że dzieci powinny radzić sobie same, tak jak on. Zac poczuł ulgę, gdy ojczym ogłosił swoją wolę. Brak złotego spadochronu oznaczał równocześnie brak oczekiwań i ograniczeń. Mógł być wreszcie sobą. W przeciwieństwie do swojego przyrodniego rodzeństwa, Zac łaknął sukcesu.
Dorastając, Zac spędzał czas głównie z Kairosem, który krążył między Grecją, Londynem i domem w Norwegii, który eufemistycznie nazywali chatką. Kolejni trzej mężowie jego matki nie przepadali za rosłym, nabuzowanym hormonami nastolatkiem. Z matką i dziećmi, które miała z każdym ze swoich kolejnych mężów, widywał się rzadko.
A mimo to siedmioro przyrodniego rodzeństwa, siostrzeńcy i siostrzenice, których liczba rosła z roku na rok, wszyscy oni wysyłali mu kartki urodzinowe i świąteczne.
– Przepraszam, ten hałas wyprowadza mnie z równowagi. – Wziął głęboki oddech.
– Co do hałasu, szefie… – odchrząknął Arthur. – Niania złożyła wypowiedzenie, najwyraźniej jakaś sytuacja rodzinna.
Zac zamknął oczy i policzył do dziesięciu… Co ma zrobić z tym dzieckiem? Po raz pierwszy w życiu Zac czuł, że problem go przerasta.
Liama już nie było. To wciąż do niego nie w pełni docierało. Dzięki ciężkiej pracy Liam mógł się cieszyć spełnionymi marzeniami: zbudowaną od podstaw firmą informatyczną, piękną żoną i upragnionym dzieckiem.
Ostatnim razem, gdy rozmawiał z Liamem, jego przyjaciel jechał do szpitala odebrać Emmę.
– Mówiłem ci, że się z nią ożenię, pamiętasz, Zac, kiedy weszła do baru?
– Rzeczywiście, a ja się śmiałem. Bo tylko głupcy i Liam wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia.
– Em też się śmiała. Myślała, że oszalałem… – wspominał, a jego głos był ciepły, gdy mówił o swojej żonie. – Emma nie chce wracać do domu bez dziecka, ale muszą zatrzymać Declana jeszcze przez kilka dni. Zostaniesz ojcem chrzestnym, prawda, Zac?
Na podłogę spadła kartka, jedna z tych jaskrawych, domowej roboty. Pochylił się i podniósł ją, zgniatając w dłoni, odpychając od siebie dźwięk głosu przyjaciela i zastanawiając się, czy nadejdzie czas, kiedy nie będzie w stanie go sobie przypomnieć.
Wepchnął zmiętą kartkę do kieszeni spodni, po czym gestem wskazał na resztę.
– Wyrzuć je.
– Jasne. – Arthur zaczął zbierać kartki. – A niania?
– Skontaktuj się z agencją… nie, ja to zrobię.
Przynajmniej będzie mógł im powiedzieć, jak bardzo jest z nich niezadowolony.
W podziemnym garażu Zac właśnie usiadł za kierownicą swojego wypasionego samochodu, gdy zadzwonił telefon. Zerknął na numer wyświetlający się na ekranie i wyłączył silnik, po czym przełączył aparat na tryb głośnomówiący.
– Zły moment? – usłyszał.
– Nie, w porządku, Marco.
Liam był jego pierwszym pracownikiem, a Marco jego pierwszym dobrze… bardzo dobrze sytuowanym najemcą w czasach studiów. Jedyne dwie przyjaźnie, które przetrwały z czasów studenckich.
– Przepraszam, że nie mogłem być na pogrzebie. Kate źle się czuje w ciąży…
– Liam by zrozumiał – uciął Zac.
Książę Marco Zanetti od razu przeszedł do rzeczy, co Zac zawsze u niego cenił.
– Potrzebuję twojej pomocy, Zac. Wiem, że masz teraz dużo na głowie z dzieckiem… Jak ci idzie?.
– Pracujemy nad tym.
– Zrozumiem, jeśli mi odmówisz.
– Jak mogę pomóc? – spytał Zac, doskonale wiedząc, że gdyby sytuacja się odwróciła, książę Renzoi zrobiłby dla niego wszystko, bez zadawania pytań.
Historia, którą opowiedział mu Marco, okazała się nieprawdopodobna.
– Więc Kate została adoptowana? – W głowie Zaca pojawił się obraz pięknej rudowłosej żony jego przyjaciela. – Nigdy nie wiedziała, że ma siostrę bliźniaczkę? To musiał być szok.
– Jednojajową – podkreślił Marco. – Kiedy małżeństwo się rozpadło, ona została z ojcem, a Kate z matką.
– Jak oni to zrobili? Ciągnęli zapałki? – Nie był ojcem, nie w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale dla Zaca pomysł rodziców dzielących rodzinę jak kolekcję płyt był niezrozumiały.
– Zadawałem sobie to samo pytanie – przyznał Marco, a jego głos stwardniał, gdy dodał: – Akta, które widziałem, sugerują, że matka była zdesperowana, by zatrzymać obie dziewczynki, ale ojciec zagroził walką o opiekę. Sam się przyznał, że rozdzielił je, by ukarać ich matkę, powiedział jej, że on dostanie obie, bo udowodni, że ona jest niezdolna do pracy.
Zac przeklął i dodał:
– Ale na pewno nie miałby szans!
– Prawdopodobnie nie, ale wiedziała, jak przekonujący potrafi być i czy mogła zaryzykować utratę obojga dzieci? – westchnął Marco. – Fatalny wybór.
– Zmarła?
– A on odmówił przyjęcia Kate z powrotem – powiedział gorzko Marco. – Zawsze wydawała mu się marudna – to jego słowa. Chociaż to odrzucenie okazało się szczęściem dla Kate. Zaadoptowali ją cudowni ludzie i miała wspaniałe dzieciństwo.
– Przyjemniaczek – zauważył Zac sardonicznie. – A czego teraz chce?
– Już niczego. – Głos Marca był jak lód. – Ale Kate chce znaleźć siostrę.
– Chcesz, żebym to ja ją odnalazł?
Marco dysponował praktycznie nieograniczonymi możliwościami. Zac pomyślał, że książę zleca poszukiwania jemu, by uniknąć wycieku informacji w pałacu.
– Wiem, gdzie ona jest – powiedział Marco. – Ale zanim powiem o tym Kate, chciałbym… – zawahał się. – Jej ojciec jest prawdziwym draniem, a Kate bardzo to przeżywa. Chcę najpierw mieć pewność, że ta jej siostra jest… Czy ona nie jest przypadkiem…
– Oszustką jak ojciec? – podsunął przyjacielowi Zac.
Sam nieustannie zastanawiał się nad tym, czy to geny, czy natura decydują o ludzkim charakterze. Spędził młodzieńcze lata na obserwowaniu, czy sam nie jest nosicielem skażonych genów swego ojca, dopóki nie uświadomił sobie, że jeśli czai się w nim potwór, to nic na to nie poradzi. Był, jaki był, jedyne, co mógł zrobić, to nie przekazać wadliwych genów własnym dzieciom.
– Spotkanie z ojcem bardzo rozstroiło Kate, a ta ciąża nie jest łatwa. Chcę się tylko upewnić, że Kate się nie rozczaruje.
– Więc chcesz, żebym ją sprawdził i co dalej? – Zac zmarszczył brwi. – Mam ją spłacić, jeśli jest jakiś problem?
Zac dostrzegał logikę tego planu. Z nim działającym jako pełnomocnik Marca, tamten miałby możliwość zaprzeczenia i czyste ręce, gdyby jego żona się dowiedziała.
– Spłacić ją? Nie, Zac, nie chcę, żebyś ją spłacał! Nie okłamuję Kate.
Najwyżej oszczędnie dawkuję prawdę, pomyślał złośliwie Zac, ale nic nie powiedział.
– Nasz związek opiera się na szczerości – pompatycznie stwierdził Marco.
Zac skrzywił się cynicznie. Nawet małżeństwa uważane za szcześliwe, jak to jego ojczyma i jego czarującej drugiej żony, opierały się na półprawdach i kompromisach.
– Chcę tylko, żeby Kate wiedziała, czego się spodziewać tym razem, żeby była przygotowana, bez przykrych niespodzianek. Będzie na mnie wściekła jak diabli, że czekam z tym do porodu – przyznał ze śmiechem. – Ale jej ciśnienie krwi jest niepokojące. Chcę, żeby miała spokój.
– Jeśli są jakieś trupy w szafie, których twoi ludzie nie odkryli… – zaczął Zac.
– Nie proszę cię o szukanie brudów – odparł książę. – Ich ojciec nie był przestępcą, po prostu oszukiwał przez całe życie. Mogło to jakoś na nią wpłynąć.
Zac rozumiał, dlaczego Marco uznał, że wszystko zależy od wychowania – przyjęcie poglądu, że odpowiedzialne jest DNA, oznaczałoby, że jego żona również jest skażona.
– Mój ojczym jest święty i jakoś to nie przeszło na mnie, Marco.
– Masz swoje momenty. Wiem, że to ty byłeś anonimowym inwestorem, który ratował Liama na początku, kiedy mógł upaść.
– Wiedziałem, że mu się uda – zniecierpliwił się Zac. – Nie było w tym żadnego ryzyka ani altruizmu.
– Nie martw się, nie powiem nikomu, że masz serce.
– Słuchaj, Marco, naprawdę nie widzę, czego mogę się dowiedzieć, poza umówieniem się z nią na randkę…
Lekkość zniknęła z głosu Marca, którego ton stał się zimny jak lód, gdy odparł:
– Nie chcę, żebyś się z nią umawiał, Zac, jesteś ostatnim mężczyzną na świecie, z którym bym ją umówił… Trzymaj ręce przy sobie!
Zac nie obraził się za ten ton i nie widział sensu w bronieniu swojej reputacji. Wszyscy wiedzieli, że jego związki opierają się wyłącznie na seksie. Umawiał się tylko z kobietami, które też takie miały zamiary.
Nie chciałby, żeby ktoś taki jak on umawiał się z jego szwagierką.
– W porządku. Więc co mam zrobić?
– Chcę wiedzieć, czy jest szczera, czy jej charakter jest… Tak się składa, że świetnie się nadajesz, by ją poobserwować, Zac.
Zac uśmiechnął się lekko do siebie na słowo „obserwować”, które niosło ze sobą wyraźny komunikat „Patrz, nie dotykaj”. Marco nie musiał się martwić. Na świecie było wystarczająco dużo kobiet, by nie szukać takiej, z którą wiązałyby się komplikacje.
– Nie do końca rozumiem jak.
– Pracuje dla ciebie.
– Jesteś tego pewien? – spytał z niedowierzaniem. Na pewno rozpoznałby identyczną bliźniaczkę Kate Zanetti.
– Tak, jest opiekunką w jednym z waszych żłobków. Pomyślałem, że może mógłbyś się rozejrzeć, zobaczyć, jaką ma reputację w miejscu pracy. Czy jest godna zaufania. Czy mogłaby sprawić, że Kate będzie…
– Nieszczęśliwa? – Obecnie szczęście żony wydawało się głównym priorytetem Marca.
– Tak właśnie. Wysil mózgownicę.

Zac Adamos na prośbę swojego przyjaciela, księcia Marca Zanettiego, ma poznać się bliżej pracującą w jego firmie Rose Hill. Rose jest poszukiwaną od lat bliźniaczką żony księcia. Zanim zostanie przedstawiona rodzinie królewskiej, Marco chciałby wiedzieć, kim jest dziewczyna wychowywana przez ojca oszusta. Już przy pierwszym spotkaniu z nią obawia się, czy będzie obiektywny, ponieważ Rose robi na nim wrażenie jak żadna inna kobieta. Wspólny wyjazd do Grecji – wbrew zamierzeniu – nie ułatwi zadania…

Jak było naprawdę, Londyńskie negocjacje

Julia James, Carole Mortimer

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1256

ISBN: 9788383425856

Premiera: 01-08-2024

Fragment książki

Jak było naprawdę – Julia James

Calanthe stała obok ojca, pozdrawiając gości przybywających do sali bankietowej należącego do niego topowego ateńskiego hotelu. Ku jej zadowoleniu zebrała się tu cała ateńska śmietanka towarzyska. Sześćdziesiąte urodziny to godna okazja do świętowania.
Ojciec, pomimo emanującej z niego życzliwości dla świata, sprawiał wrażenie napiętego. Ramiona obwisły mu jak po nadmiernym wysiłku i nie wyglądał dobrze.
Niepokojące. Zwykle tryskał energią, był silny i nieugięty. Dzięki tym cechom stał się bardzo bogatym człowiekiem. Jego firma deweloperska była warta fortunę. Calanthe specjalizowała się w sztuce klasycznej i dzieliła czas pomiędzy muzea w Londynie i Atenach, ale zdawała sobie sprawę, że któregoś dnia odziedziczy imperium ojca. Nie chciała jednak, by ten dzień nadszedł zbyt szybko i miała nadzieję, że ojciec zostanie z nią dłużej niż matka. Minęły zaledwie dwa lata od jej przegranej w zaciętej walce z rakiem.
Nie mogła teraz o tym rozmyślać, bo pełniła tu rolę hostessy i chciała, by ojciec był z niej dumny. Wokół uśmiechano się do niej z aprobatą, a ojciec chwalił ją słowami płynącymi prosto z serca: „Moje ukochane dziecko, jakże pięknie wyglądasz”.
Postarała się dla niego. Bladoniebieski jedwab designerskiej sukni doskonale harmonizował z jasnoniebieskimi oczami, odziedziczonymi po matce. Ciemne włosy i śródziemnomorską karnację zawdzięczała greckim przodkom. Uszyta ze skosu suknia świetnie podkreślała zgrabną figurę, a całości dopełniały doskonały owal twarzy, kształtny nos, wrażliwe wargi i kosztowny brylantowy naszyjnik – prezent od ojca, efektownie się prezentujący na łabędziej szyi. Na pewno mogła się podobać.
Przyciągała uwagę, zawsze tak było, ale jej uśmiech był zaledwie uprzejmy i cechowała ją pewna chłodna wyniosłość, co martwiło jej ojca, który bardzo już chciał zobaczyć ją szczęśliwą w małżeństwie. Do tego jednak musiałaby się zakochać. Już raz to przeżyła, kiedy była sporo młodsza, naiwna i ufna. Skończyło się sercem roztrzaskanym w drobny mak i całkowitym pozbawieniem złudzeń.
Przybyło więcej gości, więc starała się do nich podchodzić, prowadzić towarzyskie pogawędki, olśniewać urokiem osobistym.
Zanim ruszyli dalej, spojrzała na wejście do sali bankietowej, gdzie pojawiali się nowo przybyli.
Kiedy podszedł do nich kelner z tacą, wzięła kieliszek szampana, a drugi podała ojcu rozmawiającemu z jednym z gości i znów spojrzała na wejście. Czy to już wszyscy? Za chwilę w sąsiednim pomieszczeniu zostanie podany obiad.
Właśnie miała się napić szampana, kiedy w drzwiach stanął jeszcze jeden gość. Wysoki, jak inni we fraku… W tej chwili nie widziała jego twarzy, bo rozmawiał z obsługą przy wejściu, ale było w nim coś…
Nagle zabrakło jej tchu i kurczowo zacisnęła palce na nóżce kieliszka. Nowo przybyły odwrócił się i rozejrzał po sali bankietowej.
Pod jego badawczym wzrokiem ogarnęła ją słabość, a zaraz potem lodowaty chłód.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Osiem lat wcześniej

Calanthe ostrożnie uwolniła ceramiczny fragment zagrzebany w twardej, suchej ziemi i zawołała pracującą obok Georgię, by obejrzała eksponat fachowym okiem.
Georgia studiowała archeologię i miała doświadczenie w wykopaliskach. Calanthe czytała Historię sztuki, co zapewniało pewną wiedzę, niestety tylko teoretyczną. Bardzo chętnie dołączyła do studenckiego zespołu, zebranego przez profesora Georgii, by przeszukać nowe stanowisko, odsłonięte przy okazji budowy hotelu na jednej z wysp Morza Egejskiego.
Studenci stanowili przemiłą grupę, zachwyconą darmowymi, choć pracowitymi wakacjami, a zwłaszcza zamianą deszczowej północy Anglii na słoneczną Grecję.
Calanthe świetnie się wśród nich czuła. Miała wprawdzie za ojca bogatego Greka, którego odwiedzała regularnie dwa razy do roku przez całe dzieciństwo i bardzo lubiła przebywać w jego luksusowej rezydencji na przedmieściach Aten, ale była wychowywana przez matkę w bardzo zwyczajnych warunkach. Niewiele osób wiedziało, że poza angielskim nazwiskiem matki miała też greckie. I nawet najbliżsi przyjaciele nie wiedzieli, jak bardzo bogaty jest jej ojciec.
– Co myślisz? – spytała teraz Georgię, pokazując jej zaokrąglony terakotowy fragment na otwartej dłoni.
Koleżanka starannie obejrzała znalezisko.
– Może to wyrób koryncki? Sprawdźmy, czy nie ma więcej, zanim poprosimy profesora – zaproponowała entuzjastycznie, klękając przy stanowisku ze swoimi narzędziami.
Na ich klęczące postaci padł cień.
– Co tam, dziewczyny, znalazłyście złoto albo biżuterię? – spytał głęboki głos z angielskim akcentem.
Zaskoczone, jednocześnie uniosły głowy i obie zastygły z wrażenia. Mężczyzna, który się nad nimi pochylał, był całkowicie wart takiej reakcji. Calanthe zabrakło tchu. Górując nad nimi nie tylko dlatego, że klęczały w wykopie, stał tam, na szeroko rozstawionych, obutych w buty turystyczne stopach, z nogami obleczonymi roboczymi spodniami khaki z mnóstwem kieszeni, ściągniętymi ciężkim pasem. Był wąski w biodrach i szeroki w ramionach, a muskularną pierś okrywała zakurzona koszulka khaki. Miał ciemne okulary, mocno zarysowaną szczękę, rzeźbione wargi, smukły nos i przydługie, ciemne włosy, wijące się na karku.
Wyglądał zniewalająco.
Georgia musiała przełknąć, żeby odzyskać głos.
– Na razie tylko wyroby garncarskie – wykrztusiła, podnosząc się.
Calanthe zrobiła to samo, nagle bardzo świadoma, że jej wygodne, luźne szorty są pokryte ziemią, koszulka mokra od potu, a włosy spięte nietwarzowo na czubku głowy.
Zastanawiała się, kim jest nieznajomy, i szybko doszła do wniosku, że robotnikiem z sąsiedniej budowy. Wskazywał na to ciężki, żółty kask, który trzymał w ręku. Ale co robi na ich stanowisku, gdzie wstęp był dozwolony tylko dla ekipy archeologów?
– Nie powinien pan tu wchodzić – odezwała się niespokojnie.
On chyba potraktował to jak wyrzut, bo popatrzył na nią przenikliwie.
– Byłem ciekawy – wyjaśnił lakonicznie. – Wasze wykopaliska dotyczą historii mojego kraju.
– Może i tak – odparła zapalczywie – ale skoro historia ma dla pana tak dużą wartość, to nie trzeba było stawiać tu hotelu.
– Miejsce wykopalisk zostało zabezpieczone. Współczesna Grecja jest krajem turystycznym, więc nowe hotele nie są luksusem, ale koniecznością.
Przeniósł wzrok na Georgię i Calanthe czuła, że traci jego zainteresowanie. Trudno, mówił prawdę.
– Może przyjęlibyście jeszcze jednego wolontariusza? Wpadłbym po skończeniu zmiany…
– Proszę zapytać profesora – odparła Georgia. – Jest tam.
Nieznajomy kiwnął głową.
– Tak zrobię.
Calanthe znów uklękła, a Georgia gapiła się na niego bezwstydnie.
– Och! – westchnęła w końcu. – Niezły jest.
– To tylko murarz – burknęła Calanthe.
Georgia uniosła brwi.
– To dosyć snobistyczne stwierdzenie – zauważyła.
Calanthe wzruszyła ramionami.
– Co jakiś budowlaniec może wiedzieć o naszym zajęciu?
– Powiedział, że go interesuje – odparła Georgia. – Daj mu szansę.
Po co? – pomyślała Calanthe, ale nie powiedziała tego głośno.
– Mógłby chcieć nam coś podkraść – spierała się. – Zapytał przecież, czy znalazłyśmy złoto albo biżuterię.
– Wszyscy o to pytają na wykopaliskach – odparła ugodowo Georgia. – Zresztą nie szukamy przecież złota ani biżuterii, tylko naczyń. Chodź, może znajdziemy resztę tego. Bierzmy się do pracy.
Calanthe posłuchała chętnie. Miała nadzieję, że praca pomoże jej wybić sobie z głowy chętnego im pomagać. Niestety terapia nie okazała się specjalnie skuteczna.
Georgia dobrze to wyraziła. Facet naprawdę był niezły.

Miał na imię Nik, jak poinformowała ją Georgia tego wieczoru, kiedy całą gromadą wędrowali do niedrogiej portowej tawerny.
– Będzie pracował z Dave’em i Kenem w czasie wolnym od bycia „tylko murarzem”. – Specjalnie powtórzyła snobistyczne określenie Calanthe.
– Dobrze, że nie z nami.
– Och, daj spokój. To oczywiste. Mówisz tak, bo ci się spodobał i nie chcesz się do tego przyznać.
Calanthe nachmurzyła się, ale Georgia jeszcze nie skończyła.
– Mnie też się spodobał i potrafię się do tego przyznać. Ale… – westchnęła dramatycznie – wiem doskonale, że nie mam u niego szans. To nie moja liga.
– Nie przesadzaj.
– Jestem tylko uczciwa. Zresztą przyjechałam tu z nadzieją, że dogadam się z Davem. Zawsze mi się podobał. Zresztą – dodała, kiedy doszli do portu, zerkając na Calanthe, która zdążyła się wykąpać, przebrać w zgrabną sukienkę i związać włosy – ty zdecydowanie jesteś w jego lidze. – Westchnęła przesadnie.
– Wcale mi na tym nie zależy – parsknęła Calanthe. – Nie jestem nim zainteresowana.
– Ale on jest zainteresowany tobą. Z twoim wyglądem nie może być inaczej. Grecy zawsze się zakochują w chłodnych angielskich dziewczynach. Zresztą, o ile pamiętam, sama jesteś pół-Greczynką.
– Bardzo cię proszę, nie wspominaj mu o moim greckim pochodzeniu.
Calanthe rzuciła przyjaciółce ostrzegacze spojrzenie. Wolała uniknąć pytań o ojca, bo jego nazwisko było dobrze znane, podobnie jak stan posiadania.
– Jasne, obiecuję – zapewniła ją Georgia. – Teraz zjedzmy coś w końcu. Umieram z głodu.
Przyśpieszyły koku i całą grupą weszli do tawerny, w której bywali co wieczór. Profesor i jego zastępca jadali gdzie indziej, nie chcąc swoją obecnością krępować młodych.
Wkrótce talerze gyros, souvlakis i karafki lokalnego wina zostały opróżnione. Rozmawiano o tym, jak minął dzień, i o różnych archeologicznych problemach, a potem dyskusja zeszła na zwykłe młodzieżowe tematy, od zespołów muzycznych po politykę i zmiany klimatu.
Ich długi stół stał na zewnątrz, w chłodniejszym wieczornym powietrzu, wszyscy byli zrelaksowani i weseli. Calanthe oparła się wygodnie i zastanawiała, czy zmieści jeszcze jedną porcję tradycyjnego deseru. Jej ojciec na pewno byłby zdumiony, widząc ją zachwyconą w tak skromnych warunkach. Kiedy przebywała u niego w Atenach, dobre jedzenie było codziennością, czy to w domu, czy w najlepszych restauracjach.
Uśmiechnęła się krzywo, upijając wina i ciesząc się bryzą kołyszącą łódkami w porcie. Pochyliła głowę i starała się rozluźnić zmęczone po całodziennej pracy ramiona.
– Może przydałby ci się masaż? – Usłyszała charakterystyczny, głęboki, już znajomy głos za plecami i wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił.
Nieznajomy, ciemnowłosy i zabójczo przystojny, przebrał się w dżinsy i czystą koszulkę, ale poznałaby go na końcu świata…
Nie, absolutnie nie zamierzała się poddawać temu śmiesznemu wpływowi, jaki zdawał się mieć na nią i inne kobiety. Zauważyła, że Georgia oderwała się od bardziej niż przyjacielskiego tête á tête z Davem, a kilka innych kobiet przy stole nagle zaczęło masować sobie karki, zerkając na wysoką postać.
– Nik! Siadaj z nami! – zawołał do przybyłego Ken.
Ku zaniepokojeniu Calanthe Nik sięgnął po wolne krzesło i usiadł, a Ken nalał mu wina.
– Yammas… – Podniósł szklankę i upił duży łyk.
Rozejrzał się, a potem jego wzrok znów spoczął na Calanthe i pochylił szklankę w jej stronę.
– Za poszukiwanie skarbów – powiedział.
W ciemnych oczach pojawił się błysk. Wolałaby je wciąż widzieć za ciemnymi okularami, bo odsłonięte… były mroczne i olśniewające zarazem, podobnie jak cala reszta.
Potem powiedział coś jeszcze, nie po angielsku, tylko po grecku.
– Choć myślę, że ja już swój znalazłem. Złoty skarb…
Wielkim wysiłkiem woli zdołała utrzymać obojętny wyraz twarzy, jakby nie rozumiała, co powiedział. Albo co miał na myśli.
Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości, wyczytałaby prawdę, równie klarowną jak wypowiedziane wcześniej słowa, z ciemnych oczu, które niewystarczająco szybko zasłonił powiekami.
Zamarła w bezruchu jak ofiara pod obezwładniającym wzrokiem gada i słyszała tylko niespokojne bicie swojego serca.
Potem ciszę przerwał głos Georgii.
– Nie skarbów, Nik, tylko ceramiki. I może brązu, jeśli będziemy mieli szczęście.
Odwrócił wzrok od Calanthe, która znów zaczęła oddychać i drżącą dłonią sięgnęła po swoje wino. Co, u diabła, wydarzyło się przed chwilą?
Nie chciała się nad tym zastanawiać. Wolała słuchać rozmowy o wykopaliskach.
Nik najwyraźniej usłyszał słowa Georgii.
– Brąz? – powtórzył. – Nie żelazo?
– Może jakieś – wtrącił Dave. – Zdaniem profesora to miejsce pochodzi prawdopodobnie z okresu przejściowego pomiędzy epokami brązu i żelaza. Jedenasty, może dziesiąty wiek przed Chrystusem.
Nik pokiwał głową.
– Rozumiem. Więc post-Mykeny? Średniowiecze albo pre-Archaik?
Calanthe spojrzała na niego, zaskoczona okazaną właśnie znajomością tematu, a on odwzajemnił jej spojrzenie, z całą pewnością świadomy jej zaskoczenia.
W tej chwili jednak Dave i inni zaczęli dyskutować o możliwych implikacjach takiego usytuowania stanowiska.
Calanthe wydawało się, że Nik ma swoje zdanie, choć oczywiście nie był specjalistą. Rzucił kilka uwag na temat stylów i metod budowy w tamtym okresie, a potem Calanthe usłyszała swój głos.
– Mam wrażenie, że zdobyłeś sporo historycznej wiedzy, pracując przy nowoczesnych konstrukcjach!
Starała się mówić lekko, a nawet żartobliwie, ale doczekała się tylko kolejnego bacznego spojrzenia.
– Nie – odparł znacząco. – Moja wiedza na temat dawnych stylów i metod budowy pochodzi z trzyletnich studiów nad klasyczną architekturą grecką.
Calanthe zatkało. To był klasyczny nokaut.
Zasłużyłam sobie, pomyślała. Wcześniej zlekceważyła go i poddała w wątpliwość jego kompetencje, uznając za prostego robotnika.
Nie bardzo rozumiała, skąd takie zachowanie. Prawdopodobnie próbowała utrzymać go na dystans.
Zerknęła na niego ukradkiem. Słyszała, jak śmieje się z czyjegoś wywodu, odrzucając w tył ciemną głowę, pokazując białe zęby i zmarszczki wokół oczu.
Wstrzymała oddech. Naprawdę był zabójczo przystojny. W końcu musiała to przyznać.
Georgia odwróciła się, zajęta Dave’em, i Calanthe pochyliła się, opierając łokcie na stole i sącząc wino, oddając się całym sercem temu, co chciała teraz robić. Po prostu tylko siedzieć i patrzeć na niego.
Właściwie dlaczego nie miałaby sobie pozwolić patrzeć na niego? Podziwiać jego męską urodę? To chyba było nieszkodliwe. Zupełnie nieszkodliwe.

Ateny. Obecnie.

Nieszkodliwe…
To słowo dzwoniło jej w głowie, kiedy stała obok ojca.
Nie, to nie było nieszkodliwe pozwalać sobie tak, jak chciała to robić, jak to praktycznie zrobiła – tamto lato sprzed lat, szklanka wina w dłoni, wzrok wbity w mężczyznę, sycenie się nim jak winem.
Mieć z nim cokolwiek wspólnego – to wcale nie było nieszkodliwe. Chciałaby móc uciszyć ten bolesny wewnętrzny głos. Co jej teraz przyjdzie z mówienia sobie, jak powinna była postąpić przed laty? Zachowała się, jak się zachowała, i jej głupie, ufne serce słono za to zapłaciło. Gorycz rozczarowania mężczyzną, który okazał się zupełnie inny, niż myślała.
W głowie usłyszała echo ojcowskiej opowieści o postępku Nika, o tym, do czego się zniżył, wyjątkowo łatwo i bez cienia zażenowana.
To jednak należało już do przeszłości i tak miało zostać. Ale w tej chwili przeszłość niespodziewanie ruszyła jej naprzeciw. Jej i jej ojcu.
Szyty na miarę wieczorowy strój świetnie podkreślał zgrabną sylwetkę. Włosy miał krótkie, doskonale ostrzyżone i delikatny meszek na karku. Gładko ogolony, zadbany w każdym calu, nieskazitelny, bogaty mężczyzna pośród mu podobnych.
Stał przed nią i patrzył na nią, a nie na jej ojca, ciemnymi, przepastnymi oczami, z których nie dało się wyczytać nic, prócz zwykłej uprzejmości, odpowiedniej na taką okazję.
Całą siłę woli włożyła w znieruchomienie, napięcie mięśni, zaciśnięcie palców na nóżce kieliszka, aż pobielały jej kłykcie.
Nie czuła się na siłach analizować tego, co na mgnienie pojawiło się w tych niezgłębionych oczach, na pewno jednak nie było to obojętne. Zaraz jednak znikło, a on się odezwał, z tą samą obojętnie uprzejmą nutą w głosie.
– Witaj, Calanthe. Dawno się nie widzieliśmy.

Zauważył, że jego słowa ją zmroziły, była wręcz wstrząśnięta. Cóż, on też się nie spodziewał, że ją spotka. To był impuls; przyjść tutaj nakazał mu jego instynkt łapania pojawiających się okazji.
Przeniósł wzrok na stojącego obok mężczyznę, który zauważył jego obecność, przerwał prowadzoną rozmowę, kiwnął głową i postąpił krok naprzód. W oczach Georgiosa Petranakosa czaiła się wątpliwość i Nik pospieszył ją rozwiać.
A jednak, o ironio, nie miał pojęcia, kim był nieznajomy. Rozpoznaliby go na pewno ludzie, których wysłał osiem lat wcześniej, by chronili jego córkę, choć używał wtedy innego nazwiska.
Tym razem występował pod własnym.
– Nikos Kavadis – przedstawił się, a Georgios kiwnął głową, jakby go sobie przypomniał.
– Ach, tak.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu moje wtargnięcie, Kyrios Petranakos. Mieszkam w tym hotelu i zauważyłem pana nazwisko na tablicy w lobby.
Starszy pan uśmiechnął się miło.
– Bardzo mi przyjemnie, że mógł pan do nas dołączyć.
Wyostrzone ucho Nikosa pochwyciło w jego głosie nutę szczerego zadowolenia. Dawniej nie byłby tak mile widziany. Od razu by go usunięto.
Teraz… Cóż, teraz miał pełne prawo obracać się w tak samo elitarnych kręgach jak Georgios Petranakos. Wprawdzie jego biznes nie skupiał się w Grecji, tylko był rozsiany po całym świecie, wszędzie tam, gdzie potrzebowano specjalistów i innowacyjnych rozwiązań, usług tak specjalistycznych, że w ciągu ośmiu lat został bardzo bogatym człowiekiem.
Dzięki temu mógł bezkarnie wkroczyć niezaproszony na prywatne przyjęcie innego bogatego człowieka i przyglądać się bezkarnie kobiecie u boku gospodarza. Nie miał pojęcia, że ją jeszcze kiedyś zobaczy. A poznał osiem lat wcześniej, kiedy był zupełnie innym człowiekiem.
Ale ona i teraz, i wtedy była tą samą kobietą.

Londyńskie negocjacje – Carole Mortimer

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Wygląda na to, że twój gość wreszcie przyjechał, dziadku – oświadczyła Stazy.
Stała przy wielkim oknie, wychodzącym na wysypany żwirem podjazd przed rezydencją Bromley House, gdzie przed chwilą zatrzymał się czarny sportowy wóz. Przyciemniane szyby skutecznie maskowały twarz kierowcy, lecz Stazy nie miała cienia wątpliwości, że jest nim Jaxon Wilder, angielski aktor i reżyser, który przez ostatnie dziesięć lat mocno trzymał w garści zmienny świat filmowego imperium Hollywood.
– Nie bądź dla niego taka surowa – łagodnie upomniał ją dziadek. – Ostatecznie spóźnił się tylko pięć minut, a przyjechał przecież aż z Londynu!
– To może powinien był wziąć pod uwagę, jak duża odległość dzieli Londyn od Hampshire i wyruszyć w drogę odpowiednio wcześniej. – Stazy nie zamierzała ukrywać swojej dezaprobaty ani wobec wizyty Jaxona Wildera, ani wobec jego pomysłu napisania scenariusza o życiu jej zmarłej babki.
Niestety, nie udało jej się wyperswadować tej idei dziadkowi i właśnie dlatego Jaxon Wilder parkował teraz swój elegancki sportowy samochód na terenie jego posiadłości w Hampshire. Stazy odwróciła się od okna, nie czekając, aż gość wysiądzie z samochodu. Cały świat wiedział, jak wygląda Jaxon Wilder, zdobywca wszystkich możliwych nagród filmowych za swoje ostatnie dzieło, w którym i tym razem zagrał główną rolę.
Trzydziestokilkuletni Wilder był wysoki i szczupły, o szerokich ramionach, odrobinę za długich ciemnych włosach, szarych oczach o przenikliwym spojrzeniu i arystokratycznych rysach. Miał zmysłowe wargi, wydatny, świadczący o uporze podbródek i głęboki głos, którego dźwięk przyprawiał o rozkoszne dreszcze kobiety w najróżniejszym wieku. Jaxon Wilder był bez wątpienia najlepiej opłacanym aktorem i reżyserem po obu stronach oceanu.
Swojemu wyglądowi i charyzmie zawdzięczał fakt, że często fotografowali go reporterzy gazet i magazynów. Na publikowanych zdjęciach nieodmiennie towarzyszyły mu piękne kobiety, które dzieliły z nim życie zawodowe i prywatne, rzecz jasna. Teraz Wilder przyjechał do Hampshire, aby dzięki swemu urokowi osobistemu przekonać dziadka Stazy do udzielenia błogosławieństwa pomysłowi stworzenia scenariusza do filmu o pełnym przygód życiu babki Stazy, Anastasii Romansky. Kobiety, która jako dziecko uciekła z ogarniętej sowiecką rewolucją Rosji do Anglii i jako dorosła stała się jedną z bohaterek swojej drugiej ojczyzny.
Anastasia zmarła przed dwoma laty, tuż po swoich dziewięćdziesiątych czwartych urodzinach. Jej nekrolog w jednej z gazet zwrócił uwagę jakiegoś wścibskiego dziennikarza, który postanowił dokładniej zbadać życiorys Anastasii Bromley, i odkrył, że kryje on znacznie więcej niezwykle interesujących faktów, niż wynikało to z pełnych szacunku i okrągłych zdań. Ostatecznym rezultatem poczynań reportera była sensacyjna biografia babki Stazy, wydana pół roku wcześniej, a także ogromne i nie zawsze zdrowe zaciekawienie ze strony czytelników, które doprowadziło dziadka Stazy do zawału, na szczęście niezbyt rozległego.
Czy w takich okolicznościach można się dziwić przerażeniu Stazy na wieść o planowanym przez Wildera filmie? Co jeszcze gorsze, reżyser umówił się z jej dziadkiem na spotkanie, którego celem miało być przedyskutowanie całego projektu, więc Stazy postanowiła wziąć w nim udział.
– Sir Geoffrey! – Jaxon szybko postąpił do przodu, aby uścisnąć dłoń starszego pana.
– Miło mi pana poznać, panie Wilder!
Trudno było uwierzyć, że Geoffrey ma dziewięćdziesiąt parę lat. Jego ciemne włosy były tylko lekko przyprószone siwizną, a sylwetka nadal wyprostowana i smukła w trzyczęściowym garniturze i śnieżnobiałej koszuli ze starannie zawiązanym szarym krawatem.
– Proszę mówić mi po imieniu – zachęcił Wilder. – Ogromnie się cieszę, że zgodził się pan dziś ze mną spotkać.
– Jest pan chyba jedyną obecną tu osobą, którą to cieszy!
– Stazy! – łagodnie upomniał wnuczkę Geoffrey Bromley.
Jaxon za przykładem gospodarza odwrócił się w stronę stojącej przy dużym oknie kobiety. Słońce oświetlało ją od tyłu, nie widział więc wyraźnie jej twarzy, ale nuta wrogości w dźwięcznym głosie świadczyła, że bynajmniej nie jest zachwycona wizytą Wildera.
– Moja wnuczka, Stazy Bromley, a to pan Wilder – dokonał prezentacji gospodarz.
Jaxon, który przed wyjazdem z Londynu odświeżył swoją wiedzę o rodzinie Bromleyów, wiedział już, że „Stazy” to skrót od Anastasii – wnuczka seniora rodu otrzymała imię po babce. Informacja ta jednak w żadnym stopniu nie przygotowała go na uderzające podobieństwo Stazy do Anastasii Romansky.
Młoda kobieta, która powoli podeszła do obu mężczyzn, miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, płomienne włosy w tym samym odcieniu co babka, ni to intensywnie rude, ni to złociste, szerokie, świadczące o dużej inteligencji czoło i szmaragdowozielone oczy o pochmurnym spojrzeniu. Nos miała nieduży i idealnie prosty, wargi pełne i zmysłowe, a podbródek buntowniczo wysunięty do przodu.
Rude włosy uczesane były zupełnie inaczej, oczywiście. Starsza Anastasia nosiła je obcięte do ramion, natomiast jej wnuczka wolała fryzurę z cieniowanych pasem, opadających do połowy pleców. Czarna sukienka do kolan podkreślała naturalną elegancję jej sylwetki.
Tak czy inaczej, gdyby nie drobne różnice, Jaxon mógłby mieć przed sobą dwudziestodziewięcioletnią Anastasię Romansky.
Zielone oczy zmierzyły go krytycznym spojrzeniem.
– Miło mi, panie Wilder.
Jaxon uprzejmie skłonił głowę.
– Panno Bromley…
– Doktor Bromley – sprostowała chłodno.
Stazy Bromley miała urodę i wdzięk godne supermodelki, chociaż była doktorem archeologii, o czym Jaxon doskonale wiedział.
– Kochanie, może zechciałabyś przekazać panu Little, że poprosimy o herbatę – odezwał się dziadek spokojnym, lecz zdecydowanym tonem.
Młoda kobieta zacisnęła wargi.
– Czyżby była to wyjątkowo mało subtelna sugestia, że mam zostawić cię samego z panem Wilderem, dziadku?
– Tak będzie chyba najlepiej, skarbie – zgodził się starszy pan.
– Nie pozwól tylko, żeby pan Wilder posłużył się swoim osławionym urokiem osobistym i nakłonił cię do podpisania jakiejś umowy przed moim powrotem! – Stazy rzuciła Jaxonowi ostre spojrzenie.
– Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy! – oświadczył Wilder. – Chociaż bardzo mi pochlebia, że dostrzega pani mój urok…
– Nie znam pana na tyle, aby skutecznie ocenić pańskie zalety i intencje – odparła chłodno.
Stazy widziała dotąd Jaxona Wildera jedynie na dużym ekranie, gdzie zawsze wydawał jej się wysoki, mroczny i pełen wewnętrznej siły. Teraz odkryła, że kamera nie oszukiwała – nawet w eleganckim czarnym garniturze, jedwabnej białej koszuli i srebrzystym krawacie Wilder nie stracił nic ze swojej filmowej charyzmy.
– Wystarczy już, kochanie – skarcił dziewczynę Geoffrey. – Nie wątpię, że jakoś poradzimy sobie podczas twojej nieobecności – dorzucił znacząco.
– Ja też nie mam co do tego żadnych wątpliwości, dziadku – głos Stazy brzmiał tym razem dużo łagodniej.
Sir Geoffrey Bromley był jedynym żyjącym krewnym młodej kobiety. Jej rodzice zginęli piętnaście lat wcześniej, kiedy ich awionetka runęła w morze u wybrzeży Kornwalii. Anastasia i Geoffrey, oboje tuż po osiemdziesiątce, bez chwili wahania wzięli do siebie osieroconą, zrozpaczoną wnuczkę. Nic dziwnego, że dziewczyna darzyła dziadków opiekuńczą miłością i teraz uznała, że planowany przez Wildera film okaże się jedynie kolejną tanią hollywoodzką sensacją. Nie wątpiła, że utrzymany będzie w tonie tej okropnej, niedawno wydanej biografii, w której jej babka przedstawiona została jako rosyjska Mata Hari na usługach brytyjskiego wywiadu, i była zdecydowana zrobić wszystko, aby nie dopuścić do jego powstania.
– Obawiam się, że Stazy nie aprobuje twojego pomysłu, Jaxon – wymamrotał sir Geoffrey, nie kryjąc rozbawienia.
Wilder uśmiechnął się sucho.
– Trudno mi w to uwierzyć – zakpił.
Starszy pan odpowiedział lekkim uśmiechem.
– Siadaj, proszę – powiedział, wskazując fotele przy kominku. – I wyjaśnij mi, czego ode mnie oczekujesz.
– Nie powinniśmy poczekać na powrót pańskiej wnuczki? – Jaxon zajął miejsce naprzeciwko gospodarza.
Wiedział już, że postawa Stazy stworzy problemy, których nie przewidział, kiedy poprzedniego dnia wsiadał do lecącego do Anglii samolotu z zamiarem omówienia szczegółów swojego projektu z Geoffreyem Bromleyem.
Pierwszy raz napisał do starszego pana kilka miesięcy wcześniej, przedstawiając w liście swoją ideę filmu, i dwa tygodnie później otrzymał ostrożnie zachęcającą odpowiedź. Odbyli też kilka rozmów telefonicznych, zanim Jaxon w końcu zaproponował osobiste spotkanie i szerszą dyskusję o filmie.
Przez cały ten czas sir Geoffrey ani słowem nie wspomniał o niechęci, jaką Stazy zademonstrowała wobec planów Jaxona.
Teraz starszy pan uśmiechnął się łagodnie.
– Zapewniam cię, że Stazy ostatecznie pogodzi się z moją decyzją – rzekł.
Jaxon był przekonany, że w razie potrzeby sir Geoffrey potrafi przekonać oponentów w sposób równie skuteczny jak jego żona, chociaż zupełnie inny – rola, jaką senior rodu Bromleyów odegrał w najważniejszych wydarzeniach ubiegłego stulecia, otoczona była jeszcze głębszą tajemnicą niż poczynania Anastasii. Z informacji, do których udało się dotrzeć Wilderowi, wynikało, że kiedy dwadzieścia pięć lat temu Geoffrey odchodził na emeryturę, jego pozycja wśród osób związanych z brytyjskim wywiadem była naprawdę bardzo wysoka.
Czy można się dziwić, że Stazy Bromley charakteryzuje się równie mocną determinacją jak jej dziadkowie? Wszystko wskazywało na to, że Jaxona czekało ostre starcie z wnuczką sir Geoffreya. Wilder nie miał zamiaru przegrać tej bitwy.
– Mam nadzieję, że nie rozmawialiście o żadnych ważnych kwestiach pod moją nieobecność. – Stazy wróciła do salonu.
Tuż za nią kroczył lokaj z wyładowaną srebrną tacą, której zawartość zaczął natychmiast ustawiać na stoliku do kawy.
Dziadek młodej kobiety posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Nie ośmielilibyśmy się, doktor Bromley – zauważył kwaśno Jaxon.
Stazy była pewna, że Jaxon Wilder ośmieliłby się zrobić wszystko, co tylko przyszłoby mu do głowy.
– Herbata z mlekiem i cukrem? – zagadnęła lekkim tonem.
– Tylko z mlekiem, bardzo proszę – odparł.
Stazy skinęła głową z uprzejmym uśmiechem.
– W miarę upływu czasu coraz trudniej jest utrzymać odpowiednią wagę, prawda?
– Kochanie, ta nieustanna wymiana złośliwości między tobą i Jaxonem naprawdę nie jest konieczna – rzucił Geoffrey Bromley.
– Może i nie. – Stazy zarumieniła się. – Wydaje mi się jednak, że pan Wilder doskonale potrafi sam się bronić.
– Oczywiście – rzekł Jaxon. – Może wrócimy do naszej rozmowy o Butterfly?
– „Butterfly”, czyli „Motyl”? – powoli powtórzyła Stazy, siadając na sofie i z wdziękiem zakładając jedną smukłą nogę na drugą.
– Tak brzmiał pseudonim pani babki…
– Wiem o tym, panie Wilder – przerwała mu ze zniecierpliwieniem.
– I tak brzmi roboczy tytuł mojego filmu – uzupełnił Jaxon.
– Czy przypadkiem nie wybiega pan zbyt daleko w przyszłość? – Stazy zmarszczyła brwi. – O ile mi wiadomo, na razie nie istnieje jeszcze nawet umowa w sprawie scenariusza, a cóż dopiero mówić o filmie!
Sir Geoffrey wzruszył ramionami.
– Raczej nie uda nam się powstrzymać pana Wildera przed nakręceniem filmu, kochanie.
– Ale…
– Zrobi to za naszym przyzwoleniem albo bez niego – ciągnął starszy pan. – Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym mieć coś do powiedzenia w kwestii treści scenariusza, szczególnie po publikacji tamtej okropnej biografii!
Stazy odwróciła się do Jaxona z gniewnym błyskiem w oku.
– Jeśli miał pan czelność grozić mojemu dziadkowi…
– Jaxon wcale mi nie groził, kochanie!
– I Jaxonowi wcale nie podobają się sugestie, że mógłby zrobić coś takiego. – Jaxon skinieniem głowy podziękował sir Geoffreyowi i obrzucił jego wnuczkę lodowatym spojrzeniem.
Stazy miała dość zdrowego rozsądku, aby zdać sobie sprawę, że nieco przesadziła. Fakt, że uprzedziła się do Wildera na długo przed jego wizytą, nie stanowił żadnego wytłumaczenia, zwłaszcza że zachowywał się doprawdy nienagannie, w każdym razie wobec jej dziadka.
Jednak czego właściwie spodziewał się Jaxon Wilder? Że będzie rozmawiał w cztery oczy z dziewięćdziesięciokilkuletnim człowiekiem, który niedawno przeszedł zawał? Że wymienią uprzejmości, a potem on, wielki reżyser i aktor, odjedzie w dal, mając w kieszeni pełną zgodę Geoffreya na współpracę? Jeżeli tak, to najwyraźniej niewiele wiedział o dziadku Stazy, który nadal był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Wielkiej Brytanii. No i o samej Stazy, która wcale nie ustępowała dziadkowi pod względem siły charakteru.
Stazy była nie tylko wysoko cenionym wykładowcą londyńskiego uniwersytetu, lecz także kandydatką na dziekana wydziału archeologii, następczynią swojego szefa, który, o czym głośno było już na uczelni, zamierzał w przyszłym roku przejść na emeryturę. Nie osiągnęłaby tak wysokiej pozycji, gdyby była osobą nieśmiałą i niezdecydowaną.
– Przepraszam – odezwała się cicho. – Pan Wilder użył określenia „tytuł roboczy”, co podsunęło mi podejrzenie, że już coś ustaliliście.
– Przyjmuję przeprosiny – rzucił Jaxon, lecz usztywniające mu ramiona napięcie nie ustąpiło nawet na moment. – Naturalnie wolałbym kontynuować pracę z pańskim błogosławieństwem, sir Geoffrey.
Znowu skinął głową w kierunku starszego pana, tym jednym gestem dając do zrozumienia, że współpraca ze Stazy w ogóle go nie interesuje.
Młoda kobieta doskonale wiedziała, jak Jaxon Wilder ocenia jej powierzchowność. Miał przed sobą dziewczynę, która nie dokładała nadzwyczajnych starań, by zadbać o swój wygląd. Jej rzęsy były długie i ciemne, dzięki czemu nie wymagały podkreślania tuszem, a jedynym kosmetykiem, jakiego chętnie i często używała, był brzoskwiniowy błyszczyk do warg. Biżuterii Stazy nie nosiła z zasady.
Zdawała sobie sprawę, że daleko jej do pięknych aktorek, w których towarzystwie najczęściej widywano Jaxona, i mocno wątpiła, czy wiedziałby, jak rozmawiać z inteligentną kobietą.
Co się ze mną dzieje, do diabła, pomyślała nagle. Niby z jakiego powodu miałabym się przejmować, co pomyśli sobie o mnie Jaxon Wilder? Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że marnuje pan nie tylko własny czas, ale także czas mojego dziadka i mój.
– Jestem gotowy podjąć współpracę z Jaxonem – przerwał jej dziadek. – Pozwolę mu przejrzeć listy i osobiste dokumenty Anastasii, zamierzam jednak postawić pewne warunki.
– Chyba żartujesz, dziadku! – wybuchnęła Stazy.
– W ten sposób, zamiast daremnie walczyć, zachowam pewną kontrolę nad nieuniknionym rozwojem wydarzeń. – Sir Geoffrey lekko skłonił głowę.
Jaxon nie czuł triumfalnego podniecenia. Nie był w stanie pozbyć się podejrzenia, że postawione przez starszego pana warunki bynajmniej nie przypadną mu do gustu.
Stazy Bromley podniosła się i utkwiła w twarzy dziadka twarde spojrzenie zielonych oczu, które dopiero po dłuższej chwili wyraźnie złagodniały.
– Dziadku, pamiętasz, co się stało po wydaniu tej koszmarnej książki…
– Obraża mnie sama myśl o porównaniu filmu, który zamierzam zrobić, z tamtym stekiem bzdur! – Jaxon gwałtownie zerwał się na nogi.
– Dlaczego miałabym myśleć inaczej? – chłodno zagadnęła Stazy.
– Może jednak najpierw dałaby mi pani szansę.
– Spokojnie, spokojnie! – Sir Geoffrey zaśmiał się cicho. – To, że bezustannie skaczecie sobie do oczu, nie wróży nic dobrego.
Wilder uważnie popatrzył na starszego pana, w najmniejszym stopniu niezwiedziony niewinnym wyrazem jego twarzy.
– Może zechciałby pan wymienić warunki, o których pan wspomniał – zaczął ostrożnie.
Nie miał cienia wątpliwości, że sir Geoffrey chowa jakiegoś asa w rękawie.
Gospodarz wzruszył ramionami.
– Nie zgadzam się na kopiowanie osobistych dokumentów mojej żony, oto pierwszy warunek – powiedział. – Ani na wynoszenie ich z tego domu.
Oznaczało to, że Jaxon musiałby spędzić kilka dni, być może nawet tydzień, w rezydencji sir Geoffreya. Było to spore utrudnienie, lecz Wilder rozumiał stanowisko starszego pana.
– Drugi warunek…
– Ile ich jest? – z rozbawieniem zapytał Jaxon.
– Tylko dwa – odparł sir Geoffrey. – I nie da się zastosować ich oddzielnie, uprzedzam.
– W porządku.
– Och, na twoim miejscu nie wyrażałbym zgody tak pochopnie – kpiąco ostrzegł starszy pan.
Stazy nie podobał się błysk w oku dziadka. Pierwszy warunek brzmiał rozsądnie, poza tym fakt, że Jaxon Wilder zyska dostęp do osobistych dokumentów Anastasii, dawał szansę, że scenariusz będzie zawierał przynajmniej drobną część prawdy.
Ale co z tym drugim warunkiem?
– Mów dalej, dziadku – zachęciła łagodnie.
– Może jednak oboje powinniście usiąść? Wydaje mi się, że tak byłoby lepiej, naprawdę.
– Wolę stać, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – mruknął Jaxon.
– Proszę bardzo – zaśmiał się sir Geoffrey. – Stazy?
– Ja także – odparła cicho.
– Doskonale – starszy pan poprawił się w fotelu i zmierzył oboje młodych uważnym spojrzeniem. – Wasze dzisiejsze przekomarzania dostarczyły mi sporo rozrywki, a to rzecz nie bez znaczenia dla człowieka w moim wieku.
Bawi go ta sytuacja, ze zniecierpliwieniem pomyślała Stazy. My go bawimy.
– Wyduś wreszcie, o co ci chodzi, dziadku.
Sir Geoffrey uśmiechnął się, splatając palce obu dłoni na wysokości klatki piersiowej.
– Stazy, wiem, że masz poważne zastrzeżenia co do treści filmu Jaxona…
– Nie bez powodu!
– Bez żadnego powodu – ponuro sprostował Wilder. – To nie ja napisałem tę koszmarną biografię. Nigdy nie naginałem prawdy i nie kłamałem, żeby zaspokoić sentymentalne potrzeby tanich publikacji.
– Większość hollywoodzkich aktorów nie rozpoznałaby prawdy nawet z odległości centymetra – zielone oczy Stazy zalśniły pogardą.
Jaxon nie był pewny, które z nich pierwsze zrobiło krok do przodu, wiedział tylko, że teraz stali nachyleni ku sobie, prawie stykając się nosami, wściekli na siebie i nachmurzeni. Nagle poczuł w powietrzu zapach perfum Stazy – uderzającą do głowy kombinację cynamonu, cytryny i rozzłoszczonej kobiety.
Z bliska dostrzegł, że jej zielone tęczówki mają cienką czarną obwódkę, a smoliście czarne rzęsy są nieprawdopodobnie długie. Cerę miała przejrzyście jasną, jak najdroższa porcelana, delikatną i gładką, wargi pełne i zmysłowe.
Te wargi były teraz lekko rozchylone… Jaxon cofnął się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że jego myśli podążają w zupełnie niewłaściwym kierunku, i zwrócił się do wyraźnie rozbawionego sir Geoffreya.
– Zgadzam się ze Stazy.
– Nie do wiary! – przerwała mu drwiąco.
– Mam nadzieję, że obydwoje będzie równie zgodni, jeśli chodzi o mój drugi warunek – starszy pan spoważniał. – Długo zastanawiałem się nad tą kwestią i doszedłem do wniosku, że wobec zastrzeżeń Stazy i twojej determinacji, Jaxon, byłoby najlepiej, gdyby Stazy pomogła ci w segregowaniu i przeglądaniu osobistych dokumentów Anastasii.
– Co takiego?!
Jaxon doskonale rozumiał oburzenie Stazy. On także nie miał najmniejszej ochoty pracować z nią choćby przez jedną minutę, a cóż dopiero mówić o wielu dniach czy nawet tygodniach, jakich być może wymagałoby przejrzenie papierów lady Anastasii Bromley!

Jak było naprawdę - Julia James
Na przyjęciu urodzinowym ojca Calanthe Reynolds niespodziewanie pojawia się grecki biznesmen Nikos Kavadis. Osiem lat temu był jej kochankiem i pierwszą miłością, lecz ją porzucił. Calanthe dowiedziała się później, że to jej ojciec zapłacił mu, by się z nią nie spotykał, skoro był tylko biednym studentem, a ona córką milionera. Pomimo dawnych uczuć Calanthe nie chce odnawiać z nim znajomości. Czegoś tu jednak nie rozumie, bo Nikos patrzy na nią z dawnym żarem, a ojciec widzi w nim idealnego kandydata na męża…
Londyńskie negocjacje - Carole Mortimer
Jaxon Wilder znalazł wspaniały temat na scenariusz do filmu: historię agentki brytyjskiego wywiadu Anastasii Romansky. Jaxon jedzie do Londynu, by uzyskać zgodę rodziny i zgromadzić materiały, lecz napotyka silny opór. Wnuczka nieżyjącej już Anastasii, Stazy, doktor archeologii o ostrym języku, ma wiele zastrzeżeń do tego pomysłu. Jaxon staje przed nie lada wyzwaniem. Musi znaleźć sposób, by piękna Stazy zmieniła zdanie…

Jutro będzie nowy dzień

Emily Forbes

Seria: Medical

Numer w serii: 696

ISBN: 9788383428390

Premiera: 01-08-2024

Fragment książki

Lily rozejrzała się po pustej sypialni, gołych ścianach i stercie pościeli na łóżku. Wszystkie rzeczy Daisy zostały porządnie spakowane do kartonów i czekały na transport do domu jej narzeczonego po drugiej stronie Bondi Beach. Pierwszy raz od dwóch lat została sama.
Nie zastanawiała się wcześniej, jak się będzie czuła w pustym domu; dopiero teraz, kiedy zniknęły ślady po młodszej siostrze, zdała sobie sprawę, że skończył się pewien etap życia. Nie była na to gotowa. Cieszyła się szczęściem Daisy, ale pusty pokój przypomniał jej, że będzie mieszkała sama.
Obie wybrały swój los, choć Daisy planowała weselisko, a Lily zdecydowała się na życie singielki.
Nie ma co się rozczulać. Wreszcie miała dla siebie cały dom, choć nie była pewna, po co jej tyle miejsca.
Jako nastolatka Lily dzieliła sypialnię z drugą siostrą, Poppy. Do wyjazdu do Sydney pożyczały sobie ubrania i kosmetyki, miały podobne marzenia. Na studiach zamieszkała w akademiku z koleżankami z medycyny, a zaraz potem wyszła za mąż.
Jako dziecko marzyła o własnym pokoju, przestrzeni tylko dla siebie. Teraz to się spełniło, a zamiast się cieszyć, myślała o pustce, jaką zostawia za sobą młodsza siostra. Dobrze było troszczyć się o rodzeństwo, jednak wszyscy poszli na swoje i już jej nie potrzebowali. Nie ma powodu, aby się o nich martwić.
Lily była najstarsza z piątki dzieci, zawsze matkowała młodszemu bratu i siostrzyczkom. Rodzice niespecjalnie się troszczyli o wychowywanie pociech, wiele obowiązków spychali na córkę. Teraz powinna czuć ulgę, w jej życiu zaczyna się nowy etap, a jednak się go obawiała. Będzie miała zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie dawnych błędów.
Zacznie myśleć o mężu.
– To wszystko? – Narzeczony Daisy, Ajay, przerwał jej rozmyślania. – A to? – Wskazał na płaskie białe pudło na górnej półce w szafie.
– Nie moje – odparła Daisy, a serce Lily zadrżało.
Nie otwierała pudełka od dawna, ale wiedziała, co się tam znajduje.
Siostra zaczęła upychać pościel do dużej torby. Ajay podniósł ostatni karton i cierpliwie czekał, aż narzeczona spojrzy na niego. Daisy nie słyszała, ale potrafiła czytać z ruchu warg.
– Zaniosę rzeczy do samochodu i poczekam na ciebie. Jesteś gotowa?
Daisy przytaknęła i zwróciła się do Lily.
– Naprawdę nie chcesz pojechać do nas na kolację? – zapytała.
– Zostanę w domu. Nie martw się. – Lily wiedziała, że siostra zaczyna nowe życie z narzeczonym i jego synkiem, Nikim. Tylko by im przeszkadzała. Znajdzie sobie zajęcie. Nie będzie myślała o pustce i ciszy, które nie niosły ukojenia.
Uścisnęła siostrę i jej narzeczonego, pomachała im na pożegnanie i wreszcie przestała się uśmiechać. Wróciła do sypialni, aby posłać łóżko, może wtedy będzie mogła przed sobą udawać, że nadal ktoś z nią mieszka.
Sięgnęła po czystą pościel, jednak pokusa była zbyt silna, wabiło ją białe pudło z najwyższej półki w szafie. Zamiast upchnąć je głębiej, wyciągnęła je i ułożyła na materacu. Podniosła przykrywkę.
Delikatnie dotknęła bibułki wyściełającej wnętrze. Zaszeleściła pod jej palcami.
Wiedziała, że to nierozsądne. Jest wystarczająco rozkojarzona, a samotność czyha w każdym kącie. Gdyby się czymś zajęła, może by się powstrzymała przed zajrzeniem do pudełka, jednak zabrakło jej siły na poskromienie własnych demonów.
Zdjęła bibułkę i dotknęła ukrytego pod nią materiału. Czuła pod palcami drobniutkie kwiatki haftowane na mlecznobiałym atłasie. Pomimo ciepłego wieczoru materiał wydał się chłodny w dotyku. Powinna zamknąć pudło i odłożyć je do szafy, nie ma powrotu do przeszłości, a jednak ręce jej nie słuchały, poruszały się wbrew jej woli. Wsunęła palce pod wąskie ramiączka i wyjęła suknię.
Wstała i uniosła ją do góry. Spódnica zaszeleściła.
Lily stanęła przed lustrem. Gładka satyna otarła się o jej nogi, zasłoniła szorty. Zakołysała się lekko w biodrach. Przycisnęła do siebie ślubny strój, pewna, że pasowałby na nią doskonale. Stres w pracy, zapominanie o posiłkach i surfowanie dla odreagowania pozwalały jej zachować dziewczęcą figurę. Suknia leżałaby jak ulał, choć miała ją na sobie jeden raz, blisko pięć lat temu, w dniu ślubu.
Westchnęła głęboko i przymknęła oczy, a pamięć przywołała wspomnienia.
Ona i Otto byli małżeństwem od pięciu lat. Co z tego, skoro minęły dwa lata, odkąd go ostatni raz widziała. Ich rozmowy telefoniczne ograniczały się do wymiany informacji o domu, który stanowił ich wspólną własność, pracy po dwóch stronach świata i pogodzie.
Mogła obwiniać różnicę czasu lub nadmiar obowiązków, ale prawda była taka, że unikała odbierania telefonu. Nie chciała myśleć o powodach, dla których podjęła decyzję o wyjeździe z Londynu.
Wtedy nie wyobrażała sobie, że ich związek tak szybko skarleje. Co to oznacza dla wspólnej przyszłości? Czy jest dla nich jeszcze jakaś szansa?
Wyjeżdżając, była pewna, że Otto po nią przyjedzie. Gdy tego nie zrobił, zaczęła układać sobie życie w pojedynkę.
Początkowo nie myślała o permanentnym rozstaniu. Teraz nie wyobrażała sobie powrotu do męża. Unikała poważnych rozmów, wspomnień o tym, co stracili. Nie miała pojęcia, czy Otto tak jak ona boi się tych rozmów, czy po prostu nie zdaje sobie sprawy z jej bólu. Obojętnie przyjmuje jej smutek.
Zawsze był optymistą. We wszystkim doszukiwał się dobrych stron, patrzył na życie przez różowe okulary.
„Nie warto martwić się rzeczami, których nie można zmienić. Co się stało, to się nie odstanie”, mawiał. Koncentrował się na działaniu.
On był wesołkiem, ona w ich duecie była głosem rozsądku. Jego osobowość dobrze ją dopełniała. Aż pewnego dnia różnice między nimi wyszły na jaw i zderzyły się, zamiast się harmonijnie łączyć.
Tego dnia legły w gruzach marzenia Lily o idealnym życiu, o dzieciach i rodzinie.
Z natury nie była pesymistką, ale wtedy wpadła w czarną rozpacz. Miała depresję, Otto nawet nie podejrzewał, jak ciężką. Powtarzał jak mantrę: „Co się stało, już się nie odstanie. Trzeba żyć dalej”. I jego życie nie stanęło w miejscu, nie stracił zapału do pracy. Zachowywał się tak, jakby przeszedł nad wszystkim do porządku dziennego. Ona tak nie potrafiła. I jedna strata prowadziła do drugiej.
Czuła się niezrozumiana i opuszczona, pozbawiona mężowskiego wsparcia. Dlatego wyjechała.
A potem straciła wszystko.
Odwróciła się plecami do lustra. Nie chciała patrzeć na sukienkę. Była symbolem wszystkiego, co odeszło bezpowrotnie. Nauczyła się zamykać wspomnienia w osobnych szufladkach. Tylko w ten sposób udało jej się przetrwać najtrudniejszy okres. Chciała o tym porozmawiać z mężem, ale od wypadku niewiele czasu spędzili razem.
Wypadku? Nie, powinna nazywać rzeczy po imieniu. To był napad. Zdarzył się dwa lata temu, ale wciąż nie wybaczyła Ottonowi, że nie dotrzymał słowa. Gdyby przyszedł do domu w porę, nie zostałaby zaatakowana przez złodzieja i nie straciliby dziecka.
Była wtedy w piątym miesiącu ciąży. Uporała się z porannymi mdłościami, tęsknotą za domem i nieznośnym zmęczeniem wywołanym nadmiarem pracy w nowym miejscu. Sprawy przybrały dobry obrót i zaczęła się cieszyć perspektywą bycia matką.
Wiedziała, że Otto był mniej entuzjastyczny, nie planowali dziecka na tym etapie małżeństwa. Przydarzyła im się wpadka, ale Lily uważała, że jego nastawienie się zmieni, gdy po raz pierwszy weźmie maleństwo w ramiona. Cieszyło ją, gdy dziecko poruszało się w jej brzuchu. Czuła, kiedy miało czkawkę, a kiedy fikało koziołki.
W bezsenne noce wyobrażała sobie przyszłość i nie mogła się doczekać, kiedy staną się szczęśliwą trzyosobową rodziną. Do czasu, gdy napastnik ją tego pozbawił.
Wiedziała, że Otto w niczym nie zawinił. Cała wina leżała po stronie tego drania, który wyrwał jej torebkę i w szamotaninie uderzył mocno w brzuch. Uciekł, zostawiając ją na ziemi. Miała żal do męża, bo może, gdyby wrócił do domu zgodnie z obietnicą, nie znalazłaby się sama w złym momencie i w nieodpowiednim miejscu. Nie straciłaby dziecka.
Złość przeplatała się ze smutkiem, dlatego czuła się opuszczona i niezrozumiana.
Wyjechała z Londynu, zostawiając za sobą Ottona i ich małżeństwo. Po dwóch latach nauczyła się nie myśleć o przeszłości, aby przeżyć kolejny dzień. Nie zapomniała, ale potrafiła sobie z tym radzić.
Przebaczenie to inna sprawa. Rozumiała, że nie powinna podsycać w sobie żalu do męża, ale wciąż miała z tym problem. Być może pewnego dnia jej się to uda.
Westchnęła. Nie chciała rezygnować z marzeń. Wciąż miała nadzieję, że pewnego dnia będzie miała rodzinę, ale z kimś innym.
Przeszłości nie da się zmienić, jednak przyszłość wciąż niesie obietnicę szczęścia.
Starannie złożyła ślubną suknię i odłożyła ją do pudełka, przykrywając bibułką. Przemknęła jej przez głowę myśl, że mogłaby pożyczyć swój strój jednej z sióstr.
Obie były zaręczone i planowały wesela, sukienka byłaby za duża na Daisy, ale w sam raz na Poppy – tylko czy można oferować siostrze kreację panny młodej, skoro jej małżeństwo nie przetrwało?
Lily i Otto wciąż się nie rozwiedli, jednak ich związek praktycznie nie istniał. Czas spojrzeć prawdzie w oczy – Otto nie wróci do Australii.
W głębi duszy wciąż się spodziewała, że po nią przyjedzie i dawała mu więcej czasu. Wymyślała wymówki: pracuje, jest stypendystą w szpitalu i kończy specjalizację, mieszkają na przeciwnych stronach globu, a pandemia sprawia, że podróżowanie stało się niemożliwe. Jednak w tym miesiącu stypendium Ottona się kończy, podróże transoceaniczne nie stanowią już problemu, a on wciąż nie zapowiada powrotu.
Jakie ma plany? Chyba by jej powiedział, gdyby miał zamiar wrócić? Jego mama była z pochodzenia Włoszką, więc może postanowił przenieść się do Europy? Może i on dał za wygraną i spisał ich małżeństwo na straty.
Jeśli Otto nie wróci, ma do wyboru dwie drogi: pojechać do niego do Londynu lub ułożyć sobie życie w Sydney.
Problem w tym, że wciąż go kocha. Nigdy nie przestała go kochać, choć się na nim zawiodła. Obiecał się nią opiekować, troszczyć się o nią, ale zniszczył jej zaufanie.
Wiedziała, że ona też nie jest bez winy. Nie ochroniła ich dziecka, wciąż to sobie wyrzucała. A potem uciekła.
Nie potrafiła szczerze porozmawiać z Ottonem, przypominał jej o straconych nadziejach. Powinni stanowić dla siebie oparcie, tymczasem milczenie i odległość powiększyły przepaść między nimi. Przestali rozmawiać o swoich potrzebach, uczuciach, marzeniach i o tym, czy nadal do siebie pasują.
Nie była w stanie wrócić do Londynu, do męża. Wciąż starała się pojąć, dlaczego przestali się rozumieć. Bajka, która kończy się źle. Przez ostatnie dwa lata oddalali się coraz bardziej, aż nic nie zostało. Ich problemy urosły do gigantycznych rozmiarów.
Czy powinna do niego wrócić? Dać szansę ich małżeństwu?
Odruchowo potrząsnęła głową. Od dnia, kiedy oznajmiła mu, że jest w ciąży, widać było, jak bardzo się różnią ich oczekiwania wobec najbliższej przyszłości. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
Otto miał dużo czasu, aby jej powiedzieć, czy chce mieć z nią dzieci. Ona by odpowiedziała, że jest gotowa na niego poczekać. To przecież takie proste.
Trochę czasu jej zajęło pogodzenie się ze stratą pierwszego dziecka, ale nigdy nie zrezygnowała z myśli o macierzyństwie. Nieplanowana ciąża nie była dla niej problemem. A teraz brat i siostry Lily ułożyli sobie życie, a jej biologiczny zegar tykał coraz głośniej. Otto przestał ją pytać o plany, ale ona nie przestała ich robić. Wiedziała, czego chce: dużej rodziny – tylko tyle i aż tyle.
Musi zająć się własnym życiem.
Nie wróci tam, gdzie wszystko się tak tragicznie skończyło. Może Otto zawiódł się na niej, ale ona na nim też. Straciła do niego zaufanie i już nie wiedziała, czy to da się zmienić. I czy on tego chce.
Wiele razy zastanawiała się, czy uda im się naprawić tę relację, a im dłużej zwlekali, tym bardziej stawało się to niemożliwe. Ich małżeństwo się rozpadło. Gdyby miało się skleić, znaleźliby drogę do siebie dawno temu.
Czy jest jeszcze o co walczyć? Z czego łatwiej będzie zrezygnować: z Ottona czy z własnej rodziny? Co jest ważniejsze?
Serce ją bolało, jednak odpowiedź nasuwała się sama. Czas podjąć decyzję. Najwyższy czas.
Wsunęła pudełko na najwyższą półkę. Ślubna suknia należy do przeszłości.
Sprawdziła, która godzina. W Londynie jest przedpołudnie. Powinni szczerze pogadać, ale nie mogła teraz zadzwonić. On jest w pracy. Nawet gdyby odebrał, nie wiedziała na razie, co powiedzieć. Musi przemyśleć, co właściwie chce mu oznajmić.
Jeden dzień zwłoki niczego nie zmieni, zwłaszcza po dwóch latach. Zanotuje parę myśli, przygotuje się do rozmowy. Dość już zwlekała. Lepiej będzie zacząć wszystko od nowa.
Otarła łzę i zamknęła drzwi do sypialni.

Obudził się, gdy stewardesa zaczęła rozdawać tacki ze śniadaniem, a pilot oznajmił, że lądowanie w Sydney nastąpi zgodnie z rozkładem. Rozprostował ramiona i podniósł oparcie fotela.
Zapłacił majątek za klasę biznes, ale się wyspał, więc było warto. Mógł sobie na to pozwolić. Nie zamierzał mieć poczucia winy z powodu odrobiny luksusu.
Wychowano go w szacunku do pracy. Nauczono oszczędzać, nie szastać pieniędzmi, i dzielić się z potrzebującymi. W jego domu rodzinnym nie żyło się ponad stan. Religia miała ważne miejsce, choć bez religianckiej przesady.
Zdał sobie sprawę, że nie pomogą modlitwy o cofnięcie czasu i usunięcie z jej drogi pijanego kierowcy. Martwił się o to, co mógł zmienić swoim działaniem. Naprawiał i uzdrawiał to, co było w jego mocy.
Rozłożył serwetkę i zaczął jeść. Klasa biznes była pewnym odstępstwem od normy, lecz należała mu się po dwóch latach ciężkiej pracy.
Praktycznie nie wychodził ze szpitala, potrzebował odpoczynku, a jedyną możliwością wydał mu się wielogodzinny lot nad oceanem. Pracował bez wytchnienia, aby zapomnieć o samotności. Wolne godziny wypełniał nauką w bibliotece, zgłaszał się też na ochotnika na dodatkowe dyżury w dni wolne i święta, nawet Boże Narodzenie.
Nie miał czasu myśleć o niczym innym poza medycyną, w końcu znalazł się w punkcie, gdzie powinien podsumować dotychczasowe życie i podjąć decyzję, co dalej.
Mógł zostać w Londynie, zaproponowano mu etat w tamtejszym szpitalu, ale dostał też propozycję z Bondi General w Sydney: miał przejąć obowiązki chirurga, który przeszedł na emeryturę. Zaproszenie na ślub szwagierki było dodatkowym powodem, aby nie odkładać przylotu do Australii. Kupił bilet. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw był pewien, że musi wrócić do domu i uratować coś, co było najważniejsze.
Jego małżeństwo.
O ile jeszcze jest do czego wracać.
Od niespełna dwóch lat nie widział Lily. Przez siedemset osiem dni łączyło ich małżeństwo tylko na papierze. Rozmawiali od czasu do czasu przez telefon. Nic więcej, odkąd Lily spakowała się i opuściła ich londyńskie mieszkanie.
Nie próbował jej zatrzymać. Powiedziała mu, że potrzebuje zmiany otoczenia i uwierzył jej. Jednak nie miał zamiaru pozwolić jej odejść na zawsze.
Mieszkanie po drugiej stronie świata niż żona, i to w czasach pandemii, nie było łatwe. Różnica czasu i napięte harmonogramy dodatkowo utrudniały kontakt. Rozmowy telefoniczne stawały się coraz krótsze, rzadsze i bardziej powierzchowne.
Nie umiał się domyślić, o czym myślała. Kiedy się pobrali, spędzali długie godziny na opowiadaniu sobie o nadziejach, marzeniach i planach, ale po jej wyjeździe wszystko się zmieniło.
Przestali mówić o emocjach. Nie był pewien, co Lily czuje do niego, co myśli o ich związku, o wspólnej przyszłości. Czy upływ czasu uleczył jej ból? Ciężko przeżyła poronienie. Niewiele mu mówiła, ale było to po niej widać. Czy powinien ją zachęcać do zwierzeń?
Nie robił tego, aby jej nie rozdrażniać jeszcze bardziej i nie chciał widzieć wyrzutu w jej oczach. Czuł się winny. Powinien być przy niej. Napastnik ją pobił, co wywołało poronienie i fizyczne obrażenia. Emocjonalne rany były równie dotkliwe, a te wynikały z jego nieobecności.
Czy czas uleczył rany? Czy Lily mu wybaczyła? Czy ucieszy się na jego widok?
Podejmując decyzję o powrocie, był przekonany, że zna odpowiedź. Miał nadzieję, że połączy ich wspólna przyszłość. Im bliżej Australii, tym więcej rodziło się wątpliwości.
Samolot zaczął schodzić do lądowania. Był wspaniały letni dzień, ocean skrzył się w promieniach słońca. Przez okno widział port w Sydney i sławny most, łuk zawieszony nad wodą.
Wrócił do domu.

Doktor Lily Carlson nie wierzyła w swoje szczęście – w Londynie odnalazła miłość życia. Wzięła z Ottonem ślub i zaczęła marzyć o rodzinie. Ale gdy nastąpił pierwszy kryzys, wróciła do Sydney, a z mężem kontaktowała się jedynie przez telefon. Gdy dwa lata później postanowiła się z nim rozwieść, Otto niespodziewanie podjął pracę w jej szpitalu. Nie chciał rozwodu. Lily postanowiła dać im drugą szansę, jeżeli Otto przekona ją, że ich małżeństwo jest dla niego ważne...

Masz w sobie to coś, Francuskie rozkosze

Katherine Garbera, Merline Lovelace

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1302

ISBN: 9788383428451

Premiera: 01-08-2024

Fragment książki

Masz w sobie to coś – Katherine Garbera

Jericho Winters odebrał plakietkę VIP-a i ruszył z dumą przez atrium Winters Expo Centre. Jego firma architektoniczna RoyalGreen wygrała przetarg na zbudowanie nowego centrum w jego rodzinnym mieście, Royal w stanie Teksas. Jericho sam je zaprojektował, wykorzystując nowatorskie technologie, by stworzyć przestrzeń, która płynnie łączy się z krajobrazem, a także pozwala oszczędzać energię.
Jego brat Trey nalegał, by przyjechał do ByteCon na prezentację ogromnie popularnej aplikacji k!smet , w którą Trey zainwestował. W rodzinie pojawiło się nieco kontrowersji, ponieważ twórczyni aplikacji Misha Law zatrudniła swoją najlepszą przyjaciółkę Maggie Del Rio, która miała zadbać o graficzną stronę promocji aplikacji.
Rodziny Del Rio i Winters od ponad stu lat z sobą rywalizowały. Zaczęło się tego, że Eliza Boudreaux porzuciła swojego amanta Fernanda Del Rio i poślubiła Teddy’ego Wintersa. Jericho niespecjalnie interesował się tymi sporami, wolał pogrążyć się pracy i oglądać mecze ulubionej drużyny koszykówki Dallas Maverics.
Potarł kark. Nie wiedzieć czemu ta przestrzeń wywoływała w nim mieszane uczucia na temat Royal i jego tam pozycji. Mógłby otworzyć firmę w każdym innym miejscu na świecie, ale został tutaj. Lubił to miasto, tutejszych ludzi i ich przyjazne twarze. Tolerował nawet lokalne plotki, bo stanowiły część uroku tego miejsca. Ostatnio jednak coraz bardziej odczuwał napięcie związane z konfliktem dwóch rodzin.
Woń jaśminu, a zaraz potem stukot obcasów na posadzce atrium kazały mu się odwrócić. Maggie Del Rio.
Wysoka i zaokrąglona gdzie trzeba, miała długie ciemne włosy, które zwykle nosiła rozpuszczone. Po raz pierwszy zauważył ją w barze w Teksaskim Klubie Hodowców. Niedawno dołączył do tego Klubu – istniał w Royal od ponad stu lat, a został założony właśnie przez miejscowych hodowców. Już miał się przedstawić, kiedy Trey mu powiedział, kim jest ta kobieta. A zatem przeniósł uwagę na inną, ale… pragnął Maggie.
Wiedział, że to tylko pożądanie. Nie mogło być inaczej, gdyż dotąd jej nie poznał, ale obsesja na jej punkcie doprowadziła do tego, że zaczął szukać informacji w sieci. Naprawdę robiła wrażenie. Trzydziestolatka odniosła ogromny sukces jako graficzka i dyrektor artystyczny. Lista jej sławnych klientów pozwoliła mu zobaczyć jej prace i przekonać się, że zasłużyła na uznanie.
Nie znalazł prawie żadnych informacji dotyczących jej życia prywatnego poza artykułem sprzed dwóch lat na stronie stacji Royal Tonight, gdzie wspomniano o zerwanych zaręczynach. Więc nie był nawet pewny, czy jest singielką. Tylko to go obchodziło, a nie fakt, że ktoś zerwał z nią zaręczyny, i może nie bez powodu.
Jego libido to nie interesowało. Pragnął jej również dlatego, że była owocem zakazanym. Mogli co najwyżej mieć przelotny romans. Żadne z nich nie ryzykowałoby totalnej wojny ze swą rodziną. To akurat mu pasowało. Potarł znów kark i pokręcił głową. Nie prześpi się z Maggie, nawet jeśli od wizyty w barze wciąż mu się śniła.
Szedł holem, spotykając starych przyjaciół, choćby Briana Coopera, z którym chodził do szkoły.
– Hej, stary, piękne miejsce. Słyszałem, że wygrałeś przetarg i nie mogłem się doczekać, co tu zrobisz – rzekł Brian, uścisnąwszy mu dłoń.
– Dzięki. Chciałem, żeby było tu jak najwięcej rozwiązań przyjaznych dla środowiska – odparł Jericho.
– Piper jest zachwycona. Mówi, że masz oko artysty.
Partnerka Briana Piper była artystką i właścicielką znanej galerii w Dallas. Para dzieliła czas między Dallas i Royal. Brian pracował w firmie prawniczej w Dallas.
– Przekaż jej moje podziękowania – poprosił Jericho. – A co właściwie chciałeś tu zobaczyć?
– K!smet! Piper ściągnęła tę aplikację i poleciła mi do pracy. Korzystałeś z tego?
– Ściągnąłem aplikację, ale nie korzystałem z niej, byłem zajęty – odparł Jericho. Poza tym nie był pewien, czy chciałby poznać kobiety, które wybierze mu algorytm.
Aplikacja zyskiwała jednak zainteresowanie. Tego wieczoru miała zadebiutować nowa funkcja aplikacji – Zaskocz mnie! – która odpowiadała nastrojowi Jericha.
Zwykle spotykał się z kobietami z branży, architektkami czy deweloperkami. Umawiał się z kobietą, która przez ostatnie trzy lata pomieszkiwała w Dallas. Ale to był tylko seks, oboje tego chcieli. Ta aplikacja… Cóż, nie miał pojęcia, co się wydarzy.
– Piper korzystała z biznesowej części aplikacji, skojarzyła ją z autorem graffiti, którego teraz jest mentorką – oznajmił Brian.
Kierowali się w stronę sceny, gdzie wisiał banner k!smet. Był tam też duży ekran z logo firmy. Brian pożegnał Jericha, który znalazł spokojne miejsce, wyjął telefon, otworzył aplikację k’smet i nacisnął przycisk: Szukam pary. Kiedy wejdziesz między wrony… A skoro już tu jest…

– Boże, ale dziś gorąco. Sierpień w Teksasie jest gorszy niż czyściec – zauważyła Maggie, wchodząc do pokoju za kulisami. Jej przyjaciółka Misha Law przeglądała się w lusterku, dotykając uszminkowanych warg.
Misha miała rude, ostrzyżone na boba włosy. Piwne oczy podkreśliła grubą warstwą tuszu, który wydłużył rzęsy. Była naprawdę dobra w technologii informacyjnej. Maggie cieszyła się, że aplikacja, której formę graficzną zaprojektowała, radzi sobie tak znakomicie.
– Świetnie. To znaczy, że więcej ludzi przyjdzie na naszą prezentację, bo tu się ochłodzą. Mówi się, że inwestorzy mogą sprzedać aplikację w ofercie publicznej, co byłoby fantastyczne – mówiła Misha. – Mam nadzieję, że funkcja „Zaskocz mnie” zostanie dobrze przyjęta. Kiedy mój brat po raz pierwszy o tym wspomniał, byłam pełna zapału, ale teraz, kiedy mam wyjść na scenę…
Maggie ścisnęła jej ramię.
– Będzie świetnie. Znasz potrzeby ludzi, a Nico to geniusz.
– Tak. Szkoda, że go tu dzisiaj nie ma.
– Wiem, ale ja jestem. I będę cię wspierać.
Nico niedawno wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał karę za napad, choć został w to wrobiony. Większość ludzi w Royal nie chciała go tu widzieć. Maggie to irytowało. Nawet gdyby Nico popełnił przestępstwo, odsiedział swoje i został zresocjalizowany. To wystarczy.
– Wiem. Dzięki, Mags. Cieszę się, że jesteś.
– Ja też.
– Więc…
– Więc?
Misha przewróciła oczami.
– Zalogowałaś się do aplikacji?
Maggie sięgnęła do torebki po telefon, nie patrząc na przyjaciółkę. Misha wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że Maggie nie przepada za randkami, odkąd dwa lata temu rzucił ją Randall. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że bardzo się co do niego pomyliła. Nie chodziło tylko o to, że nie chciał się z nią ożenić. Miał prawo podejmować własne decyzje, aby być szczęśliwym. Chodziło o to, że go kochała, a on widział w niej tylko nazwisko i majątek.
Dopiero kiedy jej ojciec zaczął nalegać na intercyzę, Randall stchórzył.
– Ja… boję się – westchnęła Maggie.
– Dlatego powinnaś skorzystać z aplikacji. Nikt nie każe ci wybrać właściwej osoby, aplikacja robi to za ciebie – powiedziała Misha i objęła przyjaciółkę.
– Myślę, że z pierwszą randką po rozstaniu z Randallem wiążę zbyt duże nadzieje. To tylko randka, a ja zaczęłam sobie wyobrażać różne rzeczy.
– Dlatego dasz mi swój telefon. – Misha wyciągnęła rękę.
Maggie niechętnie położyła telefon na dłoni przyjaciółki, a ta spojrzała na jej profil.
– Takie zdjęcie? Chyba żartujesz?
– To dobre zdjęcie.
– Sylwetka od tyłu. To z plaży z zeszłego roku?
– Tak. Kazałaś mi wybrać zdjęcie, na którym jestem szczęśliwa.
– Chyba wiesz, że ludzie zechcą zobaczyć twoją twarz. – Misha wzięła ją za rękę. – Zaraz coś wymyślimy.
– Nie masz nic ważnego do roboty? – spytała Maggie.
– Pomaganie przyjaciółce jest ważne. Jeśli nie chcesz nikogo poznać, nie będę nalegać. Ale już długo jesteś sama, a gdybyś ty była szczęśliwa, ja też byłabym szczęśliwa. Nie wiem, czy się umartwiasz, czy tylko boisz…
Maggie przygryzła wargę.
– Chyba się karzę za to, że byłam taka głupia.
– To przestań. Nie jesteś głupia, wszyscy popełniamy błędy, kiedy w grę wchodzą emocje, zwłaszcza miłość. To co?
– Zrób mi zdjęcie.
Misha pokazała jej, gdzie ma stanąć. Zrobiła zdjęcie, załadowała je, a potem nacisnęła przycisk wyszukujący odpowiedniego partnera i oddała telefon Maggie.
– Proszę. Teraz czekaj na wyniki. Żadnego nie musisz akceptować.
– Dzięki.
– Nie ma za co. Będę transmitowana na żywo w internecie. Możesz zerkać na komentarze?
– Jasne, po to tu jestem. Czego mam szukać?
– Hejtu i spamów – odparła Misha.
Maggie uczestniczyła w kilku streamingowanych prezentacjach Mishy. Większość komentarzy była przyjazna i pozytywna, ale znalazło się też kilku hejterów, a także mężczyźni, którzy robili nieprzyzwoite propozycje.
– Zablokuję je.
– Dzięki. Jestem taka podekscytowana. Miło robić to w Royal i mieć tylu widzów.
– W holu słyszałam mnóstwo pozytywnych głosów – rzekła Maggie. – Ludzie polubią „Zaskocz mnie!”.
– Dzięki. Lepiej już pójdę – rzekła Misha, słysząc muzykę.
Maggie ją uściskała, po czym wróciła do laptopa.
– Witaj, ByteCon! Jestem Misha Law, twórczyni k’smet. Jestem podekscytowana, że mogę się dzisiaj z wami podzielić aplikacją, która na żywo dobierze parę. Jeśli jeszcze nie macie naszej aplikacji, pobierzcie ją szybko. Na pewno chcielibyście być pierwszymi, którzy wypróbują nową funkcję „Zaskocz mnie!” i znajdą dziś idealnego partnera. A zatem…. nadeszła chwila, na którą czekaliśmy. Skorzystamy z przycisku „Zaskocz mnie!” i k!smet dobierze parę – oznajmiła i nacisnęła przycisk.
Ekran za jej plecami zapełnił się tłumem postaci, grafiką będącą dziełem Maggie. Tłum powoli topniał, aż zostały tylko dwie osoby. Gdy odsłonięto ich twarze, wśród zebranych przed ekranem rozległy się westchnienia. Maggie ujrzała na ekranie swoją twarz. Zaraz potem głośno wciągnęła powietrze, widząc, że aplikacja połączyła ją z Jerichem Wintersem. Zerknęła na telefon i zobaczyła prośbę, by zaakceptowała partnera.
Misha obejrzała się przez ramię, profesjonalny uśmiech zamarł na jej wargach. Maggie wiedziała, że przyjaciółce bardzo zależy na tej prezentacji, więc nie chciała pozwolić, by odwieczny spór dwóch rodzin to zepsuł. Niewiele myśląc, nacisnęła przycisk, akceptując partnera.
Teraz ruch należał do Jericha Wintersa.

Przeklął pod nosem. Kilka stojących obok osób odwróciło się z zaciekawieniem. Ci, którzy go znali i wiedzieli o sporze między rodzinami, wlepiali w niego wzrok. Ale… ta kobieta, której od tygodni nie mógł wyrzucić z głowy, została dla niego wybrana. Jego hormony przekonywały rozum, że jest w tym coś więcej niż faktycznie było. Nacisnął: Akceptuję.
– Jericho, czy mógłbyś przyjść do mnie na scenę? – powiedziała Misha. – Chciałabym zamienić słowo z naszą świeżo dobraną parą. Myślę, że nasz dobór idealnie pokazuje nieprzewidywalność, czyli rzetelność aplikacji.
Obchodząc ogrodzoną sznurem przestrzeń, by dostać się na scenę, Jericho słyszał, że Misha nadal coś mówi. Gdy wszedł za kulisy, poczuł woń jaśminu. Zobaczył Maggie, która stała z boku, przygryzając palce. Potem, jakby wyczuła jego obecność, opuściła rękę i podniosła wzrok.
– Jericho Winters. – W jej ustach jego imię i nazwisko zabrzmiało jak najgorsze przekleństwo.
– Maggie Del Rio. – Nieskutecznie próbował powiedzieć to takim samym wrogim tonem. Z bliska widział bursztynowe plamki w jej oczach i czarne rzęsy, a kiedy nieco spuścił wzrok, omal nie jęknął na widok pełnych warg. Och, zauważył je wcześniej. Nocami o nich fantazjował. Do diabła, potrzebował seksu. Cała ta apka to jakaś tragiczna pomyłka.
Maggie westchnęła.
– Przepraszam, nie powinnam mówić takim tonem.
– Rzeczywiście – przyznał. – Powinniśmy chyba się przedstawić, zanim zgodnie z tradycją naszych rodzin skoczymy sobie do gardła.
– Zapewne. Ale nie jest wykluczone, że jest pan przyzwoitym człowiekiem.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Niewykluczone. A pani mogła mnie pomylić z moim bratem.
Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem.
– Maggie Del Rio, właścicielka i dyrektor artystyczny MaggieInk. – Wyciągnęła do niego rękę.
– Jericho Winters. RoyalGreen Architects.
Przeszedł go dreszcz. Nic dziwnego. Jego obsesja na punkcie Maggie to gwarantowała. Nie spodziewał się jednak, że Maggie wzbudzi jego sympatię. Zaczerwieniła się, zabrała rękę, a potem potarła dłonie.
– To pan zaprojektował tę przestrzeń, prawda?
Kiwnął głową, niepewny, czy oczekiwała, że zacznie opowiadać o swoim pomyśle tak jak Brianowi. Rozejrzał się i zobaczył, że Misha wciąż przemawia na scenie.
– Co z tym zrobimy? – spytał. – Mój brat zainwestował w tę aplikację. Nie chciałbym zrobić niczego, co wywoła negatywny skutek.
– Ani ja. Misha to moja przyjaciółka. Może po prostu umówimy się na randkę, a potem powiemy, że nie ma między nami chemii. Moja rodzina i tak wpadnie w furię.
– Cała rodzina?
– Jakby pańska mogła zareagować inaczej.
– To prawda. Pomyślałem nawet, że może być zabawnie. Nikt się nie spodziewa, że umówimy się na randkę.
– Zgadza się. Nie znoszę być przewidywalna – odparła, ale on nie był pewien, czy to prawda. Jej oczy mówiły, że coś ukrywa. Zanim o to spytał, podbiegła do nich Misha.
– O mój Boże! Nie miałam pojęcia, że to wy zostaniecie dobrani. Więc co robimy? Prawie na tobie wymusiłam, żebyś zainstalowała aplikację. Chcesz się wycofać? – zwróciła się do Maggie. – Mogę powiedzieć, że wystąpiła usterka.
– Na pewno nie chciałabyś powiedzieć, że aplikacja nie zadziałała prawidłowo podczas twojej prezentacji – zauważyła Maggie. – I do niczego mnie nie zmusiłaś.
– Postanowiliśmy właśnie, że nie rozczarujemy ludzi – odrzekł Jericho. – Ale co dalej? Co nas czeka?
– Zależy od was. Aplikacja zasugeruje randki, które pasują do waszych profili – wyjaśniła Misha. – Chciałam, żeby pierwsza randka była pokazywana na żywo, ale jeśli wolicie spotkać się prywatnie…
Maggie znów przygryzła wargę, a Jericho zdał sobie sprawę, że jest zdenerwowana. Spojrzał na Mishę i poprosił, by dała im chwilę. Misha zerknęła na Maggie i się oddaliła.
– Co myślisz? – spytał, uświadamiając sobie, że chce, by Maggie się zgodziła. Chciał zrobić wszystko, co aplikacja uzna za dobre dla nich dwojga. Czemu zatem udawał, że robi to tylko przez wzgląd na inwestycję Treya?
– Zróbmy to – powiedziała.

Francuskie rozkosze – Merline Lovelace

PROLOG

„Jakaż to radość mieć dwie piękne kochające wnuczki. A ile z tym zmartwienia! Moja promienna Eugenia przypomina swawolnego koteczka. Ciągle wpada w jakieś tarapaty, z których jednak zawsze wychodzi obronną ręką. Martwię się raczej o Sarę. Jest taka spokojna, elegancka, zawsze gotowa wziąć na swoje barki wszystkie problemy naszej małej rodziny. Zaledwie dwa lata starsza od siostry, była jej przewodniczką i opiekunką od pierwszego dnia, kiedy te drogie dziewczęta zamieszkały ze mną.
Teraz Sara martwi się o mnie. Przyznaję, trochę dokuczają mi stawy, miewam kłopoty z oddychaniem, ale to jeszcze nie powód, by trzęsła się nade mną jak kwoka nad kurczęciem. Wciąż jej powtarzam, że nie chcę, by podporządkowała swoje życie mnie, jednak w ogóle tego nie słucha. Chyba pora podjąć bardziej zdecydowane działania. Jeszcze nie wiem jakie, ale coś wymyślę”.

Z pamiętnika Charlotte,
Wielkiej Księżnej Karlenburgha

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sara słyszała w oddali jakiś gwar, ale nie obchodziło jej, co się dzieje. Do południa musiała skończyć projekt makiety kolejnego wydania „Beguile”, wytwornego magazynu adresowanego do młodych kobiet. Tym razem miał być poświęcony nowemu ośrodkowi narciarskiemu dla tych, co lubią być trendy. Jeśli nie upora się z makietą przed tygodniowym lunchem kierowników działów, Alexis Danvers, redaktor naczelna magazynu, obrzuci ją swym legendarnym spojrzeniem bazyliszka.
Co prawda zimny wzrok szefowej nie zrobiłby na Sarze wrażenia. Została wraz z siostrą wychowana przez babcię, której wystarczyło unieść brew, by każdy nadęty urzędnik czy butny kelner zamienił się w kłębek nerwów. Charlotte St. Sebastian obracała się niegdyś w tych samych kręgach co księżna Grace czy Jacqueline Onassis. Te dni dawno minęły, lecz babcia pozostała wierna przekonaniu, że dobre wychowanie i spokojna elegancja pomogą kobiecie przetrwać wszystkie życiowe przeciwności.
Sara całkowicie się z nią zgadzała. Między innymi dlatego w ciągu trzech lat pracy na stanowisku redaktor graficznej w magazynie dla trzydziestoparolatek gotowych aż do śmierci pozostać podlotkami udoskonaliła swój pełen prostoty styl. Do wyjętych z babcinej szafy sukni od Diora wkładała nowoczesną designerską biżuterię, dopasowane żakiety Chanel zestawiała z dżinsami i botkami. Efektem było stylowe wyrafinowanie, co spotkało się z aprobatą nawet samej Alexis.
Sara wypracowała własny styl głównie dlatego, że nie stać jej było na buty, torebki czy ubrania od znanych projektantów, jakie lansował „Beguile”. Rachunki za leczenie babci pochłaniały krocie.
Właśnie zmieniła czcionkę nagłówka, gdy dotarło do niej, że w redakcji panuje nietypowe zamieszanie. Damska część zespołu wydawała głośne okrzyki zachwytu, ochom i achom nie było końca. Zaciekawiona, co się dzieje, Sara obróciła się na krześle i znalazła twarzą w twarz z Seksownym Singlem Numer Trzy.
– Pani St. Sebastian? – spytał zimnym tonem, który kontrastował z gorącymi sygnałami, jakie wysyłały przenikliwe błękitne oczy i wyraziste rysy twarzy.
Sara pomyślała, że ten mężczyzna zasługuje na pierwsze miejsce zamiast trzeciego na liście Dziesięciu Singli Świata, co roku ogłaszanej przez „Beguile”. Oko artystki od razu doceniło wysoką, muskularną sylwetkę, którą maskował szyty na miarę garnitur.
– Tak – odparła chłodno. – Słucham pana?
– Chciałbym z panią porozmawiać – wyjaśnił, przeszywając ją spojrzeniem. – Na osobności – dodał i popatrzył znacząco na tłumek ciekawskich kobiet, które niemal pożerały go wzrokiem.
Maniery tego pana najwyraźniej nie dorównują wyglądowi, uznała Sara. Raził ją agresywny ton oraz prowokacyjny sposób zachowania mężczyzny.
– O czym chce pan ze mną rozmawiać, panie Hunter?
Nie wydawał się zdziwiony, że zna jego nazwisko. W końcu pracowała dla magazynu, który uczynił z Devona Huntera obiekt pożądania kobiet w kraju i za granicą.
– O pani siostrze.
Tylko nie to! – jęknęła w duchu Sara. W co tym razem Gina się wpakowała?
Spojrzała na stojącą obok komputera fotografię w srebrnej ramce. Przedstawiała obie siostry: ciemnowłosą zielonooką Sarę, jak zawsze poważną i opiekuńczą, oraz jasnowłosą, pełną życia, serdeczną, kompletnie nieodpowiedzialną Ginę.
Dwa lata młodsza od Sary Gina zmieniała zawody z taką samą częstotliwością, jak zakochiwała się i odkochiwała w kolejnych mężczyznach. Zaledwie kilka dni temu w mejlu do siostry rozpływała się nad jakimś milionerem, z którym się właśnie związała. Pomijając swoim zwyczajem takie drobne detale jak jego nazwisko czy miejsce, gdzie się spotkali.
Teraz Sara już się domyśliła, o kogo chodzi. Devon Hunter był założycielem i dyrektorem naczelnym korporacji lotniczej z siedzibą w Los Angeles. Gina ostatnio właśnie tam przebywała, tym razem próbując zrobić karierę jako organizatorka przyjęć dla bogatych.
– Moim zdaniem lepiej będzie, jeśli porozmawiamy prywatnie – powiedział z naciskiem Devon Hunter.
Sara pokiwała głową. Przygody Giny bywały krótkie i intensywne. Zwykle rozstawała się z partnerem w przyjaźni, jednak kilka razy Sara była zmuszona koić urażoną męską dumę. Widocznie był to ten przypadek.
– Proszę iść za mną, panie Hunter.
Zaprowadziła gościa do przeszklonej sali konferencyjnej z widokiem na Times Square. Przez jedno z okien widać było siedzibę takich magazynów mody jak „Vogue”, „Vanity Fair” czy „Glamour”. Alexis była dumna z prestiżowego sąsiedztwa. Często zapraszała do „Beguile” reklamodawców, by zrobić na nich wrażenie.
– Czy miałby pan ochotę napić się kawy lub wody? – zapytała Sara.
– Nie, dziękuję – odparł.
Wobec tego nie poprosiła go, by usiadł. Skrzyżowawszy ręce, oparła się o stół, przyjmując pozę osoby uprzejmie zainteresowanej rozmówcą.
– Chciał pan porozmawiać o Ginie? – zagaiła.
Zwlekając z odpowiedzią, Devon Hunter przesuwał wzrokiem od twarzy Sary poprzez żakiet w czarno-białą kratkę z logo Chanel do czarnych kozaczków i z powrotem.
– Nie jest pani podobna do siostry – odezwał się w końcu.
– To prawda. Gina jest jedyną pięknością w naszej rodzinie.
Uprzejmość nakazywała, aby łagodnie zaprzeczył. Zamiast tego powiedział coś, co wbiło Sarę w ziemię.
– Również jedyną złodziejką?
– Przepraszam? – Sarze opadły ręce.
– Oczekuję czegoś więcej niż przeprosin, pani St. Sebastian. Proszę skontaktować się z siostrą i polecić jej, żeby oddała dzieło sztuki, które ukradła z mojego domu.
– Jak pan śmie rzucać podobne oszczerstwa?
– To nie oszczerstwo, tylko stwierdzenie faktu.
– Pan chyba oszalał! Gina bywa lekkomyślna czy beztroska, ale nigdy nie przywłaszczyłaby sobie cudzej własności – broniła z pasją siostry.
Już zamierzała zawołać ochroniarzy, by wyprowadzili intruza z budynku, kiedy Devon Hunter sięgnął do kieszeni i podał Sarze iPhone’a.
– Może to pozwoli pani zmienić zdanie.
Puknął w ekran i Sara zobaczyła wnętrze jakiejś biblioteki czy gabinetu. Oko kamery skierowane było na szklane półki, na których wyeksponowano wiele cennych przedmiotów. Dostrzegła oryginalną maskę afrykańskiego bawołu, emaliowany medalion na czarnej lakierowanej podstawce i coś, co wyglądało na statuetkę prekolumbijskiej bogini płodności. Potem na ekranie mignęła burza jasnoblond włosów. Serce zabiło Sarze mocniej, jeszcze zanim właścicielka loków przesunęła się w stronę półek. Kiedy ustawiła się profilem do kamery, nie ulegało wątpliwości, że to Gina.
Z niedbałą nonszalancją i niewinnym uśmiechem obejrzała się przez ramię. Po chwili zniknęła z ekranu, zaś Sara zobaczyła na półce pustą podstawkę, na której do niedawna leżał medalion. Pomyślała, że to zły sen.
– Gdyby to panią interesowało, był to bizantyjski medalion z początku dwunastego wieku – wyjaśnił sucho Devon Hunter. – Podobny sprzedano niedawno w Sotheby’s w Londynie za ponad sto tysięcy.
– Dolarów? – upewniła się.
– Nie, funtów.
– O mój Boże – wykrztusiła.
Trudno policzyć, ile razy wyciągała Ginę z tarapatów, ale teraz… Tylko dzięki żelaznej woli odziedziczonej po babci nie opadła na krzesło jak szmaciana lalka. Wciąż stała prosto, z uniesioną głową.
– Musi być jakieś logiczne wyjaśnienie, panie Hunter.
– Nie traćmy nadziei, proszę pani.
Miała ochotę przywalić mu zdrowo za ten szyderczy ton. Zawsze spokojna, dobrze ułożona Sara zacisnęła dłonie, by nie dać Devonowi Hunterowi w twarz.
– I chciałbym usłyszeć owo wyjaśnienie, nim będę zmuszony zgłosić sprawę na policji.
Sarę przebiegł dreszcz.
– Proszę mi pozwolić skontaktować się z siostrą, panie Hunter. To może… może chwilę potrwać. Nie zawsze od razu odpowiada na telefon czy mejla.
– Coś wiem na ten temat. Od kilku dni próbuję ją złapać.
Spojrzał na zegarek.
– Dziś jestem poumawiany na spotkania. Jutro o siódmej wieczorem zjemy razem kolację. Zarezerwuję stolik u Avery’ego, na Upper West Side. Zakładam, że zna pani ten adres. To tylko kilka przecznic od Dakoty.
Wciąż oszołomiona obrazem, który oglądała na ekranie, Sara niemal przeoczyła ostatnie zdanie.
– Pan wie, gdzie mieszkam? – wykrztusiła, kiedy dotarło do niej, co powiedział.
– Tak, lady Saro. – Udał, że salutuje, i ruszył w stronę drzwi. – Do zobaczenia jutro.

Lady Saro.
Po tym, co ją dziś spotkało, użycie przez Devona Huntera tytułu, który od dawna przestał mieć znaczenie, specjalnie nie poruszyło Sary. Szefowa często go używała podczas służbowych koktajli czy spotkań w interesach, więc Sara przestała czuć się tym zakłopotana. Zaprotestowała jedynie wtedy, gdy Alexis chciała dla potrzeb „Beguile” wykorzystać historię rodu St. Sebastianów i nazwać Sarę wnuczką Ubogiej Księżnej. To określenie, aczkolwiek w pełni adekwatne, uraziłoby babcię.
Świadomość, że młodsza wnuczka może trafić do aresztu, jeszcze bardziej zraniłaby dumę starszej pani.
Wstrząśnięta Sara opuściła salę konferencyjną. Musiała złapać Ginę i zapytać, czy naprawdę podwędziła ten medalion. Rzuciła się w stronę komputera, kiedy zobaczyła, że nadchodzi szefowa.
– Czy ja się nie przesłyszałam? – wychrypiała Alexis gardłowym głosem palaczki. Redaktor naczelna była cienka jak nitka i doskonale ubrana. Wolałaby zachorować na raka płuc, niż rzucić palenie, ryzykując powiększenie sylwetki. – Naprawdę był tu Devon Hunter?
– Tak, on…
– Dlaczego mnie nie powiadomiłaś?
– Bo nie miałam kiedy.
– Czego chciał? Chyba nie zamierza nas skarżyć? Cholera, mówiłam ci, żebyś przycięła to zdjęcie z szatni powyżej talii.
– Wprost przeciwnie, kazałaś mi wyeksponować tyłek Huntera.
– No to czego chciał? – powtórzyła Alexis.
– Jak by tu powiedzieć… Jest przyjacielem Giny.
A raczej był, dopóki taki drobiazg jak dwunastowieczny medalion nie stanął między nimi.
– Kolejna zdobycz siostrzyczki? – spytała z ironią Alexis.
– Nie miałam czasu poznać szczegółów. Hunter wpadł do miasta, bo ma tu jakieś spotkania, i chce umówić się ze mną jutro na kolację.
– Moglibyśmy napisać, jaki wpływ na życie wyróżnionych singli miała nasza lista Dziesięciu Najbardziej Seksownych. – Alexis już zwietrzyła materiał na artykuł. – Pewnie teraz nie może zrobić kroku, żeby nie potknąć się o kilka podnieconych kobiet. Gina chyba szybko go przejrzała. Muszę znać szczegóły, Saro.
– Pozwól mi najpierw porozmawiać z siostrą – poprosiła spokojnie Sara, choć w środku aż się gotowała. – Muszę się dowiedzieć, o co chodzi.
– Dobrze. Czekam na komplet informacji!
Kiedy szefowa odeszła, ledwo żywa Sara opadła na krzesło stojące przed biurkiem. Wcisnęła na iPhonie przycisk szybkiego wybierania, ale zamiast Giny usłyszała głos automatycznej sekretarki.
– Muszę z tobą porozmawiać, Gina! Zadzwoń!
Wystukała także esemesa oraz posłała siostrze mejla. Oczywiście nic to nie da, jeśli Gina nie włączy telefonu. Ponieważ było to więcej niż prawdopodobne, Sara skontaktowała się także z aktualnym miejscem zatrudnienia siostry. Wyraźnie zirytowany przełożony Giny poinformował Sarę, że siostra nie pokazała się w pracy. Znów to samo.
– Zadzwoniła do nas wczoraj rano. Poprzedniego wieczoru przygotowaliśmy służbową kolację w domu jednego z naszych najważniejszych klientów. Gina powiedziała, że jest zmęczona i bierze dzień wolny. Od tamtej pory się nie odezwała.
– Czy tym klientem był może Devon Hunter?
– Tak. Proszę posłuchać, pani siostra jest zdolna, ale niesolidna. Jeśli będzie miała pani okazję porozmawiać z nią wcześniej niż ja, proszę jej powiedzieć, że może już do nas nie wracać.
– Dobrze. – Była wściekła, że Gina znów straciła pracę, w dodatku taką, którą chyba lubiła. – Gdyby jednak przedtem skontaktowała się z panem, proszę jej przekazać, żeby do mnie zadzwoniła.

Jakoś zdołała przetrwać lunch. Oczywiście Alexis przyczepiła się do makiety. Zgłosiła wiele szczegółowych poprawek, które Sara uwzględniła, po czym przesłała szefowej poprawioną makietę do przejrzenia. Kilkakrotnie próbowała dodzwonić się do Giny. Siostra nie odpowiedziała na żadną z wiadomości.
Nie mogąc się dłużej skoncentrować, Sara opuściła biuro wcześniej niż zwykle i wyszła na pobliski Times Square. Był kwietniowy wieczór, popularny nowojorski plac jaśniał tęczą białych, niebieskich i olśniewająco czerwonych świateł. Sarę otoczył tłum turystów, którzy tłoczyli się na chodnikach i strzelali pamiątkowe fotki. Zwykle jeździła z domu do pracy i z powrotem metrem, ale tym razem zdecydowała się zaszaleć. Podeszła do krawężnika i w tym momencie jak na zawołanie podjechała taksówka. Sara zajęła miejsce, gdy tylko z taksówki wysiadł poprzedni pasażer.
– Poproszę do Dakoty – rzuciła.
Kierowca pokiwał głową, lustrując Sarę w lusterku. Jak każdy z nowojorskich taksówkarzy od razu potrafił ocenić pasażera po stroju. Docenił jakość żakietu Sary, poza tym liczył na duży napiwek. Wysiadający pod najbardziej znanymi w Nowym Jorku adresami zwykle je wręczali. Sara wolała nie myśleć, ile pieniędzy zostanie po uiszczeniu wszystkich opłat za siedmiopokojowy apartament, który dzieliła z babcią, więc dała skromny napiwek. Taksiarz się skrzywił. Mruknął tylko coś pod nosem w ojczystym języku i szybko odjechał.
Sara pospieszyła do wejścia wybudowanego pod koniec dziewiętnastego wieku słynnego gmachu z kopułą i wieżyczkami. Portier o imieniu Jerome wyszedł, by powitać lokatorkę. Sara skinęła uprzejmie głową.
– Księżna wróciła z popołudniowej przechadzki około godziny temu – pospieszył z informacją. – Dość ciężko opierała się na lasce – dodał.
– Chyba się nie przeforsowała? – spytała z troską.
– Twierdziła, że nie. Ale czy kiedykolwiek powiedziałaby coś innego?
– Ma pan rację – zgodziła się Sara.
Charlotte St. Sebastian przeżyła wiele dramatycznych chwil, nim zdołała uciec z wyniszczonego wojną kraju, z córeczką w ramionach i rodowymi klejnotami ukrytymi wewnątrz pluszowego misia. Najpierw schroniła się w Wiedniu, potem dotarła do Nowego Jorku, gdzie dołączyła do intelektualnej elity miasta. Dyskretnie sprzedawane klejnoty pozwoliły księżnej na wynajęcie apartamentu i prowadzenie wystawnego stylu życia.
Później przeżyła kolejną tragedię. Podczas żeglowania zginęła jej córka i zięć. Sara miała wtedy cztery lata, Gina jeszcze nie wyszła z pieluch. Na dodatek niedługo po tym nieszczęściu Charlotte straciła oszczędności utopione przez łobuza z Wall Street w piramidzie finansowej.
Tak straszne wydarzenia niejednego mogłyby złamać. Charlotte St. Sebastian niewiele czasu straciła na użalanie się nad sobą, gdyż miała na utrzymaniu dwie dziewczynki. Znów została zmuszona do uszczuplenia swego dziedzictwa. Sprzedaż pozostałych klejnotów rozłożyła na lata, by zapewnić wnuczkom odpowiednią edukację i styl życia, jaki zdaniem Charlotte należał im się z racji urodzenia. Chodziły do prywatnych szkół, miały nauczycieli muzyki, uczestniczyły w balach debiutantek w Waldorf-Astorii. Sara studiowała w Smith College i przez rok na Sorbonie, Gina w Barnard College.
Dopóki babcia nie dostała zawału, żadna z sióstr nie miała pojęcia, jak rozpaczliwa jest ich sytuacja finansowa. Zawał był dość łagodny, więc niezłomna księżna go zlekceważyła, uznając za niewielki atak dusznicy bolesnej. Jednak koszty pobytu w szpitalu nie były już takie niewielkie, jak również stos rachunków, które Sara znalazła w biurku babci. Wydawało się, że będzie musiała uiścić standardowe miesięczne opłaty. Kiedy podliczyła wszystko, sama omal nie dostała zawału.
Opłacenie stosu rachunków pochłonęło oszczędności Sary. W dodatku nie wszystkie koszty zdołała pokryć. Wciąż pozostały opłaty za ostatnie badania babci.
Dotarła do ich wspólnego apartamentu na piątym piętrze. Pulchna Ekwadorka, od ponad dziesięciu lat zarówno służąca, dama do towarzystwa dla Charlotte, jak i przyjaciółka obu sióstr, szykowała się do wyjścia.
– Hola, Sara – powiedziała.
– Hola, Maria. Jak minął dzień? – spytała.
– Dobrze. La duquesa i ja spacerowałyśmy, zrobiłyśmy małe zakupy. – Zarzuciła na ramię ciężką torbę. – Muszę złapać autobus. Do zobaczenia jutro.
– Czy to ty, Saro? – odezwał się wysoki głos, kiedy drzwi zamknęły się za Marią.
– Tak, babciu.
Sara odłożyła torebkę na zdobiący przedpokój rokokowy kredens o pozłacanych brzegach i po wyłożonej jasnoróżowym karraryjskim marmurem posadzce udała się w głąb domu. Księżna na szczęście nie była zmuszona sprzedać mebli i dzieł sztuki, które nabyła po przybyciu do Nowego Jorku, aczkolwiek Sara wiedziała, jak niewiele brakowało.
– Wcześnie dziś wróciłaś – zauważyła Charlotte.
Siedziała w ulubionym fotelu, w ręce trzymała szklankę z aperitifem, na który pozwalała sobie mimo ostrzeżeń lekarza. Widok wyblakłych niebieskich oczu w twarzy kochanej przez nią kobiety wzbudził w Sarze tak silne emocje, że musiała przełknąć ślinę, by odpowiedzieć.
– Tak – odparła krótko.
– Masz taki smutny głos – zauważyła starsza pani, marszcząc lekko brwi. – Coś się wydarzyło w pracy?
– To samo co zawsze. – Sara zdobyła się na wymuszony uśmiech, po czym nalała sobie kieliszek białego wina. – Alexis przewróciła mi do góry nogami ostatnią makietę. Musiałam zmienić wszystko poza paginacją.
– Doprawdy nie rozumiem, dlaczego wciąż pracujesz dla tej kobiety – prychnęła księżna.
– Głównie dlatego, że tylko ona chciała mnie zatrudnić.
– Nie ciebie, ale twój tytuł – uściśliła Charlotte.
Sara skrzywiła się, choć wiedziała, że to prawda.
– Alexis miała szczęście, że trafiła na taką specjalistkę jak ty – dodała księżna.
– To ja miałam szczęście – odparła Sara. – Nie każdy ze stopniem magistra sztuki może znaleźć zajęcie w jednym z wiodących magazynów w kraju.
– I w ciągu zaledwie trzech lat awansować z młodszego asystenta na starszego redaktora. Mówiłam ci już, jaka jestem z ciebie dumna?
– Chyba ze sto razy, babciu – roześmiała się Sara.
Pobyły razem jeszcze pół godziny, nim Charlotte postanowiła odpocząć przed kolacją. Opierając się na lasce, poszła wolno do sypialni. Wtedy Sara przygotowała sałatkę ze szpinakiem, podlała sosem kurczaka, którego Maria włożyła wcześniej do piekarnika. Potem udała się do wielkiego salonu, pełniącego także rolę studia, i włączyła laptopa.
W artykule zamieszczonym w „Beguile” podano podstawowe fakty z życia Devona Huntera. Sara chciała poznać więcej szczegółów na temat mężczyzny, z którym jutro wieczorem znów miała skrzyżować szable.

Masz w sobie to coś - Katherine Garbera
Czy można poważnie traktować aplikację randkową? Zwłaszcza gdy dobiera w parę osoby należące do skłóconych rodzin? Gdyby nie aplikacja k!smet, Maggie i Jericho nigdy nie poszliby na randkę. Nigdy nie odkryliby, że jest między nimi chemia i nie spędzili razem wielu namiętnych dni i nocy. Seks był świetny, ale i bez niego myśleliby o sobie nieustannie...
Francuskie rozkosze - Merline Lovelace
Ekskluzywny magazyn dla kobiet zalicza Devona do grona dziesięciu najseksowniejszych singli. Od tego czasu Devon jest pod ostrzałem wścibskich mediów. Postanawia odegrać się na Sarze, współautorce rankingu. Szantażem zmusza ją do wyjazdu do Paryża w charakterze jego narzeczonej. W mieście miłości ich udawane narzeczeństwo przeradza się w namiętny romans...

Miłosny eksperyment

Anne Marsh

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1301

ISBN: 9788383428444

Premiera: 08-08-2024

Fragment książki

– Ale przystojniak, nie? – powiedziała przyjemnie zaokrąglona kobieta w średnim wieku ubrana w biały fartuch laboratoryjny, wpatrując się w coś na biurku.
– Jeśli lubisz wysokich, ciemnych i szalonych. Takich Heathcliffów. – Nieznajomy mężczyzna w garniturze nie wydawał się przekonany. Wren go nie znała, co znaczyło, że był nowym asystentem. Asystenci zmieniali się niemal co miesiąc, ponieważ, jak mawiała Wren, Nash był Nashem. Trzecia osoba przy biurku zmarszczyła brwi.
– Bardzo melancholijny. Czy on umie się uśmiechać?
Ooo, jakie to romantyczne. Wren uwielbiała gotyckie angielskie powieści i z ciekawością ich podsłuchiwała.
Podeszła bliżej, ale nie udało jej się zrobić tego cicho, bo jej klapki zaklaskały na linoleum. Popatrzyła na paznokcie u nóg pomalowane na różowy kolor. Właśnie łamała podstawową zasadę laboratorium: będziesz nosić jedynie pełne obuwie. Doktor Nash Masterson, władca tego imperium, przestrzegał zasad. Ludzie często wybuchali płaczem, gdy wyjaśniał ich niedociągnięcia. Był niezmiernie bogatym szefem wielkiej firmy Masterson Chemicals, więc uchodziło mu to na sucho. Pieniądze i pozycja umożliwiają wiele rzeczy. Ona nie miała tego komfortu.
Troje pracowników Nahsa podniosło wzrok. Rozpoznała dwoje z nich. Martha była wiceszefową działu rozwoju, a Jenn pracowała w marketingu. Młodego człowieka nie znała. Laboratorium było za biurkiem, oddzielone drzwiami. W sterylnym pomieszczeniu z oknami od podłogi do sufitu stały białe stoły zastawione zlewkami i tajemniczymi lśniącymi przyrządami. Całość wyglądała jak Antarktyda ze stali nierdzewnej, tyle że bez uroczych pingwinów. Nasha nie było widać, ale na pewno przyjdzie punktualnie. Tutaj nikt się nie spóźniał.
– Czy to już wtorek? – spytała Martha.
– Błagam, powiedz, że przyszłaś porwać naszego złego szefa miliardera na lunch – powiedziała Jenn niby żartem, ale jej palce były nerwowo zaciśnięte na laptopie przyciskanym do piersi.
– Jest cały mój – zgodziła się wesoło.
Nie pojmowała, czemu tylko ona lubi Nasha. Oczywiście bywał arogancki i patrzył na wszystkich z góry. No i miał paskudny zwyczaj wykazywania publicznie nawet drobnych luk w rozumowaniu innych, a także w ich prezentacjach, eksperymentach i wnioskach patentowych. Był zamknięty w sobie, doskonale udawał głodnego niedźwiedzia polarnego uwięzionego na górze lodowej i od lat niweczył wszystkie jej wysiłki, by go poznać bliżej. Oskarżał ją, że chce wśliznąć się do jego mózgu i się tam rozgościć, ale ona wiedziała, że potrzebne mu jest towarzystwo.
Po ośmiu latach uległ jej i we wtorki chadzał z nią na tacos. To były spotkania przyjaciół, którzy lubią tacos. Nie była pewna, co Nash mówił pracownikom o tych lunchach. Pewnie nic, bo ograniczał się do mówienia o tym, co niezbędne.
– Nash jest w laboratorium? – Podeszła bliżej, bo chciała zobaczyć tego Heathcliffa, którego oglądali.
– Ogr jest w swoim leżu – odparł nerwowo chłopak w garniturze. Asystenci Nasha rezygnowali z powodu stresu.
– Nie opuścił go od trzydziestu sześciu godzin – dodała Jenn. – Gdybyś mogła go stamtąd wyciągnąć, oddałabyś nam przysługę.
Wren puściła do niej oko.
– Błagał mnie, żebym go zabrała.
SOS to prośba o ratunek, prawda? Oraz czas na tacos. Przynajmniej jedno z nich było stać, by zapłacić za lunch. Okazało się, że profesorowie w południowej Kalifornii nie zarabiają jednak wystarczająco dużo, by się utrzymać, szczególnie jeśli wliczyć kredyty studenckie. Wren kochała swoją pracę w Pomona College, ale czasem fantazjowała o kupnie domu albo pary butów nie z przeceny. Może uda jej się trochę zaoszczędzić i wynająć chłopaka na wesele Noaha i May. Czy wtedy wygra zakład z siostrami? O Boże, żeby tylko nie musiała iść sama i uśmiechać się, jakby bardzo ją cieszył czas dla siebie, czy jak tam „Cosmo” określa bycie samotnym.
– Co to? – Podniosła zalaminowane kartki leżące na biurku, zanim ktoś zdążył ją powstrzymać. Ale, sądząc po chichocie, raczej nie były to tajne plany przejęcia przez Nasha kontroli nad światem. Nie. Trzymała w ręku zdjęcia… bardzo atrakcyjnych ludzi. Na wszystkich widniały oszałamiające uśmiechy i krótkie opisy, jak w atlasie ptaków albo na tych okropnych fiszkach do nauki chemii, jak w college’u. Przypomniała sobie, że wbrew nawracającym koszmarom sennym, w których spóźniała się na egzamin albo nie mogła trafić do sali czy łazienki, zaliczyła chemię wyłącznie dzięki pomocy Nasha.
– Kawalerowie – powiedziała Martha.
– I panny – dodała Jenn.
– Wszyscy samotni i dostępni. Za odpowiednią cenę. – Wszyscy parsknęli śmiechem.
– Więc to jest… katalog prostytutek? – Czy ci ludzie są tani? Bo jeśli tak, to ma problem rozwiązany.
– To menu kawalerów – powiedział chłopak w garniturze, jakby można było zamówić sobie kogoś jak potrawę w restauracji.
– Na aukcję. Możesz zapłacić za randkę z kimś przyjemnym, a pieniądze trafiają do fundacji na Martha’s Vineyard, która organizuje obozy dla dzieci. To twoje menu.
Brzmiało to zabawnie. Zgadywała, że ludzie ci zgłosili się sami. Gdyby miała pieniądze, które mogłaby przeznaczyć na szczytny cel, mogłaby wynająć któregoś z tych przystojniaków. Jej wzrok zatrzymał się na jednym zdjęciu. Różniło się od innych, bo mężczyzna był częściowo odwrócony. To, co widziała, wyglądało jednak doskonale. Był w typie drwala: miał szerokie ramiona i ciemne włosy, ale wyglądał tak, jak mógłby wyglądać pan Rochester, gdyby spędzał w siłowni każdą chwilę wolną od ukrywania żony i romansowania z Jane Eyre. Mogła się założyć, że ten facet ma piękne bicepsy i sześciopak. Właściwie czemu nie kazali im zdjąć koszul? Skoro już ktoś robi coś tak tandetnego, może z równym powodzeniem robić to dobrze.
– Sądzisz, że ktoś zalicytuje pana Mastersona? – zapytała Martha, wskazując na przystojniaka w ręce Wren.
Moment. Co? Najwidoczniej wszechświat postanowił z niej dziś zażartować. Popatrzyła na zdjęcie jeszcze raz, tym razem skupiając się na twarzy, i zrozumiała, że ten seksowny tajemniczy przystojniak to Nash. To jest… dziwne, szepnął głos w jej głowie. Niewłaściwe. Usuń i skasuj wszystkie kopie zapasowe. Nash miał swoje zasady w laboratorium, ale ona miała zasady dotyczące przyjaźni, które mówiły, by nie zakochiwać się w przyjacielu, w którym być może podkochiwała się w college’u. Na szczęście uczucie to umarło, gdy przeczytała jego zjadliwe komentarze na temat jej egzaminu z chemii.
– Drodzy państwo, czy to czas wolny dla zespołu?
Przerażona podniosła głowę i upuściła menu. Oczywiście był to głos Nasha, niski, szorstki, władczy. Mogła się założyć, że gdyby przyłapał złodzieja i zawołał „Stój!”, złodziej sam oddałby się w ręce władz.
Chłopak w garniturze jęknął i opadł na krzesło. Zaczął szybko pisać na komputerze, by pokazać, że cały czas pracował. Nie miał szans. Nash był spostrzegawczy. Skierował swój lodowaty wzrok na ludzi przy biurku.
– Doktorze Masterson – powiedziała słodko Wren.
– Doktor Wilson.
Przewróciła oczami, gdy oficjalnie skinął głową. Kiedyś będzie musiała wywołać w laboratorium skandal i na powitanie go przytulić.
– Czy ty urosłeś? – Miała dopiero trzydzieści lat, nie mogła więc już maleć, czyli to on musiał urosnąć.
– Nie – parsknął.
– Platformy? Obcasy?
– Nie. – Odwrócił się i ruszył w kierunku schodów. Poszła za nim, ale pomachała pozostałym.
– Ten nowy to kto?
– Zastępstwo. – Nash lekko wzruszył ramieniem.
– Jakim cudem trafiłeś na aukcję kawalerów? – Musiała biec truchcikiem, by za nim nadążyć. Miał długie nogi.
– Declan – odparł cicho, jakby to wszystko wyjaśniało.
No tak. Declan był starszym bratem Nasha i po mistrzowsku go torturował. Wren twierdziła, że braterskie złośliwości to taki jego język miłości, ale Nash warczał, że nawet kwiaty byłyby lepsze. A Nash uważał kwiaty po pierwsze za niszczenie natury, a po drugie za coś bezwartościowego, bo słowa, symbole chemiczne albo raporty laboratoryjne mówią więcej niż bukiet dalii albo, nie daj boże, róż. Język kwiatów, mawiał, jest równie jasny jak język niemowlaka, który uczy się mówić.
Wren uśmiechnęła się. To będzie bardzo ciekawe.
– Nie lubi cię tak, że chce cię sprzedać? Rozszerza działalność? Branża filmowa już mu nie wystarcza?
– Nie. – Nash potarł twarz, co w jego przypadku oznaczało panikę.
– Możesz dodać drugie słowo? Albo nawet zdanie?
– Nie tutaj. – Szeroko otworzył drzwi na klatkę schodową, krzywiąc się, może dlatego, że nie był fanem Hollywoodu mimo sukcesów brata.
Ona sama skrzywiła się na myśl o tych schodach. Nash nie znosił małych przestrzeni i kochał ćwiczenia, więc nie korzystał z wyłożonej lustrami windy. Przynajmniej jego luksusowy sportowy samochód zrekompensował jej te niewygodne schody. Zapadając w miękkie siedzenie, westchnęła z ulgą.
Pół godziny później odebrali papierową torbę z auta sprzedającego tacos i zaparkowali przy plaży Malibu. Wren zdjęła klapki i cisnęła je na siedzenie pasażera, a Nash zdjął buty o stalowych czubkach nadające się do pracy w laboratorium, włożył do nich skarpetki i podwinął spodnie. Panie i panowie! Ależ się różnili.
– Jak ci minął dzień? – spytała, kiedy przechadzali się po piasku i pożerali tacos, jakby cały dzień nic w ustach nie mieli. Mieli, oczywiście, ale tacos były pyszne.
– Później. Opowiedz mi o swoim dniu.
Wręczyła mu telefon, by obejrzał zaręczyny Noaha i May.
– Romantyczne, co? Facet zrywa ze mną przez komunikator, bo nie jest gotowy na związek, i uważa, że powinniśmy zostać przyjaciółmi, a pół roku później jedzie na Malediwy wręczać brylanty. Nade mną wisi klątwa. Śmiertelnie zakochał się w następnej kobiecie.
– Nie masz pojęcia, czy to rzeczywiście następna kobieta, którą spotkał – zwrócił jej uwagę. – To mało prawdopodobne, chyba że, teoretycznie, była przy nim, kiedy wysyłał ci wiadomość.
– Nie pomagasz – powiedziała cicho.
Wzruszył ramionami.
– Ale jest zakochany. Naprawdę.
– Był żałosny.
– To nie ty z nim chodziłeś!
– To jest ten były chłopak, który w tym tygodniu wysłał ci wiadomość gdzieś znad Oceanu Indyjskiego, żebyś nakarmiła jego psa? Bo zakładał, że się zgodzisz i był zbyt leniwy, aby znaleźć kogoś przed wyjazdem na wakacje?
– To on. – Wzięła od niego telefon i wepchnęła go do kieszeni. No dobrze, Nash ma rację, Noah nie złamał jej serca, usuwając się z jej życia. Nie był jej księciem z bajki.
– Chcesz, żebym cię wysłuchał czy coś naprawił?
Kiedy się zaprzyjaźnili, ustalili, że powinien pytać, bo lubił działać i rozkładał problem na części pierwsze, aż znalazł rozwiązanie. Jej życie nie jest jego kostką Rubika, jak mu wyjaśniała, i choć była ciekawa, jak rozwiązałby kwestię Noaha, chciała to z siebie wyrzucić.
– Wysłuchał. Dzięki. Słuchaj, mam trzydzieści lat, zmieniam chłopaków częściej niż ty asystentów, a oni wszyscy po kolei znajdują miłość w ramionach następnej kobiety, z którą się spotykają. Teraz ja będę musiała pójść sama na kolejny ślub w rodzinie i znosić przyjazne, ale krępujące próby ze strony rodziny, żeby zeswatać mnie z jakimś dentystą lub kurierem.
Chciała rzuciła się na piasek, ale Nash ją podtrzymał. Pokręcił głową i podsunął jej marynarkę, by po opuszczeniu z plaży nie musiała usuwać piasku z włosów.
– Tyle o mnie, ale rano dostałam wiadomość od kogoś bardzo poważnego i tajemniczego.
– Naprawdę? Może powinienem poznać twojego byłego chłopaka z moimi byłymi asystentami.
– Wiadomość brzmiała „SOS” – powiedziała, ignorując komentarz Nasha. Jedną z jego wad była niewiara w miłość. Mrugnęła do niego. – Wyjaśnisz, od czego mam cię ratować? I o co chodzi z tym pomysłem twojego brata? Czy może jesteś spokrewniony z moimi siostrami i stanowimy jedną wielką szczęśliwą i dysfunkcyjną rodzinę?
Odczekała chwilę. Nash się nie spieszył. Miał stalowe spojrzenie, które oznaczało, że jest z czegoś bardzo niezadowolony i że polecą głowy. Gdy był asystentem na wydziale chemii, do jego zadań należało wywieszanie wyników egzaminu. Wychodził niczym kat, wywieszał wyniki i wszyscy wokół Wren wybuchali płaczem. Oblał połowę jej akademika na Uniwersytecie Kalifornijskim i zniszczył wiele marzeń o zawodzie lekarza.
Na początku semestru wśliznęła się do jego gabinetu i zaprosiła go na randkę, bo uważała go niemal za boga i sądziła, że jego ponura osobowość jest romantyczna. Być może miała też fantazje o seksownych profesorach. W każdym razie, gdy już wyjąkała zaproszenie, podniósł głowę i rozwiał jej wizje.
– Nie – powiedział i dodał: – Czy ja panią znam?
Fajnie marszczył czoło. Wtedy jednak pojęła, że zdziwiła go sama jej obecność. Powiedział jej, kiedy spotyka się grupa wyrównawcza z chemii, i wtedy się w nim odkochała.
– Czekam – przypomniała mu o sobie.
– Lecę w weekend na Martha’s Vineyard.
– Fantastycznie. – W końcu kto by nie chciał wakacji? – Chyba że lecisz przez sześć różnych lotnisk, masz dwanaście minut na przesiadki i musisz gnać z walizką między rozbawionymi współpasażerami.
– Lecę prywatnym samolotem – prychnął.
– Korzyści z bycia miliarderem?
– Pewnie – odparł sucho. – Nie wszyscy pracujemy za fistaszki, ucząc młodzież o pięknie literatury angielskiej.
– No wiesz! Czytanie jest bardzo ważne, a Jane Austen jest najlepsza. Gdybyś przeczytał książki, które ci dałam, wiedziałbyś, dlaczego Darcy dostaje w końcu dziewczynę.
Popatrzył na nią z ukosa.
– Zmusiłaś mnie do obejrzenia filmu. Facet był farmerem i miał mnóstwo staroci. Nie wiedziałem, że na tym polega seksapil.
– Pan Darcy jest najlepszy – oznajmiła wesoło. – Ale, ale. Prywatny samolot?
– Narzeczona mojego brata zbiera pieniądze na fundację i zgodziłem się jej pomóc, chociaż jestem w trakcie dużego zakupu. – Nash wciąż kupował firmy chemiczne.
– Więc z dobroci serca lecisz przez cały kraj prywatnym samolotem, żeby spędzić weekend w domu swojego brata na Martha’s Vineyard. Nie widzę tu księcia w tarapatach.
– Jest coś jeszcze. – Popatrzył na nią posępnie.
– Aha? – Moment. Menu kawalerów. – Czy w czasie tego weekendu będzie się odbywała pewna aukcja?
– Tak. – Wyglądał na zbitego z tropu.
– Pozwalasz swojej pięknej przyszłej bratowej sprzedać się na aukcji na cele charytatywne?
– Nie wiem, czemu Charlotte nie chce po prostu wziąć pieniędzy.
– Bo to będzie o wiele bardziej zabawne!
– Może dla ciebie.
– Proszę, powiedz, że będzie relacja na żywo. Albo aukcja w internecie. Świat musi zobaczyć Nasha Mastersona na scenie! Masz zamiar się uśmiechnąć czy ponurym spojrzeniem zmusić kogoś, żeby cię kupił? Czekaj, czytałam o tym! Dwie panie w średnim wieku pobiją się o twoje piękne ciało, a wygra samotnica, która przypadkiem podniesie numerek do głosowania, żeby zabić muchę. Używają jeszcze tych numerków? Rozbierzesz się? Będą mokre T-shirty? Czy twoja przyszła bratowa ma klasę i czy wie, że mniej klasy oznacza większe pieniądze?
– Mądrala. – Lekko się uśmiechnął. – Obowiązują stroje wieczorowe, a przed aukcją będzie wystawna kolacja.
– Kolacja i przedstawienie. Więc smoking?
– A ty będziesz siedzieć na widowni. I mnie kupisz.

Wren szuka chłopaka, który by jej towarzyszył na ślubie kuzynki. Nash, jej wieloletni przyjaciel, bajecznie bogaty i nieprzystępny naukowiec, szuka kobiety, która wzięłaby z nim udział w charytatywnej aukcji kawalerów. Wren i Nash postanawiają wymienić przysługę za przysługę i podczas obu tych ceremonii udawać kochanków – co jest łatwe dla romantycznej Wren, ale trudne dla zamkniętego w sobie Nasha. Ich eksperyment wymyka się jednak spod kontroli i przeradza w wybuch namiętności. Co znów proste jest dla Wren, ale nie dla Nasha...

Moje serce bije dla ciebie

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1253

ISBN: 9788383425832

Premiera: 13-08-2024

Fragment książki

Woda zawsze była najciemniejsza tuż pod powierzchnią, chociaż nie tak powinno być. Powinno tamtędy przenikać słoneczne światło. Ale to nie jawa, a sen, koszmar senny, i prawa fizyki nie miały tu nic do rzeczy.
Wziął głęboki wdech, szukając powietrza, znalazł tylko wodę. Tonął, wyciągnął rękę, dotknął, poczuł, pamiętał. Coś obcego, a jednak zdumiewająco znajomego, blisko, ale zawsze, zawsze poza zasięgiem. Im bardziej zbliżał się do nici dryfujących na skraju jego podświadomości, tym bardziej uciekały one spod jego zasięgu. Ulatujący dotyk, miękki i uspokajający, zapach – wanilii i pozwolenia – promienie tańczące na starożytnej drewnianej podłodze, kłęby kurzu i śmiech – jego własny i czyjś jeszcze, głos z przeszłości pozbawiony twarzy.
Narastająca frustracja wyrwała go ze snu; tonął chłopiec niezdolny znaleźć uchwytu w głębi oceanu, ale obudził się szejk, niewykazujący najmniejszego śladu po dręczącym go koszmarze.
Jego przeszłość kryła tajemnice, pytania uprzykrzające mu życie, gdy tylko pozwolił im się prześliznąć, ale jednego był pewien: obowiązek rządzenia Savisią należał do niego, a szejk Tarik al Hassan będzie wierny obowiązkom aż do śmierci. Spełni każde żądanie. Chociaż tyle był winien swojej ojczyźnie.

Nie było to coś, czego szukała świadomie, nie dało się jednak zaprzeczyć, że Eloise Ashworth stała się mistrzynią w studiowaniu i rozumieniu ludzi. Jak wszystkie umiejętności i ta narodziła się z potrzeby, a jej burzliwa młodość z rodzicami, którzy zaciekle ze sobą walczyli, a potem jej egzystencja u boku ciotecznej babki po ich śmierci, wyostrzyły jej zmysł obserwacji.
Nie udawało się już tego wyłączyć. Podczas gdy przypadkowy obserwator patrzący na twarz szejka widział tylko brak zainteresowania, ona widziała głębiej, poprzez zmarszczenie brwi, zwężenie źrenic, ledwie zauważalne zaciśnięcie szczęki, i zastanawiała się, co stało za jego frustracją.
Nasuwającą się odpowiedzią było pragnienie uniknięcia tego małżeństwa. Skoro jednak to jego pałac wysunął tę propozycję trzy miesiące wcześniej, nie miało to sensu. Chyba że za sznurki pociągał ktoś inny. Jej oczy omiotły sześciu mężczyzn otaczających potężnego szejka Savisii i prawie natychmiast porzuciła tę myśl. Szejk nie był kimś, kto robił cokolwiek wbrew swojej woli. Małżeństwo było jego pomysłem, ale nie był z niego zadowolony. Tego była pewna.
Oparła się głębiej o krzesło, otwarcie mu się przyglądając. W końcu na nią nikt nie zwracał uwagi. Pośród dwunastu osób, które zebrały się, żeby przedyskutować ten związek, była jedyną kobietą i jedynym uczestnikiem niepiastującym rządowego stanowiska. Podejrzewała, że jej opinia nie miała wielkiej wartości – nawet jej krzesło umieszczono w odległym końcu stołu, a żadna głowa nie obróciła się w jej stronę. Cóż za ironia, biorąc pod uwagę, że jej najlepsza na świecie przyjaciółka, księżniczka Elana z Ras Sarat, wysłała Eloise, żeby oceniła, czy małżeństwo powinno dojść do skutku. Co prawda szejk cieszył się świetlistą reputacją: był heroiczny, inteligentny, bezgranicznie oddany krajowi, uwielbiany przez swój lud, nie dawało to jednak żadnego obrazu co do tego, jakim był mężczyzną. Jego prywatne życie było zaskakująco dobrze strzeżone, co potwierdziły poszukiwania w internecie, które nie ujawniły niczego poza kilkoma zdjęciami pochodzącymi z oficjalnych uroczystości.
Tak więc Eloise miała za zadanie ocenić mężczyznę oraz potencjał małżeństwa i powrócić do Ras Sarat, by kontynuować doradzanie Elanie.
Elana słuchała tylko Eloise, bez jej zgody Elana nie poślubi szejka. Och, chciała go poślubić, a właściwie godziła się na tę konieczność. Prawda jednak była taka, że Elana nikogo nie chciała poślubić i gdyby była osobą prywatną, opłakiwałaby swojego zmarłego narzeczonego przez resztę swoich dni. Ale to małżeństwo było ważne ze względów politycznych.
Królestwo Tarika było ogromne i niesamowicie zamożne, Ras Sarat zaś mały, a dziesięciolecia złego zarządzania pozostawiły jego status finansowy i polityczny w opłakanym stanie. Małżeństwo z kimś takim jak Tarik wzmocniłoby jej rządy i zapewniłoby niezbędny zastrzyk gotówki. Zdjęłoby również z ramion Elany nieznośny ciężar i właśnie dlatego Eloise rozpaczliwie pragnęła, by szejk okazał się mężczyzną godnym poślubienia jej przyjaciółki.
Przyglądała mu się więc, gdy mówił, ale również gdy słuchał i właśnie w tych chwilach widziała najwięcej. Drobne zaciśnięcie szczęki, gdy się z kimś nie zgadzał, wysunięcie szczęki, gdy rozważał czyjeś słowa, zwężające się usta i oczy. Przez większość czasu jego twarz pozostawała bez wyrazu, ale Eloise widziała zmiany w języku ciała, których nikt inny nie był świadomy.
Zebrano dokumenty, krzesła zostały odsunięte, a Eloise siedziała bez ruchu, choć teraz nie miało to nic wspólnego ze słowami szejka, ale z dziwną ciężkością jej nóg, która uniemożliwiała jej ruch. Przyglądała mu się, żeby dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ale coś się zmieniło i teraz patrzyła powodowana samolubnym pragnieniem jego widoku.
Zaznajomiła się z jego wyglądem, przyglądając się zdjęciom w internecie. Było w nim jednak coś, czego obrazy nie oddawały. Miał w sobie magnetyzm i charyzmę, których nie dało się zignorować.
Był zniewalający i w tym momencie Eloise poczuła, jak jego czar ją otacza, więżąc w bezruchu.
Jakby wyczuł jej chwilową niemoc, jego oczy spojrzały na nią.
Piękne oczy. Fascynujące i przenikliwe, tak magnetyczne, że nie była w stanie zrobić jedynej rozsądnej rzeczy – odwrócić wzroku. Zamiast tego wpatrywała się w niego, czując nagle każdy swój oddech.
Przyglądał jej się z tą samą dokładnością, z którą studiowała go przez ostatnią godzinę, ale bardziej jawnie. Z pozycji władzy. Był szejkiem, a gdyby ktoś wątpił w jego atuty osobiste, pomieszczenie, w którym się znajdowali, podkreślało jego niespotykane bogactwo i władzę. Ogromne, z sufitem co najmniej trzy razy przekraczającym normalne rozmiary, ze ścianą pełną okien, zza których widać było spektakularny ogród z fontannami i palmami tworzącymi spiczastą barierę, ściany miało ze złota, stół z marmuru, a szejk siedział na krześle, ciut tylko mniej imponującym niż tron, w samym jego środku, z łatwością wydając rozkazy. Wychowano go, by rządził. Pięć miesięcy po śmierci swojego ojca, szejka Samira al Hassana, przejął rolę, do której przygotowywano go całe życie.
Lud go uwielbiał – był ucieleśnieniem wszystkich cech, które są podziwiane przez ludzi. Był odważny, honorowy, silny, nieustraszony. Nie tylko był szejkiem – odbierany był niczym nastoletni idol uwielbiany przez wszystkich.
Przyglądał się Eloise zupełnie bezkarnie. Bez cienia skruchy.
A kiedy Eloise w końcu zebrała wystarczająco siły, by odsunąć krzesło i drżącą ręką sięgnąć po dokumenty, odezwał się głosem nieznoszącym sprzeciwu:
– Zostaniesz na chwilę.
Słuchała jego głosu cały ranek, dlaczego więc te słowa sprawiły, że ugięły się pod nią kolana?
Podniosła rękę do piersi.
– Ja?
Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo chciała stąd wyjść, wziąć głęboki oddech i popatrzeć na coś innego niż ten mężczyzna.
Wskazał na krzesło obok siebie i powiedział:
– Proszę.
W słowie tym nie było jednak ani krzty prośby, zapytania, nie dopuszczało też możliwości odmowy.
Nagle zrobiła się świadoma wszystkiego: szelestu swojej długiej, lnianej spódnicy, kiedy szła wokół stołu, strzykania kolan, błysku światła zza okna, które odbijało się od mahoniowego stołu, ogromu pomieszczenia i echa jego głosu, czasu potrzebnego na podejście do wskazanego jej krzesła, który ciągnął się w nieskończoność, chłodnego, gładkiego, wydeptanego drewna pod stopami, jego wzroku, pełnego bezwstydnej ciekawości, jak ta, z którą ona przyglądała mu się cały ranek. Odsunęła krzesło i usiadła. Jako dziecko uczyła się tańca. Był jej życiem i choć jej cioteczna babka nie pochwalała jej zajęcia, wrodzone wdzięk i gracja nie opuściły Eloise i widać je było w najmniejszym nawet ruchu. Jak tylko usiadła, spojrzała na niego. Gdy ich oczy się spotkały, Eloise poczuła krew pędzącą w jej żyłach jak rzeka, jakby jej układ krwionośny dopiero co obudził się do życia.
Był szejkiem, to był jego pałac, jego spotkanie, na jego prośbę została. Siedziała więc bez ruchu i w ciszy, pomimo szalejącej ciekawości i nieodpartej chęci zapytania, czego chce. Siedziała spięta, z rękoma ułożonymi na kolanach i ściśniętymi kolanami, które miały ukryć wewnętrzne rozedrganie.
– Nie zostałaś przedstawiona.
– Nie, Wasza Wysokość, nie zostałam. – Cóż więcej mogła odpowiedzieć? Że doradcy z Ras Sarat nie widzieli sensu jej uczestnictwa w tym wyjeździe? Że sprzeciwiali się wszystkiemu, od kiedy została oficjalnym doradcą Elany? Gdyby tylko wiedział, jak wiele miała do powiedzenia w sprawie jego małżeństwa. Jeśli zaopiniuje je Elanie negatywnie, nie będzie żadnego małżeństwa ani traktatu, a całe te negocjacje nie będą miały żadnego znaczenia.
– Nadróbmy to teraz.
Ponownie był to raczej rozkaz niż sugestia. W tych słowach kryła się szorstkość i Eloise zrozumiała kolejną rzecz na temat tego mężczyzny: lubił znać wszystkie fakty. Był nieufny i ostrożny. Negocjowanie warunków przyszłego małżeństwa było dla niego nieprzyjemne, ale skoro musiał to zrobić, chciał mieć wokół siebie tylko zaufanych doradców, a nie przypadkową kobietę z obcego kraju.
– Jak masz na imię?
– Eloise, Wasza Wysokość.
– Eloise? – powtórzył surowym, ale niesamowicie pociągającym głosem. Wielka szkoda, że Elana przyrzekła, że nigdy nie polubi, a już na pewno nie pokocha swojego przyszłego męża. Eloise rozumiała, jak bardzo złamane było serce jej przyjaciółki, ale szejkowi Tarikowi byłoby bardzo łatwo dać się zauroczyć.
Dać się zauroczyć? Raczej łatwo było o nim fantazjować.
– Ashworth – dodała.
– Angielka?
Przytaknęła.
– A jednak pracujesz dla królewskiej rodziny z Ras Sarat?
– Tak, Wasza Wysokość. – Jednak „rodzina królewska” nie było właściwym określeniem. Była tylko Elena i jej skoligacony z nią poprzez małżeństwo wuj, który na mocy dekretu sprawował władzę po śmierci jej ojca, dopóki Elena nie dojrzała do stanowiska.
– Od jak dawna?
– Trzy lata.
– Wyglądasz na zbyt młodą.
– Mam dwadzieścia pięć lat, Wasza Wysokość.
– Tyle samo, co księżniczka.
– Tak.
– Dobrze się znacie?
– Tak.
– Przyjaźnicie się?
– Tak.
– Blisko?
– Można tak powiedzieć.
Uniósł brew, a ona musiała sobie przypomnieć, że był potężnym władcą bogatego państwa. Z jakiegoś powodu łatwo jej było rozmawiać z nim jak z równym sobie, ale nie był jej równy i musiała mieć to na uwadze.
– Jesteśmy blisko, Wasza Wysokość.
– I poprosiła cię, żebyś uczestniczyła w tych negocjacjach i zdała jej relację?
– Czy to stwarza jakiś problem?
– Ani trochę. To jest rozsądne. Księżniczka i ja spotkaliśmy się parę lat temu, ale bardzo pobieżnie. Uważałbym, że jest niemądra, gdyby podjęła decyzję, nie zasięgając informacji.
– Jej doradcy ocenią wartość tego sojuszu. Moja rola jest bardziej osobistej natury.
– Rozumiem. – Naprawdę zrozumiał. Jeśli Eloise była mistrzynią w czytaniu ludzi, on dzielił z nią tę umiejętność.
– A jeśli ty go nie zaakceptujesz?
– Reszta doradców jest zachwycona twoimi oświadczynami – odpowiedziała wymijająco.
– Jednak pytam o twoją opinię.
Znów zawoalowała odpowiedź:
– Czy jest powód, dla którego Wasza Wysokość sądzi, że mogłabym ich nie zaaprobować?
Jego usta wygięły się w grymasie aprobaty.
– Nie znam cię na tyle, by to ocenić. W końcu twoje własne doświadczenia wpłyną na twoją ocenę, prawda?
– Staram się być bezstronna podczas doradzania Jej Wysokości.
– Nawet w kwestiach takich jak ta?
– To są pierwsze oświadczyny, w których przyszło mi jej doradzać.
Kolejny grymas poruszył jej serce. Lubiła, gdy się uśmiechał. Naprawdę lubiła. Przeraziło ją to.
– Czy moja obecność przeszkadza Waszej Wysokości?
– Nie. Ale twoje odpowiedzi są pouczające.
– Och?
– Mam rację, sądząc, że twoje opinie będą miały dla księżniczki najwyższą wagę?
Otworzyła usta w zdziwieniu.
– To nie jest trudne pytanie.
– Nie?
– Odpowiedz.
– Cóż, Wasza Wysokość, choć bardzo nie chcę się nie zgodzić…
– Kontynuuj.
– Cóż, gdyby moja odpowiedź miała być twierdząca, musiałabym wykluczyć z aktywnego udziału doradców, którzy przyjechali tu na spotkanie z tobą. Zasugerowałabym również, że twój czas, który uważam za cenny, został zmarnowany podczas spotkań dotyczących amnestii i darowania długów.
– Ponieważ, pomimo rozsądnej natury tej propozycji i jasnych korzyści dla Ras Sarat wynikających z tych ustaleń, jeśli wrócisz do księżniczki i powiesz, że ci się nie podobam, nie zgodzi się na ślub?
– Nie chodzi o to, czy Wasza Wysokość mi się podoba, czy nie.
– O akceptację?
– To jest bliższe prawdy.
– A według jakiej skali?
– Słucham?
– Według jakiej skali mierzysz moją akceptowalność?
– Obawiam się, że nie jest ona całkiem naukowa. Ellie jest moją najlepszą przyjaciółką od dawna. Jesteśmy bardziej jak siostry. Znam ją lepiej niż ktokolwiek inny. Nie potrafię powiedzieć, czego szuka, ale zasługuje na szczęście. I chciałabym, żebyś mógł jej je zapewnić, szczególnie po tym, co przeszła.
– Czytałem o jej narzeczonym.
Eloise zbladła. To był straszny czas w życiu Elany, co oznaczało również, że był straszny dla Eloise. Zastanawiała się, co odpowiedzieć i doszła do wniosku, że nic.
– Ciężko zniosła jego śmierć?
– Oczywiście, Wasza Wysokość.
– Kochali się.
– Szalenie.
– Wyobrażam sobie, że musi mieć mieszane uczucia wobec moich oświadczyn.
Powiedziała zbyt wiele.
– Gdyby Elana była zdecydowana ich nie przyjąć, nigdy by mnie tu nie wysłała.
– A ty też chcesz tego małżeństwa?
Jak mogła odpowiedzieć, nie wyjawiając sytuacji, w jakiej znalazł się lud Ras Sarat? Dramatyczny stan ekonomii i systemu politycznego były czymś, czego Eloise nie zamierzała wyjawiać.
– Uważam, że w każdej sytuacji należy mieć otwarty umysł.
Zaintrygował ją ruch jego brwi, takiej reakcji jeszcze nie widziała.
– Poza byciem przyjaciółką księżniczki, jakie masz kwalifikacje do roli zaufanego doradcy?
– Moją najważniejszą zaletą jest jej zaufanie. Ale posiadam również inne cechy, na których polega, Wasza Wysokość.
– Takie jak?
– Czy to ma jakiś związek, Wasza Wysokość? – Zaczerwieniła się, gdy zdała sobie sprawę, jak właśnie odezwała się do niego. – Przepraszam. To było z mojej strony niewybaczalnie nieuprzejme.
– Bezpośrednie. Niekoniecznie nieuprzejme. A gdybyś jeszcze nie zauważyła, wolę szczere rozmowy.
– Mimo wszystko.
– Nie interesują mnie twoje przeprosiny.
Skrzyżował ramiona, przyciągając jej uwagę do mięśni na torsie. Miał na sobie tradycyjne szaty swojego kraju, luźne i szeleszczące, ale teraz jej oczom ukazał się cień sylwetki ze zdjęć, na których nosił zachodnie ubrania, znacznie bardziej uwidaczniające jego posturę. Poczuła suchość w ustach. Sięgnęła po szklankę z wodą, zanim zdała sobie sprawę, że należała do osoby wcześniej zajmującej jej krzesło.
Szejk stał i to jego wzrost robił na niej wrażenie. Miał dokładnie sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, zniewalającą budowę ciała i niespotykane proporcje, które sprawiały, że czuła się, jakby stał przed nią starożytny bóg. Przeszedł do stołu na końcu sali i nalał do szklanki świeżej wody. Małe kawałki cytryny i granatu unosiły się na powierzchni, gdy postawił ją przed nią.
– Dziękuję – wyszeptała.
Skinął głową, ale zamiast wrócić na swoje krzesło, przysiadł na brzegu stołu na tyle blisko, że materiał jego szaty zawinął się lekko o jej krzesło. Ukradkiem przesunęła obie ręce w stronę wody, unikając pokusy. Pokusy? Na szyi pojawiła jej się kropla potu, gdy pospiesznie spojrzała w bok, skupiając się na widoku z pałacowego okna na gaj drzew figowych, posadzonych w idealnie równych rzędach setki lat temu.
– Twoje kwalifikacje – przypomniał jedwabistym głosem z tak bliska, że mogła sobie wyobrazić, jak ją okala, wypełniając pustkę w jej piersi.
Przełknęła i odstawiła szklankę, trzymając jedną dłoń na niej, jakby była kotwicą trzymającą ją w rzeczywistości i przypominającą o zobowiązaniach wobec Elany. Tak łatwo byłoby mu zreferować jej życiorys, ale coś ją powstrzymywało.
– Dlaczego uważasz, że mam jakieś poza przyjaźnią z księżniczką?
– Twoja obecność nie byłaby tolerowana, gdyby chodziło tylko o przyjaźń.
– Moja obecność tutaj jest ledwie tolerowana – wyznała, zanim zdała sobie sprawę, jak bardzo się odsłoniła. Poczuła gorąco na policzkach i miała ogromną nadzieję, że się nie zarumieniła.
– Nie było cię tu wczoraj i nikt nie oczekiwał twojej obecności dziś.
– Tak, Wasza Wysokość. Nie podróżowałam z delegacją.
– Dlaczego?
Na to pytanie były dwie odpowiedzi, obie zasadne: negocjatorzy nie chcieli jej obecności i zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby przyjechać bez niej. Ale, co ważniejsze, nigdy nie latała, jeżeli tylko mogła tego uniknąć. Przerażała ją już sama myśl o lataniu.
– Przyjechałam samochodem – odpowiedziała.
– Z Ras Sarat?
– To nie tak daleko.
– Musiało ci to zająć całe dni.
– Tak – pospieszyła z odpowiedzią. – Lubię robić sobie malownicze wycieczki, kiedy tylko mam taką możliwość.
Grymas na jego twarzy wyjawił, że go nie przekonała, ale nie naciskał.
– Co do moich kwalifikacji, ukończyłam prawo na Oxfordzie i ekonomię w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej.

Do szejka Tarika przybywa delegacja księżniczki Elany, by wynegocjować warunki korzystnego małżeństwa. W składzie delegacji jest Eloise Ashworth, doradczyni i najbliższa przyjaciółka księżniczki. Jej zadaniem jest zorientować się, jakim człowiekiem jest Tarik. Ostatecznie to jej opinia zaważy na decyzji Elany. Tarik wywiera na Eloise tak silne wrażenie, że trudno jej pogodzić się z tym, że ma poślubić inną. Niespodziewanie Tarik odwzajemnia uczucie Eloise…

Noce i dnie w Toskanii, Legendy Wenecji

Cathy Williams, Trish Morey

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1257

ISBN: 9788383425849

Premiera: 13-08-2024

Fragment książki

Noce i dnie w Toskanii – Cathy Williams

– Nie tego się spodziewałem.
Leniwy, głęboki głos Matea dobiegł Maude zza pleców. Powoli odwróciła się twarzą do niego. Od poprzedniego wieczora miała dość czasu, żeby dojść do wniosku, że wpadła na fatalny pomysł, by zaprosić szefa na rodzinną imprezę.
Od dwóch lat należała do zespołu złożonego z pięciu inżynierów budowlanych w jego prestiżowej londyńskiej firmie. Dokładała wszelkich starań, żeby zaimponować mu inicjatywą, zaangażowaniem i efektywnością. W wieku trzydziestu dwóch lat zyskała tak świetną renomę, że kierowała już niewielkim zespołem.
Zawsze starannie rozgraniczała życie prywatne od zawodowego. Dlaczego nagle zlekceważyła własne niewzruszone zasady?
Doskonale wiedziała, dlaczego. Przyłapał ją w chwili słabości.
Poprzedniego wieczora, gdy reszta pracowników dawno opuściła jego biura w imponującym, szklanym wieżowcu, zostali po godzinach, żeby przedyskutować najnowszy projekt i przeanalizować makietę wioski, stojącą na betonowym stole w jego gabinecie. W tym momencie otrzymała wiadomość, od której dostała gęsiej skórki.
Angus, którego poprosiła, żeby towarzyszył jej dzień później na przyjęciu przedślubnym jej brata, przeprosił, że nie może przyjść.
Maude nie rozumiała, po co jej brat urządzał imprezę na kilka tygodni przed planowanym weselem, ale skoro nie mogła uniknąć uczestnictwa, zaprosiła Angusa w charakterze osoby towarzyszącej.
Odetchnęła z ulgą, gdy wyraził zgodę, aż do momentu, kiedy przeczytała, że jego partner uległ wypadkowi. Ron, który nie znosił prac remontowych, pod wpływem impulsu postanowił pomalować sufit w sypialni. Spadł z drabiny i pękły mu dwie kości w stopie. Oczywiście Angus nie mógł skorzystać z zaproszenia, kiedy jego ukochany leżał połamany w szpitalu.
Mateo zauważył, że posmutniała. Kiedy wbił w nią badawcze spojrzenie zniewalających, ciemnych oczu i spytał, co ją trapi, po raz pierwszy mu się zwierzyła.
Wcześniej rozmawiali wyłącznie o pracy. Mateo Moreno posiadał liczne spółki na całym świecie z główną siedzibą w Londynie. Wiele podróżował, toteż nieczęsto go widywała.
Raz w miesiącu organizował zebranie załogi. Za każdym razem prosił Maude o sprawozdanie z aktualnie realizowanego projektu. Wyglądało na to, że zna wszystkie szczegóły, niezależnie od tego, czy nadzorował go z londyńskiego biura, czy nie. Wiedziała, że zadowalają go jej postępy. W ciągu dwóch lat pięciokrotnie dostała podwyżkę. Przydzielono jej też własny, wspaniały gabinet z rozległym widokiem na wieżę Tower w Londynie i ruchliwe ulice poniżej.
Maude zawsze przestrzegała wyznaczonych granic. Odpowiadały jej. Skupiała całą uwagę na karierze.
Spoufalanie się z szefem nie wchodziło w grę, ale po wiadomości od Angusa wpadła w popłoch. Wyobraziła sobie totalny chaos, osiemdziesięciu pięciu gości, drogich dostawców i równie drogich florystów. Najbardziej przerażała ją perspektywa spotkania z matką, babcią i tłumem ciotek ubolewających nad jej panieństwem i dopytujących, kiedy wreszcie znajdzie jakiegoś miłego młodego mężczyznę…
Obecność Angusa pomogłaby jej jakoś przetrwać tę burzę.
Na szczęście nie zdradziła szefowi swych obaw, zwłaszcza przed konfrontacją z matką. Zawsze ją onieśmielała. Mimo błyskotliwej kariery Maude czuła się przy drobnej, energicznej Felicity Thornton jak ostatnia fajtłapa.
Wyjawiła jednak na tyle dużo, że Mateo obiecał zastąpić jej nieobecnego kolegę. Oczywiście taktownie dodał, że też odniesie pewne korzyści, więc nie ponosiła całej winy za fatalną decyzję.
W rezultacie wylądowali razem na przyjęciu.
Na jego widok serce Maude przyspieszyło rytm. Gdy go spostrzegła, przywołała na twarz promienny uśmiech i ruszyła ku niemu.
Szerokie patio z kilkoma kącikami wypoczynkowymi pięknie oświetlono lampionami i latarniami.
W półmroku widziała z daleka tylko kontur jego sylwetki. Jak dotąd potrafiła skutecznie ignorować jego oszałamiający wygląd, ale gdy zobaczyła go z bliska, bez barier w postaci biurka i komputera, zaschło jej w ustach i zaparło dech.
W ciepły, letni wieczór założył szyte na miarę spodnie z kremowego lnu, białą koszulę z podwiniętymi rękawami i brązowe buty. Ten wizerunek świadczył o bajecznym bogactwie, o jakim większość ludzi, łącznie z jej zamożnymi rodzicami z klasy średniej, mogło tylko pomarzyć. Wysoki na prawie metr dziewięćdziesiąt, o pięknie rzeźbionych włoskich rysach, z daleka przyciągał wzrok. Ciemne, kręcone, nieco przydługie włosy sięgały kołnierzyka. Ciemne oczy wiele wyrażały, nic nie wyjawiając.
Nagle uświadomiła sobie, że zamiast biurowego uniformu ma na sobie powiewną, błękitną sukienkę. Matka kupiła ją dla niej i wymogła, żeby ją założyła.
Musiała utrzymać relacje na tak formalnym poziomie jak to tylko możliwe, zważywszy okoliczności. Poza biurem Mateo nadal pozostał jej szefem. Po co dodawać kolejny błąd do pierwszego?
– A czego się spodziewałeś? – spytała.
– W każdym razie nie tego.
– Czegoś skromniejszego?
– Można to i tak ująć.
– Dlatego, że ukończyłam studia inżynierskie w Cambridge, wyobrażałeś sobie moich rodziców jako parę profesorów z laboratorium w domu? – Świadoma, że okazała zażenowanie, dodała z teatralnym westchnieniem: – Uwierz mi, że z trudem przełamałam opory rodziny, kiedy postanowiłam studiować inżynierię budowlaną, a potem postawić karierę na czele moich priorytetów.
Mateo zerknął z zaciekawieniem na towarzyszkę. Na wysokich obcasach niemal dorównywała mu wzrostem. Nie przypominała sumiennej, poprawnej profesjonalistki, jaką znał. Doskonale wykonywała każde zadanie, ale ze spuszczoną głową, nie zwracając na siebie uwagi.
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek rozmawiali o czymś innym niż praca.
Była wyjątkowo inteligentna, najbardziej twórcza z całego zespołu bardzo zdolnych pracowników jego londyńskiej filii. Miała przed sobą świetną karierę. Na tym zaczynały się i kończyły jego dotychczasowe spostrzeżenia. Aż do wczoraj, póki przerażenie nie zaburzyło tego stabilnego wizerunku. Kiedy wyznała, że straciła szansę przyjścia z osobą towarzyszącą na przyjęcie brata, dostrzegł skrywaną wrażliwość.
I nie tylko.
Nie chodziło o wzrost. Tego nie sposób przeoczyć. Musiała mieć ponad metr siedemdziesiąt pięć. Przewyższała wszystkie drobniutkie blondynki, z jakimi chodził. Prócz tego zauważył lśnienie kasztanowych włosów, upiętych z tyłu w ciasny kok, błękit oczu, kontrastujący z ciemnymi rzęsami, i kształt pełnych warg. Dostrzegł też zarys dojrzałych krągłości pod prostą spódnicą i wpuszczoną w nią luźną bluzką.
W ciągu czterdziestu minut awansowała z profesjonalistki, która nigdy nie rozbudziła jego ciekawości, na żywą ludzką istotę, i odpowiednio zareagował.
Dlaczego? Czy dlatego, że zaskoczyły go jej osobiste zwierzenia? A może dostrzegł okazję zawarcia obustronnie korzystnego układu, który nic nie kosztuje i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji?
Potrzebowała towarzysza, żeby łatwiej przetrwać rodzinną imprezę, która z niewiadomych powodów ją przerażała. On z kolei rozwiązałby palący problem z byłą dziewczyną.
Choć zerwał z Cassie przed dwoma miesiącami, nadal nie dawała mu spokoju. Wydzwaniała, bombardowała go wiadomościami i wpadała do jego apartamentu o najdziwniejszych porach po rzekomo zapomniane, a niezbędne rzeczy. Ostatnio zapowiedziała, że przyjdzie po buty i bransoletkę i poprosiła, żeby ją wpuścił.
Oczywiście wpuści, wyłącznie z poczucia winy. Nie mógł sobie darować, że ujęła go jej bezradność i poruszająca historia dziecka przerzucanego od trzeciego roku życia pomiędzy dwojgiem skłóconych, rozwiedzionych rodziców. Nie jego doświadczenie, ale równie smutne jak jego własne, więc wpadł w pułapkę.
Szybko odkrył, że pod kruchą powłoką Cassie skrywa żelazną wolę. Zanim to zrozumiał, został jej wybawcą. Nie chciała słuchać, gdy cierpliwie wyjaśniał, że nie dla niego rola rycerza w lśniącej zbroi. Przerażała go perspektywa ponownego tłumaczenia w języku, który będzie musiała zrozumieć. Podejrzewał, że będzie próbowała na nowo rozpalić to, co dawno wygasło. Przypuszczał natomiast, że znalezienie nowej partnerki przekona ją, że nie warto próbować.
Bynajmniej nie zamierzał jej szukać. Po Cassie zaczął go pociągać celibat, ale gdy spojrzał w przepastne, błękitne oczy Maude, przyszło mu do głowy, że mogą sobie wyświadczyć wzajemną przysługę. Niewinne kłamstwo nikomu nie zaszkodzi i nikt go nie wykryje. Wiedział, że towarzyszenie Maude na rodzinnej imprezie przyniesie pożądany efekt, bo zawsze odrzucał tego rodzaju zaproszenia Cassie.
Kupił trzy skrzynki najlepszego szampana, żeby zabrać ze sobą. Nie przemknęło mu przez głowę, że jego była dziewczyna wpadnie na to, że ją oszukuje. Nawet jeżeli tak, bez trudu wybije jej z głowy te podejrzenia, bo nie bardzo mijał się z prawdą.

– Czy mogę o coś zapytać? – spytała Maude przed wkroczeniem na przyjęcie. – Jak twoja była dziewczyna przyjęła wiadomość?
– O mojej nowej miłości? No cóż, z niedowierzaniem, wściekłością i rozdzierającym smutkiem.
– Biedaczka! Musiała być w tobie bardzo zakochana.
– Czyżbym słyszał dezaprobatę w twoim głosie?
– Absolutnie nie.
– Czy to dyplomatyczna odpowiedź? Szkoda trudu. Teraz, kiedy zostaliśmy sensacją tygodnia, możemy sobie darować biurowe formalności.
– To nie moja sprawa – odparła, wzruszając ramionami. – Zawarliśmy układ dla obustronnych korzyści. Współczuję jej. Za bardzo się zaangażowała i przeżyła traumę porzucenia.
Maude wspomniała własny zawód miłosny.
W okresie dorastania wysoka, dorodna dziewczyna nie budziła w chłopcach instynktów opiekuńczych. Przez długi czas przewyższała wszystkich kolegów. Nawet kiedy podrośli, mało który dorównywał jej wzrostem. Ukrywała kompleksy pod fasadą obojętności. Wysłuchując zwierzeń koleżanek, nigdy nie okazała żalu, że omijają ją pierwsze miłosne uniesienia.
Później poszła na uniwersytet. W ciągu trzech miesięcy straciła głowę dla kolegi z roku. Był wyskoki, przystojny i nie przeszkadzały mu jej pokaźne rozmiary. Żadne wcześniejsze doświadczenie nie przygotowało jej na nagłą burzę uczuć i późniejszy ból odtrącenia.
Odbiła go jej drobna blondynka. Jej ideał grzecznie przeprosił i rzucił ją dla kogoś, kogo mogłaby schować do kieszeni.
Później przyświecał jej tylko jeden cel, ale porzucenie wydobyło na powierzchnię dawne kompleksy, związane z wyglądem. Nie mogła sobie darować, że uwierzyła, że taki przystojniak mógłby właśnie ją pokochać. Coś w niej pękło i wiedziała, że nigdy tego nie sklei, że już nigdy nie odda nikomu serca na ślepo.
Dzięki Bogu były chłopak nie musiał jej okłamywać, żeby się jej pozbyć. Serce ją bolało na myśl o tym, przez co przeszła była dziewczyna Matea. Równocześnie nie rozumiała, jak to możliwe, że nie rozpoznała w nim kobieciarza na pierwszy rzut oka.
Nawet mól książkowy nie mógłby przeoczyć zdjęć w brukowych gazetach, przedstawiających najbardziej pożądanego kawalera z coraz to inną jasnowłosą pięknością, uwieszoną u jego ramienia i wpatrzoną w niego z uwielbieniem.
Kto o zdrowych zmysłach chciałby kogoś takiego?
– Nie poznałaś Cassie. To bynajmniej nie drżąca mimoza – wymamrotał Mateo z gorzką ironią. – Zanim Maude zdążyła stanąć w obronie przedstawicielki własnej płci, dodał: – Mam wprawdzie określoną reputację, ale uwierz mi, że nie robię nikomu złudzeń. Zawsze od razu wykładam karty na stół. Cassie nie stanowiła wyjątku. Nie obiecywałem jej stałego związku.
– Pewnie tym właśnie ujmujesz kobiety – skomentowała z przekąsem.
– Gdzie skrywałaś swoje poczucie humoru, panno Thornton? Dobrze, że wydobyłaś je na światło dzienne. A dla twojej wiadomości, rozpieszczam partnerki. Dostają to, czego zapragną. Jednak Cassie chciała znacznie więcej. Moja wina, że nie wycofałem się, gdy otrzymałem pierwsze sygnały, że zaczyna popadać w uzależnienie.
– A dlaczego ty nie?
Uznał ją za dowcipną. Maude usiłowała nie myśleć, jaką przyjemność sprawił jej tym komplementem. Popatrzyła na jego wspaniały profil. Zachwycał ją zarówno jego wygląd, jak i absolutna obojętność na własne fizyczne walory. Zamrugała powiekami, ale z większym trudem, niż przypuszczała, oderwała od niego wzrok.
– Współczułem jej – wyznał Mateo szczerze ku własnemu zaskoczeniu. – To krucha osoba z rozbitej rodziny. Lekkomyślnie zlekceważyłem dzwonki alarmowe, kiedy zabrzmiały mi w uszach.
– Empatia to nie wstyd.
– Ale ściąga na człowieka kłopoty, kiedy ktoś się narzuca, ryzykując własne zdrowie psychiczne.
– Co masz na myśli?
– Moim niefachowym zdaniem Cassie potrzebuje terapii. Zasugerowałem jej to, a nawet zaproponowałem, że sfinansuję najlepszą.
Zaimponował Maude. Zobaczyła w nim kogoś więcej niż szefa i niepoprawnego kobieciarza.
– Informacja, że chodzę z kimś innym, będzie stanowiła pierwszy krok do definitywnego rozstania.
– Ale to kłamstwo.
– Którego nigdy nie wykryje. Ja odsunę od siebie byłą dziewczynę, a ty zyskasz osobę towarzyszącą. Na czym właściwie miałaby polegać moja rola? Na udawaniu twojego chłopaka? To akurat rozumiem. Nie wiem tylko, dlaczego potrzebujesz do tego aktora.
Maude zaschło w ustach na dźwięk jego zmysłowego głosu. W dodatku jego ciepły oddech owiał jej twarz. Przestała słyszeć śmiechy i odgłosy zabawy, dostrzegać przechodzących kelnerów i kelnerki z tacami pełnymi pyszności. Zmieszana i zaniepokojona, gwałtownie nabrała powietrza. Dokładała wszelkich starań, żeby odzyskać utraconą równowagę.
– Zawsze… łatwiej przejść przez coś takiego z drugą osobą u boku – odpowiedziała.
– Nadal nie wszystko pojmuję. Udział w wielkim wydarzeniu, gdzie nie znasz nikogo, może trochę onieśmielać, ale nie we własnym środowisku wśród rodziny i przyjaciół.
Gdy Maude napotkała jego spojrzenie, ponownie zaparło jej dech. Podczas gdy Mateo ze stoickim spokojem i zaledwie umiarkowanym zaciekawieniem zadawał rzeczowe pytania, ona czuła się tak niepewnie, jakby balansowała na ruchomych piaskach.
Czy dlatego wyciągnął ją na zwierzenia w biurze poprzedniego wieczora, że skupiał wyłącznie na niej całą uwagę? Czy oszołomiło ją samo zamyślone spojrzenie zniewalających, ciemnych oczu?
– Zaprosiłam Angusa nie dlatego, żebym bała się sama przebywać wśród tłumu. Chciałam przekonać moją mamę, że nie marnuję życia tylko dlatego, że obecnie nie mam nikogo. Od moich najmłodszych lat robiła wszystko, żebym poszła w jej ślady. Uwielbia życie towarzyskie. Planuje każde przyjęcie tak starannie, jakby prowadziła kampanię wojenną.
Mateo się uśmiechnął. Ona też.
– No cóż… Chciała mieć „dziewczęcą” dziewczynkę, a dostała… mnie – dodała tytułem wyjaśnienia.
– Absolutnie nie powinnaś mówić takich rzeczy – zaprotestował gwałtownie.
– Mój brat jest sześć lat młodszy ode mnie, a żeni się za pół roku. Ja mam trzydzieści dwa lata, a rodzice wciąż czekają, aż znajdę odpowiedniego życiowego partnera. Tacie nie przeszkadza droga, którą wybrałam, ale mama uważa, że nie zaznam prawdziwego szczęścia, dopóki nie założę rodziny. Chyba obawia się, że zostanę sama na resztę życia, ponieważ wszyscy przyzwoici kawalerowie będą wyłapani. Dlatego dzisiaj…
– Doszłaś do wniosku, że osoba towarzysząca ich uspokoi.
– Coś w tym rodzaju. Chodźmy. Przedstawię cię wszystkim.
Zanim zdążyła ruszyć przed siebie, powstrzymał ją, kładąc jej rękę na ramieniu. Ten delikatny dotyk sprawił, że oblała ją fala gorąca. Równocześnie dostrzegła matkę zmierzającą w ich kierunku. Na widok jej niepewnej miny Mateo zapytał:
– W czym problem?
– Zasugerowałam… że stanowimy parę.
– Czy poinformowałaś mamę, że pracujesz w jednej z moich spółek?
– Nie. Nie zna nawet imienia mojego towarzysza. Uznałam, że im mniej wie, tym lepiej. Poprosiłam, żeby nie zadawała zbyt wielu pytań, bo to nowy związek i nie wiadomo, co z niego wyniknie. Miałam nadzieję, że uniknę…
– Niedyskretnych pytań w rodzaju, czy już czas szukać kapelusza na wesele.
– Mniej więcej – potwierdziła z uśmiechem. Podziwiała jego przenikliwość.
– Uprzedziłaś ich, że przyjechałem tylko na kilka godzin?
– Nawał zajęć nie pozwala ci zostać na cały weekend. Zaznaczymy to na samym początku.
– Musi ci bardzo zależeć na tym, żeby zamydlić jej oczy i trochę zyskać na czasie.
– Nic nie rozumiesz! Uwielbiam ją i wiem, że bardzo mnie kocha, ale ją rozczarowałam – wyznała ze smutkiem po raz pierwszy w życiu. – Mój brat, Nick, otwarty i wysportowany, z tłumem wydzwaniających wielbicielek, zawsze umiał zjednywać sobie ludzi. A ja, cóż? Niespecjalnie. – Napotkawszy jego spojrzenie, dodała pospiesznie, zażenowana nagłym przypływem nadmiernej szczerości: – Spokojna głowa. To nie potrwa długo. Około dziesiątej mój brat z narzeczoną Amy i przyjaciółmi pójdą do baru, a my wyruszymy do jakiegoś klubu.
– A ja…
– Dawno wyjedziesz. Wezwą cię obowiązki. Musisz rano sprawdzić pocztę i odbyć… ważne rozmowy.
– W niedzielę? Wyjdę raczej na nudziarza niż na pracoholika, jeżeli opuszczę miłość swojego życia w godzinie próby…
Maude popatrzyła na jego rozbawioną minę i stwierdziła, że określenie „nudziarz” absolutnie do niego nie pasuje. Umknęła wzrokiem w bok i zobaczyła spieszącą ku nim matkę.
– Mama nas wypatrzyła – ostrzegła, przywołując na twarz uśmiech.
– Ach, wreszcie zaczynam rozumieć… – wymamrotał Mateo.
Zanim zdążył coś dodać, Felicity Thornton dotarła do nich. Roześmiana, pewna siebie, uścisnęła córkę i dokładnie obejrzała go, nie zważając na zasady dobrego wychowania.
– Maude ani słowem nie wspomniała, że przyprowadzi takiego przystojniaka! – wytknęła ze śmiechem. – Najwyższa pora skończyć z tą skrytością, córeczko. Chodź, przedstawię cię wszystkim! – zadecydowała, bezceremonialnie ujmując Matea pod ramię.
Mateo pozwolił, żeby poprowadziła go po niewysokich stopniach na miejsce imprezy poza domem.
Wreszcie dopasował elementy tej zagadkowej układanki. Wystarczyło jedno spojrzenie na żywiołową Felicity, żeby zrozumieć przyczynę kompleksów Maude. Uważała, że zawiodła matkę, ponieważ w niczym jej nie przypominała.
Tylko dlaczego dorosła, trzydziestodwuletnia kobieta aż tak usilnie zabiegała o akceptację rodziców, że postanowiła odegrać przedstawienie na ich użytek?

Legendy Wenecji – Trish Morey

PROLOG

Paryż

– Obiecaj mi coś, Raoul. Obiecaj… umierającemu człowiekowi.
Głos starca z trudem chwytającego oddech łamał się co chwila i był ledwie słyszalny na tle odgłosów wydawanych przez szpitalną maszynerię. Raoul przysunął się bliżej.
– Nie mów tak, Umberto – powiedział, ujmując delikatnie dłoń starca, tak by spod plastra nie wysunęła się igła kroplówki. – Jesteś silny jak wół, wyjdziesz z tego – kłamał, choć bardzo chciałby, by to była prawda. – Doktor powiedział…
– Doktor to stary kłamca – przerwał mu starzec, ale wybuch gniewu został przerwany przez kolejny atak kaszlu. – Nie boję się śmierci. Wiem, że nadszedł mój czas. – Po czym, zaciskając żylaste palce na dłoni Raoula, dodał: – Boję się tylko tego, co może się stać, gdy mnie zabraknie. Dlatego wezwałem cię tutaj. Musisz mi obiecać, Raoul, zanim będzie za późno…
Starzec osunął się na poduszkę, zamykając oczy. Raoul zrozumiał, że stąd już nie ma odwrotu: jego najbliższy przyjaciel i mentor – zastępujący mu od ponad dziesięciu lat rodziców – umierał. Przerażenie ścisnęło mu gardło. Chciał uciekać z tego pokoju i szpitala jak najdalej, ale resztką woli powstrzymywał się przed tym.
– Wiesz przecież, Umberto, że zrobię dla ciebie wszystko, absolutnie wszystko – powiedział głosem, który przypominał dźwięk, jaki wydaje żwir, gdy po nim ktoś chodzi. – Masz moje słowo. Poproś o cokolwiek, a będzie to zrobione.
Wydawało się, że cisza, jaka po tych słowach nastąpiła, trwała całą wieczność. Jedynie pikające dźwięki wydawane przez podtrzymującą życie aparaturę szpitalną upewniały Raoula, że jego stary przyjaciel jeszcze żyje.
– Zaopiekuj się Gabriellą. Kiedy umrę, będzie jej bardzo ciężko. Nie zaznam spokoju, dopóki ona nie będzie bezpieczna – powiedział Umberto, drugą, wolną ręką dotykając ramienia Raoula.
Ten zaś zapewnił głosem na tyle stonowanym, na ile było go stać:
– Możesz być spokojny. Nic złego jej się nie stanie. Będzie dla mnie zaszczytem być jej opiekunem.
Tu jednak starzec zaskoczył Raoula i zamiast wypowiedzieć słowa wdzięczności, Umberto otworzył usta w wyraźnym geście protestu, tyle że ponownie zabrakło mu sił, by przemówić. Raoul, nieco zmieszany, wstał i odsunął się na pół kroku od łóżka. Lewą, wilgotną od potu ręką, przejechał po włosach, przygładzając je. O co mu może chodzić? – zastanowił się. Poprawił węzeł krawata. Oczami szukał pod sufitem kratek wentylatora. Boże, co za upał, pomyślał.
– Czy ty mnie dobrze zrozumiałeś? – spytał zachrypniętym głosem starzec, gdy jego oddech nieco się uspokoił.
– Oczywiście – zapewnił Raoul.
Umberto jednak nie wydawał się przekonany. Powtórzył zatem swą myśl dobitniej:
– Musisz się z nią ożenić, Raoul! Obiecaj mi, że ożenisz się z Gabriellą.
Szaleństwo! – pomyślał Raoul. Czyste szaleństwo! Wziął głęboki wdech, wciągając w nozdrza przepełniający szpitalny pokój zapach nieuchronnie nadciągającej śmierci, dobrze wyczuwalny mimo całego arsenału środków dezynfekujących, które miały go stłumić. Był zszokowany i załamany tym, co usłyszał. Nie dość, że musiał stawić czoło śmierci przyjaciela, to jeszcze tak szalone żądanie…
– Wiesz przecież… – powiedział, siląc się na spokój. – Wiesz, że to niemożliwe. A poza tym… – dodał, usiłując sobie przypomnieć wygląd dziewczyny – nawet gdybym mógł to zrobić, ona… jest dla mnie za młoda.
– Jest już kobietą – powiedział Umberto słabym głosem, w którym jednak czuć było siłę targających starcem uczuć. – Ma dwadzieścia cztery lata.
Dwadzieścia cztery lata? Raoul nie mógł uwierzyć, że czas tak szybko minął. Dopiero co była przecież dzieckiem!
– W takim razie… – powiedział, próbując pozbierać rozbiegane myśli – jest już na tyle dorosła, by sama mogła sobie wybrać męża.
– W tym właśnie sęk – wyszeptał starzec.
– Jak to?
– No… bo jak wybierze Consuela Garbasa?
– Co? Brata Manuela? – Raoul spojrzał z niedowierzaniem, mając nadzieję, że może się przesłyszał. Ale nie, usłyszał dobrze. Boże, czy można sobie było wyobrazić większy koszmar?
Nazwisko Garbas podziałało na niego jak dźgnięcie ostrym szpikulcem. Miał nadzieję, że nigdy go już w swoim życiu nie usłyszy. A jednak coś mówiło mu od czasu do czasu, że tej sprawy, a raczej rzuconego na niego przekleństwa – jakim bez wątpienia było spotkanie na swojej drodze rodziny Garbasów – nie da się tak łatwo zapomnieć
Raoul przysunął się ponownie do łóżka starca. Musiał poznać prawdę, nawet jeśli miała być ona bolesna.
– Czego on chce od Gabrielli? – zapytał.
– Węszy koło niej jak hiena. Czeka, aż skończy dwadzieścia pięć lat, bo wtedy będzie legalnie dziedziczyć… – powiedział starzec, po czym, łapiąc głęboki oddech, kontynuował: – Wie, że nigdy bym się nie zgodził na ich ślub, więc czeka, aż umrę, a wtedy zrobi swój ruch. No i doczekał się, skurczybyk…
Raoul przytaknął w milczeniu głową. Słowo „hiena” było tu jak najbardziej na miejscu. Tak właśnie działali Garbasowie, szumowiny i ścierwojady. Weszli do wyższych sfer dzięki pieniądzom, a ich maniery były na tyle wyuczone i sztuczne, że to naprawdę cud, że nie zbłaźnili się jeszcze totalnie w oczach wszystkich. I teraz jeden z nich miałby zabrać Gabriellę?
– A ona nie zdaje sobie z tego sprawy? – zapytał.
– A skąd miałaby wiedzieć? – zapytał Umberto. – Przecież jej tego nie powiem. Gabriella wie jedynie, że jego brat zmarł śmiercią tragiczną i myśli nawet, że to ich jakoś z nami… stawia na równi. – Starcowi znowu zabrakło powietrza i na chwilę zamilkł. W jego oczach malował się smutny uśmiech. Wziął głębszy oddech i podjął przerwany wątek: – Starałem się ją ostrzec, ale Gabriella widzi w ludziach tylko dobro, nawet w takich jak oni. A on bawi się z nią w kotka i myszkę, wiedząc, że czas działa na jego korzyść. Sam zatem widzisz, że nie mam nikogo, do kogo mógłbym zwrócić się z taką prośbą, poza tobą… – dodał, podnosząc się z poduszki na łokciach, na ile był w stanie, by gestem tym podkreślić powagę prośby: – Musisz ją przed nim obronić, Raoul. Po prostu musisz!
Powiedziawszy to, opadł z powrotem na poduszkę. Raoul usiadł obok ze skołowaną głową. To prawda, nie mógł pozwolić, by Garbas sięgnął po fortunę wnuczki Umberta. Nie mogło do tego dojść, zwłaszcza po tym wszystkim, co Raoul przez nich wycierpiał. Sęk jednak w tym, że Raoul był ostatnią osobą, która mogłaby zapewnić Gabrielli bezpieczeństwo. Poza tym, czy Umberto naprawdę myślał, że dwudziestoczteroletnią dziewczynę – jakąkolwiek zresztą dziewczynę – da się tak łatwo namówić, by za niego wyszła? Co on jej mógł zaoferować? Byłaby głupia, gdyby się na coś podobnego zgodziła.
Wziął ponownie dłoń starca w swe ręce.
– Umberto… – zaczął błagalnym tonem. – Mój stary przyjacielu… Kocham cię ponad własne życie, ale… to nie miałoby sensu. Musi być jakiś lepszy sposób na zapewnienie Gabrielli bezpieczeństwa i ja, przyrzekam ci, ten sposób znajdę. Bo, widzisz… nie nadaję się na męża twojej wnuczki.
– Przecież nie każę ci jej kochać – powiedział z wyczuwalnym w głosie poirytowaniem.
W tym momencie do pokoju wkroczyła pielęgniarka.
– Koniec wizyty – powiedziała, delikatnie popychając w stronę drzwi Raoula, który w międzyczasie wstał. – Pacjent i tak jest już wyczerpany.
Raoul zrobił krok ku wyjściu, ale zatrzymał się, by spojrzeć jeszcze raz na przyjaciela. Ten patrzył na niego tak wymizerowanym, a jednocześnie pełnym błagania wzrokiem, że Raoul podjął decyzję.
– Ożenię się z nią – powiedział, nie zważając na pomruk niezadowolenia, jaki dobył się z ust pielęgniarki, zajmującej się poprawianiem łóżka i kroplówki. – Ożenię się z Gabriellą, jeśli tego chcesz.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Trzy tygodnie później

Zima nadeszła tego roku wcześnie i już pod koniec września świat spowiły ponure ciemne barwy, jak gdyby sama natura opłakiwała śmierć jej dziadka. Tak przynajmniej wydawało się Gabrielli D’Arenberg, gdy stała w mglistym dżdżu nad pokrytym grubą warstwą wieńców i kwiatów grobem Umberta na Cimetière de Passy. Ostatni z uczestników pogrzebu podchodzili właśnie do niej z kondolencjami, po czym całowali ją chłodnymi wargami w policzek na pożegnanie.
Sama miała już odejść i czekała tylko na Consuela, który, przeprosiwszy ją, odszedł na stronę, by odebrać jakiś ważny telefon. Razem mieli pojechać na stypę do hotelu, gdzie czekały już na gości stoły z kanapkami i koniakiem. W tym momencie czuła się jednak dobrze, stojąc samotnie nad świeżą mogiłą dziadka. Tu, w cieniu wieży Eiffla, wydawało jej się, że nie ma niczego, co mogłoby zaburzyć jej spokój, niczego, co zdołałoby przeniknąć grube kamienne mury cmentarza.
A jednak ktoś zdołał je przeniknąć i pojawił się teraz przed nią jak cień, wyłaniający się nagle z mglistego powietrza i zmierzający wyraźnie w jej kierunku. Wysoki, barczysty, szedł, rozglądając się dookoła pośród zdobiących groby rzeźb skrzydlatych, pulchnych aniołków. Przez krótką chwilę targał nią niepokój, gdy próbowała rozpoznać nadchodzącego, a gdy jej się to wreszcie udało, jej ciało przeniknął dreszcz ekscytacji.
Raoul!
Widziała go podczas nabożeństwa. Nie sposób było nie zauważyć jego sylwetki wystającej ponad tłum zebranych w kaplicy żałobników. Jej serce zabiło żywiej na myśl o spotkaniu z nim po tylu latach i przeżyła rozczarowanie, nie widząc go potem wśród zebranych nad grobem.
Raoul, o przenikliwym spojrzeniu czarnych oczu i zmysłowych wargach, był obiektem jej grzesznych fantazji, gdy była jeszcze nastolatką. I nawet teraz, na wspomnienie tamtych dziewczęcych zabaw, jej policzki oblały się rumieńcem. Pamiętała dobrze, jak na wiadomość o tym, że Raoul się ożenił, przepłakała całe dwa dni. Popłakała się również rok później na wiadomość o śmierci jego żony. Na szczęście on nie miał o tym wszystkim pojęcia, w przeciwnym razie nie mogłaby mu teraz spojrzeć w oczy. Na szczęście ona też już się z westchnień do niego wyleczyła…
Chrzęst żwiru na cmentarnej alejce stawał się coraz głośniejszy, poły skórzanego płaszcza furkotały na wietrze w rytm szybkiego marszu; czarne włosy spięte z tyłu w kucyk podkreślały wyraziste, wyciosane jakby dłutem rzeźbiarza, rysy twarzy. Spojrzenie jego oczu, ukrytych pod gęstą linią brwi, wydawało się jeszcze bardziej intensywne niż to, które zapamiętała sprzed kilkunastu lat. W tym jego spojrzeniu było coś wręcz przerażającego, podobnie jak coś, co kryło się w sprężystym chodzie – jak gdyby zdecydowany parł do jakiegoś celu, który chciał osiągnąć bez względu na przeszkody…
To przez deszcz i zimno, próbowała sobie wytłumaczyć ten jego dziarski chód Gabriella.
I oto stał teraz przed nią jak jakiś posąg antycznego boga na tle mgły, tak wysoki, że musiała aż zadzierać głowę, by patrzeć mu w oczy. Stał przed nią z poważną miną – na twarzy nie było ani śladu uśmiechu, który kiedyś prawie zawsze mu towarzyszył. Inna rzecz, że nie oczekiwała uśmiechu teraz, w taki dzień…
– Raoul, jak dobrze, że przyszedłeś – powiedziała.
Nie wiedział, co odpowiedzieć i Gabriella zaczęła się już zastanawiać, czy nie zachowała się przypadkiem wobec niego zbyt poufale. Ale wtedy on wziął jej obie dłonie w swoje, a jego kamienna twarz na moment się rozluźniła w krótkim uśmiechu, który jednak nie kłócił się z atmosferą żałoby i smutku.
– Ga-bri-e-lla… – powiedział powoli, jak gdyby celebrując dźwięk każdej sylaby. I przybliżył do niej swą twarz, by pocałować ją kolejno w oba policzki. Zadrżała, czując na sobie jego wargi i ciepły oddech; na moment wróciło wspomnienie dawnych fantazji. Wciągnęła w nozdrza dobrze jej znany uwodzicielski zapach ciała Raoula, przemieszany z charakterystyczną, wojskową jakby wonią skórzanego płaszcza; było zresztą w obecnym jego zapachu coś więcej, jakaś nuta, której nie potrafiła rozpoznać…
– Tak bardzo ci współczuję – powiedział, po czym odsunął głowę od jej twarzy.
Jej ręce, które jeszcze przed chwilą obejmowały jego ramiona, teraz opadły. Nie wiedząc, co z nimi zrobić, wsadziła je do kieszeni płaszcza. Uznała, że tak będzie bezpieczniej, na wypadek na przykład, gdyby przyszła jej nagle ochota rzucić mu się na szyję. Tamte fantazje może i należały już do przeszłości, ale oto Raoul stał tu żywy i realny przed nią, wysoki, barczysty i tak bardzo jej bliski. Dłonie Gabrielli zacisnęły się w kieszeniach płaszcza w piąstki.
– Nie wiedziałam, czy przyjdziesz – powiedziała, próbując zebrać słowa. Nie spodziewała się, że jego obecność będzie oddziaływać na nią aż tak bardzo po tych wszystkich latach. – Mogłeś zresztą zatrzymać się u nas. A właściwie, gdzie się zatrzymałeś? Mogłeś uprzedzić…
Wymienił nazwę hotelu, której nawet nie zapamiętała, tak była rozkojarzona. Ogarnęła ją teraz fala wspomnień związanych z dziadkiem. Raoul znał jej dziadka dłużej niż ona sama. Ich rodziny były ze sobą związane od niepamiętnych czasów do momentu, gdy tragiczny los zabrał głowy obu rodów.
– W końcu przecież… to i twoja tragedia – powiedziała.
Raoul przytaknął.
– Umberto był zacnym człowiekiem – powiedział głosem pełnym wzruszenia. – Będzie mi go bardzo brakowało. Bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić słowami.
Patrzyła na jego twarz, próbując dojść, co się w niej przez te lata zmieniło. Raoul wydawał jej się zawsze nie tyle przystojny, przynajmniej nie w klasycznym znaczeniu tego słowa, co w jakiś szczególny sposób intrygujący. Wyraźna rzeźba jego twarzy, z tajemniczymi bruzdami i cieniami na policzkach, przywodziła na myśl trudne zdarzenia z przeszłości i niebezpieczeństwa, którym musiał w życiu stawiać czoło. Z wiekiem tajemnica zaklęta w jego rysach jedynie narastała. Zarys dolnej szczęki stał się jeszcze bardziej ostry, cienie pod oczami głębsze, a same oczy jakby jeszcze bardziej nawiedzone. Pogrążona w zadumie ledwie zauważyła, że Raoul również z uwagą studiuje zmiany, jakie minione lata poczyniły na jej ciele i twarzy. Dostrzegając jego zatroskany wzrok, zastanawiała się nawet, czy coś z nią jest może nie tak, ale on uśmiechnął się wtedy do niej tym swoim ciepłym uśmiechem, który tak dobrze znała z przeszłości.
– Co się stało z tą małą Gabriellą, którą znałem? – zapytał żartobliwie. – Tą chuderlawą pannicą z warkoczykami, którą trzymała zawsze nos w książkach?
Roześmiała się, ukrywając zażenowanie. Starała się wysondować, czy jego dowcipna uwaga miała znaczyć, że obecna podoba mu się obecnie bardziej niż tamten podlotek; bo było to dla niej ważne. Już dawno pogodziła się z faktem, że nie jest modelowym typem kobiecego piękna – jej oczy były zbyt wielkie, a broda nieco wystająca, co jako nastolatka próbowała maskować, opierając ją często na dłoni podczas rozmów z przyjaciółmi. Ale to była jej twarz i w końcu ją zaakceptowała taką, jaka była.
– Wyrosła, Raoul. Tej chuderlawej pannicy nie ma już od dobrych paru lat.
– No tak… – westchnął Raoul. – Jak się przez te lata miałaś?
– Dobrze – odpowiedziała. – A czasem nie aż tak dobrze. Ale teraz znowu lepiej, bo ty tu jesteś. Cieszę się, że przyszedłeś.
– Ja też się cieszę – powiedział. – Ale… nie powinnaś tu być sama.
– Ależ nie jestem sama. Consuelo, mój przyjaciel, jest tu ze mną. Odszedł właśnie na chwilę… – Rozejrzała się dookoła. No tak, znikł najwyraźniej na dobre, z nim tak zawsze! – Miał odebrać ważny telefon, chyba od kogoś z jego fundacji. Prowadzi fundację na rzecz dzieci chorych na raka i białaczkę. Musi być zawsze pod telefonem, gdy dzwonią darczyńcy.
Mówiła tak dalej, wprawiona już w wymyślaniu wymówek dla nieobecności przyjaciela. Popatrzyła na zegarek. Jak można tak długo rozmawiać, choćby i z samym Rockefellerem! Zwłaszcza w taki dzień…
– Jedziemy zaraz do hotelu na stypę. Wszyscy już tam są.
Popatrzyła na niego i nagle przestraszyła się, że ten mężczyzna, o którym marzyła długie lata, nagle zniknie z jej życia tak szybko, jak się w nim teraz, po dwunastoletniej nieobecności, pojawił, i kto wie, kiedy go znowu zobaczy. Perspektywa niewidzenia go przez kolejnych kilkanaście lat była zwyczajnie zbyt okrutna.
– Przyjdziesz tam, prawda? Widziałam cię w kaplicy, ale potem znikłeś. Tak bardzo chciałam cię zobaczyć, porozmawiać…
Podniósł dłoń i odgarnął z jej policzka kosmyk, który się tam zabłąkał. Dotknął przy tym jej twarzy jedynie opuszkami palców, ale to wystarczyło, by poczuła ten dotyk całą sobą. Zadrżała.
– Oczywiście, że przyjdę – powiedział. – Będę zaszczycony.
Nie odsunął ręki, nadal bawił się kosmykiem jej włosów, zakładając go za ucho Gabrielli. Patrzył przy tym na nią z góry, na jej piękne czarne oczy.
– Gabby!
Wzdrygnęła się, słysząc swoje imię – wołał ją Consuelo nadchodzący cmentarną alejką. Zauważyła też, że Raoul nadal nie odsuwa swej dłoni, delikatnie gładząc jej szyję. To tylko gest przyjaźni ze strony starego znajomego, powiedziała do siebie, choć jej ciało mówiło co innego.
– No, idziesz już? – zapytał Consuelo, po czym stanął jak wryty, patrząc na sielankową scenę. – Spóźnimy się… – wyjąkał.
– Wydaje mi się, że to Gabriella na ciebie czekała – powiedział Raoul.
Gabriella była zaskoczona twardym tonem, z jakim Raoul powitał Consuela. Ten natomiast stał cały jak wmurowany, zastanawiając się, czy to, co widzi przed sobą, aby mu się nie śni. Gabriella uznała, że sytuacja robi się nieco kłopotliwa. Podniosła dłoń i odsunęła palce Raoula od swej twarzy. Nie chciała jednak rozstawać się z jego dotykiem zupełnie, trzymała więc nadal jego dłoń w swojej. Zauważyła, że jemu też nie spieszy się, by ten ich kontakt przerywać.
– Czy ja o czymś nie wiem? – spytała po chwili, patrząc to na jednego, to znów na drugiego mężczyznę, po raz pierwszy zauważając podobieństwa i różnice między nimi. Obaj mieli ciemną, południową karnację skóry, jak przystało na prawdziwych Hiszpanów, ciemne oczy i takież włosy. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Raoul był zdecydowanie wyższy, bardziej barczysty, dominujący. Przy nim Consuelo, który tak naprawdę był średniego wzrostu, wydawał się po prostu mały.

Noce i dnie w Toskanii - Cathy Williams
Maude Thornton nie chce martwić rodziców swoim statusem singielki, zabiera więc na rodzinne przyjęcie swojego szefa Matea Moreno. Mateo też ma w tym interes. Liczy, że publiczne pokazanie się z piękną kobietą ostatecznie zniechęci jego byłą dziewczynę Cassie. Cassie, żeby się odegrać, rozpowszechnia wiadomość o ślubnych planach Matea – zadeklarowanego kawalera. Ścigani przez paparazzi Maude i Mateo uciekają do jego posiadłości we Włoszech. Po powrocie planują poinformować wszystkich o zerwaniu rzekomych zaręczyn. Jednak ich plan nie uwzględnia tego, co zrodzi się podczas ich wspólnych dni i nocy w Toskani…
Legendy Wenecji - Trish Morey
Milioner Raoul del Arco obiecuje swemu umierającemu mentorowi poślubić jego wnuczkę, Gabriellę. Tylko tak uratuje ją przed małżeństwem z człowiekiem, który udaje miłość, lecz czyha jedynie na jej majątek. Gabriella zakochuje się w Raoulu i z radością go poślubia. Niestety, coraz więcej jego zachowań budzi jej niepokój. Wątpliwości nasilają się, gdy zaraz po ślubie Raoul zabiera Gabriellę z pięknej Wenecji do swego mrocznego zamku w Hiszpanii…

Nowy sąsiad lady Eve

Helen Dickson

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 643

ISBN: 9788329110648

Premiera: 08-08-2024

Fragment książki

Mając przed sobą kolejny pracowity dzień, ubrana w znoszoną niebieską sukienkę oraz w szeroki słomkowy kapelusz chroniący włosy przed słońcem, Eve opuściła dom i skierowała się na pole za murami Grange, pięknego, starego domu otoczonego okazałymi wiązami. Na niebie wschodziło słońce, oblewając ziemię złocistym światłem. Jaskółki krążyły nad czerwonymi makami na obrzeżach pola pełnego złotych kłosów.
Eve westchnęła, zatrzymując się i spoglądając na okolicę. To była jej ulubiona pora dnia, kiedy ciszy jeszcze nie mąciło całodzienne zbieranie plonów.
Nagle rozległ się wystrzał. Stado ptaków wzbiło się w powietrze, trzepocząc skrzydłami i skrzecząc wściekle. Eve ruszyła biegiem w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Dotarła do drogi przecinającej gęsty las. Wrosła w ziemię na widok, który zastała. Szybko ogarnęła wzrokiem sytuację. Na mokrej od rosy trawie leżał mężczyzna, a z rany na jego ramieniu sączyła się krew. Jego wystraszony koń stał nieopodal. Jednak uwagę Eve przykuł przede wszystkim jej brat Robert, który stał nieco dalej ze strzelbą w ręce, wyraźnie przerażony.
– Robert! Coś ty zrobił?
– Nic. Polowałem na króliki. Czy on nie żyje?
Eve natychmiast przystąpiła do działania, klękając obok leżącego mężczyzny. Kiedy położyła dłoń na jego klatce piersiowej, odetchnęła z ulgą.
– Dzięki Bogu, oddycha.
– To dobrze – odezwał się mężczyzna, otwierając oczy i skupiając wzrok na jej twarzy.
Cofnęła się, nie pojmując przez moment, co się dzieje. Głos mężczyzny brzmiał stanowczo i pewnie. Miał przystojną, szczupłą twarz o kwadratowej szczęce, ciemne, ładne brwi i pełne usta. Ubranie, choć pokryte kurzem z drogi, wskazywało na jednego z najlepszych londyńskich krawców, co znaczyło, że mężczyzna podróżował z daleka. W trakcie upadku spadł mu cylinder, odsłaniając ciemne, zmierzwione włosy lśniące w porannym słońcu. Spojrzała w dwoje przejrzystych oczu. Tętniły życiem i intensywnością, srebrzystoszare i błyszczące.
– Jest pan ranny – stwierdziła, przenosząc wzrok na jego ramię, gdzie rękaw marynarki nasiąkł krwią. – Miejmy nadzieję, że to nic poważnego.
Podniósł się z trudem, krzywiąc się, gdy ból przeszył jego bark. Oparł się o gruby pień drzewa, zamknął oczy i odchylił głowę, oddychając ciężko.
Bez zbędnych ceregieli Eve energicznie rozsunęła jego nasiąkniętą krwią marynarkę. Poluzowała fular pod szyją i kamizelkę oraz rozpięła koszulę, przybierając beznamiętny wyraz twarzy podczas oględzin rany. Potem wstała, podciągnęła sukienkę i oderwała kawałek halki. Złożyła materiał, którym następnie zatamowała krwawienie.
– Rana nie jest głęboka, miał pan szczęście.
– Szczęście? – skwitował ironicznym tonem. – Miło, że tak pani sądzi.
Ujęła dłoń mężczyzny i położyła na prowizorycznym opatrunku.
– Proszę mocno uciskać. Pójdziemy do domu i porządnie ją opatrzę.
– Nie trzeba. Proszę pomóc mi wsiąść na konia, potem pojadę dalej. Mój lekarz obejrzy ranę.
– Nie warto o tym dyskutować. Mój dom jest niedaleko. – Wstając, zwróciła się do brata: – Pomóż nam, Robercie.
– Rozumiem, że to ten młody człowiek mnie postrzelił.
– Na to wygląda – odparła.
Wolała nie myśleć o konsekwencjach ani o tym, jak do tego doszło, skoro brat polował na króliki.
– Na pewno wszystko się wyjaśni, ale najpierw trzeba opatrzyć ranę. Jeśli śrut nadal w niej tkwi, trzeba go usunąć, ale według mnie to tylko draśnięcie.
Razem z bratem pomogli mężczyźnie stanąć na nogi. Oparł się o drzewo, chwiejąc się niepewnie.
– Pomóżcie mi wsiąść na konia.
– To niewskazane i nierozsądne. Może pan spaść i doznać poważniejszych obrażeń.
– Zawracanie głowy – sarknął.
– No właśnie. Robercie, weź konia. A teraz chodźmy – poleciła, podając bratu swój kapelusz. Zarzuciła sobie rękę mężczyzny na ramiona. – Jeśli pan się na mnie oprze, dojdziemy wkrótce do domu. Proszę uciskać ranę.
– Jestem pod wrażeniem pani zaradności, panno…?
– Pani – sprostowała. – Pani Eve Lansbury.
– Ach… Żona Matthew Lansbury’ego.
– Wdowa – poprawiła.
Popatrzył na nią uważnie.
– Tak, oczywiście. Przykro mi z powodu pani straty. – Zawahał się i zamknął oczy, gdy na moment go zamroczyło. – Co mi się stało, do cholery?
– Został pan postrzelony. Proszę nie przeklinać – skarciła go. – Jest czas i miejsce na nieprzyzwoity język, ale nie teraz, więc byłabym wdzięczna, gdyby pan się pohamował.
Drgnęły mu usta, ale stłumił uśmiech.
– Przepraszam, całkiem się zapomniałem. Nie chciałem wykazać się brakiem szacunku.
– Dziękuję. A teraz chodźmy, zanim wykrwawi się pan na śmierć.
W milczeniu zaprowadziła go bezceremonialnie do domu. W połowie drogi odniosła wrażenie, że byłby w stanie iść o własnych siłach, ale najwyraźniej był zadowolony, że przyjęła na siebie część jego ciężaru. Spróbowała ocenić w myślach jego charakter. Według niej był pewny siebie i uparty. Od śmierci męża nie przebywała tak blisko żadnego mężczyzny. Objęta ramieniem nieznajomego, poczuła ciepło, wigor i twarde mięśnie oraz lekki aromat cygar i brandy w jego oddechu, który muskał jej policzek.
Kiedy dotarli do domu, podniosła spódnice, żeby wygodnie wejść po schodach, odsłaniając solidne buty, które zakładała do pracy w polu.
– Świetne buty. Armia mogłaby w takich długo maszerować.
Opuszczając spódnice, Eve spojrzała na niego.
– A pan coś o tym wie, panie…?
– Hrabia Levisham, Maxim Randall. I owszem, wiem, bo buty moich żołnierzy nie zawsze były tak dobrej jakości.
– Widziały lepsze dni, ale nadal dobrze mi służą.
Kiedy Eve poznała jego tożsamość, jej twarz przybrała dziwny wyraz, a w oczach pojawiła się głęboka niechęć, którą dostrzegł. Patrzył na Eve trochę rozbawiony, trochę zaciekawiony, a trochę drwiąco.
– Takie spojrzenie oznacza, że słyszała pani o mnie.
– Mieszka pan w sąsiedztwie, zatem pańskie imię jest mi znane.
To była prawda. Wiedziała również, że po śmierci brata, który zginął na polowaniu, odziedziczył tytuł i posiadłość Netherthorpe. Po tym, co słyszała o znamienitym sąsiedzie, niekoniecznie chciała go poznawać. Miał może ze trzydzieści lat, emanował arystokratyczną elegancją i poczuciem władzy. Według lokalnych plotek był aroganckim mężczyzną, który w czasie wolnym od wojskowej służby robił, co mu się żywnie podobało i z kim chciał. W plotkach łączono go z kilkoma pięknymi kobietami z Londynu, a jego skandale były głośne. Każda rozważna młoda kobieta dbająca o reputację trzymałaby się od niego z daleka.
Eve pomogła mu wejść do domu.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała, odsuwając się od niego. – Myślę, że może pan już iść sam. Proszę tędy.
Poszła przed nim do salonu i wskazała sofę pod oknem. Wygładziła spódnice i pospieszyła do kuchni.
Agatha Lupton, wieloletnia gospodyni w Grange, przygotowywała kolację. Z podwiniętymi rękawami rozwałkowywała ciasto na mięsną zapiekankę, a policzki miała umazane mąką. Spojrzała na Eve, nie przerywając pracy.
– Co się stało? – zapytała, zauważając jej zarumienioną twarz.
– Mamy mały kryzys – odparła Eve, napełniając miskę wodą i zabierając z szafki opatrunki. – Nowy lord Levisham z Netherthorpe został postrzelony i potrzebuje pomocy.
Agatha przerwała wałkowanie ciasta, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
– Dobry Boże! Hrabia Levisham z Netherthrope? Postrzelony? Kto, u licha, zrobiłby coś takiego?
– Nie wiem – odparła Eve. Postanowiła nie obwiniać brata, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. – Na szczęście rana jest powierzchowna i nie zagraża życiu.
– Sal jest na górze i sprząta dziecięcy pokój. Zawołać ją?
– Nie. Dam sobie radę.
– Jaki on jest, ten nowy hrabia? Podobny do poprzedniego?
– Nie obracałam się w tych samych kręgach co Andrew Randall, więc nie wyrobiłam sobie o nim opinii. Z tego, co pamiętam, a spotkałam go tylko raz i widywałam od czasu do czasu w kościele, są do siebie podobni, choć moim zdaniem obecny hrabia Levisham jest nieco wyższy od brata . Gdy tylko opatrzę mu ranę i pojedzie do siebie, odetchnę z ulgą.
Po powrocie do salonu Eve postawiła miskę z wodą na stoliku i ostrożnie zdjęła zakrwawiony materiał z ramienia hrabiego.
Jego nagie, umięśnione ramię i bark lśniły w miękkim świetle. Na szczęście rana nie krwawiła już tak mocno.
Eve rozchyliła ją, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej śrutu. Kiedy upewniła się, że tam nie tkwi, zanurzyła szmatkę w wodzie i przystąpiła do przemywania rany. Twarz hrabiego stężała, po chwili zacisnął zęby. Serce jej się krajało, bo nie chciała sprawiać mu bólu. Natomiast dotykanie jego ciała było strasznie intymne. Był silny i smukły, ale nie chudy, miał twarde mięśnie. Opatrywała go szybko i sprawnie.
– Przeżyje pan – stwierdziła, starając się skupić na czynnościach i nie myśleć o jego ciele. – Pewnie będzie pan chciał, żeby to obejrzał pański lekarz, ale to powierzchowna rana i wkrótce się zagoi.
– Jestem przekonany, że pani opatrunek wystarczy.
– Trzeba go często zmieniać, dopóki rana nie zacznie się goić. Na pewno ktoś się tym zajmie. Czy dobrze domyślam się, że właśnie wrócił pan z zagranicy?
– Tak. Z Hiszpanii. Miło z pani strony, że pani mi pomaga.
– Przynajmniej tyle mogę zrobić – odparła, zerkając na brata czającego się w drzwiach, wciąż ze strzelbą w ręce i pobladłą twarzą. – Lepiej idź i schowaj to, Robercie, zanim znowu kogoś postrzelisz.
– Ale to nie ja. Przysięgam, że to nie ja.
Hrabia Levisham popatrzył na niego uważnie.
– Niewiarygodne, że przez ostatnie cztery lata walczyłem z Francuzami, unikając ostrzału z karabinków i armat, a po powrocie do domu padłem ofiarą młodego mężczyzny polującego na króliki. Błagam, nie rozpowiadajcie tego. Stałbym się pośmiewiskiem.
Miał ironiczny i kpiący ton głosu. Nie wpłynęło to dobrze na nastrój Eve.
– Może powinien pan wysłuchać mojego brata. Jeśli twierdzi, że tego nie zrobił, to tak było. On nie kłamie.
Przyjmując z ulgą obronę siostry, Robert wszedł do pokoju.
– To prawda. Nie wystrzeliłem dzisiaj ani razu. Proszę – powiedział, podsuwając broń pod nos hrabiego. – Może pan sprawdzić, czy strzelałem.
– Więc jeśli nie ty, to kto?
– Nie mam pojęcia. Ktoś strzelił z naprzeciwka.
Hrabia zamyślił się. Jego twarz wyglądała sympatycznie, ale wzrok miał nieprzenikniony. Następnie skinął głową.
– Dobrze. Wierzę ci. – Odsunął lufę strzelby od twarzy. – Zaczynam rozumieć, że celem byłem ja, a nie królik. Dowiem się, kto za tym stoi. Czy widziałeś kogoś podejrzanego?
– Tak. Zauważyłem mężczyznę znikającego wśród drzew. Nie widziałem jego twarzy. Miał na sobie ciemne ubranie i kapelusz nasunięty na oczy.
– Jego koń? Jakiej był maści? Brązowy, kary? – dopytywał się hrabia.
– Ciemnobrązowy, ale kiedy usłyszałem strzał, byłem bardziej skupiony na tym, co się stało, niż na jego koniu.
Hrabia skinął głową z ponurym wyrazem twarzy.
– Ktokolwiek to był, wiedział, że jadę do Netherthorpe. Czekał na mnie. Nie próbował mnie okraść, więc zakładam, że chciał mnie zabić. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Skoro raz spróbował, to nie zrezygnuje.
Eve spojrzała na niego.
– Musi pan zadbać o swoje bezpieczeństwo i zachować należytą ostrożność.
– Taki mam zamiar. Nie jestem typem, który boi się własnego cienia i cofa przed niebezpieczeństwem. Jako żołnierz musiałem uważać, nie przewidziałem jednak, że będę musiał zachować ostrożność także w domu.
– Wygląda na to, że ma pan wroga, który życzy panu śmierci. Robert, hrabia Levisham na pewno doznał szoku. Nalej mu brandy, a potem schowaj strzelbę. Wiesz, że nie lubię broni.
Robert zrobił, co mu kazała, nalał brandy i podał hrabiemu, po czym zniknął.
– Robert ma wkrótce wyjechać do Woolwich, do Królewskiej Artylerii. Cieszy się na ten wyjazd.
– Odbyłem tam szkolenie. Przy odrobinie szczęścia wojna w Hiszpanii skończy się, zanim pani brat zostanie wysłany na front.
– Mam taką nadzieję. Gdy tylko uda się pokonać Bonapartego, wojna dobiegnie końca.
Eve kontynuowała opatrywanie rany, nakładając na nią leczniczą maść.
– Nie wróci pan do swojego pułku?
– Nosiłem mundur tak długo, że stał się niemal częścią mojej osobowości, ale nie, nie wrócę.
Eve podniosła wzrok i spojrzała na niego.
– Czy wyczuwam nutę żalu?
Lekko kiwnął głową.
– Po dwunastu latach służby niełatwo przystosować się do życia w cywilu.
– A więc rozstał się pan z mundurem – powiedziała, spoglądając na jego świetnie skrojoną i uszytą marynarkę. – Pański krawiec na pewno jest zachwycony możliwością ubierania tak znamienitego bohatera wojen z Bonapartem. No cóż – dodała z lekkim rozbawieniem – dżentelmen w tak drogim i stylowym ubraniu będzie przedmiotem zazdrości każdego kawalera w Londynie.
– Mam szczęście, jeśli chodzi o krawca. Od wielu lat szyje mi ubrania, głównie mundury. Odkąd odszedłem z wojska, cieszy się, że może w końcu ubrać mnie tak, bym prezentował się jak prawdziwy dżentelmen.
– Właśnie. Sądzę, że nawet król stylu i mody, pan Brummel, na pana widok przysiądzie z wrażenia.
Widząc jego zaskoczone spojrzenie, roześmiała się.
– O tak, hrabio. Może i mieszkam i pracuję na wsi, ale bywam w Londynie, mam rodzinę w Kensington. Nawet ja słyszałam o ekstrawaganckim panu Brummelu.
– Są tacy, którzy nie słyszeli. Mój krawiec ma wyrafinowany gust i strojenie mnie w krzykliwe stroje byłoby sprzeczne z jego zasadami, ja zaś nie mam ochoty upodabniać się do przesadnie wystrojonego Beau Brummela. Poza tym słyszałem, że ten pan ostatnio wypadł z łask księcia regenta. Krążą też plotki, że jest naprawdę mocno zadłużony i nie nosi się już tak stylowo jak kiedyś. – Rzucił posępne spojrzenie Eve, która nadal opatrywała ranę. – Czy pani uwaga co do mojego ubrania była sugestią, że jest z nim coś nie tak?
– Nie, skąd. Właściwie to powinnam pochwalić talent pańskiego krawca, chociaż przypuszczam, że bardzo by się zdenerwował, widząc, w jakim stanie jest teraz pańska marynarka. Przykro mi z powodu śmierci pańskiego brata. Całe hrabstwo było wstrząśnięte. Straszna tragedia.
– Tak, owszem – rzucił krótko z miną wskazującą, że nie ma ochoty o tym rozmawiać. – Pani pracownicy będą zajęci teraz żniwami – stwierdził, zmieniając temat i uważnie obserwując jej twarz.
– Zaczynamy jutro, przynajmniej taką mam nadzieję, o ile uda mi się znaleźć pomocników.
– Nie zgłosili się żadni robotnicy do wynajęcia?
– Nie. Nie w tym roku.
– Czemu? O tej porze roku nie brakuje ludzi szukających pracy.
– Wiem, ale ten rok jest inny. Wszyscy w okolicy zbierają plony, więc jest popyt na robotników. Zazwyczaj dopisywało nam szczęście. Ci, którzy pracowali tu w przeszłości, często wracali. W tym roku jest inaczej.
– Dlaczego jest inaczej?
– Sir Oscar Devlin płaci im kilka szylingów więcej, niż ja mogę zapłacić, więc ci, którzy pracowali dla mnie od lat, teraz poszli do niego.
– A co z ich lojalnością wobec pani?
Wzruszyła ramionami.
– Nie ma znaczenia, gdy w grę wchodzą pieniądze.
– Nie może pani pójść do niego i wyjaśnić, jak pani szkodzi?
Pokręciła głową.
– Sir Oscar Devlin jest ostatnim człowiekiem, którego poprosiłabym o przysługę. Ani mi się śni. Nie winię pracowników, mają rodziny na utrzymaniu. Każdy grosz się liczy. Jakoś sobie poradzimy. Wygląda na to, że co roku nad zbiorami ciąży jakaś klątwa. Jak nie kiepska pogoda, to słabe plony. W zeszłym roku były słabe i rok wcześniej też. W tym roku doskwiera nam brak pracowników. .
– Pracuje pani w polu?
– Pracuję i równocześnie nadzoruję pracę. Zawsze jest wiele do zrobienia w posiadłości, ale teraz mamy wyjątkowo pracowity czas. Zebranie zboża przed załamaniem pogody jest najważniejsze.
Zaskoczył ją, ujmując jej dłoń i przeciągając kciukiem po odciskach na jej ręce.
– Widzę, że pani ciężko pracuje. Praca w polu nie jest dla dam.
– Nie jestem słabą kobietką ani też damą – odparła, cofając rękę. – Wiem, że to, co robię, jest źle widziane przez mieszkańców Woodgreen. Mają mnie za dziwaczkę, ale nie przeszkadza mi to. Po prostu robię swoje. Ziemia jest zawsze taka sama, nie ocenia. Poza tym grupa, która zwykle przychodzi tutaj pracować o tej porze roku, składa się z kobiet i dzieci. Dlaczego miałabym tylko patrzeć, jak harują?
– A pani reputacja?
– Jaka reputacja? Zdaję sobie sprawę, że dostarczam rozrywki w Woodgreen, prawdopodobnie będzie tak jeszcze przez wiele lat. Nie przejmuję się tym w najmniejszym stopniu, więc niech pan daruje sobie takie uwagi.
– Dobrze.
– Świetnie.
Eve zamilkła, czując na sobie jego wzrok. Niby jak miała mu powiedzieć, że jej sytuacja jest fatalna? Jeszcze nigdy nie było tak źle. Każdy zarobiony grosz wkładała w posiadłość. Życie było ciężkie, a żal bezcelowy, mimo to ciągle ją dławił i przytłaczał.
– Więc ma pani zatarg z Oscarem Devlinem?
– Owszem. Chciałby, żeby wszyscy w Woodgreen i okolicach traktowali go jak władcę, bo posiada najwięcej ziemi. Tylko mój majątek i oczywiście część terenów Netherthorpe, która należy do pana, są poza jego kontrolą, ale nie ma oporów przed próbami przejęcia przynajmniej części z nich.
– Prośbą albo groźbą, z tego co wiem.

Eve samodzielnie zarządza posiadłością. Już dawno pogodziła się z losem biednej wdowy. Jej życie nabiera barw za sprawą nowego sąsiada, lorda Maxima Levishama. Chociaż z natury skryta, szybko obdarza go zaufaniem. Powierza mu wiele tajemnic, lecz reaguje złością, ilekroć Maxim w dobrej wierze ingeruje w jej życie. Nie wie, że zawróciła mu w głowie, a jej gwałtowne reakcje nie tyle go denerwują, co wprawiają w romantyczny nastrój. Inny nazwałby ją sekutnicą, dla niego Eve jest jak tropikalna burza – gwałtowna, ale cudownie odświeżająca. Cierpliwie walczy o jej uczucie i obiecuje, że nigdy nie zażąda, by wyrzekła się swej dumy…

Pojadę z tobą wszędzie

Joss Wood

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1252

ISBN: 9788383425801

Premiera: 01-08-2024

Fragment książki

Lex czekała w hali przylotów międzynarodowego lotniska w Kapsztadzie. W jednej ręce trzymała mrożoną kawę, a w drugiej wysłużoną tabliczkę z napisem Thorpe Industries. Od dawna myślała o zrobieniu nowej, ale poza pracą, odwożeniem sióstr na zajęcia pozalekcyjne, pomaganiem im w odrabianiu lekcji, gotowaniem obiadów i pisaniem pracy magisterskiej, czasu miała naprawdę mało.
Zdmuchnęła z czoła niesforny lok w kolorze miedzi. Zbyt długie włosy splotła w warkocz, ale zdążył się już rozpaść. Pilnie potrzebowała fryzjera, kosmetyczki, masażu i dwóch milionów dolarów… Spojrzała na tablicę przylotów i sprawdziła godzinę na telefonie. Samolot z Londynu wylądował piętnaście minut temu, więc pasażerowie powinni za chwilę opuścić terminal.
Przez ostatnie kilka lat odebrała z lotniska wielu pracowników Thorpe Industries i ciekawa była, kto to będzie tym razem. Czasem była to zarzucająca ją pytaniami gaduła, z szeroko otwartymi z ekscytacji oczami. Innym razem był to przyklejony do telefonu lub wpatrujący się w tablet milczek. W takich przypadkach miała nieodpartą ochotę zasugerować, by zamiast na ekran telefonu spojrzał przez okno, by podziwiać pokrytą często chmurami jak obrusem Górę Stołową. Chciała pokazać sięgające horyzontu, dzikie zimą, a spokojne latem morze. Pragnęła przypomnieć, że są w jednym z najpiękniejszych miast na świecie i szkoda czasu na wpatrywanie się w smartfon. Zamiast tego jednak w milczeniu prowadziła samochód. Była to jej pracą, której bardzo potrzebowała.
Sącząc kawę, miała nadzieję, że dodatkowa porcja kofeiny w podwójnym espresso postawi ją na nogi. Zasnęła wczoraj na blacie kuchennego stole około drugiej w nocy. Gdy w końcu położyła do łóżka Nixi i Snow, była wykończona. Studiowała psychologię sądową. Usiadła do nauki, zrobiła obowiązkowe moduły, ale żałowała, że nie ma czasu, by zagłębić się w temat. Nie lubiła być przeciętna i nie wykorzystywać swojego potencjału, ale doba miała tylko dwadzieścia cztery godziny.
Lex zauważyła pasażerów lotu z Londynu wchodzących do hali przylotów. Unosząc tabliczkę, zastanawiała się, czy czeka na zbliżającą się wysoką blondynkę w białych lnianych spodniach, czy może na idącego obok dziwacznie wyglądającego faceta w okularach w rogowych oprawkach. To jednak byli pasażerowie pierwszej klasy. Ona zazwyczaj odbierała pasażerów klasy ekonomicznej.
Lotnisko jak zawsze pełne było ludzi. Nagle jej uwagę przykuł wyższy niż reszta pasażerów mężczyzna. Lex natychmiast zwróciła uwagę na jego charakterystyczne dla pływaków szerokie ramiona i wąskie biodra. Rękawy kaszmirowej koszulki w serek opinały opalone, muskularne ramiona. Delikatny materiał otulał jego szeroki tors. Czarne spodnie podkreślały długie i silne nogi. Modne czarno-białe buty zakrywały duże stopy, a eleganckiego wyglądu dopełniała trzymana w ręku wyglądająca na drogą torba i elegancka aktówka na laptopa.
Lex odebrało na chwilę mowę, a nogi zatrzęsły jej się z podniecenia. Była singielką i nic nie wskazywało, by w bliższej lub dalszej przyszłości miało się to zmienić. Nawet gdyby miała czas na romans, a przecież go nie miała, większość kandydatów zrezygnowałaby natychmiast na wieść, że jej życie miłosne musiałoby być podporządkowane obowiązkom wobec przyrodnich sióstr.
Nawet gdyby chciała związku, a przecież go nie chciała. Jej mama często zmieniała mężczyzn, miała cyniczne podejście do miłości i ludzkiej zdolności do poświęceń. To zraziło Lex. Poza tym posiadanie faceta byłoby dla niej niepraktyczne i niewykonalne. Nawet krótki romans byłby kłopotliwy, ale dla takiego kogoś jak ten Pan Przepiękny byłaby w stanie się poświęcić i wcisnąć go w swój napięty plan dnia, a raczej nocy.
Zatrzymał się, wyjął telefon z tylnej kieszeni spodni i spojrzał na ekran. Miał gęste, kruczoczarne włosy. Nie widziała koloru jego oczu. Miał długi nos, mocno zarysowaną szczękę i wysokie kości policzkowe. Nie był typowym przystojniakiem o banalnej urodzie ładnego chłopca, ale bijąca od niego męskość mogła zatrzymać ruch uliczny. Lex uśmiechnęła się, obserwując kobietę, która tak się w niego zapatrzyła, że aż wpadła na wózek bagażowy. Nie dziwiła jej się. Pan Przepiękny zdecydowanie zasługiwał na uwagę.
Nie mogąc oderwać od niego wzroku, patrzyła, jak wyraźnie sfrustrowany przeczesuje włosy dłonią i podnosi do ucha telefon. Wyglądał na Włocha, może Greka lub Araba. Jego narodowość nie miała znaczenia, bo pod każdą szerokością uważany byłby za przystojniaka.
Musiała przestać się na niego gapić, zanim zauważy jej otwarte usta i szkliste oczy. Chyba powinna częściej wychodzić z domu, skoro przypadkowy przystojny facet robi na niej aż takie wrażenie.
Niestety oderwanie od niego wzroku okazało się trudniejsze, niż myślała. Kiedy właśnie miała przestać się w niego wpatrywać, odwrócił głowę w jej kierunku i ich spojrzenia się spotkały. Pomimo dzielącej ich odległości poczuła gorąco, gdy jego spojrzenie lustrowało jej wysoką sylwetkę. Nietrudno było się domyśleć, o czym myśli: jasnorude, długie kręcone włosy układające się w kosmyki wokół twarzy w kształcie serca. Skóra gęsto pokryta piegami, mały nos, szerokie usta i zielone oczy. Wysoki, zbyt chudy rudzielec ubrany w czarne dżinsy, buty motocyklowe, zniszczoną, czarną dżinsową kurtkę i białą koszulkę z długim rękawem.
Nie odwrócił wzroku ani nie odszedł. Jego atrakcyjność spowodowała, że ziemia się zatrzęsła i poczuła, jak miliony maleńkich igieł uderzają w jej bardzo wrażliwą nagle skórę. Była oszołomiona, a otaczające ją dźwięki i kolory zdawały się być wyjątkowo intensywne. Może dostała wylewu, bo wszystkie zakończenia jej nerwów wydawały się płonąć.
Mężczyzna podniósł niewielką torbę podróżną i zaczął iść w jej kierunku. Była przerażona, że naprawdę może zechcieć z nią porozmawiać. Nie miała doświadczenia we flirtowaniu. Przesępowała z nogi na nogę, a jej serce dudniło głośno. Nie mogła złapać tchu, a – pomimo wypitej kawy – czuła w ustach taką suchość, jakby nie piła nic od tygodni. Jak ma zareagować, jeśli coś do niej powie? Lex szybko odwróciła się za siebie. Może jego zainteresowanie wzbudził ktoś stojący za nią, a ona źle zinterpretowała tę sytuację? Nie, zdecydowanie szedł w jej kierunku.
Stojąc na zatłoczonym lotnisku, czuła się zupełnie naga. Czuła się tak, jakby znał ją i jej sekrety. Jakby wiedział, że pod maską beztroskiej powierzchowności była zagubiona i poddawała w wątpliwość wszystko, co robiła.
Kiedy się zbliżał, bezskutecznie próbowała odwrócić wzrok. Co się z nią działo? Gdy był już całkiem blisko, Lex zauważyła, że jego oczy mają brązowy kolor topazu. Błyszczały doskonałą mieszaniną złota, bursztynu i odcieni zieleni. Gdy był zaledwie kilka kroków od niej poczuła się zupełnie wytrącona z równowagi, a trzymana dotąd w rękach tabliczka upadła na ziemię. Dotarł do niej zapach jego wody kolońskiej, męskiej kombinacji drzewa sandałowego, limonki i czegoś ziołowego. Musiał niedawno wziąć prysznic, bo końcówki jego falowanych włosów wciąż były mokre. Nie zadał sobie trudu, by się ogolić, i zarost pokrywał jego policzki i brodę. Z bliska wyglądał jeszcze lepiej.
– Jestem Cole Thorpe.
Zanim zdążył dokończyć zdanie, w tylnej kieszeni dżinsów Lex rozległ się dzwonek tak donośny, że aż podskoczyła. Dzwonek wył jak syrena okrętowa. Specjalnie był tak głośny, by mogła go usłyszeć z każdego zakątka domu. Na jego dźwięk Lex ścisnęła trzymany w dłoni kubek z kawą tak mocno, że pokrywka odskoczyła, a ona z przerażeniem patrzyła, jak strumień zimnej kawy leci w kierunku jego twarzy i szerokiego, ukrytego pod kaszmirem torsu.

Cole był przyzwyczajony, że prosto z prywatnego odrzutowca przesiada się do samochodu, który natychmiast zawozi go do miejsca przeznaczenia. Podróż do Kapsztadu niewiele miała wspólnego z tymi standardami. Gdyby wszystkim zajął się jego wieloletni asystent, już byłby w drodze do Thorpe Industries. Gary był jednak na urlopie rodzicielskim, więc Cole musiał się zdać na asystentkę, którą znalazł przez agencję pośrednictwa pracy. Okazało się, że daleko jej do profesjonalizmu. Postanowił, że do wieczora się jej pozbędzie. Miał zbyt wiele na głowie i potrzebował kogoś, kto ułatwi mu życie, a nie je utrudni.
Po tym, jak stracił piętnaście minut, bezcelowo krążąc po lotnisku, w końcu udało mu się dodzwonić do kogoś w Thorpe Industries. Powiedziano mu, że kierowca kobieta będzie czekać na niego w hali przylotów. Będzie miała tabliczkę i trudno będzie jej nie zauważyć. Usłyszał, że prawdopodobnie będzie ubrana w czarną sukienkę i ma rude włosy.
Gdy tylko zaczął szukać jej wzrokiem, natychmiast ją rozpoznał i dostrzegł, że mu się przygląda. Po raz pierwszy jego stopy wydały się przykleić do podłogi, a w płucach zabrakło powietrza.
Była wysoka. W masywnych, brzydkich butach mogła mieć ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Powiedzieć, że jest ruda, to jakby powiedzieć, że słońce jest w żółtym kolorze. Jej długie, kręcone włosy nie były rude, pomarańczowe, czy kasztanowe. Była to kakofonia barw, przypominająca mu opadłe liście pod koniec jesieni w Parku Narodowym Bukhansan w Korei Południowej. I te piegi… Nie były zaledwie śladem na nosie lub policzkach. Cała jej twarz pokryta była Drogą Mleczną maleńkich gwiazdek w kolorze cynamonu.
Jego uwagę przykuły nie tylko włosy i piegi. Była szczupła i zgrabna. Miała idealnie zakrzywione brwi nad jasnymi, zielonymi, a może niebieskimi oczami oraz szerokie, seksowne usta. Zdecydowanie zwracała na siebie uwagę.
Cole spojrzał na trzymaną przez nią do góry nogami tabliczkę. Poczuł ukłucie zawodu. Była pierwszą od miesięcy kobietą, która go zainteresowała. Ostatnie pół roku było dla niego bardzo intensywne, a życie seksualne spadło na sam dół jego listy priorytetów. I to właśnie ona musiała okazać się pracującą dla Thorpe Industries kierowcą. A on miał zasadę, że nie romansował w pracy.
Wsunął telefon do tylnej kieszeni dżinsów, przerzucił torbę przez ramię i zaczął przeciskać się przez tłum ludzi. Jej nieufny wzrok i lekko rozchylone usta wyraźnie wskazywały, że jego zainteresowanie jej osobą było odwzajemnione. Po wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie kilka miesięcy, nie tego jednak potrzebował.
Zwalniając, upomniał się w duchu, by wziąć głęboki oddech i nie tracić nad sobą kontroli. Był zmęczony, zestresowany, przepracowany i reagował zbyt emocjonalnie. Była przecież jedną z wielu kobiet, nikim szczególnym. Nie miał czasu na romanse. Miał fundusz do zarządzania, firmę, której nie chciał sprzedać, i życie do uporządkowania. W Kapsztadzie spędzi zaledwie tydzień lub dwa.
Targany niespodziewanymi emocjami, Cole z trudem zbliżał się do swojego kierowcy. Nie mógł dać po sobie poznać, jak bardzo jest dla niego atrakcyjna. Zwykle chłodny i całkowicie opanowany, nigdy wcześniej nie czuł się tak niepewnie w towarzystwie kobiety.
Podszedł i zaledwie zdążył się przywitać, gdy rozległ się upiorny dźwięk syreny okrętowej. Zamarł na chwilę, a rudowłosa kobieta ścisnęła swój kubek z kawą tak mocno, że strumień lepkiego, zimnego płynu najpierw uderzył go w twarz, by po chwili spłynąć na koszulkę i podłogę.
Stał mokry i w szoku i zastanawiał się, co jeszcze może pójść nie tak. Nagle na policzkach kobiety zobaczył łzy. Mógł znieść długi lot, niewygody z nim związane, konieczność szukania samochodu, a nawet bycie oblanym kawą, ale kobiece łzy to było zbyt wiele. Te naprawdę mogły powalić go na ziemię.
Gdy jej telefon zamilkł, Lex zamknęła oczy, modląc się, by był to tylko zły sen. Nie mogła uwierzyć, że właśnie rozpłakała się przed swoim nowym szefem, świeżo upieczonym właścicielem Thorpe Industries. Przed człowiekiem, który podpisywał czeki z jej wypłatą.
Co było z nią nie tak? Nigdy nie płakała. Dlaczego więc zrobiła to teraz i to do tego w jego towarzystwie?
Lex wyszperała z torby paczkę chusteczek higienicznych, ale roztrzęsiona nie była w stanie żadnej wyciągnąć. Pomogła jej w tym jego opalona dłoń. Wytarła oczy, wdzięczna, że rzadko nosi makijaż. Smugi tuszu do rzęs na policzkach nie komponowałyby się z mokrymi oczami i zaczerwienioną skórą. Chciała się zapaść pod ziemię. Wszystko było lepsze od stania tutaj z poczuciem, że się jest jak rozhisteryzowany wrak człowieka. Ostatni raz płakała, kiedy Joelle rozjaśniła jej włosy i wyglądała jak na wpół dojrzała morela. Tyle że wtedy miała trzynaście lat. Teraz była ponad dwukrotnie starsza i powinna panować nad swoimi emocjami.
Problem w tym, że zwykle panowała. Była kobietą przed trzydziestką próbującą, z pomocą siostry Addi, wychowywać przyrodnie siostry, studiować i spinać domowy budżet, by utrzymać rodzinę. Studiowała psychologię, więc wiedziała, że stres zawsze znajdzie ujście, czasem w najmniej odpowiednim momencie. Dlaczego jednak musiała wybuchnąć płaczem przed Cole’em Thorpem, swoim szefem? Czy stało się to dlatego, że podświadomie obudził w niej pożądanie, z którym nic nie mogła zrobić, nawet gdyby chciała? Czy dlatego, że wiedziała, że nie mogłaby przyjąć zaproszenia na drinka czy kolację, gdyż poświęcała cały swój czas siostrom? Czy może dlatego, że uświadomiła sobie, że nie jest zwykłą kobietą i ma więcej obowiązków niż większość z nich? Czuła się czasem uwięziona przez obowiązki wobec sióstr, co wywoływało w niej poczucie winy, że śmie czuć się w ten sposób.
Długo mogłaby jeszcze snuć kolejne hipotezy, ale teraz należało ratować sytuację, zanim Cole Thorpe zwolni ją z pracy. Gdyby to zrobił, miałaby prawdziwy powód do płaczu. Desperacko potrzebowała tej pracy, by móc wypełniać obowiązki matki zastępczej.
Lex pociągnęła nosem i podniosła wzrok. Zobaczyła podwiniętą czarną koszulkę, która odsłaniała twardy jak skała brzuch i umięśniony tors. Otworzyła bezwiednie usta, a między nogami poczuła miarowe pulsowanie, powodujące, że z każdą sekundą temperatura jej ciała była coraz wyższa.
Zdjął sweter i niecierpliwie ściągnął czarną koszulkę, odsłaniając imponujące mięśnie. Gdy próbował wytrzeć koszulką twarz i tors, nie sposób było nie zwrócić uwagi na jego ogromne bicepsy. Następnie pochylił się i ze skórzanej torby wyjął czysty bladoszary sweter. Założył go, wepchnął czarną koszulkę w róg torby i wstał.
Cała operacja zmiany stroju trwała mniej niż minutę, ale Lex czuła się, jakby oglądała najdłuższy w swoim życiu film erotyczny. Miała ochotę przewinąć go do początku.
Był jednak jej szefem, a ona nie chciała stracić pracy, więc zamiast się w niego wpatrywać, powinna go przeprosić i spróbować się zachowywać tak profesjonalnie, jak tylko potrafiła. Lex wyciągnęła więc dłoń, uśmiechnęła się z zakłopotaniem, odchrząknęła i powiedziała:
– Bardzo przepraszam, że wylałam na pana kawę i że się rozpłakałam.
Podał jej rękę i uścisnął tak krótko, jakby dotykał jadowitego węża.
– A ty jesteś…?
Zapominając się przedstawić, miała na koncie kolejną gafę.
– Nazywam się Lex Satchell.
Skinął głową, podniósł z ziemi i zarzucił na ramię torbę, dodając:
– Wystarczająco dużo czasu straciłem na tym lotnisku, więc może już chodźmy. Gdzie jest samochód?
– Musimy zejść na dół. To niedaleko, ale jeśli pan woli, to może pan poczekać w strefie odbioru pasażerów. Wezmę pańską torbę – powiedziała Lex.
– Mam nogi, więc możemy się przejść.
O tak, nogi miał wyjątkowo długie, piękne i nad wyraz silne.
– Chodźmy – dodał szorstko. – Chcę się zameldować w hotelu i wpaść do centrali Thorpe w Kapsztadzie.
Czyżby to oznaczało, że nie jest zwolniona? A może chciał, by najpierw zawiozła go, gdzie sobie tego życzy, a później ją zwolni? Nie zdążyła jednak o to zapytać, ponieważ szybko ruszył w kierunku windy.

Cole usiadł na tylnej kanapie firmowego SUV-a, tuż za swoim seksownym kierowcą. Próbował nie patrzeć w jej kierunku, ale trudno mu było się powstrzymać. Prowadziła pewnie, z łatwością manewrując sporym autem w godzinach szczytu. Z uwagą śledziła, co dzieję się wokół samochodu, raz po raz zerkając w boczne i wsteczne lusterko. Trudno mu było uwierzyć, że to ta sama osoba, która dwadzieścia minut temu szlochała na lotnisku.
W jej zielonych oczach widział zmartwienie. Czego się obawiała? Czy tego, co pomyśli o niej, gdy wylała na niego kawę? Czy może się bała, że ją zwolni? Ciekawość aż ściskała go w żołądku, ale szybko upomniał się w duchu, że Lex jest jego pracownicą i nie ma prawa do odpowiedzi na swoje pytania. Jedyne, co mógł zrobić, by okazać jej szacunek, to zachować milczenie i udawać, że nic się nie stało.
Żałował, że nie może wziąć jej w ramiona i mocno przytulić, by ugasić emocje. Sam nigdy nie doświadczył podobnej ochrony. Nawet gdy był dzieckiem, oczekiwano od niego, by w samotności radził sobie z przeciwnościami losu, rozczarowaniami i niesprawiedliwością.

Lex Satchell czeka na lotnisku na swojego nowego szefa Cole’a Thorpe’a. Ma być jego kierowcą w czasie jego pobytu w Kapsztadzie. Cieszy się, bo dzięki temu zarobi więcej pieniędzy, których bardzo potrzebuje na utrzymanie sióstr. Gdy jednak staje przed nią najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała, i w dodatku patrzy na nią z zachwytem, Lex zaczyna się obawiać kłopotów. Romans z szefem to ostatnie, czego jej potrzeba. Nie potrafi jednak odmówić prośbie Cole’a, by pojechała z nim na tydzień do ośrodka narciarskiego daleko za miastem…

Powrót na ranczo

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 172

ISBN: 9788329113199

Premiera: 08-08-2024

Fragment książki

Był to najgorszy z możliwych dni na realizowanie recept. Stojący za kontuarem udręczony farmaceuta próbował w tym samym czasie odbierać telefony, wyszukiwać leki, odpowiadać na pytania klientów i wydawać polecenia pracownikom. Ale każdy poniedziałek taki już jest, pomyślał Cyrus Parks. Dzień kaźni farmaceutów. Ludzie podczas weekendu starają się nie zawracać głowy lekarzom, odkładają to do poniedziałku, a potem w tłumie podobnych sobie okupują apteki. Tak właśnie było i z nim, i z prawie całą ciżbą czekającą w kolejce.
Gdy późnym piątkowym popołudniem byk ugodził go rogiem w rękę, tę samą, którą poparzył w czasie pożaru domu w Wyomingu, zamiast pojechać na pogotowie, czekał aż dwa dni, ryzykując, że rozwinie się gangrena. Jednak w ciągu tych wszystkich lat nabawił się tak wielu ran, że w zasadzie nawet nie czuł już bólu. Gdy minął weekend, wreszcie wybrał się do lekarza, który wypisał receptę na bardzo silny antybiotyk oraz lek przeciwbólowy i puścił do domu.
Teraz z widoczną niecierpliwością przestępował z nogi na nogę, prześlizgując się wzrokiem po osobach stojących najbliżej lady. Zatrzymał wzrok na pogodnie wyglądającej blondynce, która stała nieopodal. Znał ją. Większość mieszkańców Jacobsville w Teksasie ją znała. Była to Lisa Taylor Monroe. Jej mąż, Walt Monroe, tajny agent w wydziale do spraw narkotyków agencji federalnej, niedawno zginął, gdyż naraził się królowi narkotyków, Lopezowi. Lisa nie została jednak bez środków do życia. Miała niewielkie ranczo, które odziedziczyła po zmarłym ojcu.
Bezceremonialnie się w nią wpatrywał. Była pełna uroku, ale konkursu piękności raczej by nie wygrała. Ciemnoblond włosy zawsze czesała w kok, nigdy się nie malowała. Brązowe oczy skrywała za okularami w plastikowej oprawie, a kiedy pracowała na ranczu, nieodmiennie nosiła dżinsy i zwykły T-shirt. Walt Monroe kochał to ranczo. W czasie rzadkich odwiedzin w domu rzucał się do pracy, coś ulepszał, naprawiał, modernizował. Taką miał ambicję, a może nawet obsesję. Ranczo, choć na razie małe, z czasem powinno stać się ogromne, najlepiej zarządzane i najbardziej dochodowe w całym Teksasie. Niestety, nawet jeśli wizja Walta była genialna, to nie znalazła pokrycia w rzeczywistości, co rzecz jasna okazało się fatalne w skutkach. Gdy Lisa została wdową, szybko się dowiedziała, że ranczo jest na skraju bankructwa, a niewielkie oszczędności najpewniej nie starczą nawet na spłatę odsetek od pożyczki zaciągniętej przez zmarłego męża.
Wiedział co nieco o Lisie Monroe, jako że była jego najbliższą sąsiadką. Prowadziła hodowlę wołów, które sprzedawała każdej jesieni, niestety obecnie tonęła w długach i jej przyszłość rysowała się bardzo niepewnie. Podobnie jak wielu mieszkańców miasta, współczuł jej. Sam nie miał takich problemów. Stado rasowych byków zapewniało mu dostatnie życie. Poprzednia praca też przynosiła solidne profity, przynajmniej więc pod tym względem był dzieckiem szczęścia. Dawniej wykonywał specyficzne i wysoko opłacane zlecenia, a teraz sprzedawał wyselekcjonowane byki, a zdarzało się, że byk czempion osiągał cenę nawet miliona dolarów.
Tajemnicą poliszynela było, że Lisa Monroe spodziewa się dziecka. W mieście tak małym jak Jacobsville wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Nie wyglądała na ciężarną, ale usłyszał, jak ktoś mówił, że teraz już po paru dniach można stwierdzić ciążę za pomocą odpowiednich testów. Musiał to być sam początek, bo obcisłe dżinsy podkreślały płaski brzuch i figurę, jakiej większość kobiet mogłaby pozazdrościć Lisie.
Jej sytuacja była bardzo niepewna. Wdowa, ciężarna, w dodatku zadłużona. Wkrótce może zostać bez dachu nad głową, gdy bank będzie zmuszony zająć jej własność. Cholerna szkoda, pomyślał. To ranczo mogłoby wspaniale prosperować.
Lisa przyciskała do piersi paczkę z zestawem opatrunkowym, czekając w kolejce do kasy.
– Znowu to samo, Liso? – spytała młoda kasjerka. – To już trzecia paczka w tym miesiącu. Naprawdę powinnaś coś zrobić z tym psem.
– Bonnie, przecież wiadomo, po kim ten szczeniak odziedziczył geny. Nie może być inny – tłumaczyła. – Wszystko niszczy, roznosi go temperament, ale zapowiada się na psa obronnego, więc muszę się z tym pogodzić.
– Kiedy się spodziewasz? – Kasjerka popatrzyła na jej płaski brzuch.
– Za osiem miesięcy i dwa tygodnie – odrzekła Lisa, po czym skrzywiła się lekko, znów myśląc o tym, że mąż zginął parę godzin po poczęciu dziecka, oczywiście o ile doktor Lou Coltrain nie pomyliła się w obliczeniach. Kochali się, rano Walt wyszedł i już nie wrócił.
– Masz przecież Masona. Pomaga na ranczu, no i zapewnia ci ochronę – mówiła dalej Bonnie. – Po co ci jeszcze pies?
– Mason przychodzi tylko w weekendy – odparła Lisa.
– Przysłał ci go Luke Craig, prawda? Mówił, że Mason nocuje na twoim ranczu, w baraku.
– Najczęściej spędza noce u swojej dziewczyny. – Lisa była już lekko zniecierpliwiona tą rozmową. – I bardzo dobrze. Ten facet się nie kąpie!
– Cóż, przynajmniej w tej całej sytuacji jest coś pozytywnego – skomentowała Bonnie. – Jeśli nie zostaje na noc, to powinnaś mu płacić tylko za weekendy… Chyba nie bulisz mu za cały tydzień?
– Przestań – mruknęła Lisa.
– Wybacz. – Wręczyła jej paragon. – Po prostu nie mogę spokojnie patrzeć na to, jak ludzie cię wykorzystują, to wszystko – skwitowała. – Na świecie jest tylu pasożytów, a ty jesteś chodzącą instytucją charytatywną. Nie warto się litować nad podłymi cwaniakami.
– Ludzie nie rodzą się podli, stają się tacy nie z własnej winy – zaoponowała Lisa.
– Na litość boską! – Cyrus dotąd trzymał język za zębami, wreszcie jednak nie wytrzymał. – Czy pani naprawdę to powiedziała?!
– Słucham? – Oczy Lisy za okularami wydawały się jeszcze większe, niż były w rzeczywistości.
– Czy pani mówi serio? – spytał obcesowo. – Każdy jest kowalem swojego losu, ot co! – stwierdził autorytatywnie.
Lisa wiedziała oczywiście, z kim ma do czynienia. Cyrus Parks był jej sąsiadem, lecz tak naprawdę w ogóle się nie znali. Mrukliwy samotnik, przy tym arogant. Do tej pory rozmawiała z nim tylko raz. Gdy przerzucała przez płot siano dla bydła, podszedł do niej i oświadczył prosto z mostu, że taką robotę powinien wykonywać jej mąż. Oczywiście Waltowi bardzo się nie spodobała ta sąsiedzka interwencja, choć wyraźnie stonował swoją reakcję. Nie wiedział, że Cyrus Parks miał ochotę zainterweniować już kilka dni wcześniej, lecz się powstrzymał. Patrzył tylko, jak Walt każe żonie przerzucać siano, po czym wdaje się w rozmowę, a tak naprawę flirtuje z ładną blondynką z firmy kurierskiej. Tak czy inaczej, Lisa była zła na sąsiada za wtrącanie się i arogancję. Nie lubiła Parksa i nie zamierzała tego ukrywać, choć jej mąż bardzo go szanował, a nawet czuł przed nim respekt.
– Nie mówiłam do pana – rzuciła opryskliwie. – Nic pan nie wie o moich sprawach.
– Wiem, że przepłaca pani zwykłego nieroba. Niech go pani zwolni – odparł niezrażony jej oczywistą niechęcią. – Przyślę kogoś, żeby nocował w baraku. Szczególnie po zmroku nie powinna pani przebywać sama w tak odludnym miejscu.
– Nie potrzebuję pańskiej pomocy – żachnęła się.
– Wręcz przeciwnie – stwierdził stanowczo. – Pani mężowi bardzo by się nie spodobało, gdyby wiedział, że pani sama zajmuje się ranczem. – Oczywiście wcale tak nie myślał, miał jednak nadzieję, że zdołał ukryć niechęć, którą czuł do zmarłego Walta Monroe. Dobrze pamiętał Lisę dźwigającą ogromne bele siana, podczas gdy jej mąż parę kroków dalej flirtował z ładną jasnowłosą kobietą. To cud, że nie poroniła, nosząc takie ciężary.
– Chyba ma pan rację – powiedziała łagodniejszym już tonem. Mimo wrogości, którą czuła do sąsiada, ujęła ją jego troska. – Mąż nie byłby zadowolony. – Dopiero teraz dostrzegła opatrunek na ręku Cyrusa. – Pan jest ranny! – zawołała z niekłamaną troską. – Co się stało?
– Pańskie leki, panie Parks. – Bonnie podała mu paczuszkę. – Doktor powiedział, że jeśli nie zażyje pan leku przeciwbólowego, to spuści mi lanie – dodała z szelmowskim uśmiechem.
– Dzięki. Niech się pani nie martwi, będę grzecznym pacjentem. – Gdy zobaczył, że Lisa odwróciła się do wyjścia, spytał szybko: – Jedzie pani do miasta?
– Cóż, tak… nie. Nawaliła mi pompa paliwowa. Przyjechałam z panem Murdockiem.
– Jak znam życie, co przynajmniej do północy będzie na zebraniu rady miejskiej.
– Tylko do dziewiątej, tak mi powiedział. Poczekam na niego w bibliotece.
– To bez sensu, powinna pani odpocząć. Zawiozę panią do domu. Przecież to po drodze.
– Jedź z nim – powiedziała stanowczo Bonnie. – Zadzwonię do magistratu i powiadomię pana Murdocka, że ma cię z głowy.
– Świetnie. – Cyrus skinął jej głową, po czym wziął Lisę pod rękę i wyprowadził na ulicę, gdzie stał zaparkowany ford expedition. Zresztą trudno go było nie zauważyć nie tylko z powodu rozmiarów, bił również po oczach wyrazistą barwą lakieru.
– Pomyśleć, że ma pan czerwony samochód – zauważyła z lekką kpiną Lisa. – Gdybym miała się zakładać, wszystkie dolce postawiłabym na czarny.
– Tylko taki mieli, a nie mogłem czekać. Proszę. – Pomógł jej wsiąść i mimo zranionej ręki zręcznie zapiął pas. Musiał się przy tym pochylić. Ot, nic nadzwyczajnego, a jednak dla Cyrusa była to szczególna chwila. Od czasu, gdy jego żona i syn zginęli w pożarze, nie znalazł się tak blisko kobiety. Choć nawet nie odnotował, że to jakaś szczególna chwila. Zauważył tylko, że Lisa ma bardzo łagodne ciemnobrązowe oczy i cudowną cerę, lekko zaokrągloną brodę i piękne usta, a także malutkie uszy. Przez moment wyobrażał sobie, jak wygląda nocą ta burza ciemnozłotych włosów, gdy Lisa wyjmie z nich spinki. Więc może jednak działo się coś wyjątkowego? W każdym razie skarcił się w duchu za tę ciekawość. Zacisnął wargi, zapiął pas i cofnął się, żeby zapiąć swój.
Lisa odetchnęła z ulgą, kiedy się od niej odsunął. Ta bliskość rozdrażniła ją, wytrąciła z równowagi. Zarazem zdziwiła ją taka reakcja. Była mężatką przez dwa miesiące, więc męskie towarzystwo nie powinno jej peszyć. Tyle że Walt traktował ją w szczególny sposób. Mówiąc wprost, nie był nią zainteresowany jako kobietą. Lisa po każdej małżeńskiej nocy utwierdzała się w przekonaniu, że Walt nie jest usatysfakcjonowany, jakby seks z żoną nie dostarczał mu żadnej przyjemności. Śpieszył się, załatwiał sprawę i koniec, przez co Lisa nie przeżyła żadnych erotycznych uniesień. To wszystko, o czym słyszała, czytała lub widziała w filmach nadal pozostało dla niej czystą teorią, ziemią nieznaną. Podobno dostępną innym kobietom. Podobno… Czego się jednak spodziewała? Wiedziała przecież, dlaczego Walt się z nią ożenił. Chciał zemścić się na kobiecie, której naprawdę pragnął, a jedyne, co pociągało go w Lisie, to ranczo jej ojca. Całkiem oszalał na jego punkcie. Walta opętała wizja, że z czasem stworzy ogromne imperium hodowlane. I w krótkim czasie doprowadził ranczo na skraj bankructwa.
– Ma pani zarządcę? – spytał, gdy wjechali na pustą autostradę.
– Nie stać mnie – odparła ze smutkiem. – Walt miał wielkie plany, ale na ich urzeczywistnienie zabrakło kapitału. Zaciągnął więc kredyt, żeby kupić woły, ale nie przewidział nadchodzącej suszy. – Prawda była taka, że nie uwzględnił w kalkulacji żadnego ryzyka, tylko liczył przyszłe zyski. – Bardzo chciałam, żeby mu się powiodło. Gdyby tak się stało, nie musiałby pracować jako tajny agent, zostałby w domu. – Oczy zaszły jej łzami. – Miał dopiero trzydzieści lat.
– Manuel Lopez jest mściwy – powiedział cicho. – Gdy kogoś bierze na cel, mierzy nie tylko w niego, ale i w całą rodzinę. No, z wyjątkiem małych dzieci. Jeśli ma jakąś zaletę, to wyłącznie tę. – Z namysłem popatrzył na Lisę. – Ktoś powiedział, że zemsta jest największą namiętnością Lopeza, a ja się z tym zgadzam, dlatego nie tylko z obawy przed zwykłymi rabusiami powinna pani zadbać o ochronę. Pies to dobry pomysł, nawet szczeniak zaszczeka, gdy ktoś zbliży się do drzwi, ale tak czy inaczej, jakiś mężczyzna powinien stale nocować na pani ranczu.
– Skąd pan wie o Lopezie? – spytała.
– To jego zbiry podłożyły ogień w moim domu w Wyomingu. Żona i pięcioletni syn zginęli w pożarze. – Patrzył przed siebie, na ginącą w oddali wstęgę szosy. – I nawet gdyby to była ostatnia rzecz, którą zrobię w życiu, każę mu za to zapłacić.
– Mój Boże… nie miałam pojęcia… – Wzdrygnęła się na widok wyrazu jego twarzy. – Tak mi przykro, panie Parks. Słyszałam o pożarze, ale… – Umknęła wzrokiem, patrzyła za okno. – Przekazano mi, że Walt, nim skonał, wyszeptał dwa słowa: „Dorwijcie Lopeza”. – Wyprostowała się, w jej głosie pojawiła się twarda nuta: – Wiem, że go dorwą. Po prostu to wiem. – Zacisnęła pięści. – Dostaną go, nieważne, ile ich to będzie kosztować.
Choć rozmawiali o jego śmiertelnym wrogu, Cyrus uśmiechnął się mimo woli, nie zdołał się też powstrzymać od bardzo osobistego komentarza:
– Nie jest pani aż tak spokojna i nieśmiała, na jaką pani wygląda, prawda, pani Monroe?
– Jestem w ciąży, panie Parks, więc często bywam rozdrażniona i łatwo wpadam w gniew.
– Rozumiem… – Zadumał się na moment. – Pobraliście się tak niedawno…
– To żadna tajemnica – przerwała mu cierpko. – Zresztą tutaj wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, nawet gdy nie utrzymują sąsiedzkich kontaktów, co mi zresztą nie przeszkadza. Ale do czego pan zmierza, panie Parks?
– Ciekawi mnie, czy chciała pani tak szybko po ślubie zostać matką? Nowoczesne małżeństwa często z tym czekają, realizują zawodowe cele…
– Kocham dzieci – znów wpadła mu w słowo, lecz tym razem z ciepłym uśmiechem. – I nie jestem nowoczesna. Nigdy nie marzyłam o karierze, uwielbiam to nasze spokojne życie w Jacobsville, gdzie wszyscy się znają, a przestępstwa zdarzają się bardzo rzadko. Na tutejszym cmentarzu spoczywają moi rodzice i dziadkowie. Jestem stąd i nigdzie się nie wybieram. – Przerwała na moment. – A po ślubie zostałam żoną w staromodnym stylu. To był mój wybór, dobrze czułam się w tej roli. Dbałam o Walta, gotowałam i wykonywałam te wszystkie prace domowe, które, jak słyszę, nie dają już kobietom żadnej satysfakcji. – Uśmiechnęła się leciutko. – No, może poza Lisą Taylor Monroe. I wie pan, jestem aż tak staromodna – uśmiechnęła się szerzej, a w oczach pojawiły się figlarne iskierki – że do ślubu szłam jako dziewica. Aby jednak nie przesłodzić mojego jakże godnego podziwu wizerunku, dodam, że kiedy już się buntuję, to na całego.
– Czyli w sumie wychodzi na to, że jest pani staromodną buntowniczką – skomentował rozbawiony. I zaraz dotarło do niego, że śmiał się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
– I to, i to mam w genach – odparła pogodnie. – A pan skąd pochodzi?
– Z Teksasu.
– Ale mieszkał pan w Wyomingu.
– Bo myślałem, że tam nie sięgają macki Lopeza. – Przymknął na moment oczy. – Okazałem się głupcem… Gdybym od razu przyjechał tutaj, być może nigdy by nie doszło… – Zamilkł, przecierając ciężko twarz.
– Nasza policja jest dobra, ale… – zaczęła Lisa.
– Nie wie pani, kim jestem? No, kim byłem? – Popatrzył na nią ze zdziwieniem. – Kiedy Eb Scott wysłał za kratki dwóch najlepszych ludzi Lopeza za usiłowanie zabójstwa, o tej akcji dużo było w teksańskich mediach. Ale to nie wszystko. Znam to tylko z relacji, ale dziennikarz z Houston, który opisał karierę zawodową Eba, podał też do publicznej wiadomości, że kilku jego dawnych kompanów zamieszkało w Jacobsville.
– Regularnie czytam gazety… – Zmarszczyła czoło. – Tak, pamiętam tamten artykuł. Opisano karierę zawodową człowieka, który kierował akcją, i tak dalej, i tak dalej, ale nie podano żadnych nazwisk. Zwróciło to moją uwagę, na pewno się nie mylę.
– Naprawdę? – Zatrzymał samochód przed znakiem stop. – To znaczy, że skutecznie zatajono personalia Eba, co w kontaktach z mediami raczej rzadko się udaje. – Uśmiechnął się cierpko.
– A pan kim był? – Spojrzała na niego, nie kryjąc ciekawości.
– Jeśli gazety o tym nie wspomniały, to i ja nie powiem.
– Był pan jednym z tych jego dawnych kompanów? – nie ustępowała.
Zawahał się, ale nie trwało to długo. Lisa nie sprawiała wrażenia plotkary, wystarczyło chwilę z nią pobyć, by to wiedzieć. Dlaczego więc miałby nie wyznać jej prawdy?
– Tak, pani Monroe. Mówiąc dokładniej, byłem najemnikiem, zawodowym żołnierzem, któremu zlecano najtrudniejsze zadania – zakończył z goryczą.
– Ale z poszanowaniem zasad, prawda? Nie pracował pan dla Lopeza? Nie zarabiał pan na narkotykach?
– Słucham?! – obruszył się. – Oczywiście, że nie!
– Też tak myślałam. – Wygodniej oparła się o siedzenie. – Ale to zajęcie tylko dla wybranych, prawda? Trzeba być bardzo odważnym i sprawnym, przejść odpowiednie szkolenie, mieć w sobie coś z hazardzisty, no i ta pełna dyspozycyjność… – Zadumała się na moment. – Dlaczego pan to robił, skoro miał pan żonę i dziecko?
Nie spocznie, póki się nie dowie, pomyślał, zaciskając ręce na kierownicy.
– Zamierzałem to rzucić i całkowicie poświęcić się pracy na ranczu, najpierw jednak musiałem wykonać zadanie związane z Lopezem. Gdy wróciłem z zagranicy, podłożono ogień. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nie zachowałem należytej ostrożności, dzięki czemu ludzie Lopeza dotarli za mną aż do Wyomingu. Sam ich tam zaprowadziłem. Do śmierci będę żył z tą świadomością.
Lisa przyglądała mu się bacznie, widziała wyrazisty szczupły profil, kontemplowała każdy szczegół. I analizowała każde słowo. Owszem, poruszali trudne i bolesne tematy, od których lepiej byłoby uciec, lecz ta rozmowa całkowicie ją wciągnęła. Dziwne, ale czuła się tak, jakby rozmawiała z kimś… bliskim.
Postanowiła nie komentować ostatnich słów Cyrusa, bo niby co mogłaby dodać? Puste pocieszenie, którego ani nie chciał, ani nie potrzebował? Powiedziała za to:
– Jak wszyscy w okolicy myślałam, że zawsze był pan ranczerem, a okazuje się, że został nim pan stosunkowo niedawno. Skąd jednak moglibyśmy wiedzieć, skoro nic pan o sobie nie mówi? Ma pan opinię milczka. – Uśmiechnęła się. – Inaczej niż pana zarządca Harley Fowler, który mimo młodego wieku nosi się niczym weteran wojsk specjalnych. Każdy, kto tu mieszka, przynajmniej raz musiał wysłuchać jego wojskowych opowieści, choć na mój gust wcale nie jest żołnierzem rezerwistą, a już na pewno nie służył w elitarnych jednostkach.
– Skąd to pani wie? – spytał zaskoczony.
– Bo kiedy go spytałam, czy zaliczył test Fan Dance, nawet nie wiedział, o czym mówię – odparła rozbawiona.
Zatrzymał samochód na środku drogi.
– Kto pani opowiedział o Fan Dance? Mąż?
– Nie, nie. Walt nie służył w wojsku, pracował w agencji antynarkotykowej. Owszem, miał trochę informacji o brytyjskich specjalnych siłach powietrznych, ale tylko dzięki mnie. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale jestem molem książkowym, a to jeden z moich ulubionych tematów. Walt chętnie słuchał, gdy streszczałam mu kolejne pozycje. Fan Dance, jeden z najtrudniejszych testów treningowych, bardzo go zainteresował. Dużo też czytałam o Legii Cudzoziemskiej, choć to osobny temat. – Przerwała na moment, po czym podjęła z uśmiechem: – Fascynują mnie oddziały do zadań specjalnych. To naprawdę duża sprawa. Wyselekcjonowani mężczyźni po morderczych szkoleniach i treningach potrafią dokonać niezwykłych rzeczy. Przede wszystkim trzymają w ryzach światowy terroryzm, uniemożliwiają ataki, uwalniają zakładników. Autorzy opracowań często podkreślają, że ta śmiertelnie niebezpieczna, tajna i prowadzona w ekstremalnych warunkach praca wykonywana jest stale, a do opinii publicznej docierają tylko najbardziej spektakularne zdarzenia. Umarłabym ze strachu, gdybym miała robić coś takiego, ale podziwiam ludzi, którzy przyjęli taki styl życia. – Znów przerwała na moment. – Wykonują śmiertelnie niebezpieczne zadanie, pełnią misję, a zarazem sprawdzają siebie w ekstremalnych warunkach. Większość ludzi nigdy nie styka się z przemocą fizyczną, a ci mężczyźni muszą. Mężczyźni tacy jak pan.

Lisa prowadzi odziedziczone ranczo, które chyli się ku upadkowi. Jej sąsiad, zgryźliwy Cyrus Parker, uważa, że samotna kobieta nigdy nie podoła tak trudnemu zadaniu. Jej upór go irytuje, a zarazem pociąga. Gdy Lisie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, Cyrus bez wahania wyciąga do niej pomocną dłoń.

Ryzykowny pomysł panny Emmy

Julia Justiss

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 644

ISBN: 9788329110624

Premiera: 22-08-2024

Fragment książki

– Kto przyszedł? – zapytała Emma Henley, spoglądając na pokojówkę, która przerwała jej studiowanie dziennika z podróży pożyczonego od Temperance Lattimar, obecnie hrabiny Fensworth.
– Nie dosłyszałam nazwiska, panienko. Ktoś ważny, dlatego lady Henley wysłała mnie po panią.
Emma przez chwilę rozważała odmowę, po czym z żalem zamknęła tom.
– Ważny? – mruknęła pod nosem. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej mama wciąż nalegała na te wizyty. Skoro rozpoczynała piąty sezon, to wszyscy kawalerowie z towarzystwa mieli już okazję dobrze się jej przyjrzeć. No i kto ważny przychodziłby o tak wczesnej porze?
– Dobrze, Marie – powiedziała z westchnieniem. – Przekaż, że zaraz zejdę.
– Wygląda panienka bardzo ładnie w tej nowej turkusowej sukni i z upiętymi lokami – zasugerowała pokojówka. – Może tak chciałaby się panienka pokazać ważnemu gościowi?
– Doceniam twoje starania – powiedziała Emma, uśmiechając się do dziewczyny, gdy ta się ukłoniła. Słodka Marie, pomyślała, obserwując pokojówkę, która nadal wierzyła, że Emma wkrótce znajdzie męża.
Nie żeby nie miała okazji, ale obserwując związek rodziców, w którym każde z małżonków szło własną drogą, straciła entuzjazm dla stanu małżeńskiego. Tata zadowalał się klubami i kochankami, mama wielbicielami i kręgiem przyjaciół. W dodatku to jej starsza siostra odziedziczyła słynną urodę mamy, a Emma była wysoka, płaska i przeciętna, Na szczęście ciotka zostawiła jej spadek, który zapewni jej utrzymanie bez konieczności wychodzenia za mąż. Te dwa czynniki oznaczały, że mogła być wybredna.
Pewna, że uniknie nędzy, nawet jeśli nie wyjdzie za mąż, ani razu nie uległa pokusie przyjęcia oświadczyn. Jej własna matka opisała ją jako nie dość ładną, by skusić rozpustnika i nie dość bogatą, by skusić łowcę fortun. Jej siostra Cecilia olśniła syna księcia, ale Emma dobrze wiedziała, że tyczkowata figura, długa, blada twarz i brązowe włosy raczej nie zainteresują mężczyzny. Odmówiła poddania się tradycyjnemu losowi kobiety zadowalającej się domem i dziećmi. Udającej, że nie widzi, jak jej mąż ugania się za ładniejszymi. Nie, pomyślała, wygładzając koronkę na rękawach, gdy szła w stronę schodów. Chciała o wiele bardziej interesującego życia niż zarządzanie domem, pilnowanie służby i stada marudzących dzieciaków. Nie zamierzała wypełniać dni pogaduszkami i zakupami, a wieczorów balami, koncertami i przyjęciami, w których rok w rok uczestniczyli ci sami ludzie robiący te same rzeczy.
Kiedy jej przyjaciółka Temperance przedstawiła ją w poprzednim sezonie lady Lyndlington i jej Komitetowi Kobiet, którego celem było pisanie listów popierających reformy forsowane przez jej męża w parlamencie, Emma poczuła, że w końcu znalazła swoje powołanie. Kobiety nie mogły jeszcze głosować ani zasiadać w parlamencie, ale jako członkini Komitetu Kobiet mogła przyczynić się do poprawy sytuacji społecznej kobiet i dzieci.
Nie rozważała małżeństwa ani macierzyństwa, chyba że jej małżonek byłby mężczyzną z pasją, jak lord Lyndlington, który uważał żonę za równą sobie i wspierał jej zaangażowanie w ruch reformatorski. Raczej mało prawdopodobne, przyznała z kolejnym westchnieniem. Gdyby tylko udało się przekonać mamę, by zrezygnowała z szukania dla niej męża! Ale pod koniec tego sezonu, jeśli nie wcześniej, po prostu odmówi uczestniczenia w kolejnym balu. Wtedy pomyśli o kupnie domu, w którym ona i przyjaciółki mogłyby poświęcić swój czas sprawie, w którą tak gorąco wierzyły.
– Nie tam, panienko – powiedział Haines, ich kamerdyner. – Lady Henley zaprasza do zielonego salonu.
– Na pewno?
– Tak, panienko. Stanowczo.
Zdziwiona Emma potrząsnęła głową. Jej mama zwykle przyjmowała ważnych gości w dużym salonie od frontu, a mniejszy, na tyłach domu, z widokiem na ogród, był przeznaczony dla przyjaciół i na spotkania rodzinne. Zastanawiając się, kto mógł skłonić jej matkę do takiej decyzji, Emma weszła do salonu.
Zastała tam pana Paxtona Nullforda nerwowo przechadzającego się przed kominkiem.
Zaniepokojona i zirytowana odwróciła się, zamierzając natychmiast opuścić pokój, jednak pan Nullford pospieszył, by chwycić ją za ramię i uniemożliwić ucieczkę.
– Proszę, panno Henley, czy zechce pani ze mną porozmawiać?
– To zupełnie niepotrzebne, panie Nullford – odparła. – Rozumiem, że moja matka pana do tego namówiła, ale z pewnością pamięta pan, że przy kilku okazjach wyraźnie powiedziałam…
– Wiem, wiem – przerwał jej. – Ale niech mnie pani wysłucha, bo możliwe, że myli się w kwestii tego, co zamierzam powiedzieć.
Zamierzała odpowiedzieć, że raczej nie spodziewa się usłyszeć nic interesującego, ale szczery wyraz jego szerokiej twarzy i błagalne spojrzenie wodnistych, niebieskich oczu sprawiły, że się powstrzymała.
Może i był krępy, przygarbiony i niezbyt inteligentny, ale był też nieszkodliwy i miał dobre intencje. Nie mogła się zmusić, by go niegrzecznie odrzucić.
– Dobrze, panie Nullford – skapitulowała. Nie usiadła na sofie, na której mógłby usiąść obok niej, zajęła jeden z foteli. – Słucham pana. Ale proszę – wyciągnęła rękę, gdy wydawał się gotowy opuścić swoje grube ciało na jedno kolano – niech powie pan to na stojąco lub siedząc.
Uśmiechnął się.
– W takim razie na siedząco, jak na rozsądnych ludzi przystało.
Proszę, niech będzie na tyle rozsądny, by szybko odejść, pomyślała, nie chcąc przeciągać tego, co z pewnością nie będzie przyjemną rozmową.
– Wiem, że nie zachęcała mnie pani aktywnie do zalotów.
– Nie chcę być niemiła, panie Nullford, ale trafniej byłoby powiedzieć, że aktywnie pana zniechęcałam.
– To prawda – przyznał. – Lady Henley wyjaśniła mi, że żywi pani… niezwykłą niechęć do małżeństwa. Jednak zarówno ona, jak i ja wierzymy, że prędzej czy później zrozumie pani, że jedynie małżeństwo zapewni pani wygodną przyszłość. Na pewno nie zamierza pani zatrudnić się jako guwernantka.
– Nie – odparła krótko, na nowo zirytowana faktem, że matka rozmawiała z nim o jej przyszłości. – Moja matka najwyraźniej pana nie poinformowała, że mam fundusze od ciotki, które pozwolą mi utrzymać własny dom, bez konieczności szukania godnego damy zatrudnienia.
– Myli się pani, powiedziała mi, lecz chyba nie przemyślała pani poważnie konsekwencji takiego wyboru. Kobieta mieszkająca sama, nawet z damą do towarzystwa? Byłaby pani uważana za dziwadło! Zapewne rodzina nadal by panią przyjmowała, ale z czasem większość socjety przestałaby panią zapraszać. Zarówno pani matka, jak i ja obawiamy się, że wraz z wiekiem będzie pani coraz bardziej odizolowana, a po odejściu rodziny praktycznie pozbawiona przyjaciół.
Chociaż Emma była dość pewna, że może prowadzić satysfakcjonujące życie na własną rękę, zawahała się, a tym samym straciła szansę na przerwanie Nullford, który kontynuował:
– Wiem, nie przepada pani za moim towarzystwem, ale nie sądzę, że pani mnie bardzo nie lubi.
– Nie, panie Nullford. Właściwie gdyby przestał pan starać się o moje względy, mogłabym pana polubić – odparła z uśmiechem.
– To dopiero początek. Nasze wspólne życie mogłoby być całkiem wygodne. Nie jestem przystojny, dowcipny ani mądry, ale w przeciwieństwie do większości niezamężnych dziewcząt, które spotkałem, zwłaszcza tych ładnych, pani zawsze była zbyt miła, by jawnie pokazać, co o mnie myśli. Chociaż jest pani mądrzejsza ode mnie, to odrzuca pani małżeństwo, ale nie mężczyznę – dodał z lekkim uśmiechem.
Emma skrzywiła się, czując się nieco winna, bo choć nigdy nie wypowiedziała obraźliwych uwag pod jego adresem, to z pewnością tak o nich myślała. Pan Null – zero wyglądu, osobowości i dowcipu.
Jednak po tym, jak sama została zdyskredytowana przez towarzystwo, które ceniło piękno bardziej niż dobroć czy charakter, poczuła przypływ współczucia do tego szczerego mężczyzny.
Milczała więc, a on mówił dalej:
– Nie jestem bogaczem, ale mam wystarczające fundusze na wygodne życie. Sezon spędzalibyśmy w Londynie, a lato w mojej wiejskiej posiadłości. Mogę zaoferować szacunek, wierność i pewność, że będzie pani mogła przeżyć życie w otoczeniu rodziny i przyjaciół.
Pomimo jej wcześniejszych próśb podszedł, opadł na kolano i chwycił ją za rękę.
– Panno Henley, oboje jesteśmy na tyle rozsądni, by uznać, że żadne z nas nie jest w stanie wzbudzić w nikim… niepohamowanej pasji. Ale moglibyśmy razem zbudować spokojne, satysfakcjonujące życie.
Jej współczucie wyparowało. Emma nie była pewna, czy jest bardziej przygnębiona, czy wściekła. Wygodne życie w małżeństwie z mężczyzną, który wzbudzał w niej jedynie nikły szacunek, nie było atrakcyjną perspektywą. I choć w głębi serca zawsze wiedziała, że nie jest wystarczająco ładna, by wzbudzać namiętność, to jego słowa ją zabolały.
– Więc proponuje pan małżeństwo pozbawione namiętności?
– Cóż, nie do końca – odparł. – Oczywiście, byłbym gotów zaoferować… poczęcie dzieci.
Może i była niezamężną kobietą, której nikt nie wyjawił sekretów małżeńskiego łoża, ale dorastała na wsi i miała niejakie pojęcie o akcie seksualnym. Pomysł przeżycie takiej intymności z mężczyzną, do którego nic nie czuła, wydawał się nie do zaakceptowania.
Gdy jej myśli błądziły w kierunku namiętności, przychodził jej do głowy bardzo wyraźny obraz. Z trudem odgoniła wspomnienie przystojnej twarzy lorda Theo Collingtona i opanowała emocje, które sprawiały, że chętnie wydrapałaby Nullfordowi oczy.
Uwolniła rękę.
– Doceniam uprzejmość pańskiej oferty. – Uprzejmość dla prostej, nieszczęsnej kobiety, która nigdy nie wzbudzi namiętności. – Jednak nie mogę jej przyjąć. Moja matka powinna pana również poinformować, że aspiruję do czegoś więcej niż prowadzenie domu i wychowywanie dzieci. Chcę angażować się w sprawy polityczne i już poczyniłam kroki w tym kierunku. Wątpię, czy doceniłby pan żonę, która przemawia publicznie lub pisze listy do posłów, wzywając ich do przyjęcia ustaw ograniczających pracę dzieci. Są to działania, do których czuję wielki entuzjazm. Ponieważ mam już dwadzieścia dwa lata, ten entuzjazm raczej nie zgaśnie, mimo perspektywy pozostania starą panną.
– Działalność polityczna? – powtórzył z przerażeniem. – Pisanie listów do posłów?
– Tak. Jak pan widzi, pomimo wysiłków pańskich i mojej matki, by popchnąć mnie ku bardziej tradycyjnym kobiecym zajęciom, jestem całkowicie oddana ścieżce, której nigdy by pan nie pochwalił. A więc nie sądzę, by trzeba było mówić coś więcej. Poza tym – dodała, gestem wskazując drzwi – jestem pewna, że przy odrobinie wytrwałości znajdzie pan inną prostą kobietę, która chętnie przyjmie pańską ofertę. Do widzenia, panie Nullford.
Odrzucony zalotnik, zszokowany i nieco oszołomiony, ukłonił się i wyszedł.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, wciąż wściekła Emma odetchnęła z irytacją. Mama już wcześniej zachęcała ją do małżeństwa, namawiała i nękała, ale skłonienie Nullforda do oświadczyn – i to tak obraźliwych – było karygodne!
Była zbyt zła, by w tej chwili rozmówić się z matką, i zbyt roztrzęsiona, by wrócić do czytania. Gdy tylko usłyszała zamykające się drzwi, pospieszyła do swojego pokoju.
Słowa Nullforda wzbudziły w niej zbyt wiele emocji, którym musiała dać upust. Ponieważ było jeszcze na tyle wcześnie, że Hyde Park powinien być prawie pusty, uda się na przejażdżkę.
Przypomniała sobie nagle, zatrzymując się w połowie kroku, że to Marie namówiła ją do włożenia nowej sukni i ułożenia włosów w inny sposób. A Haines dobrze wiedział, że to nie matka czeka na nią w salonie.
Najwyraźniej wszyscy w domu byli wtajemniczeni w spisek.
Lepiej, żeby stajenny przyprowadził najlepszego konia, ponieważ zamierzała zatracić się w galopie.

***

Lord Theo Collington przeciągnął dłonią po zaroście i skierował konia na jedną ze ścieżek graniczących z Rotten Row. Mimo że wrócił do domu dopiero nad ranem, był zbyt niespokojny, by pójść spać. Zamiast tego postanowił udać się na przejażdżkę do Hyde Parku w chwili, gdy jeszcze było tam niewiele osób z towarzystwa. Musiał pomyśleć i nie chciał spotkać nikogo, przed kim powinien odgrywać – coraz bardziej męczącą – rolę najbardziej lekkomyślnego człowieka w mieście.
Nie żeby miał jakąkolwiek realną alternatywę dla wieczorów spędzanych na grach z przyjaciółmi lub nocy spędzanych w teatrze czy na innych rozrywkach. Po prostu ostatnio jakiś niejasny niepokój zaczął przyćmiewać przyjemność czerpaną z tych czynności. Do głosu doszło długo tłumione poczucie, że w życiu powinno być coś więcej.
Nie to „coś więcej”, do którego nieustannie namawiała go matka, czyli małżeństwo i założenie rodziny. Nie spotkał jeszcze kobiety, która poza łóżkiem po pewnym czasie nie stałaby się nudna.
Może jedna, pomyślał, uśmiechając się, gdy przypomniał sobie ostrą szermierkę słowną, która miała miejsce za każdym razem, gdy spotykał pannę Emmę Henley. Na szczęście jednak ta dama była tak samo mało zainteresowana małżeństwem jak on, więc mógł rozkoszować się jej towarzystwem bez wzbudzania jakichkolwiek oczekiwań.
Jeśli chodzi o kobiety, jedno wiedział na pewno. Po wczorajszej awanturze w operze jego związek z lady Belindą Ballister był definitywnie zakończony.
To postanowienie nie przyszło mu łatwo. Zmuszenie się do rezygnacji z wyjątkowej przyjemności, jakiej dostarczała mu pomysłowa Belinda, było poświęceniem tak heroicznym, że zasługiwało na nagrodę. Pozwolił sobie na galop przed powrotem do domu.
Chwycił wodze i popędził wierzchowca.
Ach, ta przyjemność nigdy nie spowszednieje, pomyślał, gdy rozkoszował się stukotem kopyt, dreszczem prędkości i wiatrem, który wydmuchiwał z jego głowy ostatnie opary brandy. To było na swój sposób prawie tak satysfakcjonujące, jak spotkanie z niestrudzoną Belindą. Może powinien zająć się wyścigami?
Ten bezsensowny pomysł sprawił, że uśmiechnął się, ostro skręcił i prawie zderzył się z galopującym prosto na niego jeźdźcem.
Oba konie spłoszyły się, ale na szczęście były po przeciwnych stronach ścieżki. Chwilę zajęło mu zapanowanie nad wierzchowcem i zatrzymanie go, zanim zdołał odwrócić się, by sprawdzić, co z drugim jeźdźcem.
A raczej amazonką, poprawił się w myślach. I to niezłą, bo kobieta szybko zapanowała nad swoim spanikowanym koniem.
Poprawiając kapelusz, dama odwróciła się w jego stronę.
– Lord Theo – powiedziała ironicznie. – Powinnam była wiedzieć. Kto inny mógłby na mnie najechać?
Od razu poprawił mu się nastrój. Poczuł, jak jego usta wyginają się w uśmiechu.
– Dziękuję, panno Henley, za troskę, z jaką pyta pani, czy mój wierzchowiec i ja odnieśliśmy jakieś obrażenia. Ale jaka inna dama galopowałaby po parku?
– Temperance Lattimar – odparła. – Chociaż teraz, po ślubie, jest zbyt zajęta odgrywaniem roli żony hrabiego, by mieć czas na galopady. Jeszcze jeden dobry powód, by pozostać panną.
– Zgadzam się. Ale czy nie jest już trochę za późno na przejażdżkę? Zwykle przychodzi pani wcześniej, kiedy zamierza ścigać się jak dżokej z Newmarket.
Czekał z niecierpliwością na ciętą ripostę, ale odpowiedziała jedynie:
– To prawda. Natomiast pan, lordzie Theo… – Spojrzała na niego uważnie. – Wydaje się, że jeszcze nie zaznałeś snu. Znowu bawił się pan do późna?
– Jak można się spodziewać po najbardziej pożądanym kawalerze w towarzystwie – odparł i uśmiechnął się szerzej.
Cóż za wyjątkowa kobieta, pomyślał, urzeczony siłą spojrzenia, które na niego skierowała. Była jedyną kobietą wśród jego znajomych, która zamiast pochylać głowę, by rzucić mu zalotne spojrzenie lub uwodzicielsko zamrugać, patrzyła mu prosto w oczy.
– Gdybym podjechała wystarczająco blisko, przypuszczam, że wyczułabym nie tylko zapach konia, ale i perfum pańskiej ostatniej kochanki?
– Wie pani, że dżentelmeni nie plotkują.
Gdy przechyliła głowę, znów poczuł przypływ pożądania. Na początku był zaskoczony, że kobieta, którą socjeta lekceważyła, wywołuje taką reakcję. Ale chociaż nie posiadała olśniewającej urody, dzięki której jej starsza siostra została gwiazdą socjety, to coś w niej było. Jakaś niespokojna, namiętna siła, którą wyczuwał tuż pod powierzchownym spokojem, a która pociągała go tak samo, jak fizyczne piękno.
Niestety, przypomniał sobie z tłumionym westchnieniem, była to również niedostępna przyjemność. Dżentelmen może się zadawać z chętnymi mężatkami, ale nigdy z pannami.
Intelektualne rozkosze to wszystko, na co mógł liczyć. Ale w tym panna Henley była bardzo biegła.
– W takim razie nie będę pytać o szczegóły, tylko zasugeruję pójście do łóżka – powiedziała po chwili.
Czy tylko mu się zdawało, czy też ta uwaga sugerowała, że ona – choć była dziewicą – również oczami wyobraźni widziała ich razem w łóżku?
– Wznowię moją przerwaną przejażdżkę – kontynuowała, gdy siedział bez słowa, rozproszony tą podniecającą spekulacją.
– O tej porze?
Twarz panny Henley, zwykle długa i blada, była teraz zarumieniona, a orzechowe oczy błyszczały większym niż zwykle ogniem.
Co jeszcze bardziej niezwykłe, zdał sobie sprawę, że była zupełnie sama. Chociaż panna Henley często szydziła z towarzystwa, zwykle przestrzegała jego zasad i nigdy nie bywała nigdzie sama.
– Coś się stało dziś rano, prawda? – Chociaż potrząsnęła głową, mimowolny pomruk frustracji i zaciśnięcie zębów przeczyły tej odpowiedzi. – No cóż, słucham. Pani stajennego nie ma nigdzie w zasięgu wzroku, co oznacza, że musiała go pani wyprzedzić i nie ma z panią nikogo, nawet godnego zaufania pana Nulla.

Emma zamierza zostać starą panną, małżeństwo uważa za zniewolenie. Bale i rauty śmiertelnie ją nudzą, jedynej rozrywki dostarczają jej rozmowy z lordem Theo Collingtonem, mistrzem słownej szermierki. Jest zaskoczona, gdy ten owiany złą sławą lekkoduch coraz jawniej z nią flirtuje. Dlaczego, skoro nie jest ani uderzająco piękna, ani wyjątkowo bogata? Zawsze rozsądna i ostrożna, teraz coraz bardziej poddaje się urokowi Theo. Jednak boi się ośmieszyć, dlatego postanawia wystawić jego uczucia na próbę, i to w bardzo niekonwencjonalny i ryzykowny sposób.