fbpx

Cztery pory roku

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1219

ISBN: 9788383423890

Premiera: 22-02-2024

Fragment książki

Ta mała pokojówka znowu sprzątała jego pokój.
Przed spotkaniem ze swoim teściem Ares wszedł do siebie na drinka i zastał ją tam. Klęczała przed wielkim kamiennym kominkiem, wymiatając z niego popiół. Nucąc. Wciąż nuciła, kiedy zamknął za sobą drzwi, podszedł do fotela stojącego przed kominkiem i usiadł. Nuciła nadal, jak gdyby nie było go w pokoju.
Kiedy po raz pierwszy zjawiła się, by u niego posprzątać, myślał, że to nucenie będzie go irytować, ale tak nie było. To mu się nawet podobało. Miała delikatny, lekki głos z przyjemną chrypką. Kobiecy. Kojący.
Głównie jednak podobało mu się to, że nuciła sobie, jak gdyby nie był Aresem Aristiadesem, szefem Hercules Security, jednej z największych prywatnych firm ochroniarskich, zatrudnianej przez rządy krajów na całym świecie. Aresem Aristiadesem, byłym żołnierzem francuskiej Legii Cudzoziemskiej, pokrytym bliznami, złamanym, ale twardszym od greckich gór, w których przyszedł na świat. Aresem Aristiadesem, którego serce i dusza umarły przed laty.
Obowiązki jednak pozostały, bo oto był tutaj, w odwiedzinach u swoich teściów w ich odległej górskiej posiadłości niedaleko Morza Czarnego. Tak jak to robił co roku od śmierci Nayi. A przynajmniej w latach, kiedy nie przebywał w szpitalu ani nie służył w Legii.
Ta właśnie pokojówka sprzątała jego pokój od pięciu lat, chociaż dopiero później zauważył, że nuciła. A w zeszłym roku zauważył także, że była kobietą i jej skromna czarna sukienka nie maskowała ponętnych kształtów. Miała długie, miodowo-złociste włosy, które upinała surowo w kok, słodką buzię w kształcie serca, pełne usta i lekko krzywy nosek. Jej długie rzęsy wyglądały, jak gdyby zanurzono je w płynnym złocie.
Personelowi tutaj nie było wolno podnosić oczu na gości – tak powiedział mu teść, co zdaniem Aresa nie miało sensu, ale nie obchodziło go to na tyle, by z tym dyskutować – i ta mała pokojówka nigdy na niego nie patrzyła. Z jednym wyjątkiem. Kiedy rok wcześniej wychodziła z jego apartamentu z wiaderkiem pełnym popiołu, te złociste rzęsy uniosły się nagle i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. One też były złociste.
To było tylko przelotne spojrzenie i zaraz potem wyszła, ale nie dostrzegł w jej oczach strachu, tylko pełną podziwu ciekawość. Co było zaskakujące, bo ludzie zwykle tak na niego nie reagowali. Byli… zaniepokojeni, jeśli nie przerażeni. Jak zauważył, widok blizn na jego twarzy tak działał na innych.
Myślał, że po tym, co się stało, dziewczyna nie pojawi się już więcej w jego pokoju, a jednak rok później znowu klęczała przed jego kominkiem, wygarniając popiół. Nie wiedział, co o tym myśleć ani co zrobić z pożądaniem, które zapłonęło w nim w chwili, gdy spojrzał w jej złociste oczy. Myślał, że jego żądze były tak samo martwe, jak jego żona, ale jedno spojrzenie małej pokojówki sprawiło, że ożyły. Nie wiedział, dlaczego wciąż je odczuwa, skoro od tamtego zdarzenia minął już rok.
Czym wyróżniała się ta kobieta, nie był pewien ani nie chciał się nad tym zastanawiać. Ale uświadomił sobie, że lata mijają, a on nie stawał się młodszy. I że złożył pewne obietnice. Obiecał swojemu ojcu, że nie pozwoli, by ród Aristiadesów na nim wygasł, a swojej zmarłej żonie – że zapełni ich dom dziećmi. Jego ojciec i żona oboje już nie żyli, ale te obietnice wiązały go niczym żelazne łańcuchy i nie mógł – nie chciał – ich złamać. Niko, jego ojciec, był bardzo dumny ze swojego rodu, wywodzącego się ponoć od potężnego herosa Herkulesa. I choć Ares sam nie przywiązywał do tego większej wagi, złożył ojcu przysięgę. Ale tak naprawdę chciał to zrobić, by uczcić pamięć Nayi. Ona zawsze kochała dzieci i planowali dużą rodzinę. Gdy odeszła, te plany się nie zmieniły. Od jej śmierci wszystko, co robił, było hołdem dla jej pamięci. Jeśli jednak chciał mieć dzieci, potrzebował też żony, a im szybciej, tym lepiej. A ta mała pokojówka podobała mu się bardziej, niż się tego spodziewał.
– Jak masz na imię? – zapytał ją po rosyjsku, zakładając, że była Rosjanką, skoro tu pracowała. Jego głos brzmiał chropowato, bo ogień w pożarze przed laty uszkodził mu struny głosowe, ale sam już tego nie zauważał.
Dziewczyna drgnęła zaskoczona.
– Rose – powiedziała cicho. Odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię. – A pan?
Jej oczy były takie, jak je zapamiętał. Przypominały wielkie złote monety i znowu nie dostrzegł w nich przerażenia. Ani litości czy nawet współczucia z powodu ogromnych blizn po oparzeniach, które szpeciły mu twarz. Patrzyła na niego tak, jak gdyby ich w ogóle nie widziała.
Cały płonął z pożądania, ale nie wykonał żadnego gestu. Nie był już chłopcem zdanym na łaskę swoich hormonów. Był mężczyzną i potrafił nad sobą zapanować. I nie obchodziło go, co inni myślą o jego bliznach.
– Nie wiesz?
Nie mrugnęła nawet okiem.
– Nie znam imion naszych gości.
Nie powinien angażować służącej w czcze pogawędki, miał zejść na dół za pięć minut. Ale uznał, że Iwan, jego teść, mógł poczekać.
Iwan był rosyjskim oligarchą, który maczał palce w wielu podejrzanych interesach. Nigdy nie wybaczył Aresowi tego, że jego córka podczas wakacji w Atenach zakochała się w ubogim greckim pasterzu. Sprzeciwiał się temu małżeństwu. Ale Naya zawsze była silną kobietą i pragnęła Aresa. Nie obchodziło jej, że mieszkał w górskiej chacie bez drachmy przy duszy.
Z biegiem lat Ares zyskał szacunek Iwana, kiedy już stał się tym, kim był teraz, „bogiem wojny”, jak nazywano go w pewnych kręgach. Ares jednak nie lubił Iwana. I nie przyjechał tu dla niego. Znalazł się tu tylko dlatego, że chciałaby tego Naya.
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – zapytał. Była tylko pokojówką, choć musiał przyznać, że nie zachowywała się jak pokojówka.
Nie odpowiedziała od razu, marszcząc złociste brwi. Potem rzuciła nagle szufelkę pełną popiołu i szczotkę, odwróciła się do niego i wstała. Popiół oprószył jej uniform, ale go nie strzepała. Zdawała się w ogóle tego nie zauważać. Twarz miała napiętą, jak gdyby się na coś przygotowywała.
– Ja… potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała.
Ares wpatrywał się w nią, zaskoczony. Już od dawna nikt go nie zaskakiwał. W tych czasach nie odczuwał zupełnie nic, najmniejszej nawet emocji. Dziwne było więc, że ta mała pokojówka była w stanie je w nim obudzić.
Siedział z wyciągniętymi nogami, czarna skóra jego ręcznie szytych butów błyszczała w promieniach wpadającego przez okno słońca. Dziewczyna stała tuż przy jego stopach. Tak blisko mężczyzny obracającego miliardami, mającego w kieszeni rządy wielu krajów. Pokrytego bliznami, ale potężnego, który bez wysiłku mógłby ją zmiażdżyć. Mężczyzny, o którym najwyraźniej myślała, że może jej pomóc.
Ares nie przywykł do tego, że proszono go o pomoc, a już na pewno nie do tego, by jej udzielać.
– Pomocy – powtórzył. – Myślisz, że mógłbym ci pomóc.
– Tak. – Nawet nie zauważyła, że to nie było pytanie. – Nie mam nikogo innego.
Jeśli zwróciła się do niego, to rzeczywiście musiała nie mieć nikogo. Przechylił lekko głowę, przyglądając jej się.
Nie była wysoka. Stojąc, gdy on siedział, z ledwością sięgała na wysokość jego oczu. Ale miała w sobie determinację i upór i patrzyła mu w oczy odważnie. W jej spojrzeniu była desperacja.
Czarna sukienka nie dodawała jej urody, ale też nie skrywała jej krągłości. Miała wdzięczną, kobiecą figurę, jakiej oczekiwałby od żony. Ale dlaczego myślał, że ta mała pokojówka mogłaby nią zostać, nie miał pojęcia. Z drugiej strony, dlaczego nie? Nie miało znaczenia, kogo wybierze. Żadna nigdy nie będzie Nayą, więc każda ładna kobieta była równie dobra. Ale najwyraźniej nie przeszkadzały jej jego blizny, a to zdecydowanie przemawiało na jej korzyść. Nie obchodziło go, co inni o nich myślą, ale nie chciał też spotykać się z obrzydzeniem czy przerażeniem co rano przy śniadaniu ani co noc w swoim łóżku.
– I co? – zapytała, na pozór spokojnie. Ares podejrzewał, że przywykła do ukrywania swoich emocji.
– Pomocy w czym? – Naprawdę nie powinien ciągnąć tej rozmowy, ale teraz był zaciekawiony i bardziej niż zadowolony, że jego teść będzie musiał czekać.
Patrzyła mu prosto w oczy. Dla kogoś mniej odpornego mogłoby to być deprymujące, ale Ares nigdy nie miał z tym problemu. Zacisnęła śliczne usta i przestępowała z nogi na nogę, a w końcu rzuciła spojrzenie na drzwi, jak gdyby ktoś mógł ich podsłuchiwać.
– Zamierzają mnie sprzedać – powiedziała cicho. – Chyba jutro, a może pojutrze, nie jestem pewna. Nie wiem, dokąd pójdę ani do kogo, ale nie chcę tu zostawać, żeby się o tym przekonać. Muszę stąd uciec. Nie mam pieniędzy i nigdy nie byłam na zewnątrz tego kompleksu. Sama i tak nie mogę się stąd wydostać. Wiem, bo próbowałam. Ktoś musi mnie stąd zabrać, a ja nie mam kogo o to poprosić. – Chwyciła drżący oddech. – Proszę, sir. Proszę mi pomóc.

Rose wiedziała, że powiedziała za dużo w chwili, gdy słowa wymknęły jej się z ust, ale nie mogła ich powstrzymać. Nie chciała brzmieć jak przestraszona mała dziewczynka. Zmęczyło ją bycie ofiarą. Była nią przez całe życie i to musiało się skończyć. Tutaj. Teraz. Dzisiaj.
Mężczyzna z bliznami milczał, rozparty w fotelu, jak gdyby nic na całym świecie go nie obchodziło. Takich jak on nic nie musiało obchodzić. Byli bogaci, potężni i owiani złą sławą. Zatrzymywali się w posiadłości Iwana, poznała ich wszystkich. Ścieliła im łóżka, czyściła kominki, szorowała wanny i składała ubrania. Niektórzy byli okropni, wydzierali się na nią bez powodu, a inni obmacywali ją, bo myśleli, że mają do tego prawo. Jeszcze inni robili obrzydliwe insynuacje, a potem się śmiali. A pozostali ignorowali ją, jak gdyby jej tam w ogóle nie było. Ale ten mężczyzna… On był inny. Wpatrywała się w niego nieruchomo.
Był niezwykle wysoki i potężnie zbudowany. Miał szerokie ramiona i muskuły jak strażnicy, którzy pilnowali bram kompleksu. Ale pomijając ich siłę fizyczną, przy nim wydawali się mali i nic nieznaczący. Myśleli, że są wilkami, ale ten człowiek był przy nich smokiem. Emanował siłą olbrzyma, arogancją króla i pewnością siebie samego Boga, a ona nie miała pojęcia, kim był i co dawało mu taką moc. Jednego była pewna: on mógł jej pomóc.
Sprzątała jego pokój od pięciu lat i dopiero w poprzednim roku zaryzykowała karę, spoglądając mu w oczy. Jego blizny szokowały, ale tylko dlatego, że się ich nie spodziewała. Nie przejmowała się nimi. Obchodziło ją tylko to, że jako jedyny nie próbował jej obmacywać, nie mówił świństw i nie robił grubiańskich żartów, kiedy była w pokoju. Nie wydzierał się na nią, ale też jej nie ignorował. Wyczuwała, że ją obserwował, ale to jej nie przerażało. Wydawał się zaciekawiony, choć nie była pewna, z jakiego powodu. Może podobało mu się to, jak nuciła.
To było jednak nieistotne. Liczyło się to, że nigdy nie wykonał żadnego wrogiego gestu wobec niej. Co nie znaczyło, że był lepszy od całej reszty, ale przynajmniej nie był gorszy. Zresztą nie miała wyboru. Zamierzali ją jutro sprzedać, a on był jej jedyną szansą na ucieczkę.
Wpatrywała się w niego uporczywie, czekając, by coś powiedział. Serce jej waliło.
Odwzajemnił spojrzenie, nie spiesząc się. Jak gdyby nie słyszał jej przemowy. Nosił wyjątkowo dobrze skrojony garnitur z ciemnoszarej wełny; umiała się poznać na dobrym krawiectwie, bo była bardzo spostrzegawcza. Śnieżnobiałą koszulę miał rozpiętą pod szyją, nie zawracał sobie głowy krawatem. Miał ciemną karnację, co biel koszuli świetnie podkreślała, czarne, krótko przycięte włosy i oczy o zaskakującej, srebrzysto-zielonej barwie, niczym zmatowiałe morze. Straszliwe blizny szpeciły całą połowę jego twarzy, pozostawiając drugą prawie nietkniętą. I ta druga strona była piękna, z wysokimi kośćmi policzkowymi, zmysłowymi ustami i prostym nosem, podczas gdy reszta jego twarzy była… przerażająca, a jednocześnie zniewalająca, magnetyczna. Ale to też nie miało znaczenia. Potrzebowała jego pomocy i potrzebowała jej teraz.
– Kto zamierza cię sprzedać? – Jego głos brzmiał jak łoskot kamieni.
– Szef – odparła. – Iwan Wasiliew.
Słysząc to nazwisko, nie zareagował. Być może wiedział, że Iwan Wasiliew kupił na rynku handlarzy ludźmi dwie małe dziewczynki i jedną wybrał na swoją córkę, a z drugiej zrobił służącą. Może nie zawracał sobie tym głowy. Może nawet sam był w to zamieszany.
Zrobiło jej się zimno na tę myśl, ale nie dała tego po sobie poznać. Ukrywanie emocji było jedną z pierwszych rzeczy, jakich się tutaj nauczyła, i robiła to automatycznie. To nie miało znaczenia, czy był w to zamieszany. Liczyło się tylko to, że mógł ją stąd wydostać. Atena powiedziała jej, że zostanie sprzedana, a Rose wierzyła jej bezgranicznie.
Trafiła do posiadłości Wasiliewa jako dziecko, otrzymała absolutne minimum edukacji, a potem przydzielono ją do pracy. Nigdy nie pozwolono jej wyjść na zewnątrz i nie mogła kontaktować się ze światem za murami. Wiedziała tylko tyle, ile udało jej się wynieść z podsłuchanych rozmów i kontaktów z Ateną. W ciągu tych lat zdarzały się momenty, kiedy myślała o ucieczce, ale nie miała dokąd uciekać. Nigdy jednak nie zapomniała, że była tu więźniem. A teraz Wasiliew zamierzał się jej pozbyć, więc nie była nawet tym. Była czyjąś własnością.
– Rozumiem – powiedział Ares beznamiętnie. – A dlaczego myślisz, że ci pomogę, Rose?
– Nie myślę tak. Mam tylko nadzieję.
Milczał przez chwilę, patrząc na nią z irytującym spokojem.
– Dlaczego właśnie ja?
– Nie mam nikogo innego, kogo mogłabym poprosić, a pan nigdy nie próbował mnie obmacywać.
Zaśmiał się ponuro.
– I tyle? Bardzo nisko ustawiłaś poprzeczkę.
Musiała go przekonać, by jej pomógł. Był jej ostatnią szansą.
– Nie muszę panu ufać. Potrzebuję tylko, żeby mnie pan stąd wydostał. – Zaczerpnęła powietrza. – Zrobię wszystko, czego pan zechce. Wszystko. – Jeśli to oznaczałoby ucieczkę stąd, pozwoli mu zrobić ze sobą, co tylko będzie chciał. Atena chroniła ją przed niechcianym zainteresowaniem mężczyzn, więc pozostała nietknięta. Co nie znaczy, że nie wiedziała, czego mężczyźni chcą od kobiet.
– Wszystko – powtórzył cicho. Nie opuszczał wzroku, by otaksować jej sylwetkę, tak jak robili to inni. Patrzył jej prosto w oczy, a jego spojrzenie wciskało ją w podłogę. Miał piękne oczy.
Zacisnęła zęby. Nie miała pojęcia, dlaczego myślała o jego oczach, ale wiedziała, że nie może odwrócić wzroku. Bo wtedy okazałaby strach, a to byłoby najgorsze, co mogła zrobić. Strach zapraszał do bicia lub czegoś gorszego. W tym miejscu liczyła się siła.
– A więc oddasz mi się, jeśli cię o to poproszę? – spytał bez mrugnięcia okiem, jak gdyby pytał o to kobiety na co dzień. – Zdejmiesz swój uniform i położysz się nago na moim łóżku?
To był test. Nie wiedziała, skąd to wiedziała, ale tak było. Zdawała już takie testy.
– Tak – odparła. – Ale będzie mi pan musiał pomóc z zamkiem błyskawicznym. – Odwróciła się, pokazując mu plecy.
Zapadła cisza. Serce dudniło jej w uszach. Wstrzymała oddech, czekając na to, że usłyszy, jak on wstaje, podchodzi do niej, chwyta za zamek błyskawiczny i pociąga go na dół. Poczuła dreszcze. Miała nadzieję, że będzie delikatny, chociaż nie wyglądał na faceta znającego się na delikatności. Więc może chociaż zrobi to szybko. Protekcja Ateny dotąd jej tego oszczędziła.
Atena trafiła tu w tym samym czasie, co Rose. Dwie małe, śmiertelnie wystraszone dziewczynki uczepiły się kurczowo siebie nawzajem podczas długiej podroży do domu Wasiliewa. Atenę też porwano z ulicy, ale nie została służącą. Żona Wasiliewa zrobiła z niej swoją córkę, w zastępstwie tej, którą straciła. Rozpieszczano ją i żyła w luksusie, ale była takim samym więźniem, jak Rose. To Atena nalegała, by Rose spędzała z nią czas, chociaż żona Wasiliewa tego nie pochwalała. To dzięki Atenie nikomu nie wolno było tknąć Rose, bo inaczej Atena wpadłaby w rozpacz, a nikt tego nie chciał. Jej rozpacz doprowadziłaby do rozpaczy żonę Wasiliewa, a Wasiliew zrobiłby dla żony wszystko. Tak, Rose miała szczęście. Była dotąd chroniona.
Stała teraz sztywno, spoglądając na kominek, który dopiero co wyczyściła. A za jej plecami wciąż panowała cisza.

Rose w dzieciństwie została uprowadzona i pracuje jako pokojówka u bezdusznego bogacza. Pragnie uciec, ale sama sobie nie poradzi. Prosi o pomoc Aresa Aristiadesa, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej, który bywa gościem u jej pracodawcy. Przystojny Ares, o naznaczonej bliznami twarzy, nosi w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Zadziwia Rose prośbą, by została jego żoną, a ponieważ są sobie obcy, proponuje, żeby o każdej porze roku spotykali się na dwa tygodnie w innym miejscu na świecie, by się lepiej poznać…

Kłopotliwe dziedzictwo

Ann Lethbridge

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 632

ISBN: 9788383425221

Premiera: 22-02-2024

Fragment książki

Jesienne słońce wpadało do maleńkiego salonu w Westram Cottage. Lady Petra podeszła do okna. Pod błękitnym niebem lekki wietrzyk poruszał liśćmi pobliskiego dębu i kołysał główkami czerwonych róż, które rosły wzdłuż ścieżki prowadzącej do drzwi wejściowych. Idealne popołudnie na przejażdżkę, jeśli miało się konia.
Westchnęła i wróciła na swój fotel. Wzięła chusteczkę, na której wcześniej haftowała dla brata Reda, hrabiego Westrama. Ale nuda. Odłożyła ją na bok i wstała, żeby poprawić portret matki na przeciwległej ścianie.
– Petra – odezwała się jej starsza siostra, lady Marguerite Saxby – nie kręć się, proszę. Boli mnie od tego głowa.
Petra odwróciła się ze skruchą na twarzy.
– Przepraszam. Nie chciałam ci przeszkadzać.
Kasztanowłosa i zielonooka Marguerite siedziała przy stole i przeglądała korespondencję. Bujne włosy miała jak zwykle mocno upięte pod wdowim czepkiem. Choć odwzajemniła uśmiech Petry, w jej oczach malował się smutek. Marguerite nieustannie wyglądała na smutną, odkąd owdowiała.
Czy Petra miała takie samo spojrzenie? Podeszła do lustra nad kominkiem i popatrzyła na swoje odbicie. W przeciwieństwie do starszego rodzeństwa miała blond włosy i niebieskie oczy jak matka. Czy też wyglądała na smutną?
Zamknęła powieki, nie chcąc przyznać się do tego uczucia. Za to mogłaby przyznać się do żalu. W końcu ponosiła częściowo winę za dziką awanturę z Harrym.
Była taka szczęśliwa przez kilka pierwszych miesięcy małżeństwa. Przeżyła bolesny szok, gdy odkryła, że Harry, już znudzony świeżo poślubioną żoną, zaczął szukać rozrywki gdzie indziej. Gdyby zachowała się jak żona z klasą i zwyczajnie zignorowała jego niewierność, traktując ją jak coś, co robi każdy nowoczesny mąż, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Ale ból był tak wielki, że nie mogła milczeć. Im bardziej narzekała, tym gorzej się zachowywał, aż w czasie ostatniej kłótni zarzuciła mu, że już jej nie kocha. Wykrzyczał, że nigdy jej nie kochał i ożenił się z nią tylko na rozkaz ojca.
Powiedział, że jest głupią smarkulą, która zrujnowała mu życie.
Zaniemówiła zszokowana.
Następnie odszedł, wściekły, walczyć z Francuzami. Co gorsza, zabrał ze sobą jej brata i szwagra. Harry nie tylko złamał jej serce, ale przez jej głupią naiwność siostry straciły mężów. Odwróciła się od lustra.
– Nie masz nic do cerowania? – zapytała Marguerite.
– Wszystko zrobione.
– A co z ogrodem? Nie trzeba się nim zająć?
Petra potrząsnęła głową.
– Gdy tylko wezmę łopatę do ręki albo wyrwę chwast, zjawia się Jim i przejmuje pałeczkę. Zdaje się, że Red przekazał mu bardzo konkretne informacje na temat tego, co dama może, a czego nie powinna. Szczerze mówiąc, tęsknię za robieniem kapeluszy.
– Więc zrób sobie kapelusz – poradziła Marguerite.
– To nie to samo. Poza tym mam ich aż nadto. Czuję się taka bezużyteczna.
Zarabianie w założonym przez nie sklepie było ekscytujące, dopóki ich brat Red nie położył temu kresu. Był wstrząśnięty, gdy dowiedział się, że siostry zajęły się interesami.
Nadal zarabiały dzięki projektowaniu kapeluszy przez Marguerite, ale ich wytwarzaniem zajął się nowy właściciel ich firmy. Damy z wyższej sfery nie zajmowały się handlem.
Marguerite przejrzała kolejny list.
– Carrie przesyła pozdrowienia i pisze, że suczka, którą kupił jej Avery, będzie miała szczenięta pod koniec listopada. Pyta, czy chciałybyśmy jedno.
– Jak miło. Przekaż jej, że tak.
Marguerite skinęła głową.
– Przydałoby ci się towarzystwo na spacerach. Pies byłby idealny.
– Nie pisze, jaka to rasa? Mam nadzieję, że nie będzie duży.
– Zapytam ją w liście. Masz rację. Wolimy małego psa.
Odłożyła list na bok i wzięła następny.
Petra podeszła do sofy i spojrzała na swoje palce pokryte odciskami, których nabawiła się przy robieniu kapeluszy. Już prawie zniknęły.
Zaszło wiele zmian w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Ich owdowiała szwagierka, Carrie, wyszła za mąż, podczas gdy Petra i Marguerite dalej opierały się życzeniom brata i zachowały niezależność. Żadna z nich nie chciała powtórnie wychodzić za mąż. Petrze bez wątpienia raz wystarczyło. Z jej doświadczenia wynikało, że mężczyźni obiecywali złote góry, żeby zdobyć to, czego chcieli, a potem robili tak, jak im się podobało. Była nadmiernie optymistyczna, kiedy poślubiła Harry’ego. Ileż bólu ją kosztowało odkrycie, że ożenił się z nią tylko dlatego, że jego ojciec pragnął związków z wyższą sferą. Z pewnością nie zamierzała ponownie popełnić takiego błędu.
Marguerite zaparło dech ze zdumienia.
– Thrumby’owie sprzedali firmę.
– Co?
Petra pospiesznie zajrzała Marguerite przez ramię.
– Avery dołączył kartkę do listu Carrie. Masz, sama przeczytaj.
Petra przeczytała wiadomość. Thrumby’owie otrzymali ofertę kupna firmy od konkurenta z Bond Street i zgodzili się na sprzedaż. Nowa właścicielka sama tworzyła projekty kapeluszy, więc te od Marguerite nie będą już potrzebne.
– Przynajmniej nie zwolnią kobiet z wioski, które szyją kapelusze – powiedziała Marguerite z rezygnacją w głosie. – To twoja zasługa, kochana. Robią je wyjątkowo dobrze. – Obdarzyła Petrę słabym uśmiechem. – Dobrze je nauczyłaś.
– A niech to. Co za niesprawiedliwość. Potrzebujemy tych pieniędzy. – Przygryzła wargę, widząc zbolałą minę Marguerite. – I co teraz zrobimy? Pewnie poprosimy Reda o pomoc.
Marguerite pokręciła głową.
– Nie. Coś wymyślimy. A na razie będziemy oszczędne.
– Żałuję, że nie mogę bardziej pomóc.
Marguerite zacisnęła usta.
– Trzeba będzie ograniczyć mięso. Jest naprawdę drogie.
– Lepiej, żeby Red się nie dowiedział, bo będzie miał wymówkę, żeby nas wypchnąć na małżeńskie targowisko.
Marguerite pobladła.
– W końcu się dowie. Muszę wymyślić jakiś sposób na zwiększenie dochodów. Wydawcy czasem potrzebują ilustracji do książek. Napiszę do nich i wyślę próbki moich rysunków. Może pod pseudonimem.
Petra kiwnęła głową.
– Dobry pomysł. – Przypomniała sobie coś, co widziała po drodze do wioski. – Może zbiorę jeżyny na dżem? Jest pełno cukru w spiżarni.
Marguerite uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– Świetnie. Przyda się zapas przetworów na zimę.
Jednak to nie wystarczy. Ale Petra znajdzie wyjście. Wokół pełno było darmowego jedzenia, tylko trzeba było wiedzieć, gdzie szukać. Jeżyny to dopiero początek.
Parę minut później Petra zaopatrzyła się w stary słomkowy kapelusz, duży wiklinowy koszyk i zakryła swoją najstarszą sukienkę znoszonym fartuchem.
Na zewnątrz lekki wiatr chłodził ją, kiedy szła, machając koszykiem, aż w końcu dotarła do krzewu jeżyn. Ostatnim razem, kiedy go widziała, pokrywały go białe kwiatki. Teraz kolczaste gałęzie uginały się od lśniących, czarnych owoców.
Niestety znajdowały się po drugiej stronie rowu, zwisając znad gęstego żywopłotu na tyle wysoko, że nie sięgnęłaby do nich.
A niech to. Krzew wyrastał z pola na terenie posiadłości hrabiego Longhursta. Drewniany przełaz w płocie ułatwiał dostęp do pola i jeżyn.
Poza tym kogo by to obeszło? Nikt nie mieszkał w Longhurst Park, odkąd zjechała z siostrami do Westram Cottage ponad rok temu. Według miejscowych nowy hrabia wybył na wojnę w Hiszpanii i w ogóle nie dbał o posiadłość. A więc kto by się przejął jej wejściem na teren posesji? Poza tym to wcale nie hrabia zasadził jeżyny. Wydała je szczodra natura.
Po zerknięciu w górę i w dół drogi podniosła spódnice starej, niebieskiej sukni i wspięła się na przełaz.
Uważając na ciernie, wcisnęła się w krzak, używając koszyka jako tarczy. Wkrótce zapełniła go lśniącymi jeżynami i zrobił się całkiem ciężki. Spływającą do oka strużkę potu wytarła koniuszkiem fartucha.
Zerwała jeżynę i włożyła ją do ust. Pyszna. W sam raz na dżem.
Na dźwięk pobrzękującej uzdy i sapania konia odwróciła się szybko.
Wysoki, jasnowłosy mężczyzna z rozbawioną miną na przystojnej twarzy spoglądał na nią z grzbietu ogromnego, brązowego konia. Wychylił się do przodu i powiódł po niej wzrokiem z góry na dół. Zatrzymał spojrzenie na jej stopach.
Popatrzyła w dół. Zrobiło jej się gorąco na widok pończoch odsłoniętych aż do podwiązek nad kolanami, ponieważ jej spódnice zaplątały się w ciernie. Wyswobodziła materiał.
Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła błysk w oku nieznajomego i czarująco chłopięcy uśmiech. Z rodzaju tych, które sprawiają, że kobieta wszystko wybaczy.
Poczuła niepokój, który postarała się zignorować. Harry uśmiechał się w ten sam sposób, kiedy prosił ją o przebaczenie za każdym razem, gdy zbłądził. Jako niezamężna dziewczyna uwielbiała ten uśmiech. Jako żona zaczęła się go bać. Oznaczał, że mąż dokonał kolejnego podboju i próbował bagatelizować sprawę.
Tak, zdecydowanie nie można było ufać uśmiechom i obietnicom dżentelmena, choćby wydawały się czarujące i szczere. Przybrała chłodny i uprzejmy wyraz twarzy i dygnęła.
– Dzień dobry panu.
– Dzień dobry, dziewko.
Miał niski, głęboki i miły dla ucha głos.
– Wolno zapytać, co robisz?
Dziewko? Zapiekły ją policzki.
– A na co to wygląda? Zbieram jeżyny.
– Moje jeżyny – odparł z kolejnym uśmiechem.
– Jest pan właścicielem Longhurst Park.
– Owszem.
– Może i znajdują się na pańskiej posesji, ale skoro urosły same z siebie, nie mają konkretnego właściciela.
– Jesteś jednym z moich dzierżawców?
Myślał, że jest żoną robotnika rolnego. Niech to. Czy miała zbierać jeżyny w najlepszej sukni? Przez chwilę kusiło ją, żeby udawać kogoś innego, ale nie znała tego człowieka ani jego charakteru. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie przystojnego i czarującego, ale przekonała się już, że nie należy oceniać kogoś po pozorach. Poza tym byłby wstyd, gdyby potem odkrył jej kłamstwo.
– Nie. Jestem lady Petra Davenport. Mieszkam w Westram Cottage. Miło mi pana poznać, hrabio Longhurst. – Dygnęła lekko. Tyle musiało wystarczyć za oficjalną prezentację.
Zdjął kapelusz i obdarzył ją kolejnym uroczym uśmiechem.
– Więc jesteśmy sąsiadami. Proszę kraść do woli.
Czy nie tłumaczyła mu, że niekoniecznie były jego własnością? Uśmiechnęła się słodko.
– Jak pan widzi, wzięłam już tyle, ile chciałam. – Spochmurniała. – Poza tym zamiast galopować po okolicy i kłócić się o trochę jeżyn, powinien pan raczej doprowadzić swoją posiadłość do porządku. – Wskazała na zarośnięte pole obok.
Rozbawienie zniknęło z jego twarzy. O rany. Czemu palnęła coś bez namysłu, skoro miała świadomość, że zachowała się niewłaściwie? Gdyby wiedziała, że wrócił, w ogóle nie przelazłaby przez płot. Otworzyła usta, żeby przeprosić, ale ubiegł ją, składając ukłon i uśmiechając się.
– Ma pani rację. Faktycznie praca na mnie czeka. Życzę miłego dnia.
Dał znać koniowi, żeby ruszał i ten posłusznie wziął krótki rozbieg, żeby przesadzić płot. Jeździec i wierzchowiec pokonali przeszkodę we wspaniałym stylu. Odgłos końskich kopyt ucichł w oddali.
Sama będąc nieudolnym jeźdźcem, poczuła podziw dla jego umiejętności. I świetnie prezentował się na koniu. Szykownie. Nie. Nie będzie o nim myślała w ten sposób. Był po prostu nowym sąsiadem, z którym się zapoznała.
Wylazła z krzaków i usłyszała dźwięk rozdzieranego materiału. Niech to, zahaczyła o ciernie fartuchem i trzeba będzie go zszywać. Cóż, będzie miała co robić.
Chciała mieć dużo roboty, żeby zapomnieć o jego twarzy i uroczym uśmiechu. Takie uśmiechy sprawiały tylko kłopot i przyprawiały o ból serca, ale widocznie ciągle nie przyswoiła sobie tej lekcji.
Dobry Boże, mógł być przecież żonaty. Mężczyzna nie przestawał czarować innych pań po ślubie. Jeśli ktoś o tym wiedział, to właśnie ona.

Nazwał ją dziewką! Przerażenie zmroziło Ethana. Po czym miał poznać, że jest damą? Żadnej wstążki ani koronki w zasięgu wzroku. Zaplątana w jeżynowy krzak, z nogami wystawionymi na widok publiczny i zmysłowymi ustami poplamionymi ciemnoczerwonym sokiem wyglądała jak rozpustnica.
Dobrze, że nie uległ pokusie pocałowania tych soczystych ust. Ogólnie rzecz biorąc, nie zwykł tego robić ani nawet o tym myśleć, ale w przypadku tej kobiety, z jakiegoś niejasnego powodu miał na to ochotę. Na szczęście jej cierpkie uwagi przypomniały mu, że niezależnie od tego, jak atrakcyjnie rozczochrana może być dama, on jest oficerem, dżentelmenem i hrabią mającym obowiązki wobec króla, kraju i rodu.
Tyle że naprawdę był w niej jakiś rozkoszny powab. Wzdrygnął się. Zasłużył na przytyki z jej strony za wpatrywanie się w jej odsłonięte, smukłe nogi. Obecnie nie potrzebował dodatkowych komplikacji w postaci jakiejkolwiek panny, z ludu czy wyższych sfer.
Prawdę mówiąc, jaka dama chodziłaby po okolicy bez służącej?
W normalnych okolicznościach pocałowanie jej nie przyszłoby mu do głowy. Obowiązki w wojsku sprawiały, że był zbyt zajęty, żeby zaprzątać sobie głowę kobietami, z wyjątkiem okazjonalnych wypadów na przepustce, dopóki Sara nie obdarzyła go uwagą. Jej mąż zginął, ale ona pozostała w Hiszpanii jako towarzyszka siostry, żony jednego z oficerów.
Sara rozbudziła w nim uczucia, o których myślał, że dawno je stłumił w reakcji na wspomnienia z dzieciństwa. Poczuł, że być może jednak zasługuje na czyjeś względy. Jego rodzice tak nie uważali. Byli zbyt zajęci sobą, żeby przejmować się jedynakiem.
Kiedy Sara wkroczyła w jego życie, była życzliwa i cóż… kochająca, jeśli w ogóle rozumiał znaczenie tego słowa. Nie dało się zaprzeczyć, że go zauroczyła. Nie powinien był jednak wierzyć, że kobiecie może zależeć na nim w taki sposób, w jaki wydawało mu się, że zależy Sarze.
Na szczęście jeden z kolegów oficerów usłyszał, jak rozmawiała z siostrą o tym, że chciałaby zostać żoną hrabiego. Podobał jej się tytuł lady Longhurst i cieszyłaby się ze związanych z nim przywilejów, nawet jeśli wymagałoby to zamążpójścia. Jego przyjaciel zauważył, że Ethan stał się popularny wśród kobiet, odkąd otrzymał tytuł.
Ethan opamiętał się w samą porę, bo gdyby ich związek zaszedł dalej, honor kazałby poprowadzić Sarę do ołtarza.
Wezbrała w nim gorycz. Jak mógł nie dostrzec prawdy kryjącej się pod uśmiechami Sary? Po raz pierwszy dał się podstępem usidlić kobiecie, ale na pewno po raz ostatni. Ale najwyraźniej te kilka tygodni romansu pozostawiło w nim wrażenie, że w jego życiu brakuje czegoś ważnego i stał się podatny na kobiece wdzięki.
Do licha! Miał dostatecznie dużo zajęć związanych z dostosowaniem się do nowej sytuacji życiowej i nie potrzebował dodatkowych komplikacji. Nie wiedział nawet, że odziedziczył tytuł hrabiego, dopóki nie otrzymał listu od prawnika wynajętego przez jakąś wścibską daleką krewną, która prześledziła wszystkie linie drzewa genealogicznego, żeby go odnaleźć.
Najwyraźniej trzeba było trochę pogrzebać, by odkryć, że jego przodek, piąty syn hrabiego, został przekupiony, aby przyjąć nazwisko żony w celu odziedziczenia majątku starej kornwalijskiej rodziny górniczej. Mając tylko córki, Trethewy’owie myśleli, że zyskają w rodzinie arystokratę, ale pradziadek Trethewy okazał się hazardzistą, który stracił większość rodzinnej fortuny, gdy tylko położył na niej łapę. W rezultacie obie rodziny zerwały kontakty. Gdyby ojciec Ethana wiedział, że jest spokrewniony z hrabią, na pewno zrobiłby z tego jakiś użytek.
Nawet po tym, jak Ethan dowiedział się o tytule, odkładał powrót do Anglii tak długo, jak to możliwe. Armia była jego całym życiem. Jedyną rzeczą, jaką znał od młodzieńczych lat. Nikomu nie napomknął o spadku, ale jakimś cudem wieść dotarła do uszu Sary, która postanowiła zagiąć na niego parol. Ani razu nie wspomniała, że wie o tytule.
Był zdruzgotany, gdy zorientował się, że tylko o to jej chodziło.
Niedługo po tym ta sama wścibska daleka krewna, lady Frances, napisała do Wellingtona z pytaniem, dlaczego generał trzyma ostatniego hrabiego Longhursta na polu bitwy, skoro ten powinien podjąć obowiązki w domu.
Wellington, niech go diabli, kazał Ethanowi wracać do Anglii i zająć się posiadłością. Po uporządkowaniu tutejszych spraw Ethan zamierzał powrócić do tego, co naprawdę miało znaczenie. Czyli na wojnę z Francuzami.
Gdy zajechał galopem przed Longhurst Park, okazały, stary dom z krętym, porośniętym drzewami podjazdem, nastrój jeszcze mu się pogorszył. Poprzedni hrabia zostawił posiadłość w opłakanym stanie, o czym świadczyła sterta niezapłaconych rachunków, którą zaprezentował mu jego doradca finansowy z miną kogoś, kto przewiduje katastrofę.
Papierkowa robota. Ethan jej nienawidził, ale od tamtej pory codziennie się z nią zmagał, zdeterminowany, żeby zaprowadzić jaki taki porządek.
W stajni przekazał Jacka O’Cleary’emu. Przystojny, czarnowłosy Irlandczyk przyjrzał się twarzy Ethana.
– Co pana tak rozwścieczyło?
Ethan nie bywał wściekły. Nigdy na nikim nie wyładowywał gniewu. Był postawnym mężczyzną i tracąc nad sobą panowanie, mógłby wyrządzić krzywdę. Właśnie dlatego postanowił zostać żołnierzem. Spojrzał na O’Cleary’ego w sposób, od którego ten powinien zadrżeć, ale ten zrewanżował się tym samym.
Ethan nie wiedział dokładnie kiedy, ale w pewnym momencie O’Cleary stał się bardziej przyjacielem niż sługą. Byli w podobnym wieku i Ethan szanował jego biegłość w obchodzeniu się z końmi, spostrzegawczość i szczerość.

Ethan przywykł do żołnierskiego życia, w armii czuje się jak w domu. Zmuszony do objęcia spadku, niechętnie przyjmuje tytuł i wdraża się do zarządzania majątkiem. Zaniedbana i zadłużona posiadłość przysparza mu samych kłopotów, najlepszym wyjściem byłby ślub z bogatą panną. Jednak Ethan jest oczarowany lady Petrą, biedną wdową z sąsiedztwa. Ta niezwykła kobieta ofiarowała mu wiele cennych rad, a także serce. Rozumie, że Ethan powinien poślubić inną, ale on nie chce się z nią rozstawać. Musi ją przekonać, że woli stracić majątek niż miłość życia.

Kluczem jest miłość

Maisey Yates

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1217

ISBN: 9788383423814

Premiera: 15-02-2024

Fragment książki

Riot Phillips nareszcie zdobyła się na spontaniczność, niestety skutki tego były opłakane.
Imię, które sugerowałoby buntowniczą naturę, otrzymała w prezencie od skrajnie nieodpowiedzialnej matki i właściwie nigdy się z nim nie utożsamiała. Od dziecka była uległa i niekonfliktowa. Uporządkowała bałagan, jaki zostawiła po sobie matka, a potem wypłaciła wszystkie oszczędności z konta, by przeznaczyć je na podróż życia do Kambodży, co zupełnie nie było w jej stylu.
Niestety, jej współlokatorka Jaia należała do ludzi, którym trudno było odmówić. Zarażała entuzjazmem i radością życia. Była tego rodzaju osobą, która wracała do domu z kolczykiem w nosie i dwoma nowymi tatuażami, bo taki miała kaprys. Kiedy zaś zaczęła opowiadać, że dwie z jej dawnych koleżanek szkolnych wybrały się do Angkor Wat, żeby przeżyć duchowe oświecenie i że ona też by się wybrała, Riot natychmiast połknęła haczyk. Odszukała swój paszport, który wyrobiła kiedyś na wszelki wypadek. Nigdy dotąd go nie użyła, podobnie jak walizki podróżnej. Potem spontanicznie powiedziała „tak”.
I wszystko było w porządku, dopóki nie spotkały koleżanek Jai. Lilith i Marcianne były równie szalone jak Jaia, tylko tak ze cztery razy bardziej. Od tej pory ich wyprawa stała pod znakiem lekkomyślności, chaosu i alkoholu, którego było zdecydowanie za dużo. Od dwóch dni Riot zamartwiała się, jak to wszystko się skończy. Hostele, w których nocowały, mogłyby równie dobrze mieścić się na rogu ulicy. Jeden składał się z kwater w koronie drzewa i kiedy sąsiedzi oddali się amorom, całe drzewo zaczęło się kołysać. Co gorsza, Riot nie od razu domyśliła się dlaczego. Dopiero podchmielona jak zawsze Lilith zaczęła histerycznie chichotać i wyjaśniła, skąd te wstrząsy.
Dni spędzane na zwiedzaniu mijanych po drodze miejscowości były dla odmiany całkiem udane. Zdarzało się, że Riot odłączała się od dziewczyn, kiedy naprawdę nie była w stanie nad nimi zapanować.
Ostatniego wieczora dotarły do Siem Reap, miasta znajdującego się najbliżej ruin słynnej świątyni. Wszystkie hostele były wybukowane do ostatniego pokoju. Marcianne namówiła jakiegoś faceta w barze, żeby wynajął im pokój. Riot była tak przerażona tym pomysłem, że nie zmrużyła oka w nocy.
Następnego ranka wybrały się do świątyni. Porażona pięknem i panującym tam spokojem, Riot zapomniała o stresie. Informacje, jakie przedtem czytała o Angkor Wat, były najprawdziwszą prawdą. Każdy kamień budowli zawierał w sobie więcej życia i więcej duchowości niż wszystko, co do tej pory Riot napotkała na swojej drodze. Nawet biorąc kolejny oddech, czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy.
A potem zaczęło padać.
Właściwie lać jak z cebra.
Powietrze było gęste od wilgoci. Sukienka Riot przesiąkła wodą w ciągu paru sekund. Schyliła się i podniosła ją wyżej, by łatwiej jej było biec w poszukiwaniu schronienia.
Po paru minutach dotarło do niej, że została sama.
Riot wybiegła ze świątyni, odgłosy jej kroków dudniły równie głośno jak wielkie krople deszczu. Autoriksza, którą wynajęły, zniknęła, a wraz z nią Lilith, Jaia i Marcianne.
Obejrzała się za siebie. Monumentalna budowla nie była już kwintesencją spokoju. Wyglądała wręcz złowrogo. Wszystko wskazywało na to, że deszcz wygonił z okolic zabytku absolutnie wszystkich. Została tylko ona.
Cóż, mogła jedynie uznać tę całą sytuację za metaforę bardzo wielu bolesnych chwil, jakie przeżyła w dzieciństwie.
Wyjęła telefon i wybrała numer Jai. Rozmowa została od razu przekierowana na pocztę głosową. Próbowała jeszcze kilka razy, stojąc w deszczu, który ściekał jej po ciele.
Potem cofnęła się do świątyni, znalazła schronienie pod skałą i poszła kawałek dalej korytarzem, który wychodził na zaczynającą się dżunglę.
Nie czuła zimna, ale była przemoczona do ostatniej nitki. Kiedy pochyliła głowę, woda ściekała jej po nosie. Dotknęła ręką śliskiej od deszczu skały, rozmyślając nad tym, czy porzucenie w Kambodży aż tak bardzo różniło się od porzucenia, którego doświadczała w domu rodzinnym.
Jasne, że tak. Tutaj jesteś obca i nie będziesz potrafiła sobie poradzić.
Taką oto zapłatę otrzymała za swoją spontaniczność. Powinna wcześniej przewidzieć, że to nie dla niej.
Potem spojrzała w górę i dosłownie ją zmroziło.
Nie była sama.
Przez kurtynę deszczu zobaczyła niezbyt wyraźną sylwetkę mężczyzny. Mogła jednak przysiąc, że miał na sobie ciemny garnitur z białą koszulą, zupełnie jakby przyszedł na spotkanie biznesowe.
W ruinach świątyni. W ulewę.
Był wysoki, a przynajmniej na takiego wyglądał z miejsca, w którym stała. Trzymał ręce w kieszeniach spodni. Prezentował się jak ktoś pewny siebie, a nie zwykły turysta, zaskoczony deszczem jak ona. Nie była pewna, co było źródłem tego wrażenia.
Może jednak powinna wziąć nogi za pas?
Była kobietą i to samotną. Sukienka kleiła jej się do ciała, bardziej je odsłaniając, niż zasłaniając. A on był mężczyzną, w dodatku obcym.
Nie uciekła. Nie zrobiła nawet kroku.
I tak nie miałaby dokąd uciec.
Stała zupełnie nieruchomo.
On poruszył się pierwszy.
Elastycznym krokiem, niczym tygrys podchodzący do swojej ofiary, zbliżył się na tyle, że mogła go wyraźnie zobaczyć. Miał kruczoczarne włosy i złocistobrązową cerę. Szczupłą twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, prosty jak ostrze nos i usta, które wydawały się równie piękne co niebezpieczne.
Ciemne oczy, przypominające bezgwiezdną noc, zahipnotyzowały ją. Mimo to znowu pomyślała o ucieczce. Znowu też nie zrobiła nawet kroku, by swój plan zrealizować.
Miała rację, był wysoki. To ją zaalarmowało. Jeśli jedno przypuszczenie było słuszne, to może i drugie, że jest drapieżnikiem polującym na nią, też było prawdziwe.
Nie uciekniesz przed tygrysem…
To nie była myśl z gatunku pocieszających. Naprawdę nie wiedziała, co robić. Czy powinna się odezwać, czy może zerwać do biegu?
– Zgubiła się pani? – usłyszała niski pomruk, który wywołał dreszcz na jej plecach.
– Nie zgubiłam się – odpowiedziała, a jej zbyt cichy głos natychmiast wsiąkł w mech, roślinność i miękki grunt pod nogami. Zabrzmiała dokładnie tak jak dziecko zagubione w lesie.
– Coś się stało?
– Przyjaciółki mnie zostawiły.
O, masz! Nie powinna przyznawać się nieznajomemu facetowi, że jest zupełnie sama.
– Zauważyłem już, że nikogo tu nie ma.
– A pan co tu robi? – spytała, czując nagły przypływ odwagi. Niestety tylko na moment. Zaraz potem zganiła siebie w myślach za to, że niepotrzebnie kontynuuje rozmowę.
– Wyszedłem na spacer. Mieszkam tu niedaleko – odparł.
– Na spacer… w garniturze? Był pan na pogrzebie?
Chciała, żeby to zabrzmiało jak żart.
– Tak.
– Przykro mi.
Wzruszył lekko ramionami i zrobił jeszcze jeden krok w stronę Riot. Miała nadzieję, że gdy podejdzie zupełnie blisko, będzie mogła stwierdzić, że przesadziła z wyobrażeniem go sobie jako wysokiego, męskiego i przystojnego.
Ale tak się nie stało.
Wszystkie te cechy stały się jeszcze lepiej widoczne.
– To mi nie pomoże.
– Chciałam tylko powiedzieć, że rozumiem i nie musi się pan czuć z tym sam.
Co ona najlepszego wygadywała? Przecież oboje byli tu sami. Tyle że we dwójkę.
Deszcz nie przestawał padać. Sukienka Riot przypominała kostium kąpielowy ściśle oblepiający ciało. Popełniła rano błąd, nie zakładając stanika. Sterczące od lekkiego chłodu sutki musiały być dobrze widoczne przez materiał.
Mężczyzna zmierzył Riot od stóp do głów, jakby czytał w jej myślach. Natychmiast oblała się rumieńcem aż po dekolt.
Było w tym mężczyźnie coś, co zwróciło jej uwagę. Miała wrażenie, że go zna, choć równocześnie wydawał jej się kompletnie obcy. Pociągał ją, a równocześnie odpychał. Dawał poczucie bezpieczeństwa, bo nie była już sama, ale też emanował zagrożeniem, którego nie potrafiła zdefiniować. Przy czym zagrożenie tkwiło także w niej. Jakby obudził w niej coś, o czym do tej pory nie miała pojęcia.
– Skoro żadne z nas nie jest już samo, powiedz mi, co to za przyjaciółki, które zostawiły cię tu w środku monsunowej ulewy? – odezwał się, przechodząc na ty.
Nie miała w tej chwili nic poza tą rozmową. Nieznajomy mężczyzna był jej jedynym kontaktem z cywilizacją. Jej telefon nie miał pakietu danych, więc nawet nie mogłaby poszukać pomocy w internecie. Nie miała żadnego planu B, który nie uwzględniałby powrotu do tak zwanych przyjaciółek.
– Tak naprawdę to nie są moje przyjaciółki – powiedziała, co było zgodne z prawdą.
– Na to wygląda.
– To znaczy jedna z nich, Jaia, była moją współlokatorką. Dwie pozostałe to jej dawne koleżanki ze szkoły.
– Stare znajome zostawiły nową znajomą?
– Chyba tak. Nigdy nie zastanawiałam się, jaka jest naprawdę Jaia. Ta cała wycieczka to był postrzelony pomysł i kompletny chaos organizacyjny. Wystarczyło, że zaczęło padać, i przepadły. A może poznały jakichś facetów i zapomniały o mnie. Kto wie, co im strzeliło do głowy?
– Żadna nawet się nie upewniła, czy nic ci nie jest?
Riot pokręciła głową.
– Będę miała nauczkę na przyszłość. Jako jedyna z nich trzymałam się planu. Chciałam…
– Tak?
– Chciałam spędzić trochę czasu na poszukiwaniu siebie… duchowości… sama nie wiem. – Brzmiało to strasznie naiwnie, zwłaszcza w obecności kogoś, kto roztaczał wokół siebie aurę pewności siebie. Ot, głupie dziewczątko z Zachodu, w poszukiwaniu wrażeń w Azji. Tak właśnie chciała się zaprezentować. Jak ofiara podłych okoliczności. – Moje życie to pasmo porażek i nareszcie znalazłam się w miejscu, gdzie nie byłam taka… Gdzie nie było mi tak trudno. Zaoszczędziłam trochę pieniędzy i pomyślałam, że ta wycieczka będzie dobrą okazją, by nakarmić duszę i uwolnić się od problemów.
– To ciekawe, bo ja jestem tutaj z tego samego powodu – powiedział, patrząc na nią. Riot miała wrażenie, że jego spojrzenie było w stanie prześwietlić jej duszę.
– Och…
Nie czuła się już tak głupio jak jeszcze przed chwilą. Czuła się, jakby miała rację przynajmniej co do jednej rzeczy.
– Jestem Riot. Riot Phillips.
Uśmiechnął się, ale jego twarz pozostała poważna.
– Krav.
Pominął nazwisko.
– Mieszkasz w okolicy?
– Mieszkam w wielu miejscach. Tam, gdzie mi akurat pasuje. Mam dom również tutaj. Niedawno przyjechałem.
Nie wyglądał na ekscentrycznego podróżnika jak na przykład Jaia. Z drugiej strony mówił, że był na pogrzebie, więc może z tego powodu odwiedził Kambodżę.
Ten garnitur musiał ją zmylić, pomyślała i przyjrzała się mężczyźnie jeszcze raz.
Tak, zdecydowanie ten strój mu nie pasował. Wyglądał na kogoś, kto dobrze odnalazłby się w ruinach lub okolicznej dżungli, może jako archeolog? Na pewno nie jako gość na pogrzebie.
– Przyjechałeś specjalnie na ten pogrzeb?
– Tak. Właściwie to kilka tygodni wcześniej, kiedy stało się jasne, że matce nie zostało wiele czasu.
Riot drgnęła zaskoczona.
– Matka… Naprawdę strasznie mi przykro.
Sama nie miała z matką bliskiej relacji, ale wiedziała, nawet bardzo dobrze wiedziała, że inni kochali swoje matki. To dlatego ten temat był dla niej trudny.
– Takie jest życie – powiedział zamyślony. – Śmierć jest jego częścią. Nigdy nie czuję się bardziej tego świadom, niż kiedy jestem w tym miejscu. Dlatego uznałem, że to będzie dobre miejsce na spacer.
Nadal był drapieżnikiem, ale Riot bała się go o wiele mniej niż na początku.
Mimo to zadrżała na całym ciele. Nie było zimno, ale przemoczony materiał sukienki schłodził ciało, które pokryło się gęsią skórką.
– Zapraszam do siebie – powiedział. – Musisz gdzieś wysuszyć ubranie. To tylko krótki spacer – dodał, widząc jej zawahanie.
– Krótki spacer?
– Tak, za tymi drzewami.
– Za drzewami? Ale…
– Pójdę pierwszy.
Ruszyła za nim, bo jakie miała inne wyjście? Gdyby odmówiła, zostałaby tu sama.
Doszli do końca ruin i miejsca, gdzie rozpoczynała się dżungla.
Mężczyzna obejrzał się, po czym zrobił kolejny krok naprzód i zniknął w całości w ciemnym listowiu.
– Tu chyba nie ma żadnego… – zaczęła, po czym spojrzała w górę. Spomiędzy drzew przezierało światło. Riot otworzyła usta ze zdziwienia.
Rzeczywiście był tam dom. Wysoko, w koronie drzewa. Inny niż hostel, w którym się zatrzymała z dziewczynami. Wyglądał jak nie z tego świata. Liczne pnie figowca bengalskiego oplatały kamienną kaplicę na samym dole, która przypominała dziecko kołysane w ramionach przez matkę. Wyżej niczym filary podtrzymywały konstrukcję domu. Schody zaczynały się tuż przy kaplicy i wiły się wokół drzewa, prowadząc aż do rozłożystej korony. Wokół domu wybudowany był szeroki taras, którym doszli do drzwi. Te otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Riot zauważyła, że cała ich powierzchnia pokryta była rzeźbionymi w drewnie ornamentami, podobnie jak wnętrze domu. Nie mogła się nadziwić, z jakim zamiłowaniem do szczegółów urządzono poszczególne pomieszczenia. Salon był pełen miękkich poduszek rozrzuconych na sofie i fotelach. Z boku wypatrzyła niedużą kuchnię.
– Chwileczkę – powiedział Krav i zniknął na chwilę. Wrócił z jedwabnym szlafrokiem na wieszaku. – Przebierz się w to, a ja wezmę twoją sukienkę do wysuszenia.
– Och, ja…
Serce załomotało jej w piersi i naprawdę nie umiała powiedzieć, z jakiego powodu.
– Możesz skorzystać z łazienki – powiedział, wskazując ręką pomieszczenie.
Niemal automatycznie ruszyła w tamtą stronę, choć w myślach nadal się wahała. Powinna go poprosić, by wezwał jej samochód albo odwiózł ją z powrotem, tylko dokąd… Nie miały zarezerwowanego na dziś hostelu. Musiałaby poszukać jakiegoś wolnego miejsca. Na pomoc Jai i jej znajomych raczej nie było co liczyć.
Zastanowi się nad tym później. Jak tylko przeschnie jej sukienka. Mokry materiał był okropnie niewygodny.
Gdy weszła do łazienki, przystanęła zaskoczona. W przeciwieństwie do pozostałych pokoi, które już widziała, łazienka była na wskroś nowoczesna i znacznie bardziej luksusowa, niż mogła sugerować lokalizacja domu.
Serio, kim był właściciel tego miejsca?
Z trudem ściągnęła z siebie przemoczone ubrania. Stała teraz zupełnie naga w łazience nieznajomego mężczyzny, w domu mieszczącym się w koronie drzewa. Było to tak nieprawdopodobne, że musiała się roześmiać. Zupełnie nie tak wyobrażała sobie swoją przygodę w tym egzotycznym kraju, ale niewątpliwie była to przygoda. Nie miało zresztą znaczenia, co sobie myśli. To i tak już się działo.
Szlafrok, który zdjęła z wieszaka, był bardzo elegancki. Na zielonym i złotym jedwabiu widoczny był klucz żurawi na tle pięknego krajobrazu. Riot nigdy nie przywiązywała wielkiej uwagi do swojego wyglądu. Fakt, że była śliczna, nie pomagał jej w niczym, a w najgorszym przypadku ściągał na nią uwagę, przeważnie mężczyzn, którymi nie była zainteresowana. Ale teraz, w tym osobliwym domu, w samym sercu dżungli, ubrana w jedwabny szlafrok poczuła się piękna.
Wyszła z łazienki, przytrzymując dłonią poły szlafroka na wysokości piersi.
On też się przebrał. Miał na sobie jedwabne granatowe spodnie i… nic więcej. Z zachwytem przyglądała się nagiemu torsowi połyskującemu w świetle. Był szczupły, ale muskularny. Każdy fragment jego ciała wyglądał jak wyrzeźbiony.
Usiadł na sofie i kiwnął zapraszająco dłonią. Przed nim, na stoliku stał imbryk i dwie filiżanki. Oparty o poduszki rozrzucone na sofie wyglądał szalenie pociągająco.
Krav… Tak miał na imię. Sądząc po akcencie nie pochodził z Kambodży. Imię też jej nic nie mówiło. Ale z drugiej strony, ona sama też nosiła nietypowe imię. Z rysów tylko odrobinę przypominał lokalnych mieszkańców. Wyglądał na kogoś, kto świetnie odnalazłby się w każdej kulturze i w każdym zakątku świata, a równocześnie zawsze wyróżniałby się na tle innych. Był zbyt wyjątkowy, by wtopić się w tłum.
– Usiądź i napij się gorącej herbaty.
Deszcz na zewnątrz nie przestawał padać.
– Dziękuję – powiedziała i usiadła na sofie po przeciwnej stronie od niego.
– Więc przyjechałaś tutaj w poszukiwaniu doznań duchowych? A może myślałaś, że jak zrobisz sobie zdjęcia w ruinach świątyni, to będziesz miała więcej obserwatorów w mediach społecznościowych?
Pokręciła głową.
– Nie mam nigdzie konta i w sumie rzadko korzystam z internetu. Nigdy wcześniej nie podróżowałam i pomyślałam, że to świetna okazja, by wreszcie zacząć.
Miała dodać sarkastyczny komentarz, co z tych jej planów wyszło, ale… czy naprawdę miała powody, by się skarżyć? Siedziała naprzeciw mężczyzny, który poświęcał jej więcej uwagi niż ktokolwiek inny w życiu. Czuła, że przygoda, po którą tu przyjechała, właśnie się zaczyna.
Krav był jej przygodą.
Pochylił się nad stołem, by nalać herbaty. Podając filiżankę, musnął, jej dłoń i poczuła, że robi jej się gorąco, choć nie zdążyła jeszcze wypić nawet łyka naparu.
– Dziwna z ciebie osóbka – stwierdził, gdy podniosła filiżankę do ust.
– Naprawdę? Myślałam, że jestem zupełnie zwyczajna.
– Jak kobieta, która nosi imię Riot, może myśleć, że jest zwyczajna?

Riot Philips po wypadku wybudza się ze śpiączki i odkrywa, że nic nie pamięta z ostatnich miesięcy. A musiały być ważne w jej życiu, bo okazuje się, że ma córeczkę i narzeczonego, przystojnego jak młody bóg włoskiego milionera Kravanna Valentiego. Riot pamięta swoje nieszczęśliwe dzieciństwo i samotność młodych lat, wchodzi więc pełna radości w tę nową sytuację. Jednak po pewnym czasie zaczyna sobie przypominać, jak poznała Kravanna, wdała się w romans, zaszła w ciążę, a on ją porzucił. Piękny sen się skończył. A jednak Kravann z jakiegoś powodu ją odnalazł i chce poślubić…

Księżniczka w tenisówkach

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1218

ISBN: 9788383424026

Premiera: 08-02-2024

Fragment książki

Clara Sinclair nerwowo przemierzała swoją więzienną celę, tam i z powrotem. Gdyby stać ją było na obiektywizm, musiałaby przyznać, że była to spektakularna cela – z prywatną łazienkę, łóżkiem z baldachimem i trzema wysokimi wykuszami okiennymi, oferującymi widok na prywatną, pałacową przystań. Większość kryminalistów bez wahania popełniłoby kolejne przestępstwo, by znaleźć się w takim miejscu. Clara nie miałaby również powodu, by narzekać na swój strój więzienny – piękną suknię z białego jedwabiu, z białą koronkową nakładką – gdyby nie fakt, że została w niego ubrana siłą.
Pilnujące ją normalnie strażniczki poszły się teraz same stroić, by móc wziąć udział w wydarzeniu co najmniej dziesięciolecia – ślubie Clary z królem Monte Cleure, Dominikiem Fernandezem. Na straży zostało tylko dwóch muskularnych mężczyzn, ustawionych pod drzwiami celi, po tym, jak Clara podjęła próbę ucieczki.
Teraz, waląc rękoma w drzwi, krzyknęła:
– Cholerne świnie! Niech w waszych łóżkach zalęgną się olbrzymie, żądne krwi pluskwy!
Zegar na ścianie wybił kolejny kwadrans. Zostało już tylko piętnaście minut do ceremonii, podczas której Clara miała poślubić największą ze wszystkich świń – króla jegomości. W dodatku, nie miała nawet szansy, żeby urządzić scenę, bo groziłoby to utratą życia przez Boba.
Jakim trzeba być draniem, żeby dać kobiecie w prezencie niewinnego szczeniaka, by później używać go jako broni przeciwko niej? Chyba tylko takim, jak jej przyszły mąż!
Bob spał sobie teraz beztrosko w koszyku, ale jego bezpieczeństwo zależało od tego, czy Clara wypowie słowa sakramentalnej przysięgi, nie okazując przy tym do nikogo wrogości.
Zanim uwięziono ją w Monte Cleure, Clara nigdy nie czuła chęci, by wrogo zachowywać się w stosunku do kogokolwiek – nawet do swojego przyrodniego brata, który od chwili śmierci ich ojca traktował ją fatalnie i który był odpowiedzialny za to, co ją w tej chwili spotykało.
I znów, któż byłby zdolny do tak wielkiej podłości, żeby sprzedać własną siostrę? Ano, ktoś taki, jak jej brat – wielmożny Andrew Sinclair.
Clara wiedziała, że jeżeli istnieje jeszcze jakaś droga ucieczki, to musi się ona objawić natychmiast. Zostało już tylko dziesięć minut…
Myśl, dziewczyno! – przemawiała rozpaczliwie do siebie.
Próbowała już wszystkiego. Po nieudanych próbach ucieczki król musiał nakazać zamurowanie kominka i wstawienie kraty do szybu wentylacyjnego. By zniechęcić Clarę do myśli o wzywaniu pomocy przez otwarte okno. Z innego okna, na jej oczach, wywieszono kiedyś Boba – nad dziesięciometrową przepaścią.
Clara obiecywała sobie, że jeżeli dojdzie do ślubu, to uczyni życie króla istnym piekłem…
Złowieszcze myśli przerwał gwałtowny stukot. Clara podniosła głowę i ujrzała czyjąś twarz w oknie.
Pewna, że to przewidzenie, kilkukrotnie zamrugała oczami. Jednak przystojna twarz mężczyzny, wykrzywiona do niej w szerokim uśmiechu, nie tylko nie zniknęła, lecz wręcz zdawała się ponaglać ją do szybszego działania.
Clara zerwała się na równe nogi i, potykając się o tren sukni ślubnej, prawie upadła, podbiegając do okna.
Rysy znajdującego się za nim przystojnego mężczyzny kogoś jej przypominały, ale radość z nadchodzącej odsieczy i trudności z otwarciem okna całkowicie pochłaniały jej myśli.
Już wydawało się, że niezbędne będzie wybicie szyby, gdy zakleszczone okno w końcu puściło.
– Cześć – wykrzyknęła Clara z promiennym uśmiechem, przypominając sobie wreszcie, skąd zna swojego wybawiciela. – Traciłam już resztki nadziei…!
W stalowych oczach przybysza pojawił się błysk zachwytu, a z jego lśniąco białych zębów, obnażonych w szerokim uśmiechu, padły słowa:
– Ciao, bella. Jesteś gotowa przelecieć się moim helikopterem?

Marcelo Berruti wśliznął się do pokoju, rzucając okiem na przepiękną młodą kobietę, wpatrzoną w niego jak w święty obrazek. W jego żyłach buzowała adrenalina, jakiej nie doświadczał od czasu, gdy przeszedł do cywila. Będąc dzieckiem, często wspinał się po murach zamku, w którym mieszkał, wyobrażając sobie, że jest rycerzem w lśniącej zbroi, ratującym damę w opałach. Kto by jednak pomyślał, że – mając lat trzydzieści – będzie mógł to zrobić naprawdę?
Ponieważ ratowana dama robiła wrażenie, że za chwilę wybuchnie głośnym śmiechem, rozładowując nagromadzony stres, Marcelo położył jej instynktownie palec na ustach.
– Cicho – wyszeptał, wskazując na drzwi celi.
Duże, ciemnobrązowe, wypełnione po brzegi radością oczy, rozszerzyły się jak u niegrzecznej uczennicy, przyłapanej przez pobłażliwego nauczyciela na paleniu papierosa.
Opisując Clarę jako najbardziej odjechaną koleżankę w całej szkole, Alessia nie wspomniała nic o jej urodzie – pomyślał Marcelo.
A stała przed nim prawdziwa piękność: twarz w kształcie serca, z wystającymi kośćmi policzkowymi, miękkimi, pulchnymi ustami – na których ciągle spoczywał jego palec – i idealnie prostym nosem; do tego krągłe ciało, z wydatnym biustem, obleczone w suknię ślubną, oraz włosy w odcieniu ciemnoblond, zebrane w elegancki kok.
Marcelo zamarł na chwilę w zachwycie…
Pięknymi, smukłymi palcami Clara odciągnęła jego rękę od swojej twarzy.
– Jesteś tutaj, żeby się na mnie gapić czy żeby mnie ratować? – zapytała teatralnym szeptem.
– Czy jedno musi wykluczać drugie? – spytał z uśmiechem Marcelo.
– Za pięć minut wywloką mnie stąd i siłą zaciągną do ołtarza!
– Słuszna uwaga – zreflektował się.
Rozejrzawszy się po pokoju, przeniósł stojące przy toaletce krzesło pod drzwi i po cichu podparł jego oparciem klamkę. Spojrzał następnie na zegarek i, odwracając się do Clary, wyszeptał:
– Mamy dwie minuty. Masz coś, w co mogłabyś się przebrać?
– W dwie minuty?
– Dokładnie minutę i pięćdziesiąt sekund…
– Zajęło im równo godzinę, żeby wtłoczyć mnie w tę głupią sukienkę – zauważyła Clara.
– Masz nożyczki?
– Zabrali mi, żebym nikogo nie mogła dźgnąć – wyjaśniła wesoło.
Marcelo ukląkł i chwycił brzeg koronkowej nakładki.
– Stój mocno na nogach – zakomenderował.
– Co chcesz zrobić?
Marcelo jednym ruchem rozdarł koronkę, z dołu go góry.
Potem mocno przystawił rękę do biodra Clary i obrócił ją dookoła, odrywając całą nakładkę na wysokości bioder.
W oddali rozległ się charakterystyczny odgłos zbliżającego się helikoptera.
Gdy w podobny sposób Marcelo próbował oderwać jedwabny dół sukienki, okazało się to niemożliwe.
– Może spróbuj zębami – zasugerowała Clara.
Ta metoda okazała się znacznie lepsza. Trzydzieści sekund przed odlotem z dołu sukni ślubnej pozostały jedynie postrzępione kawałki jedwabiu zwisające do połowy ud, wokół najpiękniejszych nóg, jakie Marcelo kiedykolwiek widział.
W najśmielszych marzeniach nie podejrzewał, że osoba, którą postanowił uratować, okaże się tak seksowna.
– Marcelo, nie gap się tak na mnie – skarciła go Clara.
– Wiesz, kim jestem? – zapytał zdziwiony.
Clara przewróciła oczami:
– Myślisz, że dałabym się ratować byle komu?
Czując presję czasu, Marcelo zerwał się z kolan i chwycił Clarę za rękę.
– Masz lęk wysokości? – zapytał.
Helikopter wisiał już nad pałacem, a odgłos wirnika uniemożliwiał dalszą rozmowę szeptem.
– Zaraz się przekonamy – zaśmiała się Clara.
Za oknem pojawiła się lina, ale – dokładnie w tej samej chwili – ktoś zaczął forsować zablokowaną krzesłem klamkę.
– Czas na nas – zawołał Marcelo. – Znikamy.
– Moment. – Clara wyrwała dłoń z jego uścisku i uklękła, by podnieść z ziemi małe, czekoladowe futrzane zwierzątko, którego Marcelo wcześniej w ogóle nie zauważył.
– Nie mamy jak tego zabrać – zaprotestował, słysząc narastające okrzyki i walenie do drzwi.
– Nie mogę go tu zostawić. Dominic go zabije.
Marcelo wskazał wzrokiem na zwisającą linę.
– Musimy trzymać linę, nie psa.
Całkowicie niewzruszona Clara spojrzała na swój dekolt.
– Rozrywaj, szybko! Tylko nie do końca.
Od strony drzwi dobiegał już prawdziwy łomot.
Zdając sobie wreszcie sprawę z zamiaru Clary, Marcelo położył rękę na dekolcie sukienki i rozdarł ją tak, że ukazał się obfity biust Clary, częściowo przykryty prostym, białym stanikiem.
Wychwytując w oczach Marcelo cień rozczarowania na widok tak nieciekawej bielizny Clara wybuchła śmiechem. Potem ostrożnie umieściła szczeniaka w fałdach rozerwanej sukienki.
– Możemy ruszać – oznajmiła.
– To dopiero szczęściarz – skomentował Marcelo, patrząc na Boba.
Gdy wskoczył na parapet i chwycił zwisającą linę, rozległo się kolejne, bardzo głośne uderzenie w drzwi. Clara zdawała się nie potrzebować dalszych instrukcji – bez słowa wspięła się na parapet i objęła go ramionami za szyję.
– Tylko mnie nie upuść – powiedziała, patrząc mu w oczy z uśmiechem.
Marcelo obwiązał ich starannie liną.
– Trzymaj się mocno – zaśmiał się szeroko.
– Nie, to ty trzymaj mnie mocno.
Nadal śmiejąc się, objął ją ramieniem w talii i podniósł w górę kciuk, dając znak do helikoptera. Lina natychmiast się napięła, unosząc ich w powietrze.

Clara poczuła silny ucisk w żołądku, gdy całym swoim ciężarem zawisła nagle nad przepaścią. Z wszystkich sił starała się trzymać strach na wodzy. Wczepiona w dzielnego brata swojej szkolnej koleżanki, karmiła się niewzruszoną pewnością siebie Marcelo – wymalowaną na jego twarzy i stanowiącą dla niej niemalże gwarancję powodzenia całego przedsięwzięcia.
Gdy kolejne szarpnięcie liny wywołało kolejny ucisk w żołądku, Clara zamknęła oczy i oparła czoło na piersi Marcelo.
Po chwili poczuła, że łapią ją czyjeś ręce i z brutalną siłą wciągają na pokład helikoptera.
A więc udało się! Wreszcie była wolna.
Śmigłowiec wydawał się olbrzymi i sprawiał wrażenie helikoptera wojskowego, nie cywilnego. Obok nich klęczało dwóch umundurowanych mężczyzn, którzy cierpliwie rozwiązywali węzły liny, która wciąż łączyła ją z Marcelo.
I nagle, po raz pierwszy od dłuższej chwili, Clara zdała sobie sprawę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Oto leżała na podłodze śmigłowca, związana liną z księciem Ceres i ze szczeniakiem, gorączkowo walczącym o to, by wreszcie uwolnić się z jej dekoltu.
Doświadczając głębokiej ulgi, ale też mając świadomość absurdalności rozgrywających się wydarzeń, Clara wybuchła śmiechem, którego zupełnie nie potrafiła opanować. Potem zaś, gdy całkowicie uwolniona z liny, usiadła i ostrożnie wyciągała Boba z dekoltu, a on polizał ją w policzek, śmiech Clary przerodził się nagle w równie trudny do opanowania płacz.
Świadomość, że temu napadowi kobiecej histerii z niepokojem przygląda się trzech mężczyzn, tylko pogarszało sytuację…
Osiemnaście dni spędzonych na Monte Cleure, w tym szesnaście w charakterze osoby przetrzymywanej wbrew własnej woli, było dla Clary emocjonalnym koszmarem. Jednak nie poddawała się rozpaczy, wytrwale podejmując próby ucieczki. Teraz, tłumione przez ponad dwa tygodnie emocje nareszcie mogły znaleźć ujście w histerycznym śmiechu i płaczu.
Szukając jakiejś chusteczki, spojrzała na postrzępione resztki sukni ślubnej. Oddarła kolejny kawałek jedwabiu, w który wydmuchała nos.
Potem spojrzała na Marcelo. Siedział obok, na zimnej, metalowej podłodze helikoptera, z widoczną na twarzy mieszaniną rozbawienia i troski.
Clara zgniotła prowizoryczną chusteczkę w kulkę i wetknęła ją w stanik.
– To zapewne najdroższa chusteczka świata – powiedziała. – Dominic wydał na tę sukienkę sto tysięcy euro. Może wyślę mu ją jako pamiątkę wspólnie spędzonego czasu.
Marcelo wiele razy w życiu widział kobiece łzy. Z oczu jego siostry, Alessii, łzy lały się czasami jak z kranu. Z kolei większość jego dziewczyn doskonale potrafiła używać łez do tego, by postawić na swoim. Kobiece łzy wywoływały zwykle w Marcelo stan konsternacji i świadomego przygotowywania się na kolejne etapy żałości: smutek w oczach i zbolały wyraz twarzy. U Clary jednak brak było kolejnych klasycznych etapów płaczu.
Jej łzy wydawały się spektakularne, a przeplatające się nawroty szlochu i śmiechu potęgowały widowisko. Ale potem, w jednej chwili, było już po wszystkim. Clara usiadła na podłodze helikoptera ze skrzyżowanymi nogami, z opuchniętymi oczyma i policzkami umazanymi tuszem do rzęs, ale z wyrazem twarzy osoby, która pozostawiła już żałość za sobą.
Rozwiane wiatrem długie włosy bezwładnie zwisały jej wokół ramion.
– Już lepiej? – zapytał Marcelo, z góry wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Znacznie lepiej. Dziękuję, że mnie uratowałeś. – Clara zdmuchnęła z ust niesforny kosmyk włosów. – Jestem twoją dłużniczką.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Marcelo, a świadomość, że ta niesamowicie seksowna istota ma wobec niego dług wdzięczności, zdawała się tę przyjemność zwielokrotniać.
Clara wyprostowała swoje wspaniałe nogi, łącząc ze sobą kostki i ukazując piękne stopy.
– Dopiero teraz zauważyłam, że masz na sobie smoking – przyznała. – Myślałam, że superbohaterowie zawsze noszą kombinezon z lycry albo rajstopy ze spodenkami na wierzchu.
Śmiejąc się na myśl wywołanego obrazu, Marcelo potrząsnął głową.
– Przecież jestem ubrany na ślub.
Clara parsknęła śmiechem.
– Zaprosili cię na mój ślub?
– Przyjąłem zaproszenie jako przedstawiciel rodziny królewskiej Berrutich.
– Niesamowite. Sprytnie!
Marcelo wzruszył ramionami, jakby wysiłek uratowania Clary był drobnostką.
– Zaproszenie przyszło trzy dni po tym, jak siostra pokazała mi twoją wiadomość.
Wiadomość Clary była równie prostolinijna, jak kobieta, która ją napisała:

Król Monte Cleure więzi mnie i zmusza, żebym go poślubiła. PRZYŚLIJ MI POMOC!!!

Początkowo Marcelo założył, że to tylko żart. Alessia też nie była do końca przekonana, co do jej prawdziwości. Powszechnie wiadomo było, że król Dominic szuka żony, a Clara słynęła przecież ze skłonności do żartów. Ale gdy Alessia bezskutecznie próbowała dodzwonić się do Clary, w jej głowie zrodziły się wątpliwości. Zaczęła więc wywierać presję na brata, by zajął się sprawą. Gdy przyszło zaproszenie na ślub, Marcelo szybko znalazł sposób, by pokrzyżować szyki mężczyźnie, do którego czuł odrazę, a który traktował kobiety jak śmieci i przynosił złą sławę wszystkim rodzinom królewskim. Poza tym możliwość zastrzyku adrenaliny w nudnym życiu, które wiódł po przedwczesnym zakończeniu kariery wojskowej, okazała się pokusą trudną do odparcia.
– Nie byłam pewna, czy ta wiadomość w ogóle została wysłana – wyjaśniła podekscytowana Clara. – Dominic nakrył mnie, gdy ją pisałam i zabrał mi telefon w momencie, gdy naciskałam „Wyślij”.
– A do kogo jeszcze ją wysłałaś?
– Do wszystkich dziesięciu osób, które miałam zaprogramowane w „Kontaktach”.
– Sprytnie. A jak się w ogóle w to wpakowałaś?
– Wpakowałam się? – W głosie Clary brzmiało oburzenie. – Z ofiary chcesz zrobić sprawcę?
– Źle się wyraziłem – powiedział przepraszającym tonem Marcelo. – Jak do tego doszło?
– Hm… – Siedząc ciągle na podłodze, Clara przesunęła się o kilka centymetrów, by móc oprzeć się plecami o twardą ławkę biegnącą wzdłuż boku helikoptera. – Cóż, mój brat poprosił mnie, żebym pojechała do Monte Cleure w jego imieniu, z ofertą angielskiego wina musującego produkowanego w naszej rodzinnej posiadłości.
– I co było dalej?
– Niestety, zgodziłam się i pojechałam – powiedziała z gorzkim uśmiechem Clara. – Przyjęto mnie jak prawdziwą księżniczkę. Z wprost niewiarygodną gościnnością. Zakwaterowano mnie w pałacu, karmiono największymi specjałami, miałam dostęp do spa, do basenów – dosłownie do wszystkiego. Wyobrażasz sobie?
– Jasne – potwierdził Marcelo, choć z coraz większym trudem przychodziło mu słuchanie samej historii, gdyż coraz bardziej pochłaniało go obserwowanie ruchu soczystych ust Clary.
– To dobrze. Bo tutaj robi się ciekawie. Drugiego wieczoru król mi się oświadczył.
Marcelo uniósł brew z niedowierzaniem.
Clara pokiwała głową.
– Taka była też moja reakcja. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Powiedziałam mu wprost, że nie chcę wychodzić za mąż. I nawet byłam z siebie zadowolona, że udało mi się go nie obrazić.
– Nie miałaś pokusy, żeby się zgodzić?
– Widziałeś go kiedyś? Ten facet zachowuje się jak świnia.
– Ale jest też królem – zauważył Marcelo.
Clara wzruszyła ramionami.
– I co z tego? Jakie ma to znaczenie? Nawet je jak świnia. Zachowuje się obrzydliwie.
Biorąc w przeszłości udział w kilku przyjęciach, na których obecny był też Dominic, Marcelo nie mógł nie zgodzić się z prezentowaną przez Clarę oceną królewskiego zachowania.
– A jak on zareagował na twoją odmowę?
Twarz Clary aż pociemniała ze złości.
– Następnego ranka, podczas śniadania, zaczął nazywać mnie swoją narzeczoną. Powiedziałem mu więc po raz kolejny, że nie chcę wychodzić za mąż, a on tylko się roześmiał. Kiedy chciałam spakować się do wyjazdu, okazało się, że splądrowali mi walizkę, zabrali mi paszport i portmonetkę, a Król-Świnia oznajmił mi, że wyjdę za niego, czy mi się to podoba, czy nie. I żebym lepiej przyzwyczaiła się do tej myśli, bo inaczej będą poważne konsekwencje. A kolejnego dnia przyniósł mi w prezencie Boba, obiecując, że będę dostawać wiele wspaniałych prezentów, jeżeli tylko będę grzeczną dziewczynką.
– Boba?
Clara wskazała wzrokiem szczeniaka zwiniętego w kłębek na jej kolanach.
– Dominic wie, jak bardzo kocham zwierzęta, i pomyślał, że w taki sposób przekona mnie do siebie. Zupełnie jakby się urwał z choinki.
– Dlaczego chce właśnie ciebie? Powiedział?
– Tak – odparła rzeczowo Clara. – Bo w moich żyłach płynie królewska krew, choć już mocno rozwodniona. No i dlatego, że jestem dziewicą.

Clara Sinclair chciała uniknąć zaaranżowanego małżeństwa z królem Dominikiem, lecz udaremniono wszystkie jej próby ucieczki. W ostatniej chwili pomaga jej brat przyjaciółki, były żołnierz, książę Marcelo Berruti. W ostatniej chwili przed ślubem Marcelo uprowadza Clarę i zabiera ją do swojego zamku. By uniknąć skandalu, podają do publicznej wiadomości, że się kochają i wkrótce się pobiorą. Młodzi umawiają się, że będą małżeństwem przez rok. Lecz już wkrótce Marcelo nie wyobraża sobie życia bez jej śmiechu i spontaniczności. Będzie jednak musiał przekonać swoją rodzinę, że popełniająca same gafy Clara będzie wspaniałą księżniczką…

Na fali rozkoszy

Cat Schield

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1289

ISBN: 9788383424262

Premiera: 08-02-2024

Fragment książki

Chase Love siedział w biurze na kanapie, trzymając na kolanach śpiącą dwuletnią siostrzenicę. Jej starsza siostra leżała na podłodze i w skupieniu kolorowała obrazki.
Na drugim końcu pokoju agentka nieruchomości Sawyer Thurston rozmawiała przez komórkę nastawioną na tryb głośnomówiący, kolejny raz prowadząc negocjacje z kuzynem Chase’a. Dziesięć lat temu Rufus Calloway odziedziczył zdewastowany dom w Charlestonie, który dla matki Chase’a miał ogromną wartość sentymentalną. Od tamtej pory Maybelle Love usiłowała przekonać Rufusa, aby sprzedał jej opuszczoną posiadłość.
– Nieważne, ile dają! Nie sprzedam im! – krzyknął Rufus, po czym się rozłączył.
– Nie ma na niego siły – westchnęła Sawyer.
– Uparty osioł.
Wyczuwając, że dorośli załatwili swoje sprawy, czteroletnia Annabelle poderwała się z podłogi.
– Zobacz. – Podsunęła Sawyer swój rysunek.
– Jaki piękny! – Sawyer przykucnęła. – Jak skończysz, mogłabym go powiesić u mnie w gabinecie?
– Tak. – Dziewczynka, zadowolona z pochwały, wróciła do malowania.
– Co teraz? – spytał przyjaciółkę Chase, wskazując miejsce na kanapie. Sawyer usiadła.
– Rufus nie sprzeda domu nikomu z twojej rodziny.
– Cholera jasna!
– Podobno sytuacja finansowa Rufusa się pogorszyła, a ja mam chętnego, który chyba zadowoliłby jego i twoją mamę.
– Mamie zależy na tym, żeby dom przywrócić do dawnej świetności. Załamie się, jeśli zostanie zburzony, a na jego miejscu stanie nowoczesne monstrum.
– Wiem. Ta osoba pragnie tego samego. Kiedy dowiedziałam się, że Rufus zdecydował się na sprzedaż, od razu się z nią skontaktowałam. – Sawyer głównie zajmowała się nieruchomościami o znaczeniu historycznym, potem kierowała klientów do East Bay Company, firmy Chase’a i jego wspólnika Knoxa Poole’a. – Wyjaśniłam jej, że wykonałeś wstępną analizę i przygotowałeś plany architektoniczne. Kobieta jest zainteresowana współpracą.
– Co to za osoba? – Chase, choć niezadowolony z rozwoju sytuacji, doceniał pragmatyzm Sawyer.
– Zamiejscowa, ale ma powiązania z jedną z najstarszych tutejszych rodzin – dodała, widząc grymas na twarzy przyjaciela.
– Kto to jest? – spytał ponownie Chase.
– Teagan Burns.
– Kuzynka Ethana? – Odkąd miesiąc temu przyjechała z Nowego Jorku, przysporzyła mnóstwo kłopotów jego przyjacielowi. – Wykluczone!
– Nie wygłupiaj się. To entuzjastka renowacji. Właśnie z takimi ludźmi uwielbiasz pracować. – Sawyer uśmiechnęła się, a w jej policzkach pojawiły się dołeczki. – W dodatku ma nieograniczone fundusze.
– I paskudny charakter.
– Daj spokój. Jest inteligentna, rozsądna i całkiem sympatyczna. I chętna do współpracy z tobą.
Chase, wciąż nieprzekonany, pokręcił głową.
– To się nie uda.
– Nie masz racji. Dziewczyna jest ambitna i dokładnie wie, czego chce.
– Mówisz, jakby ci jej było żal.
– Popełniła błąd, ale nie uważam jej za potwora. Wiesz, dlaczego zależy jej na tej posiadłości?
– Bo chce wyremontować zabytkowy dom.
– I stworzyć tymczasowe lokum dla kobiet uciekających od przemocy domowej.
Wiedziała, co do niego przemówi. Przez wiele lat starsza siostra Chase’a żyła w przemocowym związku. Znakomicie ukrywała to przed bliskimi. Chase nie mógł sobie wybaczyć, że niczego nie zauważył. Nola, gdy w końcu zdobyła się na ucieczkę, miała gdzie się podziać. Ale nie wszystkie kobiety mogą liczyć na pomoc rodziny.
– Dlatego szuka posiadłości, w której mogłoby zamieszkać kilka rodzin – ciągnęła Sawyer. – Podsunęłam jej parę propozycji, ale dopiero dom Callowayów pobudził jej wyobraźnię.
– Więc już go widziała? – Ruina z początku dwudziestego wieku od dziesięciu lat odstraszała klientów.
– Tylko na zdjęciach. Słuchaj, wiem, że ty i twoja mama chcecie mieć wpływ na remont, a Teagan pragnie zrobić coś dobrego dla tutejszej społeczności. Wszyscy na tym zyskacie.
– Pragnie zrobić coś dobrego? Nie wierzę. To manipulantka, która usiłuje się wybielić. Nie mam do niej za grosz zaufania.
– Myślę, że zrozumiała swój błąd. I że odtąd nie będzie już knuć i mataczyć.
Chase potrząsnął głową.
– To silniejsze od niej. Pamiętasz, jak próbowała zdobyć stanowisko przeznaczone dla Ethana w Watts Shipping, w dodatku mieszając w to swoją siostrę?
– Za wszystko przeprosiła. Przyjechała do Charlestonu, żeby dołączyć do swojej biologicznej rodziny. Nie wiedziała, jak bardzo Wattsowie są z sobą zżyci. Jest załamana, że wszyscy obrócili się przeciwko niej.
Wattsowie od lat szukali swojej zaginionej krewnej; znaleźli ją dzięki agencji przeprowadzającej testy genetyczne. Niecierpliwie oczekiwali przyjazdu Teagan, która niestety zawiodła pokładane w niej nadzieje.
O ile Chase się orientował, Teagan nie zależało na nawiązaniu dobrych relacji z charlestońską rodziną. Interesował ją fotel prezesa w Watts Shipping. Aby osiągnąć cel, musiała odwrócić uwagę Ethana, tak żeby niczego się nie domyślił. Podsunęła mu swoją śliczną adopcyjną siostrę, nie przypuszczając, że ci się w sobie zakochają i że Sienna weźmie stronę Ethana.
– Zanim odrzucisz ten pomysł, przynajmniej jej wysłuchaj – powiedziała Sawyer.
– Gdzie ją poznałaś?
– U Poppy, tuż po przyjeździe Teagan do Charlestonu. Zanim wybuchała ta afera z Ethanem. – Poppy Shaw była kuzynką Ethana, osobą o wielkim sercu, która podobnie jak reszta rodziny nie chciała mieć z Teagan do czynienia. – Pokazałam jej sporo domów, ale żaden nie odpowiadał jej potrzebom. A posiadłość Callowayów idealnie się nadaje.
Mimo żalu, że nieruchomość przeszła mu koło nosa, Chase cieszyłby się, gdyby trafiła w ręce kogoś, kto przywróciłby ją do świetności. Kogoś, ale nie Teagan Burns.
– Nie.
– Dlaczego? – Sawyer zmrużyła oczy.
– Bo jest z Nowego Jorku.
– Co to ma do rzeczy?
– To, że nie będzie w stanie docenić historycznej wartości…
– W Nowym Jorku jest mnóstwo starych budowli!
– Które są burzone, a na ich miejscu stawiane nowoczesne drapacze chmur.
– Chryste, Chase! Nie znasz jej. Słuchaj, jestem z nią umówiona. Za kwadrans. Przed domem Callowayów.
Chase zacisnął zęby. Popatrzył na dziewczynkę, która spała na jego kolanach, potem przeniósł wzrok na jej siostrę, która z wysuniętym językiem kolorowała krokodyla. Co ma z nimi zrobić? Nola przyjedzie po nie za godzinę.
– Weźmy je – rzekła Sawyer, czytając w jego myślach.
– Na spotkanie biznesowe?
– Biznesowe? To znaczy, że rozważasz współpracę?
Podejrzewał, że Teagan wystarczy rzut oka na zdewastowaną wiktoriańską chałupę i jej zapał minie.
– To znaczy, że pragnę uratować rodzinny dom mojej matki – odparł Chase.
Kwadrans później zaparkował na John Street. Dom odziedziczony przez Rufusa Callowaya znajdował się naprzeciwko domu, w którym sam mieszkał. Chase kupił swój dom pięć lat temu i natychmiast przystąpił do renowacji; miał nadziej, że Rufus, widząc, jak pięknie można odnowić ruinę, zgodzi się sprzedać mu swoją. Niestety kuzyn nie zamierzał zapomnieć o waśni, która dziesiątki lat temu poróżniła dwie gałęzie rodziny.
Parę metrów dalej stał biały mercedes, a obok auta stała tyłem szczupła blondynka. Teagan Burns. Chociaż była w Charlestonie od tygodni, nie miał czasu się z nią spotkać. Był zajęty kończeniem różnych projektów, które chciał zgłosić do corocznego konkursu Carolopolis Awards.
Powiódł po niej wzrokiem. Beżowa sukienka bez rękawów podkreślająca smukłą figurę, w zgięciu łokcia duża dizajnerska torba, falujące złote loki sięgające talii. Francja elegancja. Dziwnie wyglądała na tle zniszczonej chałupy.
Annabelle zasnęła podczas jazdy. Zaczęła marudzić, gdy Chase ją obudził. Za to młodsza była pełna energii.
– Pani Burns? – Teagan odwróciła się. – Chase Love.
– Och, bardzo mi miło!
Jej olśniewający uśmiech dosłownie zaparł mu dech w piersi. Choć Ethan pokazywał mu zdjęcia Teagan zaraz po tym, gdy okazało się, że jest odnalezioną po latach córką jego ciotki Avy, na żywo wyglądała jeszcze piękniej.
– Z Sawyer Thurston łączą mnie interesy. Jako że znam tę posiadłość, a pani jest zainteresowana kupnem, Sawyer uznała, że powinienem być obecny podczas oględzin.
Nie wspomniał o swojej przyjaźni z Ethanem.
– Oczywiście. Jeśli chodzi o renowacje, pana firma ma znakomitą reputację. Chętnie usłyszę pana opinię. – Przechyliwszy głowę, spojrzała na jego siostrzenice. – A kim są te dwie ślicznotki?
– Jestem Annabelle – odparła starsza – a to moja siostra Hazel.
Dziewczynki, które wdały się w matkę, gotowe były rozmawiać z każdym. Wprawdzie malutka Hazel nie umiała mówić pełnymi zdaniami, ale podłapała kilka zabawnych powiedzonek od starszej siostry.
– A ja jestem Teagan – przedstawiła się kobieta i pochyliwszy się, wyciągnęła do Annabelle rękę.
Jej promienny uśmiech zirytował Chase’a. Podobnie jak jego własna reakcja na jej urodę. Spodziewał się osoby władczej i apodyktycznej, Teagan zaś stanowiła ujmującą mieszankę zmysłowości i elegancji.
Chociaż Hazel bała się obcych, uśmiech Teagan wyraźnie się jej spodobał, bo w ślad za siostrą wyciągnęła na powitanie rączkę. Chase patrzył z podziwem, jak znakomicie kobieta radzi sobie z dziećmi. Po chwili ich oczy się spotkały, a ręce zetknęły. Miała lekko spoconą skórę i pachniała perfumami. Zakręciło mu się w głowie. Zauroczony jej wdziękiem, poczuł narastające podniecenie. Po chwili ogarnęła go panika.
– Sawyer powinna tu być lada moment – rzekł ochryple, puszczając dłoń kobiety. – Tymczasem mogę opowiedzieć pani co nieco o tym domu.
– Obiecałeś nam lody – zaprotestowała Annabelle. – Kiedy pójdziemy na lody?
– Lody, lody! – zawtórowała Hazel, podskakując.
– Wkrótce – odparł Chase, przenosząc spojrzenie z pełnych pretensji niebieskich oczu starszej dziewczynki na zaróżowione policzki młodszej. – Najpierw pokażemy dom pani Burns.
– A po co?
– Bo może będzie chciała go kupić.
– Kupić? – Starsza dziewczynka skierowała wzrok na Teagan, po czym oparłszy się o nogę wuja, spytała teatralnym szeptem: – Zwariowała?
– Zanim się wprowadzi, wszystko zostanie wyremontowane.
– No nie wiem. – Annabelle nie kryła sceptycyzmu. – To jest strasznie brzydkie.
– Kotku, przecież wiesz, że tym się zajmuję: brzydkim domom przywracam urodę – przypomniał jej Chase. Kątem oka zobaczył, że Teagan przysłuchuje się rozmowie.
– Ale ten jest naprawdę brzydki.
– Właśnie dlatego chcę go kupić – powiedziała kobieta. – I odnowić, żeby był tak piękny jak inne w tej okolicy.
– My mieszkamy w starym domu – oznajmiła Annabelle. – Mamusia ciągle narzeka, że coś nie działa.
Teagan rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Skoro twój tatuś umie naprawiać domy, to pewnie radzi sobie również z psującymi się rzeczami.
– Tatuś naprawia ludzi. Jest lekarzem.
– Ojej. – Marszcząc czoło, Teagan popatrzyła na Chase’a. – Przepraszam. Myślałam…
– On nie jest moim tatą – rzekła ubawiona Annabelle.
– Jestem ich wujkiem – wyjaśnił Chase.
Teagan przyjrzała mu się badawczo, a jemu nagle serce zaczęło bić szybciej. Ethan miał rację – Teagan Burns to kłopoty. Przeraził się. Jak to możliwe, że pociąga go kobieta, która skrzywdziła jego najlepszego przyjaciela? Powinien pamiętać, że Teagan to cwana manipulantka gotowa zranić każdego, kto stanie na jej drodze.
W telefonie rozległ się dźwięk esemesa. Chase przeczytał wiadomość i zazgrzytał zębami.
– Sawyer się spóźni. Mamy zacząć bez niej.
Teagan wyczuła jego irytację i skinęła krótko głową.
– Oczywiście – rzekła. – Nie traćmy czasu.

Potrzebowała chwili, aby jej zmysły przestały wariować. Po tym, gdy Sawyer wspomniała o zdolnym specjaliście od ratowania zabytków, Teagan weszła na stronę jego firmy, ale zdjęcie nie przygotowało jej na szok, jakiego doznała, gdy go zobaczyła. A potem wymienili uścisk dłoni.
Dotyk Chase’a spowodował, że mimo upału poczuła na ciele gęsią skórkę. Choć od przyjazdu do Charlestonu poznała kilku czarujących mężczyzn, przy żadnym kolana się pod nią nie ugięły.
Niestety przystojny specjalista od renowacji zabytków patrzył na nią wrogo. Zdecydowanie nie przypadła mu do gustu. Nie mogła się jednak powstrzymać, aby z nim nie poflirtować. Oczywiście nie było to zbyt mądre.
Zastanawiała się, jak przekonać go, że jest poważną przedsiębiorczynią, kiedy nagle młodsza z dziewczynek powiedziała coś, co wywołało na jego twarzy uśmiech. Rany boskie! W ułamku sekundy z groźnego faceta Chase przeistoczył się w ciacho. Teagan poczuła zawrót głowy.
– Może zaczniemy od domków dla gości? – zaproponował. – Za kwadrans moja siostra odbierze dziewczynki; wtedy przejdziemy do głównego domu.
– Jasne.
Ruszyli po spękanych płytach chodnikowych w stronę przekrzywionej werandy; Teagan rzuciła okiem na zdewastowany wiktoriański dom, po czym utkwiła spojrzenie w trzech stojących nieopodal budynkach.
Nieruchomość składała się z dużej działki, na której oprócz głównego domu stały trzy domki gościnne. Teagan zamierzała urządzić w nich mieszkania przejściowe.
– Sawyer mówiła, że domy dla gości są w lepszym stanie.
– To prawda – przyznał, nie spuszczając oczu z siostrzenic, które zwiedzały podwórze. – Zostały zbudowane później i do niedawna były zamieszkane.
Z metalowej skrzynki przytwierdzonej do ściany środkowego domu wyjął klucze. Teagan puściła w ruch wyobraźnię. Chętnie pomalowałaby ściany na jaskrawe barwy; każdy dom byłby inny, ale wszystkie miałyby białe okiennice.
Weszła do pierwszego. Przytulny salon, malutka kuchnia, dwie średniej wielkości sypialnie i łazienka wymagająca modernizacji. Wystarczyłoby wymienić podłogę, wstawić skromne meble i miejsce idealnie spełniałoby swoją funkcję.
– I jak? – spytał Chase, gdy wyszła na zewnątrz.
– Spodziewałam się czegoś gorszego. Myślę, że dałabym radę uporać się ze wszystkim w ciągu miesiąca.
Gdy obejrzała pozostałe domy, jej entuzjazm nie osłabł.
– To co, teraz główna rezydencja? – Przywoławszy dziewczynki, Chase wskazał na piętrowy dom.
– Chętnie.
Pierwotny kolor farby dawno zniknął z elewacji. Czy po dziesiątkach lat zaniedbań cokolwiek w środku pozostało w dobrym stanie? Teagan była podniecona na myśl o przekształceniu starej ruiny w piękny dom.
– Przepraszam na moment – rzekł Chase, oddalając się w stronę ulicy.
Przy krawężniku zatrzymał się biały SUV. Śliczna blondynka obeszła maskę i pochwyciła w objęcia dziewczynki. Teagan poczuła smutek. Jako dzieci ani ona, ani Sienna nigdy się tak nie cieszyły na widok Anny Burns. Ich matka nie była ciepła i serdeczna. Okazywała miłość, zabierając córki na zakupy albo lunch, podczas którego musiały zachowywać się jak dorosłe.
Dotychczas nie miała żalu do rodziców adopcyjnych. Anna i Samuel Burnsowie troszczyli się o nią, posłali do prywatnej szkoły, kupowali markowe ciuchy, zabierali na wakacje do Europy. Nie przytulali jej i nie czytali bajek na dobranoc; od tego miała nianie.
Dopiero po przyjeździe do Charlestonu, kiedy rodzina biologiczna powitała ją z otwartymi ramionami, odkryła radość z bycia kochaną. Rok wcześniej zgłosiła się do agencji genetycznej, licząc, że może zdoła odszukać ojca lub krewnych ze strony matki.
Ponieważ rodzice adopcyjni wychowali ją na osobę ambitną i mocno podejrzliwą, nieufnie podeszła do krewnych, którzy tak entuzjastycznie przyjęli ją do swojego grona. Wrodzona rezerwa i sceptycyzm sprawiły, że popełniła masę błędów.
Nie chciała porzucać Nowego Jorku, nie mając pomysłu na życie w Charlestonie. Zarządzanie Watts Shipping wydało się jej idealnym rozwiązaniem. To, że Ethan szykował się do objęcia stanowiska dyrektora, stanowiło drobną przeszkodę, którą należało pokonać.
Dorastając na Upper East Side, nauczyła się, że trzeba walczyć, by osiągnąć cel. W bezlitosnym świecie bogaczy bardziej od szczerości ceniono cynizm i obłudę. Tak uzbrojona przybyła do Charlestonu. Niestety przez swoją zawziętość i determinację skrzywdziła jedyną osobę, która zawsze ją wspierała: Siennę.
Namawiając siostrę, by szpiegowała Ethana, nie wzięła pod uwagę, że dwulicowość nie leży w naturze Sienny. Nie przewidziała też, że Sienna zakocha się w Ethanie.
Przeniosła spojrzenie z Chase’a i jego rodziny na dom. Ubytki budowlane łatwiej jest naprawić niż zepsute relacje z siostrą i kuzynami. Tych nie odbuduje się za pomocą farby, pieniędzy czy planów architektonicznych.
Ponieważ członkowie rodziny biologicznej nie odzywali się do niej, postanowiła udowodnić, że nie jest samolubną zołzą. Pokaże się od najlepszej strony: ratując stary dom w centrum miasta i oferując w nim miejsce trzem ofiarom przemocy domowej. Może z czasem rodzina się do niej przekona.
– Dziś to rudera – rzekł Chase, wchodząc za nią do długiego holu.
Świeży męski zapach otoczył ją niczym ramiona stęsknionego kochanka. Zdumiała ją ta reakcja, bo Chase nie był w jej typie. Wolała mężczyzn czarujących, potrafiących flirtować. Chase był poważny, zasadniczy.
Ale to ciało… ta twarz… te zielone oczy…
Stanowił zagadkę; sam jego widok przyprawiał ją o dreszcz podniecenia…

Leżeli przytuleni, ona z policzkiem na jego piersi, on na wznak. Wpatrywał się w sufit i toczył z sobą walkę. Wiedział, że nie powinien Teagan ufać i że ich związek na pewno nie będzie łatwy. Ale podzielała jego pasję, uwielbiała stare budowle, w dodatku była fantastyczną kochanką. Podejrzewał, że nigdy mu się nie znudzi. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że do siebie pasują. Że Teagan to dziewczyna, o jakiej marzył całe życie. Był pod coraz większym jej urokiem, zamiast pracować, nieustannie o niej myślał...

Nie mogę cię zapomnieć, Jesteśmy tylko kochankami

Joanne Rock, Stacey Kennedy

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1290

ISBN: 9788383424330

Premiera: 01-02-2024

Fragment książki

Nie mogę cię zapomnieć – Joanne Rock

Quinton Kingsley oparł kowbojki o mahoniowe biurko i popatrywał na brata spode łba.
‒ Jeśli ty nie zadzwonisz do tej kobiety, sam to zrobię – zagroził.
Na samą myśl o „tej kobiecie” Leviemu podskoczyło ciśnienie, jednak nie zamierzał kłócić się z Quintonem.
Z jego trzech braci ten był najbardziej ustępliwy. Na ranczu robił swoje, a na boku założył firmę informatyczną. Nigdy nie uchylał się przed wykonywaniem obowiązków, choć Levi dobrze wiedział, że przez całe swoje dorosłe życie o niczym innym nie marzył, jak tylko o możliwości wyjazdu z Kingslandu na dobre.
Zaskoczyło go, gdy tak zdecydowanie mu się postawił. Levi rozumiał, że kiedy Quinton raz sobie wbije coś do głowy, nie zmieni zdania.
‒ Nikt nie będzie do niej dzwonił. Jeszcze nie teraz – burknął i przeniósł wzrok na ekran komputera.
Kobietą, o którą się spierali, była specjalistka od piaru, Kendra Davies. Bez wątpienia bardzo by im się teraz przydała, bo interesy rodziny Kingsleyów zostały narażone na potężny uszczerbek z powodu licznych skandali, które wyszły na jaw po śmierci ojca.
Gdyby nie to, że parę lat temu poszedł z nią do łóżka, już by wykręcił numer Kendry.
Tymczasem przeglądał w mediach społecznościowych kolejne agresywne w tonie komentarze o ich biznesach, z których największym i najbardziej dochodowym było rodzinne ranczo. Było do momentu, gdy Duke Kingsley przed śmiercią skłócił rodzinę, zostawiając cały majątek synom swojej pierwszej żony, Leviemu i Quintonowi, a wydziedziczając ich dwóch przyrodnich braci.
Początkowo cała historia stanowiła tylko przedmiot złośliwych plotek wśród hodowców w Montanie, ale wkrótce na jaw zaczęły wychodzić bardziej groźne sekrety.
Nieżyjący patriarcha rodu miał wiele na sumieniu. Ostatni skandal wiązał się z tym, że zgodził się urządzić na swoim terenie składowisko toksycznych odpadów w zamian za łapówkę od lokalnego dostawcy prądu. Społeczność miejscowych farmerów przyjęła to z ogromnym oburzeniem, a to zaczęło poważnie zagrażać innym firmom Kingsleyów. Internetowi influencerzy z całego kraju nawoływali do bojkotu produktów alkoholowych marki Gargoyle King, oczka w głowie Leviego, oraz programów komputerowych do ochrony danych, które pisała firma Quintona.
W dzisiejszym poście znanego obrońcy środowiska pojawiły się zdjęcia terenów zniszczonych przez składowisko popiołów węglowych, a pod nimi wezwanie do bojkotowania rancza Kingsland.
Ponieważ były to media społecznościowe, komentatorzy nie szczędzili obelg. Hasztag #KancelKingsley był przez cały dzień jednym z częściej używanych.
Levi był wściekły na ojca za jego działania narażające ekosystem na szkody, a jednak to on i bracia byli obwiniani za decyzje nieżyjącego seniora rodu. Przyprawiono mu gębę, której nie mógł się łatwo pozbyć, bo to jego nazwisko widniało na akcie własności rancza Kingsland.
Najważniejsza będzie rewitalizacja gruntu i odzyskanie dobrego imienia.
– To do ciebie niepodobne kierować się emocjami, nie rozumem – mruknął Quinton. – Zwłaszcza że chodzi o całą naszą rodzinę.
– Nie ma rzeczy, której bym nie zrobił dla naszej ziemi i odzyskania dobrego imienia Kingsleyów – wycedził Levi, z trudem zachowując spokój.
Odkąd pamiętał, tym się kierował w swych działaniach. Ojcu bardziej zależało na władzy, lubił manipulować ludźmi. I kochał pieniądze, skoro gotów był zrobić składowisko odpadów z elektrowni na własnym gruncie. Teraz Levi, jako najstarszy z braci, musiał ponieść tego konsekwencje.
Czy ojciec naprawdę był tak podejrzaną personą, jak przedstawiały go plotki? Levi dotąd nie znalazł twardych dowodów potwierdzających je ani im zaprzeczających. Duke Kingsley stał się w tym tygodniu wrogiem publicznym numer jeden.
Nie miało znaczenia, czy oskarżenia są prawdziwe, skoro opinia publiczna w nie uwierzyła. Negatywny rozgłos może zrujnować wszystkie rodzinne przedsiębiorstwa, a na to Levi nie mógł pozwolić.
– Nie pozostaje ci nic innego, jak zadzwonić do Kendry Davies i przyznać, że potrzebujemy jej pomocy. Nie stać nas na samotną walkę – dopowiedział Quinton.
Wstał i zdjął czarnego stetsona z oparcia ohydnego skórzanego krzesła zwieńczonego rogami łosia.
Krzesło wykonano na zamówienie ojca i wyglądało jak koszmarne skrzyżowanie gotyku i westernu, a miało stanowić dowód na to, że w biurze rancza Kingsland nie brakuje miejsca na powieszenie kapelusza.
– Nic nie jest przesądzone – odparł Levi.
Tata lubił pieniądze, ale to jeszcze nie znaczy, że był skorumpowany. Jego oskarżyciele nie mają dowodu, że złamał prawo.
Wyszedł w ślad za bratem. Ogromny dom sprawiał wrażenie opuszczonego, panowała w nim głęboka cisza. Levi nadal tu mieszkał i pracował w dawnym gabinecie ojca.
Quinton miał własny dom w Sunnyvale w Kalifornii, blisko siedziby firmy informatycznej, ale od trzech miesięcy, od czasu śmierci ojca, on także zatrzymał się na rodzinnym ranczu.
Gwizdnął na psa i Gunner, duży border collie, natychmiast do niego podbiegł.
– Chcesz się założyć, że dowód się znajdzie, i to raczej prędzej niż później?
– Naprawdę wierzysz w winę ojca? – Levi stanął jak wryty. Pogłaskał jedwabisty łeb Gunnera.
Nie potrafił wyobrazić sobie ojca przyjmującego łapówki za przyjęcie na swoją ziemię ładunku toksycznych śmieci. Składowisko znajdowało się co prawda daleko od ich łąk i pastwisk, ale ojciec nie naraziłby rancza na zanieczyszczenie. Byłaby to zbrodnia przeciw matce naturze. Pracował z ojcem wystarczająco długo, aby znać jego obyczaje. Miał też wgląd w ich księgi rachunkowe.
Nie przegapiłby nieuzasadnionych zysków.
– Nasz ojciec miał inną twarz dla świata, a inną w życiu prywatnym – zauważył Quinton i się zawahał.
– No, mów. Jeśli wiesz o czymś, o czym ja nie wiem, powinieneś mnie uprzedzić.
Brat skrzywił się i kopnął kupkę kamyków, które osypały się z rabatki na alejkę.
– Nic nie wiem o jego relacjach biznesowych. Czasem korzystałem z komputera Duke’a i mam pewność, że był kłamcą i zdradzał wszystkie swoje kobiety – przyznał niechętnie.
Quinton był geniuszem informatycznym. Jak długo śledził poczynania taty w internecie? Tajemnicą poliszynela było, że podczas pierwszego małżeństwa Duke zdradzał swoją żonę, którą rzekomo uwielbiał.
Istnienie ich przyrodniego brata Claytona stanowiło najlepszy dowód niewierności Duke’a.
Macocha pojawiła się w ich życiu, gdy byli jeszcze mali. Isla Mitchell była wcześniej ich nianią, a po śmierci mamy w tragicznym wypadku na ranczu zastąpiła ją w łóżku i życiu Duke’a Kingsleya. Nie na długo zresztą.
Levi miał wtedy dziewięć lat, Quinton osiem. Czy już wtedy śledził ojca?
– A skoro zdradza i oszukuje swoje partnerki, również w biznesie będzie nieuczciwy – skończył Levi za brata.
Zaczęło do niego docierać, że lekkomyślność taty stanowiła realne zagrożenie dla całej rodziny.
– Myśl, co chcesz. – Quinton wzruszył ramionami i spojrzał na pasmo gór wznoszące się na wschodzie, za pastwiskami. – Nie był wiernym mężem, a po jego śmierci dowiedzieliśmy się, jakim był beznadziejnym ojcem. Wydziedziczył dwóch swoich synów. To mi wystarcza do wyrobienia sobie opinii na jego temat.
– Okej, rozumiem. – Sfrustrowany Levi walnął pięścią w podłogę stojącej obok terenówki. – Uważasz, że tata zachował się jak drań wobec Claytona i Gavina. Nie chcesz mieć z tym nic wspólnego. Ale ranczo Kingsland jest teraz nasze i możemy je zmienić w coś, z czego wszyscy będziemy dumni. Musimy to zrobić razem, jako rodzina.
– Stworzyłem dla siebie własne miejsce – odparł nieprzekonany Quinton i usiadł za kierownicą swojego pikapa. – Coś, co nie jest skażone machinacjami ojca.
Nie wspomniał o innej sprawie, która sprawiła, że stracił serce do Silent Spring. Ranczo na zawsze będzie mu się kojarzyło ze śmiercią mamy. Był świadkiem tego wypadku. Niedoszłą ofiarą. Poradził sobie z traumą, ale to już nie było jego miejsce na ziemi.
Wyraz rezygnacji w jego oczach wystraszył Leviego. Zaczął się obawiać, że brat wyjedzie jeszcze przed zakończeniem postępowania spadkowego.
– Proszę tylko, żebyś się wstrzymał z podjęciem decyzji dotyczących twojej połowy rancza do czasu, kiedy znajdziemy Claytona. Nasza czwórka powinna wspólnie podjąć decyzje dotyczące przyszłości Kingslandu.
Clay Reynolds, ich przyrodni brat, zniknął im z oczu trzy lata temu po kłótni z ojcem. Levi wynajął prywatnego detektywa, aby go odnaleźć, Quinton obdzwonił wszystkich możliwych znajomych.
Brat przepadł jak kamień w wodę.
– Niczego ci nie obiecuję. Obaj wiemy, że Clay może się nie znaleźć. – Włożył komórkę do uchwytu na desce rozdzielczej i w tym momencie telefony obu braci zabrzęczały. Ostrzeżenie pogodowe? Błękitne niebo nad głowami nie zapowiadało burzy.
– Pojawił się nowy świadek, który potwierdza zarzuty przeciw Duke’owi Kingsleyowi – przeczytał Quinton i zapalił silnik.
Levi zaklął. Zobaczył ten sam nagłówek w swoich alertach. Odkąd zaczął się atak na rodzinę, obaj z bratem ustawili powiadomienia o kolejnych informacjach na temat Kingsleyów.
– Może to ktoś, kto ma osobistą urazę do ojca – mruknął bez przekonania i zaczął czytać wiadomości.
– Wiarygodny czy nie, nasze problemy właśnie się nasiliły – powiedział Quinton, przekrzykując szum silnika.
– Piszą, że ich źródło związane jest z elektrownią.
Brat nie wydawał się zdziwiony, ale Levi poczuł ciężar na ramionach. Może tata naprawdę był na bakier z prawem?
Sprawa jest jasna. Nie powinien zwlekać. Do sprzątania tego bałaganu potrzebuje najlepszych piarowców, nawet jeśli oznacza to konieczność schowania dumy do kieszeni.
– Dzisiaj skontaktuję się z Kendrą – obiecał.
Ich znajomość nie skończyła się dobrze, ale Kendra nie odrzuci szansy na zrobienie dobrego interesu. Jest profesjonalistką, ambitną i zawziętą. I cholernie seksowną dziewczyną. Jaka szkoda, że z jakiegoś powodu go nie znosi.

Stojąc przed domem, w którym spędziła dzieciństwo, Kendra Davies żonglowała torbami, szukając klucza do drzwi wejściowych. Zatrzymywała się u ojca, ilekroć wracała do Silent Spring w Montanie.
Zdarzało się to częściej, niżby sobie życzyła, ale przyjeżdżała regularnie z powodu zdrowia psychicznego ojca i jego uzależnienia od hazardu. Jej dwuipółletni pobyt w Denver był satysfakcjonujący pod względem finansowym i zawodowym, jednak bardzo źle odbił się na tacie. Kiedy wróciła do domu na święta, odkryła, że zniknęły z niego wszystkie wartościowe meble i obrazy.
Ojciec sprzedał je, aby spłacić karciane długi.
Postawiła torby na najwyższym stopniu schodków do prostego domu z bali i znalazła właściwy klucz.
– Tato, jesteś w domu? – zawołała od wejścia.
Nie chciała go zaskoczyć. Kiedyś przyłapała go in flagranti przed kominkiem. Dla nich obojga było to krępujące wspomnienie. A przecież nie miała do niego pretensji, że szuka damskiego towarzystwa. Ucieszyłaby się, gdyby związał się z kimś na stałe. Odkąd matka go porzuciła dziesięć lat wcześniej, cierpiał na depresję.
Brak odpowiedzi oznaczał, że ojca nie ma w domu.
Kendra położyła zakupy na kuchennym blacie. Dom miał sypialnie po obu stronach otwartej wspólnej przestrzeni. Był czas, kiedy było tu przytulnie, wiele przestrzeni zajmowały robione na zamówienie kanapy, ciężkie stoliki, puszyste tureckie dywany na podłogach.
Teraz jedynym meblem była używana skórzana sofa, którą Kendra zamówiła przez internet, aby w salonie było na czym usiąść.
Matka Kendry uwielbiała kuchenne gadżety, ale ich ojciec się także pozbył. Jedynym, co zostawił, był ekspres do kawy. Miała ochotę zaparzyć sobie filiżankę. Od rana nic nie jadła. Obudził ją telefon od stałej klientki – znanej influencerki z dziedziny mody i kosmetologii – która wpadała w popłoch, gdy tylko kurczyła się liczba obserwujących ją internautów.
Tym razem musiała się trochę napracować, aby znaleźć krótką wzmiankę na stronie niewielkiego producenta żywności organicznej. Oskarżył on znanych blogerów o lekceważenie problemu marnowania żywności. Dajmy im nauczkę, przestańmy ich obserwować, nawoływał. Ten właśnie tekst spowodował niewielkie wahnięcie w popularności influencerki.
Cóż, problemy pierwszego świata.
Nalewała właśnie wody do dzbanka i zastanawiała się, jak długo miałaby zostać w Silent Spring, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
Czyżby ojciec zapomniał klucza?
Przez grube szybki w drzwiach dostrzegła wysoką sylwetkę. Komornik? Windykator? Niewiele tu zostało do zarekwirowania. Otworzyła drzwi.
Przed nią stał Levi Kingsley w całej swej okazałości – blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie bary, brązowe włosy i przenikliwe niebieskie oczy. Kobiety traciły dla niego głowę. W dżinsach, kowbojskim kapeluszu i skórzanych butach wyglądał znakomicie.
A jednak Kendra miała pewność, że komornik byłby lepszym towarzystwem.
Skrzywiła się niechętnie. Niech go diabli.
– Czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną przyjemność? – spytała i stanęła w drzwiach, aby mu nie przyszło do głowy, że zaprasza go do środka.
Nie da draniowi ani centymetra. I tak zabrał jej zbyt wiele.
– Mamy kryzys wizerunkowy – powiedział niechętnie. Brzmiało to tak, jakby przyszedł tu wbrew sobie.
Dobrze mu tak. Powinien się czuć nieswojo w jej towarzystwie. Wykupił firmę jej ojca, zanim zaczęła przynosić zyski. Praca nad biznesplanem dla marki Gargoyle King była ostatnim okresem, gdy tata okazywał resztkę dawnej radości życia. Od tego czasu nałogi i depresja jeszcze się pogłębiły.
– To mnie nie dotyczy – odparła stanowczo. Skoro czegoś od niej chce, musi to wyraźnie powiedzieć.
– Chciałbym cię zatrudnić.
– Nie mówisz poważnie. – Potrząsnęła głową, jakby to pomogło oczyścić ją z niepotrzebnych wspomnień i skojarzeń. Nie wspominając już o urazach. – Zapomniałeś, że przespaliśmy się z sobą?
Szkoda, że nie ugryzła się w język. Jego wina. Jak może myśleć, że będzie dla niego pracowała?
Nieznacznie uniósł brwi i się zastanowił.
W pełnej napięcia ciszy zderzyli się wzrokiem. Miała wrażenie, że myślą o tym samym, i zrobiło jej się gorąco. A może wspomnienie tamtej nocy to sprawiło.
– Zapewniam cię, że pamiętam. W najdrobniejszych szczegółach – wycedził.
Jeśli wcześniej lekko się zaczerwieniła, to teraz spłonęła rumieńcem. Nie wstydziła się seksu. Wręcz przeciwnie, nigdy i z nikim nie miała tylu orgazmów podczas jednej nocy. Jednak już parę dni później Levi dźgnął ją nożem w plecy. Złożył Sethowi Daviesowi ofertę nie do odrzucenia w sprawie biznesu, nad którym Kendra pracowała z ojcem. Wręczył mu hojny czek.
Ojciec oczywiście go przyjął.
– W takim razie rozumiesz, dlaczego współpracę z tobą uważam za niemożliwą. – Była gotowa zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
– Kendro, proszę. – Zdjął stetsona z głowy i uderzył rondem w udo. – Wiem, że mnie nie lubisz. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby ranczo Kingsland nie znalazło się na skraju katastrofy.
Szczerość w jego tonie sprawiła, że się zatrzymała. Tylko „nie lubisz”? Levi nie ma pojęcia, jak silne emocje w niej budził. Stłumiła urazę. Nie okaże złości z powodu jego zdrady.
– Potrzebujesz piarowca do zarządzania kryzysem wizerunkowym? – Zastanowiła się, niecierpliwie stukając paznokciami w drewnianą futrynę.
Kingsleyowie zarządzali wieloma zyskownymi firmami. Od marki alkoholi Gargoyle King, którą Levi uczynił powszechnie znaną, po firmę informatyczną, ranczo i wiele drobniejszych okolicznych biznesów, na przykład lokalny bar. Wymarzone zlecenie dla ambitnej ekspertki, która potrzebowała w portfolio dużego klienta.
Jeśli uda jej się przeprowadzić cały holding przez kryzys wizerunkowy, będzie mogła zażądać partnerstwa w agencji, która ją zatrudniała. Więcej, będzie mogła założyć własną agencję public relations.
A to oznacza, że nie może sobie pozwolić na zatrzaśnięcie drzwi przed Levim. I nieistotne, że wołałaby mieć do czynienia z komornikiem.
– Wejdź – burknęła niechętnie.
Witajcie, stresy i kłopoty.

Jesteśmy tylko kochankami – Stacey Kennedy

Beau Ward siedział w kabinie swojego niebieskiego pikapa Dodge Ram i zaciskał dłonie na kierownicy, usiłując zapanować nad furią, jaka go ogarnęła na widok reportera stojącego na grobie jego żony Annie zmarłej sześć lat temu. Nigdy nie uciekał się do rękoczynów, ale w tej chwili miał ochotę rzucić się na mężczyznę z pięściami.
Od dwóch dni chował się przed reporterami, którzy niczym sępy zlecieli się do Devil’s Bluffs po tym, jak na stronach nowojorskiego plotkarskiego blogu nazwano jego i jego starszego brata, Coltera, najseksowniejszymi kawalerami w Teksasie, a nagranie wideo z akcji ratowania przez nich cielaka z rzeki pełnej skalistych progów trafiło do internetu i stało się viralem.
Blog na pierwszy ogień wziął Coltera i przysłał do miasteczka reporterkę, Adeline. Adeline bardzo zależało na wywiadzie z Colterem, bo liczyła, że zapewni jej awans. Wszystko potoczyło się jednak inaczej. Zakochała się w Colterze. Z wzajemnością.
Wtedy Beau, chcąc odwrócić uwagę mediów od pary zakochanych, ujawnił trochę szczegółów o sobie i w rezultacie przejął tytuł najseksowniejszego kawalera. Gdy reporterzy odkryli, że jest wdowcem, zaczęli interesować się śmiercią jego żony i jego życiem ojca samotnie wychowującego synka. Beau wcale sobie nie życzył ingerencji w prywatność.
– Robił zdjęcia. – Przez otwarte okno usłyszał chropawy głos. Spojrzał w lewo i zobaczył dozorcę cmentarza, Freda, którego znał, odkąd sięgał pamięcią.
– Dzięki, że mnie zawiadomiłeś.
Fred zadzwonił do niego dwadzieścia minut przedtem.
– Bo to nie w porządku – mruknął i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Masz rację. – Beau wysiadł z kabiny i podał Fredowi rękę. – Rozprawię się z nim – powiedział.
Uścisk dłoni Freda był mocny i zdecydowany.
– Twój ojciec nie tolerowałby czegoś takiego.
– Zdecydowanie nie – przyznał Beau.
Jego ojciec, Grant Ward, został pochowany niedaleko grobu Annie. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie. Od jego śmierci minął dopiero miesiąc.
Beau pożegnał Freda skinieniem głowy i zbliżył się do reportera.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
Dłonie go świerzbiły, więc skrzyżował ramiona na piersi, by nie chwycić intruza za klapy. Reporter, mężczyzna dwudziestokilkuletni, obejrzał się zaskoczony. Rozpoznał Beau i skonsternowany wybąkał:
– Ee…
– Zgadza się. To ja, Beau Ward – powiedział ostrym tonem. – Nie, nie udzielę wywiadu, ale jeśli nie zejdziesz z grobu mojej żony, sam cię usunę.
Mężczyzna cofnął się kilka kroków.
– Wykasuj zdjęcia – zażądał Beau.
Drżącymi rękami mężczyzna wykonał polecenie.
– Już ich nie ma.
Beau zrobił krok w jego kierunku. Wściekłość w nim buzowała. Reporter cofnął się na bezpieczną odległość.
– Nie waż się pisać o mojej zmarłej żonie. Jasne?
– Jasne.
– I nie waż się tu wracać.
Patrzył, jak mężczyzna biegnie do samochodu, wsiada i odjeżdża. Potem spojrzał na grób.
– Nie pozwolę, żeby zamienili naszą historię w sensacyjny spektakl, Annie – zadeklarował.

Pojechał prosto do domu brata. Wszedł bez pukania, zatrzasnął za sobą drzwi i ryknął:
– Macie u mnie dług. – Adeline aż podskoczyła przestraszona. Beau oparł się o framugę i powtórzył: – Macie u mnie dług.
Dwa lata starszy Colter wyglądał jak skóra zdjęta z ojca, którego stratę odczuli boleśnie. Beau wiedział, że ojciec dałby sobie radę z reporterami.
– Mówiłem ci, że nie powinieneś się ujawniać.
– Nie miałem pojęcia, że będzie aż tak źle. – Beau spojrzał na brata i jego narzeczoną. Kochał ich. Gdyby było trzeba, drugi raz postąpiłby tak samo. – Oboje macie u mnie dług. Rozpętało się jakieś szaleństwo.
Z komórki, którą Adeline trzymała w dłoni, rozległo się sarkastyczne prychnięcie.
– Dobrze, że przyjechałeś – powiedziała Adeline. – Skoro ty jesteś drużbą Coltera, a Nora moją druhną, powinniście się poznać. – Obróciła aparat ekranem w stronę Beau. – To Nora Keller, a to Beau Ward.
Beau zmrużył oczy, podszedł bliżej i wyjął Adeline telefon z ręki. Dech mu zaparło, gdy spojrzał na Norę.
Jakiś czas po śmierci Annie zaczął się umawiać z kobietami, ale z żadną nie zawarł bliższej znajomości. Żadna nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia.
I dopiero ta sprawiła, że zamarł. Jej orzechowe oczy złapały jego spojrzenie i przytrzymały.
– Co znaczy ten śmiech? – zapytał piękną nieznajomą.
– Śmiech czy raczej prychnięcie?
– Cokolwiek to było.
Nora nie wahała się ani chwili.
– Że to, co powiedziałeś, uważam za śmieszne. Kobiety uganiają się za tobą, a ty się nie cieszysz? Co jest z tobą nie w porządku?
Odwaga Nory mu zaimponowała. Ostatnia kobieta, którą zaprosił na randkę, zamówiła to samo co on, powiedziała, że lubi te same rzeczy co on, i śmiała się ze wszystkiego, co mówił, wprawiając go w stan irytacji.
Spodobało mu się wyzwanie w oczach Nory.
– Co byś zrobiła na moim miejscu? – zapytał.
– Wykorzystałabym sytuację – odparła. – Darmowe kolacyjki i kawki. Szalone nocne imprezy na mieście. Och, jakie tortury musisz cierpieć.
– To wpuść swoje zdjęcie do sieci i poczekaj, aż stanie się viralem.
– Nie mogę – mruknęła cierpkim tonem. – Brak mi twojego seksapilu.
W odpowiedzi powoli uniósł brwi i zobaczył, że Nora się czerwieni. Tylko jedna kobieta się czerwieniła pod wpływem jego spojrzenia. Kochał ją i stracił. Ale poznał ten rzadki rodzaj chemii opartej tylko na jednej emocji, na czysto fizycznej fascynacji. Nie na logice, a na głodzie, który musi zostać zaspokojony.
– Rzecz w tym, że nie tylko kobiety się za mną uganiają, reporterzy też. – Oddał telefon Adeline i zwrócił się do Coltera: – Chciałbym wyjechać na kilka dni.
– Jest aż tak źle?
Beau kiwnął głową.
– Austin może pomieszkać tutaj ze dwa tygodnie? – zapytał. – Musielibyście zawozić go do szkoły i odbierać, to samo z treningami z baseballu. Nie mogę pozwolić, żeby konfrontował się z tym całym nonsensem. Nie rozumiem, dlaczego jacyś ludzie ciągle za nami chodzą.
Colter oparł się o wyspę kuchenną obok Adeline.
– Jasne, że może tu mieszkać. Dokąd się wybierasz?
Beau wskazał komórkę Adeline.
– Później ci powiem.
– Będę głosem rozsądku – odezwała się Nora. – Reporterzy nigdy nie rezygnują, chyba że mają powód.
– Nie będą mieli wyboru. Wieczorem wyjeżdżam.
– Nie radzę.
– Dlaczego?
– Bo i tak cię wytropią.
Beau wyciągnął rękę po telefon. Kiedy Adeline mu go podała, powiedział:
– Nigdy mnie nie znajdą.
Nora posłała mu uśmiech, który rozpalił mu wnętrzności.
– Znajdą. Wierz mi. Powinieneś przemyśleć strategię.
Prychnął z sarkazmem.
– Zawsze jesteś taki gderliwy?
Beau wpatrywał się w ekran. Najlepsza przyjaciółka Adeline pobudziła jego ciekawość.
Kim jest ta seksowna kobieta, zastanawiał się, ale nie mając już nic do dodania, zwrócił aparat właścicielce i skierował się do wyjścia.
Gdy pociągnął za klamkę, zrobił coś, czym sam siebie zaskoczył – uśmiechnął się szeroko.

– Stęskniłem się za tobą, tato.
Serce omal mu nie pękło. Rozmawiali na Face Timie.
– Ja też się za tobą stęskniłem. – Wyjechał cztery dni temu i każdy następny dzień wydawał mu się dłuższy od poprzedniego.
Patrzył na syna i jak zawsze doszukiwał się podobieństwa do zmarłej żony, ale widział tylko wykapanego Warda. Od pierwszego dnia życia Austin nie zdradzał najmniejszego podobieństwa do matki.
Beau tęsknił za Annie. Tęsknił za jej uczuciem do niego, za jej bliskością, za jej ciałem.
– Kiedy wrócisz do domu?
– Przykro mi, kolego, ale jeszcze trochę tu pobędę – odparł łagodnym tonem.
– Dlaczego? – Austin był bliski płaczu.
– Zbliża się burza. Nie mógłbym wrócić, nawet gdybym chciał. – Nie wyjaśnił synowi sytuacji z reporterami. – Co nowego w szkole? – zapytał, zmieniając temat.
– Nuda. – Chłopiec poruszył tabletem, obraz zadrżał. – Wujek Colter mówi, że burza będzie groźna.
– Ma rację. – Beau znowu spojrzał w ciemność za oknem. Miał nadzieję, że prognozy się nie sprawdzą. – U cioci i wujka jesteś bezpieczny. Ja tutaj też. Będziesz miał kilka dni wolnych od szkoły. Nie cieszysz się?
– Trochę – mruknął Austin i spojrzał w górę. – Muszę kończyć. Wujek mówi, że czas iść się wykąpać.
– Słodkich snów, synku. Kocham cię.
– Ja też cię kocham, tato. – Obraz poruszył się i na ekranie pokazała się twarz Coltera.
– U ciebie wszystko w porządku? – zapytał.
Beau westchnął. Usiadł na krześle obok kominka.
– Miałeś rację – powiedział. – To piekło.
Colter zachichotał, ale jego oczy pozostały poważne.
– Mówiłem ci. Popularność w sieci to wątpliwa przyjemność.
– Chciałem poznać jakąś kobietę – przyznał Beau.
Pragnął spotkać towarzyszkę życia, która pomogłaby mu wychowywać syna, przy której zapomniałby, jak bardzo jest samotny. Taką, jaką Colter znalazł w Adeline.
– Nigdy nie grzebali w twoim życiu tak jak w moim.
– Bo chcą zbić kapitał na twojej żałobie – burknął Colter. – Obrzydliwość.
– Ciągle szwendają się po okolicy? – zapytał.
Adeline pojawiła się za plecami Coltera.
– Widziałam ich w mieście. Ta sama trójka co zawsze. Zaczepiają ludzi, zagadują, no wiesz, robią swoje.
Wiedziała, na czym polega ich praca. Zanim przeprowadziła się do Devil’s Bluffs i została redaktorką w gazecie lokalnej, była reporterką w Nowym Jorku.
– O ile mi wiadomo, nikt cię nie sprzedał – dodała.
Beau zmełł w zębach przekleństwo. Miał nadzieję, że wraz z jego wyjazdem do reporterów dotrze, że nic nie wskórają, a z relacji rodziny wynikało, że nadal polują na informacje.
– Jak mama? – zapytał.
– Dobrze – rozległ się głos matki.
Colter obrócił ekran, żeby brat mógł zobaczyć ich matkę siedzącą na kanapie w pokoju dziennym i dziergającą kołderkę dla schroniska dla zwierząt.
– Cześć, mamo. Dobrze cię widzieć.
– Cześć, synku. Nie martw się o nas. Dajemy radę. Zostań tam, poczekaj, aż kurz opadnie, i potem wracaj.
– Taki mam plan.
Matka przytaknęła ruchem głowy, a tymczasem na ekranie znowu pojawiła się Adeline.
– Posłuchaj, mamy tu nową sytuację, o której powinieneś wiedzieć.
– Tak? – zapytał, marszcząc brwi.
– Nora do ciebie jedzie.
Nora. Kobieta, o której nie przestawał myśleć.
– Ty jej powiedziałaś, gdzie jestem? – zapytał, usiłując nie okazać irytacji.
– Oczywiście, że nie ja. Nora jest przebiegła. Nie znam lepszej reserczerki. Jeśli trzeba znaleźć coś albo kogoś, ona tego dokona.
– Nikt poza rodziną nie wie o mojej chacie. Więc jak ją znajdzie?
– Ma swoje sposoby. – Adeline wzruszyła ramionami.
Gdyby nie był taki zły, byłby pod wrażeniem.
– Dlaczego chce mnie odwiedzić?
– Bardzo serio traktuje rolę pierwszej druhny – odparła Adeline. – Twierdzi, że są sprawy, które musicie omówić, ale nie zdradziła jakie. Chce zrobić nam niespodziankę.
– Jedzie dyskutować o weselu, kiedy zaraz rozpęta się burza tropikalna?
– Nie zapominaj, że ona mieszka w Nowym Jorku. Kiedy wyjeżdżała, jeszcze nie było tak źle.
– Nie słucha prognoz pogody?
– Albo mnie – wtrącił Colter i westchnął ciężko.
– Och, bądź cicho! – Adeline trzepnęła go w ucho. – Zgoda, powinnyśmy słuchać ciebie, ale powiedz, kiedy prognozy się sprawdzają?
– Kiedy ma być burza tropikalna – odparli bracia unisono.
Adeline prychnęła z irytacją.
– Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał Beau.
– Powiedziała, że zjechała na pobocze i ma zamiar przeczekać burzę. Mógłbyś ją znaleźć?
Błagalny wzrok Adeline przypominający spojrzenie bezradnego szczeniaka sprawił, że Beau odszedł od okna.
– Dobrze. Znajdę ją – obiecał.
– Dzięki.
– To ja dziękuję za opiekę nad Austinem. Dam znać, jak ją znajdę.
Rozłączyli się i Beau wsunął telefon do kieszeni. Na myśl o spotkaniu z Norą czuł przypływ adrenaliny. To wszystko nie ma sensu, myślał. Przecież jej nie zna. Widział ją raz na Face Timie!
Niemniej tamto jedno spotkanie pobudziło jego wyobraźnię i nie dawało spokoju.
Zanim dobiegł do pikapa, był przemoczony do nitki.
Do chaty prowadziła jedna wąska leśna droga, która odchodziła od dwupasmówki okalającej tereny Wardów.
Wycieraczki ledwie nadążały, deszcz bębnił o dach kabiny. W pewnej chwili w miejscu, gdzie droga skręcała w prawo, dostrzegł samochód.
Gdy się zbliżył, obok hondy civic zobaczył Norę zmieniającą koło. Adeline nie wspomniała o tym, że Nora złapała gumę. Domyślił się, że Nora nie chciała niepokoić przyjaciółki i o tym jej nie powiedziała.
Zatrzymał pikapa i wysiadł.
– Noro! – zawołał.
– Tak? – Podniosła głowę, kaptur opadł i zasłonił jej twarz. Jej głos brzmiał rześko, z lekką nutą ironii.
– To ja, Beau. – Osłonił oczy dłonią. – Wsiadaj, zabieram cię do siebie. Zmienimy koło, kiedy burza minie.
Odchyliła głowę do tyłu, ale wciąż nie widział jej pięknych oczu i warg, które utkwiły mu w pamięci.
– Skąd mam wiedzieć, że ty to Beau, a nie seryjny morderca?
– Chyba nie mówisz poważnie!
– Żartuję! – Ze śmiechem podniosła koło zapasowe i wrzuciła do bagażnika. Schowała narzędzia, wyciągnęła torbę podróżną i zatrząsnęła klapę.
Beau przyglądał się jej oniemiały i zastanawiał się, kim jest ta obca kobieta, która zmienia koło, gdy wokół szaleje burza tropikalna, śmieje się, chociaż jest przemoczona i śmiało biegnie do jego pikapa.
Niebo przecięła błyskawica. Grzmot przypomniał mu o zagrożeniu. Pobiegł za Norą, która zdążyła pilotem zablokować zamki.
Pokręcił głową i parsknął śmiechem. Nie boi się burzy tropikalnej, ale złodziei samochodów tak.
Wnętrze kabiny wypełniło się zapachem lawendy. Nora ściągnęła kaptur i śmiech zamarł mu na ustach.
Jasne włosy, teraz mokre i ociekające wodą, okalały twarz o delikatnych rysach. Orzechowe oczy, które zwróciły jego uwagę podczas rozmowy na Face Timie, były tak promienne, że ciepło zrobiło mu się od samego patrzenia. Miała nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, a przemoczone ubranie przylegało jej do ciała. Poczuł, jak oblewa go fala gorąca.
– A więc – zaczął, aby skierować myśli na inne tory – przyjechałaś taki szmat drogi, żeby omówić ze mną plany na wesele, tak?
– Uhm – mruknęła.
– Mogliśmy porozmawiać przez telefon.
– Trudno jest coś planować przez telefon. – Wytarła twarz dłonią i uśmiechnęła się. – Ten ślub jest bardzo ważny. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik.
Beau pokręcił głową.
– Ani mój brat, ani Adeline nie oczekują idealnego ślubu i wesela. Dlaczego tobie tak na tym zależy?
Zdjęła sweter i została w mokrym podkoszulku.
– Bo myślę o przeprowadzce do Paryża. Ale błagam, nie mów o tym Adeline. Sama jej powiem, jak wróci z podróży poślubnej. Teraz chcę, żeby cała uwaga skupiała się na niej, nie na mnie.
– Zaraz, zaraz… Wytropiłaś mnie, choć wyraźnie powiedziałem, że nie chcę zostać odnaleziony, a teraz chcesz, żebym ja nie zdradził twojej tajemnicy?
– Tak.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Był zdumiony jej tupetem.
– Bo mam jeszcze drugi powód, dla którego chciałam się spotkać z tobą twarzą w twarz.
– Mianowicie?
Posłała mu szelmowski uśmiech.
– Zamierzam zwrócić ci twoje życie.
– W jaki sposób? – spytał z powątpiewaniem.
Sięgnęła do torby i wyciągnęła kartonową teczkę.
– Aktualnie troje reporterów poluje na twoją historię. A tak się składa, że jedna z najlepszych reserczerek chce ci pomóc.
– Co proponujesz?
– Współpracę. Ty pomożesz mi zorganizować ślub, a ja ci pomogę przegonić tych reporterów z miasta. Wystarczy tylko poznać czyjeś najczarniejsze sekrety i zadziała.
Przyglądał się jej uważnie, jak gdyby chciał odkryć jakiś znak świadczący o tym, że go naciąga, ale nie znalazł. Przeciwnie, zobaczył tylko chęć pomocy.
– Powiedz mi, jak znalazłaś moją chatę?
– To wcale nie było trudne. Podałeś tę lokalizację, kiedy zamawiałeś drewno. Dostarczono ci je tutaj – odparła i schowała teczkę do torby. – Następnym razem podaj adres kogoś znajomego.
Wpatrywał się w nią z podziwem.
– Wiesz co, Noro? – powiedział. – Zaczynam cię lubić.
– Czy to znaczy, że wybaczasz mi, że cię znalazłam?
– Jeśli pozbędziesz się tych reporterów, to ci wybaczam. – Zapalił silnik. – Co dla ciebie będzie korzystne, ponieważ utknęłaś tu na kilka dni i jesteś skazana na moje towarzystwo.
– Jak to, utknęłam?
– Prognozy przewidują, że burza potrwa kilka dni, a w mojej chacie jest tylko jedno łóżko.
– A kanapa? – spytała zmienionym głosem.
– To jest leśna chata. Nie mam kanapy.
– Czyli my…
– Spędzimy burzę razem – dokończył za nią.

Nie mogę cię zapomnieć - Joanne Rock Levi potrzebuje specjalisty od PR-u, który mógłby przeprowadzić jego holding przez kryzys wizerunkowy. Znakomita w tym fachu jest Kendra, z którą trzy lata temu przeżył pełną szalonego seksu noc. Ona od tego czasu z jakiegoś powodu go unika, ale Levi wie, że nie odrzuci szansy na zrobienie dobrego interesu. Ma też nadzieję, że uda mu się wyjaśnić nieporozumienia i powtórzyć tamtą noc sprzed lat... Jesteśmy tylko kochankami - Stacey Kennedy Z doświadczeń Nory wynikało, że miłość nie istnieje. Postanowiła więc, że będzie szukać tylko seksu. Najlepiej gorącego i bez zobowiązań. Na przykład z facetem, którego widziała tylko raz na wideoczacie. Poczuła, że między nimi iskrzy. A że jest samotnym ojcem? Tym lepiej. Tacy nie szukają związków. Spędzi z nim kilka szalonych dni i nocy, a potem bez żalu się rozstaną...

Odzyskane uczucia

Janice Preston

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 631

ISBN: 9788383425207

Premiera: 08-02-2024

Fragment książki

– Okłamałam cię. Okłamywałam cię przez wiele lat.
Matka Adama patrzyła w okno domu w Edynburgu, w którym mieszkała i pracowała, odkąd pamiętał. W tym domu dorastał. Plecy i ramiona matki pozostawały sztywno wyprostowane, lecz Adam dostrzegł drżenie jej dłoni, gdy wsuwała zbłąkany kosmyk włosów pod czepek.
– Jesteś chora?
Adam poczuł ucisk w żołądku. Nie wyobrażał sobie, jak zniósłby odejście matki. Zawsze byli tylko oni dwoje… i sir Angus McAvoy, który zatrudnił matką jako gospodynię i przez wiele lat był dobroczyńcą Adama.
Adam przemierzył pokój w kilku krokach, delikatnie ujął matkę za ramiona i obrócił ku sobie.
– Powiedz mi – wychrypiał. – Wszystko będzie lepsze od tego, co podsuwa mi wyobraźnia. Co się dzieje? Zwalczymy to razem.
Szarpnęła się.
– Nie jestem chora!
Przyjrzał się uważnie jej twarzy: bladej skórze, drżącym wargom, oczom szklących się łzami.
– W takim razie w jakiej sprawie mnie okłamałaś? Co się zdarzyło podczas mojej nieobecności?
Był w Lincolnshire, gdzie nadzorował prace wykończeniowe związane z pierwszym zamówieniem na południe od granicy. Jechał do domu podekscytowany i dumny z sukcesu. Nowe stajnie i powozownia, które zaprojektował w wiejskiej posiadłości Williama i Mary, spotkały się z uznaniem i wdzięcznością właściciela, członka parlamentu. Jego pochwały wciąż dźwięczały mu w uszach. Wierzył, że oto nadszedł oczekiwany przełom, na który ciężko pracował. Miał teraz szanse na otrzymanie zamówień od bogatszej klienteli. Możni i wpływowi dowiedzą się o jego istnieniu. Po powrocie zastał matkę bladą i zmęczoną, z udręczonym wzrokiem.
Wciągnęła powietrze i uniosła podbródek.
– Usiądź, Adamie. Muszę ci coś powiedzieć.
Posłusznie zajął miejsce przy okrągłym stoliku w pokoju gospodyni, a matka przysiadła na krawędzi krzesła po drugiej stronie. Były tu tylko dwa krzesła, zawsze tylko dwa, bo nigdy nie przyjmowali gości.
– Twój ojciec… Przez cały czas cię okłamywałam. On nie umarł. Zostawiłam go, uciekłam i zabrałam cię z sobą.
Miał wrażenie, że się dusi Z trudem wciągnął powietrze do płuc. Matka zamilkła, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie było na niej śladu wstydu, żalu czy wyrzutów sumienia.
Opanował gniew i gorycz, powróciły wspomnienia. Świat, lekceważąc jego uczciwość i ciężką pracę, uznał go za niegodnego córki lorda, przez co Adam utracił swoją pierwszą miłość, Kitty.
Pierwszą? To była jedyna miłość, nigdy jej nie zapomniał.
Z czasem nauczył panować się nad wybuchami gniewu. Lepiej powściągnąć emocje, niż wypowiedzieć słowa, których potem żałujemy.
– On żyje?
Jego ojciec, żołnierz odznaczony za odwagę. Prawdziwy bohater.
Odsunął krzesło i wstał.
– Chcę się z nim spotkać.
– Nie możesz. Zmarł sześć miesięcy temu. Mówię ci to tylko dlatego, że cię szukają. Znowu. – Matka zwiesiła głowę i ukryła twarz w dłoniach. – Zasługujesz na to, by poznać prawdę. Nigdy nie był żołnierzem. Nie był człowiekiem, o jakim ci opowiadałam. Wszystko zmyśliłam.
Adam zmarszczył czoło.
– W takim razie kim był?
– Lordem. – Spojrzała na niego ze zbolałą twarzą. – A tym byłeś jego jedynym synem. Napisałam już do zarządców jego majątku. Jeden z nich przyjedzie tu, by się z tobą spotkać i potwierdzić twoją tożsamość. Potem uda się z tobą do Londynu, gdzie zostaniesz prawnie uznany za spadkobiercę. Gratulacje, synu. – Skrzywiła się, jakby poczuła nagle gorzki smak. – Jesteś teraz lordem Kelridge’em.

Czy będę umiał jej to kiedyś wybaczyć?
Po tym wyznaniu matka gorzko zaszlochała, mówiąc, że zdecydowała się na ucieczkę dla dobra Adama. Miał zaledwie dwa latka, gdy zabrała go z domu w Hertfordhire. Nie mieściło mu się w głowie, że to zrobiła. Chociaż potrafił zrozumieć, dlaczego nie powiedziała mu prawdy, gdy był dzieckiem, to przecież obecnie miał trzydzieści sześć lat. Nie istniało żadne usprawiedliwienie. Milczenie matki pozbawiło Adama szansy na poznanie ojca.
Teraz wyobraźnia podsuwała mu ponure wizje ojca, którego nigdy nie spotkał, a matka uparcie odmawiała odpowiedzi na większość pytań.
– Najlepiej będzie, jeśli sam się dowiesz, jakim człowiekiem był twój ojciec – powiedziała w końcu, gdy Adam zadał kolejne pytanie.
Nie wytrzymał, dał upust silnym emocjom.
– Zrobiłbym to już dawno, gdybyś powiedziała mi o jego istnieniu, zanim umarł!
– Zrobiłam to, co w swoim czasie uznałam za najlepsze rozwiązanie, synu. Teraz myślę, że popełniłam błąd, trzymając to wszystko w sekrecie. Nie chcę mówić o twoim ojcu na podstawie odległych wspomnień i doświadczeń. Dowiesz się znacznie więcej na jego temat od tych, którzy znali go lepiej niż ja. Minęły trzydzieści cztery lata, odkąd widziałam go po raz ostatni. Mógł się zmienić.
Uniosła głowę i spojrzała na niego niebieskimi oczami, identycznymi jak te, które widział, ilekroć patrzył w lustro. Zorientował się, że matka odzyskuje opanowanie. i nie uda mu się wydobyć z niej nic więcej.
– Nie zamierzam płakać i usprawiedliwiać się z powodu tego, co zrobiłam – powiedziała. – Postąpiłam tak, jak uznałam za najlepsze w tamtej sytuacji. Myślę, że bez niego byliśmy szczęśliwsi.
Być może matka była szczęśliwsza, ale on?

Rozżalenie, wzmocnione uczuciem zdrady, dręczyło Adama przez następne dni, kiedy czekał na przybycie pełnomocnika ojca. Gniew powstrzymywał go od rozmów z matką. Nie rozumiał pobudek jej postępowania.
Gdy minął szok spowodowany informacjami o ojcu, Adam zaczął często powracać myślami do przeszłości.
Wspominał Kitty.
Serce ściskało mu się z żalu, gdy uświadamiał sobie, jak mogłoby potoczyć się jego życie.
Wraz z sir Angusem spędził kilka tygodni w Fenton Hall, nadzorując odbudowę skrzydła zniszczonego przez pożar, który pozbawił życia lady Fenton, matkę czworga małych dzieci. Nie chcąc pogrążać się w smutku, w chwilach wolnych od pracy Adam odbywał długie spacery po terenie posiadłości i okolicznych lasach, zapuszczając się poza granice Fenton do sąsiedniego Whitlock Manor. To właśnie tam poznał Kitty, jedyną córkę lorda Whitlocka.
Adam stracił głowę dla dziewczyny, która była poza jego zasięgiem.
Teraz jednak wyszło na jaw, że on i Kitty byli równi stanem. Przestudiował mapę i okazało się, że Whitlock Manor znajduje się niecałe dwanaście kilometrów w prostej linii od nowego domu Adama, Kelridge Place.
Co by się stało, gdyby już wtedy zajmował należną mu pozycję? Złamał serce Kitty i od tamtej pory nie opuszczało go poczucie winy, chociaż postąpił tak, by ją chronić. Gdyby matka nie zabrała go od ojca, mógłby spotykać się z Kitty jak równy z równym. Ich miłość rozkwitłaby, a nie zwiędła w imię zasad i rozsądku.
Gdyby wiedział, gdyby znał prawdę…
Miał nadzieję, że zastanie sir Angusa w domu, bo marzył o omówieniu wszystkiego ze swym mentorem. Sir Angus pracował jednak nad jakimś projektem na północy i miał tam pozostać przez kilka tygodni. Kolejny cios Adam otrzymał, gdy pewnego dnia wspomniał matce o sir Angusie.
– Chciałabym też wyznać ci prawdę na temat Angusa.
– Jaką prawdę?
– Jest moim kuzynem ze strony matki. Od dzieciństwa byliśmy sobie bliscy i kiedy przyjechałam tu, by budować nowe życie, przyjął nas pod swój dach. – Zaraz potem wymierzyła kolejne uderzenie: – Nigdy nie zastanawiałeś się, dlaczego zatrudnił kobietę z małym dzieckiem jako gospodynię domową? Dlaczego ułatwił ci praktykę w zawodzie?
Adam wierzył dotąd, że sir Angus dostrzegł jego talent i pracowitość. Był dumny z osiągnięć, które, jak się okazało, nie miały nic wspólnego ze zdolnościami. Czuł się zdradzony. Sir Angus, który był dla niego jak ojciec, a z upływem lat stał się także przyjacielem, okazał się równie fałszywy, jak matka.
Czy kiedykolwiek będzie w stanie im wybaczyć?
Gdybym wtedy znał prawdę…
Gdzie podziewa się teraz Kitty? Czy się spotkają? Czy ją rozpozna? Czy ona go pamięta? Oboje się zmienili, a Kitty zapewne wyszła za mąż. Nie potrafił jednak opanować radości na myśl o tym, że znów ją ujrzy, nawet jeśli ich spotkanie będzie podszyte goryczą.
Zastanawiał się, jak długo żałowała ich rozstania.

Dwa tygodnie później

– Jesteśmy na miejscu, milordzie.
Adam gwałtownie się wyprostował. Powóz zatrzymał się przez domem w Mayfair. Pięć stopni prowadziło do pomalowanych na czarno drzwi frontowych z półkolistym okienkiem i ozdobnym portalem. Na chwilę wychylił się z powozu, by dokładniej przyjrzeć się czteropiętrowemu budynkowi z oknami dzielonymi na dwanaście szybek.
Obrócił się na siedzeniu ku towarzyszowi podróży – krępemu, ponuremu adwokatowi Dursleyowi z firmy Dibcock i Dursley. Po tym, jak matka przedstawiła mu dowody, że istotnie jest hrabiną Kelridge, zaś Adam prawowitym dziedzicem, Dursley wyczerpująco wyjaśnił Adamowi, na czym polega zmiana jego statusu. Przez całą drogę z Edynburga traktował go grzecznie i z szacunkiem. Ani razu nie zdobył się jednak na odrobinę serdeczniejszy ton, nie mówiąc o dodaniu otuchy.
– Przyjadę po pana jutro o jedenastej i udamy się do prokuratora generalnego, sir Roberta Gifforda. Jeżeli uzna pańskie prawo do tytułu, a jestem przekonany, że dokumenty przekazane przez pańską matkę okażą się wystarczające, prawdopodobnie skieruje sprawę do rozpatrzenia przez monarchę. Nie będzie potrzeby zwracania się do Izby Lordów czy Komisji do Spraw Przywilejów. Sekretarz parlamentu umieści wtedy pańskie nazwisko w Księdze Lordów Duchownych i Świeckich, zatem uzyska pan prawo do zasiadania w Izbie Lordów. Pański kamerdyner, Green, zapozna pana z nowym domem. Poinstruowałem służących, by przyjechali do Londynu i przygotowali dom. – Dursley skłonił głowę. – Życzę dobrego dnia, milordzie.
Adam nie dał po sobie poznać żadnych emocji, tłumiąc chęć zgromienia adwokata wzrokiem. Dursley był mu winien jedynie usługę prawną, za którą otrzymał zapłatę, jednak zwykła przyzwoitość nakazywała wprowadzenie klienta do domu i przedstawienie mu tego Greena. Opanował się jednak, spodziewając się, że w obcym dla niego świecie czeka go wiele podobnych niespodzianek. Nie wolno mu zrażać do siebie prawnika.
– Również życzę dobrego dnia, panie Dursley. Dziękuję za zapewnienie przejazdu do Londynu.
Dursley uśmiechnął się bez cienia wesołości.
– Koszty zostaną pokryte z dochodów z posiadłości zmarłego lorda, milordzie. Nie musi mi pan dziękować.
Adam mocno zacisnął szczęki, postanawiając w duchu, że jak najszybciej zatrudni mową firmę adwokacką. W podróży Dursley przekazał mu cenną informację. Stryj Adama, Grenville Trewin, który odziedziczyłby tytuł, gdyby nie odnaleziono Adama, również był klientem firmy Dursleya, najwyraźniej darzonym większą sympatią. W przeciwieństwie do nieżyjącego ojca Adama, na temat którego prawnik wolał nie zabierać głosu. Nic dziwnego, że Dursley przez większość czasu siedział skwaszony. Z pewnością byłby bardziej zadowolony, gdyby nie udało się odnaleźć Adama.
Jednak Adam dotarł do Londynu i teraz marzył o opuszczeniu powozu i niezbyt interesującego rozmówcy. Prawnik odmówił zatrzymania się w Kelridge Place w drodze na południe, twierdząc, że w sprawie przyznania Adamowi nowego tytułu i statusu liczy się każda minuta.
Uwagę Adama przyciągnął dźwięk otwieranych drzwiczek powozu. Lokaj w ciemnozielonej liberii stanął przy nich, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Adam stłumił westchnienie.
Zdążył odwiedzić, a nawet mieszkał w kilku domach należących do arystokracji, gdy dla nich pracował. Nie zwracał wtedy uwagi na sztywne reguły oddzielające arystokratów od służby. On sam był najwyraźniej zaliczany do klasy służących. Matka była gospodynią domową… Wciąż nie mógł uwierzyć, że miała tytuł hrabiny.
W drzwiach frontowych ujrzał mężczyznę ubranego w czarny frak i szare spodnie. Czekał w progu, z rękami złożonymi za plecami. Pozostali służący stali za nim. Adam zaczerpnął tchu, a potem wysiadł. Czekało go nowe życie, w dodatku nie było tu nic znajomego, co pomogłoby mu się zaaklimatyzować. Nawet jego nazwisko brzmiało dla niego obco. Nie był już Adamem Monroe, szkockim architektem, lecz Ambrose’em Adamem Trewinem, angielskim lordem Kelridge’em. Miał stryja Grenville’a, o którym nic nie wiedział i kuzyna, syna Grenville’a, trzydziestoletniego Bartholomew.
Strach, który osiadł na dnie jego żołądka ponad dwa tygodnie temu, najwyraźniej miał tam pozostać. Jedynymi ludźmi, których znał w eleganckim świecie byli ci, którzy zatrudniali go jako architekta. Nie zdobył jeszcze takiego uznania, by szybko zbliżyć się do elit. Nie wierzył też, by dotychczasowi klienci cieszyli się, że stał się jednym z nich. Uczęszczał do niewielkiej prywatnej szkoły dla chłopców w Edynburgu wraz z synami bankierów, prawników i właścicieli firm, nie podjął nauki na uniwersytecie. Teraz jednak musiał odnaleźć swoje miejsce w tym mieście.
Nie mógł też liczyć na wsparcie matki. Ich stosunki pozostały chłodne. Chociaż poprosił, by mu towarzyszyła, odmówiła.
– Jest mi tu dobrze, Adamie. To jest mój dom od wielu lat i nie mam ochoty narażać się na potępienie ze strony tych, którzy pamiętają mnie z przeszłości. Ciężko będzie ci zyskać uznanie elit, a moja obecność ożywiłaby plotki. Poradzisz sobie lepiej beze mnie.
– A co z twoją rodziną, mamo?
– Nie mam nikogo oprócz Angusa.
Wyznała mu jedynie, że urodziła się w Szkocji, była jedynaczką, a jej rodzice nie żyją. Nie wiedział, że jej ojciec był bogatym bankierem, ani że pojechała na sezon do Londynu w towarzystwie matki i najętej przyzwoitki. To właśnie tam stała się łatwym łupem dla zubożałego lorda Kelridge’a.
– Nie masz przyjaciół z dawnych lat?
Mocno zacisnęła wargi. Zrozumiał, że nie powinien drążyć tematu. Przyjął to z pokorą, choć wciąż wrzał w nim gniew z powodu jej kłamstwa. Teraz uzmysłowił sobie, że im bardziej oddalał się od matki i Edynburga, tym większy odczuwał ból.
Czuł się zraniony, bo nie zaufała mu na tyle, by wyznać prawdę. Gdy dorastał, byli sobie bliscy. Miał wrażenie, że dzielą się z sobą niemal wszystkim, teraz jednak czuł się tak, jakby jego życie było jednym wielkim kłamstwem.
Zmierzając w stronę drzwi swego nowego domu, żałował, że nie okazał się bardziej wyrozumiały. Być może matka uległaby wtedy jego prośbie i zgodziła się mu towarzyszyć.
– Witamy w domu, lordzie Kelridge. Jestem Green, pański kamerdyner. – Green skłonił się sztywno, po czym wyciągnął rękę po kapelusz Adama. – Pozwoli pan, że przedstawię mu służbę.
– Dziękuję.
Adam przebiegł wzrokiem hol. Był ciemny i ponury, z tapetami w ciemnozielone pasy nad boazerią, jednak położone niedawno gzymsy wyglądały dobrze. Dursley powiedział, że Adam odziedziczył wielką fortunę, wystarczy na remont. Może wtedy to miejsce zacznie przypominać prawdziwy dom?
Daj sobie czas. Nie podejmuj pochopnych decyzji, napomniał się w myślach.
Spokojnie, zdążył zaledwie przestąpić próg domu. Zaczeka, zobaczy, co przyniesie nowe życie, zanim zdecyduje się cokolwiek zmienić, nie wyłączając służby. Nikt nie popatrzył mu w oczy ani się nie uśmiechnął podczas prezentacji. Spojrzał na ustawionych w szeregu ludzi. Przypominali żołnierzy podczas parady, stali sztywno wyprostowani, ze wzrokiem skierowanym przed siebie. Westchnął. To nie była ich wina. Zachowywali się tak, jak oczekiwał jego ojciec.
Nie był jednak swoim ojcem i nie musiał kontynuować tradycji, które uznawał za absurdalne. Był lordem, mógł narzucać styl i atmosferę obowiązujące w tym domu. Sam wychował się w wesołym otoczeniu. Sir Angusa zawsze traktował matkę bardziej jak przyjaciółkę niż jak pracownicę.
Nie zapominaj, przypomniał sobie, że byli rodziną, a nie chlebodawcą i służącą. Skąd wiesz, co jest właściwe, a co nie?
Zmieszany, postanowił nie działać pospiesznie.
– Doskonale! – Adam złożył dłonie i potarł je energicznie. Zauważył zdumienie na twarzy Greena. Była to reakcja na szkocki akcent. Adam nie zamierzał się tym przejmować. Dodał: – Podróżowałem ponad tydzień, jestem trochę brudny i zmęczony. Pani… Ford, o ile się nie mylę?
Gospodyni dygnęła.
– Tak, milordzie.
– Chciałbym się wykąpać i prosiłbym o ciepłą wodę. – Po chwili jego wzrok spoczął na kucharzu. – Monsieur Delon, poproszę o filiżankę herbaty jeszcze przed kąpielą. Green, zwiedzę dom od piwnicy po strych, kiedy się wykąpię.
Green zacisnął usta.
– Świętej pamięci lord Kelridge wydawał wszystkie polecenia dotyczące domu za moim pośrednictwem, milordzie. Kucharz nie parzy herbaty. Aggie – kiwnął palcem na dziewkę kuchenną – się tym zajmie.
– Rozumiem. – Adam podrapał się w ucho. – Ale nie jestem twoim byłym panem. Jeśli będę miał ochotę przekazać prośbę bezpośrednio, po prostu to zrobię. – Uśmiechnął się do kamerdynera. – Mam nadzieję, że nie pokłócimy się o to, Green.
Kamerdyner stał nieruchomo.
– Nie, milordzie.
– To bardzo dobrze – stwierdził Adam. – A teraz bądź łaskaw oprowadzić mnie po parterze, zanim Aggie przyniesie herbatę.

Adam szybko stracił głowę dla lady Kitty. Chociaż odwzajemniała jego uczucia, podjął trudną decyzję o rozstaniu. Architekt bez dorobku i tytułu nie był odpowiednim kandydatem na męża dla córki hrabiego. Gdy spotykają się po latach, Kitty jest wdową, a Adam właśnie został dziedzicem ziemi i tytułu. Oboje traktują się z chłodną rezerwą - tylko do czasu pierwszej gwałtownej kłótni. Coraz trudniej im udawać obojętność, a każda kolejna awantura to iskra, która podsyca nigdy niewygasłą miłość…

Prosty wybór

Dani Collins

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1216

ISBN: 9788383423807

Premiera: 01-02-2024

Fragment książki

Amelia Lindor nie miała pojęcia, co napadło jej ojca, Tobiasa. Wrócił zaraz po tym, jak wyszedł rano, i poprosił, żeby zawiozła go z Groderich do miasta Niagara-on-the Lake. Natychmiast.
Trzygodzinna podróż nie spodobała się jej córce, Peyton. Dwumiesięczna dziewczynka uważała każdą jazdę samochodem trwającą dłużej niż dwadzieścia minut za udrękę i wszystkim dawała o tym znać. Po długich kaprysach wreszcie zasnęła.
Cisza przyniosła błogą ulgę, ale sytuacja zaburzyła codzienny stały rozkład zajęć, do którego niemowlę zaczęło się ostatnio przyzwyczajać. Zbliżała się właśnie pora karmienia. Kiedy Amelia w końcu zaparkowała i zerknęła na tylne siedzenie zakurzonego, lecz wciąż sprawnego auta, jej piersi były ciężkie i napięte. Zastanawiała się, czy obudzić dziecko i namówić je do jedzenia, czy też ryzykować, że mleko zacznie się jej ulewać z sutek w miejscach publicznych.
– Jak długo tu będziemy? – spytała ojca, ale w odpowiedzi usłyszała jedynie trzaśnięcie drzwiami. Wysiadła i zawołała: – Tato!
– Powiedziałem, że muszę się z kimś spotkać – burknął przez ramię, po czym ruszył przez zatłoczony parking w stronę wejścia do budynku degustacji win przy winnicy.
– Z kim?
Nie odpowiedział ani się nie zatrzymał. Miał artretyzm i serce osłabione żałobą, ale szedł szybko i chwilę później otworzył szerokie drzwi, po czym znikł w środku.
To wszystko nie miało sensu. Ojciec zwykle spotykał się ze znajomymi emerytami, dawnymi kolegami z kopalni soli. Rano, przez sześć dni w tygodniu, wstawał, żeby wziąć lekarstwa, sprawdzić pogodę i wysłuchać porannych wiadomości. Potem wychodził, gdy tylko robiło się jasno, by przyłączyć się do swoich kumpli pijących kawę i narzekających na polityków i dziury w jezdni.
Tego ranka jeden z jego kolegów powiedział coś, co sprawiło, że Tobias wrócił do domu, by wydać polecenia takim głosem jak kiedyś, gdy był kierownikiem działu gospodarczego. Jedziemy. To nie może czekać.
W tym dniu Amelia miała w planie jedynie iść na zajęcia jogi dla matek z niemowlętami, dlatego też ubrała się szybko i wyjechali. W samochodzie Tobias nie chciał rozmawiać, włączyła więc radio, próbując uspokoić Peyton i wciąż nie wiedząc, po co jadą.
Wzdychając, ostrożnie wzięła córkę na ręce. Fotelik ważył więcej niż dziecko, przerzuciła więc tylko kocyk przez ramię i ułożyła na nim Peyton, nie zawracając sobie głowy torbą na pieluchy, a potem szybko podążyła za ojcem.
Gdy zbliżyła się do drzwi, akurat się otwarły i z budynku wyszła elegancko ubrana para. Mężczyzna miał na sobie wizytowy garnitur, a kobieta ametystową suknię bez rękawów. Wyglądała jak druhna. Któż inny byłby tak ubrany o jedenastej dwadzieścia przed południem? W dodatku na powitalnej tablicy wisiały kolorowe balony.
Kobieta raptownie przystanęła, żeby nie wpaść na Amelię. Posłała jej wymuszony uśmiech, choć najwyraźniej ledwo nad sobą panowała.
– Cześć, jestem Vienna, siostra pana młodego. – Wskazała w stronę sali degustacyjnej. – Idź prosto do końca. Zobaczysz pergolę nad wybrzeżem. Wszyscy tam siedzą. Zaraz zaczynamy.
– Nie przyjechałam tu na ślub. – Amelia uśmiechnęła się przepraszająco, zdając sobie sprawę, że wtargnęli nieproszeni na ceremonię. – Mój ojciec chyba oszalał. Wszedł tutaj i kogoś szuka.
– Ciekawe kogo? Zarezerwowaliśmy całe to miejsce na wesele. Może znam tę osobę.
– Nie wiem. Ale zaraz stąd wyjdziemy. Obiecuję. – Amelia odwróciła się z przyjaznym uśmiechem do człowieka wciąż przytrzymującego drzwi. Chłodne, klimatyzowane powietrze zapraszało do wnętrza. – Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł, spoglądając na dekolt jej różowej koszulki naciągniętej na piersiach w staniku dla karmiących matek.
Z tyłu Vienna zawołała zniecierpliwiona:
– No więc, Neal, co jest dla ciebie takie ważne, że musiałeś mnie wyciągnąć na zewnątrz, kiedy już mieliśmy zacząć?
Drzwi się zamknęły i Amelia znalazła się w zacienionym pomieszczeniu, zastanawiając się nad imieniem spotkanej kobiety. Było dość niezwykłe i już gdzieś je słyszała, co wywołało w niej złe przeczucia.
Jednocześnie dźwięki i zapachy dochodzące z sali degustacyjnej przywołały wspomnienia. Poprzedniego lata Amelia pracowała w okolicy w niewielkiej piwiarni. W wolne dni razem ze znajomymi z pracy zwiedzała lokalne winnice na rowerach i degustowali wina w takich salach jak ta, z ceglaną podłogą i belkowym stropem. To była większa winnica, więc w sali znajdowały się dwa bary, po jednym z obu strony. Za każdym stały rzędy butelek, a między nimi na półkach widniały różne bibeloty, firmowe ściereczki i kieliszki do wina.
Odruchowo odegnała inne wspomnienia, które nie dawały jej spokoju od zeszłego lipca. O zamyślonym mężczyźnie, który pocałował ją w świetle księżyca i ostrzegł, zanim przyszła do jego pokoju: „W moim życiu panuje teraz bałagan. To będzie tylko jedna noc, nic więcej”.
Przeniosła ciężar będący rezultatem tego spotkania na drugie ramię i poszła szukać Tobiasa. Nie było go wśród gości szykujących się do ceremonii ślubnej. Czyżby wyszedł na trawnik? Czy chciał się spotkać z jednym z nich?
– Babciu, jest jeszcze jedna osoba. Czy chce się pani wpisać do księgi gości?
Urocza ośmio- lub dziewięcioletnia dziewczynka ponownie otwarła książkę, którą przed chwilą zamknęła. Stała za odwróconą beczką do wina w pobliżu drzwi w skromniejszej wersji sukienki druhny. Czarne loki miała związane na szczycie głowy, a na twarzy delikatny makijaż. Najwyraźniej traktowała swoją rolę bardzo poważnie.
Starsza kobieta w stylowej sukni w kolorze królewskiego błękitu spojrzała na nią pobłażliwie, po czym zwróciła się do Amelii:
– Zapraszam. Jest pani przyjaciółką panny młodej czy pana młodego?
– Nie przyszłam tu na wesele. – To powinno wydać się oczywiste, skoro była w zwyczajnym ubraniu. Najwyraźniej ojciec wybrał dość niefortunny moment na swoją misję. – Czy widziały panie przechodzącego tędy starszego mężczyznę w żółtej koszuli i brązowych spodniach, z siwą brodą?
– Chyba tak. – Dziewczynka spojrzała pytająco na babcię. – On też się nie wpisał.
– Powiedział, że ma ważną wiadomość dla pana młodego. Skierowałam go do pensjonatu. – Starsza kobieta wskazała na korytarz w stronę szklanych drzwi prowadzących do zadaszonego przejścia. – Drużbowie zebrali się tam w jadalni na drinka dla kurażu. Przepraszam, ale musimy z Hannah zająć swoje miejsca.
– Oczywiście. Dziękuję.
Amelia już miała ruszyć we wskazanym kierunku, ale jej wzrok przyciągnęła czarna tablica za barem, ozdobiona sznurem jedwabnych orchidei, z napisem: „Gratulacje dla Huntera i Eden!”.
Serce Amelii zamarło, a potem ogarnął ją paniczny lęk.
Nie. Tato, nie. Nieee…

– Zawsze myślałam, że wezmę ślub w winnicy mojej ciotki – powiedziała narzeczona Huntera Waverly’ego, kiedy ogłosili swoje zaręczyny. – Wesela to ich specjalność. Ciocia zrobi dla mnie wszystko.
Hunter zgodził się na to, ponieważ pannie młodej się nie odmawia. Nie powinien przeciwstawiać się swojej wybrance, gdy postanowiła urządzić wesele w plenerze, na terenie winnicy przy jeziorze. Pomysł przeprowadzenia ceremonii ślubnej tutaj wydawał się prosty, jeśli nie idealny.
Według powszechnie obowiązujących standardów warunki były doskonałe. Czerwcowe słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Od strony wody wiał lekki wietrzyk, dzięki czemu Hunter nie przegrzał się w ślubnym garniturze, idąc w stronę pergoli. Gdyby jakaś typowa dla takich dni katastrofa zdarzyła się za kulisami, znaleziono by rozwiązanie, zanim Hunter by się o niej dowiedział.
Goście zajmowali już miejsca, powiedziano pannie młodej, żeby się przygotowała, a urzędniczka dała znać muzykom ze smyczkowego trio, by zakończyli właśnie grany utwór.
Wszystko przebiegało bez zarzutu, ale Hunter czuł się spięty. Przypisywał to zespołowi stresu pourazowego. Przez większość życia każde specjalne wydarzenie zamieniało się w żenującą tragedię. Kusiło go, by nalegać na urządzenie skromnej ceremonii, ale to wydawało mu się tchórzostwem.
Urzędniczka zerknęła na drużbę. Remy skinął głową, poklepując się po marynarce z pełnym napięcia uśmiechem. Coś gryzło go od miesięcy. Hunter zauważył to na przyjęciu zaręczynowym, ale Remy nie chciał o tym rozmawiać, a sam Hunter miał tak mało prywatności we własnym życiu, że nie wtrącał się w sprawy innych ludzi.
Poprzez wzmacniacz, który miał pozwolić gościom na wysłuchanie ich ślubnej przysięgi, usłyszał, jak Eden mówi do mikrofonu:
– Czy to działa?
Ton jej głosu był nieco wyższy niż normalnie. Pewnie też się denerwowała przed ślubem. Panna młoda miała do tego prawo i nie zastanawiał się nad przyczyną. To małżeństwo było przecież korzystne dla nich obojga.
Eden odziedziczyła pakiet kontrolny w Bellamy Home & Garden w zeszłym roku. Jego wartość giełdowa spadła w ostatnich latach, ale ta kanadyjska firma cieszyła się zaufaniem, zwłaszcza w rejonach wiejskich. Eden poprawiłaby jej notowania, mając do dyspozycji gotówkę Waverly’ego. Fakt, że ich małżeństwo obejmowało również plan wykorzystania firmy Bellamy do wprowadzenia nowej technologii łączności bezprzewodowej Wave-Com na prowincji, też nie pozostawał bez znaczenia.
Z kolei Hunter mógł naprawić reputację rodziny Waverlych, wiążąc się z nazwiskiem Bellamy. Firma Wave-Com podupadała po śmierci ojca, kiedy to macocha przy pomocy prawników próbowała wykraść korporację dzieciom męża, obrzucając ich błotem przy każdej okazji.
Ten dzień miał ukrócić wieczne skandale. Dzięki wyszukanej ceremonii ślubnej, w której uczestniczyli należący do rodziny celebryci i szanowni goście z zagranicy, Hunter mógł zacząć sprawiać wrażenie człowieka odpowiedzialnego i hołdującego rodzinnym wartościom. Eden dodałaby mu klasy. Była inteligentna, kulturalna i utalentowana, a także znana z dobroczynności i dobrego gustu. Jej dziadek prowadził popularne audycje w państwowym kanale radiowym, a matka wciąż udzielała rad na temat ogrodnictwa w jednym z cotygodniowych programów.
Eden wydawała się odpowiednia także z innych względów. Zapoznała ich ze sobą Vienna, zakładając, że dzięki temu spotkania rodzinne zawsze będą miłe i cywilizowane. Eden chciała od razu mieć dzieci, a Vienna też marzyła, żeby zostać matką. Ich potomstwo wychowywałoby się razem.
A najważniejsze, że Hunter uznał Eden za atrakcyjną, ale bez przesady. Mieliby więc podstawę do przyjaźni i szacunku, a nie kapryśną miłość lub zdradzieckie pożądanie. Hunter nie poszedłby dzięki temu w ślady ojca, który w zaślepieniu znosił upokorzenia ze strony żony.
To małżeństwo wydawało się właściwe dla wszystkich zainteresowanych. Hunter odczuwał jednak jakiś ciężar i nie mógł się pozbyć się wrażenia zbliżającej się zagłady.
Chodziło o to miejsce. Gdy wdychał zapach świeżo skoszonej trawy i wsłuchiwał się w odgłosy kaczek na jeziorze i brzęczenie pszczół, nachodziły go lubieżne wspomnienia. Pamiętał tamten melodyjny śmiech, gładkie ramię, które dotykał ustami, i delikatne włosy pachnące słońcem.
Ta jedna noc była ucieczką. Często to sobie przypomniał. Choć ogarnęła go wtedy taka namiętność, że o mało co nie powiedział: Nie idź do pracy. Zostanę na następną noc.
Przestań, nakazał sobie stanowczo. Czy pan młody, czekający na swoją oblubienicę, powinien rozmyślać o przelotnej przygodzie, która zaćmiła mu umysł? A może to był naturalny rozrachunek w dniu ślubu? Żegnał się z wolnością i krótkotrwałymi romansami, poświęcając resztę życia jednej osobie. Ciężar, jaki odczuwał, wydawał się niepokojący.
Muzyka ucichła i zapadła pełna oczekiwania cisza. Urzędniczka spytała:
– Gotowi?
Hunter wyjął mikrofon z kieszeni marynarki i go włączył. Skinął głową i ponownie wygładził garnitur, przyglądając się gościom. Zaproszonych było około dwustu. Stali po obu stronach wyłożonego dywanem przejścia, uśmiechając się w oczekiwaniu.
Zabrzmiały pierwsze dźwięki muzyki weselnej. Spojrzał na szczyt schodów prowadzących z tarasu, gdzie jego trzyletnia kuzynka pojawiła się w zwiewnej sukience. Czternastoletnia druhna, jedna z kuzynek Eden, wzięła małą za rączkę, drugą dłonią trzymając się balustrady, gdy zaczęły schodzić.
– Ej, ty!
Zgrzytliwy krzyk przerwał wzniosłą ciszę, sprawiając, że wszyscy wstrzymali oddech, a anielska muzyka zamilkła. Nawet tafla wody w jeziorze zdawała się znieruchomieć.
Po chwili rozległ się drugi głos, kobiecy i udręczony:
– Tato, nie. Proszę.

To był ślub, o jakim ludzie pochodzący z klasy robotniczej, jak Amelia, mogli tylko pomarzyć. Przy końcach rzędów białych krzeseł stały doniczki z gardeniami i begoniami. Ściany i dach pergoli udekorowano glicynią. Z tyłu rozciągał się wspaniały widok na jezioro i zamgloną panoramę Toronto przypominającego wyspę na horyzoncie.
Na prawo od pergoli znajdował się łukowy most spacerowy nad strumieniem, idealny do zdjęć młodej pary. A po sesji zdjęciowej nowożeńcy wraz z gośćmi mieli się udać do pawilonu pełnego rustykalnych stołów, nakrytych białymi obrusami, porcelaną i kryształowymi kieliszkami.
To był obraz jak z bajki i ojciec to wszystko zepsuł. Amelia zboczyła z przejścia, żeby przechwycić Tobiasa, kiedy wyszedł z pensjonatu i ruszył w stronę pergoli. Wszyscy przenieśli na nią uwagę, sprawiając, że poczuła się wyjątkowo niezdarnie, trzymając Peyton i starając się nie potknąć o trawę.
Hunter Waverly wyglądał olśniewająco w ślubnym garniturze, gładko ogolony i postawny. Na betonowej podstawie pergoli wydawał się jeszcze wyższy, gdy spojrzał na Tobiasa, a potem przeniósł wzrok na Amelię biegnącą za ojcem. Stał w cieniu, ale miała wrażenie, że drgnął, kiedy ją rozpoznał.
Poczuła się naraz naga i mała. Jeszcze mniejsza niż wtedy, gdy opuszczała jego pokój w zeszłym roku. Na jej twarzy malowało się upokorzenie. Jej dziecko zostało wystawione na widok publiczny. Tutaj, przed oczami setek ludzi, w miejscu, gdzie różnice społeczne były jeszcze bardziej widoczne.
Hunter wykupił winnicę dla swojej wybranki. Natomiast Amelii zaoferował kiedyś tylko to, co miał w portfelu.
– Ty – powtórzył ojciec głosem ociekającym pogardą, nie pozwalając Amelii, by złapała go za rękę. – Ignorujesz własne dziecko. Zostawiłeś jego matkę, żeby radziła sobie sama, podczas gdy ty… – Machnął niecierpliwie w stronę gości i udekorowanej sali.
– Tato, proszę. Błagam cię. – Amelii udało się złapać go za rękaw. – Chodź. Już stąd wychodzimy. Tak mi przykro.
Dystyngowana babcia wpatrywała się w Amelię, jakby była skunksem, który wtoczył się do kuchni. Natomiast Amelia nie była w stanie spojrzeć na nikogo, zwłaszcza na Huntera.
– Lepiej jej bez ciebie. – Ojciec wyrwał się z uścisku. – Ale twoi przyjaciele i rodzina powinni się dowiedzieć, jaki jesteś. Niech twoja narzeczona wie, kogo bierze za męża. Nie dbasz o własne dziecko. A jak widać, stać by cię było na to, żeby mu wszystko zapewnić. – Pogroził Hunterowi palcem. – Przestań więc być wałkoniem.
– Tato! On nie wiedział. Nic mu nie powiedziałam.
Ktoś w tłumie zaklął.
– Mężczyzna ma prawo wiedzieć, Amelio.
– A ja mam prawo decydować o tym, co się dzieje z moim dzieckiem.
Była wściekła na ojca.
– Mnie też obchodzi, co się stanie z moim dzieckiem – warknął.
Z pewnością. Był kochającym ojcem, ale czasem wydawał się staroświecki i stał się zbyt opiekuńczy po zaginięciu Jaspera. Ale kto mu powiedział o Hunterze? Skąd się dowiedział, że tu jest?
– Czy to wszystko prawda? – Głęboki głos dobiegł z głośnika po jej lewej stronie. Powiedziawszy to, Hunter zerwał mikrofon z klapy marynarki, po czym wyciągnął jakieś urządzenie z kieszeni i podał stojącemu obok człowiekowi. – Prawda czy nie? – powtórzył, tym razem już bez nagłośnienia.
– Oczywiście, że nie – skłamała. – To jakieś okropne nieporozumienie. Bardzo przepraszam, że przeszkodziliśmy – dodała, zwracając się w stronę gości, czerwona ze wstydu.
– Ale przed chwilą powiedziałaś, że mnie nie powiadomiłaś. Że nic nie wiem – odparł, tłumiąc oburzenie.
– Hunterze… – Stojący obok Remy trącił go łokciem.
Hunter podniósł wzrok i spojrzał ponad głową Amelii, która również zerknęła w górę. Do balustrady podeszła panna młoda. Wyglądała olśniewająco. Miała czarne włosy, a jej odkryte ramiona złociły się na tle białej satynowej sukni. Welon odbijał światło słoneczne, tworząc efekt anielskiej aureoli wokół jej zdumionej pięknej twarzy. Sytuacja wyglądała tragicznie.
Okazało się jednak, że może być jeszcze gorzej. Przyczyniła się do tego Peyton, która zaczęła się wiercić w ramionach matki, domagając się jedzenia. Piersi Amelii były nabrzmiałe i gotowe do karmienia. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy stało się to, czego tak bardzo się obawiała: ciepłe mleko ulało się z jej piersi, mocząc stanik i plamiąc bluzkę.
Zawstydzona, odwróciła się i ruszyła chodnikiem. Usłyszała za sobą jakieś stuknięcie, jakby ktoś czymś rzucił. Zerknęła do tyłu i zobaczyła ślubną wiązankę z białych róż, która wylądowała na trawie.

Hunter żałował, że nie jest kimś obcym dla oburzonego tłumu. Niestety, wszyscy wydawali się znajomi. Zwłaszcza siostra, która ostrym skinieniem dała mu znać z tarasu, że zostanie z Eden, i podążyła za panną młodą do apartamentu dla nowożeńców.
– Czy to prawda? – Z głośników dobiegł głos Eden.
Remy uścisnął Huntera za ramię, po czym uczynił gest przecinania gardła, nakazując w ten sposób organizatorowi ślubu, by wyłączył mikrofon.

Amelia spędziła z Hunterem jedną noc. Gdy urodziła córkę, nikomu nie wyjawiła, kto jest ojcem, ponieważ z mediów dowiedziała się, że znany biznesmen Hunter Waverly się żeni. Jednak ojciec Amelii jakimś sposobem dowiaduje się prawdy i w dniu wesela Huntera robi mu awanturę. Zszokowany Hunter odwołuje ślub. Oczywiście, że w tej sytuacji ożeni się z Amelią i zajmie się córką. Tyle że nie obiecuje miłości, a Amelia właśnie tego pragnie najbardziej…

Razem możemy więcej, Jak uwieść żonę

Julieanne Howells, Kali Anthony

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1221

ISBN: 9788383424071

Premiera: 15-02-2024

Fragment książki

Razem możemy więcej – Julieanne Howells

Katedra Świętego Piotra prezentowała się wspaniale. Barkowy styl podkreślały idealnie dobrane kwiaty. Dostojni goście, koronowane głowy połowy Europy, siedziały w pierwszym rzędzie, oczekując na uroczystość. Dołączyli do nich prezydenci, premierzy oraz wyżsi urzędnicy księstwa Grimentz. Wszyscy zgromadzili się, aby zobaczyć ślub swojego władcy.
Dla Jego Najjaśniejszej Wysokości Księcia Leopolda Friedricha von Frohburga wiadomość wyszeptana przez kuzyna nie była tym, co chciał usłyszeć.
– Wygląda na to, że panna młoda uciekła.
Leo odwrócił się od lustra, w którym dokonywał ostatnich poprawek przed wielką chwilą.
– Chociaż… – dodał od niechcenia Seb, zupełnie nie zważając na powagę sytuacji – właściwiej byłoby powiedzieć, że zniknęła. W jednej chwili księżniczka Violetta była w swoim pokoju na zamku, a potem… – pstryknął w powietrzu palcami dla podkreślenia efektu – i już jej nie było.
Leo spojrzał na kuzyna. Książę Sebastian von Frohburg był jedyną osobą, której ufał, co oznaczało, że pozwalał mu zwracać się do siebie w sposób, na jaki nikt inny nie mógł sobie pozwolić.
– Chcesz mi powiedzieć, że młoda kobieta w sukni ślubnej, z naszą bezcenną tiarą Elżbiety, tak po prostu zniknęła?
Seb wzruszył ramionami.
– Mniej więcej tak to wygląda.
– Kto, do cholery, na to pozwolił?!
– No cóż, sam do tego dopuściłeś, dobrze o tym wiesz.
Leo zignorował sugestię.
„Poznaj ją najpierw – błagał go Seb. – Nie ryzykuj”.
Zapewniono go jednak, że ta siostra Della Torre była inna – posłuszna, ugodowa i przyzwoita. Podczas kilku wspólnych przyjęć odgrywała bezbłędnie rolę jego przyszłej małżonki.
Była w tym lepsza od starszej siostry, która uciekła ze swoim ochroniarzem na miesiąc przed tym, jak miała wypełnić dziesięcioletnie zaręczyny i poślubić księcia Leonarda, monarchę najstarszego i najbogatszego księstwa w Europie. Jak mogła dokonać takiego wyboru i przynieść wstyd ich rodzinie?
Żadna kobieta nie mogła więcej zbezcześcić wielkiego imienia von Frohburga. Zwłaszcza nie z rodu Della Torre, który był cierniem w oku von Frohburgów przez czterysta lat! To miało być bezkrwawe zjednoczenie po latach waśni.
Leo był gotowy powziąć kolejną próbę wżenienia się w rodzinę Della Torre, pomimo buntowniczej natury kobiet tego rodu. Wujek, a zarazem regent Violetty, zapewnił go, że została starannie wychowana i nigdy nie powtórzyłaby błędu siostry.
Leo nie widział potrzeby lepszego poznania przyszłej żony poza kilkoma wspólnymi uroczystościami, w których uczestniczyli jako narzeczeni. Przeszedł już przez wszystkie istotne prace przygotowawcze, gdy był zaręczony z jej siostrą. Znał kluczowych członków rodu oraz najważniejszych urzędników w księstwie. Zasadniczo chodziło tylko o zastąpienie jednej siostry drugą w istniejących już układach.
Leo był zadowolony, że na kilku pierwszych spotkaniach wydała mu się nijaka i mało wymagająca. To dobrze wróżyło formalnemu związkowi. Nie musiał się obawiać, że jego małżonka będzie miała wobec niego romantyczne oczekiwania lub, broń Boże, że wzbudzi w nim nagłe emocje. Życie już dawno nauczyło go, by nie poddawać się miłości.
Chociaż nie była pięknością, jak jej siostra, był przekonany, że będzie w stanie dopełnić swoich obowiązków również w łóżku, dzięki czemu zdobędzie syna i spadkobiercę, którego potrzebował. To od niego zależała przyszłość kraju i narodu.
Czy historia znowu się powtarza? Czy ta dziewczyna również uciekła? Gniew przeszył mu wnętrzności.
– Była sama? – warknął Leo.
– O ile mi wiadomo, tak. To była kwestia chwili. Było tylko dziesięć minut między wyjściem pokojówek a pojawieniem się jej wujka. – Seb przerwał, by wyjąć telefon z kieszeni. – Ciekawe, jedna z furgonetek z kwiatami została skradziona w tym samym czasie z zamkowego dziedzińca.
– A więc miała transport…
– Na to wygląda. Ale dokąd mogła pojechać? Jak dobrze zna Grimentz?
Prawie w ogóle. Historycznie rzecz biorąc, obie rodziny utrzymywały dystans, odkąd zdradziecka rodzina Della Torres, wówczas rodzina wasali, ukradła dla siebie Wielkie Księstwo od jego przodków, cztery wieki temu. O ile nie przekupiła przewoźnika, który mógłby zabrać ją za granicę, było tylko jedno miejsce, do którego mogła się udać. Niestety było to też ostatnie miejsce, które Leo miał ochotę odwiedzać.
Książę ruszył w kierunku bocznego wyjścia z katedry, wzywając esemesem kierowcę.
– Powiedz wszystkim, że panna młoda zachorowała. Ceremonia zostaje przełożona. Żadna panna młoda nie chce, by jej ślub był zepsuty przez chorobę jelitową.
– Chcesz, żeby wszyscy myśleli, że twoja narzeczona nie dotarła na ślub, ponieważ utknęła w łazience? Prasa nie zostawi na was suchej nitki – rzucił przez ramię Seb.
– Nie obchodzi mnie to. To już jej problem. To ona uciekła sprzed ołtarza, nie ja – odpowiedział Leo, stając w drzwiach katedry, pod które podjechało właśnie czerwone ferrari.
Jeśli jego panna młoda udała się tam, gdzie zakładał, miała nad nim tylko dwadzieścia minut przewagi. Furgonetka przeznaczona do przewozu kwiatów nie miała szans ze sportowym silnikiem sportowego potwora.
– Co zrobisz z dziennikarzami? – rzucił Seb, dopóki jeszcze widział kuzyna.
– Nie wiem. Zostawiam to tobie. Powiedz personelowi, że wszyscy dostaną premię za milczenie, a jeśli ktoś zdecyduje się na rozmowę z prasą o tym, co tu dziś zaszło, nie tylko straci pracę, ale również zostanie wydalony wraz z rodziną z księstwa.
– Powiedz chociaż, dokąd się wybierasz. – Seb wyglądał na zszokowanego.
– Zamek babci. Violetta jeździła tam każdego lata, aż do jej śmierci cztery lata temu.
– Ale przecież kazałeś go zamknąć.
– Owszem, a to czyni go jeszcze lepszą kryjówką, nie sądzisz?
Seb zmarszczył czoło.
– Czekaj, a czy to nie tam…?
– Tak. I nie pozwolę, by to się powtórzyło.
Leo opuścił szybę samochodu, by udzielić kuzynowi kilku ostatnich wskazówek.
– Daj arcybiskupowi niebieski apartament w zamku. Powiedz, że sprowadzę narzeczoną przed północą, a on udzieli nam ślubu w kaplicy. Przygotuj komunikat prasowy, żebyśmy mogli rano ogłosić ślub.
– Jesteś aż tak pewny siebie, że uda ci się ją tu sprowadzić?
– Ona nie jest jak jej siostra. To musiały być nerwy. Małżeństwo ze mną ma wiele zalet. Musi je po prostu dostrzec. Seb, zrozum, jesteśmy tak blisko odzyskania Wielkiego Księstwa, że prawie czuję smak zwycięstwa. Ta dziewczyna nie pokrzyżuje mi planów.
To prawda, żaden z jego przodków nie był tak blisko odzyskania utraconych niegdyś ziem. Nawet jego ojciec. Leo był gotów ożenić się z kochanką diabła, by udowodnić temu draniowi o zimnym sercu, że jest lepszy od niego i wszystkich przodków razem wziętych.
Odpalił silnik i wyjechał na puste ulice, które były zamknięte na czas uroczystości weselnych, kierując się na północ, poza stolicę. W miejsce, gdzie Grimentz poddawało się górom strzegącym jego granic.
Gdy jechał przed siebie górzystymi terpentynami dróg, obserwował spowite w słońcu jezioro Serenite. Jak na ironię, jezioro, którego nazwa oznacza spokój, dzieliło dwie skłócone od lat rodziny. Ten ślub miał położyć temu kres. Za jego spokojnymi wodami leżało księstwo San Nicolo, bujne i zielone, ozdobione winnicami pnącymi się po horyzont. Nie było bogate jak Grimentz, nie świadczyło usług finansowych, które zapewniały jego księstwu niewyobrażalne bogactwo i globalne wpływy, ale miało w sobie niedościgniony urok, niespotykany w żadnym innym zakątku świata.
Jego przodkowie przedzierali się przez szczyty, znajdując skaliste zbocze na zachodnim brzegu jeziora, na którym zbudowali swój zamek. Był równie zimny i majestatyczny, jak skały, z których wyrastał. Poprzedni książęta próbowali upiększyć go strzelistymi wieżyczkami i ogrodami, ale w głębi serca to miejsce zawsze pozostawało bezduszną fortecą.
Della Torres nie żyli w zimnych, odstraszających murach. Mieszkali w palladiańskiej elegancji. Przodkowie księżniczki Violetty zakochali się w renesansie i przerobili San Nicolo na jego podobieństwo, pełne wdzięku i wyrafinowania. Turyści przybywali tu, by zajadać się serami i pić wina, z których słynęła okolica.
Od śmierci rodziców Violetty w katastrofie lotniczej, zaledwie kilka miesięcy po ucieczce jej starszej siostry, krążyły pogłoski, że rodzina Della Torres nie nadaje się już do rządzenia.
Wujek Violetty, a zarazem jej regent, nie cieszył się najlepszą opinią wśród ludu. Był staroświecki i zamknięty w sobie. Leo wiedział, że im szybciej przejmie władzę, oczywiście w imieniu swojej żony, tym większe zdobędzie poparcie wśród poddanych.
Miał na to tylko około trzynaście godzin, później sprawy się skomplikują. Wraz z wybiciem północy jego płochliwa narzeczona skończy dwadzieścia jeden lat i nie będzie już tylko księżniczką z San Nicolo, podlegającą rządom wuja, ale przemieni się w Najjaśniejszą Wysokość, Wielką Księżną Violettę Della Torre, monarchinię absolutną.
Leo rozwiązał ten problem, organizując ślub w wigilię urodzin księżniczki, inaczej musiałby zbyt długo podlegać władzy wuja Violetty. Byłby niezwykle sfrustrowany, parząc, jak jej wujek dzierży wciąż władzę, mimo że to on byłby prawowitym władcą.
Zacisnął mocniej ręce na kierownicy. Wszystko, co stało mu na drodze do osiągnięcia życiowego celu, to chwiejna emocjonalnie dziewczyna. Przed czym tak uciekała? U jego boku prowadziłaby uprzywilejowane, łatwe życie. To on miał wziąć na siebie wszystkie obowiązki monarchy. Nigdy nie musiałaby dokonywać trudnych wyborów ani pracować ponad siły.
– Violetta nie nadaje się na monarchinię – powiedział mu jakiś czas temu jej wuj. – Lepiej, żebyś ty się wszystkim zajął.
Leo czuł się z tym dobrze. Cieszył się, że jego decyzje nie będą podważane przez członka rodu Della Torres. Co takiego osiągnęli dzięki swojemu księciu? Najlepsze sery i wino? To była ambicja władcy? Uwięzić ludzi w muzeum rolnictwa?
Przez chwilę zrobiło mu się żal narzeczonej. Jej ojciec był szczęśliwy, oddając najstarszą córkę wrogowi, a wujek był jeszcze bardziej zadowolony z przekazania drugiej. Nie miała nawet szans, by spróbować rządzić swoim księstwem. Mężczyźni w tym rodzie robili wszystko, by odsunąć kobiety od władzy.
Później przypomniał sobie miny gości i ukłucie zawodu, gdy nie pojawiła się przed ołtarzem, i natychmiast opuściło go współczucie. Wrzucił wyższy bieg i wcisnął pedał gazu. Miał nadzieję, że dobrze wytypował jej kryjówkę.
Musiał reagować szybko; w końcu to wpajano mu od urodzenia.
„Nigdy się nie wahaj. Lepiej działać zdecydowanie! Niezdecydowanie jest dla słabych” – brzmiała mantra jego ojca. Nauczył się jej na pamięć, wraz z kilkoma innymi:
Życzliwość to słabość, na którą nie możesz sobie pozwolić.
Współczucie jest dla głupców.
Miłość jest kłamstwem.
Kobiety są do zabaw łóżkowych i rodzenia dzieci, poza tym nie należy im ufać.
Szkoda, że jego ojciec nie miał mantry, która pozwoliłaby mu poradzić sobie z podwójnym porzuceniem! Mimo to Leo doskonale wiedział, co usłyszałby od ojca.
„Ożeń się z nią, spłodź syna i wreszcie odzyskamy księstwo”.
Nigdy nie pragnął niczego bardziej, niż stać się von Frohburgiem, który odzyskałby księstwo. Chciał udowodnić swojemu ojcu, mimo że od dawna już go tu nie było, że jest w stanie to zrobić.
Wyobrażał sobie, że gdy już ją odnajdzie, wytłumaczy jej, że rozumie jej stres, a ona będzie mu dozgonnie wdzięczna i wpatrzona w niego drżącymi od łez, sarnimi oczami. Paparazzi uwiecznią ich miłość i wszyscy zapomną o nieudanej ceremonii zaślubin.
Jeśli mu się nie uda, nie tylko straci szansę na odzyskanie księstwa, ale również skaże ludzi na rządy Maxa, przyrodniego brata Sebastiana. Trudno było wyobrazić sobie człowieka mniej odpowiedniego do pełnienia tego zadania. Pozbawiony inteligencji i lojalności Max dbał tylko o dwie rzeczy: siebie i swoje przyjemności. Był oddany gnuśności i życiu pełnemu ekscesów. Leo był zupełnie inny. Miał już trzydzieści lat i dojrzał nie tylko do małżeństwa, ale też do wzięcia odpowiedzialności za los setek poddanych. Odzyskanie San Nicolo było jego priorytetem.
W ciągu kolejnych dwudziestu minut minął stróżówkę i znalazł się na placu przed posiadłością babki. Było to ostatnie miejsce, które zamierzał ponownie odwiedzić. Po tym, jak zostawiła mu to w testamencie, kazał je zamknąć. Poza comiesięcznymi odwiedzinami pokojówki, złotej rączki i ogrodnika, nie chciał mieć z tym miejscem nic wspólnego.
To właśnie tu zabierał swoją pierwszą narzeczoną. Francesca była pięknością. Odziedziczyła po matce nie tylko niebieskie oczy i złote włosy, ale również wzrost i gibkość. Oczarowała go i schlebiała mu na każdym kroku, nie spodziewał się, że wykorzysta go do swojej ucieczki.
– Chodźmy do zamku twojej babci – powiedziała. – Będziemy wreszcie sami, z dala od wszystkich wścibskich oczu. Ta noc będzie nasza.
Kiedy zapytała, czy mogą zaczekać, żeby przyszła do niego jako dziewica w noc poślubną, zgodził się bez namysłu. Kiedy następnego ranka odkrył, że uciekła, był w szoku. Miesiąc później wyszła za mąż za swojego ochroniarza. Pójście z nim do zamku było jedynym sposobem na ucieczkę przed czujnym okiem ojca i ochrony królewskiej.
Upokorzenie Lea było druzgoczące, a ojciec płonął wściekłością. W tamtej chwili poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie zaufa kobiecie.
Ostatni odcinek drogi prowadził w górę do samego zamku. Droga pokryła się koleinami, zima dała jej się we znaki. Leo tak mocno skupił się na celu, że nie zauważył dziury, która pokonała niskie zawieszenie jego sportowego auta. Zrozumiał, że będzie musiał pokonać resztę trasy pieszo.
Lepiej, by Violetta była tam, gdzie zakładał.
Babcia Lea, Mari, nazywała swój pałac domkiem letniskowym, chociaż zamek w niczym go nie przypominał. Posiadłość nazywana Elizabettą, miała trzy piętra, dziewięć pokoi gościnnych, salę balową wyłożoną lustrami, pięć sypialni i trzy kuchnie. Elegancki pałac z białego wapienia, położony w zielonej dolinie, rozległymi ogrodami, własną przystanią i pomostem na jeziorze zapierał dech w piersi.
Leo nie spodziewał się nagłego przypływu wspomnień, jednak nie mógł się przed nimi opędzić. Zanim skończył czternaście lat, jego życie nagle zmieniło tor, a wakacje z babcią natychmiast się skończyły.
Przypomniał sobie dzikie ogrody babci Mari, która uwielbiała dawać schronienie wszystkiemu co niechciane, nawet jeśli były to rośliny. Oczami wyobraźni zobaczył ją siedzącą na tarasie, popijającą sznapsa i zasłuchaną w Buena Vista Social Club. Obok niej leżały jej ukochane psy, znajdy bez oka, nogi lub ucha. Wszystkie niekochane i porzucone stworzenia znajdowały tu najlepszy dom.
Czasami dołączali do nich inni goście, zupełnie jak w to ostatnie lato, które tam spędził. Babcia zaprosiła do siebie wnuczki swojej najlepszej przyjaciółki. Dwie dziewczynki. Dla trzynastoletniego chłopca chodząca za nim krok w krok dziewczynka była ujmą na honorze. Szybko znalazł sposób, by się jej pozbyć.
Trzy lata temu pojawił się tu ponownie, ze starszą z sióstr, która stała się jego narzeczoną. Pomimo że Francesca sprawiła, że wszystkie dobre wspomnienia związane z tym miejscem wyparowały, nadal uważał, że pozostało tu trochę magii.
Leo zwalczył w sobie wszystkie sentymenty, teraz nie był czas na bezsensowne rozmyślania. Musiał odnaleźć narzeczoną. Kiedy zobaczył porzuconą za drzewami furgonetkę, odetchnął z ulgą. Intuicja go nie zawiodła. Podszedł bliżej. Na desce rozdzielczej leżał słomkowy kapelusz i okrągłe okulary przeciwsłoneczne, prawdopodobnie należące do właścicielki furgonetki. Teraz rozumiał, w jaki sposób jego narzeczona opuściła zamek niezauważona. Przebrała się za dostawczynię kwiatów.
Idąc dalej, jego determinacja rosła z każdym kolejnym krokiem. Dogonił ją. Czas położyć kres temu nonsensowi i przekonać ją, by wróciła z nim do zamku.

Violetta usłyszała ryk silnika przedzierający się przez ciszę. Odłożyła telefon na stół. Nie miała czasu czekać, aż Luisa odbierze telefon. Zobaczyła z okna lśniący, czerwony sportowy samochód zaparkowany pod drzwiami. Ktokolwiek z niego wyszedł, dawno już zniknął z jej pola widzenia.
Jakim cudem znaleźli ją tak szybko?
Pośpiesznie usiadła na brzegu szezlonga, mając nadzieję, że wygląda dostojnie i królewsko. Wiedziała, że jeśli natychmiast nie usiądzie, zdradzi ją drżenie ciała. Z bijącym sercem czekała na dalszy rozwój sytuacji. Najpierw usłyszała chrzęst butów na żwirowym podjeździe, potem ciężkie uderzenia podeszw o marmurową podłogę korytarza. Wyprostowała kręgosłup i zdecydowanie patrzyła przed siebie. Ktokolwiek po nią przyszedł, była zdecydowana, że nie wróci do zamku. Kiedy zobaczyła narzeczonego, walczyła z całych sił, by ukryć szok. Nigdy by nie pomyślała, że jej nieprzystępny narzeczony zada sobie trud, by po nią przyjechać.
Violetta wpatrywała się w mężczyznę stojącego w drzwiach. Mężczyznę, którego zdradziła i porzuciła tuż przed ślubem jej siostra. Jak opisała go Francesca? Jest jak na wpół oswojony wilk, wiecznie czujny i gotowy do polowania.
Niewątpliwie był to jego atut, pasujący idealnie do jego wzrostu i potężnej budowy ciała. Wyglądała przy nim jak filigranowa, porcelanowa lalka, co, musiała przyznać, wyglądało świetnie na wspólnych zdjęciach w prasie.

Jak uwieść żonę – Kali Anthony

– Wasza wysokość, najgłębsze wyrazy współczucia…
Te słowa powtarzane po tysiąckroć przez ostatnie dni wywracały do góry nogami uczucia i życie Lise, do niedawna dla nikogo nieistotne i niezauważalne. Dziewczyna oparła się o stare mahoniowe biurko, zawalone gazetami z wielkimi, „wrzeszczącymi” nagłówkami w stylu: „Gotowa do rządzenia?”. Nawet jeśli nie była, to nie miała wyboru. Musiała rzucić wyzwanie rzeczywistości, choć media najwyraźniej z niej szydziły. „Oszustka!” – sugerowały.
Znajdowała się w gabinecie, który przez grubo ponad sześć wieków stanowił siedzibę władzy i ośrodek dowodzenia jej rodziny. Starała się nauczyć panować nad strachem, który dławił ją od tamtej okropnej chwili, trzynaście dni wcześniej, kiedy prywatny sekretarz króla, Albert, przekazał jej wieści zwiastujące koniec ich dotychczasowego świata.
– Wasza wysokość, doszło do tragicznego wypadku…
Odtąd codziennie powtarzała w myślach swoją mantrę. Przypomnienie, kim jest.
„Nazywam się Annalise Marie Betencourt. Jestem waszą wysokością. Obrończynią tego Królestwa. Wkrótce zostanę ukoronowana. Będę królową, a przy okazji najmłodszym monarchą lauretańskim od trzystu lat”.
Ale oszustwo. Ale szopka.
Powoli przeniosła wzrok na człowieka siedzącego na krześle naprzeciw niej. Nie wyglądał wcale na tak zmartwionego, jak sugerowały jego słowa. Jego ciemne oczy błyszczały, jakby był głodny. Poczuła dreszcze i otuliła się ciaśniej żakietem, podświadomie chcąc się od niego odgrodzić, by móc się oprzeć wspomnieniom, które wciąż ją prześladowały.
Kiedyś stanowiła dla tego mężczyzny centrum wszechświata, albo przynajmniej pozwolił jej tak myśleć. Pławiła się w ich flircie, jak kociak wylizując śmietankę z zakazanego wiaderka. To wszystko sprawiło, że kurczowo trzymała się złudzeń, że ma w życiu jakiś wybór. Słowa, które szeptał, potrafiły odurzyć ją jak narkotyk i przekonać, że naprawdę coś dla niego znaczy.
Rafe de Villiers. Biznesmen. Miliarder. Porażająco przystojny. Zawsze z kilkudniowym zarostem. Wyglądający na rozpustnego. Haniebnie pociągający.
Nieodpowiedni.
Jednak jakże pragnęła każdej chwili w jego towarzystwie, chętnie ulegając iluzji, że ten błyskotliwy, charyzmatyczny człowiek naprawdę jej pragnie. Jak ochoczo pozwoliła sobie na rozbudzenie potrzeb, które idealnie wyłączały zdrowy rozsądek. Gdyby go zachowała, ostrzegłby ją, że pozornie potajemne spotkania za każdym razem, gdy Rafe odwiedzał pałac, nie mogły być całkowicie przypadkowe. Musiały być zaaranżowane przez jej ojca.
– Dziękuję, panie de Villiers.
Wcześniej mówili do siebie po imieniu. Myślała, że to… uczucie. Nie. Stop. To wszystko było złudzeniem i nie ma mu za co dziękować. Gdy obserwowała go teraz, siedzącego naprzeciw, ubranego w nienaganny, trzyczęściowy szary garnitur, obojętnego na otoczenie, bolesna prawda docierała do niej po raz kolejny. Jak wcześniej podczas ostatniej najgorszej kłótni z rodziną. W rzeczywistości nie znaczyła dla niego nic, miała jedynie zagwarantować dostęp do władzy dzięki przeklętemu spiskowi uknutemu wspólnie przez niego i przez ojca. A ona wierzyła, że mogą się pobrać z miłości.
Kolejne upokorzenie, które powinna dodać do długiej listy krzywd wyrządzonych jej w ciągu ostatnich kilku tygodni. To cud, że jeszcze się nie poddała.
Rafe zerknął na zegarek, a potem znów utkwił w niej swoje wilcze, ciemne oczy. Spróbowała odwzajemnić mu się władczym spojrzeniem.
– Czy zatrzymuję pana tutaj wbrew woli? – zapytała.
Kącik jego ust drgnął. W niedalekiej przeszłości fascynowały ją te usta. Bardzo ich pragnęła. Dwadzieścia dwa lata i nigdy się nawet nie całowała. A teraz straciła szansę i na to. Niedojrzałe, naiwne marzenia. A on był cwaniakiem i intrygantem, i taki pozostał. Porażająco przystojny, kuszący jak Lucyfer, ale kombinator.
– Ależ mam dla pani cały dzień! – Jego głos brzmiał mrocznie i słodko. Seksownie. Można się było zatracić w każdej wypowiadanej przez niego sylabie. – Zastanawiałem się tylko, kiedy…
Przerwało mu pukanie do drzwi.
– Och, właśnie! Poranna kawa… – westchnął, przeczesując dłonią przydługie czarne loki. Niesforne kosmyki, niby wbrew woli opadające mu na czoło. Lecz nawet ten gest wydawał się wystudiowany. Bo właśnie taki był.
Studium męskiej doskonałości.
Zupełnie zapomniała, że dobrze znał rytuały monarchy, podczas gdy ona nieporadnie się ich uczyła. Kiedy znajdował się w swoim gabinecie, jego wysokość dokładnie o wpół do dziesiątej robił przerwę na kawę. Nikt nawet nie zapytał, czy jej wysokość chce tego samego. Tempo zmian w małej monarchii, istniejącej bez większej zawieruchy praktycznie od czternastego stulecia, przywodziło na myśl cykl zlodowaceń.
Ubrana na czarno kobieta w białych rękawiczkach wwiozła do środka elegancki wózek, na którym znajdowały się drobne przekąski, srebrny dzbanek do kawy z królewskimi wytłoczeniami oraz maleńkie filiżanki, rozmiarem przypominające skorupki od jajek. Bez pytania nalała Rafe’owi kawy, uświadamiając tym samym Lise, jak dobrze go znała. Nic dziwnego. Spędził tu mnóstwo czasu z jej ojcem, królem, zaangażowany w podejmowanie decyzji dotyczących innych ludzi, których nie mieli prawa podejmować. Tak jak się to stało w jej przypadku.
Rafe natychmiast napił się gorącego, aromatycznego płynu i westchnął z rozkoszą. Ten dźwięk niemal cielesnej przyjemności poruszył Lise do żywego.
– Sprzedałbym duszę za tę kawę. Nie spałem od dwudziestu czterech godzin, odkąd zostałem przez panią zawezwany.
Starała się nie myśleć o tym, co robił w nocy, kiedy nie spał. Wśród wysoko postawionych kobiet na balach krążyły plotki o jego niesamowitych… talentach. Zaczerwieniła się i zacisnęła zęby, zażenowana tym, jak bardzo nadal na niego reagowała.
Kiedy zaczęła się ta jej obsesja? Kiedy zaczęto knuć wokół niej? Na balu wydanym z okazji zakończenia przez nią oficjalnej edukacji i wejścia w dorosłe życie?
To właśnie wtedy powiedziano jej, że nie może wziąć udziału w mistrzostwach w narciarstwie zjazdowym, a zamiast tego zostanie wysłana do elitarnej szkoły dla dam, gdzie nauczy się specjalnej etykiety dla kobiet z arystokracji.
Podczas tamtej imprezy ledwo trzymała się na nogach, czuła się jak jakiś sztuczny przedmiot i to w dodatku kiepskiej jakości, bo wymagający obróbki i „specjalnej etykiety”. Nie chciała już świętować, bo przypominało to bardziej celebrowanie uwięzienia niż wolności i dorosłości. Aż nagle w niekończącej się kolejce gości paradujących w dół po szerokich marmurowych schodach do lśniącej sali balowej zobaczyła Rafe’a, zamyślonego i górującego nad tłumem, jakby był jego właścicielem. Miał na sobie idealnie skrojony smoking, w fascynujący sposób kontrastujący z jego niesfornymi ciemnymi włosami. Wydawał się dziki i nieposkromiony, lecz doskonale ukrywał się pod ucywilizowaną fasadą. Gdy przypadkiem odwzajemnił jej spojrzenie, jego prorocze, czarne oczy spowodowały, że wszystko wokół zniknęło, po prostu przestało istnieć. Liczył się tylko on. Czy od razu dojrzał jej wygłodniałą wręcz nadzieję i pragnienie, aby ktoś docenił ją za to, kim jest, a nie za instytucję, którą reprezentuje? By ktokolwiek zainteresował się nią i tym, czego naprawdę chciałaby dla siebie?
Od tamtej imprezy zawsze zauważał ją i poświęcał jej uwagę, z dystansu, ostrożnie, choć w tych krótkich chwilach, kiedy ich ścieżki przecinały się podczas oficjalnych uroczystości, nie zabrakło między nimi oczywistego, subtelnego flirtu.
Potem skończyła dwadzieścia dwa lata.
Jego ulotne zainteresowanie stało się intensywne. Prywatne. Pojawiły się czułe słówka i delikatny, niby przypadkowy kontakt fizyczny. Sporadyczny dotyk. Czuła się piękna i pożądana. Jak prawdziwa kobieta z wachlarzem potrzeb i pragnień, które w końcu mogą zostać zaspokojone. Lecz jakimś cudem, choć nie zdawała sobie sprawy, że jest ofiarą spisku, nie zdążyła utonąć.
Westchnęła teraz i przygładziła czarną spódnicę, swój strój żałobny. Pozostało siedemdziesiąt siedem dni do końca oficjalnej żałoby, lecz ona nigdy się z niej nie uwolni. To przez nią rodzina znalazła się w grobie.
– Na wezwania jego wysokości nigdy pan nie narzekał – podniosła głos, chcąc zabrzmieć władczo, lecz zamiast tego zabrzmiała uszczypliwie jak osa.
– I wcale nie narzekam na pani.
Rafe pił kawę z wytłaczanej porcelanowej filiżanki, która w jego masywnych dłoniach wydawała się absurdalnie krucha. Wzrok utkwił w gazecie, gdzie znajdowały się zdjęcia orszaku pogrzebowego i jej idącej samotnie, ze spuszczoną głową.
– Nieważne, jaki ma pani do mnie interes – dodał – wszystko może poczekać. Każdy ma prawo do żałoby.
Jego głos był niski i z pozoru miły, o ile tym razem mogła zaufać honorowym intencjom. Ale żeby miała przeżywać żałobę? Żałowała raczej, że nie wypada jej się wściekać, wrzeszczeć ani płakać. Niestety ostatni czas przypominał bardziej brodzenie w błocie czy w śniegu po kolana, z zasłoniętymi oczami. Dalsze tkwienie w bezwładzie sparaliżuje ją do końca.
– Konstytucja nie czeka na nikogo – odparła.
– Jesteś, pani, pierwszą królową od…
– …od stu pięćdziesięciu lat. Owszem!
Naprawdę nie potrzebowała, żeby jej o tym przypominać. Parlamentarzyści i premier Hasselbeck robili to codziennie, odkąd zamknięto grobowiec rodzinny. Wyliczali jak mantrę jej przyszłe obowiązki oraz podkreślali niedociągnięcia, jako osoby bardzo młodej, w dodatku kobiety.
– Ten kraj czekał tyle lat na kogoś tak wyjątkowego jak pani, to może zaczekać jeszcze chwilę.
„Wyjątkowa, piękna, cenna”. Już wcześniej słyszała z jego ust te kuszące słowa. Słodkie błyskotki, które przemawiały do jej duszy, spragnionej bycia kochaną. Dopóki nie przekonała się, jak żałosne są puste słowa. Więc teraz nie zamierzała ich słuchać. Bo prawda była brutalna: jej kraj jej nie chciał, ale nie miał wyjścia. Bycie zupełnie nieplanowaną następczynią tronu i w dodatku płci pięknej nieuchronnie oznaczało jedno: wkrótce zamieni się w urodziwą kartę przetargową, na co absolutnie nie czuje się gotowa. Choć rzeczywistą ocenę swej urody i wnętrza pragnęła pozostawić siłom wyższym, plotkarskie media wychwalały pod niebiosa jej wszelkiego rodzaju cnoty fizyczne: sportową sylwetkę, blond włosy i niebieskie oczy.
Bycie kartą przetargową było czymś oczywistym dla większości żeńskiej części arystokracji w ich tragicznie zacofanym królestwie. A zatem bycie przydatną przy zawieraniu korzystnych sojuszy, układów i małżeństw. Ale bezwzględne posłuszeństwo? Nie. Gdyby potrafiła się całkowicie podporządkować, może jej rodzice i brat nadal by żyli?
– Czas jest moim wrogiem – oznajmiła.
I właśnie dobiegł końca!
Ślub dla następcy tronu został przygotowany na długo przed jego nieoczekiwaną śmiercią. Teraz premier uznał za celowe dotrzymanie terminu i związanych z nim ustaleń. W każdym razie zapowiedział, że na pewno nie potrzeba zmieniać listy zaproszonych gości, a następczymi tronu brakuje przecież „tylko”… pana młodego. Przełknęła nerwowo, żeby zagłuszyć drwiący, wewnętrzny głos i jego nieubłagany, podstępny szept: „Nie mogę tak… nie nadaję się do tego…”.
Niestety pozostało jej tylko ignorowanie owego głosu i obaw. Do jednego nie mogła bowiem dopuścić: kraj nie może się pogrążyć w chaosie z powodu sukcesji. I do tego właśnie potrzebowała Rafe’a, bo każdy, kto choć trochę poznał historię i ustrój ich małego, ukrytego w Alpach królestwa, wiedział, że kobieta może zasiąść na tronie Lauretanii, tylko jeżeli jest mężatką.
Kiedy była jeszcze pionkiem w grze politycznej i nikt nie brał jej na poważnie pod uwagę, ojciec wybrał sobie Rafe’a na przyszłego zięcia. Po miesiącach życia w ułudzie, że to Rafe sam z siebie się nią zainteresował, w trakcie ostatecznej, straszliwej awantury z rodziną, dowiedziała się całej prawdy. No i kazano jej wtedy wyjść za niego za mąż. Odmówiła. Tak samo jak odmówiła udziału w corocznym rodzinnym wyjeździe wakacyjnym, bo wiedziała, że będzie na nią wywierana nieznośna presja w kwestii ślubu. Przez króla, królową i księcia, zgodnie ignorujących fakt, że Lise jest nie tylko księżniczką Lauretanii, ale przede wszystkim kobietą z krwi i kości, która marzy o tym, by zakochać się z wzajemnością i znaczyć coś dla przyszłego partnera.
A potem los potraktował ich rodzinę z brutalną ironią. Rodzice i brat zginęli w wypadku na tymże wyjeździe, ona została sama i musiała przejąć koronę, co oznaczało konieczność zamążpójścia, a Rafe stał się jej jedynym, dostępnym tak szybko „wyborem”. Warunkiem koniecznym. Obowiązkiem. Pokutą.
De Villiers musiał doskonale wiedzieć, co się święci. Jednakże tkwili tu oboje w milczeniu, udając, że nie wiadomo, o co chodzi. Nie umiała się zmusić do zadania mu konkretnego pytania, ale winna to była nieżyjącym rodzicom, którzy nigdy nie zobaczą wnuków, i bratu, który nie poślubi swojej narzeczonej ani nie zostanie królem.
Zdecydowała już przecież, że poślubi ostatecznie mężczyznę, którego wcześniej wybrał dla niej ojciec.

Lise wstała, więc Rafe również wstał.
Przeklęty protokół!
Ciągle o nim zapominała i kończyło się na tym, że ludzie wokół niej podskakiwali jak zabawkowe pajacyki na sprężynie po otwarciu ich pudełka.
Rafe natomiast wszystko robił idealnie. Nienagannie. Nie wykonywał żadnych zbędnych gestów ani ruchów, nie zapominał o niezbędnych. Wszystko, co robił, było wykalkulowane. Wystudiowane. Wyrachowane. Tych słów sama będzie się musiała nauczyć. I ich znaczenia. Bo wkrótce też się taka stanie.
– Proszę usiąść, panie de Villiers – powiedziała.
Usiadł z ociąganiem, bo Rafe nie wykonywał niczyich poleceń. W miejscu wykreowanym na protokole i restrykcjach zdołał wytyczyć własną ścieżkę. Dlatego była zaszokowana, gdy ojciec zdradził jej, jaką umowę zawarł z człowiekiem, któremu nikt nie mógł podyktować niczego. Nawet król.
Podeszła do okna i zapatrzyła się przed siebie na wysokie szczyty Alp. Ujrzała także krążące i szybujące na prądach powietrza ptaki. Jak bardzo im zazdrościła! Jak okrutnie pragnęła do nich dołączyć! Złapać wiatr w żagle i odfrunąć stąd w siną dal. Ale nie miała takiej możliwości, jak i wszyscy ci, którzy utknęli w małym, hermetycznym królestwie.
– Potrzebuję… męża.
– Ale przecież nie chce pani męża. – Nie mogła nie zauważyć goryczy w jego głosie. Kiedy próbował się z nią zobaczyć po awanturze z rodziną, odmówiła mu audiencji, mimo że ojciec tego od niej żądał. – Niech pani zmieni zapis w konstytucji.
– Próbowano już. Bez powodzenia.
– W tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim i w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. Czas nie stoi w miejscu.
– W Lauretanii owszem.
Jej kraj jest konserwatywny do szpiku kości. Co gorsza, naród jej nie ufa, o czym świadczą te okropne nagłówki w piekielnych gazetach. Dziecko spłodzone w charakterze polisy ubezpieczeniowej na wypadek najgorszego, „niemożliwego” scenariusza, który jednak się zdarzył. „Nagroda pocieszenia” na „najczarniejszą godzinę” królestwa. Niechciane dziecko i to w dodatku dziewczynka.
Rafe wiedział o tym aż za dobrze, bo nie szczędziła mu zwierzeń, kiedy jeszcze darzyła go zaufaniem. Po co więc mówił do niej, jakby miała wybór?
– Wie pan doskonale, dlaczego pana zaprosiłam. Proszę przestać udawać.
– Proszę mówić do mnie wielkimi literami. Nigdy bym się nie ośmielił uważać, że znam i rozumiem zawiłości kobiecego umysłu.
Ta jego elokwencja, kwiecisty styl. Niedawno uwielbiała słuchać, jak się wypowiada. Cóż. To wszystko kłamstwo.
Postanowiła przejść prosto do rzeczy.
– Chciałabym, żeby został pan moim mężem.
Wypowiedzenie tych słów prawie ją zabiło. Natomiast w jego oczach natychmiast dostrzegła błysk wyrachowania, który wcześniej głupio myliła z pożądaniem.
Rafe splótł przed sobą dłonie.
– Czyli pani mnie pragnie? – wyszeptał cicho i delikatnie.
Jego głos był jak pieszczota. Jeszcze niedawno chciała desperacko wierzyć w każde słowo. Usiłowała w ten sposób wmówić sobie, że nawet po tym, jak zmuszono ją do porzucenia sportu, który kochała, i utracie normalnej, wymarzonej wolności, jej istnienie nadal ma jakiś sens. W głębi serca zaś żyło w niej sekretne pragnienie, by w jej obłudnym świecie, gdzie otaczały ją same nieszczerze, wdzięczące się imitacje prawdziwych ludzi, ten osobnik zechciał ją pokochać naprawdę.
Ale przyznanie się do tego wszystkiego oznaczałoby okazanie fatalnej słabości. Mimo zaczerwienionych policzków, wyprostowała się więc z całą wyniosłością, na jaką potrafiła się zdobyć. Na załamanie pozwoli sobie potem. Nie dzisiaj i nigdy przy nim.
– Spełniam ostatnie życzenie mojego ojca.
Rafe uśmiechnął się szyderczo.
– Stosowny hołd dla wielkiego człowieka.
Zadrżała mimo woli. Nie tak bardzo wielkiego, jeśli wierzyć docierającym do niej ostatnio plotkom. Powoli zaczynała nawet podejrzewać, że członkowie jej rodziny byli bardziej ludzcy niż pozy, które całe życie przybierali. Niestety nigdy nie zdradzili się z tym przy niej i konsekwentnie wymagali od córki i siostry wyłącznie „najwyższych standardów”.
– Cieszę się, że odbiera to pan tak samo jak ja – odparła.
Wiedziała, że do końca życia przyjdzie jej płacić za wszystko, co się stało. Ale miała parę asów w rękawie. Musiała zawrzeć pakt z diabłem, lecz nie zamierzała całkowicie zaprzedać mu duszy. Poczekała, aż Rafe usadowi się z powrotem na krześle i przybierze znajomy wyraz samozadowolenia.
– Czy wie pan, co to jest białe małżeństwo? – zapytała.

Razem możemy więcej - Julieanne Howells Książę Leopold Friedrich ma zawrzeć korzystny politycznie związek małżeński z księżniczką Violettą Della Torres. Nie wie, że Violetta zgodziła się na ślub pod presją rodziny, a tak naprawdę wolałaby zostać królową w swoim kraju. Dlatego ucieka tuż przed ślubem. Leopold odnajduje ją i przekonuje, by za niego wyszła. Violetta kocha Leopolda, jednak ma dylemat, ponieważ jeśli zostanie jego żoną, będzie musiała zrezygnować ze swoich politycznych planów… Jak uwieść żonę - Kali Anthony Księżniczka Lise chętnie spotyka się z milionerem Rafe’em de Villiers, ale tylko do czasu, kiedy dowiaduje się, że jej ojciec zaaranżował ich małżeństwo. Lise czuje się potraktowana przedmiotowo i odmawia. Mimo to po śmierci ojca postanawia spełnić jego ostatnią wolę i proponuje Rafe’owi białe małżeństwo. Nie wie, że Rafe naprawdę ją kocha i tylko pozornie zgadza się na ten warunek. Po ślubie zamierza uwieść żonę i przekonać ją o swoich uczuciach…

Serce wie najlepiej

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 169

ISBN: 9788383425184

Premiera: 08-02-2024

Fragment książki

Roslyn DuBose włączyła reflektory i utkwiła wzrok w nawigacji. Do Wickenburga w Arizonie pozostały już tylko niecałe trzy mile. Mogłaby się zatrzymać, zanim dotrze do tego niewielkiego miasta na pustyni, ale zjechanie z pustej szosy nawet na krótki odpoczynek wydawało jej się ryzykowne.
Chwyciła mocniej kierownicę. Przez dwa ostatnie dni przejechała ponad tysiąc mil i zmęczenie zaczęło dawać się jej we znaki. Tej nocy nie ma wyboru, musi odpocząć. Miała nadzieję, że kiedy ojciec przeczyta wiadomość, którą mu zostawiła w Fort Worth, zrozumie i nie będzie interweniował. Martin DuBose jednak nie był jednak człowiekiem wyrozumiałym ani łagodnym. Prędzej czy później ją wytropi.
Zdeterminowana ruszyła w kierunku świateł widniejących na ciemnym horyzoncie, ale dwupasmowa szosa zdawała się płynąć ku niej szerokimi falami. Boże, chyba zaraz zemdleje!
Ta przerażająca myśl przemknęła jej przez głowę w chwili, gdy zauważyła budynek z cegły, przed którym rozciągał się żwirowany parking. Zatrzymawszy samochód pod mdłym światłem alarmowym, wyłączyła silnik i sięgnęła po butelkę wody. Do diabła, była pusta. Oparła się o zagłówek, położyła rękę na brzuchu i poczuła ruchy dziecka.
Spokojnie, kochane maleństwo. Za minutę dojdę do siebie. Wtedy znajdę dla nas smaczny posiłek i wygodne łóżko.
Poczuła następne kopnięcie i gdyby nie była tak wykończona, uśmiechnęłaby się z zadowoleniem, że dziecko czyta w jej myślach. Teraz jednak z trudem zdobyła się na to, żeby wyjrzeć przez przednią szybę na szyld nad wejściem do budynku.
Dr Hollister. Klinika weterynaryjna.
Zaparkowała więc przed przychodnią dla zwierząt, najwyraźniej w nocy zamkniętą. Przynajmniej nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby ją skarcić za wałęsanie się po cudzym terenie. Tylko minuta lub dwie odpoczynku, obiecała sobie.

W normalny dzień Chandler Hollister starał się kończyć pracę o szóstej wieczorem, ale rzadko zdarzały mu się normalne dni. Najczęściej wychodził dopiero po siódmej, a nawet po ósmej wieczorem, kończąc jakąś operację albo wyjeżdżając do pilnego przypadku. Tak właśnie było tym razem.
Ostatnie trzy godziny spędził na ranczu w odległym zakątku hrabstwa Yavapai, gdzie cieliła się jedna z krów. Jako jedyny lekarz weterynarii w okolicy pracował praktycznie bez wytchnienia, ale nie zamieniłby swojej pracy na inną.
Wracając do lecznicy, spojrzał na zegarek. Miał przed sobą jeszcze pół mili.
– Ósma piętnaście – powiedział do siedzącego za nim młodego mężczyzny. – Nieźle, zważywszy, że jestem na nogach od wpół do piątej rano. Dotrę na ranczo gdzieś przed dziesiątą.
– Może ty się czujesz jak ogier rozpłodowy, ale ja nie jestem przyzwyczajony, by harować szesnaście godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu jak ty – burknął Trey.
– Powinieneś się już przyzwyczaić – powiedział kąśliwie Chandler. – Od dwóch lat jesteś moim asystentem. Poza tym masz trzydzieści lat. O sześć mniej niż ja.
– No i co mam z tej harówki? Poza czekiem i ciągłym zmęczeniem?
– Satysfakcję, Trey – zaśmiał się Chandler. – Możesz dzisiaj wrócić do domu ze świadomością, że krowa i jej maleństwo czują się dobrze.
– Ej, doktorze, jakiś samochód stoi przed lecznicą – zawołał Trey. – Nie wygląda na to, żeby należał do którejś z naszych dziewczyn.
Chandler wprowadził furgonetkę na parking. Przyjrzawszy się jasnemu samochodowi, przyznał Treyowi rację. Wykluczone, żeby ten pojazd należał do kogoś z personelu.
– Nie – powiedział. – To jaguar, w dodatku całkiem nowy.
– To musi być pani Whitley z jednym ze swoich kotów syjamskich. – Trey aż gwizdnął. – Stać ją na jaguara. Ale skąd mogła wiedzieć, że jeszcze tu dzisiaj wrócisz?
– Wątpię, by pani Whitley chciała się popisywać tak luksusowym wozem – stwierdził Chandler. – Ma węża w kieszeni, tak samo jak jej zmarły mąż. – Zaparkował w pobliżu zagrody dla koni. – Zaraz sprawdzę, co to za samochód. – Podszedł do zaparkowanego auta.
Światła były wygaszone, a przyciemnione szyby podniesione, więc trudno były zobaczyć, czy w środku ktoś jest. Zapukał w drzwi.
Upłynęła dłuższa chwila i już miał odejść uznawszy, że samochód jest pusty, gdy szyba zjechała kilka cali w dół i znalazł się na wprost czujnych, szeroko otwartych oczu jakiejś kobiety.
– Lecznica jest już zamknięta – oznajmił. – To nagły wypadek?
– Nagły wypadek? – powtórzyła.
– Ma pani w samochodzie swojego pupila?
– Och, nie mam żadnego zwierzęcia. – Szyba opadła niżej, ukazując bardzo młodą kobietę. Ja… tylko na chwilę się zatrzymałam, żeby… odpocząć – powiedziała.
– Przepraszam, ale nie wygląda pani za dobrze. Może powinna pani wysiąść i…
Nie dokończył zdania, bo nagle kobieta opadła twarzą na kierownicę. Zorientowawszy się, że zemdlała, Chandler chwycił za uchwyt drzwi, ale okazało się, że są zamknięte od środka. Bez namysłu sięgnął przez okno i odblokował je.
Gdy drzwi się otworzyły, dotknął ramienia kobiety. Nie zareagowała, więc dotknął tętna na jej szyi. Było słabo wyczuwalne i przyspieszone. Ostrożnie uniósł jej głowę znad kierownicy i dotknął dłonią twarzy. Delikatna skóra była wilgotna. Właśnie się zastanawiał, czy wezwać karetkę, czy zanieść kobietę do lecznicy, gdy nagle się ocknęła.
– Och – jęknęła. – Gdzie… ja jestem?
– W Wickenburgu, w swoim samochodzie – poinformował ją spokojnie. – Jest pani chora?
Czekając na odpowiedź, Chandler przesunął spojrzenie w dół, na wydatny brzuch.
– Nie – odpowiedziała z zakłopotaniem. – Nie jestem chora. Mam za sobą długą drogę. Gdybym mogła pana prosić o szklankę wody… to wszystko, czego potrzebuję.
– Zaprowadzę panią do lecznicy – zaproponował . – A jeśli czuje pani, że dziecko jest w drodze, zawiozę panią do szpitala.
– Och, nie muszę iść do szpitala. – Kobieta przesunęła rękę na brzuch. – Mam jeszcze trochę czasu do porodu. Po prostu zakręciło mi się w głowie i pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli odpocznę przed dalszą drogą. Ale teraz już czuję się dobrze. Przepraszam, że pana niepokoiłam.
Twarz kobiety była tak blada jak księżyc wschodzący nad odległymi wzgórzami. Nie byłaby w stanie ujechać nawet dziesięciu stóp.
– Nie jestem taki pewien – rzekł. – Proszę mi ścisnąć dłoń.
– Po co? – Kobieta zmarszczyła czoło.
– Proszę się nie niepokoić. Jestem lekarzem. Nazywam się Chandler Hollister i jestem właścicielem lecznicy dla zwierząt, przed którą pani zaparkowała.
– Ach, jest pan lekarzem weterynarii.
– Zdarza się, że i ludzkim – roześmiał się Chandler. – W końcu w większości jesteśmy dwunożnymi zwierzętami.
– Uh… chyba tak. – Kobieta zawahała się sekundę. – Miło mi pana poznać, doktorze Hollister. Jestem Roslyn DuBose.
Uchwyciła palcami jego dłoń, ale uścisk przypominał raczej delikatne muśnięcie skrzydłami motyla.
– Nie może pani ścisnąć mocniej, Roslyn? – spytał Chandler.
– Przykro mi – wymamrotała. – Jestem dość zmęczona.
– Proszę mnie objąć za szyję – powiedział, pochylając się ku niej.
– Doktorze, jeśli to pana następny test, to ja…
– To nie jest test – oświadczył Chandler. – Proszę mnie wziąć za szyję. Zaniosę panią do lecznicy.
– Ależ ja mogę chodzić – zaprotestowała. – Proszę mi tylko podać rękę.
– Później będzie pani chodzić. A teraz zrobi to, co powiedziałem. – Chandler wziął ją na ręce.

– Co się dzieje, doktorze? – zdziwił się Trey, zobaczywszy Chandlera zmierzającego do lecznicy z kobietą w ramionach. – Ona nie jest kotem!
– Nie jest – mruknął Chandler. – Idź do mego biura i zobacz, czy sofa jest czysta. Ta młoda dama musi parę minut odpocząć.
– Już się robi – odpowiedział Trey, przytrzymując drzwi, żeby Chandler mógł swobodnie wejść do środka.
– Będzie rodzić? – spytał, gdy Chandler kładł ją na sofie. – Mam wezwać karetkę?
– Nie, w każdym razie jeszcze nie teraz – odparł Chandler. – Przynieś mi butelkę wody z lodówki. – Proszę pić, pani DuBose. – Chandler przytknął butelkę do ust kobiety.
Roslyn chwyciła butelkę obiema rękami i łapczywie wypiła jej zawartość.
– Tak mi przykro – powiedziała. – Nie chciałam panom sprawiać kłopotu.
– Nie ma sprawy – uspokoił ją Chandler z uprzejmym uśmiechem. – Jesteśmy przyzwyczajeni do nadgodzin.
– To wszystko moja wina. – Roslyn odetchnęła głęboko. – Cały dzień za kierownicą, od kiedy minęłam Flagstaff.
– Chciała pani dotrzeć do celu jeszcze dzisiaj? – Chandler przesunął spojrzeniem po jej twarzy.
Bezbłędnie rozpoznawał wiek zwierząt, zwłaszcza koni, ale ludzie, to co innego, szczególnie kobiety. Gdyby miał zgadywać, to oceniłby panią DuBose na jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat.
Miała ciepłe piwne oczy i jasnobrązowe włosy, opadające łagodnie na ramiona. W tej właśnie chwili różowe usta były rozchylone, ukazując śnieżnobiałe zęby. Niewątpliwie była bardzo ładna.
– Dziś wieczór chciałam dojechać tylko do Wickenburga – powiedziała. – Planowałam, że zostanę tu kilka dni, po czym ruszę dalej, do… Kalifornii. – Chwilę się zawahała przed podaniem celu podróży.
– Dobry pomysł – orzekł Chandler. – Potrzebuje pani odpoczynku. – Wyjął z szuflady ciśnieniomierz i stetoskop. – Proszę pozwolić mi zbadać, jak tam pani serce, a potem spróbuje pani coś zjeść.
– Takich używa się dla ludzi. – Roslyn wskazała ciśnieniomierz. – Rzeczywiście nie wiem, co się ze mną dzieje. Wydawało mi się, że jesteśmy w lecznicy dla zwierząt.
– Proszę się nie martwić – włączył się Trey. – Czasami ludzie, którzy przywożą tu swoje zwierzęta, też potrzebują pomocy.
Chandler założył rękaw ciśnieniomierza na ramię Roslyn. Siedziała spokojnie, ale czuł na twarzy jej wzrok. Wyobrażał sobie, że wygląda okropnie, a jeszcze gorzej pachnie. Przed świtem wezwano go do pilnego przypadku, więc nawet nie miał czasu się ogolić. Od tamtej chwili brodził w krowim i końskim łajnie, odwiedzał chlewy i plamił krwią dżinsy i koszulę, kastrując źrebaki.
Wygląd Roslyn DuBose wskazywał, że jest przyzwyczajona do widoku mężczyzn w garniturach, krawatach i eleganckich butach, które nigdy nie dotknęły niczego brudniejszego niż betonowy chodnik.
– Czy mam jakieś ciśnienie, doktorze? – spytała z rozbawieniem.
Pod wpływem jej łagodnego głosu Chandler ponownie zwrócił spojrzenie na jej twarz. Jak by wyglądała bez ciemnych cieni pod oczami i napięcia w kącikach ust?
– Ma pani – odpowiedział. – Choć wciąż trochę za niskie. Woda powinna pomóc, proszę wypić, ile da pani radę. – Zawiesił stetoskop na szyi i już miał wstać, gdy w ostatniej chwili się rozmyślił. – Może chciałaby pani, żebym posłuchał dziecka? – zapytał. – Tylko żeby się upewnić, że nic mu nie grozi.
– O tak, będę bardzo wdzięczna.
Chandler przyłożył słuchawkę do brzucha Roslyn, a po uważnym badaniu, uniósł kciuk.
– Wygląda na zdrową dziewczynkę – oznajmił. – Bo to dziewczynka, prawda?
– Nie wiem. – Roslyn potrząsnęła głową. – Chciałam się dowiedzieć w tradycyjny sposób. Ale wydaje mi się, że chłopiec. Naprawdę myśli pan, że dziewczynka?
– Hm, moi bracia twierdzą, że jestem specjalistą w przewidywaniu płci źrebiąt. Ale to nie znaczy, że powinna pani natychmiast kupić wszystko w różowym kolorze. – Odłożył do szafki ciśnieniomierz i stetoskop. – Trey, czy w lodówce jest coś do jedzenia? – zwrócił się do asystenta. – Dziewczęta zwykle zostawiają coś z lunchu.
– Widziałem kawałek pieczonego kurczaka i karton jogurtu. Nic więcej.
– Wystarczy. – Dał znak Treyowi, żeby wyszedł z nim z pokoju – Co o niej myślisz? – zagadnął Trey, gdy Chandler przeszukiwał jedną z lodówek.
– Nic jej nie będzie – odparł Chandler. – Według mnie jest odwodniona i wyczerpana.
– Nie, nie chodzi mi o jej stan fizyczny. Chodzi mi o to, co tutaj robi?
– Wiem tyle co i ty. – Chandler wzruszył ramionami. – Z tego, co mówiła, wynika, że jest w drodze do Kalifornii. Szczerze mówiąc, to nie moja sprawa.
– Cóż, na pewno jest ładna – stwierdził Trey.
– Tak, na pewno – zgodził się Chandler.
– Ciekawe, gdzie jest jej mąż – ciągnął Trey. – Gość musi być idiotą, skoro pozwolił jej w tym stanie wybrać się w taką drogę.
– Nie jestem pewien, czy ma męża – zauważył Chandler.
– Skąd ta myśl, doktorze? – Trey szeroko otworzył oczy. – Spytałeś ją?
– Nie, nie spytałem. To tylko przypuszczenie. Nie ma obrączki.
– Może dlatego, że ma obrzęki na rękach i obrączka byłaby za ciasna – zastanawiał się Trey. – Moja siostra miała przez całą ciążę spuchnięte ręce.
Chandler położył kawałek kurczaka na papierowym talerzu.
– Nie zatrzymywałbym na niej oka, Trey – powiedział. – Za dwa dni jej tu nie będzie.
– Do diabła, nie zamierzam czuć się winny, jeśli zatrzymam oko na jakiejś kobiecie. A jej trudno nie zauważyć. I cholernie jej współczuję. Wydaje się zagubiona, prawda?
Chandler odetchnął głęboko. Od czasu, gdy przed dwunastu laty otworzył lecznicę, Trey był jego najlepszym asystentem. Niekiedy jednak nieustanna gadanina młodego człowieka tak go irytowała, że najchętniej zakleiłby mu usta taśmą. Tym razem jednak Trey wyraził dokładnie myśli swego szefa.
– Nic jej nie będzie, Trey – zapewnił go. – A gdy wszystko uporządkujesz, możesz iść do domu. Ja zostanę. Nie ma potrzeby, żebyś też tu tkwił.
– Rozumiem, doktorze. Wolisz być sam z tą damą. Nie ma sprawy. Już się zmywam. – Trey puścił do niego oko.
Chandler nie chciał zostać sam z Roslyn DuBose, w każdym razie nie w tym sensie, jak to sugerował Trey. Potrzebował jednak czasu, żeby się upewnić, czy jest zdolna opuścić lecznicę o własnych siłach.
– Zobaczymy się rano o szóstej, pamiętasz? – zwrócił się do asystenta. – Musimy pojechać na ranczo Johnsona, wykastrować źrebaki.
– O szóstej – powtórzył Trey. – Będę. Opowiesz mi wtedy wszystko o pani DuBose.

Roslyn usiadła i rozejrzała się z zainteresowaniem po gabinecie Hollistera. Pomieszczenie w niczym nie przypominało luksusowego gabinetu jej ginekologa, a już na pewno nie apartamentów, w których była kancelaria jej ojca w Fort Worth.
Prostokątny pokój miał gołą betonową podłogę i bielone ściany z pustaków. Po lewej stronie stało metalowe biurko i skórzany fotel. Przed biurkiem stały dwa drewniane krzesła, teraz zarzucone ubraniami i akcesoriami jeździeckim. Po swojej prawej stronie widziała metalowe szafki i półki zastawione pudełkami z lekami i materiałami medycznymi, a na wprost ścianę pokrytą niezliczoną ilością zdjęć zwierząt. Najwięcej było fotografii koni z wyścigów, ale także zdjęcia psów, oposów i szopów.
Niewątpliwie doktor Hollister jest miłośnikiem zwierząt, pomyślała. Była pod wrażeniem tego faktu, tak samo jak jego delikatnych rąk i życzliwego spojrzenia. Wciąż o nim myślała, gdy nagle wszedł do gabinetu, niosąc pełny talerz. Patrzyła na niego zafascynowana.
Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, a ramiona tak szerokie, że niemal rozsadzały dżinsową koszulę. Kiedy wędrowała wzrokiem wzdłuż jej zapięcia do kwadratowej srebrnej klamry paska, zauważyła, że jego szczupła talia kontrastuje z szerokością barków. Robocze spodnie opinały się na długich muskularnych nogach.
Uniosła wzrok, studiując jego szorstkie rysy – kwadratową brodę i szczękę pokrytą kilkudniowym zarostem. Pod szarym kapeluszem kowbojskim widać było ciemne włosy sięgające kołnierza. W żywych niebieskich oczach obramowanych gęstymi czarnymi rzęsami było coś dziwnie niepokojącego.
– Oto, co znalazłem w lodówce. – Chandler podał jej talerz. – Proszę zjeść, jeśli ma pani ochotę. Trochę się pani wzmocni.
– Dziękuję, rzeczywiście zgłodniałam. – Roslyn zabrała się za kurczaka. – Jak tylko skończę, pojadę. Nie chcę pana przetrzymywać dłużej, niż to konieczne.
Chandler usiadł w rogu sofy. Brzegi dżinsów miał pobrudzone nawozem, nogawki pokryte kurzem i poplamione czymś, co przypominało krew. Roslyn nie musiała się zastanawiać, czy ten mężczyzna ciężko pracuje. Świadczyła o tym opalona twarz, zniszczone ręce i brudne ubranie. Choć Fort Worth było nazywane kowbojskim miastem i widywała wielu mężczyzn w wysokich butach i stetsonie na głowie, nigdy nie miała kontaktu z kimś takim jak ten weterynarz. Męskość wręcz z niego buchała.
– Proszę się nie martwić – odpowiedział. – Dla mnie to normalne godziny pracy.
– Od dawna ma pan tę lecznicę? – spytała.
– Dwanaście lat – odparł. – To mój drugi dom.
– A gdzie jest pierwszy? W mieście? – zapytała, zanim zdołała się powstrzymać.
– Nie. Mieszkam około dwudziestu pięciu minut jazdy stąd. Na ranczu.
– Ma pan ranczo?
– Częściowo. Należy do rodziny Hollisterów. Głównym zarządcą jest mój brat Blake, ale ostatnie słowo i tak należy do mojej mamy.
– Przepraszam. – Roslyn potrząsnęła głową. – Za dużo pytam.
– W porządku. – Chandler wskazał na jej brzuch. – Kiedy poród?
– Za cztery tygodnie – odpowiedziała. – To dlatego… teraz odbywam tę podróż, żeby zdążyć przed porodem.
– Nie jestem ginekologiem, ale wydaje mi się, że to może być wcześniej.
– Wyglądam tak, bo w ciągu ostatnich tygodni bardzo przytyłam.
– Nie, nie chodzi mi o to, że jest pani tęga. Po prostu to sprawa tego, jak pani się porusza. Ale jak mówiłem, nie jestem ginekologiem.
Nie, pomyślała Roslyn. O Boże, co ona tu robi, bez żadnej zaprzyjaźnionej czy znajomej osoby w promieniu tysiąca mil? Postradała rozum?
Nie, Roslyn, nie postradałaś rozumu. W końcu go odzyskałaś. Wraz z odwagą, żeby stać się inną osobą, żyć własnym życiem, rozprawić się z własnymi błędami.

Chandler Hollister prowadzi klinikę weterynaryjną i pomaga zarządzać rodzinnym ranczem. Wiecznie zabiegany, żyje tylko pracą. Gdy pewnego dnia spotyka na parkingu wycieńczoną kobietę, bez namysłu zabiera ją do domu. Roslyn, zmęczona wielogodzinną podróżą, ma spędzić na ranczu Hollisterów noc. Otoczona serdeczną opieką, z radością zgadza się przedłużyć pobyt. Z czasem ona i Chandler stają się sobie coraz bliżsi, ale oboje próbują uciszyć podszepty serca. Jednak zakochane serca nie słuchają niczyich rozkazów…

Szejkowie też żenią się z miłości, Co serce podyktuje

Annie West, Bella Mason

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1220

ISBN: 9788383424088

Premiera: 01-02-2024

Fragment książki

Szejkowie też żenią się z miłości – Annie West

– Ktoś powinien zakazać gry na dudach.
Kobieta na tarasie odwróciła się na dźwięk jego słów. Fale ciemnych włosów zachęcająco spływały jej na ramiona. Ich spojrzenia się spotkały i Salim poczuł w sobie nieznane ciepło. Dotychczas widział ją tylko z daleka, czasem zerkali na siebie ukradkiem albo czuł, że to ona go obserwuje. Uśmiechnęła się naturalnie, pociągającym uśmiechem, piękniejszym niż wszystkie hollywoodzko sztuczne wokół.
– Nie przepada pan za dudami?
Salim przysunął się bliżej miejsca, w którym stała, oświetlona przez lampy ustawione na skraju trawnika. W oddali rozciągało się jedno z tysięcy szkockich jezior, za nim widniały ciemne góry. W przeciwieństwie do innych gości nie miała na sobie sukni wieczorowej, ale damski garnitur skrojony, by podkreślić jej kształty i kusząco długie nogi. Wyróżniała się, sam nie wiedział, dlaczego.
– Nie powiedziałbym. Dudy są niezwykłe w pewnych okolicznościach.
Teraz to ona poruszała go swoją bliskością. Intrygowała go. Nie była piękna, lecz niebezpiecznie kusząca. Patrzył na nią i w myślach powtarzał „moja”. Nie do końca świadomie. Salim był nowoczesnym mężczyzną, który obracał się w pełnej konkretów rzeczywistości, bazował na faktach i wielokrotnie wszystko sprawdzał. Mimo to ufał swojemu instynktowi, który niejednokrotnie ratował go z opresji. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Salim znów poczuł to niezwykłe ciepło rozchodzące się po nim jak poranne słońce po schłodzonej nocą ziemi.
– Może pan zamówić dudziarza na poranne budzenie. Wątpię jednak, czy zyskałby pan popularność wśród gości.
Jej śmiech wywołał falę podniecenia, które osłabiło mu kręgosłup, ugięło nogi i zmusiło do zasłonięcia grożącego eksplozją rozporka. Jego ciało właśnie tak reagowało na atrakcyjność kobiet. Zupełnie inaczej wyglądało podniecenie, gdy pędził przed siebie na nieokiełznanym koniu. Kiedy o tym myślał, odwróciła się, jakby chciała podziwiać widok doliny w gasnącym świetle, a może dać mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę i wrócić na bal, że wcale nie była nim zainteresowana, mimo spojrzeń, które mu wysyłała. Wycofanie się nie wchodziło w grę. Ucieczka? Nigdy.
Tuż za jego plecami otworzyły się przeszklone drzwi. Pojawił się kelner z tacą i dwoma kieliszkami szampana. Salim uniósł je i zaoferował jej jeden z nich. Odwróciła się w jego stronę. Stał teraz wystarczająco blisko, by odkryć, że jej oczy były srebrzystoszare, jak tafla jeziora za jej plecami albo jego oficjalny bułat.
– Zamówił pan szampana?
Jej słowa były jak ostre noże. Wyczytał w jej oczach… Może nie gniew, ale cień czegoś zaskakującego w przypadku tak eleganckiej, niezależnej kobiety. Zdenerwowanie. Czy bała się tego, że pociągał ją tak, jak ona jego?
– Tak. Rozmowa z panią wydała mi się nieskończenie bardziej ekscytująca niż powrót do zatłoczonej sali. – Zawahał się. – Ale jeśli życzy pani sobie zostać sama…
– Nie!
Błyskawiczna odpowiedź uspokoiła go.
– Dziękuję. Z przyjemnością napiję się szampana – dodała.

Rosanna nie bawiła się w przypadkowe romanse. Nie całowała się z nieznajomymi. Więc jak to się stało, że niemal przylgnęła do przystojnego nieznajomego, a jej serce waliło jak opętane, popychając ją bliżej i bliżej tego doskonałego męskiego ciała? Jak to możliwe, że z ramieniem wokół jej talii i językiem głęboko w jej ustach wciąż wydawał się odległy, wciąż pragnęła go bliżej siebie? Mimo splątanych języków, gorących oddechów i żaru w żyłach chciała więcej, dużo więcej. Napierała na niego piersiami. Gdy usłyszała pomruk rozkoszy, przeszył ją dreszczyk emocji. Nigdy, przez całe dwadzieścia sześć lat, nie całowała się w ten sposób. Nigdy tak nie reagowała. Ta nieposkromiona żądza była czymś nowym i ekscytującym. Przypomniał jej się Phil. Ale przegoniła z myśli jego obraz. Zamiast tego przywołała obrazy z dzisiejszej nocy. Naturalne poczucie humoru mężczyzny, intrygujący błysk jego ciemnych oczu, kiedy rozmawiali o wszystkim i o niczym, zapominając, że za ścianą bawili się inni goście… Dźwięk jego głosu połączony z melodyjnością wypowiedzi sam w sobie był jak pokusa… Sposób, w jaki jej słuchał, stanowił wyzwanie, by żyć chwilą.
Czy kiedykolwiek mężczyzna uwiódł ją wnikliwością i poczuciem humoru? Błyskotliwością i urokiem osobistym sięgał po nią, dopóki się nie poddała. Już pierwszy dotyk sprawił, że jej piersi rwały się ku niemu, a silne pulsowanie w złączeniu ud nie pozostawiało wątpliwości, czego chciała. Przez chwilę myślała, by się wycofać, przerażona wewnętrznym żarem. Zauważyła, że jego też zaskoczyła ta nagła żądza. Przez chwilę przestali oddychać, rozważając, jak powinni się zachować. Ale tylko przez chwilę. Powoli uniósł do ust jej dłoń i lekko przyciągnął ją do siebie. Przechyliła głowę, ocierając się o niego, pomrukując, gdy jedną rękę wsunął w jej włosy, a drugą pod jej czarny żakiet. Długie palce niewiarygodnie wolno muskały srebrzysty materiał jej bluzki. Dawał jej możliwość ucieczki czy chciał torturować ją pragnieniem ciągu dalszego? Zdesperowana, chwyciła jego dłoń i położyła sobie na pierś. Świat zawirował, gdy kciukiem zaczął muskać jej sutek, a następnie chwycił go w palce i ścisnął. Ten dotyk przerodził się w fajerwerki doznań. Spijała z jego ust szampana i egzotyczną zmysłowość.
Rosanna była wdzięczna nadgorliwej pokojówce, który zaproponowała, że wypierze część jej ubrań i przypadkowo musiała zgarnąć z podłogi jej jedyny stanik. Dlatego teraz sprawna męska dłoń pieściła jej piersi osłonięte jedynie delikatnym materiałem bluzki. Przygarnął ją mocniej, wtulił w siebie, aż jego erekcja wbiła się w jej brzuch. Ile by dała, by mogli połączyć się nagimi ciałami, poczuć jego skórę na swojej. Pal licho rozsądek, choć mózg właśnie tego się domagał, rozsądku. Jakby na przekór, zajęła się jego jedwabną muszką, na początek…
– Przepraszam. Proszę pana…
Zamarli. Przez dłuższą chwilę stali nieruchomo, złączeni jak kamienne posągi zakochanych. Potem to on uniósł głowę. Jego oddech był jak pieszczota, a ciemne oczy złożyły jej obietnicę, która zakwitła w niej nieznanymi emocjami. Wyprostował się i stanął tak, jakby chciał ją uchronić przed spojrzeniami młodego człowieka za jego plecami.
– Słucham, czy coś się stało?
– Przepraszam, ale jest do pana telefon. To ważne, inaczej nie ośmieliłbym się…
Salim odetchnął głęboko, zrezygnowany.
– W porządku, Taqi. Rozumiem. Zaraz przyjdę.
Rosanna w ogóle nie słyszała kroków oddalającego się młodzieńca, serce biło jej tak głośno, że dudniło jej w uszach. Powietrze nagle zrobiło się chłodniejsze, ręka Salima uwolniła jej pierś, a on sam cofnął się, trzymając ją za ramiona, jakby zdawał sobie sprawę, że uginały jej się kolana.
– Przepraszam – powiedział z silnym, nieznanym jej akcentem.
Spojrzała w hebanowe oczy i w milczeniu skinęła głową. Czy przepraszał za tę przerwę, czy za to, że dał się ponieść emocjom w miejscu publicznym? Mieli szczęście, że podejrzał ich tylko ktoś znajomy i zapewne dyskretny.

Sama nie żałowała niczego, z wyjątkiem tego, że im przerwano. Wpadła prosto w wir pożądania i było to najbardziej ekscytujące wydarzenie w jej życiu, co niestety nie najlepiej świadczyło o jej dotychczasowych doświadczeniach z mężczyznami. On zresztą też wydawał się oszołomiony gwałtownym powrotem do rzeczywistości.
– Muszę iść. Taqi nie szukałby mnie bez ważnego powodu.
Skinęła głową.
– Rozumiem.
Nie ruszył się, po prostu stał, patrząc na nią ciemnymi, nieodgadnionymi oczami. Potem się ukłonił.
– Dziękuję – wyszeptał.
Została sama, patrząc, jak eleganckim krokiem doszedł do sali balowej. Z ręką na sercu przeszła do ciemnego kąta na końcu tarasu, by tam spokojnie zaczekać, aż jej oddech wróci do normalności, a wewnętrzne fajerwerki przestaną eksplodować.
Nie do końca mogła uwierzyć w to, co się stało. Nigdy nie reagowała tak intensywnie na żadnego mężczyznę, nawet na Phila, którego kiedyś planowała poślubić! Świadomość tego powinna ją szokować, jednak wszystko, co w tej chwili czuła, to poczucie nieuchronności. Kobieta, która nigdy nie chciała przygody na jedną noc i nauczyła się analizować każdy krok, zanim zaufała mężczyźnie, nagle została przygnieciona tęsknotą z powodu jego odejścia.
Przygładziła włosy, zapięła guziki i przysiadła na najbliższym kamiennym siedzeniu, by czekać na jego powrót. Salim nie wrócił. Wkrótce wszyscy goście opuścili salę i z tarasu oglądali imponujący pokaz fajerwerków na cześć lorda i panny młodej. Wieczór rozpoczynał serię uroczystości z okazji ich ślubu. W jaskrawym świetle fajerwerków Rosanna przeszła przez wiwatujący tłum, szukając pięknego nieznajomego. Nie było go. A ona nawet nie znała jego imienia.

– Ależ, Mary, nie jestem na to gotowa! Nigdy tego nie robiłam! Nie tak!
– Jesteś ekspertem do spraw rekrutacji, prawda? To kolejna praca w twoim wyuczonym zawodzie.
– Kolejna praca? – Rosanna patrzyła niewidzącym wzrokiem na uroczy ogród za domem jej ciotki w Chelsea. – Zapewniam cię, że nawet według twoich zawyżonych kryteriów nie jest to praca jak każda inna.
Zapadła cisza i Rosanna wyobraziła sobie swoją maleńką ciocię opartą o stelaż szpitalnego łóżka, bijącą się z myślami, z telefonem przy uchu i ustami zaciśniętymi w wąską linię.
– W porządku – odparła wreszcie Mary. – To nie jest zwykła praca, nawet jak na moje standardy.
W ustach Mary Best, znanej jako najlepsza specjalistka w branży, był to właściwie kosmiczny komplement. Ceniona w środowisku pobierała wysokie prowizje za swoje usługi, dlatego mogła sobie pozwolić na luksusowy dom w jednej z najdroższych dzielnic Londynu.
Rosanna odetchnęła. Miała rację. Nie stresowała się bez powodu. Wprawdzie była przyzwyczajona do pracy pod presją, z napiętymi terminami i absurdalnymi żądaniami, ale ta oferta wydawała się niecodzienna, inna niż wszystkie.
– Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek potraktował ten kontrakt jako przeciętny, na pewno nie z tej klasy klientem.
– O czym nie rozmawiamy publicznie – powiedziała szybko Mary, jakby się bała, że pielęgniarki przechodzące obok jej pokoju mogłyby ją podsłuchać.
Rosanna wyprostowała się, zmęczona tą rozmową.
– W porządku, Mary. Możesz liczyć na moją dyskrecję.
Tyle mogła obiecać. Dyskrecja była jej drugą naturą, doszlifowaną w poprzedniej pracy, gdy korporacja zatrudniła ją w roli łowcy głów.
– Wiem, Rosanno. I wierz mi, będę ci dozgonnie wdzięczna za pomoc.
Głos ciotki złagodniał, co oznaczało, że wcześniejsze napięcie wynikało z czystej troski. Pewnie martwiła się, jak jej siostrzenica, nowa w biznesie, poradzi sobie z takim wyzwaniem. Ale nie było innego wyboru. Mary pracowała sama, miała jedynie sekretarkę na pół etatu i od niedawna Rosannę, która wciąż się uczyła. Takiej prowizji nie można było zignorować! Gdyby się jednak nie udało…
Rosanna zadrżała i mocniej ścisnęła telefon. Nie chodziło tylko o jej reputację i karierę, ale głównie o biznes ciotki. Jeśli jej się nie uda, to ich potężny klient wpłynie na decyzje innych potencjalnych klientów i wyrzuci Mary z rynku.
– Zrobię, co zechcesz, Mary, ale potrzebuję wskazówek.
Rosanna żałowała, że nie może spokojnie usiąść z ciotką oczekującą na operację, ale Mary nalegała, że nie ma czasu do stracenia. Zabroniła jej przychodzić do szpitala i skierowała ją prosto do Chelsea, do jej domowego biura.
– Oczywiście, będę tutaj, po drugiej stronie linii. Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłam. Nie proponowałabym ci współpracy, gdybym w ciebie nie wierzyła.
Zanim Rosanna zdążyła podziękować za zaufanie, Mary kontynuowała.
– Poprzeczka jest zawieszona znacznie wyżej, biorąc pod uwagę wyjątkową pozycję naszego klienta, ale zasady pozostają te same. Prześlę ci pliki. Załaduj je do swojego laptopa… Teraz notuj.
Dwadzieścia minut później lista instrukcji urosła, ku zadowoleniu Rosanny, bo konkretne zadania do wykonania oznaczały, że nie będzie miała czasu się denerwować. Mina jej zrzedła, gdy Mary podała ostatnią informację.
– Samochód przyjedzie po ciebie o dziesiątej rano, na mój adres.
– Dziesiąta? – Rosanna wpatrywała się w zegarek, kalkulując, ile czasu potrzebuje, by dojechać do swojego mieszkanka i się spakować.
– Co do minuty. Więc nie grzeb się. Trzymam kciuki.
Rosanna uznała, że będzie potrzebowała tyle szczęścia, ile tylko się da. Po raz pierwszy odegra główną rolę w świetnie prosperującej firmie ciotki, specjalizującej się w wyszukiwaniu odpowiednich partnerów czy partnerek ludziom z wyższych sfer, czyli w swataniu, mówiąc prościej. Jakby tego było mało, jej pierwszą samodzielną pracą będzie znalezienie idealnej narzeczonej dla szejka z królewskim rodowodem! To zlecenie nie było w niczym podobne do pracy w dużej korporacji w Sydney ani do asystowania ciotce przy jej kontraktach.
Nieuczciwość Phila sprawiła, że świat Rosanny rozpadł się. Zaproszenie od ciotki do pracy w Wielkiej Brytanii było kołem ratunkowym, które chwyciła, by uciec od plotek w firmie i dwuznacznych spojrzeń w domu. Współczucie i oburzenie rodziny odbierała jako dodatkowy balast. Popracowała w firmie ciotki zaledwie sześć miesięcy i od razu rzucono ją na głębokie wody, bardzo głębokie, bo rekrutacja dla korporacji to pestka w porównaniu z wyswataniem króla. W końcu odpowiednie narzeczone nie stoją na półkach w sklepie, trzeba przekopać świat elit, by je znaleźć.
Rosanna opuściła Australię w fatalnym stanie, i choć nie była niczemu winna, nie mogła odzyskać wiary w siebie, odkąd została oszukana. Powinna była przejrzeć Phila! Tymczasem jej – tak wychwalana – umiejętność oceniania ludzi na nic się zdała! Może to prawda, że skupiła się bardziej na karierze niż ich ślubie, że może wcale nie była tak zakochana, jak początkowo myślała.
Odetchnęła głęboko. Dość dołowania się! Z jej umiejętnościami zawodowymi, wskazówkami i kontaktami ciotki, była w stanie odegrać rolę dobrej wróżki dla jakiegoś Kopciuszka.
Miała tylko nadzieję, że przyszły król nie będzie wyglądał jak ropucha.

Wieczorem Rosanna znalazła się na tylnym siedzeniu limuzyny sunącej płynnie wzdłuż dobrze utwardzonej drogi, która otaczała stolicę Dhalkur. Słońce zachodziło za odległymi purpurowymi wzgórzami, sprawiając, że przez starożytne miasto przenikały złote, bursztynowe i fioletowe cienie. Zafascynowana, wpatrywała się w masywny mur, za którym widniały strzeliste iglice, kopuły i wieże.
Rosanna nie mogła się doczekać, kiedy opowie rodzicom o tym miejscu. Nadal martwili się o nią po skandalu w Australii i nagłej przeprowadzce do Wielkiej Brytanii. Dobrze byłoby poprawić im humory czymś naprawdę ekscytującym.
Przybyła do zupełnie nowego świata. Nie tylko dlatego, że znalazła się w królestwie, które do dziś było jedynie egzotyczną nazwą na mapie. Nawet powietrze było tu inne, suche, ciepłe i delikatnie pachnące czymś, co sprawiało, że nie miała ochoty się spieszyć, pragnęła jedynie głęboko oddychać.
Od momentu, w którym limuzyna zabrała ją z domu Mary, wkroczyła w świat swobody i luksusu, który od czasu do czasu podglądała dzięki uprzejmości zamożnych klientów jej ciotki, ale do którego nie należała.
Podróże międzynarodowe nigdy nie były tak łatwe. Nawet formalności paszportowe i kontrola celna zostały załatwione przez personel szejka, Rossanie pozostało jedynie delektować się komfortem na pokładzie prywatnego odrzutowca. Niestety, nie była w stanie się zrelaksować. Dręczyło ją niepokojące uczucie, że o czymś zapomniała, choć w przestworzach nie było sensu martwić się, czy spakowała ubrania odpowiednie do pałacu królewskiego. Stłumiła nerwowy śmiech. Na szczęście nie była na tyle ważna, by się tam zatrzymać. Zarezerwowano jej pokój w pobliskim hotelu, który idealnie jej odpowiadał.
Czy dobrze przygotowała się do swojej roli? Westchnęła głęboko. Nie czuła się gotowa pomimo godzin, które spędziła w samolocie, czytając akta potencjalnych kandydatek na żonę szejka. Mary przesłała jej tony danych, dlatego czekały ją jeszcze godziny czytania po zameldowaniu się w hotelu. No i musiała przeprowadzić bardziej szczegółowe „śledztwo” na temat swojego klienta. Jego Wysokość Szejk Salim z Dhalkur. Serce biło jej coraz szybciej. Uśmiechnęła się, bo mimo zdenerwowania była zachwycona, że ma możliwość wkroczenia w nowy, bajeczny świat. Ekscytowało ją poczucie odpowiedzialności za tak duży projekt, nawet jeśli wykraczał on poza jej wcześniejsze doświadczenie. Miłe uczucie.
Jeśli chodzi o Jego Wysokość, posłuchała rady ciotki i skoncentrowała się głównie na potencjalnych narzeczonych, nie na nim. Niewątpliwie szejk sam wkrótce wyposaży ją w informacje o swoich konkretnych upodobaniach i antypatiach. Nawet logiczne, mimo to czułaby się lepiej, gdyby miała o nim więcej informacji niż tylko imię, wiek – trzydzieści jeden – i stan cywilny – wolny, zawód – świeżo upieczony król.
Czytała jego ambitny program rozwoju państwa. Pojawiły się też spekulacje, że musi mieć naprawdę mocne argumenty i odwagę, by podjąć się zreformowania opartego na tradycji kraju. Nie znalazła jednak żadnych osobistych informacji ani plotek. Nie wiedziała o nim nic jako o człowieku. Był najwyższą władzą. Czy to możliwe, że kontrolował media?

Co serce podyktuje – Bella Mason

Emma Brown wzięła głęboki oddech i powoli zeszła po schodach na parter.
Wchodząc do sali balowej, rozejrzała się dookoła. Szukała wzrokiem przyjaciółki. Miała wielką ochotę setny raz poprawić maskę oraz fałdy sukni w kobaltowym odcieniu błękitu, lecz w ostatniej chwili skarciła się ostro.
Z lekkim uśmiechem popatrzyła na wysoką ścianę ze szkła, podziwiając tysiące złocistych lampek, których światło odbijało się na powierzchni basenu. Ten hotel zawsze robił na niej ogromne wrażenie, bardzo podobało jej się też to, jak rozrastające się miasto otacza go ze wszystkich stron.
Niewiele miejsc na świecie kochała tak gorąco jak Melbourne. Kompletnie zauroczona pięknymi hotelowymi wnętrzami, nie zwracała uwagi na przewijających się wokół niej ludzi, aż do momentu, gdy zderzyła się z imponująco umięśnionym ciałem.
Silne ramię objęło ją w talii, chroniąc od upadku.
– Och, bardzo przepraszam… – wyjąkała.
– Wszystko w porządku? – odezwał się głęboki, dźwięczny głos.
Emma zerknęła w górę, zaskoczona własną reakcją na angielski akcent i przenikliwe spojrzenie intensywnie niebieskich oczu.
– Tak – zaśmiała się nerwowo. – Jeszcze raz przepraszam za moją nieuwagę i życzę miłego wieczoru.
Odwróciła się i odeszła, czując, jak gorący rumieniec wypełza na jej policzki. Gdy po paru sekundach obejrzała się ostrożnie, z przyjemnością stwierdziła, że mężczyzna w smokingu i prostej czarnej masce nadal ją obserwuje.
Kątem oka dostrzegła swoje siostry, które zaczęły już przechodzić od jednej grupki gości do drugiej, a także Hannę machającą do niej z daleka. Hanna, jej najlepsza przyjaciółka, współlokatorka i wieczna wybawicielka, była jedynym powodem, dla którego Emma zgodziła się wziąć udział w tym balu na rzecz organizacji charytatywnych.
Poprzedniego dnia Emma obchodziła swoje dwudzieste ósme urodziny i Hanna uznała, że mogą śmiało przedłużyć uroczystości.
– Hej, wyglądasz cudownie. – Przyjaciółka serdecznie uściskała Emmę.
– Dzięki – wymamrotała Emma, mimo woli poprawiając srebrzystą maseczkę.
– Niejednemu facetowi zawrócisz dzisiaj w głowie. – Hanna zachichotała, okręcając wokół palca lśniący lok rudych włosów.
– Jesteś okropna.
– Pewnie masz rację. – Hanna podała Emmie wysoki kieliszek z szampanem. – Mam nieodparte wrażenie, że powinnaś się czegoś napić, zanim osaczą cię twoje siostry. A kim jest to ciacho, które tak uporczywie ci się przygląda?
– To chyba lord Alexander Hastings – wyszeptała Emma.
– Chyba czy na pewno?
– Nosi maskę, więc trudno o pewność.
– Może podejdziesz do niego, przedstawisz mu się i w ten sposób pozbędziesz się wątpliwości, co? Wygląda, jakby był mocno zainteresowany, poważnie.
– Nie wydaje mi się, zwłaszcza po tym, jak prawie go znokautowałam. – Emma parsknęła śmiechem.
– Idiotka z ciebie – prychnęła Hanna. – A skoro o idiotkach mowa… Nadchodzi Lauren.
– Świetnie.
Obie przywołały na twarz uprzejmy uśmiech, patrząc na zmierzającą w ich kierunku kobietę. Lauren, najstarsza i niewątpliwie najpiękniejsza z sióstr Emmy, została obdarowana przez los na wiele różnych sposobów, ale chyba największym prezentem, jaki otrzymała, była niezwykła przychylność ich ojca.
– Hej, siostro – przywitała ją Emma. – Gdzie Maddie?
– Gdzieś w okolicy – wyniosłym tonem odparła Lauren. – Widzę, że naprawdę się postarałaś.
Jednak Emma nie słuchała, wpatrzona w mężczyznę, który pociągał ją w nieznany jej dotąd, całkowicie prymitywny sposób. Stał teraz z jedną ręką w kieszeni, zajęty rozmową ze skupioną wokół niego grupą. Mimo przyćmionego oświetlenia widziała nieco ironiczny uśmieszek na jego twarzy i podejrzewała, że w pełni zdaje sobie sprawę z zainteresowania, jakie w niej wzbudził, chociaż może było to tylko wrażenie.
Starała się nie dopuszczać do świadomości kąśliwych uwag, wymienianych przez jej przyjaciółkę i siostrę, i była tym tak pochłonięta, że w ogóle nie zauważyła, kiedy dołączyła do nich Madison.
Dopiero pełen zniecierpliwienia okrzyk Lauren przywołał ją do rzeczywistości.
– Przepraszam – wykrztusiła. – Co się stało?
– Mogłabyś przynajmniej udawać, że słuchasz! – Lauren zmierzyła siostrę oskarżycielskim spojrzeniem. – Pytałam, co właściwie skłoniło cię do przyjścia na tę imprezę, bo przecież zamierzałaś siedzieć w domu ze zwierzakiem.
– Zmieniłam zdanie. No i zostałam zaproszona, tak samo jak ty.
– No, tak – mruknęła Lauren. – Nie zapominaj, że ja reprezentuję tu firmę.
Emma roześmiała się.
– Wiem, moja droga. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby zająć twoje miejsce na środku sceny, szczególnie że reprezentowanie firmy nie należy do moich zadań.
– Dziewczęta, może powinnyśmy poszukać jakiegoś spokojniejszego zakątka. – Maddison rzuciła Emmie przepraszający uśmiech.
– Nie ma potrzeby, skarbie. – Lauren odrzuciła włosy do tyłu i podniosła kieliszek do ust. – Przecież tylko rozmawiamy…
Stojący dookoła ludzie rozmawiali, uśmiechali się i śmiali, i wszystko wskazywało na to, że nikt z nich nie zwraca najmniejszej uwagi na Emmę. Nikt poza jednym człowiekiem, który zmarszczył brwi, widząc, jak pogodny uśmiech znika z twarzy dziewczyny.
– Wydaje mi się, że powinnyśmy zająć się gośćmi – zasugerowała, starając się zneutralizować napięcie.
Doskonale wiedziała, że po paru minutach spędzonych tylko z Hanną jej dobry nastrój wróci, lecz niestety Lauren chwyciła ją za ramię i pociągnęła w tłum. Musiała spostrzec, że młodsza siostra gapi się na Alexandra Hastingsa jak zahipnotyzowana, i postanowiła coś z tym zrobić.
– Całkowicie się z tobą zgadzam – zasyczała. – Najwyższy czas poświęcić trochę czasu gościom.

Alex zauważył dwie idące w jego stronę kobiety i skrzywił się lekko, rozczarowany, że intrygująca brunetka nie jest sama.
Przez głowę przemknęła mu myśl, że ta reakcja jest najzupełniej bezsensowna i bezzasadna, bo przecież nie zamienił z nią choćby dwóch słów. Śmieszne, że w ogóle coś poczuł, a jednak tak było, i to za każdym razem, gdy zatrzymywała na nim spojrzenie tych niebiesko-szarych oczu.
Doskonale wiedział, że ona również nie czuje się komfortowo w tej sytuacji. Fascynowała go, chociaż nie miał pojęcia, co jest tego przyczyną.
Kiedy obie w końcu do niego dotarły, ogarnęło go rozdrażnienie, że to nie ona odezwała się pierwsza.
– Możemy się do pana przyłączyć? – zagadnęła oszałamiająco piękna blondynka.
W jej głosie brzmiała uwodzicielska nuta, która sprawiła, że Alex o mały włos nie zazgrzytał zębami. Znał aż zbyt wiele podobnych do niej kobiet.
– Proszę bardzo.
Szerokim gestem wskazał jedyne wolne krzesło, na które blondynka opadła z gracją.
– Lauren Brown. – Wyciągnęła do niego rękę. – A to moja siostra, Emma.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Słyszę angielski akcent. – Lauren dotknęła jego ramienia. – Niedawno pan przyjechał?
– Niedawno – potwierdził z wymuszonym uśmiechem.
– Może poprosi mnie pan do tańca, żebyśmy się lepiej poznali…
W policzku Emmy zadrgał napięty mięsień. Wzięła głęboki oddech i na moment zamknęła oczy, a gdy uniosła powieki, była wyraźnie spokojniejsza. Ciekawe, pomyślał Alex.
– Znakomity pomysł – odparł. – Emmo, mogę prosić?
Podniósł się i wyciągnął rękę, nie spuszczając przenikliwego wzroku z jej twarzy, a ona, zaskoczona i zmieszana, podała mu dłoń.
– Z przyjemnością – powiedziała cicho.
Gdy prowadził ją na parkiet, kątem oka dostrzegł przeraźliwie kwaśny uśmieszek jej siostry.
– Nazywam się Alexander Hastings.
– Wiem. – Kiwnęła głową. – Chyba wszyscy w Melbourne wiedzą. Twój przyjazd wywołał spore poruszenie.
– Naprawdę? – rzucił, choć świetnie wiedział, że tak było.
I to nie tylko z powodu jego firmy. Media społecznościowe poświęcały mnóstwo uwagi trzydziestodwuletniemu miliarderowi, synowi angielskiego hrabiego, a szczególnie jego fizycznym zaletom. Na prawie każdym zdjęciu Alex pojawiał się z inną dziewczyną, i teraz, znajdując się tak blisko niego, Emma rozumiała, dlaczego tak się działo.
– Myślę, że doskonale o tym wiesz – uśmiechnęła się.
– Lubię, gdy ludzie zwracają na mnie uwagę. – Zsunął dłoń w dół jej pleców, zatrzymując ją tuż nad jej biodrami i przyciągając ją bliżej.
Natychmiast zauważył, że mocno przygryzła wargę. Wysoko cenił opanowanie, a ona popełniła zupełnie oczywisty błąd.
– Chyba powinniśmy rozejrzeć się za jakimś drinkiem – powiedział, przerywając zaczarowany moment.
Chwycił dwa kieliszki szampana z tacy niesionej przez przechodzącego obok kelnera i umiejętnie wyprowadził Emmę na taras nad basenem.
– Pięknie tu, prawda? – zagadnęła.
– Wyjątkowo – odparł, patrząc na nią uważnie.
Chłodny powiew sprawił, że zadrżała. Alex postawił swój kieliszek na stoliku, zdjął marynarkę i otulił nią jej ramiona.
– Dziękuję.
Jej uśmiech wprawiał go w jakiś dziwny stan. Nie miał pojęcia, jak może wydawać mu się tak intrygująca, skoro do tej pory nie widział nawet całej jej twarzy.
– Kocham to miasto. – Głos dziewczyny wyrwał go z zamyślenia. – Widziałeś już wszystkie ciekawe miejsca?
– Na pewno nie.
– W takim razie może kiedyś mogłabym ci je pokazać…
Jej obietnica sprawiła, że serce zabiło mu mocniej. Stanął obok niej przy balustradzie, myśląc, że jeszcze nigdy tak rozpaczliwie nie chciał wyjść z imprezy w towarzystwie jakiejś kobiety.
– Masz ochotę czegoś się napić? – zapytał.
– Przecież właśnie pijemy szampana – roześmiała się.
– Miałem na myśli jakieś spokojniejsze miejsce, z ciekawszymi widokami. – Jeden kącik jego ust uniósł się w uśmiechu.
Emma nie zdołała zdławić myśli, że bardzo chciałaby poznać smak jego warg.
– Chętnie. – W jej głosie nie było nawet cienia wahania.
Gdy położył dłoń na jej plecach i pokierował nią w stronę wyjścia, bijące od niego ciepło ogarnęło ją jak cudowna fala. W drzwiach złowiła mordercze spojrzenie Lauren i z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.
W hotelowym holu Alex przepuścił ją w progu i znaleźli się na dziedzińcu, oddychając świeżym nocnym powietrzem. Chwilę później tuż przed nimi zatrzymało się luksusowe czarne auto i Alex pomógł jej wsiąść do środka.
Kiedy usiadł obok niej i podał szoferowi adres, Emma sięgnęła do wiązania maseczki, lecz on przytrzymał jej dłonie.
– Zostaw ją.
Patrząc mu w oczy i odczytując wszystkie kryjące się w nich zmysłowe obietnice, bezradnie opuściła ręce. Alex lekko ścisnął jej dłoń i utkwił wzrok w przemykających za szybą światłach wielkiego miasta.

Zatkało ją z wrażenia, naprawdę.
Alex nie kłamał ani nie przesadzał, bo praktycznie w ogóle nie zwróciła uwagi na wystrój apartamentu. Przed jej oczami roztaczał się wspaniały widok, zupełnie niesamowita panorama miasta.
Wyczuwając jego obecność za plecami, odwróciła się i zobaczyła, jak zdejmuje czarną maskę. Ogarnęła wzrokiem jego twarz i od razu pomyślała, że żadne ze zdjęć, które widziała, nawet w najmniejszym stopniu nie oddaje mu sprawiedliwości.
Zanim zdążyła się zorientować, już stał przed nią, zanurzył dłonie w jej włosach i lekkim pociągnięciem za wstążki uwolnił ją od srebrzystej maski.
– Cały wieczór miałem ochotę to zrobić – powiedział.
Podniósł jej rękę do ust i pocałował opuszki jej palców, muskając je językiem. Emma powoli wypuściła powietrze z płuc i zamknęła oczy. Alexander objął ją i przyciągnął bliżej. Gdy uwolnił jej dłoń, natychmiast położyła obie na jego piersi.
Długą chwilę bez słowa patrzyli sobie w oczy, a potem Alexander delikatnie popchnął Emmę w kierunku ściany ze szkła, przywierając do niej całym ciałem i wsuwając język między jej rozchylone wargi. Emma miała wrażenie, że płonie. Gwałtownym ruchem szarpnęła jego koszulę, wyciągając ją zza paska spodni i wsunęła pod nią dłonie, pieszcząc gorącą skórę i naprężone mięśnie.
Przez głowę Alexa przemknęła pełna zaskoczenia myśl, że chociaż ma za sobą wiele podbojów, żadna kobieta nie rozpaliła go tak bardzo od pierwszego dotyku. Czuł, że powinien zrobić krok do tyłu, dać sobie szansę na złapanie oddechu.
– Proponowałem ci drinka – odezwał się powoli, wbrew podpowiedziom instynktu nie wypuszczając jej z ramion.
Wyciągnął błyszczące spinki z jej włosów, uwalniając ciemną falę, która swobodnie opadła na jej ramiona. Jej uroda najdosłowniej zapierała dech w piersiach.
Uśmiechnęła się zalotnie.
– Raczej podziękuję – odparła.

Emma nie miała pojęcia, kim jest ta osoba, która tej nocy przywdziała jej skórę. Nigdy dotąd nie zachowywała się w tak śmiały sposób, zazwyczaj była cichą, spokojną i raczej nieśmiałą copywriterką, ale to nowe, nieznane oblicze sprawiło, że rzeczywistość wydała jej się dużo bardziej intensywna.
Alex zaśmiał się i szybko ją pocałował, jednak zanim zdążyła zareagować, odwrócił się i podszedł do barku.
– Na co masz ochotę? – zapytał.
– Na niespodziankę. – Usiadła przy kuchennym blacie, przyglądając się, jak on przygotowuje drinki.
Podał jej szklankę i pociągnął łyk ze swojej.
– Obiecałem ci wspaniały widok.
Chwycił ją za rękę i pociągnął do kabiny wewnętrznej windy, którą wjechali na prywatny taras na dachu budynku. Emma zmrużyła oczy, oszołomiona widokiem rozświetlonego Melbourne i prawie matowego morza.
– Gdybym mogła patrzeć na to codziennie, chyba nigdy nie opuszczałabym tego miejsca – westchnęła.
Przyrządzony przez gospodarza drink był słodki, miętowy i przepyszny, jednak nawet ten cudowny smak i wspaniały widok nie pozwoliły jej zapomnieć o bliskości mężczyzny. Po chwili, zupełnie jakby czytał w jej myślach, zaproponował, by wrócili do środka.
Kiedy wygodnie usadowili się na ogromnej pluszowej kanapie, Alex wsunął palce w jej włosy i przycisnął wargi do jej ust, tylko po to, by zaraz przerwać pieszczotę i znowu ją powtórzyć. Leciutkimi, gorącymi pocałunkami znaczył szlak wzdłuż jej dolnej szczęki i szyi i pośpiesznie wracał do jej warg.
Całował ją coraz bardziej namiętnie, gorączkowo, nie ukrywając zmysłowego głodu. Emma oddychała szybko, świadoma, że nie uda jej się ugasić ognia, który płonął w jej żyłach.
– Powiedz mi, czego pragniesz – wyszeptał, obsypując jej szyję i dekolt nienasyconymi pocałunkami.
– Ciebie – odparła, z trudem wydobywając głos z gardła. – Całego ciebie…
Przesunął dłoń w bok, odnalazł błyskawiczny zamek jej sukienki i powoli pociągnął go w dół. Kiedy jego ciepłe palce spoczęły na jej nagiej skórze, po plecach przebiegł jej gwałtowny dreszcz. Alex pocałował jej obnażone ramię, rozpinając suwak do końca. Emma pragnęła teraz tylko jednego – aby uwolnił ją z sukni i wziął w posiadanie całe jej ciało.
Jego wargi pieściły jej piersi i brzuch, język masował sutki. Gdy wreszcie dłonie Alexa wtargnęły pod jej majtki i zsunęły je z jej bioder, Emma otworzyła się na jego dotyk niczym rozchylający płatki kwiat. Przyklęknął przed nią i pocałował ją namiętnie.
– Może przejdziemy do sypialni? – zapytał niskim głosem.
Kiedy skinęła głową, wziął ją na ręce i ruszył korytarzem do swojego pokoju. Emma usiadła na łóżku i popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs.
– To niesprawiedliwe – zauważyła cicho. – Ty nadal jesteś ubrany.
– Więc zrób z tym coś – szepnął jej do ucha.
Nieśpiesznie rozpięła jego koszulę, zaczynając od dołu i posuwając się wyżej z przerwami, po jednym guziku. Miała nadzieję, że uda jej się doprowadzić go do stanu tak wielkiego podniecenia jak ten, w którym sama się znalazła. Zdjęła koszulę z szerokich ramion, odsłaniając imponująco umięśnioną klatkę piersiową i, nie mogąc się powstrzymać, drżącymi palcami rozpięła jego spodnie.
Zsunęła je w dół, razem z bokserkami, i na moment zamarła. Ciało Alexa było wspaniałe, w każdym calu. Chciała poczuć jego smak, całować je bezwstydnie, bez zahamowań i ograniczeń.
– Chcę się z tobą kochać. – W jego głosie brzmiała nuta, która rozpaliła jej krew.
Ona też tego pragnęła, pozwoliła więc, żeby na parę sekund wypuścił ją z objęć i wygodnie ułożył na poduszkach. Kiedy sięgnął do szuflady nocnej szafki, żeby wyjąć z niej mały pakiecik w folii, wzrok Emmy spoczął na jego plecach.
Uśmiechnęła się lekko. Wysoko urodzony i oszałamiająco przystojny Alex miał na prawej łopatce tatuaż – namalowaną igłą kulę ziemską. Kontrast między czarnym tuszem a jasną skórą robił niesamowite wrażenie.
Emma uniosła się lekko i pocałowała to miejsce.
– Piękny tatuaż – powiedziała.
Alex odpowiedział namiętnym pocałunkiem.
– Ty jesteś piękna.
Podporządkował jej się, gdy narzuciła rytm pieszczot, pozwolił, by posłużyła się nim dla osiągnięcia rozkoszy, i przejął kontrolę, dopiero kiedy zawahała się, niepewna, co robić dalej. Wszedł w nią i zaczął poruszać się, szybko i mocno, posłuszny podniecającym odgłosom wydobywającym się z jej gardła.
Emma wygięła plecy w łuk i krzyknęła głośno, dokładnie w chwili, gdy oboje wspięli się na sam szczyt rozkoszy.
– Jesteś niesamowita – szepnął Alex, opadając na łóżko obok niej i biorąc ją w ramiona.
– To było niesamowite. – Z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Więc może będziemy musieli spróbować jeszcze raz. – Uśmiechnął się szelmowsko.
Chwycił jej rękę i kciukiem pogładził wewnętrzną stronę przegubu dłoni, ozdobionego prostym rysunkiem kota.
– Nie sądziłeś chyba, że tylko ty masz tatuaż?
– Dlaczego kot? – zapytał.
– To Lucky, kot, którego uratowałam – odparła. – Przed nim nigdy nie miałam żadnego zwierzęcia, chociaż tak naprawdę to chyba Lucky ma mnie, nie ja jego.
– Ja też nigdy nie miałem żadnego zwierzęcia i nadal nie mam – rzekł sucho. – Ale dosyć o tym…
Z uśmiechem obrócił Emmę na plecy i zamknął jej usta pocałunkiem.

Szejkowie też żenią się z miłości - Annie West Rosanna MacIain zajmuje się szukaniem partnerów dla osób z elit towarzyskich. Otrzymuje zlecenie znalezienia odpowiedniej żony dla szejka Salima. Gdy przybywa do pałacu, rozpoznaje w Salimie mężczyznę, z którym pół roku wcześniej połączył ją namiętny pocałunek na weselu znajomych. Nie jest jej łatwo podsuwać mu piękne kandydatki, gdy sama tęskni za nim całym sercem. A szejk nie ułatwia jej zadania, bo każdą krytykuje i odrzuca. Za to coraz goręcej patrzy na nią… Co serce podyktuje - Bella Mason Gdy Emma Brown poznaje na balu w Melbourne Alexandra Hastingsa, angielskiego arystokratę, nie może uwierzyć, że zwrócił uwagę właśnie na nią. Zgadza się na niezobowiązujący romans, bo Alexander podoba jej się jak żaden mężczyzna dotąd. Czuje, że łączy ich coś znacznie głębszego, ale Alexander uparcie twierdzi, że nie wierzy w miłość i nie chce trwałego związku. Emma będzie musiała go przekonać, by nie uciekał przed własnym szczęściem…

Więcej nas łączy niż dzieli

Tina Beckett

Seria: Medical

Numer w serii: 690

ISBN: 9788383424767

Premiera: 01-02-2024

Fragment książki

Cabe McBride tylko na moment odwrócił głowę i zerknął na kępę zarośli przy górskiej ścieżce.
Wąski kręty szlak należał do bardzo zdradliwych, mimo że znajdowali się dużo poniżej linii śniegu zalegającego niemal przez cały rok w tej części Sierra Nevady.
W takich akcjach ratunkowych zawsze towarzyszył mu Wiarus, bo gdy poszukiwali zaginionych, nos tego psa tropiącego był nieoceniony.
Wpadł na trop akurat w tej okolicy, gdzie według Sandry Meridian po raz ostatni widziano jej męża. Obawiała się, że po niedawnym zwolnieniu z pracy zamierzał odebrać sobie życie.
Cabe odwrócił się, by sprawdzić, czy pies nadal węszy, ale nigdzie go nie zobaczył. Zagwizdał, aby go przywołać, ale bez odzewu. Nie usłyszał szczekania sygnalizującego, że pies znalazł zaginionego mężczyznę.
Dwaj inni ochotnicy, członkowie pogotowia ratunkowego lokalnej ekipy Search and Rescue, przeszukiwali inne granie. W akcji uczestniczyli też jeszcze trzej ratownicy medyczni, jego kumple ze studiów, oraz dwóch policjantów.
– Macie coś? – rzucił do mikrofonu.
Pierwszy odezwał się Bradley Sentenna:
– Nic. A wy?
– Nada – odparł Doug Trapper, brodacz o wielkim sercu podobny do Grizzly’ego Adamsa.
– Wiarus coś chyba zwęszył, ale nie mogę się go dowołać. Bądźcie w gotowości.
– Rozumiem.
Wyłączył mikrofon, po czym zawołał:
– Wiarus, do nogi!
Do jego uszu dobiegł słaby odgłos dobiegający z miejsca jakieś dziesięć metrów poniżej ścieżki.
W głowie Cabe’a zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Do tej pory pies był posłuszny zawsze, odkąd jako szczeniaka Cabe wziął go ze schroniska.
Szybko się okazało, że ma dar odnajdowania różnych rzeczy, z ludźmi włącznie. I tak oto został jego partnerem w zespole ratunkowym.
Gdy nieco zszedł ze ścieżki, w zaroślach dostrzegł jakiś skulony kształt. Oraz parę butów. Nie ruszały się…
Kurde! Włączył mikrofon.
– Znalazłem coś! Chodźcie tutaj!
Koledzy nie zadawali pytań.
Cabe rozgarnął gałęzie w nadziei, że się pomylił.
– Nie ruszaj się! Mam broń!
Czyżby ten człowiek postrzelił Wiarusa?
Mimo że serce mało nie wyskoczyło mu z piersi, zapytał ze stoickim spokojem:
– Jest pan ranny?
– Nie. Jeszcze nie. Ale proszę, nie podchodź bliżej.
„Jeszcze nie”?
Desperacki ton głosu mężczyzny kazał Cabe’owi podejść bliżej. Powinien powiadomić stróżów prawa, że ten człowiek jest uzbrojony, ale w takiej chwili mogłoby to doprowadzić do niepożądanych dla obu stron konsekwencji. Zwłaszcza jeżeli żona tego mężczyzny miała rację.
Nauczony przez psychologów w wojsku i w trakcie szkolenia dla ratowników, postanowił najpierw ocenić sytuację.
– Szukam swojego psa. Może go pan widział?
– Chyba… chyba przeleciał tędy…
Spadł?
Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów mężczyzny, który stał na krawędzi uskoku. Facet usłyszał ich, zanim podjął decyzję, że się rzuci w przepaść?
Zrobiło mu się niedobrze na myśl o zakrwawionym i połamanym Wiarusie.
Cabe, weź się w garść.
– Chyba spadł. – Mężczyzna się wyprostował.
Był w garniturze i pod krawatem. Ani śladu broni. Co za ulga. Spocona, upaprana błotem twarz i potargane włosy… Zbierał się na odwagę?
Kolegom i stróżom prawa dotarcie tutaj zajmie co najmniej dwadzieścia minut. Czy sam jeden byłby w stanie w ostatniej chwili złapać tego człowieka, gdyby ten się zdecydował rzucić w przepaść? Wątpliwe.
Potrzebuje więcej czasu. Trzeba skierować myśli tego człowieka w innym kierunku.
– Gdzie?
– Tam. Biegł do mnie, ale w pewnej chwili nagle stracił grunt pod nogami i zniknął. – Mężczyzna spojrzał mu w oczy. – Ja go… nie zepchnąłem. Nigdy bym nie skrzywdził zwierzaka.
Jasne. Tylko siebie.
Kurde, jeżeli Wiarus naprawdę spadł, to trzeba działać. Jednak najpierw lepiej poznać zamiary tego desperata.
– Gdzie broń?
– Nie mam. Po prostu chciałem być sam.
Cabe uwierzył mu na słowo.
– Nie wiem, co tu pan robi, ale w tej chwili muszę ratować psa. Jest pan na tyle przytomny, żeby mi pomóc?
– Chyba tak. – Mężczyzna wydawał się zaskoczony. Nie tak wyobrażał sobie zakończenie tego dnia. Może to dobrze.
– Mam linę i sprzęt wspinaczkowy. Jeżeli on tam jest, będę potrzebował kogoś, kto będzie wypuszczał linę. Potrafi pan?
Mężczyzna przytaknął.
Cabe przyjrzał mu się uważniej.
– Randolf Meridian? – zapytał.
– Skąd pan wie?
– Pana żona bardzo się o pana martwi. Wezwała ekipę ratunkową.
– Szkoda. Byłoby lepiej, gdybym…
– A to dlaczego?
Randolf Meridian wzruszył ramionami.
– Jest inteligentna, odnosi sukcesy, a jej papa powiedział mi niedawno, że jego córka zasługuje na kogoś więcej niż zwykły makler giełdowy. I chyba miał rację.
– Nie miał! – warknął Cabe. – Żona pana kocha.
Kurde. Czy przekazać mu tę informację, czy nie? Jednak facet musi się dowiedzieć, że zada cierpienie nie tylko żonie, jeśli zrobi to, co zamierza.
– Żona miała dzisiaj panu powiedzieć, że spodziewa się dziecka. Upiekła nawet tort.
Zaciskając powieki, Randolf przyłożył dłonie do skroni.
– O mój Boże, dziecko? Ja nie nadaję się na ojca.
– Nadaje się pan. A poza tym każde dziecko powinno wiedzieć, kto jest jego ojcem.
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Jak już powiedziałem, będzie im beze mnie lepiej.
Naprawdę mi się to wymknęło? – zadał sobie pytanie Cabe, zły na siebie. Słyszał te słowa przez całe dzieciństwo. Tę bez końca powtarzaną litanię. Aż pewnego dnia się skończyła. Na dobre.
– Naprawdę pan chce, żeby pana dziecko dowiedziało się, że jego ojciec targnął się na życie? Że nie zasłużyło na to, żeby chociaż spróbował być ojcem? Myślę, że i pana żona, i dziecko zasługują na więcej.
Gdzieś tam na dole leży Wiarus. Ale dopóki Cabe tego nie wyjaśni, wątpliwe, by facet na coś się przydał. Może nawet uciec, gdy Cabe spuści się na linie.
Czuł, że gdyby teraz przez radio skontaktował się z policją, straciłby szansę na uratowanie psa.
– Chyba tak. Nie wiem… Nie mogę pozbierać myśli.
– Zdaję sobie sprawę, że to trudne, ale niech pan nie podejmuje decyzji, która byłaby nieodwołalna. Nie znalazłbym się na tej górze, gdyby żona miała pana za nic. Jej naprawdę na panu zależy. Zadzwoni pan do niej?
Randolf z rezygnacją kiwnął głową.
– Tak – powiedział.
Przyjrzawszy mu się, Cabe uznał, że nie kłamie. Należy przypieczętować tę umowę.
– Okej. Później będzie czas na zastanawianie się. Teraz musi mi pan pomóc uratować psa. Znalazł się tu, żeby mi pomóc pana odnaleźć. Zrobi pan to samo dla niego?
– Tak. Chyba nawet wiem, gdzie upadł.

Jessie wybiegła z ogródka, gdy usłyszała pierwszy sygnał telefonu. To był jej pierwszy nagły przypadek jako weterynarza w tej okolicy. I oczywiście dzieje się to w sobotę, kiedy jej jedyna pomocnica pojechała na ryby.
Odchodząc na emeryturę, Doc Humphrey poinformował ją, że do Kliniki Weterynaryjnej Santa Medina czasami przywożone są zwierzaki, które doznały obrażeń podczas buszowania po górzystej zalesionej okolicy.
Jednak tym razem nie był to psiak pieszczoszek turysty, a pies ratownika górskiego. Zwierzę podczas akcji ratunkowej spadło z dużej wysokości i doznało poważnych obrażeń.
Na szczęście Doc Humphrey przekazał jej także swój domek znajdujący się na tej samej posesji, a sam przeprowadził się do córki mieszkającej w stanie Idaho. Zdiagnozowano u niego początki Parkinsona, więc w pośpiechu szukał następcy, a ona również jak najszybciej chciała się wynieść z San Francisco.
Już byli w drodze, więc umyła ręce, włożyła fartuch, po czym zaczęła przygotowywać salę do zabiegu.
Kurczę, oby temu ratownikowi nie zrobiło się niedobrze, kiedy mu przyjdzie jej pomagać. Jej były w takich okolicznościach się nie sprawdził.
Przewróciła oczami. Przecież ten facet z psem to ratownik medyczny, a nie gracz w bejsbola, jak jej były chłopak, który niczego tak bardzo się nie obawiał jak tego, że nadweręży sobie bark.
Kwadrans później samochód zatrzymał się przed lecznicą.
Zaparło jej dech w piersi na widok mężczyzny niosącego masywne cielsko wyglądające na psa świętego Huberta. Ratownik miał potargane włosy, zakrzepniętą krew na prawej skroni i krwawiący policzek.
Bez szwów się nie obejdzie.
– Co się stało?
– Spadł ze sporej wysokości na złamany konar, który przebił mu tylną łapę – wysapał mężczyzna, prawdopodobnie też z obrażeniami ciała.
Czyżby on także zaliczył upadek?
– Cabe, kurde, daj mi go zanieść – odezwał się idący za nim kolega. – Ledwie utrzymujesz równowagę.
– Nic mi nie jest. Trzymam go.
Jessie wskazała im drogę do sali zabiegowej.
Cabe ostrożnie położył psa na stole.
Osłuchując go, Jessie przemawiała do niego półgłosem. Zdążyła już się przekonać, że słowa są bez znaczenia, najważniejszy jest ton głosu. A ten może być kojący albo wywoływać strach.
Gdy pies uniósł łeb, podsunęła mu dłoń do powąchania.
– Dobry piesek. Zobaczmy, gdzie cię boli.
Zwierzę bezwładnie opuściło łeb. Ewidentnie jest wyczerpane. Tak samo jak zapewne jego pan.
– Czyj to pies?
– Mój. Wabi się Wiarus.
Zamrugała. Dziwaczne imię. Ale i jego właściciel jest nietuzinkowy.
– A jak ty się czujesz?
– Dobrze. Nim się zajmij – poprosił.
Przejmował się losem swego zwierzaka. Jak każdy właściciel rannego psa.
– Dzięki, Doug – zwrócił się do kolegi. – Ja już sobie poradzę. Wracaj do rodziny.
– Pomogę ci odwieźć go do domu. Jest cholernie ciężki.
– Nic z tego – wtrąciła Jessie. – Lepiej, żeby na noc został tutaj.
Zabrzmiało to dość dziwnie.
– Wiarus, oczywiście – uściśliła. – Nie powinien się ruszać, a już dochodzi szósta. Chyba że chcesz, żeby kolega pomógł mi przy oględzinach. Niestety, dzisiaj jestem sama…
– On naprawdę wygląda koszmarnie. Już mu to mówiłem kilkanaście razy, ale Cabe jest bardziej uparty niż osioł. – Rysy Douga nieco złagodniały. – To psisko jest dla niego wszystkim.
– Doug, nic mi nie dolega. Wracaj do domu.
– Okej, już znikam, ale daj mi później znać, co z nim.
– Obiecuję.
Gdy Doug wyszedł, poczuła na sobie spojrzenie niebieskich oczu Cabe’a.
– Powiedz, co mam robić.
Piętnaście minut później podała Wiarusowi miejscowe znieczulenie, by oczyścić ranę oraz go prześwietlić, aby sprawdzić, czy nie ma złamań.
Zaskoczyło ją, jak Cabe sprawnie sobie radzi ze wszystkim, o co go poprosi, łącznie z obcinaniem końcówek nici, gdy zakładała szwy.
– Jesteś ratownikiem medycznym?
– Tak. Wcześniej byłem w wojsku. Po opuszczeniu służby trafiłem do schroniska dla zwierząt, a reszta to… przeszłość. – Uśmiechnął się, spoglądając na psa.
– Aha… – Stało się jasne, skąd takie imię dla psa. – I dlatego nie mdlejesz podczas krwawych zabiegów.
– Rzeczywiście sporo widziałem. Ale z Wiarusem to pierwszy raz.
– Moim zdaniem wyjdzie z tego. Pęknięte żebro z czasem się zagoi. Żadne ważne naczynia nie zostały przerwane, co graniczy z cudem, zważywszy, w którym miejscu nadział się na gałąź. Normalnie zalecamy nie ruszać czegoś takiego, żeby nie…
– Ale ta gałąź wyrastała z krzaka, a on się na nią wbił. Nie dałbym rady dostać się pod niego, żeby ją przeciąć. A potem musieliśmy znieść go na dół.
Nagle rany na twarzy Cabe’a nabrały sensu.
– Ty go trzymałeś, a oni cię wciągali?
– Nas obu – uściślił.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, z trudem przeniosła wzrok na psa. Opatrzyła obydwie rany Wiarusa, wzmacniając na wygolonej skórze opatrunki plastrem.
– Przenieśmy go do boksu i pozwólmy mu się wybudzić. Podałam mu środek przeciwbólowy. Umieścimy go w boksie, żeby spokojnie mógł dojść do siebie. Poczuje się lepiej, kiedy środek przeciwbólowy zacznie działać.
Pospiesznie wyścieliła boks miękkim kocem, gdy nagle zdała sobie sprawę, że nie uda się im przenieść psa przez drzwi bez zadawania bólu.
– Chyba jednak lepiej będzie ułożyć go w ambulatorium, gdzie byliśmy wcześniej. Tam będzie mu wygodniej.
Ledwie to powiedziała, Cabe wziął psa na ręce, jakby ten nic nie ważył. Zadrżała, choć nie rozumiała, dlaczego. Facet okazał się odporny na wszystko, niezależnie od okoliczności. Nawet na emocje.
W drugim pomieszczeniu ułożył Wiarusa na posłaniu, obok którego Jessie postawiła miskę z wodą.
– Lepiej nie dawać mu nic do jedzenia, dopóki nie będzie pewności, że druga narkoza nie będzie mu potrzebna.
Cabe ściągnął brwi.
– Kiedy będziemy to wiedzieli?
– Za godzinę, dwie.
– Jeśli można, to zostanę przy nim. Ty nie musisz. Mogę zamknąć lecznicę, jak wyjdziesz.
Wzięła głęboki wdech.
– Nie miałam zamiaru zostawiać go samego. Ale najpierw sam wskocz na stół, żebym mogła się przyjrzeć twojemu policzkowi. Muszę tylko trochę ten stół obniżyć.
– Policzek jest w porządku. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi coś na ból głowy.
– Mam tylko advil.
Czy napięcie zawsze będzie się w niej pojawiało, ilekroć ktoś poprosi o środek przeciwbólowy? Pewnie tak.
– Policzek nie wygląda dobrze i to nie była prośba. Jeżeli chcesz z nim zostać… – Zawiesiła głos.
Zrozumiał, o co jej chodzi.
– Wytrzyma mój ciężar? – zapytał, gdy oszacował stół wzrokiem.
– Tak – odparła z uśmiechem.
Facet mierzył blisko metr dziewięćdziesiąt i nie wyglądał na chudzielca. Z dumą uprzytomniła sobie, że zauważyła to dopiero teraz, a nie w chwili, gdy pojawił się w drzwiach lecznicy. Więc nie zaprzepaści tego sukcesu, pożerając go teraz wzrokiem.
Nie uszło jej uwadze, że się skrzywił, kiedy układał się na stole.
– Jesteś pewien, że nie powinieneś pojechać na prześwietlenie?
– Jestem tego pewien. Jestem tylko trochę poobijany. – Popatrzył nas psa, który odsypiał swoją przygodę. – Na pewno powinien tu zostać? Jesteśmy nierozłączni od… od bardzo dawna.
– Przepraszam, ale lepiej bym się czuła, gdyby tu został, żebym miała na niego oko.
– Chcesz tu spędzić noc? – zdziwił się.
– Taki mam plan. Na zapleczu mam miejsce do spania.
Nasączyła gazik środkiem dezynfekującym.
– To będzie trochę szczypało. – Delikatnie przemywała ranę na policzku. – Trzeba założyć szwy – skonstatowała.
– Okej.
Jej ręka z gazikiem znieruchomiała.
– Jednak pojedziesz do szpitala?
– Nie możesz ty tego zrobić?
– Jestem weterynarzem.
Wzniósł oczy do nieba.
– Jeżeli oddałem w ręce pani doktor Wiarusa, to nie mam nic przeciwko temu, żeby pani doktor założyła kilka szwów mnie. Jeżeli się nie zgodzisz, a masz jakieś igły albo klej, to sam się tym zajmę.
Czy on żartuje? No ale był ratownikiem w wojsku, więc pewnie korzystał z tego, co pod ręką.
– Zamknę ją plastrami ściągającymi, ale może zostać nieładna szrama.
Uśmiechnął się.
– Nie pierwsza w moim życiu.
Okropny facet.
Nie tylko z powodu tego, co powiedział, ale i dlatego, że zaczęła się zastanawiać, gdzie ukryte są te inne blizny.
Zdezynfekowała powierzchowne zadrapania na jego skroni.
– Teraz głowa.
Gdy wsunęła mu palce we włosy, by wymacać ewentualne urazy lub guzy, cofnął się nerwowo.
– Myślę, że nic mi nie jest. Pójdę sobie, jak tylko zaszyjesz mi policzek.
Zawahał się.
– Na pewno nie mogę przenocować w lecznicy, żebyś mogła pójść do domu do… tego kogoś, kto tam czeka na ciebie?
Wykluczone.
– Ten ktoś to papuga o imieniu Gamoń. Mieszkam tuż obok. Pójdę ją nakarmić, ale zajmie mi to pięć minut.
– Gamoń? Nie pies i nie kot?
– Już nie.
Przyjrzał się jej badawczo.
– Przepraszam.
Odłożyła wacik oraz środek dezynfekujący, po czym sięgnęła do przegródki z różnymi plastrami, skąd wyjęła plaster ściągający. Z innej przegródki wyjęła blister z ibuprofenem.
Wprawnym ruchem przykleiła plaster ściągający na policzek, po czym odsunęła się, by ocenić efekt.
– Pilnuj, żeby nie wdała się infekcja. I zaszczep się przeciwko tężcowi. – Z niewielkiej lodówki wyjęła butelkę z wodą i podała mu ją wraz z tabletkami.
– Dzięki. – Zsunął się ze stołu. – To wszystko?
– Tak. Chyba skończyliśmy. Proszę, wracaj do domu. Myślę, że Wiarus będzie spał do rana, a ty wyglądasz na wykończonego. Zadzwonię, gdyby coś się zmieniło.
– Na pewno?
– Na pewno.
Poczuła cień ulgi na myśl, że Cabe zaraz wyjdzie z lecznicy, bo coś ją w nim peszyło. Nie bardzo rozumiała swoje reakcje.
Dziwne, bo Jason był niesamowicie atrakcyjny, miał ciało biegacza i wspaniałe poczucie humoru. Za to Cabe… było w nim coś mrocznego.
Był ratownikiem w wojsku. Czy po takich doświadczeniach można nie mieć mrocznej strony? Albo tajemnic?

Jessie przyjeżdża do sennego miasteczka w Sierra Nevadzie, by podjąć pracę w lecznicy weterynaryjnej. Ma nadzieję w miejscowych górach znaleźć ukojenie po traumatycznym okresie w życiu. Jej spokój burzy Cabe, ratownik górski, który przyjeżdża do kliniki ze swoim rannym psem. Jessie fascynuje jego praca, nagle w jej życiu zaczyna się wiele dziać. Cabe wprowadza ją w tajniki wspinaczki, organizują wykłady na temat adopcji zwierząt, pokaz akcji ratunkowej. Zbliżają się do siebie, ale po pierwszej wspólnej nocy Cabe jej unika. Ma za sobą trudny rozwód i uważa, że nie potrafi wytrwać w związku. Jessie próbuje go przekonać, że miłości zawsze należy dać drugą szansę...