fbpx

Cztery lata później…

Cathy Williams

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1201

ISBN: 9788327699893

Premiera: 22-11-2023

Fragment książki

Koronowany książę Abbas Hussein zerknął pobieżnie na rozłożone na stole konferencyjnym i podpisane z zawijasem dokumenty.
Nie było potrzeby niczego sprawdzać. O należytą staranność zadbał zespół prawników, z których część siedziała jeszcze przy stole, choć niektórzy zdążyli już spakować komputery i byli gotowi do lotu powrotnego do Kwaram. Za jego plecami, po obu stronach zamkniętych drzwi, dwaj ochroniarze czekali cierpliwie na zakończenie spotkania. Minęła dziewiętnasta, na dworze było mroźno i zapewne, podobnie jak on sam, nie mogli się doczekać powrotu do cieplejszego kraju.
Książę wyprostował się i w roztargnieniu zerknął na zegarek. Wysoki, ponad metr osiemdziesiąt, górował nad resztą obecnych. Sfinalizował właśnie zakup hotelu i był bardzo zadowolony z transakcji, jednakowo korzystnej dla obu stron. Ta branża stanowiła dla niego działalność dodatkową obok rządzenia krajem, niewielkim, ale bogatym i prężnie funkcjonującym królestwem.
Przebywał w Londynie od trzech dni i pracował niemal bez przerwy, a teraz nie mógł się już doczekać powrotu do wygód pięciogwiazdkowego hotelu, w którym jego osobisty personel zajmował całe piętro. Dlatego bez entuzjazmu odniósł się do zaproszenia na obiad wystosowanego przez Duncana Squire’a.
– Moja rewelacyjna szefowa kuchni przygotowała dla pana i pańskich współpracowników prawdziwe delicje. – Duncan ukłonił się i cofnął o krok, cudem unikając zderzenia ze ścianą za plecami.
– Miło mi to słyszeć.
Wymarzona kąpiel będzie musiała poczekać, podobnie jak mejle, których podczas jego nieobecności w Kwaram nazbierało się sporo. Jego ojciec, po kłopotach ze zdrowiem cztery lata wcześniej, wycofał się z pełnienia oficjalnych obowiązków, ograniczając się do pozostawania w opozycji do wszelkich działań Abbasa i jego konsultantów. Teraz najbardziej interesował go sad i wyszukiwanie okazów do prywatnej kolekcji dzieł sztuki. Żył bardzo spokojnie, wyraźnie zadowolony z odsunięcia od świata i jego problemów. W praktyce oznaczało to jednak, że ciężar rządzenia skrajem spadł całkowicie na barki Abbasa, dla którego przyjemności stały się luksusem, na który nie bardzo mógł sobie pozwolić.
Cóż, zrobi to, czego wymagała grzeczność. Zje, co dadzą, i urwie się jak najprędzej.

Z pewnością nie powinna się była na to zgadzać. Od kilku dni niemal nie opuszczała hotelowej kuchni, przygotowując drinki i przekąski, a Duncan obiecywał, że to już ostatni dzień pracy po godzinach.
Georgie spojrzała na kuchenny zegar. Była siódma piętnaście, co wcale jej się nie spodobało. Łypnęła złym okiem na oszałamiającą górę pyszności, na przygotowaniu których spędziła cały dzień. Kilka rodzajów humusu, wędzony łosoś zawijany z kawiorem i potrawy ze wszystkich kontynentów. Duncan powtarzał od początku, że skoro tak ważna osobistość postanowiła kupić hotel, ona powinna się postarać trafić do jego serca przez żołądek.
Georgie książęcy żołądek obchodził znacznie mniej niż własne zmęczenie, bardzo już chciała skończyć pracę i wrócić do domu. Choć jeszcze nawet nie poznała księcia, już miała go serdecznie dość.
Teraz, odebrawszy pilne wezwanie do sali konferencyjnej, westchnęła na myśl o wciągnięciu do windy nieporęcznego wózka z przygotowanymi wcześniej przekąskami. Odkąd zaczęła pracować w hotelu, starała się dostrzegać tylko jasne strony swojej sytuacji. Duncan zatrudnił ją w czasie, kiedy byłoby jej trudno znaleźć inną pracę, i starał się wychodzić naprzeciw jej potrzebom. Inni pracownicy przyjęli ją ciepło. Hotel był niewielki, a pracujący tam ludzie młodzi, weseli i kreatywni. Georgie szybko się z nimi zaprzyjaźniła.
Niestety Bedford Woolf Hotel ledwo dyszał. Jego teatralna ekstrawagancja przynależna bardziej niewinnym czasom wyszła już z mody. Brakowało mu wyrafinowania nowocześniejszych sąsiadów. Nie było klimatyzacji, wystrój domagał się gruntownych zmian, a w staromodnym wdzięku, jaki Duncan tak uparcie starał się kultywować, czuło się posmak desperacji.
Wszyscy, łącznie z nią, byli niezmiernie uradowani, że bogacz z kraju, o którym nigdy nie słyszeli, kupił hotel, a fakt, że postanowił zatrzymać cały personel, był dodatkowym bonusem.
Dlatego nie było co narzekać. Po drodze do windy zerknęła w jedno ze zdobionych luster. Patrzyła na nią stamtąd twarz w kształcie serca, poważna, szczupła, o wielkich, brązowych oczach. Krótkie włosy, niepoddające się układaniu, sterczały na wszystkie strony. Miała dwadzieścia sześć lat i czasami czuła się bardzo staro. I to był właśnie jeden z takich dni.
Zwykle w pracy nosiła dżinsy. Dlaczego by nie, skoro i tak wszystko zasłaniał fartuch? Dziś jednak, stosując się do prośby Duncana o schludny wygląd, zrezygnowała z wygody na rzecz granatowej spódnicy, białej bluzki i czarnych tenisówek. Czuła się w tym stroju jak stewardesa, która przez przypadek trafiła do kuchni.
Zdecydowanym ruchem odwróciła się od lustra, podążyła do windy i wjechała dwa piętra wyżej, gdzie mieściły się sale konferencyjne.
Ze spuszczoną głową zapukała do drzwi i otworzyła je. Nie nawykła do tego rodzaju zadań, bo zwykle wykonywała je Marsha, wysoka, atrakcyjna i śmiała. Georgie, z natury spokojna i powściągliwa, wolała pracę w kuchni, gdzie mogła przyrządzać jedzenie, pozostawiając reprezentację osobom lepiej się do tego nadającym.
Otworzywszy drzwi, uświadomiła sobie, że w środku jest mnóstwo osób. Prawnicy, księgowi, dwaj muskularni ochroniarze po obu stronach drzwi i, oczywiście, książę, w tej chwili odwrócony do niej plecami i wyglądający przez okno.
Najchętniej zostawiłaby wózek i jak najszybciej wyszła, ale Duncan poprosił, żeby opisała przywiezione dania. Podniosła więc wzrok, odetchnęła głęboko i wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Mężczyzna przy oknie odwrócił się wolno, a ona spojrzała na niego, bo górował nad resztą obecnych.
Książę. Można to było poznać po wrodzonej arogancji i chłodnym, opanowanym wyrazie ciemnych oczu.
Georgie zamrugała. Jedna część jej umysłu podpowiadała, że to po prostu nie może być człowiek, którym, sądziła, że jest. Druga natomiast upewniała, że jest to twarz, której, raz zobaczonej, nie sposób zapomnieć. Tylko jakim cudem mógł to być ten sam mężczyzna? Kupował hotel zamiast w jakimś pracować? Jak to możliwe?
Obecni przestali rozmawiać i czuła wwiercające się w nią spojrzenia. Duncan rzucił jakąś nerwową uwagę, ale ona widziała tylko mężczyznę przy oknie, który zresztą też nie odrywał od niej wzroku. Miała wrażenie, że jej mózg odmówił współpracy, jak przeładowany informacjami komputer, i zrobiła coś, co nie zdarzyło jej się nigdy wcześniej. Mianowicie zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność, leżała na sofie i czuła się jak pacjent wybudzony ze śpiączki. Nie pamiętała, gdzie jest ani co się stało.
Świat wydawał się zamglony. Z trudem rozpoznała hotelowy pokój o charakterystycznym wystroju rodem ze starego romansu. Kremowe ściany i lamperia barwy umbry palonej. Rozpoznawała znajome otoczenie, ale cała reszta wydawała się pozbawiona sensu.
– Wypij to.
Gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości osoby, która przyprawiła ją o omdlenie, ten głos rozwiał je definitywnie. Rozpoznałaby charakterystyczne przeciąganie nawet w zatłoczonym barze. Głos, który długo dręczył ją w snach. Wyobrażała sobie tak wiele scenariuszy z jego udziałem, w których nieuchronnie ją do siebie przyciągał.
Powinna się zajmować swoimi obowiązkami, a nie leżeć na sofie i próbować poukładać myśli. Podciągnęła się do pozycji siedzącej i spotkali się wzrokiem.
– To ty! – Z całych sił starała się powstrzymać łzy. – To niemożliwe! Co tu robisz?
Czas zwolnił. Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Napłynęły do niej wspomnienia sprzed kilku lat, ale pojawiła się także wizja walącej się właśnie w gruzy przyszłości.
Jej mała rodzina, Tilly i ona. Tak bywa, kiedy ojciec dziecka znika bez śladu. Ale on tu był. Ojciec Tilly. Zniknął na cztery lata, a teraz się objawił. I okazał się księciem. Od tego wszystkiego zakręciło jej się w głowie.
Wspomnienia przerwały tamę i, o zgrozo, nie wszystkie były złe. Pomyślała o długich i leniwych nocach i poczuciu przynależności, które wtedy wydawało się tak bardzo prawdziwe… A jednak wszystko poszło źle i musiała ponieść konsekwencje błędnej oceny sytuacji i jakoś sobie z nimi radzić.
A teraz wszystko zaczynało się walić.
– Chyba wiesz, co tu robię. – Był równie zaszokowany jak ona. – Kupuję ten hotel.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
– Wierz albo nie, ale ja też.

Abe szybko odzyskał opanowanie, ale w pierwszej chwili był tak samo zaszokowany jak ona. Nigdy wcześniej wspomnienie nie było tak żywe. Jego przerażone niedowierzanie dorównywało temu, które widział w jej oczach, ale to on lepiej umiał kontrolować emocje. Zbliżył się do niej, kierowany szóstym zmysłem, o którym nawet nie wiedział, że go ma, jakby przeczuł, że zemdleje. Potem poprosił swoich gości o opuszczenie pokoju, żeby pomówić z nią bez świadków, kiedy odzyska świadomość.
– Gdzie jest Duncan? I wszyscy? Skąd się tu wzięłam?
– Wypij wodę, chyba że wolisz coś mocniejszego. Przeżyłaś wstrząs.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! I nie chcę wody. Muszę… muszę…
Muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi!
Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu cztery lata wcześniej, nie był księciem. Zakochała się w zwykłym chłopaku. Usiłowała dopasować fragmenty układanki, ale nad wszystkim dominowało przekonanie, że życie, jakie znała do tej pory, właśnie dobiegło końca. Mieli córkę i kiedy się o tym dowie, nic już nie będzie takie samo.
– Jak to możliwe, że jesteś księciem?
– To długa historia. Nie sądziłem, że cię jeszcze kiedykolwiek spotkam, ale skoro nasze ścieżki znów się skrzyżowały, wiedz, że nie jestem osobą, za którą mnie brałaś.
– O, to z pewnością.
Chciała wstać, bo wszystko się w niej buntowało przeciwko pozostawaniu tutaj, ale zakręciło jej się w głowie. Zalała ją tak silna fala niechęci i goryczy, jakby to, co przeżyła przed czterema laty, wydarzyło się poprzedniego dnia.
Rzucił ją. Odszedł, nie oglądając się za siebie i nie zostawiając możliwości kontaktu. Niczego. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Została sama, zmagając się z niechcianym uczuciem i w ciąży.
Po prostu ją zaliczył. Zrozumiała to stosukowo szybko. Zabawił się, a kiedy się znużył, znikł bez śladu. Próbowała go odnaleźć, ale bez powodzenia.
– Nie zmieniłaś się – zauważył.
– Nie chcę tu być.
– Moi goście czekają na zewnątrz. Poprosiłem, żeby nam nie przeszkadzali, ale będą chcieli wiedzieć, co się dzieje.
– Muszę iść. – Podniosła się, odsuwając jego rękę, kiedy chciał jej pomóc.
Przede wszystkim chciała się zastanowić.
– Ledwo stoisz na nogach. – Przeczesał palcami włosy i skupił wzrok na jej pobladłej twarzy. – Gdzie mieszkasz? Pozwól, żebym cię odwiózł.
– Nie ma mowy!

Zaskoczyła go jej gwałtowna reakcja, ale rozumiał, że ma do niego żal. Omiótł ją wzrokiem. Rzeczywiście, wcale się nie zmieniła. Wciąż miała w sobie to coś, co go wtedy urzekło. Była szczupła, o chłopięcej budowie, krótkich ciemnych włosach, nadspodziewanie ujmującej twarzy w kształcie serca, jasnobrązowych oczach z przebłyskami zieleni i wargach w kształcie łuku Kupidyna. Choć patrzyła na niego z niechęcią, poczuł niepożądany nawrót długo uśpionego pożądania.
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na lśniące od deszczu chodniki i zamglone uliczne lampy.
Był tu w interesach i nie zamierzał komplikować sobie życia powrotem do przeszłości. Tamte drzwi były już zamknięte i nie planował ich ponownie otwierać.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Nawet jeżeli to spotkanie było trudnym testem odporności. Nie tylko dlatego, że tak bardzo różniła się od kobiet, z którymi się dotychczas spotykał. Chodziło też o to, jaką była osobą. Zuchwała, szczera do bólu na swój specjalny, skryty sposób. Inteligentna i wyzywająca, zaskakująco nieśmiała, ale potrafiąca walczyć o swoje. Wtedy nie wiedziała, kim był, więc nie czuła potrzeby uległości, ale nawet teraz czuł, że w tej kwestii niemal nic się nie zmieniło.
Tak bardzo różna od innych kobiet, pozostawiła po sobie w jego życiu pustkę.
Przeżyli gorący romans, ostatni dla niego jako wolnego człowieka, zanim rozchorował się jego ojciec, co na zawsze zmieniło bieg jego życia.
– Poczekaj tu – rzucił pod wpływem impulsu.
– Po co?
– Powinniśmy porozmawiać.
Patrzyła na niego w niechętnym milczeniu, ale została, choć instynkt radził jej uciekać, póki to jeszcze możliwe.
– Muszę wracać do domu.
– Proszę o nie więcej niż kwadrans. Za dwa dni wracam do siebie. Jak tylko dopełnię ostatnich formalności związanych z kupnem hotelu. To, jak się rozstaliśmy… Spróbujmy choć trochę oczyścić atmosferę, zanim wrócę do Kwaram.
Najwyraźniej sądził, że to możliwe, wszystko wydawało mu się proste. Nie miał pojęcia o życiu, które stworzyli, i nie uświadamiał sobie, że nic już proste nie było.

W ciągu tamtych dni, tygodni i miesięcy po rozstaniu, Georgie stopniowo zaakceptowała fakt, że nie odwzajemniał jej uczuć. Nie widział w niej partnerki.
Borykając się z niespodziewanymi zmianami w życiu, uświadomiła sobie coś, co jej wcześniej umknęło. Otóż nigdy tak naprawdę nie rozmawiali o swojej codzienności, nigdy nawet nie poznali swoich nazwisk. Przyjęli filozofię „życia chwilą”, która jej wtedy odpowiadała, przynajmniej dopóki się nie zorientowała, że pragnie czegoś więcej.
Potem uświadomiła sobie jeszcze inne rzeczy. Zawsze spotykali się w jej mieszkanku, wynajętym, kiedy pierwszy raz przyjechała na Ibizę. Nie miała pojęcia, gdzie mieszkał, a był mistrzem w unikaniu niewygodnych pytań. Przypuszczała, że pracował w jednym z hoteli, usytuowanych wzdłuż wybrzeża, bo nigdy temu nie zaprzeczył. Roztaczał wokół siebie chłodną aurę pewności siebie, przez co sprawiał wrażenie dojrzalszego niż jego rówieśnicy. Ona jednak uważała, że to kwestia pochodzenia z innego kraju i odmiennego wychowania. Choć o tym też jej nie opowiadał.
Nagle wszystko nabrało sensu, a kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsca. Był księciem, a ona parweniuszką. Nie pasowała do niego po prostu.
Dlaczego chciał o tym rozmawiać? Usprawiedliwić swoje zniknięcie?
Te rozmyślania przerwał jego powrót. Niestety wciąż nie potrafiła na niego patrzeć bez pożądania. Usiadł na krześle obok i pochylił się w jej stronę.
– Co im powiedziałeś? – spytała. – Nie chcę plotek. To mała miejscowość. Ludzie się znają.
– Powiedziałem, że byłaś zmęczona przygotowaniami do mojej wizyty. Że czuję się winny i zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej. Obiecałem twojemu szefowi zadbać, żebyś bezpiecznie dotarła do domu. Obiecuję, że nie będzie plotek.
– Zawsze miałeś dobre gadane.
– Nigdy cię nie okłamałem.
– Nie?
– Gdybym ci powiedział, kim jestem, wszystko by się skończyło, a nigdy z żadną kobietą nie czułem się lepiej niż z tobą. Byłem egoistą i chciałem mieć cię dla siebie możliwie najdłużej.
– A potem wyjechałeś i przestałeś o mnie myśleć – powiedziała z goryczą. – Nie przypuszczałeś, że mam uczucia i mogę się czuć zraniona? Zabawiłeś się tylko.
– Wszystko ma swój kres. Myślałem, że rozumiesz.
Zupełnie odmiennie postrzegali tę sytuację. Czy ją wykorzystał? Na pewno nie we własnych oczach. Chwila dobrej zabawy, a potem rozstanie. Jak dwa statki spotykające się na morzu, dążące w różnych kierunkach.
On wracał do rządzenia krajem i biznesu hotelowego, ona do postawionego na głowie życia.
– Mogłeś mi przynamniej powiedzieć, że odchodzisz – zauważyła chłodno. – Bałeś się, że będę się narzucać?
– To był nagły wyjazd. – Przeczesał palcami włosy.
– Jasne. Mogłeś do mnie napisać, ale to też ci nie przyszło do głowy. Po co? Najłatwiej było zniknąć bez słowa. A ja cię szukałam. Trwało całe wieki, zanim zrezygnowałam.
Pomyślała o Tilly, konsekwencji tamtej przygody.
– Zostałem wezwany do kraju, bo mój ojciec miał atak serca – wyjaśnił. – To się stało nagle i nie miałem wyboru. Owszem, mogłem napisać, ale i tak wyjazd był konieczny. Wolałem tego nie ciągnąć. Wiedziałem, że dasz sobie radę.
Pomyślała o przeszłości z mieszaniną smutku i niechęci. Romanse się kończą i nawiązują następne. Zawsze trudniej, kiedy zaangażowało się serce. A tak było z nią.
– A jak twój ojciec? – spytała. – Wyzdrowiał?
– W pewnym sensie. Lepiej powiedz, jak to się stało, że pracujesz w londyńskim hotelu jako szefowa kuchni, a planowałaś zostać ilustratorką. Pamiętam, że na Ibizie też pracowałaś w kuchni. Zmieniłaś zawód?
Zerknęła na zegar. Czas mijał i powinna już iść. Musi mu powiedzieć, że ma córkę, ale nie w tej chwili. Najpierw chciała sobie to wszystko poukładać w głowie, przepracować bolesne wspomnienia.
– Nie wszystko się ułożyło, jak planowałam. Co rozumiesz przez to, że ojciec wyzdrowiał „w pewnym sensie”?
– Wyzdrowiał, ale od tamtej pory nie jest już sobą. – Zawahał się i czuła, że nie ma ochoty o tym mówić.
– Jeżeli nie chcesz, to nie mów. Nie będę z ciebie wyciągać osobistych informacji.

Georgie przygotowuje wykwintną kolację dla księcia Abbasa Husseina, który właśnie kupił londyński hotel, stając się tym samym jej szefem. Gdy stawia przed nim na stole kolejne danie i ma zamiar o nim opowiedzieć, nagle rozpoznaje w księciu swojego kochanka sprzed czterech lat. Nie wiedziała wówczas, kim on jest i nie udało jej się go odnaleźć po tym, jak nagle zniknął z jej życia. Książę nie ma więc pojęcia, że jest ojcem jej trzyletniej córki…

Jak stworzyć dobry związek

Annie Claydon

Seria: Medical

Numer w serii: 686

ISBN: 9788327699879

Premiera: 02-11-2023

Fragment książki

Paul stał przy oknie salonu, który mimo wielkości sprawiał przytulne wrażenie, a to dzięki temu, że w kominku płonął ogień. Obserwował wirujące w powietrzu grube płatki śniegu.
Eloise wiedziała, dlaczego zaprosił ją wcześniej, przed resztą krewnych, i dlaczego nocowała w jednej z siedmiu sypialni zamiast w pobliskim hotelu, gdzie przygotowano pokoje dla reszty towarzystwa. Dziadek w ten sposób dawał reszcie znać, że trzyma stronę wnuczki, a jeśli komuś się to nie podoba, nie będzie mile widziany na przyjęciu. Obawiała się tylko, że sama jej obecność odstraszy wielu gości, a w ten sposób zepsuje dziadkowi cały weekend.
– Przykro mi, dziadku.
– Co tym razem? Stłukłaś porcelanę?
– Nie, ale pada śnieg.
– Kto cię uczynił odpowiedzialną za pogodę? Pan Bóg?
– Może powiem inaczej. Jaka szkoda, że pada śnieg.
Dziadek Paul był jej opoką, najbliższym człowiekiem, do którego się zwróciła po odwołaniu ślubu. Pocieszał Eloise, gdy reszta rodziny chóralnie ją krytykowała.
Potępienie ze strony krewnych było częściowo jej winą. Mogła rozumniej pokierować swoimi sprawami. Dzień przed ślubem był koszmarny, na jaw wyszły tajemnice Michaela i zobaczyła narzeczonego w całkiem innym świetle. Gdy zapytała go, czy to prawda, że ma syna z poprzednią partnerką, nie płaci na dziecko, unika też okazji, by zobaczyć chłopca – nie zaprzeczył.
Straciła do niego zaufanie. Próbowała ocalić ich małżeństwo, proponując mu, że będzie wspierała go w budowaniu relacji z synem. Rozgniewał się i zarzucił jej, że burzy ich wspólne plany na przyszłość, przywiązując wagę do drobnej niedogodności, o której on chciałby zapomnieć. A jeśli tak, lepiej odwołać ślub.
Doprowadziło to do strasznej kłótni. Udało jej się zachować tyle zimnej krwi, aby wspólnie ułożyć treść listu, który mieli wysłać do weselnych gości, aby dać im znać, że uroczystość się nie odbędzie. Potem Michael znów się nachmurzył i oznajmił, że sam się tym zajmie. Zejdź mi z oczu, im prędzej, tym lepiej, wrzeszczał.
Zaufała mu po raz ostatni i wyjechała opłakiwać unicestwione marzenia. Gdy wróciła, okazało się, że Michael nie rozesłał mejla, odegrał za to wielką scenę przed ołtarzem. Zrobił z niej uciekającą pannę młodą. Wszyscy uwierzyli, że niespodziewanie został porzucony. Pod jej nieobecność nikt nie sprostował tej kłamliwej wersji. Plotka urosła do monstrualnych rozmiarów.
Krewni Eloise mogliby poczekać i wysłuchać tego, co miała im do powiedzenia, jednak woleli uwierzyć w najgorsze zarzuty pod jej adresem. Oczekiwali, że wróci pełna skruchy i zacznie ich przepraszać. Tego nie miała zamiaru robić, jednak z jakiegoś powodu pokornie przepraszała za wszystkie inne głupstwa, na przykład za śnieżycę.
Dziadek przykleił nos do szyby, usiłował coś dostrzec za śnieżną zasłoną.
– Nie martw się. Celeste wkrótce przyjedzie.
– Ja wiem, ale i tak się niecierpliwię.
Eloisa lubiła i szanowała Celeste, jednak sparzyła się na swoim związku i martwiła się o dziadka. Był już na emeryturze, choć wciąż przyjmował pacjentów. Miał prawo do spokoju, tymczasem miłość zawsze niesie z sobą ryzyko.
– Naprawdę podejrzewasz, że Celeste byłaby zdolna mieć przede mną tajemnice? – spytał, jakby jej czytał w myślach. – Ja też mówię jej wszystko.
– Poza tym, co wyznałam ci w sekrecie.
– To inna sprawa. Celeste szanuje słowo, które ci dałem. Wierzy w pozytywne skutki otwartego mówienia o problemach, ale rozumie, że każdy sam wybiera moment na wyznanie prawdy. Nikt nie ma prawa cię do tego zmuszać.
– Co ja bym bez was zrobiła! – Uścisnęła dziadka.
– Nie wszyscy mężczyźni są tacy jak Michael – zapewnił ją. – Któregoś dnia znów będziesz gotowa zaufać.
Któregoś dnia, ale jeszcze nie dzisiaj.
W tym momencie na podjeździe pojawił się granatowy samochód, a dziadek uśmiechnął się szeroko. Kierowcą był młody mężczyzna, a gdy wysiadł, naciągając na siebie ciepłą kurtkę, jego ramiona wydawały się jeszcze bardziej barczyste. Podał rękę pasażerce, ale Celeste widziała tylko narzeczonego i ruszyła do drzwi szybkim krokiem.
Eloise została przy oknie. Pomyślała, że dziadek i Celeste potrzebują kilku chwil na powitanie.
Patrzyła na mężczyznę, który obserwował starszą parę z uśmiechem rozbawienia, potem cofnął się do auta po walizki. To chyba bratanek Celeste. Dziadek opowiedział jej o Samie Douglasie. Pierwszą rzeczą, jaka jej się rzuciła w oczy, był jego uśmiech.
Nie miała zwyczaju oceniać nieznajomych po uroku osobistym. Czarujące maniery i uśmiech byłego narzeczonego utrudniły jej ocenę jego charakteru. To była lekcja, którą zapamiętała.
– Dojechaliśmy! – oznajmiła triumfalnie Celeste. – A już się wydawało, że pogoda nam to utrudni.
– Może przestanie padać. – A choć wbrew słowom Eloise śnieżyca nie zelżała, dziadek i jego wybranka byli w siódmym niebie. Jutro się okaże, czy zaproszeni goście przedrą się przez zaspy na przyjęcie.
– Najważniejsi ludzie już są na miejscu, więc będziemy się świetnie bawić, prawda, Paul? – zapytała Celeste.
– W pełni się z tobą zgadzam, kochanie.
Miło jest być najważniejszym gościem na uroczystości zaręczynowej, pomyślała Eloise, która często czuła się ignorowana, jakby jej obecność przynosiła ludziom pecha.
– Sam! – zawołała Celeste w stronę drzwi wejściowych. – Chodźże tutaj, poznasz Eloise.
Młoda kobieta wyprostowała się i zaczerwieniła na widok wysokiego szatyna, w którego rysach odnalazła rodzinne podobieństwo do Celeste. Miał ten sam owal twarzy, choć wydatniej zarysowane szczęki, i uśmiech pełen wdzięku oraz ciepła.
– Miło cię poznać, Eloise.
– Ciebie też, Samie.
Uścisnęli sobie ręce i aż podskoczyła, tak lodowate były jego palce.
– Przepraszam, trochę zmarzłem. – Podszedł do kominka i wyciągnął ręce w kierunku ognia.
– Lekarz rodzinny nie powinien mieć zimnych rąk – droczyła się z nim Celeste. – Eloise pracuje na ratunkowym.
– Niezła z nas rodzinka, prawda? – Błysnął zębami w olśniewającym uśmiechu. – Ledwo zostaliśmy sobie przedstawieni, a już wiemy, jaką mamy specjalizację.
Szczerze mówiąc, wolała rozmawiać o sprawach zawodowych. Na nich znała się najlepiej. Gdyby śnieg uniemożliwił przyjazd innym gościom, świetnie się dogadają. Celeste nie uznaje plotek i ich nie powtarza, a Sam chyba nie wie o skandalu z uciekającą panną młodą. Poczuła przypływ serdecznych uczuć do nich obojga.
– Podejrzewam, że jesteście głodni. W kuchni czeka ciepła zupa i kanapki.
– Wspaniale! Zaraz przyjdę ci pomóc. – Celeste zdjęła płaszcz.
– Ależ nie. Zostań, rozgrzej się przy kominku.
W chłodnej kuchni nie będzie myśleć o subtelnym zapachu wody toaletowej Sama i niewytłumaczalnej chęci, aby mu rozetrzeć zgrabiałe dłonie. Wybiegła, zostawiając dziadka szamoczącego się z ciepłymi okryciami gości.

A więc to jest kobieta, która nie zamierza nikomu się tłumaczyć z zerwanych zaręczyn. I jakoś, kiedy na nią patrzył, zapomniał o bólu, jaki mu sprawiła Alice, gdy zrobiła to samo.
Osoba tak zjawiskowo śliczna nie może być zła.
Sam wiedział, że wygląd nie ma nic wspólnego z charakterem, ale Eloise sprawiała wrażenie delikatnej i wrażliwej. Był przekonany, że subtelności nie da się udawać, podobnie jak smutku czy szczęścia. Po prostu się ją wyczuwa. Eloise była piękna. Nawet gruby sweter i dżinsy nie maskowały gracji jej ruchów. Ciemne włosy upięte wysoko odsłaniały długą smukłą szyję. Ciemne oczy kryły w sobie tajemnice.
Ciocia i Paul rozsiedli się na kanapie i rozmawiali wesoło, Sam wybrał jeden z foteli przed kominkiem. Po chwili wróciła Eloise z tacą. Nie chciała pomocy, a gdy wreszcie usiadła, rozglądała się, czy nie trzeba komuś coś jeszcze podać. Napięcie ustąpiło dopiero wtedy, gdy Celeste zapewniła, że poczęstunek jest smaczny i wszyscy są absolutnie ukontentowani.
Sam niczym detektyw amator zerkał na Eloise i próbował odgadywać, o czym myśli. Cienie pod oczami wskazywały na problemy ze snem lub zmartwienia.
W tym momencie detektywa zastąpił psychoanalityk amator, który rozłożył na czynniki pierwsze powody jego zainteresowania nową znajomą. Może chciałby powtórzyć historię z Alice, ale tym razem nie popełnić błędów?
Wszyscy zamilkli, gdy zadzwoniła komórka Paula.
‒ Moja siostra – wyjaśnił po skończeniu rozmowy. – Chciała się upewnić, jaką pogodę przewidujemy na jutro.
‒ Doprawdy? – zaśmiała się Celeste. – Nie jesteśmy jasnowidzami. Cieszę się, że jej powiedziałeś, aby sprawdziła prognozę. Tak czy inaczej, wszystko odbędzie się zgodnie z planem.
Eloise zmarszczyła się i zaczęła coś sprawdzać w swojej komórce. Czyżby poczuła się odpowiedzialna za opady śniegu? Odprawi jakieś hokus pokus, by rozpędzić chmury?
– Ostatnia szansa, kochanie – powiedział żartobliwie Paul do Celeste. – Jeśli poślubisz kogoś, kto osiedlił się w krainie północnych wiatrów, będzie za późno na zmianę decyzji.
– Muszę to przemyśleć – odparła, ale żartobliwy ton świadczył, że już dawno podjęła decyzję.
Nie trzeba było detektywa ani psychologa, aby dostrzec, że żartują, a jednak przez twarz Eloise przemknął cień.
Celeste i Paul nadal się przekomarzali, a Sam spotkał wzrok młodej kobiety i nagle oboje się uśmiechnęli. Pomyślał wtedy, że chciałby już zawsze wywoływać ten uśmiech na jej twarzy i zapragnął zrozumieć, skąd wzięły się jej obawy, że coś może grozić szczęściu dziadka i jego przyszłej żony.
– Czy nie powinniście zadzwonić do wszystkich gości? Uprzedzić ich, że jutro w Norfolk spodziewane są duże opady śniegu? – Eloise podała dziadkowi listę zaproszonych.
– Masz rację, kochanie – zgodził się Paul.

Oboje z Celeste zabrali się do obdzwaniania znajomych i rodziny. Eloise zrobiła wszystkim kawę i na liście odhaczała gości. Sam wypił kawę i zaniósł walizki na górę. Każda z sypialni miała na drzwiach karteczkę z imieniem. Przy Paulu i Celeste były różowe serduszka, w sypialni stały kwiaty, a w kryształowej misie dostrzegł ulubione czekoladki cioci.
Na końcu korytarza, za drzwiami oznaczonymi jako „Grant”, znalazł karteczkę „Sam Douglas”. Pokój był ciepły i przyjazny, duży kominek, boazeria i okna na dwóch ścianach. Świąteczny stroik z ostrokrzewu na kominku i ręczniki starannie ułożone na łóżku były miłym świadectwem gościnności gospodarza. To jakoś nie pasowało do dobrodusznego „czuj się jak w domu, bierz, co ci potrzebne, ale nie oczekuj niańczenia”, z czym miał do czynienia w czasie wcześniejszych wizyt.
Może Eloise o to zadbała. Kiedy otworzył drzwi antycznej szafy, owionął go zapach drzewa sandałowego, a na półkach zobaczył świeże papierowe serwetki. Stanowczo należały jej się komplementy za troskę o każdy szczegół.
Rozpakował się bez pośpiechu. Na dworze wciąż sypał śnieg. W sypialni było tak przytulnie i ciepło, że miał ochotę położyć się i poczytać, jednak na dół wzywało go poczucie obowiązku.
Trochę się bał kontaktu z kobietą, która go w równej mierze zafascynowała, co stanowiła powód do obaw, czy nie jest z charakteru podobna do Alice.
Kiedy zszedł do salonu, ciocia poinformowała go, że udało się wszystkich uprzedzić, jakie pułapki pogodowe mogą ich czekać w Norfolk. Niektórzy goście z góry zapowiedzieli, że nie dotrą, jednak gospodarze nie sprawiali wrażenia szczególnie tym zmartwionych.
– Muszę pójść do wioski po parę rzeczy – powiedziała Eloise.
– Nie poczekasz, aż przestanie padać? – spytał Paul.
– Długo musiałabym czekać.
– W takim razie będę ci towarzyszył. – Paul podniósł się, a za nim Celeste.
Eloise zaczęła protestować, a oni upierali się, że nie puszczą jej samej. I nagle Sam usłyszał własny głos:
– Ja pójdę, wy posiedźcie przy kominku. Chętnie rozprostuję nogi.
Wszyscy spojrzeli na niego, ale nikt nie protestował. To miało sens. Paul i Celeste będą szeptać sobie słodkie słówka przy kominku, a Sam będzie towarzyszył Eloise. Dziesięciominutowy spacer niczym mu nie grozi, a poczuje się jak dżentelmen.
Kiedy się uśmiechnęła, w pokoju nagle pojaśniało, i tylko to miało znaczenie.
– W takim razie pójdę się ubrać.

Eloise miała na sobie ciemnoniebieską kurtkę i czerwoną włóczkową czapkę naciągniętą na uszy. Delikatne rysy twarzy nadawały jej wygląd elfa. Duże płatki śniegu padały teraz leniwie, zostawiali za sobą ślady stóp na grubej śnieżnej pierzynie.
Sam odwrócił się, aby spojrzeć na dom. Czerwone ceglane łuki nad drzwiami i oknami, dachy i okapy, wszystko było białe.
– Wygląda malowniczo, prawda? Tak byłoby idealnie. Wystarczająco dużo śniegu dla stworzenia świątecznej atmosfery, ale nie tyle, żeby powstrzymać zaproszonych gości – powiedziała Eloise.
Pogoda nigdy nikogo nie satysfakcjonuje, zawsze jest czegoś za dużo albo za mało, mimo to dziewczyna wydawała się zdeterminowana, że przynajmniej śniegu będzie w sam raz.
– Paul i ciocia Celeste znaleźli miłość, więc drobne przeciwieństwa to dla nich pestka – zapewnił ją Sam.
Sądząc po jej minie, nie do końca się z nim zgadzała, ale w milczeniu przeszła przez bramę i szła drogą wzdłuż wysokiego muru otaczającego posiadłość.
We wsi, sądząc po śladach, więcej ludzi spacerowało pieszo niż jechało autem. Rozsądnie, bo drogi były oblodzone i jeszcze nieodśnieżone. Jakiś niefortunny kierowca najwyraźniej wpadł w poślizg, pomyślał Sam.
A wtedy Eloise przyspieszyła kroku i puściła się biegiem w kierunku luki w żywopłocie. Z trudem za nią nadążał.
Gdy dotarł na miejsce, zobaczył mały samochód terenowy, który utknął na dnie płytkiego rowu.
Eloise zdążyła otworzyć drzwi kierowcy. Na tylnym siedzeniu dostrzegł kobietę z kilkuletnim chłopcem i nosidełko przykryte kocykiem.
– Bess, nic ci nie jest?
– Dzięki Bogu, znalazłaś nas. Jechałam bardzo wolno, a samochód po prostu ześliznął się z drogi. – Bess zaczęła gramolić się z siedzenia.
– Nie ruszaj się, zaraz sprawdzę, czy tobie i dzieciom nic nie jest.
– Och, nie rozumiesz. Chodzi o babcię. Upadła, leży na dworze.
– Gdzie? U niej w domu? – zaniepokoiła się Eloise.
– W ogrodzie, z tyłu. Ma przy sobie guzik alarmowy. Dyspozytorka dała mi znać. Wezwali też pogotowie. Myślałam, że dojadę do niej szybciej.
– Zostań z Bess, ja pójdę po auto – poleciła Eloise Samowi i po raz pierwszy zobaczył, że potrafi być zdecydowana i silna.
Żadnego „jeśli pozwolisz” albo ?czy się zgadzasz”. Podjęła decyzję i właśnie ją egzekwowała.
– Jeśli wolałabyś wziąć moje auto, kluczyki są na stoliku w holu – powiedział tylko.
Miał samochód z napędem na cztery koła. Lepsze rozwiązanie niż ten niebieski wóz, obok którego zaparkował.
– Daj mi klucze, Bess, i już biegnę. Sam jest lekarzem, zostanie z tobą i dziećmi.
Kobieta dała za wygraną. Podała Eloise klucze, po czym zalała się łzami.
– Bądź dzielna jeszcze trochę. Jak długo tutaj tkwicie?
– Niedługo, może dziesięć minut. Dzwoniłam po Toma, mojego męża, ale jest w pracy i dojazd tutaj zajmie mu pół godziny. Bałam się, że nie poradzę sobie z maluchami, jeśli pójdę pieszo. – Znów zaczęła się denerwować.
– Spokojnie, świetnie sobie poradziłaś. Zrób głęboki wdech i wydech. Jesteś pewna, że dzieciom nic się nie stało?
– Oboje byli przypięci w fotelikach, a Aaron nie przestawał mówić. – Przytuliła starszego chłopczyka.
Sam uchylił kocyk i zajrzał do niemowlęcia. Dziecko było ciepłe i reagowało na pojawienie się obcej twarzy, więc się uspokoił. Aaron pokazał mu język.
– Bardzo się martwię o babcię.
Nie dziwił się zdenerwowaniu Bess, rozdartej między pragnieniem chronienia dzieci a koniecznością niesienia pomocy babci.
Eloisa jasno wyznaczyła mu zadanie. Ona pojedzie pomóc babci, a on ma się zająć maluchami i zaprowadzić je do ciepłego domu Paula Granta. Bess wysiadła, trzymając starszego synka za rączkę. Sam odpiął nosidełko z niemowlęciem. Razem skierowali się do miejsca, gdzie nasyp drogowy był trochę niższy i można było bezpiecznie przedostać się przez żywopłot.
Kiedy znaleźli się na drodze, dostrzegli Paula i Celeste, którzy spieszyli im na pomoc, po drodze zapinając kurtki i wciągając czapki. Sam przekazał nosidełko cioci i podniósł Aarona, który pośliznął się i zapadł w śniegu, po czym przekazał chłopca Paulowi. W tej chwili zatrzymał się przy nich samochód. Drzwi od strony pasażera się otworzyły.
– Wskakuj!
Zawahał się, bo Eloise nie zamierzała ustąpić mu miejsca za kierownicą.
– Znam drogę i jestem bardzo dobrym kierowcą – zapewniła go niecierpliwie.
Ukrył uśmiech. Poznał teraz inne oblicze tej subtelnej dziewczyny – była pewna siebie i miała szybki refleks. Podobało mu się bardziej niż tamto poranne: przewrażliwionej istoty, która usiłuje wszystkich zadowolić i przeprasza, że żyje.

Doktor Eloise Grant zawiodła się na narzeczonym i odwołała ślub. Z tego też powodu zaręczyny Paula Granta, swojego dziadka, wita z mieszanymi uczuciami. Ale żadna uroczystość w ich pięknym dworze w Norfolk nie może się odbyć bez jej udziału, bo ona pełni tam rolę gospodyni. Jako pierwsi na przyjęcie przybywają narzeczona dziadka i jej bratanek, doktor Sam Douglas. Niespodziewanie Eloise czuje, że między nią a Samem jest dobra chemia. Następnego dnia śnieżyca odcina ich od świata, goście odwołują przyjazd, lecz im jest z sobą ciepło i bezpiecznie…

Kolacja z księciem

Lucy Monroe

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1199

ISBN: 9788383420028

Premiera: 15-11-2023

Fragment książki

Głos Franka Sinatry, śpiewającego My Way, oderwał księcia Dymitra od lektury kontraktu z United Mining.
Nigdy jeszcze nie przygotowywał tak ważnej umowy – w całym trzydziestodwustronicowym dokumencie nie miało prawa znaleźć się choćby jedno źle sformułowane zdanie.
Wśród dźwięków muzyki odezwał się dzwonek telefonu. Dymitr dotknął ekranu, akceptując wideopołączenie.
– Nie za wcześnie trochę dla ciebie? – zapytał, witając starszego brata.
Konstantyn mieszkał z rodziną w Seattle, a więc w strefie czasowej, w której było trzy godziny wcześniej niż w Nowym Jorku.
Brat zaśmiał się nieco szyderczo, spoglądając na Dymitra z niedowierzaniem.
– U ciebie jest dopiero siódma trzydzieści rano, a ty już siedzisz w pracy, przykuty łańcuchem do biurka.
Dymitr wzruszył ramionami.
– I co z tego? To raczej ty powinieneś być nadal w łóżku ze swoją uroczą żoną.
Dymitr nie miał żony ani dzieci, z którymi mógłby właśnie jeść śniadanie w swoim eleganckim apartamencie. Był w biurze już od szóstej rano i wszystko wskazywało na to, że będzie tam nadal o szóstej wieczorem. Czas przed godziną ósmą, gdy w biurze pojawiała się jego asystentka i pozostali pracownicy, był zwykle dla Dymitra najbardziej produktywny.
– Potrzebujesz trochę życia, oprócz pracy – zbeształ go brat.
– Sześć razy w tygodniu chodzę na siłownię.
Po pracowitych porankach Dymitr spędzał część czasu do południa na ćwiczeniach.
– Poza tym biorę udział w triatlonach.
– Byłeś takim towarzyskim dzieckiem, a teraz tak się izolujesz…
– Wszyscy musimy kiedyś dorosnąć.
Przed wstąpieniem do wojska, Dymitr łatwo nawiązywał przyjaźnie, w pełni korzystając z życia jako najmłodszy w rodzinie książę.
W odróżnieniu od swoich dwóch starszych braci, nie pełniąc żadnych oficjalnych ról w rodzinie królewskiej, Dymitr mógł narażać życie, biorąc udział w rzeczywistych konfliktach zbrojnych. Jednak śmierć najlepszego przyjaciela i utrata innych towarzyszy podczas trwającej wojny zmieniła go nie do poznania. Do tego doszła jeszcze strata kobiety, którą miał poślubić.
Życiowa lekcja, której zaczął się uczyć, gdy miał sześć lat i nowotwór zabrał mu matkę, nabrała nowego znaczenia: życie to wieczna strata.
Im więcej ma się w życiu ludzi, tym większych doznaje się strat – po prostu.
Bilans zysków i strat był zawsze mocno przechylony w tę samą stronę.
Niedopuszczanie ludzi do własnego życia minimalizowało więc ryzyko późniejszego bólu.
– Jak tam, chłopcy? – zapytał Dymitr, gdy starszy brat nie kwapił się, by od razu przejść do sedna porannego telefonu.
– Misza jest przerażająco dojrzały jak na swój wiek, a Walentyn ma duszę naukowca – odpowiedział z wyraźną dumą w głosie Konstantyn. – I obaj bardzo tęsknią za wujkiem.
– Wkrótce wpadnę do Seattle.
– Mamy taką nadzieję.
– Nie wydaje mi się jednak, żebyś porzucił Emmę i ciepłe łóżko, by się upewnić, że twoi synowie wkrótce zobaczą wujka…
Wyraz twarzy Kona zdawał się potwierdzać to przypuszczenie.
– Jasne, że nie dlatego wymknąłem się z łóżka, żeby do ciebie zadzwonić.
– Wymknąłeś się? To brzmi poważnie. Ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Emma monitoruje twoje rozmowy telefoniczne – zażartował.
– Nie, ale nie chcę, żeby słyszała tę rozmowę – skrzywił się Kon. – Teraz bardzo przyjaźni się z Jenną i Natalią. Są jak trzy siostry, tylko z różnych matek.
– Z Natalią wszystko w porządku? – Umysł Dymitra natychmiast pobiegł w tym kierunku.
Jego starsza bratowa przeżyła zagrażające życiu poronienie, zaledwie miesiąc po tym, jak Dymitr wrócił z wojska.
Nie wiedział nawet, że była w ciąży. To był pierwszy trymestr, więc Natalia i Mikołaj nikogo jeszcze nie informowali.
Chyba że wiedziała o tym Jenna – dziennikarka zajmująca się modą i najlepsza przyjaciółka Natalii, a teraz, jak się okazało, również żony Kona, Emmy. Dymitr nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie trzy aż tak zbliżyły się do siebie, ale mieszkając na przeciwległym wybrzeżu Stanów Zjednoczonych niż bracia i ich rodzinna wyspa Mirrus, mógł nie być na bieżąco.
– Natalia znowu jest w ciąży – powiedział Konstantyn, bez zachwytu w głosie.
– To chyba dobra wiadomość.
Konstantyn skinął głową.
– Oczywiście, że tak, ale z drugiej strony trzeba bardzo uważać, żeby nie doznała jakiegoś większego stresu.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Mógłbyś w tym zakresie pomóc.
– Zupełnie nie wyobrażam sobie jak – wyznał szczerze Dymitr. – Ale oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Właśnie na taką odpowiedź liczyłem.
I Konstantyn mógł być pewny takiej reakcji brata. Wszyscy trzej bracia zostali wychowani w silnym poczuciu obowiązku.
– Ktoś związany z rodziną przekazuje prasie wrażliwe informacje – oznajmił wreszcie Kon, bez dalszego owijania w bawełnę.
Dymitr wyprostował się, z trudem powstrzymując się, by się nie zerwać na równe nogi.
– Osobiste czy biznesowe? – zapytał.
– Takie i takie.
Dymitr zaklął głośno i dosadnie.
– No, właśnie – westchnął Kon.
– Nie wiesz, kto za tym stoi?
– Nie bardzo. Właściwie nie.
– Co to znaczy „nie bardzo”?
– Wycieki następują zawsze po wizytach Jenny u Natalii.
Dymitr poczuł bolesny ucisk w żołądku. Jenna została dopuszczona do wewnętrznych kręgów rodziny królewskiej za zgodą każdego z jej członków. Jej zdrada zaszkodziłaby nie tylko Natalii.
Ich ojciec traktował piękną dziennikarkę prawie jak swoją synową, Natalię.
Jenna była częstym gościem w pałacu już od momentu zaręczyn Natalii i Mikołaja.
– To niemożliwe – powiedział Dymitr po chwili zastanowienia. – Jenna nigdy nie zdradziłaby swojej najlepszej przyjaciółki.
Jenna wielokrotnie okazywała lojalność względem Natalii. Głośno mówiła o tym, jak bardzo ceni sobie swoje miejsce w rodzinie królewskiej, jednocześnie otwarcie podkreślając, że bardzo nie chciałaby zostać jedną z nich.
Kto jak kto, ale ta kobieta – pełna feministycznych ideałów – na pewno nie marzyła o tym, by zostać księżniczką.
Konstantyn westchnął i nagle zaczął wyglądać jak człowiek, który wstał przed świtem, żeby przeprowadzić potajemną rozmowę.
– Też mi się tak wydawało, ale trudno zaprzeczyć korelacji czasowej. To zdarzyło się zbyt wiele razy, żeby to mógł być przypadek.
– Jenna albo sama przekazuje informacje – rozważał Dymitr, wciąż bez przekonania – albo robi to ktoś, komu ona się zwierza. Prawdopodobnie właśnie to drugie.
– Też tak pomyślałem – przyznał Kon.
– Zapytałeś ją?
– Żartujesz? Jak myślisz, co zrobiłaby natychmiast po takiej rozmowie ze mną?
– Pewnie zadzwoniłaby do Natalii. Ale myślisz, że Jenna zdecydowałaby się stresować teraz Natalię?
– Może nie celowo, ale jeżeli wyrwałoby jej się, że ją podejrzewamy, to wyobrażasz sobie, jaki to byłby stres dla naszej bratowej?
– Jasne. Nie jestem tylko przekonany, że ktoś tak inteligentny i wrażliwy jak Jenna nie potrafiłby oszczędzić Natalii stresu w sytuacji, w której się znajduje.
– Jeżeli Jenna nie porozmawia z Natalią, to na pewno zwróci się z tym do mojej żony.
I obie będą miały pretensje do Konstantyna – pomyślał Dymitr.
– Ciągle wydaje mi się to wykluczone, żeby Jenna przekazywała coś mediom – zastanawiał się Dymitr. – Albo nawet komuś opowiadała o nas. Jest na to zbyt mądra. I jest dziennikarką.
– Spójrz na korelację czasową, Dima.
Powtarzalność wykluczała tu zbieg okoliczności. I to martwiło Dymitra najbardziej. A także moment, w którym doszło do przecieków.
– Jestem w trakcie bardzo ważnych i potencjalnie wrażliwych negocjacji, łączących kilka małych krajów we wspólnym przedsięwzięciu biznesowym – poinformował brata Dymitr.
– To dlaczego ja o tym nic nie wiem?
– Bo ciągle jeszcze dopracowuję pakiet informacji, który wkrótce wyślę tobie i Mikołajowi.
Konstantyn pokiwał głową.
– To kolejny powód, dla którego komuś może bardzo zależeć na uzyskaniu wrażliwych informacji – zauważył.
– Pełna zgoda. Ale czego właściwie oczekujesz ode mnie? – zapytał Dymitr.
– Dowiedz się, czy to Jenna jest kretem, a jeśli nie ona, to kto.
– To brzmi jak zadanie dla prywatnego detektywa, a nie dla mnie – odparł Dymitr.
– Mikołaj chce, żeby wszystko zostało między nami. Jeżeli to Jenna, trzeba wyeliminować wszelkie możliwości przedostania się takiej informacji do opinii publicznej.
– Ale to ty mieszkasz w Seattle. Więc dlaczego ja mam to zrobić?
– Zrobiłem już wszystko, co mogłem, by dowiedzieć się prawdy. Kolejne działania musiałyby wzbudzić podejrzenia mojej żony.
– A nie wydaję ci się, że Jenna nabierze podejrzeń, gdy to ja nagle pojawię się u niej i zacznę jej zadawać niewygodne pytania?
– Ufam, że stać cię na znacznie większą subtelność – skomentował Konstantyn.
– To znaczy? Wyobrażasz sobie, że zacznę z nią chodzić? – zapytał Dymitr.
– A co, musiałbyś się tak strasznie zmuszać?
Dymitr starał się ukryć swoją reakcję. Na pewno nie musiałby się zmuszać do kontaktu z tak piękną kobietą. Ale chodzić z nią na randki? Tego po prostu Dima nie robił.
Poza tym pachniało to nieuczciwością.
Konstantyn westchnął głęboko.
– Dima, poumawiaj się z nią czy zaproś ją do udziału w triatlonie, cokolwiek. Po prostu zbliż się do niej na tyle, żebyś mógł ustalić, czy to ona jest źródłem przecieków.
– Będę w Seattle pod koniec tygodnia – rzekł Dymitr, wiedząc, że musi działać po swojemu.

Jenna Beals odłożyła telefon, jednocześnie podekscytowana i zatroskana o swoją przyjaciółkę.
Natalia, królowa Mirrus, znów była przy nadziei. Po poprzedniej ciąży, zakończonej poronieniem, podczas którego Natalia prawie wykrwawiła się na śmierć, Jenna założyła, że jej przyjaciółka nigdy już nie będzie chciała mieć kolejnych dzieci. O, święta naiwności…
Chociaż na świecie była już następczyni tronu, sześcioletnia księżniczka Anna Jelena, i „zapasowy” spadkobierca, trzyletni książę Danił, okazało się, że królowa uwielbia rolę matki i chce mieć kolejne dzieci.
Jenna zaczynała więc już planować podróż do Mirrus, by na własne oczy przekonać się, że przyjaciółka ma się tak dobrze, jak twierdzi.
A może jeszcze tak się zdarzy, że na Mirrus będzie akurat wówczas inny członek rodziny królewskiej, książę Dymitr? Na myśl o tym jej serce trochę przyspieszyło.
Najmłodszy, i jej zdaniem najseksowniejszy, z trzech braci, mierzący prawie dwa metry triatlonista, miał wspaniałe ciało. Ciemnobrązowa czupryna i piękne szare oczy Dymitra dopełniały, w odczuciu Jenny, wizerunek wcielonego seksapilu. Istniały jednak również potencjalne problemy: Dima był o pięć lat młodszy, był szwagrem jej najlepszej przyjaciółki, no i, w ogóle, ten cały książęcy cyrk…
Odrywając myśli od smakowitego mężczyzny, Jenna wróciła do pracy nad rozkładówką do artykułu o zrównoważonej modzie.
– Hej, Jenna, ktoś chce się z tobą zobaczyć.
Gdy uniosła głowę, by rozszyfrować trochę znajomy głos. Patrzyły na nią szare oczy, które jakże często widywała w namiętnych snach.
– Dima! – wykrzyknęła zszokowana. – Co ty tu robisz?
Czuła, jakby swoimi myślami przywołała go nagle do siebie.
Dymitr, ubrany w wiosenny designerski garnitur i bez krawata – czyli, jak na siebie, dość niezobowiązująco – stanął w swobodnej pozie przy jej biurku.
– Kon prosił mnie, żebym wpadł do chłopców.
– „Tu”, to znaczy w moim biurze, nie w Seattle.
Chociaż Dima nie odwiedzał Zachodniego Wybrzeża tak często, jak życzyłaby sobie tego rodzina, jego obecność w Seattle nie była sama w sobie zaskakująca. Natomiast fakt, że stał przy biurku Jenny, wytrącał ją z równowagi.
– Miałem trochę wolnego czasu.
– Więc przyszedłeś tutaj?
Dima posłał jej czarujący uśmiech, który tak często pojawiał się na jego zdjęciach w prasie.
– O której masz zobaczyć się z dziećmi? Emma będzie zachwycona.
Był ulubieńcem bratanków, a Emma uwielbiała uszczęśliwiać swoich synów.
– Teraz są w szkole, a Emma i Kon pracują, więc przyszedłem odwiedzić ciebie.
Powiedział to tak, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, choć Jennie trudno byłoby wyobrazić sobie coś mniej naturalnego.
– A ty sam nie masz już nic do roboty? – drążyła Jenna.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jest pora lunchu.
Jenna rzuciła okiem na monitor. Rzeczywiście, była dwunasta trzydzieści.
– Rzadko wychodzę na lunch przed pierwszą.
– Raczej w ogóle nie wychodzisz na lunch, tylko wcinasz za biurkiem jakiś obrzydliwy batonik proteinowy – wtrąciła siedząca przy sąsiednim biurku asystentka Jenny, Skylar.
Jenna przypomniała sobie, że nie są w biurze sami. To właśnie Skylar, bez wcześniejszego uprzedzenia, wprowadziła Dimę do biura.
Dobrze, że Skylar zajmuje się edycją materiałów, a nie jest recepcjonistką – pomyślała Jenna.
– A gdzie podziała się Rose? – zapytała asystentkę.
Rose strzegła dostępu do biura i pracujących w nim osób ze sprawnością godną dobrze wyszkolonego agenta tajnych służb.
– Rose poszła na lunch – rzuciła Skylar.
– Ty też powinnaś zrobić sobie przerwę, Jenno – z książęcą arogancją oznajmił Dymitr.
– A ty przyszedłeś tutaj, żeby się upewnić, że nie jestem głodna? – spytała kpiąco Jenna.
– Jak słyszę, ktoś faktycznie powinien zacząć się tym interesować. – Dima posłał Skylar konspiracyjny uśmiech. – Batoniki proteinowe? Co to za jedzenie?
– Tak się składa, że nie wszyscy mają osobistych kucharzy – odparła Jenna.
– Ile czasu potrzebujesz na dokończenie spraw? – spytał Dima.
– Zakładasz, że pójdę z tobą na lunch?
– Mogę chwilę zaczekać – powiedział Dima, takim tonem, jakby oczekiwał pochwały.
– Robisz się upierdliwy, Wasza Wysokość.
– Zdecydowanie wolę: Dima.
– A to od kiedy?
– Odkąd w twoich ustach brzmi to sarkastycznie – odpowiedział poważnie Dima. – Bardziej jak imię psa niż arystokratyczny tytuł.
Jego szczerość zaparła jej dech w piersiach.
Uświadomiła jej również, że osiągnęła efekt odwrotny do zamierzonego.
– Czy wy przypadkiem nie macie się ku sobie? – mruknęła Skylar, wybałuszając oczy z wielkim zainteresowaniem.
Dima spojrzał na nią lodowatym wzrokiem.
– A ty pracujesz w redakcji magazynu o modzie czy plotkarskiego brukowca?
– Czasami niewiele się to od siebie różni – odparła Skylar z zalotnym uśmiechem.
– Wiesz, że my nie zajmujemy się plotkarstwem – wtrąciła ostro Jenna. – Powinnaś mieć trochę więcej oleju w głowie i nie rozważać takich rzeczy, szczególnie na głos.
Godząc się z myślą, że nic już nie będzie w stanie zrobić, zanim nie zje lunchu z Dimą, Jenna wyłączyła komputer i wstała.
– Do twojej informacji, Skylar: nie spotykam się z księciem i nie sypiamy ze sobą. Jeśli powstanie taka plotka, będę wiedzieć, kogo ukarać.
Asystentka spojrzała na Jennę z niedowierzaniem. Jakby wcale się nie bała.
– Myślę, że nie jestem jedyną osobą, która nie poszła na lunch i ma podobne wrażenie.
– Chyba brakuje ci instynktu samozachowawczego, dziewczyno – warknął Dima.
– Co? Jenna nie jest typem szefowej, która zasypie mnie pracą, bo ją zdenerwowałam. Na szczęście, nie jest taka – odparł bezczelnie.
Jenna nie miała nic przeciwko, że usłyszała, że cieszy się reputacją osoby zdystansowanej i praktycznej. Nie podobała jej się jednak myśl, że wywołuje to u jej asystentki brak zahamowań i poczucie bezkarności.
– To szlachetne cechy – powiedział spokojnie Dima. – Ale ja jestem człowiekiem, który bardzo poważnie traktuje swoją prywatność, i nie będę aż tak wyrozumiały.
– Przecież ja nie będę rozsiewać plotek – skwapliwie zapewniła Skylar, ze znacznie już mniej rozbawionym wyrazem twarzy. – Byłam po prostu ciekawa.
Jednak wzrok Dimy świadczył o tym, że nie kupuje tego wyjaśnienia. Jenna też patrzyła na Skylar bez przekonania; wszyscy w biurze wiedzieli, jak bardzo lubi plotkować.
Jakby wiedziona nagle rozbudzonym instynktem samozachowawczym, Skylar przełknęła ślinę, uśmiechnęła się nieśmiało i odeszła.
Jenna chwyciła torebkę i rozpinany sweter.
– Myślę, że trochę ją wystraszyłeś.
– Jestem księciem. Powinna być onieśmielona od samego początku.
– Nie wiem, na ile poważnie to mówisz.
– Dlaczego miałbym nie mówić tego poważnie? Większość ludzi jest w pewnym stopniu onieśmielona w kontakcie z rodziną królewską.
– To pewno już sto pięćdziesiąty dziewiąty powód, dlaczego jestem szczęśliwa, że to moja przyjaciółka, a nie ja, jest królową.
– Ty jesteś wyjątkiem, Jenno. Ciebie moja rodzina nigdy nie onieśmielała. Pamiętam, jak kiedyś nazwałaś mojego brata Królem-Ciacho.
Jenna roześmiała się głośno. Przekomarzając się z Natalią, czasami nadal tak nazywała jej męża – króla, który wraz z upływem lat stawał się przecież coraz poważniejszy.

Weszli do wyróżnionej gwiazdkami Michelin azjatyckiej restauracji typu fusion, zanurzonej w malowniczej scenerii nabrzeża.
– Słyszałam niesamowite rzeczy o tym miejscu – powiedziała z uznaniem Jenna.
– Cieszę się, że dokonałem właściwego wyboru. Dziwię się, że nigdy tu jeszcze nie byłaś.
Jenna tylko się uśmiechnęła i pokręciła głową. Trudno, by restaurację, w której koszt lunchu przekraczał prawdopodobnie wysokość jej miesięcznej raty za samochód, mogła uznać za miejsce godne wypróbowania.
Nie wspominając już o co najmniej kilkutygodniowym wyprzedzeniu, z którym należało zrobić rezerwację.
A może ten lunch wcale nie został zaimprowizowany w ostatniej chwili?
– Tu zawsze trzeba mieć rezerwację – zauważyła Jenna.
– Szef kuchni, to mój stary znajomy – odparł lekceważąco Dima. – Zawsze trzyma ten stolik dla swoich niespodziewanych gości.
– Masz starych znajomych? – zaczęła się droczyć Jenna. – Masz zaledwie trzydzieści lat.
– Co to znaczy „zaledwie”? – zapytał sarkastycznie Dima.

Od pewnego czasu do mediów wyciekają informacje o rodzinie królewskiej. Trop wiedzie do Jenny Beals, dziennikarki, przyjaciółki jednej z księżniczek. Książę Dymitr, były żołnierz, dostaje zadanie zbadania sprawy. Dymitr i Jenna zawsze się lubili, więc Jenna chętnie umawia się z nim na kolację. Nie podejrzewa, że w tym czasie przeszukiwane jest jej mieszkanie. Gdy po wspólnej nocy Jenna zasypia, Dymitr znajduje w jej telefonie założony podsłuch. Sprawa zostaje wyjaśniona, ale Jenna nie może mu wybaczyć, że nie powiedział jej szczerze, o co jest posądzana. A Dymitr bardzo chciałby kontynuować romans z piękną Jenną…

Magia seksu

Shannon McKenna

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1283

ISBN: 9788327699718

Premiera: 08-11-2023

Fragment książki

– Powiedzcie, że to żart! – domagał się Marcus.
– Rozważ naszą propozycję – prosiła Gisela, kierowniczka jego sekretariatu. – Każda kobieta z tej listy z powodzeniem mogłaby odegrać rolę twojej tymczasowej żony.
– Co mam zrobić, żebyście wreszcie zrozumiały? – krzyknął. – Odmawiam uczestniczenia w tej grze!
– Nie jesteś jedynym uczestnikiem, Marcus – przypomniała mu jego bratowa Tilda. – Na szali leży przyszłość zawodowa wielu osób.
Marcus Moss, dyrektor do spraw technologii w MossTech, przeklinając pod nosem, odsunął się z fotelem od wielkiego biurka, wstał i spojrzał gniewnie na swoją siostrę Maddie, Tildę i Giselę Valez. Wszystkie trzy doprowadzały go do furii.
Gisela pracowała z nim od początku jego kariery w MossTech. Była bardzo kompetentna i gdy przebywał poza Seattle, nadzorując laboratoria rozrzucone po świecie, żelazną ręką kierowała biurem. Darzył ją szacunkiem i sympatią, ale dzisiaj wzbudzała w nim przeciwne uczucia.
Teraz skrzyżowała ramiona na wydatnym biuście.
– Nie prosimy, żebyś zakochał się na zawołanie – powiedziała. – Prosimy, żebyś zawarł transakcję.
– I nie zostało ci zbyt dużo czasu – przypomniała Maddie. – Za siedem tygodni kończysz trzydzieści pięć lat i jeśli będziesz kawalerem, pakiet kontrolny akcji trafi w ręce wuja Jerome’a, co oznacza koniec MossTech.
Marcus zamknął oczy i znów zaklął. Przejęcie pakietu kontrolnego przez wuja byłoby karą za niespełnienie absurdalnego warunku babki. Nawet po przejściu na emeryturę Jerome koniecznie chciał kierować MossTech. Było to jego pragnieniem, odkąd razem z bratem, a dziadkiem Marcusa, Bertramem, założyli firmę. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat toczyli ustawiczną wojnę o wpływy, a teraz babka, współwłaścicielka firmy i dyrektor naczelna, postanowiła szantażem doprowadzić wnuki i wnuczkę na kobierzec ślubny. Calebowi i Maddie się poszczęściło. On ożenił się rok temu, ona miała wyjść za mąż za kilka tygodni.
– I jak? – zapytała, gdy milczenie się przedłużało. – Ziemia do Marcusa. Zrób coś.
– Cały czas robię – żachnął się. – Usiłuję ratować, ile się da, zanim Jerome zaorze wszystko, co zbudowaliśmy. Przestańcie mnie rozpraszać!
– Nasza propozycja kupuje ci czas – przekonywała Tilda. – Zawrzyj z kimś z listy kontrakt korzystny dla obu stron. Nie musisz udawać, że to prawdziwe małżeństwo. Babcia jest za mądra, żeby się czepiać akurat w tym momencie.
– Jakby to było takie proste! – prychnął. – Nie jestem Calebem, Til. Jasno dałem każdej dziewczynie, z którą randkowałem, do zrozumienia, że nie interesują mnie związki. Nie chcę prawdziwego małżeństwa. I nie chcę udawanego!
Zielone oczy Tildy się zwęziły.
– Daj spokój, Marcus. Kobiety padają ci do stóp jak owoce z drzewa. Wystarczy pstryknąć palcami.
– Jeśli chodzi o partnerkę na gorący weekend, to owszem. Ale nie mówimy o weekendzie.
– Dąsasz się, bo przyszła kolej na ciebie – wytknęła mu Maddie. – Miałeś nadzieję, że Caleb albo ja nie wywiążemy się z zadania i będzie po sprawie. A tu masz.
– To cudownie i cieszę się bardzo, ale nie powinniście spełniać każdej zachcianki babci. Teraz uważa, że jak już zadbała o wasz los, kolej na mnie.
Tilda i Maddie wymieniły słabe uśmiechy.
– Nie liczyłam się z życzeniem babki, kiedy zakochałam się w Jacku – oznajmiła Maddie. – Słuchałam głosu serca.
– Ja również – odezwała się Tilda.
– Ja też tak zrobię – burknął. – Nie podporządkuję się cudzej woli, wiecie o tym. Caleb to wie i babcia także.
– Próbuje naprawić dawne błędy – powiedziała Tilda. – Komenderuje tobą, ale w swoim mniemaniu ci pomaga. I naprawdę nie stara się cię ukarać.
– Próbowała mną komenderować, odkąd zacząłem chodzić – odparł. – Skoro wtedy jej się nie udawało, to dlaczego teraz ma się udać?
– Pamiętasz tę rozmowę wideo z Indonezji? I potworną kłótnię na cały świat?
– Tamtą, kiedy babcia usiłowała wybrać mi partnerkę na twój ślub? Pamiętam aż za dobrze.
– Powiedziałeś wtedy, że raczej wyciągniesz los z kapelusza, niż pójdziesz z dziewczyną wybraną przez nią. I wiesz, co? Podsunąłeś nam pomysł.
– Żartowałem, Til – wysyczał przez zęby.
– Ty tak, ale my nie. Wyciągniesz karteczkę z nazwiskiem. Zobaczymy, na kogo padnie. Zgódź się. Będzie przy tym trochę zabawy.
– Przejrzałam listę kobiet w MossTech i wybrałam te, które mają angaż tylko do konkretnych projektów – zaczęła Gisela. – Wszystkie inteligentne i ambitne. Podpisały umowę o poufności, ale przygotujemy dodatkowy aneks. Mogą odmówić i nie będzie to miało wpływu na ich karierę. Zrobiłam algorytm, żeby wyłowić singielki w odpowiednim wieku, potem wysondowałam, czy nie są zaręczone ani czy nie mieszkają z partnerem. Wiem, że to brzmi dziwacznie, ale sytuacja podbramkowa wymaga niekonwencjonalnych zachowań, prawda? Która kobieta nie chciałaby zostać tymczasową żoną największego przystojniaka wśród dyrektorów MossTech?
– Ten tytuł należy się Calebowi – burknął Marcus.
– Już nie – zaprotestowała Tilda. – Przeszedł na ciebie, kiedy Caleb ożenił się ze mną. Teraz Caleb jest zwyczajnym zagonionym mężem i ojcem, który usiłuje pogodzić życie rodzinne z pracą. Noś go z dumą, Cudowny Chłopcze.
Uśmiechy, jakie wymieniła z Giselą i Maddie, sprawiły, że krew się w nim zagotowała.
– Nie przeciągajcie liny – ostrzegł.
– Uśmiechnij się, braciszku – Maddie starała się go udobruchać. – Z doświadczenia wiem, jak trudno jest znaleźć kandydata na małżonka w krótkim czasie. Calebowi babcia dała tylko miesiąc. Próbujemy przygotować dla ciebie trampolinę do…
– Do skoku w przepaść!
– A propos przepaści – odezwała się Tilda. – Jeśli Jerome przejmie firmę, zablokuje fuzję z przedsiębiorstwem mojego ojca, co odbije się na pracownikach Riley Biotech. Marcus, weź to pod uwagę. Teraz nie chodzi tylko o ciebie.
– Pogadaj z babcią. Ten pasztet to nie moje dzieło.
– Kup nam trochę czasu – poprosiła. – Osiemset osób w Riley Biotech liczy, że ochronię ich byt. Postaraj się. Trzymaj Jerome’a w niepewności. Pamiętaj, że zostawiasz sobie furtkę. Małżeństwo nie będzie trwać wiecznie. Pokażę ci kontrakt, jaki zawarliśmy z Calebem. Zmodyfikuj go według swojej woli.
– Nie będę tańczył, jak mi babcia zagra – oświadczył Marcus. – To poniżające.
– Tak samo jak zwolnienie z pracy – wtrąciła Gisela.
– Posłuchaj – zaczęła Maddie – nigdy nie chciałeś się żenić, tak? To małżeństwo na niby, więc nie oddajesz niczego, co dla ciebie ważne.
– Tylko dumę, honor i integralność.
Gisela przewróciła oczami.
– Mnie kuzyni wyswatali z Hectorem na ślubie wuja Luiza. Dwa dni później się zaręczyliśmy. Od trzydziestu lat jesteśmy zgodnym małżeństwem, jeśli nie liczyć jego chrapania. Czym moja sytuacja różni się od tej?
– Przynajmniej masz pewność, że każda osoba zatrudniona do specjalnych projektów przez MossTech jest prześwietlona na wszystkie sposoby – namawiała Maddie.
– Czy babcia zażądała badania DNA? Zaświadczenia od dentysty? Raportu o stanie zdrowia?
– Nie rozmawiałam o tym z panią Moss. To są wszystko miłe, godne szacunku młode kobiety, więc bądź uprzejmy. – Gisela wyjęła arkusz papieru i szafirową torebkę na prezenty. – Nie mam kapelusza, ale możemy użyć torebki Diora po perfumach J’adore, które dałeś mi na urodziny. A przy okazji, uwielbiam ten zapach.
– Cieszę się – odparł ponurym głosem. – Nie wystarczyły jednak, żeby zatrzymać cię w moim obozie. Co mam ci ofiarować? Perły? Krew prosto z serca?
– To wszystko służy najlepszym interesom, więc nie dramatyzuj – skarciła go Gisela. – Wiesz, że razem z tobą Jerome wyrzuci twój personel. Od tygodni rozsyłamy podania i życiorysy. Stres bardzo negatywnie wpływa na morale zespołu.
O tym nie pomyślał. Był w szoku.
– Wykluczone! – zawołał. – Dlaczego miałby to robić? Gdyby cię zwolnił, strzeliłby sobie w stopę. Na wylot znasz to miejsce. Wszystkie nasze operacje, naszych inżynierów, naszą historię, laboratoria we wszystkich zakątkach świata. Jerome byłby szaleńcem, gdyby się ciebie pozbył!
– On mi nie zaufa. – W głosie Giseli brzmiała nuta rezygnacji. – Zwolni nas oboje. A ja miałam nadzieję dotrwać tu do emerytury. Nie chcę w tym wieku szukać nowej roboty, więc nie tylko twój los leży na szali, okej? Sebastian! – zawołała. – Przynieś mi jakieś nożyczki!
Młody asystent przybiegł z nożyczkami w dłoni. Z ciekawości oczy niemal wychodziły mu z orbit.
Gisela wręczyła mu arkusz.
– Potnij to na paski i wrzuć do tej torebki.
Sebastian przebiegł oczami listę nazwisk.
– To losowanie narzeczonej?
Marcus aż się skrzywił.
– Cały sekretariat wie o tym cyrku?
– Nie twój interes, Sebastianie. – Gisela skruszona spojrzała na Marcusa. – Musiałam popytać o stan cywilny kandydatek. Starałam się być dyskretna, ale…
– Rozumiem – uciął.
Sebastian pomachał paskiem papieru.
– Nix Barb Jennings. Na konferencji w Vegas poznała kogoś. Teraz ma rozmarzony wzrok i ciągle chichocze.
– Dzięki za info.
Gisela wyjęła mu z ręki pasek i wrzuciła go do kosza. Sebastian włożył pozostałe paski do torebki Diora i postawił ją na biurku przed Marcusem.
– Dzięki, Sebastianie. – Gisela odprawiła chłopaka.
– Mam wyciągnąć karteczkę z nazwiskiem, pójść do nieznajomej kobiety i poprosić, żeby za mnie wyszła, tak? – zapytał Marcus.
– Tak – odpowiedziały unisono.
– Braciszku, posłuchaj – zaczęła Maddie. – Jeśli ktokolwiek na świecie może to zrobić, to tą osobą jesteś ty. Nie chcę, żeby to zabrzmiało banalnie, ale jesteś bogaty, inteligentny i obłędnie seksowny. Bez względu na aspiracje zawodowe kobiety nie są obojętne na takie cechy.
– Uwielbiasz ten dreszczyk niepewności, co? – odezwała się Tilda. – Dlatego uprawiasz sporty ekstremalne. Potraktuj to tak samo. Zobaczysz, dokąd cię to zaprowadzi.
– Najchętniej na koniec świata – mruknął.
– Flaki sobie dla ciebie wypruwałam – ciągnęła Gisela. – Jesteś mi coś winien. Przynajmniej spróbuj, zanim wysadzisz w powietrze samolot z nami na pokładzie.
– Nie grajcie na moich wyrzutach sumienia – obruszył się. – Nie ja siedzę za sterami.
Gisela wyciągnęła rękę z torebką w jego stronę.
– Dla reszty z nas to niczego nie zmienia. Nie boję się narazić szefowi, bo i tak mnie zwolnią. Ciągnij.
Zaklął w duchu. Zepchnęły go do narożnika i wiedziały o tym. Włożył rękę do torebki i w niej pogrzebał.
– Przestań grać na zwłokę – zirytowała się Maddie.
– Przestań zrzędzić – odciął się i wyciągnął pasek.
– Kto to? – zapytały chórem.
Spojrzał na nazwisko.
– Eve Seaton. Nigdy o niej nie słyszałem.
Tilda głośno wciągnęła powietrze w płuca.
– A ja tak. Caleb mówił o niej. Wszyscy chcieli ją zaangażować, ale ją interesowała tylko umowa krótkoterminowa. Caleb ma nadzieję, że zmieni zdanie.
– Specjalność?
– Genetyka. – Gisela zaczęła z zawrotną szybkością stukać w klawiaturę. – Mówią, że jest obłędnie inteligentna. Zaangażowali ją na szefową zespołu badającego sekwencję genomu jakiegoś grzyba atakującego korzenie czegoś tam. Och, jest. Doktor Eve Seaton. Spójrzcie.
Marcus stanął za jej plecami i spojrzał na ekran. Na zdjęciu Eve miała ciemne włosy zaczesane do tyłu i albo związane w kucyk, albo splecione w warkocz, albo upięte w kok. Nosiła okulary w czarnej oprawie i biały kitel laboratoryjny, który zlewał się z białym tłem, dlatego twarz i dłonie zdawały się unosić na morzu bieli. Nachylił się bardziej. Jej oczy przyciągały go mimo okularów, które w dziwny sposób wcale nie stanowiły bariery. Duże, głęboko osadzone, żywe, szare z jasnymi refleksami. Pełne spokojnego wyzwania.
Nagle zorientował się, że trzy kobiety wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
– Na pewno jest tak bystra jak ty, o ile nie bystrzejsza. – Maddie przybrała ironiczny ton młodszej siostry. – Może powinieneś spróbować drugi raz.
– Przestań pastwić się nade mną – burknął. – Nie jesteśmy w przedszkolu. – Odpowiedział mu stłumiony chichot. Miał ich dość. – Później porozmawiamy.
– Zaczekaj! – Gisela kliknęła myszą. – Jest w laboratorium genetyki, pokój czterysta pięćdziesiąt. Weź to. – Ze stosu dokumentów wyjęła papierową teczkę. – To wszystko, co udało mi się znaleźć na jej temat. Dyplomy, CV, członkostwo w organizacjach, publikacje. W zamian za tę przysługę możesz urzeczywistnić jej marzenia. Hm?
Wziął teczkę. Pozbycie się trzech kobiet z gabinetu bez użycia przemocy fizycznej wydawało się niemożliwe, dlatego wyszedł. Gdy mijał kolejne stanowiska w otwartej przestrzeni biurowej, pracownicy odwracali głowy, doskonale wyczuwając jego nastrój.
Tylko Sebastian nie zwietrzył niebezpieczeństwa.
– Jak było? Kogo pan wyciągnął? – zawołał.
Marcus wycelował w niego palec wskazujący.
– Ani. Słowa. Więcej.
Chłopak skulił się w sobie i wymamrotał przeprosiny.

Wyszedł na dziedziniec wewnętrzny kompleksu biurowego. Musiał odetchnąć świeżym powietrzem.
W głowie rozbrzmiewały mu słowa, jakie przed chwilą padły z ust Giseli, Tildy i Maddie.
„Nie jesteś jedynym uczestnikiem tej gry”.
„Na szali leży przyszłość zawodowa wielu osób”.
„Przynajmniej spróbuj, zanim wysadzisz w powietrze samolot z nami na pokładzie”.
Niech szlag trafi babcię za to, że zrzuciła taki ciężar na jego barki. Gdyby chodziło tylko o niego, bez żalu pożegnałby MossTech. Nawet gdyby naraził Caleba na stratę pracy, też by tak zrobił, brat świetnie dałby sobie radę. Przeżywał dobry okres. Był bez pamięci zakochany w Tildzie i małej Annice. Nie posiadał się ze szczęścia, że jego najlepszy przyjaciel, Jack Daly, wrócił i dzięki Maddie, która stała się miłością jego życia, został oczyszczony z zarzutów. Wszechobecne szczęście i miłość wprawiały go w stan śpiączki cukrzycowej.
Ale świadomość, że Gisela i cała reszta zostaną zwolnieni… Psiakrew, zaklął w duchu. Co z pracownikami Riley Biotech ojca Tildy?
Zatrzymał się pośrodku dziedzińca obok fontanny. Woda spływała po błyszczącej kuli z czarnego granitu. Otworzył teczkę. W środku były artykuły z pism naukowych. Nazwisko Eve zawsze figurowało na pierwszym miejscu.
Jego wzrok przykuło zdjęcie Eve odbierającej nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie biotechnologii. Uśmiechnięta, otoczona rozpromienionymi kolegami, trzymała kryształową statuetkę. Ma na sobie haftowaną grafitową suknię o kroju chińskiej tuniki z wysoką stójką. Dopasowaną, podkreślającą figurę. Całkiem niezłą.
Nagrodę przyznano za projekt pod nazwą Corzo. Przerzucił dokumenty. Eve z zespołem wyhodowali genetycznie zmodyfikowaną wieloletnią trawę, która nie wymaga przekopywania i absorbuje ogromne ilości dwutlenku węgla z powietrza. Po dwóch latach łąka obsiana corzo może wychwycić więcej dwutlenku węgla z atmosfery niż podobna działka lasu deszczowego, jednocześnie dając bogate w białko nasiona nadające się do jedzenia przez ludzi i zwierzęta. Chmary zagrożonych wyginięciem pszczół zlatywały się do kwiatów. Miły bonus, pomyślał.
Artykuły zebrane przez Giselę podkreślały, że corzo jest nie tylko jadalne, ale na dodatek smaczne. Jeden opisywał współpracę zespołu Eve z lokalnymi piekarzami, którzy opracowali przepisy kulinarne. Inne czasopismo zachwalało wakacyjną trasę połączoną z degustacją produktów powstałych na bazie corzo i publikowało zdjęcie Eve z zespołem zgromadzonym wokół stołu zastawionego koszami z chlebem, bułeczkami i makaronami. Na innym Eve krakersem nabiera pastę serową z miseczki, na jeszcze innym podnosi do ust ciasteczko.
Miły uśmiech. Ładne pełne wargi. Wysoka. Zgrabna. Wyjął komórkę i wybrał numer Giseli.
– Czy projekt Eve Seaton ma sponsorów? – zapytał.
– Miał, ale w zeszłym roku stracił z jakiegoś powodu – usłyszał. – Świetny projekt, prawda?
– Tak. Dzięki.
W jego kieszeni zabrzęczała druga komórka. Zaklął. Żałował, że nie zostawił jej w szufladzie biurka. Służyła mu tylko do kontaktów z kobietami, z którymi umawiał się na seks. Ostatnio, gdy rozeszły się plotki o tym, że musi się ożenić, zaczęły wydzwaniać do niego byłe partnerki.
Spojrzał na ekran. Teresa Haber. Weekendowa przygoda sprzed kilku miesięcy. Postanowił odebrać.
– Cześć.
– Cześć. – Jej głos miał uwodzicielskie brzmienie. – Doszły mnie szokujące plotki o tym, że babka zmusza cię do małżeństwa. To prawda?
– Tak, ale sprawa już nieaktualna. Miłego wieczoru.
– Czyli kogoś znalazłeś? Kogo?
Zakończył połączenie. Nie jej cholerny interes.
Spojrzał na artykuł i zdjęcie uśmiechniętej Eve. Po drugiej stronie fontanny stał biurowiec, a w nim znajdował się pokój 450. O tej porze dziedziniec był prawie pusty. Eve Seaton pewnie też wyszła do domu, niemniej wszedł do holu z windami i nacisnął przycisk czwartego piętra.
Winda stanęła, drzwi rozsunęły się, do kabiny, którą opuścił, weszło kilka osób. Przeszedł prawie pustym korytarzem do drzwi z numerem 450. Były zamknięte.
Nagle zobaczył wysokiego mężczyznę o azjatyckich rysach, który właśnie wychodził z pomieszczenia czystego.
– Przepraszam. Szukam Eve Seaton.
– Jest w clean roomie.
– Dziękuję. – Stanął i przez szybę patrzył na swoją przyszłą żonę, nieświadomą, że jest obserwowana.

Przystojny miliarder Marcus Moss prowadzi beztroskie życie. Czas spędza na rozrywkach, uprawia ryzykowne sporty. Nieoczekiwanie spada na niego wiadomość, że aby nie stracić pakietu kontrolnego akcji, musi spełnić warunek założycieli firmy i ożenić się przed trzydziestym piątym rokiem życia. On, który z żadną kobietą nie spędził więcej niż dwa dni! Stawka jednak jest wysoka i Marcus zgadza się na ślub – na papierze. Los wiąże go z Eve Seaton, genetyczką poszukującą inwestora do start-upu. Podpisują umowę biznesową i małżeńską. Nie mają nic do stracenia, za to wiele do zyskania. Proste? Owszem, choć nie przewidzieli, że już pierwszej nocy zostaną kochankami...

Narzeczona z Ameryki

Amanda McCabe

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 625

ISBN: 9788383420714

Premiera: 08-11-2023

Fragment książki

Panny Wilkins, bogate Amerykanki, zostały wysłane do Anglii, by dobrze wyjść za mąż. Dwie odnalazły tu miłość, ale Violet zniechęca wszystkich zalotników. Jej pasją jest fotografia, marzy o wystawie swych prac lub wydaniu ich drukiem. Kiedy dowiaduje się, że rodzice już wybrali dla niej męża, czuje się jak w pułapce. Na szczęście mieszkający w sąsiedztwie książę Charteris prosi, by przez jakiś czas udawała jego narzeczoną. Violet chętnie się zgadza, bo choć książę uchodzi za nudziarza, to cieszy się nieposzlakowaną opinią. Planowali spokojny związek na pokaz, dlaczego zatem udawanie zakochanych sprawia im coraz więcej radości?

Powrót kochanka

Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1200

ISBN: 9788383420080

Premiera: 08-11-2023

Fragment książki

Gdyby Timoney George nie czuła się wewnętrznie martwa, niemal z przyjemnością jadłaby wystawną kolację dzień przed ślubną farsą. Niemal.
Na wigilijnym przyjęciu dzień przed jej ślubem panowała odpowiednio radosna atmosfera.
Wytworni, wysoko postawieni goście byli zbyt dobrze wychowani, żeby rzucić jakąś niestosowną aluzję do przeszłości. Zarówno pan młody, jak i jego dwie byłe żony należały do tego samego kręgu elity. Każde z nich mogłoby objąć prestiżowe stanowisko w Białym Domu albo opanować światowe giełdy, nie wspominając o oddziedziczonych tytułach.
Wszyscy liczyli się z jej wujem, którego nieograniczone ambicje dorównywały jego mniemaniu o sobie, równie wysokiemu jak u pana młodego.
Tym gorzej dla wyuzdanej narzeczonej – pomyślała Timoney w przypływie dawnego sarkazmu.
Stłumiła wszelkie uczucia. Swoje już przeżyła.
Rozejrzała się po holu rodzinnego domu, przekazanego jej wujowi po śmierci ojca Timoney. Tego wieczora wyglądał jak patetyczna świąteczna pocztówka. Ponura zwykle, znacznie młodsza od męża ciotka Hermione prześlicznie go ozdobiła. Timoney podejrzewała, że jej posępne usposobienie wynika z permanentnego niedożywienia. Uważała bowiem kościstą figurę za szczyt elegancji, o czym często przypominała swym znacznie okrąglejszym nastoletnim córkom. Pewnie miała trochę racji, zważywszy, że wystające obojczyki często pełnią funkcję wieszaków na drogie ubrania na pokazach mody.
W każdym razie miała dobry gust.
Przy bardziej romantycznym podejściu Timoney uznałaby, że Hermione wykorzystała jedyną okazję do wyrażenia siebie. Chuda, małomówna żona znienawidzonego wuja Olivera nie miała ich w życiu zbyt wiele. Jednak logika podpowiadała, że lubiła dekoracje, ponieważ sama pełniła głównie funkcję ozdoby. Jej rola polegała na zadowalaniu męża, prawdopodobnie z takim skutkiem, że szukał przyjemności gdzie indziej, zostawiając ją samą z poinsecjami i wiecznie zielonymi roślinami.
Timoney powiedziała sobie, że powinna się od niej uczyć, zwłaszcza że wkrótce sama zostanie czyimś trofeum, aczkolwiek ze skazą, co wuj jej nieustannie wypominał.
Zerknęła na narzeczonego. Z zadowoleniem stwierdziła, że po kolejnej nieprzespanej nocy nadal nic nie czuje jak wtedy, kiedy wuj oznajmił, że jej przyszłość została ustalona. Albo wyjdzie za jego partnera w interesach, albo zostanie wykluczona z rodziny.
Nie przepadała za swymi krewnymi na tyle, żeby ich utrata ją załamała, ale po śmierci rodziców i ciężkim zawodzie miłosnym nie znalazła w sobie siły, żeby porzucić to, co jej pozostało. Wiedziała też, że rodzice nie darowaliby jej buntu. Zawsze mawiali, że choć Oliver ma swoje wady, należy wierzyć, że robi to, co uważa za najlepsze.
Timoney nie widziała na to żadnych dowodów, ale tylko tyle mogła zrobić po swym skandalicznym postępowaniu, które zdaniem wuja skalało dobre imię rodu na zawsze.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że aż tak bardzo nie zależy mu na jej reputacji. Kogo obchodziło zachowanie osieroconej córki dawnego spadkobiercy? George’owie od dawna posiadali fortunę i w przeciwieństwie do innych zdołali ją zachować. Zresztą każdy angielski ród z choćby kroplą szlacheckiej krwi miał swoją czarną owcę, z upodobaniem szokującą brukową prasę i najbliższych. Oliver używał tylko wymówki, by sprawować absolutną władzę jako głowa rodziny.
Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Nie określiłaby wprawdzie Juliana Browninga-Case’a jako miłego, ale nie był otwarcie złośliwy. Trzy razy starszy od niej, nie znieważał jej tak jak wuj. W dodatku robił wrażenie podatnego na choroby serca.
Miesiąc wcześniej, przed zaręczynami, ciotka Hermione w rzadkim u niej przypływie życzliwości szepnęła jej, że Browningowie zwykle nie żyją długo. W przeciwieństwie do męża zauważyła bowiem, że Timoney wzdrygnęła się w progu. Pewnie dlatego, z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu, zaoferowała parę słów na pocieszenie:
– Osoba zawierająca małżeństwo z rozsądku musi myśleć praktycznie. Należy rozważyć swoje perspektywy: wykluczenie albo radości małżeńskiego życia w aktualnie dostępnej formie.
Tylko ten jeden, jedyny raz Hermione wystąpiła w roli zastępczej matki. I dobrze, bo Timoney wolała nie wspominać zmarłych rodziców. Choć od ich śmierci minęły trzy lata, nie przebolała straty. Za szybko, za gwałtownie odeszli.
Ich śmierć i następujące jeden po drugim straszliwe, nieodwołalne wydarzenia, diametralnie odmieniły jej życie. Podejrzewała, że gdyby jeszcze była w stanie cokolwiek odczuwać, kompletnie by ją załamały.
Z pewnością zabolałby ją powrót do domu, w którym kiedyś przeżyła szczęśliwe chwile. Każdy zakątek starych pokoi przypominał, jak biegała po tych korytarzach, jakby rozświetlonych miłością rodziców do siebie nawzajem i do jedynej córki.
Tuż przed dwudziestymi urodzinami otrzymała wiadomość, że oblodzona marcowa droga odebrała życie jej najbliższym setki kilometrów od starego dworu ukrytego wśród żywopłotów i kamieni.
Wuj Oliver nie tracił czasu. Jako nowa głowa rodziny został zarządcą fortuny George’ów i funduszu powierniczego Timoney do dnia jej dwudziestych ósmych urodzin. Nie życzył sobie utrzymywać jej do tego czasu.
Dwa tygodnie po pogrzebie jej rodziców ściągnął ją z ukochanej szkoły średniej we francuskich Alpach. Gdy wróciła do domu, który już uznał za własny, poinformował ją, że przez najbliższych osiem lat będzie wypełniać jego wolę, zdana na jego łaskę. A na nieszczęście Timoney, nie przepadał za działalnością dobroczynną.
Mimo wszystko zaoferował jej wybór: albo wyjdzie za mąż zgodnie z jego wolą, jako że przez osiem lat nie będzie z niej miał żadnego pożytku prócz ewentualnego zabawiania jego bogatych znajomych i korzystania z ich pieniędzy i przywilejów, albo niech sama sobie radzi w świecie.
Doprowadził ją do pasji. Naprawdę myślał, że może traktować współczesną dwudziestoletnią dziewczynę jak średniowieczną dwunastolatkę?
Powiedziała mu bez ogródek, co o nim myśli, i wyjechała do Londynu. Wzięła pierwszą posadę, jaką znalazła, w dziale PR korporacji, o której nic nie wiedziała. Na szczęście nie wymagano od niej żadnych kwalifikacji. Nie kazano jej sprzedawać produktów tylko organizować przyjęcia. Dobrze, że miała koneksje, które bardziej interesowały przedsiębiorców w garniturach niż fachowe umiejętności. Wystarczyły jasne włosy i możliwość ściągnięcia osób o odpowiednich nazwiskach, żeby przyciągnąć prasę.
Przeżyła wspaniałe półtora roku. Dzieliła domek w centrum Londynu z kilkoma dziewczynami, które znała ze szkoły. Wszystkie zostały wysłane w świat przez głowy rodzin w nikłej nadziei, że udowodnią swoją przydatność. Wszyscy jednak wiedzieli, że za pięć czy dziesięć lat fundusze zaczną wypłacać im pieniądze i już więcej nie będą musiały robić niczego użytecznego. Wszystkie odgrywały tę samą farsę, balując w najmodniejszych zakątkach rozrywkowego Londynu. Liczyły dni do czasu, kiedy będą mogły przestać udawać.
Wtedy Timoney myślała, że może lepiej byłoby nie wiedzieć, że po określonej dacie znikną wszelkie materialne troski, zwłaszcza że nie mogła poprosić tatusia, jak jej koleżanki, żeby zapłacił za nią jakiś rachunek.
Później poznała Cretego Asgara i przestała myśleć o jakiejkolwiek przyszłości bez niego.
Nawet teraz, siedząc przy stole w towarzystwie nadzianych snobów, którymi tak gardził, ledwie zdołała powstrzymać dreszcz.
Tamtą pamiętną noc dzieliła od tej gruba linia. Od początku wszystko zmierzało do katastrofy, ale niczego nie przeczuwała. Nie chciała wiedzieć o niczym. Interesował ją tylko Crete.
Dobrze, że wyrwał i podeptał jej serce. Dzięki temu nie biło już zbyt mocno. I nie groziło pęknięciem. Mogła stać tu, dzień przed ślubem z człowiekiem, którego prawie nie znała, i gratulować sobie, że niewiele czuje.
Po sześciu miesiącach burzliwego romansu Crete brutalnie z nią zerwał.
To bezbarwne słowo opisywało dramatyczną scenę w jego nowoczesnym apartamencie z betonu i stali nad Tamizą, gdzie odebrał jej wszystko, porwał na strzępy i podpalił.
Tłumaczyła sobie, że lepiej, że nie zostało jej nic do stracenia.

Głos wuja przywrócił ją do teraźniejszości, na przyjęcie, wydane rzekomo na jej cześć. Nie zauważyła, kiedy dobiegło końca, ale goście musieli kiedyś wyjść, bo widziała przed sobą tylko ulubioną tapetę na ścianie. Tym razem widok jasnego oświetlenia i świątecznych dekoracji nie ogrzewał jej tak jak dawniej. Równie dobrze mogłaby patrzeć na popiół.
– Mam nadzieję, że nie ogarnęły cię wątpliwości? – zagadnął Oliver.
– Nie, wuju. Przecież zabroniłeś mi myśleć – odparła lodowatym tonem.
Olivier tak mocno ścisnął jej łokieć, że zabolało, ale nawet się nie skrzywiła, żeby nie dać mu satysfakcji.
– Julian narzekał, że odrzuciłaś jego propozycję wypicia czegoś przed snem wczoraj wieczorem, mimo że wszystko zostało ustalone – wyszeptał jej do ucha.
To oznaczało, że rozkazał jej dać narzeczonemu przedsmak tego, co kupuje.
– Nie widzę powodu do pośpiechu. Wkrótce za niego wyjdę – odparła, patrząc mu prosto w oczy, doskonale obojętna na jego pełne odrazy spojrzenie.
– A cóż to za skarby nagle chronisz? – zakpił bezlitośnie. – Jesteś wybrakowanym towarem, Timoney, naznaczonym wszędzie odciskami palców tego kretyna. Bez żenady wisiałaś na jego ramieniu, a on nie krył fizycznego charakteru waszego związku. Widać go na każdym zdjęciu w prasie. Jak śmiesz teraz zakładać płaszcz fałszywej skromności?
Timoney demonstracyjnie wyswobodziła łokieć z jego uścisku.
– Nie chodzi o przyzwoitość, wuju. To strategia. Po co dawać wszystko za darmo przed ślubem? A jeżeli go rozczaruję? – Wzruszyła ramionami, jakby dyskutowali o kursach akcji na giełdzie. Tak zresztą postrzegała tę rozmowę. – Ze skazą czy nie, po co miałby płacić pełną cenę, skoro dostał towar po obniżonej?
Gdyby już nie była załamana, ta zimna, handlowa wymiana zdań by ją załamała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej przyszły, podstarzały mąż niecierpliwie oczekuje nocy poślubnej. Dawał to jasno do zrozumienia od momentu poznania na jednym z koszmarnych wieczorków u wuja, wkrótce po tym, jak wróciła jak niepyszna do rodzinnego gniazda, liżąc rany.
Właściwie nie tyle lizała, co usiłowała udawać, że nadal żyje, po tej nocy, w której Crete obrócił jej życie w gruzy.
Wujowi wystarczyło kilka tygodni, by nakłonić ją do małżeństwa, które przyniosłoby mu najwięcej korzyści.
Grzmiał, że przyniosła wstyd rodzinie, że plama na honorze skala jego własne trzy córki, jeżeli pozwoli Timoney dalej spadać na dno.
Jego zdaniem to, że pozwoliła, by uwiódł ją i porzucił ktoś, kim gardził za to, że samodzielnie doszedł do bogactwa w przeciwieństwie do dziedziców fortun, jakim sam został, stawiało ją na równi z narkomanami czy alkoholikami z ulicy. Oliver nie postrzegał uzależnień jako choroby. Uważał je za wolny wybór. Co innego dyskretne połykanie pigułek, które pozwalały żonom bogaczy przetrwać w małżeństwach z rozsądku, a co innego pokazywać słabości, jak Timoney.
O jej fascynacji nieodpowiednim kochankiem pisało zbyt wiele gazet, chętnie czytanych przez przyjaciół Olivera.
– I co dalej? – wrzeszczał podczas rodzinnej kolacji tydzień po jej powrocie.
Zapytał nawet ze zgrozą, czy zostanie modelką, który to zawód uważał niemal za rodzaj prostytucji.
– Przyjmuję twoje słowa za komplement, wuju – odparowała Timoney w odruchu dawnego buntu. – Nie przypuszczałam, że tak wysoko cenisz mój wygląd.
Zarobiła na uderzenie w policzek. Co gorsza, Oliver zaczął kombinować, jak najlepiej wykorzystać jej urodę.
– Jesteś kopią swojej matki – stwierdził niewiele później, zgodnie z prawdą.
Coraz bardziej ją przypominała. Myślała o tym ze smutkiem. Odziedziczyła po niej jasne włosy, szeroki uśmiech i spiczasty podbródek. Niestety Crete zadbał o to, żeby jej oczy nie błyszczały radością, jaka zawsze rozświetlała spojrzenie mamy.
Obok niej Oliver nadal rozważał jej słowa. Prawdopodobnie uznał, że tym razem postąpiła zgodnie z jego interesami. Wiedziała jednak, że nie na długo zyskała spokój. Wystarczyło, żeby odetchnęła zbyt głośno, żeby znów go rozzłościć.
– W takim razie już pójdę – zasugerowała. – Jutro czeka mnie długi dzień.
I wyjątkowo ciężki – dodała w myślach.
– Jutrzejszej nocy zajmiecie z Julianem apartament dla gości – poinformował. – Nie chce podróżować po przyjęciu. I wolałbym nie usłyszeć narzekania, że małżeństwo nie zostało skonsumowane – dodał na koniec.
– Szkoda, że nie możemy zgromadzić wszystkich, żeby obejrzeli prześcieradła po nocy poślubnej – skomentowała Timoney z przekąsem.
– Po co? To ceremonia dla dziewic, a ty jesteś zepsuta do szpiku kości przez tę bestię.
Timoney wspominała, jakich słów wtedy użył, gdy z nieobecnym uśmiechem opuszczała własnych gości, zimnych jak ciotka Hermione, okrutnych jak sam Oliver albo zadufanych w sobie jak jej przyszły mąż. Niewątpliwie będą wznosić toasty do późnych godzin. Miała nadzieję, że wypiją na tyle dużo, że nie dojdzie do zapowiadanej konsumpcji.
– Do jutra, moja droga – pożegnał ją Julian, zbyt radośnie jak na jej gust, gdy mijała go po drodze.
– Do jutra – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Niedługo będzie pod nim leżała. Lepiej znosiła tę myśl, gdy dotyczyła bliżej nieokreślonej przyszłości niż następnej nocy.
Timoney wkroczyła na pierwszy stopień schodów prowadzących do sypialni na górze. Nagle pod wpływem nieokreślonego impulsu zmieniła kierunek i pobiegła do zimnych ogrodów.
Doskonale wiedziała, że zrobi to, co inne żony niekochanych mężów. Zamknie oczy i będzie myśleć nie o Anglii, ale o mężczyźnie, który odcisnął na niej tak głębokie piętno, że do końca życia będzie czuła go w sobie przy każdym zaczerpnięciu oddechu.
Dobrze, że po drodze zgarnęła płaszcz, bo noc była zimna. Ogród wyglądał tajemniczo we mgle, zwłaszcza gdy przeświecał przez nią księżyc.
Gdyby pozwoliła sobie cokolwiek odczuwać, pewnie nie ustałaby na nogach. Padłaby wśród grządek, na których kwiaty zakwitną na wiosnę, długo po tym, jak skamienieje i zamrze w tym małżeństwie. I po tym, jak Julian zabierze ją do siebie, wypróbuje i dołączy do swojej słynnej kolekcji posągów, często opisywanych w przewodnikach, jak twierdził.
Nie upadła jednak na zamarzniętą ziemię tylko włożyła ciepły płaszcz, usiadła na pierwszej kamiennej ławce, jaką znalazła, i zamknęła oczy.
Usiłowała nie myśleć o Cretem i ostatniej wspólnej nocy, ale to ostatni wieczór, gdy mogła o nim pomyśleć jako o jedynym wydarzeniu w jej życiu. I ciele.
Następnego dnia przejdzie do historii. Dlatego w końcu dała za wygraną i pozwoliła sobie na przeżycie szoku, rozpaczy, przerażenia i rezygnacji, bo nic nie mogła zmienić.
Crete Asgar wtargnął w jej życie jak pożoga i wypalił ją do cna. Nie zostawił po sobie nic prócz popiołu i zgliszczy.
Pamiętała wszystko: każde dotknięcie ręki, pierwszy uśmiech, który odmienił jej życie, pocałunek, który skradł jej serce.
Oddała mu dziewictwo, a on w zamian ją zniszczył.
Sprawił, że czuła i robiła nieprawdopodobne rzeczy. Nadal budziła się rozpalona, z jego smakiem w ustach i tak mocno bijącym sercem, że aż bolało.
Czasami śniła, że nadal z nim mieszka, że jego żar rozświetla cały apartament, że zmiękcza twarde kontury i kanty surowych wnętrz samym gorącym spojrzeniem. Znów trzymał ją w ramionach, znów zagarniał ją całą.
– Okropnie mnie rozpraszasz – powiedział jej kiedyś.
Naiwnie uznała te słowa za komplement, bowiem niełatwo skupić na sobie uwagę człowieka, który sam doszedł do majątku, całkowicie skoncentrowanego na jedynym życiowym celu. Opuścił rodzinę ojca, gdy tylko doszedł do pełnoletniości, żeby żyć na własny rachunek. Nikt nie potrzebował bękarta, żywego dowodu zdrady.
Cretego Asgara nie obchodziło, czy ktoś go chce. Interesowały go tylko wpływy i pieniądze.
Zbicie fortuny zajęło mu pięć lat. Pomnażał ją potem wielokrotnie. Nikt nie potrafił odgadnąć wielkości jego majątku, choć wszystkich ciekawiła.
Nie powinna sobie wyobrażać, że ktoś taki jak on lubi, gdy coś lub ktoś go rozprasza.
Timoney nadal siedziała z zamkniętymi oczami na zimnej ławce, gdy jej serce znów zaczęło mocno bić. Gdyby sobie na to pozwoliła, niemal czułaby, jak zimowe powietrze gęstnieje od panującego między nimi napięcia.

Tamtej noc, siedząc przed modnym londyńskim klubem, szukała znanych nazwisk na kolejne przyjęcie w firmie. Nie pamiętała nawet, w jakim celu je organizowano. Podniosła wzrok, gdy wyczuła przed sobą obecność mężczyzny.
Doskonale pamiętała czarne włosy, aroganckie spojrzenie lśniących, błękitnych oczu, wysoki wzrost i doskonałą sylwetkę. Spędziła życie wśród takich przystojniaków jak on, ale był śmielszy, dzikszy, jakby niósł ze sobą burzę. Widziała to w szerokości jego ramion, w ostrych rysach twarzy. Stanowił doskonałą mieszankę cech greckiej matki i skandynawskiego ojca.
Patrzenie na niego przypominało starożytny rytuał z biciem bębnów i ekstatycznymi tańcami podczas nowiu. Odbierała wymianę spojrzeń jako coś… nieprzyzwoitego, coś zbyt cennego i osobistego, żeby przeżywać to na londyńskiej ulicy.
Dostrzegła pulsującą tętnicę na szyi i błysk w błękitnych oczach.
Wyciągnął rękę i pogładził ją po żuchwie, jakby sprawdzał, czy naprawdę istnieje.
Była zgubiona. Możliwe, że nigdy się nie odnajdzie.
Wymamrotał pod nosem przekleństwo. Wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem na imprezę.

Porzucona przez ukochanego, Cretego Asgara, Timoney George zgadza się na zaaranżowane przez wuja małżeństwo ze znacznie starszym mężczyzną. Dzień przed planowanym ślubem, w wigilię Bożego Narodzenia, nieoczekiwanie zjawia się u niej Crete. Chce ją nakłonić do zerwania zaręczyn. Timoney odmawia, bo choć nadal kocha Cretego, to wciąż nie słyszy od niego słów miłości. A jednak on jest zdeterminowany, żeby nie dopuścić do ślubu Timoney…

Przyjęcie na greckiej wyspie, Nagroda za marzenia

Carol Marinelli, Annie West

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1202

ISBN: 9788383420264

Premiera: 02-11-2023

Fragment książki

Przyjęcie na greckiej wyspie – Carol Marinelli

– Musimy porozmawiać.
Costa Leventis nawet nie podniósł głowy znad komputera, gdy Galen stanął przy biurku.
– Nie teraz.
Był sobotni poranek, ale obaj od rana siedzieli w pracy.
– Dlaczego nadal nie zatrudniłeś asystentki? – Galen nie zamierzał ustąpić.
– Twoja mi w zupełności wystarcza.
Obiegowy żart od jakiegoś czasu był także kością niezgody pomiędzy mężczyznami. Obaj dzielili biurowiec w Kolonaki, stylowej dzielnicy Aten. Galen prowadził firmę technologiczną, a Costa imperium nieruchomości. Nie byli nawet przyjaciółmi, za to obaj pochodzili z wyspy Anapliró i mieli pomysł oraz plan, jak się dorobić.
Na początku zrzucili się na niewielkie biuro w zamożnej okolicy. Dobry adres pozwolił zwiększyć wiarygodność ich firm i napędził nowych klientów. Układ funkcjonował na tyle dobrze, że teraz byli współwłaścicielami biurowca w stylowej dzielnicy Aten, Kolonaki, a każdy z nich dysponował o wiele większym majątkiem, niż mogli sobie wyobrazić w czasach, gdy zakładali działalność.
– Dlatego właśnie musimy porozmawiać. Niedługo Kristina idzie na urlop macierzyński i…
– Jest w ciąży? – przerwał mu Costa.
– W siódmym miesiącu! – huknął oburzony Galen.
– Jak będziesz zatrudniał nową asystentkę, wybierz kogoś o milszym usposobieniu.
– Nie prosiłem o radę – zirytował się Galen. – Rozmawiałem z Kristiną o tym, jak będzie wyglądać jej praca po powrocie z urlopu, i niestety ty jesteś największym problemem. Powiedziała, że ma dość obsługiwania długiej listy twoich kochanek.
– Bardzo rzadko ją proszę, żeby wysłała komuś kwiaty albo odwołała rezerwację stolika.
– Zadzwoniłeś do niej w zeszłą sobotę i zleciłeś kupno biletów na samolot, zarezerwowanie pokoju w twoim ulubionym hotelu w Londynie oraz załatwienie prywatnego stolika w barze.
– Przykro mi, ale czasami coś się pojawia w ostatniej chwili. W każdym razie nie miało to związku z moimi kochankami – odparł z przekąsem.
– Kristina pracuje dla mnie. Nie płacisz jej ani grosza! Zatrudnij wreszcie asystentkę, zamiast ciągle się nią wyręczać! Wszędzie tylko te wirtualne boty i ani jednego żywego człowieka, przez którego można się z tobą skontaktować.
– To ja wybieram, z kim chcę się kontaktować – odparł Costa, który niezwykle cenił sobie prywatność. Dlatego nie chciał zatrudniać na stałe kogoś, kto grzebałby w jego prywatnych sprawach, wiedział, gdzie aktualnie przebywa i tak dalej. – A tak przy okazji, dlaczego Kristina nie zgłaszała tych wszystkich problemów, kiedy szukała miejsca na swoje przyjęcie zaręczynowe?
Galen milczał, więc Costa sam odpowiedział.
– A dlatego, że urządziła je w moim hotelu w Paryżu, i to ja za to przyjęcie zapłaciłem. Potem, kiedy ci powiedziała, że zamierza się zwolnić z powodu stresu spowodowanego ślubem oraz rzekomo nadmiernym obciążeniem pracą z mojego powodu, to również ja zaproponowałem, że moi ludzie w Liechtensteinie pomogą jej w zorganizowaniu uroczystości.
Owszem, Costa czasami zlecał jej do zrobienia to czy tamto, ale zawsze pamiętał, by jej to sowicie wynagrodzić.
Galen zamknął oczy i policzył do dziesięciu.
– Kristina wcale nie jest taka przeciążona, jak ci się zdaje. Dobrze wie, jak wyjść na swoje – stwierdził na zakończenie. Wprawdzie Galen był lepszy w liczeniu, za to Costa umiał przejrzeć prawdziwe zamiary ludzi.
– Po prostu przestań jej zlecać swoje sprawy i tyle.
– Wyślę jej kwiaty i przeprosiny – obiecał.
– Co będziesz teraz robił? Spotykasz się z Ridgemontem? – spytał Galen, zmieniając temat.
Costa zmarszczył brwi, bo Galen nie należał do osób prowadzących gadki szmatki. Zwykle rzadko rozmawiali o bieżących sprawach.
– Prosiłem Kristinę, żeby nie roznosiła plotek.
– To była oficjalna skarga, a nie plotki – odparł Galen. – Podpisujecie w przyszłym tygodniu kontrakt inwestycyjny na Bliskim Wschodzie?
Costa nic nie odpowiedział.
– Po prostu jestem ciekaw, dlaczego spotykasz się z nim dziś wieczorem, skoro negocjacje od tygodni tkwią w martwym punkcie.
– Jesteśmy Grekami – stwierdził Costa obojętnym tonem. – A to oznacza, że robimy biznes, spotykając się twarzą w twarz.
– Ridgemont nie jest Grekiem – zauważył Galen. – A ty od dawna nie spotykałeś się z nim w celach towarzyskich.
– Niektóre tematy lepiej omawia się poza biurem.
– Costa – ostrzegł go Galen. – Nie wiem, co zamierzasz…
– I niech tak pozostanie – przerwał mu, zamykając komputer. Musiał się przygotować do lotu.
– Ostatnia sprzedaż gruntu na Anapliró… Związane z tym opóźnienia… – kontynuował Galen. – Jeśli ja się domyślam, o co w tym wszystkim chodzi, to zaręczam, że Ridgemont też już na to wpadł.
Costa milczał.
– To nieobliczalny szaleniec! – przypomniał Galen.
– Myślisz, że o tym nie wiem?
– Posłuchaj, nie wątpię, że zabezpieczyłeś się od strony prawnej, ale weź pod uwagę, że Ridgemont to rozwydrzony dzieciak w ciele dorosłego, w dodatku furiat. Jeśli zamierzasz go wykiwać…
O masz, nawet Galen się domyślił!
– Wychowałem się na ulicy. Nie musisz się o mnie martwić.
– Mówię tylko, żebyś uważał, co robisz, Costa.
Ale Costa nie potrzebował ostrzeżeń. Od bardzo dawna na siebie uważał i nie zamierzał opuszczać gardy. Costa szczerze nienawidził Erica Ridgemonta, odkąd skończył dziesięć lat. Nikt zresztą o tym nie wiedział. Teraz zaś wybierał się do Londynu, by nareszcie zakończyć z nim porachunki.

Dawno, dawno temu Mary była odważna. Miała to nawet na piśmie!
Zamiatając podłogę w salonie, rozmyślała o uwagach w starym dzienniczku szkolnym, który wczoraj wpadł jej w ręce.

Mary potrafi być bardzo lekkomyślna…
Mary wydaje się mieć skłonności do psocenia…

O tak, dawniej nie brakowało jej animuszu…
– Mary! – Głos Coral, która była jej szefową, wyrwał Mary z zamyślenia. – Chcę z tobą porozmawiać.
– Idę.
Oparła szczotkę o ścianę i ściągnęła frotkę, by poprawić niechlujnie wyglądający blond kucyk. Była niemal pewna, o czym szefowa chce z nią porozmawiać.
Dziś były jej dwudzieste pierwsze urodziny i zwykle przy takich okazjach szefowa organizowała drobny poczęstunek. Ale jak na razie dzień nie zapowiadał się dobrze. Nikt nie złożył jej życzeń. Nawet ojciec nie przysłał jej kartki urodzinowej.
– Bez obaw, nie mam o nic pretensji – zaznaczyła na wstępie Coral, co było pewną nowiną. Zwykle za wszelkie niedociągnięcia w małym londyńskim salonie fryzjerskim wina spadała właśnie na Mary. – Czy masz jakieś plany na dziś wieczór? – spytała Coral, gdy szły zagraconym korytarzem w stronę zaplecza.
– Nie – odpowiedziała Mary w nadziei, że wreszcie zostanie zaproszona do pubu, gdzie po pracy spotykały się fryzjerki, oczywiście te, które cieszyły się względami szefowej. Mary jak na razie nie zaliczała się do tej grupy.
– To świetnie się składa, bo chciałam cię poprosić o przysługę – powiedziała Coral, popychając drzwi prowadzące do pomieszczeń pracowniczych na tyłach salonu.
– Przysługę? – powtórzyła jak echo Mary, spodziewając, że za chwilę zobaczy tort, baloniki i resztę pracowników wykrzykujących „Sto lat”.
Jednak pomieszczenie było puste, a pozostawione na stole brudne kubki przypomniały Mary o czekającym ją jeszcze zmywaniu.
– Jaką przysługę? – zapytała ponownie.
– Jestem wieczorem umówiona na randkę i nie mogłam się z niej wykręcić, choć próbowałam… Chodzi o to, że Costa Leventis przylatuje dziś z Aten. – Zerknęła na Mary i widząc jej zakłopotanie spytała: – Nie mów, że nigdy o nim nie słyszałaś?
– Niestety nie.
Coral westchnęła.
– To ważna, a nawet bardzo ważna persona. Będzie wieczorem na kolacji w… – Tu Coral wymieniła bardzo elegancki hotel w Mayfair i oczy Mary otworzyły się jeszcze szerzej. – Problem polega na tym, że mam już kli… to znaczy inną randkę. Dlatego musisz mnie zastąpić.
– Mam iść na kolację z Costą Le…
– Nie, nie! – Coral zaśmiała się. – Gdyby to był Costa, rzuciłabym wszystko, żeby tam być. Pójdziesz na kolację z Erikiem Ridgemontem, który ma się spotkać z Costą Leventisem.
Mary nie miała pojęcia, kim był Eric Ridgemont, ale zaświeciły jej się oczy, gdy Coral powiedziała, ile dostanie za to pieniędzy. Kwota przekraczała jej tygodniowe zarobki.
Mary co prawda nie miała wielu doświadczeń z mężczyznami, ale nie była naiwna. Jako dziecko kilkakrotnie trafiała do sierocińca i rodzin zastępczych, gdy ojca skazano i zamknięto w więzieniu. To ją nauczyło całkiem sporo o życiu. Stąd zdawała sobie sprawę, że sportowe auto i modne ciuchy Coral nie pochodziły z przychodów salonu.
– To ma być tylko kolacja? – spytała Mary z powątpiewaniem.
– Cokolwiek zechcesz, kochana, Ridgemont ma forsy jak lodu – odpowiedziała Coral. – Słuchaj, wiem, że mówię ci o tym w ostatniej chwili, ale skoro jesteś wieczorem wolna…
– Przykro mi, ale muszę odmówić – powiedziała Mary, potrząsając głową.
– To naprawdę ważne! – Głos Coral zabrzmiał jak groźba.
Nie dla mnie. Mary kusiło, by to właśnie powiedzieć, ale nie chciała kłótni z szefową ani w ogóle z nikim. Miała siedem lat, gdy zmarła jej matka i od tamtej pory miewała napady lęku. Przez większość czasu czuła się, jakby stąpała po cienkiej linie zawieszonej na wysokości, a każdy nieostrożny ruch groził upadkiem. Na dole zaś nie było nikogo, kto mógłby ją złapać i uratować.
Była zupełnie sama.
Salon był nie tylko jej miejscem pracy, ale także domem. Praca tymczasowa przerodziła się w stałą z dodatkowym bonusem w postaci zamieszkania. Zgodziła się, zwłaszcza że skusiła ją także obietnica praktyk, choć tej Coral nigdy nie dotrzymała. Twierdziła, że Mary buja w obłokach i w ogóle nie umie rozmawiać z klientami, a jak już rozmawia, zawsze mówi nie to, co trzeba. Generalnie według szefowej Mary do niczego się nie nadawała.
Nie było to nic nowego dla Mary Jones. Jeszcze gdy była dzieckiem, określano ją jako trudną i dziwną. Po śmierci matki, gdy wpadła w depresję, mówiono, że jest ponurakiem, a kiedy znowu próbowała być przyjazna, nazywano ją zdesperowaną i osaczającą.
Teraz w wieku dwudziestu jeden lat nie miała przyjaciół, kariery ani nawet własnego domu. Mieszkała kątem w salonie fryzjerskim.
– Masz szansę zarobić spore pieniądze – przypomniała Coral. – Pamiętaj też, ile dla ciebie zrobiłam. Dopiero co wczoraj musiałam cię bronić przed dziewczynami, kiedy zginął słoik z napiwkami.
– Nie wzięłam tego słoika.
– Cóż, tego już się pewnie nie dowiemy – stwierdziła Carol. – Zresztą ostatnio dużo rzeczy ginie. Gdyby ktoś się dowiedział o twoim ojcu…
Mary aż się wzdrygnęła i głos Coral złagodniał.
– Jeśli wyświadczysz mi tę przysługę, zapłacę ci dwa razy więcej i dorzucę darmowe strzyżenie.
Ta ostatnia propozycja wydała się Mary nawet kusząca. Mimo że pracowała w salonie fryzjerskim, sama nigdy w życiu nie siedziała w fotelu jako klientka. Jasne, lekko faliste włosy skracała sama i spinała frotką w niski kucyk.
– Naprawdę nie mogę – powiedziała, znowu potrząsając głową.
Coral zignorowała ją całkowicie.
– Przemyśl to jeszcze – powiedziała, wychodząc.
Mary została sama i pierwszą jej myślą było to, że powinna ostrzej zareagować, gdy Coral zarzuciła jej kradzież. Ale zawsze, kiedy ktoś wspominał o kryminalnej przeszłości jej ojca, po prostu zastygała z przerażenia, że na jaw wyjdzie cała prawda. Poza przestępstwami fiskalnymi William Jones miał na koncie jazdę pod wpływem alkoholu i spowodowanie wypadku, w którym zginęła matka Mary.
Mary westchnęła ciężko i zaczęła zbierać ze stołu brudne kubki. Zaniosła je do małej kuchni tuż obok swojej sypialni. Wstawiła do lodówki mleko, które ktoś znów zostawił na blacie. Zamyśliła się na chwilę, patrząc na magnesy przyczepione do drzwi lodówki. Jeden z nich miał dla niej szczególną wartość. Przedstawiał plażę w Kornwalii i miał nawet mały termometr, który wciąż działał. Mary każdego ranka sprawdzała na nim temperaturę. To był jej prezent dla matki, który kupiła podczas ostatnich rodzinnych wakacji. Tamtego szczęśliwego lata nawet nie przypuszczała, że za kilka tygodni jej życie legnie w gruzach.
Przesunęła palcem po magnesie, dotykając słupka rtęci. Tutaj, z dala od ogrzewanego salonu, termometr wskazywał chłód dorównujący samotności Mary. Pod magnesem przyczepiony był skrawek papieru – horoskop wydarty z jakiegoś magazynu.

Jeśli dziś są twoje urodziny…

Przeczytała go. Według horoskopu czekały ją w życiu wspaniałe przygody, jeśli tylko skorzysta z nadarzającej się szansy… Może to znak? Może nareszcie powinna przestać bać się życia i w sobotni wieczór robić to co inni ludzie? Pójść na kolację, tańczyć, śmiać się i rozmawiać?
– I jak, przemyślałaś naszą rozmowę? – spytała Coral, gdy irytujący dźwięk dzwonka rozbrzmiał w salonie po wyjściu ostatniej klientki.
– Nie mogę tam iść.
– Leventis na pewno pojawi się z jakąś wystrzałową laską. Eric będzie się czuł głupio, siedząc tam zupełnie sam…
Mary zawahała się. Ona też czuła się samotna. Jej jedynymi rozrywkami do tej pory były pobliska kawiarnia oraz biblioteka.
– Eric to przemiły facet – namawiała ją dalej Coral. – Jeśli nie masz odpowiednich ciuchów, mogę ci nawet pożyczyć sukienkę…
– Coś znajdę – mruknęła nieostrożnie Mary, myśląc o stylowej sukience, którą niedawno kupiła. Był to zakup zupełnie niepraktyczny, bo przecież i tak nie chadzała na żadne imprezy. Mimo to nie mogła sobie odmówić przyjemności.
– Jesteś pewna? – spytała Coral. – To elegancki hotel.
– Mam sukienkę – zapewniła Mary. – Zostawiłam ją na wyjątkową okazję.
– Świetnie! – Coral spojrzała na nią rozpromieniona. – W takim razie siadaj na fotel. Zajmiemy się twoimi włosami.
– Nie trzeba ich najpierw umyć? – spytała Mary, myśląc o nakładaniu wygładzających odżywek i przyjemnym masażu głowy, które były częścią usługi fryzjerskiej.
Coral pokręciła głową.
– Jeśli mają być upięte, lepiej nie. Zresztą mamy za mało czasu na strzyżenie i układanie.
Mary usiadła przed lustrem i patrzyła, jak Coral wygładza jej włosy prostownicą, a potem podwija z przodu lokówką. Pochyliła się lekko w przód, by ułatwić upięcie włosów, a gdy znowu popatrzyła w lustro, zobaczyła siebie w wieku siedmiu lat.
Lekkomyślna, psotna, nieokiełznana…

Mary musi się nauczyć, że złe zachowanie oznacza konsekwencje…

– Głowa wyżej – powiedziała Coral.
Popatrzyła na odbicie niebieskich oczu w lustrze i zamknęła je, gdy Coral rozpyliła wokół jej głowy chmurę lakieru do włosów.
Przez wiele lat Mary nie robiła nic innego, tylko zastanawiała się nad możliwymi konsekwencjami. W efekcie bała się wszystkiego. Ludzie dookoła niej bawili się, a ona cały czas musiała się powstrzymywać. Była zwyczajnie zmęczona swoją samotnością.
Może ten cały Eric czuł się tak samo jak ona?
– Gotowe! – oznajmiła Coral. – Umaluj się jeszcze, ja muszę już lecieć. Do zobaczenia we wtorek. – Wtedy salon ponownie otwierał swoje podwoje. – I pamiętaj, żeby odkurzyć i wymienić ręczniki.
– Oczywiście.
Dzwonek zadźwięczał ponownie, gdy Coral zniknęła w drzwiach, ale nie zwróciła już na to uwagi. W swoje dwudzieste pierwsze urodziny Mary Jones po raz pierwszy miała się wybrać na randkę.

– Ty jesteś Mary?
Słysząc wyraźną kpinę w głosie czekającego na nią przy szatni mężczyzny, Mary zrozumiała, jak straszny błąd popełniła. Eric Ridgemont z całą pewnością nie był „przemiłym facetem”. Nie był też sam. Stało za nim trzech mężczyzn o dość ponurych minach, co wprawiło Mary w jeszcze większy niepokój.
Portier zabrał już jej płaszcz i parasolkę, inaczej wzięłaby nogi za pas. Oczy Ridgemonta prześlizgnęły się po szarej, tweedowej sukience z dezaprobatą.
Z przodu suknia wydawała się skromna i jedynie udrapowanie w talii zwracało uwagę. Za to z tyłu znajdowało się głębokie rozcięcie zakończone kolumną powlekanych materiałem guziczków, poniżej których rozpoczynała się plisowana spódnica przypominająca welon.
Naprawdę szkoda było tak pięknej sukienki na wieczór z kimś takim jak Ridgemont.
– Spóźniłaś się – skarcił ją.
– Przepraszam, po prostu autobus… – zaczęła, ale on wcale jej nie słuchał. Mierzył ją spojrzeniem od góry do dołu, jakby była cielakiem na targu. Mary poczuła, że się czerwieni.
– Idź do łazienki i umaluj się – rozkazał, wpatrując się w jej twarz.
– Nie maluję się.
Eric prychnął poirytowany, po czym zerknął na zegarek.
– Musimy iść.
– Może lepiej nie? – powiedziała i odchrząknęła. – Widzę, że spodziewał się pan kogoś innego.
Odwróciła się na pożyczonych od Coral i odrobinę za dużych szpilkach, żałując błędu, jakim było przyjście tutaj. Kiedy jednak zrobiła krok do przodu, poczuła, że mężczyzna bierze ją pod rękę.
– Rzeczywiście, nie wyglądasz jak… – odpowiedział na pytanie, o którym Mary zdążyła już zapomnieć i urwał w pół zdania. – Niestety nic już z tym teraz nie zrobimy.
Eric przesunął dłoń, łapiąc Mary za łokieć, po czym pchnął ją lekko w stronę stolików. Restauracja naprawdę robiła wrażenie i gdyby Mary była sama, pewnie zatrzymałaby się na chwilę, by patrzeć z zachwytem na zwieszające się z sufitów kryształowe żyrandole, w których odbijało się światło, rzucając cienie na ścianach.
– Czy Coral powiedziała ci, kto będzie na kolacji? – spytał Eric, gdy usiedli.

 

Nagroda za marzenia – Annie West

– Martwię się o Lolę. Widzę, że coś jest nie tak, ale nie powie mi o tym.

Niall mógł zbyć Eda żartem i spytać, skąd w ogóle pomysł, że jest jakiś problem, skoro siostra nie chce zdradzić żadnych szczegółów. Ufał jednak ocenie najlepszego przyjaciela. Ed nie martwił się z byle powodu.
Niall odsunął na chwilę telefon i odwrócił głowę, żeby lepiej usłyszeć komunikat na lotnisku.
– W jakim sensie nie tak? – spytał po chwili.
– Nie wiem. Wydaje się zdenerwowana. Wiesz, jaka jest. Nigdy nie potrafiła kłamać. Twierdzi, że ma dużo pracy, ale to nie to. Ostatnio usłyszałem w tle policyjne syreny i od razu się rozłączyła. Kiedy później o to zapytałem, stwierdziła, że było jakieś zamieszanie na jej ulicy, ale głos ją zdradził. Naprawdę coś jest nie tak.
Niall zmarszczył brwi.
– Policja? Chyba nie sądzisz, że Lola mogłaby mieć problemy z policją? – Młodsza siostra Eda była chyba ostatnią osobą, która mogłaby popełnić przestępstwo.
Pamiętał, kiedy po raz pierwszy przyszedł do Suarezów po szkole, z nowym przyjacielem Edem. Mała Lola z powagą zlustrowała go wielkimi oczami, jakby nie była pewna, czy może mu zaufać. Miał wtedy rozciętą wargę, a siniak pod okiem zaczął mu właśnie wychodzić po ostatniej bójce na ulicy. Miał wrażenie, że siostrzyczka Eda przejrzała go na wylot, dostrzegając ciemną pustkę kryjącą się pod nastoletnią brawurą.
Dopiero później odkrył, że Lola wcale go nie oceniała. Z czasem zaczęła go traktować jak drugiego brata. Po prostu nie lubiła zmian, a on, zupełnie nowy i zbuntowany, zdecydowanie był inny.
– Może powiedziałaby ci, o co chodzi, gdybyś nie pracował teraz poza domem, tylko był Melbourne. – Między Edem i Lolą było sześć lat różnicy, ale byli sobie bliscy. Nie znał rodzeństwa tak zżytego ze sobą.
Niall ścisnął nasadę nosa, ignorując nagły przypływ emocji.
– W tym problem – parsknął Ed. – Nie mogę wyjechać, muszę zostać w Antarktyce jeszcze parę miesięcy. Dlatego chcę, żebyś sprawdził, o co chodzi. Lecisz do Melbourne, prawda?
– Jestem właśnie na lotnisku. – Niall patrzył przez okno na stojące na płycie samoloty. – Mam dziś parę spotkań, ale wpadnę do niej wieczorem.
Niall nie zastanawiał się, gdy Ed prosił go o pomoc. Miał wobec rodziny Suarezów dług, którego nigdy nie uda mu się spłacić. Odmienili jego życie, gdy jako nastolatek powoli zmierzał w kierunku autodestrukcji. Gdyby nie oni, prawdopodobnie szybko skończyłby jako członek jakiegoś gangu.
Przypomnieli mu, że życie może być dobre, i zachęcali, by sięgał po marzenia.
– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, stary. Dzięki. Po prostu… zrób, co trzeba, żeby o nią zadbać. Jest swoim największym wrogiem. Uważa, że musi być silna i na nikim nie może polegać – usłyszał w słuchawce westchnienie Eda.
– Nie martw się. Zadbam o jej bezpieczeństwo. Mam do niej słabość.
Nie widział jej od lat, ale zrobił w głowie szybką kalkulację. Ostatni raz spotkał ją na pogrzebie jej matki. Lola miała wtedy szesnaście lat. Ponure ubranie, prawdopodobnie kupione na tę okazję, oraz ponura mina sprawiały, że wydawała się starsza.
Niall robił, co mógł, żeby ją pocieszyć, ona jednak odsunęła się od niego, jakby była zbyt zakłopotana, żeby choćby go dotknąć. Na jej twarzy, której rysy zatrzymały się gdzieś pomiędzy dzieckiem a młodą kobietą, widać było niechęć.
Rozumiał to. Taka chwila należy do rodziny, a nie chłopaka znikąd, nieformalnie adoptowanego przez ich rodziców. Przecież tak naprawdę nie był jednym z Suarezów. Jego przeszłość i środowisko, z którego się wywodził, były szemrane, choć od tego czasu bardzo się zmienił.
Niall potarł kark dłonią, słysząc wezwanie do odprawy. Rzadko latał na południe, z Melbourne wiązało się za dużo wspomnień. Większość czasu spędzał w Brisbane lub za oceanem.
Ruszył do bramki.
– Zostaw to mnie, Ed. Obiecuję, że się nią zajmę – zamilkł na chwilę. – Lola pewnie ma nowego chłopaka i nie chce, żebyś o tym wiedział. – Niall uśmiechnął się, zastanawiając się, jak teraz wygląda ten dzieciak. Jej matka była piękną kobietą.
– W takim razie sam go wybadaj. Zostawię to tobie, w końcu znasz się na tym. Tylko nie daj jej się zbyć.
Mała Lola miałaby go zbyć? Uśmiechnął się na samą myśl. Czekająca na niego stewardessa zamrugała, po czym odwzajemniła uśmiech.

Wyciągasz pochopne wnioski. Uspokój się.
Serce Loli waliło jednak tak mocno, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.
Była pewna.
Ktoś był w jej mieszkaniu.
Poczuła to, gdy tylko przekroczyła próg. Włączyła światło i zatrzymała się w drzwiach, próbując dociec, co było nie tak. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się na swoim miejscu. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, ale wyczuła coś. Nieznany, chemiczny zapach.
Cofnęła się na klatkę schodową i rozejrzała wokół, ale nie widziała żadnych oznak sprzątania czy prac serwisowych. Zawahała się, zastanawiając się, czy nie zadzwonić znów na policję. To w końcu skłoniło ją, żeby wejść do środka – przyjadą i znów nic nie znajdą. Im częściej będzie dzwonić, tym jej zgłoszenia będą się wydawać mniej pilne.
To właśnie przytrafiło się Therese.
Lola zadrżała, wspominając dawną sąsiadkę.
Stała więc w służbowych ciuchach, drżąc pomimo włączonego ogrzewania, i próbowała wykalkulować, w jak poważnym niebezpieczeństwie się znalazła. Czy Braithwaite widział, jak wchodziła do bloku? Była pewna, że widziała go kilka razy na ulicy, ale od razu znikał. Objęła się ramiona i pocierała dłońmi o rękawy, próbując się trochę rozgrzać.
Chodziła od pokoju do pokoju, sprawdzając większe szafki, i zajrzała pod łóżko, ale była sama. Wciąż jednak czuła się rozbita.
Gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, podskoczyła. Było wpół do ósmej i nie spodziewała się nikogo. Nowi sąsiedzi pilnowali swojego nosa, nie wpadali na pogaduchy. Znów rozległ się dźwięk dzwonka, tym razem dłuższy, jakby ten, kto dzwonił, wiedział, że jest w środku.
Braithwaite?
Lola zamarła i wstrzymała oddech, czując, jak strach chwyta ją za gardło. Czy zamknęła drzwi na klucz? Oczywiście, że tak. Zawsze to robi. Umysł jednak podsuwał jej przerażające wizje otwierających się drzwi i wchodzącego do środka Braithwaite’a.
Chwyciła telefon i na wszelki wypadek wpisała numer alarmowy, po czym zmusiła się, żeby podejść do drzwi. Ostrożnie wyjrzała przez judasza.
To nie był on.
Odetchnęła z ulgą.
Zobaczyła szerokie ramiona, ciemny garnitur, błysk jasnej koszuli i tył głowy. Czarne lśniące włosy, ostrzyżone na krótko, nie jak u Braithwaite’a, który zresztą nie był tak wysoki ani postawny.
Mężczyzna odwrócił się. Miał przekrzywiony krawat, jakby poluzował go po ciężkim dniu. Był zbyt wysoki, żeby mogła zobaczyć jego oczy, ale zauważyła wyraźnie zarysowaną szczękę i zmysłowe usta.
Lola dotknęła szyi. Miała wrażenie, że serce wyskoczyło jej z piersi, zostawiając tam wyrwę.
Nie, to nie był Braithwaite.
Za to inny mężczyzna, którego również naprawdę nie chciała widzieć.
Niall Pedersen.
Co on tu robił?
Zjawiał się zawsze wtedy, gdy była najbardziej rozbita. Ostatnim razem na pogrzebie matki.
Lola uśmiechnęła się ponuro, choć żołądek ścisnął jej się boleśnie. Zamknęła oczy i policzyła do pięciu, starając się odsunąć od siebie nieprzyjemne uczucie, jakby wszystko wymykało jej się spod kontroli. Otworzyła drzwi w momencie, gdy dzwonek zadzwonił po raz trzeci.
W progu stał Niall, wypełniając sobą całą przestrzeń. Czy osiem lat temu też był taki postawny? Niestety, pamiętała doskonale.
Dlaczego gapiła się na niego, jakby widziała go po raz pierwszy? Te osiem lat zamieniło przystojnego młodzieńca w niebezpiecznie charyzmatycznego mężczyznę, emanującego pewnością siebie i władczością. Lola czuła, że zaraz ugną się pod nią kolana.
Nie miał o tym pojęcia, ale zmarnował jej życie. To akurat doskonale pamiętała.

– Niall, nie spodziewałam się ciebie. – Jej głos był lekko zachrypnięty i głębszy, niż się spodziewał. Poczuł w żołądku dziwną, przyjemną falę.
Gapił się na nią przez chwilę, miał pustkę w głowie, podczas gdy hormony oszalały. W końcu rozum w końcu doszedł do głosu.
To Lola. Młodsza siostra Eda. Dziewczyna, której przyjechał pomóc.
Choć już nie mała dziewczynka. Teraz była kobietą.
Niall przełknął ślinę i z zaskoczeniem stwierdził, że ma ściśnięte gardło. Spodziewał się, że się zmieniła, po prostu nie wiedział, w jaki sposób.
– Lola – wydusił, starając się, żeby nie zabrzmiało to jak pytanie, jakby nie mógł rozpoznać w tej kobiecie tamtego uroczego, poważnego dziecka, choć przecież wiedział, że to ona. – Miło cię widzieć.
Spojrzał na szarą ołówkową spódnicę, długie nogi w połyskujących rajstopach i wysokie szpilki. Przesunął wzrokiem po jej kuszących krągłościach i z uśmiechem powrócił do twarzy.
Była naprawdę piękną kobietą. Wyglądała na jednocześnie poważną i seksowną, jakby gładko zaczesane włosy i służbowy mundurek skrywały zmysłową kobietę, która…
Niall zamarł z przerażeniem. Przecież to Lola! Nie mógł myśleć w ten sposób o siostrze Eda. W każdym razie wolałby, żeby przyjaciel go ostrzegł. Przez te wszystkie lata ani razu się nie zająknął, że dziewczyna wyrosła na taką piękność. Oczywiście, że się zmieniła, przecież minęło prawie dziesięć lat.
Niall był wyraźnie poruszony.
– Co tutaj… – zaczęła.
– Nie zaprosisz mnie do środka? – zapytał w tym samym momencie.
Zdziwił się, gdy zacisnęła usta. Przecież cała ich rodzina była zawsze bardzo gościnna. Wyraz jej twarzy zaraz jednak się zmienił, uśmiechnęła się lekko i cofnęła się.
– Wejdź, proszę.
Gdy ją mijał, zauważył, że trzymała w dłoni telefon, jakby w gotowości.
– Przyszedłem nie w porę?
Znów się zawahała, ale pokręciła głową. Unikała jednak jego wzroku i pospiesznie zaryglowała drzwi.
– Nie. Przed chwilą wróciłam i nie spodziewałam się nikogo.
– Pracujesz do późna – zauważył, starając się nie patrzeć na jej biodra w obcisłej spódnicy, gdy prowadziła go do salonu.
Niall rozejrzał się z ciekawością. Pokój urządzony był w przyjemnej tonacji bieli i jasnych zieleni, z jednym wyraźnym akcentem kolorystycznym – jaskrawopomarańczowe i brązowe poduszki leżące na sofie. Półki były szczelnie wypełnione książkami, w tym poważnie wyglądającymi pozycjami na temat zarządzania i finansów stojącymi na dole i powieściami w wyższych partiach.
– Mam teraz poważny projekt. Na pewno wiesz, jak to jest. Nie doszedłbyś do tego, co masz, gdybyś pracował od dziewiątej do siedemnastej.
Niall skinął głową.
– To prawda. – Ciężko pracował na swój sukces. W wieku trzydziestu lat stał już na czele potężnej, wartej miliardy firmy.
Czekał, aż Lola usiądzie, ona jednak stała w progu, spięta i niepewna, co zrobić.
Dziwne. Jej strój i zdecydowanie, z jakim się poruszała, sugerowały pewną siebie i profesjonalną kobietę, jednak emanowało z niej coś zupełnie innego. Zmrużył oczy. Czyżby przygryzła wargę? Robiła tak zawsze, gdy była zdenerwowana.
Nagle miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie i znalazł się w kuchni w domu Suarezów, patrząc na małą Lolę zdenerwowaną z powodu pracy domowej. Była pewna, że obleje, aż Niall wziął ją za rękę i zapewnił, że na pewno zaliczy zadanie, do tego na szóstkę.
– Przyleciałem do Melbourne w interesach i zastanawiałem się, czy nie miałabyś ochoty wyskoczyć na kolację. Rzadko tu bywam i pomyślałem, że miło byłoby się spotkać.
– Na kolację? – Patrzyła na niego tak, jakby pierwszy raz słyszała to słowo. Kobiety zwykle reagowały zupełnie inaczej, gdy je gdzieś zapraszał.
– Wiem, że zjawiam się bez zapowiedzi.
– Ja… to bardzo miło z twojej strony. – Uśmiechnęła się, choć oczy miała wciąż poważne. – Innym razem bardzo chętnie, ale miałam ciężki dzień, a jutro muszę wcześnie wstać.
– Rozumiem. – Jednak przeczucie, zaalarmowane rozmową z Edem, podpowiadało mu, że chodziło o coś więcej niż zmęczenie. Dlatego nie wyszedł. W końcu byli prawie rodziną. – W takim razie może coś zamówimy? Przygotuję wszystko, a ty będziesz mogła się w tym czasie przebrać.
– Hm… – Widział, że szuka wymówki.
– Szybka kolacja – zapewnił. – Też mam jutro ciężki dzień. – Uśmiechnął się i przyglądał jej się uważnie. Jej zaciśnięte usta lekko się rozluźniły.
Zalała go fala ciepła. Nie chodziło tylko o wyświadczenie przysługi Edowi. Dawno się nie widzieli, ale wciąż mu na niej zależało. Zauważył, że miała podkrążone oczy i jego niepokój się wzmógł.
– Dziękuję, ale…
– Chyba że czekasz na kogoś. Może na chłopaka?
– Nie, nie mam chłopaka. – Spojrzała na niego, jakby zdziwiona, że w ogóle powiedziała to na głos.
Niall poczuł coś na kształt satysfakcji. Przynajmniej będzie mógł przekazać Edowi, że nie ma żadnego faceta, który wywrócił życie Loli do góry nogami.
– Chciałbym się dowiedzieć, co u ciebie słychać – przerwał na chwilę – i przydałoby mi się towarzystwo. Powrót tutaj przywołuje wiele wspomnień. – To była prawda. Duchy przeszłości prześladowały go cały dzień.
Uśmiechnął się smutno. Nie znała całej jego historii, ale wiedziała, że jego dzieciństwo było dość ponure. Nawet Ed nie znał wszystkich szczegółów. Niall widział, że się wahała. Pragnienie, by zostać samą, walczyło z jej miękkim sercem. Nagle skinęła głową.
– Byłoby… miło. Mnie też przyda mi się towarzystwo. – Uśmiechnęła się i ten szczery uśmiech na chwilę pozbawił go tchu.
Niall ciągle przyzwyczajał się do nowej Loli, potem znów będzie patrzył na nią tak jak dawniej. Mała Lola.
Niepokojąco atrakcyjna kobieta.
– Świetnie. Na co masz ochotę?
– Na końcu ulicy jest świetna knajpa z tajskim jedzeniem. Na lodówce wisi menu. Nie krępuj się. – Obróciła się na pięcie i ruszyła do sypialni.
W kuchni paliło się światło. Niall stanął w drzwiach, myśląc, że choć pod jednym względem Lola w ogóle się nie zmieniła. Pomieszczenie lśniło czystością. Ed uwielbiał rozgardiasz, podczas gdy siostra lubiła mieć wszystko schludnie ułożone, a ich odmienne podejście było tematem wielu rodzinnych żartów. Zawsze była zorganizowana i zdeterminowana. Gdy sobie coś postanowiła, nie poddawała się i wytrwale dążyła do celu.
Kuchnia lśniła, a dominującą tu biel przełamywały zioła rosnące w doniczkach i ustawione w rządku na parapecie. Niall wszedł do środka i zatrzymał się. Poczuł jakiś dziwny zapach.
Cofnął się i wychylił, wdychając powietrze. Powoli obrócił pierwszą doniczkę, potem kolejne. Wszystkie rośliny z jednej strony martwe. Nie było to naturalne obumieranie związane ze wzrostem, po prostu z jednej strony były zielone i żywe, a z drugiej, od okna, całkowicie martwe i zwiędłe. Różnica była tak wyraźna, jakby ktoś przeciął rośliny na pół. Pochylił się i poczuł ostry, cierpki odór. Skrzywił się i cofnął.
Do doniczek wlano jakąś truciznę – z taką precyzją, jakby ktoś zrobił to przy pomocy linijki.
Niall zmarszczył czoło. Lola nie popełniłaby takiego błędu. Zawsze miała rękę do roślin i pomagała matce w ogrodzie. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Prawdopodobnie czuł truciznę – w kuchni unosiła się woń kwasu.
Nie miał pojęcia, po co Lola miałaby otruć swoje rośliny, zwłaszcza zioła, które wykorzystywała podczas gotowania.
Miał złe przeczucia, a intuicja rzadko go zawodziła. Gdy był nastolatkiem, to ona podpowiedziała mu, żeby trzymał się z chłopakami, którzy byli bardziej niebezpieczni i brutalni od niego. Instynkt nie jeden raz uratował mu życie. Obecnie podpowiadał mu zwykle, w jakie nowinki technologiczne warto zainwestować albo jaki biznes gwarantował powodzenie.
Teraz stał nieruchomo, rozglądając się po kuchni.
Wszystko wokół lśniło, nawet ulotka na lodówce wisiała równiutko. Niebiesko-biała ściereczka była starannie złożona i przewieszona przez rączkę piekarnika. Blat był pusty, z wyjątkiem niebieskiej miski z zimowymi pomarańczami, lśniącym stalowym czajnikiem elektrycznym i pustym szklanym dzbankiem na herbatę.
Niall odwrócił się, dostrzegając kątem oka jakiś błysk.
Cofnął się i zobaczył, że się pomylił. Dzbanek na herbatę był pusty, a jednak ciągle czuł, że coś jest nie tak. Obrzucił wzrokiem kuchnię, potem sięgnął po dzbanek i podniósł pokrywkę. Podszedł z nim do lampy i dokładnie obejrzał go pod światłem. Poczuł mrowienie na karku, widząc w środku jakieś maleńkie ziarenka. Dotknął ich palcem, żeby przyjrzeć im się z bliska.
Zdecydowanie nie był to cukier.
Zmielone szkło.
Ktoś dopuścił się tu okrutnego sabotażu. Jeśli Lola zrobiłaby herbatę, nie zwracając zbytniej uwagi na dzbanek, nalałaby sobie potem filiżankę pełną drobinek szkła.
Niall się wzdrygnął. Ktokolwiek to zrobił, nie chciał jej tylko nastraszyć. Prześladowca naprawdę chciał jej zrobić krzywdę. Nieważne, że prawdopodobnie nie byłoby to śmiertelne, liczył się zamiar. Ktoś planował coś naprawdę niebezpiecznego.
Niall odstawił dzbanek i zapukał gwałtownie do drzwi sypialni.

Przyjęcie na greckiej wyspie - Carol Marinelli Mary Jones w zastępstwie swojej szefowej idzie na kolację biznesową z Erikiem Ridgemontem. Żałuje, że się zgodziła, bo Ridgemont od pierwszej chwili budzi w niej niechęć i lęk. Zupełnie inne wrażenie wywiera na niej jego partner w interesach, niezwykle przystojny i charyzmatyczny Costa Leventis. Mary wie, że Costa to nie jej liga, lecz gdy nazajutrz prosi ją, by pojechała z nim na weekend na jego rodzinną grecką wyspę, nie potrafi mu odmówić… Nagroda za marzenia - Annie West Niall Pederson na prośbę przyjaciela odwiedza w Melbourne jego siostrę Lolę, by sprawdzić, czy u niej wszystko w porządku. Szybko orientuje się, że Lola jest przez kogoś nękana, a jej życiu zagraża niebezpieczeństwo. Niall zabiera ją do siebie do hotelu i obiecuje znaleźć prześladowcę. Sytuacja jest tym trudniejsza, że Lola budzi wszystkie zmysły i pragnienia Nialla, a przecież obiecał przyjacielowi, że się nią zaopiekuje. Nie wie, że Lola od lat skrycie się w nim kocha…

Sekretna misja panny Lucy

Louise Allen

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 626

ISBN: 9788383420578

Premiera: 22-11-2023

Fragment książki

Lucy ocknęła się bardzo wystraszona. Usta już otwierały się do krzyku, ale głos uwiązł w gardle i przede wszystkim spojrzała na przyciśnięte do piersi dłonie. Nie zauważyła niczego niepokojącego. Żadnych śladów krwi, nic też jej nie bolało, a więc może to tylko zły sen.
Żaden sen, bo znów słychać to samo, co przedtem, i na pewno nie jest to ten dźwięk, gdy raptem opadnie wieko fortepianu. Teraz ktoś łomocze do drzwi.
Wstała z sofy, ostrożnie, bo w głowie jakoś dziwnie się kręciło. Powoli podeszła do drzwi, jeszcze nieświadoma, gdzie jest, ale kiedy przekręcała klucz, nagle ją olśniło. Przecież miała udzielić lady Sophii lekcji gry na fortepianie i dlatego jest właśnie tutaj….
Nagle zachwiała się, bo drzwi raptem się otworzyły.
– Sophio! Co ty wyrabiasz? Zamknęłaś się tu na pół dnia! – zawołał ktoś, kto od razu przekroczył próg i równie szybko się zatrzymał. – A pani to kto? I gdzie jest moja siostra?
– Jestem Lucy Lambert – odparła, siadając na sofie tak jakoś ciężko, nieelegancko. Co, u licha, się z nią dzieje? – A pańska siostra powiedziała mi, że wezwano ją do jej dawnej guwernantki i proszono, by pojawiła się tam jak najszybciej. Na pewno długo tam nie zabawi, najwyżej dwie, trzy godziny. Miałam tu na nią czekać. Napić się czegoś, poczytać którąś z książek. Pokazała mi, gdzie stoi coś do picia i gdzie jest regał z książkami I wyszła, tak około dziesiątej… – I w tym momencie stojący na gzymsie kominka zegar wybił godzinę. Cztery razy! – Nie, to niemożliwe – wyjąkała Lucy. Niestety, możliwe, ponieważ zegar w holu, o wiele głośniejszy, również odezwał się cztery razy. – Wyszła tymi drugimi drzwiami. A mnie bardzo chciało się pić, więc napiłam się lemoniady. Całą szklankę, a potem zaczęłam przeglądać swoje notatki odnośnie tej lekcji i… I niczego więcej nie pamiętam.
Mężczyzna nachylił się, by podnieść coś z podłogi.
– Czy to należy do pani? – spytał, podając jej mały notes.
– Tak, tak. Dziękuję. – Odebrała od niego notes i wtedy, po raz kolejny, raptem ją olśniło. – Lemoniada! Tak! W tej lemoniadzie musiało być coś odurzającego i dlatego czuję się teraz tak dziwnie.
Mężczyzna podszedł do stołu, wziął do ręki szklankę, powąchał, potem chwycił stojący nieopodal dzbanek z lemoniadą. Nalał lemoniady do szklanki, niewiele. Wypił i spytał:
– Pani piła tę właśnie lemoniadę, tak?
– Tak. Nie bardzo mi smakowała. Jakaś taka gorzka, ale okropnie chciało mi się pić, bo na dworze gorąco.
– A kim pani jest?
On tego nie wiedział, natomiast ona miała już pewien pomysł odnośnie jego tożsamości. Samotna kobieta, której nie brakuje zdrowego rozsądku, kiedy wybiera się do kogoś, kogo nie zna, stara się jednak czegoś o nim dowiedzieć. I dlatego Lucy, gdy dostała zaproszenie od lady Sophii Harker, zajrzała do księgi genealogicznej parów, a więc wiedziała, że lady Sophia mieszka na placu Cavendish, razem z przyrodnim bratem, Maxem Fentonem, czyli lordem Burnhamem. Czyli hrabią. Jej ojcem jest drugi mąż matki lady Sophii.
A ten mężczyzna to zapewne lord Burnham.
– Jestem nauczycielką muzyki. Proszę, milordzie.
Wyjęła z woreczka bilet wizytowy, podała mu i lord Burnham wlepił w niego oczy, a ona pozwoliła sobie teraz wlepić oczy w niego. Jej przyjaciółka Melissa, znana z tego, że potrafi mówić wprost, bez żadnego owijania w bawełnę, na pewno by teraz wypaliła, że ten lord Burnham to uosobienie męskości. Może i tak, choć wcale nie taki nadzwyczaj wysoki, co Lucy się spodobało, ponieważ była średniego wzrostu i nie lubiła, gdy ktoś nad nią górował. Z tym że lord Burnham był rzeczywiście bardzo męski i pełen powagi. I zdecydowanie wiało od niego chłodem.
Inna jej przyjaciółka, Jane, czyli lady Kendall, która była artystką, chyba nie miałaby ochoty namalować jego portretu, ponieważ nie było w nim niczego, co przyciągało uwagę. Po prostu mężczyzna około trzydziestki, wzrost około sześciu stóp. Szczupły, sprężysty, ale na pewno wcale nie jakoś tam nadzwyczajnie umięśniony. Twarz o regularnych rysach, z mocno zarysowaną szczęką. Oczy ciemnoszare, a modnie przystrzyżone włosy brązowe. I nic poza tym. Żadnych niedoskonałości, na przykład jakichś blizn, piegów, albo dołeczka w policzku, z którego on, mężczyzna, na pewno nie byłby zadowolony…
Nagle drgnęła, bo on raptem wycedził:
– Chce pani zachować mnie w pamięci?
Wtedy uzmysłowiła sobie, że po prostu się na niego gapi. Czyli powinna być teraz speszona, ale o dziwo, okazało się, że ją, nieśmiałą, niepozorną nauczycielkę gry na fortepianie stać jednak na ciętą odpowiedź.
– Zdrowy rozsądek nakazuje, że kiedy natrafi się na swej drodze na zagniewanego mężczyznę, warto, jak pan to ładnie powiedział, zachować go w pamięci, by w razie potrzeby móc potem podać jego rysopis odpowiednim władzom.
– Podejrzewa pani, że mogę użyć siły? – rzucił przez ramię, podchodząc do tych drugich drzwi, przez które wyszła jego przyrodnia siostra.
– Tego nie powiedziałam. Ale jest pan niewątpliwie wzburzony, a ja nie raz widziałam, jak wzburzony dżentelmen wyładowuje złość na kimś, kto przypadkiem stanął mu na drodze.
Hrabia podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał, jakby jednak miał jeszcze nadzieję, że kogoś za nimi zobaczy. Ale nadzieja była płonna, więc westchnął i z powrotem podszedł do Lucy.
– Zapewniam panią, panno Lambert, że kobiet, dzieci, służących i zwierząt na katuję. Z mojej strony nic pani nie grozi.
– Miło usłyszeć, że nie wyładowuje pan gniewu na tych, którzy stoją od pana niżej – odparła i sięgnęła po kapelusz. – Może więc pan będzie tak uprzejmy i zapłaci mi, a ja już sobie pójdę.
– A za co miałbym pani zapłacić? – spytał, marszcząc brwi. A kiedy usłyszał odpowiedź, jego usta zacisnęły się w wąską kreskę.
– Za zmarnowany czas. Miałam dziś udzielić lady Sophii lekcji gry na fortepianie, a nie zostać otumaniona naszpikowaną narkotykami lemoniadą i na sześć godzin stracić przytomność. Co wiąże się też z dodatkowymi kosztami, bo po takim przeżyciu boję się wracać do domu na piechotę i będę musiała wziąć dorożkę.
– A więc ile jestem pani winien?
Lucy obliczyła to bardzo szybko, doliczając też pięć szylingów za to, że milord tak ją zdenerwował. Czemu nie?
Kiedy przekazała, ile jej się należy, hrabia znów zmarszczył brwi, a ona wtedy pozwoliła sobie zacytować św. Łukasza.
– Robotnik godzien jest swojej zapłaty, milordzie.
– Oczywiście. Ale zanim pani zapłacę, chciałbym, by pani opowiedziała mi dokładnie, co tu się wydarzyło. Chcę to wiedzieć, ponieważ żadna dawna guwernantka mojej siostry nie mieszka w pobliżu.
– Czyżby pan podejrzewał, że pańska siostra uciekła?
– Przede wszystkim, jak powiedziałem, chcę wiedzieć dokładnie, co tu się wydarzyło.
– Tak, już mówię. Lady Sophii zarekomendowała mnie księżna Aylsham, z którą jestem zaprzyjaźniona. Lady Sophia napisała do mnie, że ma ochotę nauczyć się grać na fortepianie i prosi, bym przyjechała tu dziś rano na dwie godziny i udzieliła jej pierwszej lekcji.
– O! I to jest co najmniej dziwne, ponieważ Sophia gra na fortepianie od dziecka i to znakomicie.
– Nie ukrywam, że ja też byłam zdziwiona, skoro panny z jej sfery uczone są tego od małego. Przyjechałam, tak jak prosiła lady Sophia, o wpół do dziewiątej. Lady Sophia powiedziała kamerdynerowi, że ma zadbać, by nikt nam nie przeszkadzał. I rzeczywiście nikt tu nie zajrzał, choć kamerdyner wiedział przecież, że mam uczyć muzyki, a żadnej muzyki nie było słychać. Też dziwne, prawda?
– Raczej nie. Kiedy tu przyjechałem, kamerdyner powiedział mi, że moja siostra miała lekcję francuskiego przez wiele godzin, ponieważ nauka tego języka sprawia jej trudność. Dlatego nie wolno było jej przeszkadzać, nie trzeba było podawać lunchu. Wystarczyło, żeby było coś do popicia. Tak mu powiedziała, a więc nikt tu nie zaglądał… Tak… A to jest jej bawialnia. Za tymi drzwiami są jej sypialna i garderoba.
– I są schody na tyłach domu, którymi można zejść na parter?
– Tak. Schody dla służby. Proszę, niech pani dalej opowiada, co dokładnie się wydarzyło.
– Kiedy tu weszłam, lady Sophia natychmiast włożyła kapelusz i, jak już panu mówiłam, powiedziała, że musi natychmiast jechać do swojej dawnej guwernantki, która bardzo niedomaga. A wróci niebawem, więc bardzo prosi, bym na nią poczekała. Naturalnie zapłaci mi więcej za te niedogodności. Pokazała, gdzie stoją napoje, potem zamknęła drzwi na klucz, który mi potem dała. Powiedziała, że lepiej, by drzwi były zamknięte, bo wtedy będę czuła się pewniej w obcym dla mnie miejscu. I wyszła, tak szybko, tymi drzwiami do sypialni. Bardzo podekscytowana.
– Nie wątpię – sarknął hrabia, siadając na krześle tuż przed nią.
– Czyli sądzi pan, że lady Sophia uciekła?
– Pewności jeszcze nie mam.. A proszę mi powiedzieć, czy pani jest bliską znajomą żony Aylshama?
– Tak. Znam Variety od wielu lat, jeszcze kiedy nie była żoną Willa – powiedziała Lucy i zamilkła na moment, trochę jednak speszona, że mówi o nich po imieniu. – Ja zdecydowałam się usamodzielnić. Wyprowadziłam się z domu rodziców, podjęłam pracę, ale to wcale nie znaczy, że nie mogę bywać w towarzystwie, prawda?
– Naturalnie, że nie – przytaknął lord Burnham, mierząc ją teraz wzrokiem tak uważnym, jakby była koniem na sprzedaż, a on podejrzewał, że ma jakieś ukryte wady. – A posiada pani jakieś stosowne suknie?
Tak! Zapytał właśnie o to i nic dziwnego, że Lucy była tym tak zdziwiona, że otworzyła usta. Oczywiście zamknęła je natychmiast, po czym znów otworzyła, by zapewnić milorda:
– Mam suknie na różne okazje, milordzie. I na proszony obiad u księcia, i na przyjęcie w ogrodzie, i na wieczorek taneczny.
Naturalnie nie zdradziła, że są to suknie od jej przyjaciółek, które po wyjściu za mąż podarowały jej kilka, uznając, że nie są stosowne dla mężatek.
Hrabia teraz coś tam wymamrotał, a potem zamilkł na dłuższą chwilę, wyraźnie nad czymś się zastanawiając, a Lucy czekała cierpliwie. Póki nie zapytał:
– Panno Lambert, czy w przyszłym tygodniu jest pani bardzo zajęta?
Dziwne pytanie. Ale wypada odpowiedzieć.
– Mam oczywiście lekcje…
– Ale czy oprócz tego dysponuje pani wolnym czasem? Chciałbym, by pani towarzyszyła mi podczas przyjęć w przyszłym tygodniu. Naturalnie zapłacę pani za to.
– Co? Czyżby pan był libertynem?!
Lucy chwyciła swój woreczek, wstała z krzesła i już ruszyła do drzwi. Bo wiadomo, co to za indywiduum. Na pewno hulaka. I ta biedna lady Sophia musi z kimś takim mieszkać po jednym dachem!
– Ależ panno Lambert! Pani mnie źle zrozumiała – zaprotestował lord Burnham, zrywając się na równe nogi. – Chcę, by pani mi towarzyszyła! Tylko to, i zapłacę pani za poświęcony mi czas. Proszę, niech pani mnie wysłucha.
Ta dawna Lucy na pewno by się nie zorientowała, co może kryć się za tą propozycją. Ale ta obecna Lucy, której dane było coś niecoś przeżyć, nie była już taka naiwna. I dlatego teraz szybko wyjęła z kapelusza długą spinkę przytrzymującą kapelusz. Dłoń, w której trzymała szpilkę, wsunęła pod woalkę i dopiero teraz przystanęła. Prawie tuż przed progiem.
– Dobrze, milordzie. Ale ostrzegam, odnoszę wrażenie, że jest pan albo hulaką, albo z pana głową coś nie tak.
– Coś nie tak? Bo martwię się o moją siostrę? Która ma lat osiemnaście, jest urodziwą, posażną panną, lecz zdrowego rozsądku ma tyle, co nornica! Która upodobała sobie przyjęcia, zakupy i romanse. Przede wszystkim romanse!
Hrabia potrząsnął głową i podszedł do okna w wykuszu na końcu pokoju.
– Proszę, niech pani tu usiądzie. I niech przysunie sobie ten stołek, to w razie czego będzie pani miała czym zdzielić mnie po głowie, gdybym raptem zmienił się w krwiożerczą bestię, której nie udało się powstrzymać, wbijając w nią tę szpilę.
Czyli trzeba przyznać, że chociaż ideałem na pewno nie był, wzrok miał sokoli, skoro dostrzegł, jak wyciągała szpilkę.
Lucy, nadal trzymając szpilkę w ręku, przysiadła na poręczy sofy.
– Cała zamieniam się w słuch, milordzie.
– Świetnie. A więc najpierw chciałbym pani przekazać coś o naszej rodzinie, ponieważ dzięki temu może pani jakoś szybciej dojdzie, o co w tym wszystkim chodzi. A więc… Gdy miałem dziesięć lat, moja matka zmarła. Gdy miałem lat dwadzieścia, ojciec ożenił się powtórnie. Podejrzewam, że po prostu po to, by mieć kogoś u swego boku. Poślubił Amandę Harker, wdowę po hrabim Longdale’u, która miała dziesięcioletnią córkę. Ojciec zmarł przed czterema laty. Po jego śmierci macocha wraz z córką pozostały w naszym domu. Jestem kawalerem, a więc nie musiały się wyprowadzać. Przed trzema laty macocha zaczęła niedomagać. Może i udawała, w każdym razie sprowadziła tu swoją daleką kuzynkę, która została przyzwoitką Sophii, a sama wyjechała do Bath, gdzie poznała jakiegoś znachora, który ma na nią wielki wpływ. Jest nadal w Bath i przysyła stamtąd Sophii przedziwne traktaty o wewnętrznym uzdrowieniu i pieniądze. Zadziwiająco duże kwoty. I w każdym liście podkreśla, że bardzo chce, by Sophia jak najszybciej wyszła za mąż.
– A ta kuzynka jest dobrą przyzwoitką?
– Panna Hathaway? Ona przede wszystkim jest zawsze rozmarzona.
– A powinna być zawsze przytomna, prawda? Może więc lepiej by było, gdyby pan najął inną przyzwoitkę. Jest wiele samotnych dam, znakomicie ułożonych, energicznych, które byłyby zachwycone, gdyby ktoś zaproponował im taką pracę.
– Niestety tę kuzynkę najęła matka Sophii, trudno więc, żebym raptem jej wypowiedział. Ale ponieważ jestem teraz głową rodziny, a więc opiekunem Sophii, staram się jakoś na nią wpłynąć. Jednak nie zmuszę jej siłą, by raptem stała się osobą rozsądną. A teraz jej matka chrzestna zaprosiła ją do siebie, na przyjęcie, ale ja nie pozwoliłem Sophii jechać. Powiedziałem, że nie dostanie ani powozu, ani pokojówki. Ale co z tego, skoro i tak wymknęła się z domu. Nie bez kozery wysłała pannę Hathaway do apteki. Kiedy wchodziłem do domu, natknąłem się na nią. Wracała właśnie z apteki.
– A gdzie mieszka ta matka chrzestna?
– W Dorset, w Staining Waterless. Nazywa się…
– To na pewno lady Hopewell!
– Tak. Zna ją pani?
– Nie, ale wiem, kto to jest, ponieważ przez jakiś czas mieszkałam w Great Staining, a stamtąd do Staining Waterless jest blisko.
Przecież mieszkała tam od urodzenia, a wyjechała dopiero przed trzema tygodniami, kiedy z jej dłońmi było już o wiele lepiej. Jej przyjaciółki bardzo nie chciały, by wyjeżdżała. Każda z nich, i księżna Aylsham, i księżna Kendall, i markiza Cranford, proponowała, by zamieszkała u niej, ale Lucy uparła się, że pojedzie do Londynu. Z tym że oczywiście nie była taka zarozumiała, by nie skorzystać z ich pomocy. Mogły być pomocne w znalezieniu odpowiedniego lokum w Londynie, także w znalezieniu uczniów. A bardzo przecież chciała, by powiodło jej się w nowym życiu, by nie musiała schować dumy do kieszeni i z nosem spuszczonym na kwintę wrócić do domu.
Lady Hopewell nigdy nie widziała na oczy. Nie bywała w arystokratycznych kręgach, ale nie raz słyszała, jak jej z innymi parafiankami rozprawiała o grzeszkach pewnej wdowy. A wdową tą była właśnie lady Hopewell. Matka Lucy nastawiona była do niej bardzo krytycznie. Może była aż tak bardzo oburzona, ponieważ i ona, i ojciec Lucy mieli wręcz obsesję na punkcie obowiązujących zasad, konwenansów, dobrego wychowania. Może i tak, ale przecież takie złośliwe plotkowanie nie należy do dobrego tonu. Ale plotkowały, i Lucy, kiedy przypadkiem coś tam podsłuchała, tą frywolną wdowa była o prostu rozbawiona.
– Jeśli pojechała do lady Hopewell, to po prostu można ją stamtąd zabrać, milordzie, prawda? A dlaczego tak bardzo jej zależało, żeby tam być?
– Podejrzewam, że głupie dziewczę zadurzyło się w jakimś chłystku i to właśnie z nim tak bardzo chce się spotkać. Na pewno nie ze swoją matką chrzestną.
– A któż to taki? Ten chłystek?
– Nie mam pojęcia, panno Lambert. Może to być jakiś nieopierzony młodzik albo doświadczony hulaka. A moje podejrzenia wzięły się stąd, że jedna z przyjaciółek Sophii podejrzewa dokładnie to samo i bardzo tym zaniepokojona powiedziała o tym pannie Hathaway, która z kolei przekazała to mnie. Sophia naturalnie nie powiedziała mi o nim ani słowa, a więc muszę sam dojść, o kogo chodzi. Trzeba więc pojechać do Waterless Manor. Dorothea Hopewell na pewno powita mnie miło, Sophia tylko spiorunuje mnie wzrokiem, a potem zachowywać się będzie tak, bym się nie zorientował, kto jest obiektem jej uczuć Ale może pewna młoda dama, która będzie mi towarzyszyć, zauważy coś istotnego i zagadka zostanie rozwiązana.
– Co?! Mam szpiegować pańską przyrodnią siostrę? Ależ…
– Przecież to dla jej dobra, prawda? – przerwał milord, chyba trochę zniecierpliwiony. – Moja siostra ma dopiero osiemnaście lat. Jest niewinna, poza tym posażna. I z temperamentem. I może wyjść nieodpowiednio za mąż. Zrujnować sobie życie.
– Tak, tak. Ja to wszystko rozumiem, ale jestem przecież obcą osobą… – zaczęła protestować Lucy, ale zamilkła. Powinna pomóc. Wiedziała doskonale, czym to może się skończyć. Jej przyjaciółka Prudence zakochała się w pozbawionym skrupułów hulace. Straciła z nim dziewictwo i w rezultacie musiała szybko wyjść za kogoś innego. Na szczęście jej małżeństwo okazało się bardzo udane. Ale mogło być przecież inaczej. – Doskonale rozumiem, że ma pan prawo być teraz pełen obaw.
– I jestem. Zapłacę pani pięć gwinei za jeden dzień. Nieważne, ile tych dni się nazbiera. Będzie pani podróżować wygodnie i na pewno miło spędzi pani tam czas. Słyszałem, że lady Hopewell ma nowy fortepian, podobno nadzwyczajny.
– Ale ja już nie gram, milordzie.
– Co? Nie pojmuję. Przecież udziela pani lekcji gry na fortepianie.
Lucy nie odezwała się, tylko wstała i wyciągnęła przed siebie ręce. Dłonie schowane były w czarnych rękawiczkach z koźlej skóry, ale przecież widać było, że palce lewej ręki są dziwnie powykręcane, a środkowy palec drugiej ręki o wiele za krótki.
– Uczyć mogę. Z tym kłopotu nie ma. Ale grać już nie mogę.
– Ale co się stało?! – Lord Burnham zerwał się z krzesła i podszedł bliżej. – Co się stało?
– Pokrywa fortepianu nagle opadła, a ja nie zdążyłam cofnąć rąk. Ale wolałabym o tym nie mówić, milordzie.
Bo to było coś, o czym nie była w stanie rozmawiać.

***

Max wpatrywał się w długie, smukłe palce, tak teraz poturbowane. Jak to możliwe? Owszem, może się zdarzyć, że wieko samo opadnie na klawiaturę, ale przecież niemożliwe, żeby z taką siłą. Czyli ktoś musiał pchnąć pokrywę. Bardzo mocno. Ktoś, kto chciał, by panna Lambert miała połamane palce.
Ta młodziutka kobieta padła ofiarą czyjejś przemocy. Ale mogło być też inaczej. Sama jest sobie winna, bo tego kogoś sprowokowała… Bzdura! Max potrząsnął głową. To niemożliwe. Chociażby dlatego, że panna Lambert przebywa w najlepszym towarzystwie. Przyjaźni się z księżną Aylsham, żoną księcia, o którym wszyscy są najlepszego zdania. Może porozmawiać z księciem… Tak, ale nie teraz, bo czas nagli. Teraz najważniejsze to ratować to szalone dziewczę.
I już więcej nie zadręczać panny Lambert pytaniami. Na pewno czuje się zakłopotana.
Więc powiedział już tylko uprzejmie:
– Bardzo mi przykro, że to panią spotkało. A więc co ostatecznie pani sądzi o mojej propozycji?
– O tym, że chce pan nająć mnie jako szpiega?
– Chcę panią nająć po to, by pani mnie wspierała, kiedy będę starał się uchronić moją siostrę przed popełnieniem błędu. Pani jest niezamężna, a więc zapewne nie zdaje sobie sprawy, w jak trudnej sytuacji może znaleźć się Sophia, jeśli zaufa niewłaściwemu mężczyźnie.
I raptem usłyszał coś, czego na pewno się nie spodziewał.
– Zdaję sobie sprawę – powiedziała panna Lambert, wcale się nie rumieniąc, czyli nie brakowało jej pewności siebie. Może jednak nie doświadczyła czegoś takiego na własnej skórze, ponieważ libertyni zwykle pragną uciech z kobietami ładniejszymi od niej. I bogatszymi.
Panna Lambert miała jasnobrązowe włosy, figurę taką sobie, twarz też taką sobie, natomiast jej oczy były bardzo ładne. Oczy teraz zmrużone, a więc chyba była poirytowana. Oczywiście miała do tego prawo, skoro została tu dziś zwabiona, potem odurzona narkotykiem. Ale młode damy niemal od urodzenia uczy się, że niezależnie od nastroju należy być zawsze miłą. A panna Lambert taka bardzo miła wcale nie była.
– Czy te ręce panią bolą, panno Lambert? Kiedy to się wydarzyło?
Panna Lambert drgnęła, może i zdziwiona tym zbyt osobistym pytaniem, ale odpowiedzi udzieliła.
– Przed dwoma miesiącami. Palce bolą mnie, kiedy je rozprostuję albo próbuję coś złapać. Albo nimi o coś uderzę.
Kiedy mówiła, niby spokojnie, wyczuwał w niej gniew. I chyba nie chodziło już tylko o te zmaltretowane palce. Ale już się więcej nie dopytywał, chociażby dlatego, że jednak nie wypadało. A poza tym najważniejsze teraz, czy owa panna zgodzi się wykonać zadanie, które zamierzał jej powierzyć.
– Powiedział pan, że zapłaci pięć gwinei za każdy dzień i pokryje moje wydatki? – spytała teraz.
– Oczywiście.
Przecież gotów był zapłacić dwa razy więcej. Bo na pewno łatwo nie będzie. Przecież wiadomo, że kiedy pojawi się u Dorothei, jego droga siostra natychmiast zacznie zachowywać się jak wzór wszelkich cnót, a emablujący ją mężczyzna zniknie jak kamfora.
– To może na początek, za ten pierwszy dzień, niech będzie dziesięć – powiedziała teraz panna Lambert. Czym jednak był zaskoczony, a ona musiała to wyczuć, bo dodała szybko: – Pan chyba nie musiał nigdy płacić czynszu, żeby mieć dach nad głową. Nie musiał też martwić się, że trzeba będzie wymówić pokojówce, bo nie ma już czym jej zapłacić. A przecież nie wypada nie mieć pokojówki!
– Nie. Tego rodzaju kłopotów nigdy nie miałem – przyznał uczciwie. – A więc dobrze. Dzisiaj dziesięć. A jutro o szóstej rano podjadę po panią. Pod adres, jaki jest na pani bilecie wizytowym. Najmuję panią na dwa tygodnie.
– Tak, milordzie. Dziękuję.
Sięgnął po pulares i przekazał uzgodnioną kwotę. Panna Lambert włożyła pieniądze do woreczka, włożyła kapelusz i zanim Max zdążył coś jeszcze dodać, znikła za progiem. A on czuł się teraz jednak trochę dziwnie. Przecież ta niepozorna panna nic dla niego nie znaczy. Ma tylko przez krótki czas pomóc mu w czuwaniu na Sophią i nic poza tym. A on ma wrażenie, jakby to był początek czegoś, co wcale nie jest błahe. I co to niby ma być? Przecież przed nimi teraz tylko i wyłącznie podróż do Dorset, długa i na pewno nieskończenie nudna.

Lucy zarabia na życie, ucząc muzyki. Poznany w niezwykłych okolicznościach lord Max Burnham składa jej korzystną ofertę. Chce, by Lucy dyskretnie ustaliła, z kim potajemnie flirtuje jego przyrodnia siostra Sophia. Oferuje sowitą zapłatę i wspólny wyjazd do wiejskiej rezydencji, w której przebywa Sophia. Na miejscu Lucy i Max, coraz bardziej zaprzyjaźnieni, stają się obiektem plotek. Zaręczyny pozwoliłyby im uniknąć skandalu, ale Lucy nie chce wymuszonego małżeństwa. Wypełniła misję, teraz marzy, by jak najszybciej zapomnieć o sprawie. Max musi ją przekonać, że oświadczył się nie tylko dlatego, by ratować jej reputację…

Świąteczny pociąg

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1198

ISBN: 9788327699817

Premiera: 02-11-2023

Fragment książki

Merry Ingles brnęła ze swojej kwatery przez świeży śnieg, naciągając wełnianą czapkę na zmarznięte uszy. Gęste chmury, które przesłaniały gwiazdy nocą, rankiem odsłoniły błękitne niebo nad szwajcarskimi Alpami. Każdy oddech formował kłęby pary w lodowatym powietrzu. Stojący wyżej piękny, majestatyczny hotel Haensli górował nad okolicą. Po trzech latach pracy Merry nadal zachwycał poranny widok.
Dziesięć minut później z niecierpliwością czekała na filiżankę gorącej czekolady, która rozgrzeje zlodowaciałe policzki. Nagle spostrzegła portiera z zapakowaną w siatkę olbrzymią choinką, która miała dołączyć do dwudziestu czterech innych już zdobiących parter.
– Pomóc ci? – spytała.
Johann należał do zespołu, który ścinał jodły hodowane na hotelowych gruntach specjalnie na Boże Narodzenie. Z uśmiechem ulgi postawił drzewko na ziemi i zaczekał, aż Merry do niego dołączy.
– Ratujesz mi życie – westchnął. – Muszę ją wtaszczyć do SPA przed otwarciem dla gości. Ricardo miał mi pomóc.
Z bliska Merry oceniła wysokość choinki na dobrych pięć metrów.
Ustalili, że Johann będzie szedł przodem i równocześnie umieścili ją na ramionach. Była lżejsza, niż Merry myślała, ale trzydzieści centymetrów różnicy wzrostu skutkowało ukośnym ułożeniem. Chociaż rękawiczki chroniły ją przed pokłuciem rąk, wystające przez oczka siatki igły drapały policzki.
Na domiar złego zsunięta czapka przesunęła w dół okulary, więc nie widziała nic prócz zamazanej sylwetki Johanna. Manewrując niemal na ślepo, zdołała pokonać podwójne drzwi dla służby na tyłach. Przystanęli na chwilę, żeby obtupać śnieg z butów i poprawić ładunek, po czym ruszyli dalej długim, szerokim korytarzem po drugiej stronie obszernego holu.
– Zaczekaj chwilę – poprosiła.
Wolną ręką poprawiła okulary i rozsunęła zamek kurtki. Czapkę zostawiła na głowie, żeby igły nie powpadały we włosy.
– Gotowa? – zapytał Johann.
– Tak.
– Raz, dwa, trzy…
Z powrotem zarzucili sobie jodłę na ramiona i Johann otworzył drzwi. W tym celu musiał się obrócić. Ona też. Nie miała pojęcia, że ktoś za nią idzie, dopóki nie usłyszała uderzenia i jęku.
– Przepraszam – wykrzyknęła.
Położyła pień drzewka na podłodze, żeby przeprosić poszkodowaną osobę. Miała nadzieję, że to jeden z pracowników.
Wysoki mężczyzna w nienagannym granatowym garniturze z wykrzywioną z bólu twarzą zdecydowanie nie należał do zespołu.
– Bardzo mi przykro – powiedziała w popłochu. – Czy mocno pana uderzyłam?
Obcy zwrócił na nią wściekłe spojrzenie ciemnoniebieskich oczu otoczonych gęstymi rzęsami, za jakie oddałaby nerkę. Za wspaniałe kości policzkowe oddałaby drugą…
Powtórzyła przeprosiny po niemiecku. Przewidywała, że drogo zapłaci za wpadkę. Tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na nocleg w luksusowym hotelu Haensli z jednym z najpiękniejszych widoków w całej Szwajcarii. W zamian za astronomiczną cenę oczekiwali wszelkich wygód i obsługi na najwyższym poziomie, a nie uderzenia choinką!

Giovanni Cannavaro popatrzył na zaczerwienioną twarz, w połowie zasłoniętą szalikiem, z przekrzywionymi okularami i najdziwniejszą czapką, jaką w życiu widział u dorosłej osoby. Gniew po uderzeniu znienawidzoną choinką nieco osłabł, gdy niespodziewanie usłyszał krótki wybuch śmiechu. Podszedł do niej bliżej.
– Proszę odejść na bok – rozkazał.
– Co?
– Poniosę ją za panią.
– To niemożliwe…
– Uderzyła mnie pani, a teraz mówi mi, co mam robić?
– Nie… – wykrztusiła z przerażeniem.
– Proszę przytrzymać drzwi – wpadł jej w słowo, wskazując na portiera, który robił wszystko, żeby pozostać niewidzialnym. – Jestem równie wysoki jak on. Tak będzie łatwiej. I bezpieczniej – dodał z naciskiem.
Merry doskoczyła do drzwi i przycisnęła się do ściany, gdy dwaj mężczyźni ją mijali.
– Załatwione – orzekł Giovanni, gdy umieścili jodełkę w stojaku i zdjęli siatkę. Otrzepał igły z ramion i kiwnął głową przerażonym pracownikom. – Następnym razem proszę bardziej uważać, si?
Następnie ruszył do jadalni, spragniony śniadania i cappuccino przed rozwiązaniem problemów, które ściągnęły go do Szwajcarii we wczesnych godzinach rannych.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała Merry, pospiesznie wkraczając do pokoju, który dzieliła z inną pracownicą imieniem Sasha i swoją szefową, Katią.
Zastała go jednak pustym. Komputer Katii był włączony, więc musiała już być w pracy. Czekając na nią, Merry włączyła ekspres, żeby przyrządzić sobie upragnioną gorącą czekoladę.
Podczas gdy pozostałą część hotelu przekształcono w świąteczną krainę czarów, ich gabinet pozostał nieudekorowany. Prawie. Merry postawiła w rogu swojego biurka plastikową choineczkę z maleńkimi bombkami i owinęła monitor srebrną lametą. Katia przewróciła oczami na ten widok, tak jak wtedy, gdy zobaczyła Merry w wełnianej czapce z wrobionym reniferem.
Merry kończyła pić czekoladę i odpowiadała na ostatnie mejle, gdy jej szefowa stanęła w drzwiach ze strapioną miną.
– Szukałam cię – zagadnęła. – Wzywają cię do sali obrad. Mamy problem.
Merry skoczyła na równe nogi.
– Jaki?
– Zaraz usłyszysz. Co z twoją twarzą? Podrapałaś się?
– Tak, igłami jodły. Pomogłam Johannowi wnieść ją do SPA. Właśnie dlatego się spóźniłam. Nie mogłam go zostawić bez pomocy.
Poczerwieniała na wspomnienie niedawnej wpadki. Gość wprawdzie nadspodziewanie dobrze zniósł wypadek, ale widziała ludzi zwalnianych za mniejsze przewinienia. Dlatego postanowiła przemilczeć żenujący incydent.
Nie zdołała jednak wyrzucić z pamięci twarzy przystojnego gościa. Z ciemnymi, prawie czarnymi włosami, długim prostym nosem, pięknie rzeźbioną żuchwą, długimi rzęsami i jeszcze piękniejszymi kośćmi policzkowymi wyglądał jak grecki bóg.
W końcu przestała myśleć o przystojniaku. Liczyła na to, że przy odrobinie szczęścia uniknie kolejnego spotkania z nim do końca jego pobytu.
Przez pierwsze dwa lata w Szwajcarii pracowała w hotelu Haensli jako kelnerka, zachwycona, że dostała tak prestiżowe zajęcie w jednym z najlepszych hoteli na świecie.
Rok temu została wezwana przez zarząd. Wpadła w popłoch, że ją zwolnią. Omal nie spadła z krzesła, gdy Katia, szefowa działu obsługi, zaoferowała jej stanowisko swojej asystentki. Czytała opinie w księdze gości i w internecie. Zaimponowało jej, jak często chwalono Merry za przekraczanie zakresu obowiązków. Powracający goście często nalegali, żeby to ona obsługiwała ich stolik.
W ciągu jednego dnia przestała pracować na zmiany od szóstej rano albo do północy, a zaczęła ośmiogodzinny dzień pracy od ósmej do szesnastej, o ile nie organizowali jakiegoś specjalnego wieczornego wydarzenia. Dostała nie tylko dwukrotność dawnej pensji, ale i własny pokój. Już nie musiała dzielić zbiorowej sypialni z piętnastoma innymi osobami. Z radością skorzystała z nowo otwartej ścieżki kariery.
Katia, której zawdzięczała awans, przystanęła przed drzwiami sali zebrań.
– Pomyśl o swojej przyszłości – doradziła.
Po tych enigmatycznych słowach otworzyła drzwi.
Za owalnym stołem siedział starszy właściciel hotelu Haensli, Wolfgang Merkel. Automatyczny uśmiech zgasł na ustach Merry na widok jego sąsiada. Tuż obok niego zajmował miejsce człowiek, którego potrąciła choinką. Krew odpłynęła jej z twarzy.
To ona stanowiła problem. Nie wątpiła, że ją zwolnią.
Z przerażenia szumiało jej w uszach. Kiedy nieznajomy wstał i wyciągnął do niej rękę, nieprędko dotarło do niej, że Katia go przedstawiła, a ona nie usłyszała jego nazwiska. Przeszedł ją dreszcz, gdy wyciągała swoją na powitanie egzekutora.

Giovanni natychmiast rozpoznał niezręczną dziewczynę w dziwacznej czapce. Zdradziły ją wielkie, szyldkretowe okulary i przerażona mina.
Przelotny uścisk krótkich palców sprawił, że przez jego dłoń przebiegła fala gorąca. Zaskoczony, zauważył poruszenie smukłej szyi, blask jasnobłękitnych oczu za szkłami i rumieniec na krągłych policzkach.
Leniwie przeniósł wzrok na drobną, zgrabną sylwetkę w czarnym, urzędniczym uniformie. Spostrzegł kremową cerę i brak makijażu. Bez tej idiotycznej czapeczki ocenił ją jako dość atrakcyjną. Dziwne. Młodsza z jego sióstr, Sofia, nosiła tego rodzaju nakrycie głowy w dzieciństwie.
Czym rozzłościł los, że podesłał mu tę niezdarę, żeby uratowała projekt, który opracowywał i realizował od trzech lat? Jeżeli nie wypali, zrujnuje jego reputację, na którą ciężko zapracował.
Przed dwunastu laty, gdy jego świat legł w gruzach, Giovanni opuścił Włochy i wylądował właśnie w tym hotelu. Zaczął jako portier. Po kilku miesiącach właściciel wezwał go do siebie i po długiej rozmowie zaoferował stanowisko swojego asystenta.
Nagle został protegowanym Wolfganga Merkela. Przyswoił sobie jego wiedzę o wyrafinowaniu, luksusie i wymaganiach bogaczy. Opanował sztukę dawania klientom tego, czego sobie życzą, żeby wracali tu co roku. Rok później dostał skromny spadek po dziadku. Z błogosławieństwem Wolfganga odszedł, żeby założyć własną spółkę, biuro podróży Cannavaro Travel.
W ciągu następnej dekady stale rósł w siłę. Obsługiwał najściślejsze kręgi elity. Organizował luksusowe rejsy statkami i wycieczki autokarowe po kontynentach, wynajmował prywatne jachty i odrzutowce, kwaterował gości w najlepszych hotelach. Zyskał światową reputację, bo nigdy nie zapomniał mądrej rady Wolfganga, żeby zawsze utrzymywać najwyższy standard.
Nigdy wcześniej nie wątpił w zdolności oceny mistrza. Dopiero na widok niezbyt rozgarniętej kobiety, którą Wolfgang uznał za zdolną do uratowania jego czołowego przedsięwzięcia, zaczął kwestionować jego mądrość.
Zaczekał, aż zajmie miejsce przy Katii, zanim spytał:
– Czy Katia naświetliła sytuację?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Gerhard trafił do szpitala z… – Przerwał, szukając w myślach angielskiego słowa.
– Zapaleniem wyrostka robaczkowego – podsunęła Katia.
Merry tak drżała ręka po powitaniu z przystojniakiem, że musiała ją przykryć drugą. Wysiłkiem woli nakazała sobie powrót do teraźniejszości.
– Gerhard? – powtórzyła, ponieważ nie skojarzyła imienia.
– Gerhard Klose. Człowiek, którego szkoliłam na gospodarza Meravaro Odyssey – wyjaśniła Katia.
Merry odetchnęła z ulgą. Pojęła, że przystojniak nie zamierzał zwolnić jej z pracy. Musiał pracować w Cannavaro Travel. Patrzył na nią bez cienia uśmiechu.
– Teraz pani rozumie, si?
O tak, doskonale rozumiała.
Wolfgang Merkel podjął współpracę ze swoim dobrym przyjacielem, specjalistą od luksusowych podróży, Giovannim Cannavarem. Przez trzy lata wspólnie pracowali nad nowym projektem. Luksusowy pociąg miał przewieźć ich gości przez najbardziej malownicze zakątki i miasta Europy wprost do stacji kolejowej kilka kilometrów od hotelu. Po raz pierwszy wyruszał w drogę za trzy dni.
Zaplanowali tę pierwszą podróż jako wydarzenie roku. Osiemdziesięciu najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie miało wsiąść do Meravaro Odyssey w Paryżu. Po dwóch dobach jazdy w luksusowych warunkach mieli przybyć na dworzec kolejowy w Klosters. Stamtąd konne powozy zabiorą pasażerów do hotelu, gdzie przez dwa dni będą korzystać ze wszystkich wygód przed dorocznym przyjęciem bożonarodzeniowym. Przedstawiciele światowej elity gotowi byli zapłacić fortunę za bilet.
Jako że Katia przez dziesięć lat pracowała w pociągu opisanym w słynnej kryminalnej powieści, powierzono jej zadanie przekazania swej wiedzy i doświadczenia człowiekowi pełniącemu rolę gospodarza prestiżowych imprez w Meravaro Odyssey, Gerhardowi, który dostał zapalenia wyrostka.
Jego rola polegałaby na dostarczeniu gościom niezapomnianych wrażeń i spełniania ich wszelkich kaprysów, rozsądnych czy nie.
Katia dostała koszmarne zadanie. Giovanni Cannavaro żądał regularnych raportów o postępach Gerharda. Katia nie miała złudzeń. Jeśli Gerhard zawiedzie, jej głowa poleci.
– Zastąpisz Gerharda? – spytała Merry ze współczuciem.
Katia pokręciła głową.
– Angie wyjechała służbowo na tydzień do Frakfurtu.
Angie była żoną Katji. Miały sześcioletnią córeczkę.
– To może Sasha?
– Musi tu zostać na weselu Voegla. Przykro mi, ale tylko ty nam pozostałaś. Nikt inny nie dysponuje czasem.
Po plecach Merry przeszedł zimny dreszcz. Szum w uszach przeszedł w głośny łomot.
Pracowała w Boże Narodzenie i Nowy Rok. Niedawno poślubiona żona jej brata postanowiła na nowo zjednoczyć rodzinę Inglesów. Dlatego zaplanowała świąteczne przyjęcie kilka dni wcześniej, już za dwa dni. Merry miała wylecieć do Anglii nazajutrz.
Nic dziwnego, że Katia w napięciu prowadziła ją do sali zebrań. Wiedziała, ile Merry zrobiła, żeby załatwić sobie kilka dni wolnego w grudniu na wizytę w domu.
Jak na ironię wcale o tym nie marzyła. Ponieważ jej brat nie znosił Bożego Narodzenia, rodzina Inglesów prawie go nie obchodziła od ósmego roku życia Merry. Dopiero teraz postanowił uszczęśliwić świeżo poślubioną żonę. Dlatego męczył, dręczył i stosował emocjonalny szantaż wobec siostry przez całe tygodnie, aż w końcu dała za wygraną i obiecała przyjechać.
Dzień po świątecznej kolacji jej najdawniejsza i najbliższa przyjaciółka, Santa, miała polecieć z nią do Szwajcarii na od dawna planowany pobyt w jej pokoju.
Nie mogła zawieść bratowej ani Santy.
– Polecisz do Paryża jutro z samego rana – zadecydowała Katia, przerywając napiętą ciszę. – Goście wsiądą do pociągu dopiero za trzy dni. Będziesz miała dwa dni na przygotowania, rozwiązanie wszelkich problemów i poznanie współpracowników.
Wolfgang po raz pierwszy w ciągu trzech lat pracy zwrócił się bezpośrednio do Merry:
– Katia mówi, że planowała pani urlop od jutra. Dostanie pani w zamian tydzień płatnego urlopu na Nowy Rok.
Merry pojęła, że decyzja zapadła nieodwołalnie. Nic dziwnego, że Katia ostrzegła ją przed wejściem, żeby pomyślała o swojej przyszłości.
Wolfgang Merkel dobrze płacił, dawał sowite premie powyżej zakładowych norm, ale wymagał całkowitego oddania. Żądał, żeby jego załoga współpracowała w pełnej harmonii w wypadku kryzysu. Był hojny, ale bezwzględny.
Jako że Merry nie miała dziecka, które pozostałoby bez opieki jak Katia, nie miała sensownego powodu, żeby odmówić. Nie wypadało powiedzieć: „nie widziałam mojej rodziny od sześciu miesięcy. Wprawdzie przeraża mnie perspektywa zjedzenia z nimi przedświątecznej kolacji, ale obiecałam przyjechać”. W ten sposób z pewnością nie przełamałaby lodów, tylko postawiła swoją karierę pod znakiem zapytania.
Nawet gdyby postanowiła wymyślić jakąś sensowniejszą wymówkę, czas minął, kiedy Wolfgang wziął laskę i wstał.
– Skoro już wszystko ustalone, zostawiam was, żebyście sami dopracowali szczegóły.
Katia poszła w jego ślady, nie licząc laski. Na odchodnym posłała jej współczujące spojrzenie.
– Prześlę ci pliki, kiedy się zapoznacie.
Podczas gdy Merry gorączkowo szukała w myślach sposobu uniknięcia zastępstwa bez ryzyka utraty pracy, zostawili ją samą z przystojniakiem i jego badawczym, przenikliwym spojrzeniem.
– Nie chce pani wziąć tego zlecenia? – zapytał chłodnym tonem.
Przerażona Merry przywołała na twarz wymuszony uśmiech.
– Sądzę, że to bez znaczenia – wypaliła bez zastanowienia. Po namyśle doszła jednak do wniosku, że nieznajomy z pewnością zda pełną relację samemu Giovanniemu Cannavarowi, uchodzącemu za równie wymagającego szefa jak Wolfgang. – Ale wiem, jak ważny jest ten dziewiczy kurs pociągu. Dlatego zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby dobrze wypadł.
Nie miała wyboru. Gdyby ją zwolniono, musiałaby wrócić do Anglii, szukać nowego zajęcia i zamieszkać w smutnym domu, w którym spędziła nieszczęśliwe dzieciństwo. Straciłaby całą radość i światło minionych trzech lat i z powrotem zapadłaby w szarość.
– Jaką rolę pełni pan w tym przedsięwzięciu? – spytała.
Przystojniak tylko uniósł jedną brew.
– Pracuje pan w Cannavaro Travel? – drążyła dalej. – Przepraszam, ale dostałam zaćmienia umysłu, kiedy nas sobie przedstawiano.
Dostrzegła w jego oczach błysk rozbawienia. Wyczytała w nich pytanie: „Jak może pani nie wiedzieć?”.
Obudził w niej wyrzuty sumienia. Wprawdzie przez minione dwa miesiące kombinowała, jak uniknąć wizyty w domu, ale teraz palił ją wstyd, że zniweczy starannie opracowany rzez bratową plan zjednoczenia rodziny.
Brat jej nie daruje, że zawiodła.
Jedyną pociechę stanowiła świadomość, że nie potrąciła choinką hotelowego gościa, aczkolwiek sądząc po nienagannym garniturze, przystojniak musiał zajmować wysokie stanowisko w Cannavaro Travel. Wszystko wskazywało na mocno rozbudowane ego.
Postanowiła po zakończeniu spotkania zadzwonić do Martina. Ta myśl nieco ją uspokoiła.
– Jaką rolę pan pełni? – spytała jeszcze raz.
Przystojniak splótł ręce na stole. Ciemnoniebieskie oczy znów rozbłysły.
– Proszę myśleć o mnie jako o szefie – oświadczył.
Głęboki, melodyjny głos wywołał wibracje pod skórą. Zadowolona, że nie wyraziła swojej negatywnej opinii o niechcianym zleceniu, zapisała informację w notatniku.
– Czyli to panu będę składać sprawozdania? – spytała dla pewności.
– Si.
– Pojedzie pan tym pociągiem?
Pięknie wykrojone nozdrza zafalowały z oburzenia.
– To nie jest zwykły pociąg.
– Przecież wie pan, co mam na myśli – odparła z nerwowym śmiechem.
– Wiem. I owszem, pojadę.
Merry zrobiła kolejną zbędną notatkę, żeby pokryć zmieszanie. Dopiero po chwili z powrotem podniosła na niego wzrok.
– W takim razie muszę wyznać, że nie zapamiętałam pańskiego imienia. Ja mam na imię Merry.
Przystojniak zabębnił palcami o stół.
– Pamiętam. Ja uważałem.
Z niewiadomych powodów ucieszyła ją ta wiadomość.
– Brawo! Wspaniale. A jak się pan nazywa?
– Giovanni Cannavaro.
W ułamku sekundy krew odpłynęła Merry z twarzy.
Giovanni Cannavaro wstał i popatrzył na nią z góry.
– Ma pani wiele do zrobienia – przypomniał lodowatym tonem. – Zacznie pani od przejrzenia plików. Później przedyskutujemy szczegóły i zdecyduję, czy dostanie pani to zadanie… czy nie.
Po tych słowach opuścił pokój.

– Szybko skończyliście – zauważyła Katia po powrocie Merry do gabinetu.
Szybko? Merry została sama w sali zebrań. Przez pięć minut usiłowała opanować emocje.

Merry Ingles przyjmuje zlecenie od właściciela biura podróży Giovanniego Cannavary. Jej zadaniem ma być spełnianie życzeń pasażerów luksusowego pociągu, który w ciągu kilku dni przewiezie ich na Boże Narodzenie z Paryża do Szwajcarii. Giovanni, po pierwszych wpadkach Merry, powątpiewa w jej zdolności. Wkrótce jednak zauważa w tej przeciętnej na pozór dziewczynie talent. Coraz bardziej też pociąga go jako kobieta…

W brylantach i złocie, Porzucony książę

Abby Green, Maya Blake

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1203

ISBN: 9788383420240

Premiera: 15-11-2023

Fragment książki

W brylantach i złocie – Abby Green

Daniel Devilliers stał u szczytu schodów i obserwował scenę przed sobą. Legendarny salon jubilerski Devilliers, stojący na paryskim Place Vendôme od trzech stuleci, pękał w szwach. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy salon przeszedł gruntowny remont i tego wieczoru świętowano jego ponowne otwarcie.
Odkąd Daniel odziedziczył po ojcu rodzinną firmę, powoli, ale uparcie ją reformował, na każdym kroku walcząc z niechętnym zarządem. Ten wieczór był jego triumfem. Wydarzeniem roku. Aktorki i aktorzy przeplatali się z politykami i biznesmenami, a pomiędzy nimi spacerowali modele i modelki, prezentując biżuterię marki. Brylanty, rubiny, perły, szafiry i szmaragdy pyszniły się na ich nieskazitelnej skórze. Szampan lał się strumieniami, a kelnerzy podawali przystawki, które same w sobie były małymi dziełami sztuki.
Na honorowym miejscu naprzeciwko wejścia wisiał olejny obraz, przedstawiający żonę założyciela firmy. Jej misterna tiara błyszczała w fantazyjnie upiętych, ciemnobrązowych włosach. Szare oczy wyglądały z twarzy o arystokratycznych rysach. Tych samych, które odziedziczył Daniel.
Tyle że w jego twarzy te arystokratyczne rysy zamieniły się coś w bardziej męskiego i surowego. Wysokie kości policzkowe i zaskakująco zmysłowe usta kontrastowały z głęboko osadzonymi oczami i ostro zarysowaną szczęką. W połączeniu ze szczupłą muskularną sylwetką i krótkimi czarnymi włosami tworzyło to iście wybuchową mieszankę.
Zauważył swoją doradczynię PR, która gestem przywoływała go z powrotem na dół. Wiedział, że powinien wrócić do swoich gości. Chciał tylko przez chwilę ponapawać się uczuciem… Właściwie to nie był pewny, co powinien czuć. Triumf, że jego wizja została wreszcie zrealizowana? Satysfakcję? Problem w tym, że nie czuł żadnej z tych rzeczy. Wszystko to było dziwnie rozczarowujące.
A potem jego uwagę zwróciło coś innego. Czarna satynowa suknia bez ramiączek. Mgnienie wysoko upiętych płowych włosów. Smukłe nagie ramiona.
Kobieta zniknęła za kolumną, zanim zdążył się jej przyjrzeć. Ale to nie mogła być ona. Nie miałaby tyle śmiałości, żeby znów pojawić się na jego terenie. Mimo to na samą myśl serce Daniela zabiło mocniej.
Wspomnienia, żywe i wyuzdane, zacisnęły szpony na krawędzi jego umysłu. Śmiejąca się twarz. Zmysłowe usta. Dzikie złotobrązowe włosy w jego garści, gdy wchodził w nią coraz głębiej i głębiej…
I inne wspomnienia, mniej seksowne. Blada twarz, wielkie oczy zaczerwienione od łez.
„Wyjdź, Danielu. Nigdy więcej nie chcę cię widzieć”.
Daniel potrząsnął głową, odpychając od siebie niechciane obrazy. Odsunął się od barierki i zszedł na parter. To nie był moment, żeby myśleć o przeszłości.

Mia Forde wiedziała, że nie może wiecznie ukrywać się w toalecie. Przeklęła swoją głupotę. Skąd jej wpadło do głowy, żeby skonfrontować się z Danielem na przyjęciu z okazji ponownego otwarcia salonu? Myślała, że w miejscu publicznym będzie łatwiej. Myślała też, że pełna zbroja dizajnerskich ubrań i wieczorowego makijażu doda jej odwagi, by znów stanąć przed swoim byłym kochankiem.
Jej ochroniarz czekał przed drzwiami damskiej toalety. Jego jedynym zadaniem tego wieczoru było strzeżenie niesamowitego topazowego kompletu złożonego z kolczyków i naszyjnika, które miała na sobie, ponieważ występowała tego wieczoru w charakterze modelki. Wzięła głęboki oddech i wyszła z kabiny. Przy umywalkach na szczęście nikogo nie było. Spojrzała na siebie w lustrze i skrzywiła się. Jej oczy były wielkie i przerażone. Kiedy zobaczyła Daniela stojącego u szczytu schodów i omiatającego wzrokiem rozgrywającą się przed nim scenę, jej policzki pokryły się ciemnym rumieńcem. Na jego widok poczuła milion rzeczy naraz. Tęsknotę, żal, gniew… A co najgorsze – fizyczny pociąg.
A teraz chowała się w łazience i trzęsła się jak liść. Co było żałosne, biorąc pod uwagę, przez co przeszła przez ostatnie dwa lata. Stała się silniejsza niż kiedykolwiek. Z pewnością miała na tyle odwagi, by skonfrontować się z Danielem Devilliersem. Musiała tylko powiedzieć mu, co miała do powiedzenia, a potem odejść z podniesionym czołem.
Klejnoty błyszczały na jej skórze, dramatyczne na tle prostej, czarnej satynowej sukni. Spojrzała na nie beznamiętnie. Wiedziała, że to tylko ładne kamienie. Martwe w środku, tak jak jej relacja z Danielem. Och, był w niej ogień i namiętność; na samo wspomnienie uginały jej się kolana. Ale nie było serca. Duszy. Jakby się nad tym zastanowić, ten mężczyzna nie mógł lepiej pasować do swojej odziedziczonej profesji. Gorący i ognisty na powierzchni, zimny w środku.
Ale czy miała prawo go o to obwiniać…?
Mia westchnęła. Nie, nie miała. Nigdy niczego jej nie obiecywał; to ona powiedziała mu wprost, że oczekuje czysto fizycznej relacji. I gdy mury otaczające jej serce padały jeden za drugim, było już za późno, by to zmienić.
Drzwi łazienki otworzyły się i dwie kobiety weszły w chmurze perfum. Mia unikała ich wzroku, ale nie mogła nie usłyszeć ich rozmowy.
– Widziałaś, jak tam stoi? Jak jakiś bóg?
– Nigdy w życiu nie widziałam tak seksownego faceta…
– Czytałam w gazecie, że się rozwiódł. Znowu jest singlem.
Na te słowa Mię przeszyła gorycz i zazdrość. Zdusiła je stanowczo. Nie było tu na nie miejsca. Właśnie wychodziła z łazienki, kiedy telefon w jej torebce zaczął wibrować. Wyjęła telefon i z niepokojem zmarszczyła brwi, widząc imię na wyświetlaczu.
– Co się stało, Simone? Wszystko w porządku?
Odpowiedź przyjaciółki zmroziła jej krew w żyłach. Powód, dla którego tu przyszła, przestał się liczyć. Musiała natychmiast wracać do domu.
– Nie martw się. Zaraz tam będę.
Rozłączyła się, włożyła telefon z powrotem do torebki i wyszła z łazienki, zapominając o Danielu Devilliersie.

Daniel powstrzymał westchnienie frustracji, widząc kolejną osobę, która koniecznie chciała z nim porozmawiać. Po co właściwie to robił, skoro nie potrafił się tym cieszyć?
Robisz to też dla niej, przypomniał cichy głosik w jego głowie.
Daniel poczuł znajome ukłucie bólu. Tak, zależało mu, żeby firma przetrwała, ponieważ tego chciałaby jego siostra. Niegdyś uwielbiała przychodzić do salonu i przyglądać się błyszczącym klejnotom.
Zauważył zbliżającą się do niego niebieskooką blondynkę. Na jej szyi, nadgarstkach i uszach błyszczały brylanty. Uśmiechała się z mieszanką seksualnej pewności siebie i chciwości, które Daniel znał aż za dobrze. Powiedział sobie, że dokładnie tego szuka, ale mimo to skręcało go na samą myśl. Jednak zanim blondynka zdążyła podejść, ktoś inny zbliżył się do niego z boku. Jeden z jego ochroniarzy.
– Przepraszam, że panu przeszkadzam, sir, ale nastąpił incydent.
Daniel spojrzał na niego, w jednej chwili zapominając o kobiecie.
– Incydent?
– Kobieta, jedna z modelek, próbowała wyjść z biżuterią.
Daniel uniósł brew.
– Jeśli została zatrzymana, to w czym problem?
– Mówi, że pana zna i że może pan za nią poręczyć.
Puls Daniela przyspieszył.
– Gdzie ona jest?
– W biurze ochrony.
Daniel ruszył w stronę biura ochrony, który znajdował się niedaleko głównego wejścia. Przy drzwiach czekał kolejny z jego ludzi.
– Przepraszam, że przeszkadzamy, sir. Tutaj jest. – Mężczyzna otworzył drzwi dużego pomieszczenia, którego ściany pokrywały ekrany monitoringu. Minęło kilka chwil, zanim wzrok Daniela przyzwyczaił się do półmroku, więc nie zauważył jej od razu, stojącej na środku pokoju.
Zamrugał. Czyżby miał halucynacje? Ale nie; to naprawdę była ona. Nie przywidziało mu się.
Mia Forde. Ostatnia kobieta, którą spodziewał się ponownie zobaczyć. Ostatnia kobieta, którą chciał ponownie zobaczyć. Mimo to nie mógł powstrzymać fizycznej reakcji rozgrzewającej jego krew.
Była tak piękna, jak zapamiętał, a nawet piękniejsza. Kiedy poznali się przed dwoma laty, miała dwadzieścia jeden lat. Teraz z dziewczyny zamieniła się w kobietę. Jej rysy były ostrzejsze, jej usta pełniejsze, bardziej prowokujące. Czarna satynowa suknia bez ramiączek opinała jej krągłości. Pamiętał, jak wyglądały jej piersi, pełne i jędrne. Jej sutki…
Odsunął od siebie to rozgrzane do czerwoności wspomnienie. Jak to możliwe, że na widok tej kobiety wciąż tracił rozum?
– Co ty tu robisz, Mio? – zapytał.

Mia zmusiła się, żeby pozostać w miejscu. Instynkt nakazywał jej się schować. Uciekać.
Na twarzy Daniela malowała się mieszanka szoku i niedowierzania, które zaraz ustąpiły miejsca poirytowaniu.
– Widzi pan? – powiedziała słabo do ochroniarza. – Mówiłam panu, że go znam.
Daniel skrzyżował ramiona na szerokiej piersi.
– Co ty tu robisz? To jakiś chory żart?
Na te słowa Mia otrzeźwiała.
– Żart? Naprawdę myślisz, że przyszłam tu, bo nie miałam nic lepszego do roboty w sobotni wieczór?
Daniel spojrzał na leżące na stole naszyjnik i kolczyki.
– Próbowałaś ukraść biżuterię?
– Oczywiście, że nie. Po prostu… zapomniałam, że mam je na sobie.
Daniel zmarszczył brwi.
– Jak ty się tu właściwie dostałaś?
Jego nieufność ubodła Mię.
– Zatrudniłam się jako modelka. Wiem, że łączy nas… skomplikowana przeszłość, ale nie wiedziałam, że jestem niemile widziana…
Teraz Daniel wyglądał na sfrustrowanego. Niecierpliwie machnął ręką.
– Nie o to mi chodziło. Po prostu… Dlaczego tu przyszłaś?
– Musiałam z tobą porozmawiać. Kiedy mój agent zaproponował mi to zlecenie, uznałam, że to będzie dobry sposób, żeby cię złapać.
Skontaktowanie się z człowiekiem takim jak Daniel Devilliers było prawie niemożliwe – chyba że to on chciał się z kimś skontaktować. Mia przekonała się o tym na własnej skórze.
Nagle przypomniała sobie, dlaczego tak bardzo chciała wyjść.
– Posłuchaj, naprawdę muszę iść – powiedziała. – To ważne.
Kiedy Mia powiedziała, że chce wyjść, pierwszą reakcją Daniela wcale nie była ulga. Bardziej mieszanina wielu sprzecznych emocji, włączając w to przypływ pożądania równie potężnego, co niechcianego.
– Powiedziałaś, że chciałaś ze mną porozmawiać. O czym?
Zauważył, że pobladła.
– Nie mogę teraz wytłumaczyć. Po prostu muszę iść.
– Zostałaś przyłapana na wychodzeniu w biżuterii wartej setki tysięcy euro. Jesteś mi winna wyjaśnienie.
Mia złożyła ręce jak do modlitwy.
– Wiem. Posłuchaj, nie myślałam, dobrze? Zapomniałam, że mam je na sobie. Znasz mnie. Wiesz, że nigdy bym niczego nie ukradła!
Danielowi stanęła przed oczami scena z jego przeszłości. Otworzył aksamitne puzderko i oczy Mii rozszerzyły się na widok perłowej bransoletki.
– Jest piękna – szepnęła.
– To jeden z naszych najnowszych wzorów – odparł od niechcenia Daniel.
Mia spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Dlaczego mi ją pokazujesz?
– To prezent.
Mia potrząsnęła głową.
– Ale… nie chcę od ciebie prezentów.
Daniel był sfrustrowany, bo nie zachowała się tak, jak się spodziewał. Tak, jak był przyzwyczajony. Od samego początku robiła wszystko na opak. Najpierw powiedziała mu, że to będzie tylko jedna randka. Potem, kiedy się ze sobą przespali, że to tylko jedna noc. Ale jedna noc i jedna randka zamieniły się w więcej nocy i więcej randek, bo chemia między nimi była zbyt silna, by ją ignorować.
Nawet wtedy zawsze pilnowała, żeby wiedział, że nie oczekuje niczego więcej. Pod wieloma względami to był scenariusz marzeń. Kobieta, która stawia granice.
– Masz pojęcie, ile ta bransoletka jest warta? – zapytał wtedy.
Mia cofnęła się.
– Nieważne. Nie chcę jej. Czułabym się niekomfortowo.
Przeszłość rozwiała się, ustępując miejsca teraźniejszości.
– Proszę, Danielu – błagała Mia. – Muszę iść.
– Gdyby to był ktokolwiek inny, zadzwonilibyśmy po policję, wiesz?
Teraz zbladła tak bardzo, że Daniel przestraszył się, że zemdleje.
– Mio, do cholery… Dlaczego tu jesteś?
Mia przygryzła wargę i odpowiedziała tak cicho, że Daniel ledwo ją słyszał.
– Chodzi o moją córkę. Muszę do niej wrócić. Moja przyjaciółka jej pilnuje i właśnie zadzwoniła, że Lexi ma gorączkę i wymiotuje.
Daniela zmroziło.
– Masz dziecko?
Minęły dwa lata. Oczywiście, że mogła mieć dziecko.
– Tak.
Daniel potrząsnął głową.
– Jak? Z kim…?
Mia spojrzała na niego ponuro.
Minęła sekunda. Pięć. Dziesięć.
Daniel uświadomił sobie, że ich rozmowy słucha dwóch ochroniarzy.
– Zostawcie nas samych – powiedział, nie patrząc na nich.
Ochroniarze wyszli. Daniel odniósł wrażenie, że ziemia kołysze mu się pod stopami. Naprawdę nie było powodu sądzić, że to dziecko jest…
– Nie chcę o tym teraz rozmawiać – powiedziała Mia. – Muszę do niej pojechać.
– Puszczę cię, kiedy mi powiesz, kto jest jej ojcem.
Mia przełknęła ślinę. Jej serce trzepotało jak uwięziony w klatce ptak. Miała nadzieję, że po tylu latach chemia między nimi wygaśnie. Że spopieliły ją słowa, które wypowiedział, zanim wyszedł.
„Myślę, że tak będzie lepiej”.
Ale nie. Jej ciało wciąż było dostrojone do niego jak instrument, który śpiewa tylko przy nim. Był teraz jeszcze szczuplejszy i lepiej zbudowany niż wtedy. Same ostro zarysowane kości i twarde mięśnie. Surowe. Nieugięte.
„Tak będzie lepiej”.
Musiała się skupić. Teraz najważniejsze, żeby jak najszybciej się stąd wydostała.
– Danielu…
– Kto jest ojcem?
Wiedziała, że musi powiedzieć prawdę. Ostatecznie po to tu przyszła.
– Jest twoja.
Daniel otworzył, a potem zamknął usta. Wpatrywał się w nią w milczeniu. Nie była pewna, czy ją usłyszał.
– Lexi jest twoją córką – powtórzyła. – Ma osiemnaście miesięcy.
Nieczęsto się zdarzało, żeby mężczyzna taki jak Daniel Devilliers zapomniał języka w gębie. Ale Mia wcale nie była z siebie dumna.
– Posłuchaj, przepraszam… Dlatego dzisiaj przyszłam. Miałam nadzieję, że uda mi się porozmawiać z tobą na osobności. Nie chciałam powiedzieć ci… w ten sposób.
W biurze ochroniarzy, oskarżona o kradzież biżuterii.
Wreszcie Daniel się odezwał.
– Ale… jak?
Telefon Mii zaczął wibrować w jej torebce. Sięgnęła po niego, odebrała i słuchała przez kilka sekund.
– Rozumiem. Posłuchaj… właśnie wychodzę. Będę tam tak szybko, jak to możliwe.
Rozłączyła się i spojrzała na Daniela.
– Przepraszam, że powiedziałam ci w ten sposób, ale naprawdę muszę już iść.
Sięgnęła po długopis i notes leżące na stole i napisała swój adres i numer telefonu.
– Jeśli chcesz zgłosić mnie na policję albo porozmawiać, tutaj teraz mieszkam.
Podała notes Danielowi, który wziął go od niej odruchowym gestem. Wciąż wyglądał na wstrząśniętego. Mia wzięła swoją torebkę, wstała i spróbowała wyjść na korytarz. Jednak w chwili, kiedy przekroczyła próg, ochroniarz zastąpił jej drogę.
– Sir…? – Mężczyzna spojrzał na Daniela nad jej ramieniem.
Mia była gotowa przecisnąć się pod jego ramieniem, ale potem usłyszała głęboki głos Daniela.
– Puść ją.
Zalała ją ulga. Dosłyszała jeszcze, jak Daniel mówi coś za jej plecami, ale już wychodziła na ulicę, gdzie czekał tłum paparazzich. Na jej widok podnieśli swoje kamery, ale zaraz je opuścili. Nie była dla nich rozpoznawalna. Ani trochę jej nie przeszkadzało, że nie zalicza się do grona celebrytów. Gorzej, że nie widziała żadnych taksówek. Czując rosnącą panikę, wyciągnęła telefon, żeby zamówić przez aplikację. Wtem poczuła na ramieniu znajomą rękę.
Daniel.
Podniosła na niego wzrok.
– Co…?
– Chodź. – Pociągnął ją z powrotem w stronę wejścia do salonu. – Zawiozę cię do domu. Mój samochód czeka przy bocznym wejściu.
Mii tak bardzo ulżyło, że zaraz znajdzie się przy swojej córce, że bez cienia protestu poszła za Danielem korytarzem prowadzącym do tylnego wyjścia. Przy ulicy stał czarny sportowy samochód, obok którego czekał kierowca. Daniel podał mu kartkę z adresem Mii i pomógł jej wsiąść do samochodu, a potem sam wsiadł z drugiej strony.
Ruszyli. Patrząc, jak mijają kolejne przecznice, Mia poniewczasie uświadomiła sobie, co się dzieje. Daniel jechał z nią do jej domu. Zaraz miał poznać Lexi. Nowy rodzaj paniki chwycił ją za serce. Nie była na to gotowa!
Spojrzała na niego ukradkiem. Jego profil był śmiertelnie poważny. Sięgnął do szyi, by rozpiąć muszkę i górny guzik koszuli. Pamiętała, jakie szorstkie były jego dłonie. Nie tego się spodziewała po biznesmenie… miliarderze, który w swojej pracy dotykał jedynie drogocennych klejnotów.
Ku jej zażenowaniu, na samo wspomnienie ich dotyku przeszył ją dreszcz przyjemności.
– Nie powinieneś był wychodzić – powiedziała. – To ważny wieczór.
Daniel spojrzał na nią.
– Owszem. Ale wiadomość, że jestem ojcem, sprawiła, że nabrałem perspektywy.
Mia znała Daniela. Wiedziała, z jaką determinacją ją uwodził, więc wiedziała też, że nie uda jej się go odwieść od raz powziętego zamiaru.
Mimo to spróbowała.
– Naprawdę nie powinieneś ze mną teraz jechać. Lexi może być…
– Lexi. Co to w ogóle za imię?
Mia najeżyła się obronnie.
– To zdrobnienie od Alexandry.
– Uważasz, że to nieodpowiednie, żeby teraz z tobą jechał. Ale uznałaś, że odpowiednim będzie przyjść i zakłócić jeden z najważniejszych wieczorów w historii Devilliers?
Mia nie zamierzała dać sobie wmówić, że postąpiła źle.
– Gdybym była w stanie skontaktować się z tobą zwykłymi kanałami, zrobiłabym to. I próbowałam. Ale numer, który mi podałeś, był nieaktywny, a kiedy kontaktowałam się z twoim biurem, nie chcieli mnie przełączyć. Łatwiej byłoby umówić się na spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Porzucony książę – Maya Blake

„Porzucony”.
Jego Wysokość Lucca, król San Calliano, nie cierpiał tego słowa. Na sam jego dźwięk ze złości zaciskał zęby, a dłonie w pięści i czerwieniał na twarzy. Wściekłość wybuchała w nim jak erupcja wulkanu.
Dwa lata temu brukowe media złośliwie nazwały go Porzuconym. Teraz po śledzonym przez świat i oczekiwanym z zapartym tchem jego wstąpieniu na tron królestwa San Calliano, tabloidowi plotkarze z radością uzupełnili ten przydomek. Lucca został Porzuconym królem.
Nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, że był jednym z najbardziej postępowych władców swego czasu. Że pod jego rządami gospodarka państwa znów stała się jedną z wiodących na świecie. Lucca zawarł międzynarodowe umowy handlowe, które wychwalały wszystkie najpoważniejsze dzienniki finansowe. Więcej. Nieważne było nawet to, że jako najbardziej pożądany kawaler globu spotykał się z największymi pięknościami świata.
A przecież tej kobiecie ufał bezgranicznie i nigdy niczego nie zarzucał.
Już na zawsze miała zostać tą, która go rzuciła, a wraz z nim niewyobrażalne bogactwo, nieograniczoną władzę i ogromne wpływy. Media wieszczyły, że Lucca stanie się bohaterem tanich romansów. Złośliwi i wrogowie rozpisywali się, jak kobieta złamała mu serce, grzebiąc jego wizerunek playboya.
Było jednak coś, o czym nikt nie wiedział. Lucca nie miał serca, a z pewnością nie miał serca słabeuszy. Takich jak jego ojciec. Serca, które wiodło w świat szokująco błędnych ocen, które później rzucały się długim cieniem na wszystko, co rzekomo kochali, okrywając rodzinę niesławą, spod której później trzeba było latami boleśnie się wygrzebywać.
Lucca całe życie patrzył na rwące fale złych zachowań własnego ojca. Jedną gorszą od drugiej. Dlatego na długo przedtem, zanim spotkał tę, która go zostawiła, zdążył przywyknąć do szalonej gmatwaniny uczuć, jaką nieuchronnie wywołują związki z kobietami.
Czy jednak sam nie był twórcą własnego losu i prawie upadku?
Tak. Był winny. Pozwolił, żeby niepohamowana żądza zaślepiła mu świeżość spojrzenia. Oślepiony pięknem i inteligencją tej kobiety nie zauważył, że ona wykorzystuje je przeciw niemu. Że za zniewalającym uśmiechem kryje się wyrachowana dusza. Ten uśmiech sprawił, że Lucca zapomniał o wszystkim, czego się nauczył o stosowanym zachowaniu i ostrożności.
Stracił głowę.
Podeptał wszystko, co dworscy nauczyciele etykiety przez lata wbijali mu do głowy. I zapomniał o jeszcze twardszych ojcowskich lekcjach, które odczuwał na własnej skórze, bo ojciec niczego nie wybaczał.
Przez szalone cztery miesiące, które spędził z tą kochanką, niemal zapomniał, jak się nazywa.
Był jak zaczarowany. Świat nie istniał. Pożądanie tej kobiety uczyniło go zwykłym rabem, a urzeczenie nią – ślepcem.
Lucca czuł, że jak anioł swobodnie lata w przestworzach.
Liczyła się tylko ona.
I wtedy…
„Porzucony”.
Nie ukrywał swojego olśnienia i narkotycznego odurzenia. Nie krył też, gdy zniknęła bez śladu i nie odbierała telefonów, by wkrótce potem zmienić numer. Przeszedł przez piekło. Wyobrażał sobie najgorsze. Rozkazał zaufanym detektywom szukać jej wszędzie. Nie szczędził grosza. Poszukiwania spełzły na niczym, co rozzłościło go jeszcze bardziej. Rzucał się jak ranne zwierzę, które walczy o życie. Historia nie pamiętała, by książę królestwa San Calliano zachowywał się w ten sposób.
W szalonym widzie odszukania jej obiecywał złote góry wszystkim, którzy mu w tym pomogą. Szybko stał się pośmiewiskiem. Kto mógł, wykorzystywał jego słabość.
Lucca błagał o pomoc.
Nie zważał na nic i coraz głębiej osuwał się w szaleństwo, które dzień po dniu odzierało go z godności. Jak na ironię odzyskał ją, gdy w ostatecznym akcie zerwania, tuż przed jego koronacją, odesłała mu najcenniejszą rzecz, którą jej podarował. Dołączyła krótki liścik.
Wreszcie przyszła chwila opamiętania.
Lucca przypomniał sobie żelazną wolę swoich przodków, dzięki którym jego królestwo ocalało z wojen i wewnętrznych konfliktów oraz zasłużyło na uwagę i szacunek świata. Przypomniał sobie, że płynąca w jego żyłach królewska krew żąda odpowiedzialności i służby narodowi, o czym zapomniał, gdy tylko pierwszy raz zobaczył tę kobietę. Takim samym szaleństwem podczas swoich rządów często szokował jego ojciec.
Pamięć o tym wszystkim powstrzymała go przed nagłym wskoczeniem do samolotu, gdy trzy miesiące temu ktoś mu doniósł, gdzie jest ta, która go rzuciła. Jednak teraz był królem, więc postanowił poczekać na właściwy moment. Działać planowo i strategicznie.
Ale dwa słowa, z których składał się ręcznie napisany liścik, wryły się w jego pamięć na zawsze.
To koniec.

Stłumił rozsadzającą go złość i żal. Rozluźnił zaciśnięte pięści i wziął głęboki oddech. Spojrzał przez okno na lazurowe wody Morza Śródziemnego łączące się w dali z bezchmurnym modrym niebem.
Monaco było placem zabaw najbogatszych ludzi z całego świata. Ale San Calliano biło je na głowę, gdy chodzi o władzę i wpływy, bo stało się bezcennym klejnotem koronnym w oceanie zwykłych szlachetnych kamieni. I miało za sobą sześć wieków historii.
Ale w ciągu zaledwie trzech dekad ojciec Lukki roztrwonił to wielkie dziedzictwo. Najpierw przez złe praktyki gospodarcze, a później – lekkomyślne uczynki, na które pozwolił własnej żonie.
Lucca też przez krótką chwilę niemal stracił z oczu dziedzictwo San Calliano.
Ale nigdy więcej.
Znów odetchnął głęboko.
Po jego bokach przy długim antycznym stole konferencyjnym siedzieli minister turystyki i członkowie rady doradczej.
Lucca milczał od czasu, gdy nagle zerwał się od stołu na widok zdjęcia tej kobiety. Zachodził w głowę, skąd ono się wzięło. Komitet wysunął jej kandydaturę do udziału w najbardziej prestiżowej imprezie pierwszego roku Lukki na królewskim tronie.
Zawstydziła go jego własna gwałtowna reakcja. A jeszcze bardziej fakt, że po wszystkim, co zaszło, kobieta ta wciąż wzbudzała w nim taki wir emocji.
– Najjaśniejszy Panie – odezwał się jeden z doradców.
Wolał ten tytuł niż Wasza Wysokość, który przywodził mu na myśl czas, gdy stracił głowę dla tej piękności. A przecież nigdy przy swoich kochankach nie ulegał żadnym uczuciom.
Wrócił pamięcią do ich pierwszego spotkania. Oczyma wyobraźni zobaczył lekko ironiczny błysk w jej ciemnych piwnych oczach, gdy z wdziękiem skłoniła się przed nim i zmysłowo ni to szepnęła, ni zamruczała: Wasza Wysokość. Choć dobrze wiedziała, że jest tylko księciem, a nie królem.
W jej słowach natychmiast odczytał jasny seksualny podtekst. Lucca nie mógł się oprzeć. Gdy później w swoim łożu w nią wchodził, usłyszał ten tytuł raz jeszcze. Tym razem zmieszał się z jej jękiem rozkoszy. Zapamiętał ten moment na całe życie, bo nigdy z żadną kobietą nie kochał się tak szaleńczo.
I za to też jej nie cierpiał, choć wiedział, że powinien raczej gardzić samym sobą.
Ale był to jeden z wielu grzechów, którymi tak chętnie ją obarczał.
Spojrzał na leżące na wypolerowanym blacie stołu powiększone zdjęcie.
Członkowie rady i minister sportu naiwnie uznali, że mimo serii fatalnych artykułów w brukowcach o jego romansie, król doszedł już do siebie. Dlatego teraz proponowali ich bohaterkę jako kandydatkę, która podczas wznowionego Festiwalu Sztuk, Kultury i Filmu San Calliano zaprezentuje słynną w świecie brylantową kolekcję biżuterii z królewskiego skarbca.
Mieli jednak trochę racji, bo Lucca na pozór odzyskał spokój ducha. Od czasu rozstania spotykał się kolejno z kilkoma kobietami. Każda była piękniejsza od poprzedniczki, choć wszystkie bez trudu wygrałyby w swoich krajach konkursy miss piękności.
Ale cierń tamtej zdrady wciąż tkwił w jego sercu. Pamiętał piekło, które przeszedł w mrocznych tygodniach po odejściu tej, z którą przeżywał tak szalony i zmysłowy romans.
Jako synowi królewskiej pary, zasady dyplomacji wpojono mu, zanim jeszcze wszedł w lata, w których kształtuje się osobowość młodego człowieka. Wiedział kiedy może ulec urazie, a kiedy postępować zgodnie z moralnością. Kiedy poczekać na właściwy czas, a kiedy pokazać pełnię swojej władzy.
Nie miał ochoty odpuścić. Przynajmniej do czasu, gdy nie dopełni zemsty i nie uzyska odpłaty. Gdyby zrobił inaczej, okazałby się człowiekiem słabym, jak jego ojciec, i pozostał obiektem prześmiewczych plotek.
Na to nie mógł sobie pozwolić.
San Calliano udało się odzyskać reputację gospodarczą. O sukcesach królestwa mówiono na świecie z szacunkiem. Ale pozostawała jedna zadra – przez tę kobietę życie osobiste księcia legło gruzach. Przynajmniej w oczach poddanych.
Lucca wziął do ręki zdjęcie Delphine Alexander.
Byłej kochanki.
Tej, która go rzuciła.
I wystawiła na pośmiewisko lata po tym, jak jego matka wywołała skandal, który okrył hańbą całą rodzinę, a ojca Lukki zmienił w zgorzkniały, wredny i podejrzliwy wobec wszystkich wrak człowieka.
Kpiny nie ominęły i San Calliano.
Ale uczynków matki nie mógł kontrolować. Z Delphine było inaczej. Zaślepiła go tak bardzo, że stracił poczucie godności, a fakt ten wciąż kładł się głębokim cieniem na jego reputacji.
Otworzył dołączone do zdjęcia dossier. Bez czytania wiedział prawie wszystko, co zawierało. W myślach natychmiast ułożył plan. Droga do odpłaty za zło, które go spotkało, zdawała się dziecinnie prosta.
Spojrzał na zebranych. Ostateczna decyzja należała do niego. Lucca wiedział jednak, że warto słuchać różnych opinii.
– Jest twoim pierwszym wyborem? – spytał ministra.
Rzucił zdjęcie z powrotem na stół, jakby go parzyło, bo zauważył, że czubkami palców bezwiednie wodzi po zarysie twarzy Delphine i jej zmysłowych ust.
– Tak – odparł minister. – Jeśli tylko przekonamy ją, by wróciła – dodał.
– Czemu ona?
– Dwie pozostałe kandydatki są również piękne, ale panna Alexander ma w sobie coś, niezwykłą otoczkę mistycznej tajemnicy, która według nas idealnie odda istotę królewskiej kolekcji.
Lucca w myślach przyznał mu rację. Sama karnacja skóry Delphine wystarczała, by tysiąc razy bardziej opromienić i tak nieziemski czar legendarnych brylantów San Calliano. Matka Delphine miała afrykańskie korzenie. W wyobraźni widział, jak bardzo obecność tej kobiety uświetni rangę niegdyś słynnego, ale dziś już nieco zapomnianego przez światowe elity tygodniowego festiwalu. Narodowa duma San Calliano wracała po latach przerwy.
Szykowano wielką celebrycką imprezę. Pokaz arabskich koni pełnej krwi, wystawę najdroższych aut świata i arcydzieł malarstwa odrodzenia. A było to tylko kilka z atrakcji, które miały przywrócić festiwalowi jego dawną sławę. Jednak perłą w koronie miał być pokaz brylantowej biżuterii. Wszystkie bilety wyprzedano w mgnieniu oka. Vipowskie zaproszenia były na wagę złota, a wielu znanych i bogatych musiało odejść z kwitkiem.
– Dzwoniłeś już do niej? – zapytał ministra.
– Nie, Jaśnie Panie. Chcieliśmy najpierw poznać twoje zdanie.
Lucca oderwał wzrok od zdjęcia Delphine, ale zanim zdążył spojrzeć na zebranych, znów przykuło jego wzrok. Poznał ją w Nowym Jorku, ale w jego wyobraźni wciąż działała na niego tak, jakby wtedy rzuciła nań czar, z którego nigdy się nie uwolnił.
Musiał jak najszybciej raz na zawsze przerwać tę nić.
– Dobry wybór, ale sam się z nią skontaktuję, wy róbcie swoje – zakończył rozmowę.

Miesiąc później

Delphine Alexander spojrzała na wyciągniętego obok niej na leżaku siwawego mężczyznę. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie leczy lekkiego kaca. Hunter Buckman uwielbiał wieczorne drinki i poranny rytuał powrotu do rzeczywistości.
– Naprawdę? Sprzedałeś swoje udziały w zespole F1 Hunter Racing? – spytała.
Mężczyzna leniwie wzruszył ramionami. Katarskie słońce najwyraźniej działało na niego jak głęboki relaksacyjny masaż. Właśnie ta wrodzona nonszalancja uwiodła Delphine, gdy kilka lat temu spotkali się na przyjęciu po pokazie mody w Mediolanie. Teraz jednak ta cecha Huntera wzbudziła w niej frustrację.
Nigdy nie brał niczego na poważnie.
Był dziedzicem wartego setki milionów dolarów teksaskiego imperium naftowego. Nigdy nie przepracował uczciwie ani jednego dnia. Nie musiał. Problem leżał jednak w tym, że właściwie nic nie robił. Nie potrafił skupić się na czymś choćby przez chwilę. Interesował go tylko hedonistyczny tryb życia, z którego uczynił sztukę. To on wyznaczał jego cele biznesowe.
Ale nie był złym człowiekiem. Robił to, na co pozwolił mu los, jakby od niechcenia wrzucając go w jedną z najbogatszych amerykańskich rodzin.
Delphine wierzyła, że to jej Buckman sprzeda swoje udziały.
– Przykro mi, Delphie – powiedział, sięgając ręką po butelkę drogiego szampana tkwiącą w wypełnionym lodem srebrnym kubełku. – Oferta była zbyt kusząca, nie mogłem odmówić.
– Ale nawet nie dałeś mi szansy przedstawić mojej.
– Wiedziałem, że będziesz mnie namawiać, żebym ci sprzedał. Albo…
Hunter przerwał, kierując wzrok gdzieś w dal, jakby w poczuciu winy.
– Albo? – spytała groźnym tonem.
– Sama spróbujesz przejąć moje udziały – dodał.
– A nawet gdyby, to co w tym złego?
Delphine nie bała się ciężkiej pracy. Na sukces pracowała od szesnastego roku życia, gdy zrozumiała, że może liczyć tylko na siebie. Nigdy nie wracała do przeszłości.
Upił spory łyk szampana i spojrzał na Delphine.
– Wiedziałem, że zamęczysz się na śmierć, zbierając pieniądze na kupno. Nie mogłem na to pozwolić. Dosyć już przeszłaś.
– Więc chciałeś oszczędzić mi przykrości?
Nie potrafiła ukryć tonu przerażenia w głosie lub może wstydu, który kazał jej pamiętać, że Hunter widział ją w chwilach jej najgorszego załamania. W niekończące się noce stał pod drzwiami jej sypialni i słuchał, jak z jej serca szlochem wylewa się żal z powodu pękniętego serca, a później rozpacz jeszcze po stokroć większa.
Delphine straciła swoje ukochane dziecko.
Gdy w końcu z poranioną duszą wyszła z tej zapaści, nie zamęczał jej pytaniami. Po prostu przy niej był.
– Ile razy mam mówić, że ze mną już w porządku? – spytała. – Tamte sprawy są tylko przeszłością.
– Do diabła, Delphie, wiedziałem, co powiesz.
Hunter westchnął, w niemym geście unosząc wzrok do góry.
– Rzucili na stół sto dwadzieścia milionów dolarów! Taka suma zmienia wszystko – dodał.
Delphine musiała przyjąć twardą rzeczywistość. Zebranie pieniędzy na przebicie takiej oferty zabrałoby jej miesiące. Może i lata. A im więcej inwestorów, tym więcej frustracji i żądań z ich strony.
Zawsze ekscytowało ją, że Hunter był jej jedynym partnerem w F1 Hunter Racing. Cóż z tego, że miał dziewięćdziesiąt procent akcji zespołu, a ona skromne dziesięć? W zeszłym roku włożyła w ten zespół wyścigowy serce i duszę. Nie mówiąc o oszczędnościach całego życia. Działała za kulisami, bo wtedy wciąż jeszcze nie była gotowa na spotkanie ze światem. Dopiero niedawno udało jej się wyrwać z trwającej miesiącami świadomie wybranej samotności.
Żyła osobno. Obok ludzi i świata.
Cud stał się pewnego wieczora tu, w Katarze. Podczas spaceru spotkała płaczące dziecko, któremu zepsuł się rower. Naprawiła go. Widząc szczęśliwą twarz dziecka, doznała olśnienia. Jej mroczne odosobnienie nagle rozświetlił płomień. Delphine weszła na nową drogę, która dała jej nie tylko cel, by nie utonąć w rozpaczy z powodu straty dziecka, ale i coś jeszcze. Jej ojciec umiał zreperować wszystko. Pomagając dziecku, ożywiła w sobie pamięć o ukochanym człowieku, która postawiła ją na nogi.
Praca modelki stała się wspomnieniem. Nową pasją stało się kierowanie zespołem F1. Przeszłość mogła wreszcie odejść w niepamięć.
– Dołączyłam do ciebie dopiero w zeszłym roku. Obecny miał być pierwszym pełnym rokiem mojego szefowania zespołem. Nie mogłeś przed fundowaniem mi nowego partnera w biznesie poczekać, aż wejdę w rolę?
– Daj spokój, Delphie. Nie kombinuj. Jako szefowa stanęłaś na nogi już w pierwszym tygodniu. Na koniec ostatniego sezonu F1 Hunter Racing doszedł aż do piątego miejsca. To twój sukces. Przez cztery lata wlekliśmy się w ogonie. W tym roku było już sześć wyścigów. Dobrze nam idzie.
– A jednak nas zostawiasz? – nie ustępowała Delphine.
– Bo nie mam już z tego radości. Ale ty masz.
Radość.
Delphine dawno zapomniała o radosnych uniesieniach.
Przyleciała do Kataru, wierząc, że nigdy więcej nie zazna radości. Teraz po dwu latach wiedziała, że miała rację. Ale odkryła, że wciąż stać ją na nabranie oddechu. Nawet po stracie, która rozdarła jej duszę na strzępy. Tak jak wciąż pielęgnowała w sercu króciutki czas, jaki mogła spędzić z ojcem przed jego śmiercią.
W Katarze odnalazła tyle zadowolenia z siebie, że mogła stawić czoło mijającym dniom.
Spojrzała na basen bez krawędzi i połyskujące w dali wody Zatoki Perskiej. Hunter kupił tę niezwykłą zabytkową rezydencję, bo kiedyś należała do największej kochanki sułtana. Zaintrygował go tragiczny los tej kobiety.
Ale dla Delphine pełna przepychu willa stała się oazą spokoju. Schronieniem, w którym mogła się skryć, gdy dwa lata temu jej życie legło gruzach.
Nie chciała drążyć przeszłości. Ale ostrze pamięci robiło swoje. Czasem nachodziły ją wspomnienia straty dziecka. Pamiętała dzień, w którym dowiedziała się, że Lucca, wtedy jeszcze książę, ma specjalną „listę” kandydatek na żonę.

W brylantach i złocie - Abby Green Modelka Mia Forde bierze udział w pokazie biżuterii najbardziej znanego salonu jubilerskiego w Paryżu należącego do Daniela Devilliersa. Uznała, że to najlepszy sposób, by dotrzeć do niedostępnego na co dzień Daniela. Dwa lata temu Mia miała z nim romans, który został przerwany przez jego ślub z kobietą z jego sfery. Teraz, na wieść o ich rozwodzie, Mia decyduje się powiedzieć Danielowi, że urodziła mu córkę… Porzucony książę - Maya Blake Gdy modelka Delphine Alexander dowiaduje się, że jej kochanek, książę Lucca, wkrótce ma poślubić jakąś księżniczkę, natychmiast wyjeżdża. Lucca rozpaczliwie próbuje ją odszukać. Cierpią jego serce, duma i wizerunek. Nie zamierza na zawsze pozostać „porzuconym księciem”. Planuje sprowadzić Delphine z powrotem do swojego pałacu i odpłacić jej za ból, który mu zadała. Jednak, gdy spotykają się ponownie, nic nie idzie zgodnie z jego planem…

Wyobraź sobie raj, Powtórzmy tamten wieczór

Cynthia St. Aubin, Jules Bennett

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1284

ISBN: 9788383420073

Premiera: 02-11-2023

Fragment książki

Wyobraź sobie raj – Cynthia St. Aubin

Mason Kane nic nie mógł na to poradzić.
Co prawda niezbyt się starał.
Siedział w sali konferencyjnej na dwudziestym czwartym piętrze, skąd rozciągał się widok na centrum Filadelfii. Zebranie kierownictwa firmy ciągnęło się w nieskończoność, więc szukając czegoś, co odwróciłoby jego uwagę od nudnych rozmów, znalazł zniewalający obiekt, któremu nie mógł się oprzeć.
Charlotte Westbrook, asystentka ojca.
Celowo zajął miejsce naprzeciwko niej przy stole, który był dłuższy i szerszy niż wiele basenów, a jego powierzchnia była równie lśniąca. Przyłapał ją na tym, że rzucała mu ukradkowe spojrzenia.
Jej lekko obsypane piegami policzki przybrały barwę różowej waty cukrowej. Tętno Masona przyspieszyło.
Włosy miała w kolorze dobrego cabernet. Oczy o barwie belgijskiej czekolady. Skórę w odcieniu śmietany i brzoskwini. Już samo to wystarczyło, by czasami, korzystając z okazji, podziwiał ją przez szklaną ścianę swojego gabinetu. Teraz miał dodatkową motywację.
Parę miesięcy wcześniej usłyszał od Arlie Banks – od niedawna zaręczonej z jego bratem Samuelem – słowa, których od tamtej pory nie mógł zapomnieć.
Dowiedział się, że Charlotte się w nim podkochuje.
Z początku wydało mu się to idiotyczne. O ile pamiętał, unikała nawet kontaktu wzrokowego. Arlie upierała się, że to jest główna oznaka zadurzenia u nieśmiałych kobiet.
Cóż, nieśmiałe kobiety nie były w jego typie. Lubił takie, które wiedzą, czego chcą. Których największym pragnieniem jest oprzeć czerwone podeszwy butów od Louboutine’a na beżowym suficie jego aston martina.
Ale nieśmiałe kobiety? Nie znał się na tym. Uwaga Arlie zbiła go z tropu. Charlotte nigdy z własnej woli nie powiedziała do niego więcej niż pięć słów z rzędu.
W końcu zaczął się jej przyglądać. A im dłużej patrzył, tym więcej zauważał. Jak się prostowała, ilekroć mijał jej biurko. Jak na ułamek sekundy, nim wróciła spojrzeniem do monitora, podnosiła wzrok i patrzyła mu w oczy zza szkieł z antyrefleksem. Jak nerwowo próbowała poprawić idealny kok na karku. Gdy już wiedział, czego szukać, nauczył się wywoływać jej reakcje. Z początku robił to dla zabawy.
Teraz to była gra. Lubił gry. Czasami za bardzo.
– Masonie…
Usłyszał swoje imię płynące z ust ojca, Parkera Kane’a. Brzmiało jak smagnięcie batem. Sądząc z pełnej irytacji twarzy ojca, ten właśnie zadał mu ważne pytanie i oczekiwał odpowiedzi. Ale Mason nie miał pojęcia, o co chodzi. Po krótkim dźwięku spojrzał na ekran laptopa, gdzie ujrzał pilną wiadomość z Outlooka.
CWestbrook: Neil chce wiedzieć, czemu przekroczyliśmy budżet przeznaczony na reklamę produktów FitLife.
Pełen wdzięczności zerknął na Charlotte, która wlepiała wzrok w ekran komputera, coś zawzięcie pisząc.
– Przepraszam. Niestety, wciąż czekam na wyniki instagramowej kampanii reklamowej, którą twój zespół rekomendował. Na pewno przekażę ci tę informację, gdy tylko ją otrzymam.
Na drugim końcu stołu Samuel, prezes firmy i brat bliźniak Masona, ni to zakaszlał, ni to prychnął, w każdym razie skutecznie zakomunikował, że uważa to wyjaśnienie za bzdurę. Co nie było miłe, choć do pewnego stopnia usprawiedliwione, gdyż Mason – darmozjad i samozwańczy playboy w rodzinie Kane’ów – często wykorzystywał podobną taktykę, kiedy zadano mu pytanie, do którego nie był przygotowany. Wyniki słabsze od oczekiwanych, dowód jego braku sympatii dla świata korporacji, sięgnęły szczytu po serii niedawnych wydarzeń. Jednym z nich było nastanie w firmie Neila, narzeczonego Marlowe, siostry Masona.
Neil Campbell, ciemnowłosy, z wyregulowanymi brwiami i w szytych na miarę garniturach wyglądał jak durny japiszon. Relatywnie nowy w kierownictwie firmy, natychmiast zaczął się obrzydliwie przypochlebiać Parkerowi. Mason nie miał zielonego pojęcia, co takiego widziała w nim Marlowe poza tym, że ojciec go zaakceptował, choć bez entuzjazmu.
Neil odchrząknął i nachylił się tak, by znaleźć się w polu widzenia Masona.
– Mam wrażenie, że te dane zostały opublikowane w zeszły piątek.
– To miłe z twojej strony, że zwracasz mi na to uwagę – odrzekł Mason tonem uroczego drania, nieskończenie wdzięczny, że nie ma z nimi Marlowe, która by go przejrzała. – Zaraz postaram się na nie spojrzeć.
Mason wrócił wzrokiem do laptopa i napisał krótką odpowiedź do Charlotte.
MKane: – Uratowałaś mi tyłek. Jestem twoim dłużnikiem.
Charlotte szybko wyciszyła swój komputer. Jej policzki spąsowiały. Mason się zastanowił, czy przy odpowiednim bodźcu ten kolor zalewa też jej dekolt. Tymczasem pod jego odpowiedzią pojawił się wielokropek, wskazując, że Charlotte pisze odpowiedź. Rozbawiony zorientował się, że napisała kilka linijek, po czym je usunęła i ostatecznie odpowiedziała:
CWestbrook: – Nic podobnego.
Oddałby swój zabytkowy zegarek Bulowa, by wiedzieć, co było w tych kilku linijkach.
MKane: – Mówię poważnie. Co ma być? Kawa? Bentley?
Przez jej twarz przemknął krótki uśmiech.
CWestbrook: – Naprawdę nie ma o czym mówić.
MKane: – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
CWestbrook: – Powiem później.
Za nic nie pozwoli jej się wymigać.
Charlotte zerknęła na niego znad laptopa. Ich oczy się spotkały. Jej wargi ciut się rozchyliły, oczy błyszczały.
– Zanotowała pani to, panno Westbrook?
Kiedy na dźwięk głosu jego ojca Charlotte się wzdrygnęła, Mason nagle wpadł w złość.
– Proszę wybaczyć – powiedziała, patrząc przepraszająco w stronę szczytu stołu. – Czy mógłby pan powtórzyć?
Masona ogarnęło poczucie winy. Gdyby słuchał pilniej, mógłby jej przyjść na ratunek tak jak ona jemu.
Ojciec westchnął, a w tym westchnieniu mieściło się dużo pogardy i irytacji.
– Przenosimy spotkanie komisji nadzorującej na trzeci tydzień sierpnia.
– Tak, oczywiście – powiedziała Charlotte uprzejmie.
– Ufam, że nie zapomni pani sprawdzić połączenia, zanim wyśle pani zaproszenia z nową datą – rzekł patriarcha rodu Kane’ów z naganą w głosie.
– Tak, proszę pana. – Policzki Charlotte pokryły się czerwonymi plamami. – Z pewnością tak zrobię.
Parker Kane miał zwyczaj zapamiętywać wszystkie cudze pomyłki i przywoływać je w chwili, gdy wprawią człowieka w największe zażenowanie.
Mason wiedział o tym doskonale, choć w latach kształtowania się ich osobowości ojciec zwykle kierował słowa dezaprobaty do pracowitego Samuela. Odkąd Mason skutecznie wstawił się za bratem i nie dopuścił do wyrzucenia go z Kane Foods, gdy Samuel złamał obowiązującą w firmie zasadę zabraniającą romansów między pracownikami, ta dynamika uległa zmianie.
To prawda, skutki związku Arlie i Samuela były głośne i otarły się o skandal, ale szum szybko ucichł, kiedy apetyt żądnych sensacji ludzi znalazł kolejny cel.
Pozostała uraza ojca do syna, na którym ten coś wymusił. A urazy i niechęć Parkera Kane’a były legendarne.
Wokół stołu zaczęły się rozmowy w mniejszych grupkach, omawiano plany przyszłych spotkań i paneli dyskusyjnych. Widząc, że Charlotte siedzi przygarbiona, Mason znów zaczął do niej pisać.
MKane: – Masz chwilę po spotkaniu?
CWestbrook: – Obawiam się, że muszę wyjść wcześniej. Coś pilnego?
Powiedział sobie, że pustka, którą poczuł, nie jest rozczarowaniem.
MKane: – Nic pilnego. Innym razem?
CWestbrook: – Na pewno.
Ludzie zaczęli wstawać, zabierali swoje telefony i kubki po kawie. Charlotte też wstała, przyciskając do piersi laptop i notes. Mason patrzył na to z żalem. Miał za to szansę podziwiać dolną część jej biurowego mundurka, skromną spódnicę i buty na praktycznych obcasach.
Nosiła bluzki w różnych kolorach i wzorach, lecz dół pozostawał niezmienny. Tego dnia spódnica była szara, a bluzka jasnoniebieska w cienkie prążki. Pantofle na pasku łączyły czerń i szarość. Pospiesznie zebrał swoje rzeczy, ruszył za Charlotte do drzwi i je otworzył.
– Dziękuję – skinęła głową, a on poczuł mieszankę zapachów: kwiatowego i cytrusowego. Gdyby jej się wcześniej nie przyglądał, mógłby nie zauważyć, jak przebiegła wzrokiem jego tors. Po ojcu był szczupły i wysoki, liczył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Mięśnie zawdzięczał ćwiczeniom z trenerem osobistym, a także dodatkowej aktywności.
– Nie ma za co – odparł.
Na moment się zatrzymał, pozwalając, by wyprzedziła go o kilka kroków. Odkąd od niechcenia zaczął się jej przyglądać, lubił obserwować jej chód. Poruszała się jak tancerka, posuwistym krokiem, kołysząc biodrami.
Patrząc na nią, poczuł wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że w myślach łamał kardynalną zasadę ojca. Dlatego, że łamał swoją zasadę.
Nie wykorzystywał swojej kierowniczej pozycji w firmie, na którą nie zasłużył i której nie chciał. Mimo ogromnych wysiłków poczuł rosnące pożądanie, energię seksualną, którą od miesięcy zaniedbywał.
Musi jak najszybciej ją rozładować. Wkrótce będzie miał szansę. On także był na wieczór umówiony.
W miejscu, którego powinien unikać.

Charlotte w myśli powtarzała słowa, które ujrzała na ekranie. Widziała je oczami wyobraźni, jadąc podmiejskim pociągiem z centrum Filadelfii na parking na przedmieściach Lansdale, gdzie przez pięć dni w tygodniu zostawiała samochód. Tym słowom towarzyszył obraz twarzy Masona.
Mogła go opisać jedynie słowami, jakich często używała w powieściach, które pisała nocami i podczas skradzionych chwil w pracy. Wyrzeźbione rysy. Zmysłowe wargi. Ciemne włosy, które wyglądały jak rozwiane wiatrem, z rozjaśnionymi słońcem końcówkami. Oczy w kolorze mchu. Ciało, które widziała w kilcie właściciela ziemskiego czy w skórzanych bryczesach wikinga albo pirata.
A wyobrażała go sobie często.
Zdawało się, że Mason o tym wie. W ciągu dwóch lat, gdy pracowała jako asystentka jego ojca, często zerkała na niego. Podczas zebrań i koktajli. W hotelowych lobby i barach. Od czasu do czasu w jego gabinecie, co lubiła najbardziej. Coś w sposobie, w jaki siedział przygarbiony przy biurku, nie pasowało do eleganckiego otoczenia, a jednocześnie stanowiło ostrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby zwrócić mu na to uwagę.
Najwyraźniej to koniec jej tajnych obserwacji.
Wzdrygnęła się i wsiadła do hondy civic, uruchomiła silnik, przypominając sobie szelmowski uśmiech Masona, gdy ją przyłapał, jak na niego spoglądała.
W życiu nie była tak wdzięczna, że ma powód, by wymknąć się zaraz po zebraniu, nawet jeśli naraziła się na niezadowolenie Parkera Kane’a…

Powtórzmy tamten wieczór – Jules Bennett

– Cześć, Merle. – Sara Hawthorne uściskała owdowiałego właściciela Quiet Distil. Nie ze wszystkimi klientami Angel’s Share witała się tak serdecznie, jednak Merle Allen był nie tylko wiernym klientem, ale i przyjacielem.
Kiedy Sara i jej siostry, Elise oraz Delilah, zakładały swoją destylarnię, Merle bardzo im kibicował. Już wtedy zaklepał sobie pierwszeństwo do ich inauguracyjnej beczki dziesięcioletniego bourbona. Sara lubiła wpadać do jego baru, żeby pogadać i się odprężyć.
Właśnie tego w tej chwili potrzebowała: ucieczki od pracy i zamieszania w życiu osobistym.
– Jak się miewa moja ulubiona gorzelniczka? – Marle oparł łokieć na mahoniowej ladzie.
– Tak samo nazywasz moje siostry – powiedziała ze śmiechem Sara.
Starszy pan wzruszył ramionami.
– Co ja poradzę, że kocham was wszystkie? – Wskazał brodą na salę dla VIP-ów. – Usiądź; zaraz przyniosę coś, co pomoże ci zapomnieć o kłopotach.
– Dlaczego uważasz, że mam kłopoty?
– Jestem właścicielem baru. – Merle wszedł za ladę. – Umiem rozpoznać, kiedy ktoś ma złamane serce. No idź, usiądź.
Sara ruszyła na koniec baru. Każda sala miała inny wystrój, ale jej najbardziej odpowiadał przytulny White Dog Room. Nazwa odnosiła się do surowego destylatu nie starzonego w beczce.
W Rye Room oraz Mash Room niemal wszystkie miejsca były zajęte, głównie przez pary. Sara znów poczuła ukłucie w sercu. Oprócz bólu poczuła też wyrzuty sumienia. Bo przecież cieszyła się szczęściem swoich sióstr. Obie znalazły miłość życia: Elise z nowo poślubionym mężem Antoniem była w podróży poślubnej na Fidżi, a Delilah, której małżeństwo jeszcze niedawno wisiało na włosku, pogodziła się z Camdenem.
Sara nie zazdrościła siostrom. Zazdrość nie leżała w jej naturze, poza tym wiedziała, że prędzej czy później też się zakocha. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i spokojnie czekać; kiedyś nadjedzie przysłowiowy rycerz w lśniącej zbroi. Oczywiście nie potrzebowała, by ktoś ratował ją z opresji, ale chętnie miałaby ramię, na którym czasem mogłaby się wesprzeć.
Marzyła o tym, by trzymać się z ukochanym za ręce i przytulać do niego na kanapie; chciała, by pocałował ją w czoło lub skroń, a w środku dnia przysłał esemesa treści „Kocham cię”.
Otworzyła stare dębowe drzwi prowadzące do White Dog Room. Spodziewała się takiego samego tłoku jak w innych salach, ale tylko jedna skórzana kanapa była zajęta.
Westchnęła z ulgą. Musiała zebrać myśli i ma moment odpocząć od życia. Przygotowanie na zamku ślubu Elise i Antonia kosztowało ją sporo wysiłku, ale wszystko wypadło idealnie.
Czyli zamek jako miejsce ślubów i innych imprez sprawdził się znakomicie; siostry mogły śmiało rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu zawodowym.
Destylarnię Angel’s Share założyły dwanaście lat temu w starym opuszczonym zamku położonym na wzgórzach w Benton Springs w stanie Kentucky.
Wiedziały, że dzięki historycznej lokalizacji ich destylarnia będzie odstawała od innych. Poza tym jako jedyna w kraju miała być zarządzana przez kobiety. Zależało im na zdobyciu przewagi w tym zdecydowanie męskim fachu; tylko wtedy mogły osiągnąć sukces.
Sara skierowała się na tył sali, jak najdalej od pary na kanapie. I nagle kolana się pod nią ugięły.
Nigdy dotąd nie doświadczyła tak niepohamowanego pożądania. Widok mężczyzny na pobliskiej kanapie dosłownie ją poraził. Przystojny szatyn o policzkach ocienionych zarostem, ubrany w czarne spodnie, białą koszulę i czarną kamizelkę wyglądał jak gwiazdor filmowy z lat trzydziestych. Emanował elegancją oraz pewnością siebie.
Ratunku, pomyślała i szybko odwróciła wzrok. Pomijając wszystko inne, tak atrakcyjny mężczyzna nie spędzałby samotnie sobotniego wieczoru; przypuszczalnie jego partnerka wyszła na moment do łazienki. W tej sytuacji Sara postanowiła usiąść w innym miejscu niż zwykle.
– Dlaczego stoisz?
Obróciwszy się, ujrzała Merle’a z niedużą deską serów, owoców i orzechów oraz drugą z czterema kieliszkami do degustacji bourbona. Uśmiechając się, Sara wyciągnęła rękę po tacę.
– O nie, kochana. – Merle się cofnął. – Powiedz, gdzie zamierzasz usiąść, a ja ci tam wszystko zaniosę.
Powiodła spojrzeniem po przestronnej sali, instynktownie zatrzymując wzrok na szatynie. I znów zalała ją fala pożądania. No, no, no, tego się nie spodziewała.
Mężczyzna napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się. Może jednak przyszedł tu sam? Ale jak to możliwe? Tak przystojny facet…
Nie odrywając od niej oczu, wstał. Sara wyprostowała plecy, uniosła brodę.
– Może tam? – Skinęła w stronę stolika nieznajomego.
– Znasz gościa? – spytał Merle.
Nie, ale zaraz poznam.
Tajemniczy nieznajomy podszedł do niej, po czym zwrócił się do Merle’a:
– Można prosić o jeszcze jedną szklaneczkę dziesięcioletniego bourbona z Angel’s Share?
Nie tylko był przystojny, nie tylko pił bourbona z jej destylarni, ale na dodatek głos miał niski, uwodzicielski. Nic dziwnego, że nie mogła się facetowi oprzeć.
– Oczywiście, proszę pana.
– Ja to wezmę – powiedziała Sara, zabierając Merle’owi tacę oraz deskę z serami.
– Daj znać, gdybyś czegokolwiek więcej potrzebowała. – Skinąwszy głową do nieznajomego, Merle przeszedł do pary na drugim końcu sali.
Sara popatrzyła na obcego i się uśmiechnęła.
– Zje pan ze mną?
Mężczyzna uniósł brwi.
– Faktycznie, sporo tu frykasów.
– Merle to człowiek do rany przyłóż. Troszczy się o mnie jak mało kto.
Oboje skierowali się do stolika, przy którym wcześniej nieznajomy siedział. Kiedy Sara wszystko ustawiła, mężczyzna sięgnął po leżący na kanapie telefon i schował go do kieszeni.
– Proszę. – Wskazał miejsce na kanapie. – Czyli dobrze pani zna pani właściciela tego przybytku?
Sara usiadła, zostawiając sporą przestrzeń między sobą a nieznajomym. Owszem, facet jej się podobał, ale był kimś obcym. I chociaż pragnęła znaleźć miłość życiu, nie bardzo wierzyła, że znajdzie ją w barze.
– Można tak powiedzieć – odrzekła, wyciągając rękę. – Jestem Jane. – W ostatniej chwili postanowiła przedstawić się swoim drugim imieniem.
Uśmiechając się, mężczyzna ujął jej dłoń. Nie spuszczał oczu z jej twarzy.
– A do mnie możesz mówić Parker.
Wysunęła rękę, zanim zatraciła się w jego spojrzeniu, niskim zmysłowym głosie i dotyku. Ciekawe, kim on jest. W jaki sposób zarabia na życie? Czy pracuje w agencji nieruchomości? Może jest architektem? Lub prowadzi jakiś biznes?
Przechyliwszy głowę, zmrużyła oczy.
– Ale to nie jest twoje prawdziwe imię?
– Może jest, a może nie.
Chciał pozostać tajemniczy? Okej.
Pojawił się kelner z zamówionym przez Parkera trunkiem. Sara umościła się wygodnie na kanapie. Nie miała się czego obawiać: znajdowali się w miejscu publicznym, rozmawiali, czuła się dobrze i swobodnie.
Kelner postawił szklankę na stoliku i cofnął się krok.
– Czy jeszcze czegoś państwo sobie życzą?
Nie odrywając wzroku od Parkera, Sara potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, dziękujemy – odparł Parker.
Kiedy po chwili zostali sami, Sara sięgnęła po pierwszy z czterech kieliszków degustacyjnych, jakie Merle dla niej przygotował. Zawsze dawał jej różne trunki do spróbowania. Jako współwłaścicielka Angel’s Share uważała, że powinna być na bieżąco z produkcją konkurencyjnych destylarni.
– Więc o czym będziemy rozmawiać? – spytała, zakręcając kieliszkiem. – O naszej pracy? O ulubionych kolorach?
Parker się zaśmiał.
– Wolałbym się dowiedzieć, co tu robisz sama jedna. Sprawiasz wrażenie, jakbyś uginała się pod ciężarem problemów.
Obcy człowiek widzi, że coś ją dręczy? Musi wyglądać naprawdę koszmarnie. Nie zdziwiło jej, kiedy Merle skomentował jej wygląd, bo ją dobrze znał. Ale obcy mężczyzna? Hm, może Parker wcale nie jest biznesmenem? Może jest lekarzem albo terapeutą?
Tylko tego było jej trzeba. Rozmowa o jej życiu i problemach zepsułaby cały wieczór.
– Wyglądam, jakbym była smutna? – Przywołała na twarz swój najbardziej radosny uśmiech.
– Jakbyś nie chciała być smutna.
– Każdy ma jakieś tajemnice, a ja swoich nie lubię zdradzać.
Pokiwał głową, jakby się z nią zgadzał, a przynajmniej ją rozumiał. Przeniósł spojrzenie na zawartość szklanki. Sara uważnie mu się przypatrywała: ciemnym lekko potarganym włosom, gęstym czarnym brwiom, długim rzęsom.
Cieszyła się, że wpadła do Quiet Distil i że postanowiła przysiąść się do nieznajomego. Nie bardzo miała ochotę spędzać samotnie wieczór, więc dobrze się złożyło.
– Lubisz bourbona? – spytał, ponownie kierując na nią spojrzenie.
– Kocham ten lekko cierpki smak z wyraźnie wyczuwalnym aromatem dębowym i to, jak trunek rozgrzewa mnie od środka.
– Prawdziwy z ciebie koneser. Czym się zajmujesz?
Sara uniosła kieliszek.
– Degustacją. A ty?
– Przesiadywaniem w barach i czekaniem na seksowne dziewczyny.
– A co z nimi robisz?
Parker wzruszył ramionami.
– Odpowiem ci za kilka godzin.
A to spryciarz! Może dlatego ją tak fascynował? Atrakcyjny, tajemniczy i najwyraźniej tak samo zainteresowany nią jak ona nim. Odrobina flirtu dobrze jej zrobi. Od kilku miesięcy nie była na randce, nie miała czasu na takie przyjemności. Nie, żeby to dzisiejsze spotkanie mogła uznać za randkę, chociaż… Hm.
Rozmowa, żarty, troszkę alkoholu… Niewinna rozrywka. Tego potrzebowała. Dawniej spędzała sporo czasu z Elise i Delilah, ale odkąd jej siostry wyszły za mąż, zrozumiała, że musi inaczej zapełnić sobie wolne wieczory.
– Pracuję w szeroko pojętej rozrywce – powiedziała oględnie, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Staram się, żeby ludzie dobrze się bawili.
– Lubisz swoją pracę?
– Bardzo! A gdybyś był ciekaw, to moim ulubionym kolorem jest biały.
Parker zmarszczył czoło.
– Biały? Nie znam nikogo, kto by wybierał biel.
– Jestem wyjątkowa – oznajmiła skromnie Sara, wypijając łyk bourbona. – Biel to kolor niedoceniany. To kolor wszystkiego, co kocham: węglowodanów, sukni ślubnej, którą widzę oczami wyobraźni, i chmur, które przetaczają się po niebie, kiedy oddaję się marzeniom.
Parker wybuchnął śmiechem. Poczuła, jak przenika ją dreszcz. Przestraszyła się. Co innego rozmowa, flirt czy przekomarzanki, ale gdy ciało reaguje dreszczem, to poważna sprawa. Powinna przyhamować. Poznała faceta zaledwie dwadzieścia minut temu. To, że jest elegancko ubrany, przystojny i ładnie pachnie, nie oznacza, że cokolwiek wyniknie z ich spotkania, ale…
Hm, ciekawe, na jak długo przyjechał do Benton Springs? Bo nie miałaby nic przeciwko temu, żeby znów się z nim spotkać. W głębi serca wiedziała, że gdzieś jest jej wymarzony mężczyzna. Że kiedy go zobaczy, natychmiast się w nim zakocha. Wystarczy uzbroić się w cierpliwość i czekać; ten dzień nadejdzie.
Ale nim to nastąpi, wolno jej umilać sobie życie przypadkowymi spotkaniami, takimi jak to dzisiejsze.
– Ciekawe z tą bielą – rzekł Parker. – A co do szeroko pojętej rozrywki, zgaduję, że pracujesz przy organizowaniu ślubów. Bo skoro wspomniałaś o sukni ślubnej…
– Parę dni temu odbył się jeden, który pomogłam zorganizować.
Miała na myśli ślub Elise. Chciała, by ten dzień każdemu zapadł głęboko w pamięć. Dzięki jej poświęceniu i zaangażowaniu uroczystość przebiegła bez zakłóceń. Teraz siostry mogły śmiało dopisać organizowanie wesel do listy oferowanych przez siebie usług. To również odróżniało Angel’s Share od innych destylarni.
W końcu kto by nie chciał złożyć przysięgi małżeńskiej w pięknej sali historycznego zamku?
Może kiedyś ona też tam weźmie ślub?
– Jednak sama jesteś stanu wolnego.
– Skąd wiesz, że nie mam męża?
Parker wskazał na jej ręce.
– Nosisz pierścionki, ale żaden nie zdobi palca serdecznego. Poza tym nie wydajesz mi się osobą, która zostawia męża w domu, a sama idzie do baru i rozmawia z nieznajomym.
– Może to moja sekretna namiętność?
Parker zaśmiał się.
– Punkt dla ciebie.
– A mówiąc poważnie, szanuję instytucję małżeństwa. Mam nadzieję, że kiedyś razem z mężem będę odwiedzać takie przybytki jak ten bar.
– Twój mąż będzie szczęściarzem.
Odstawiła pusty kieliszek i wzięła kolejny.
– O ile się w ogóle pojawi – mruknęła.
Oparła się plecami o kanapę i powiodła spojrzeniem po Parkerze, nawet nie próbując się z tym kryć. Podejrzewała, że mężczyzna, który dba o wygląd, musi wiedzieć, że świetnie wygląda; przypuszczalnie lubił być podziwiany.
– Ćwiczysz to przed lustrem? – spytał.
– Co?
Położył rękę na oparciu kanapy i przysunął się nieco bliżej.
– Uwodzicielskie spojrzenie.
– Tak patrzę? Uwodzicielsko?
– Myślę, że masz tego pełną świadomość – odparł. – Pytanie brzmi: co zrobisz, jeśli dam się uwieść?

Wyobraź sobie raj - Cynthia St. Aubin Co takiego ma w sobie playboy, że szaleją za nim nawet rozsądne kobiety? Mason Kane bezwstydnie unikał pracy, korzystał z przywilejów, miał liczne kochanki. Charlotte, która pracowała w firmie jako asystentka, była rozsądna, ale świat Masona ją intrygował i pragnęła go poznać. Gdy Mason zaprosił ją na Lazurowe Wybrzeże z nim jako przewodnikiem, nie oponowała. Bała się tylko, że ulegnie jego urokowi, bo o seksie z nim fantazjowała niezliczone noce... Powtórzmy tamten wieczór - Jules Bennett „Była na nim skupiona, pochłaniał wszystkie jej myśli i emocje. Żaden mężczyzna do tego stopnia nie pozbawił jej kontroli i nie dał takiej władzy. Nie naciskał na nią, czekał na jej zgodę, na to, by wykonała pierwszy ruch, a jednocześnie patrzył na nią z zachwytem, sprawiał, że czuła się seksowna i pożądana…”.

Zapisane w gwiazdach

Susan Wiggs

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 96

ISBN: 9788383420691

Premiera: 08-11-2023

Fragment książki

Bukiet ślubny przeleciał nad tuzinem wyciągniętych rąk, uderzył w twarz zaskoczoną Abigail Beatrice Cabot i spadł prosto w jej ręce. Na moment zakręciło jej się w głowie, oczy zaszły jej łzami i poczuła łaskotanie w nosie. Zamrugała dwa razy, po czym głośno kichnęła.
Najpierw gwarny tłum ucichł. Następnie rozległy się nerwowe chichoty wśród młodych dam oraz szepty pośród pozostałych gości we wschodniej sali Białego Domu.
– Mam uczulenie na gardenie – mruknęła Abigail w poczuciu upokorzenia. Parę płatków spadło z jej twarzy na suknię, zostawiając ślad żółtego pyłku. Grzebyk wysunął się z jej włosów i czuła, że upięty warkocz zaraz opadnie.
Upuściła bukiet na podłogę i rzuciła się do ucieczki, strącając z siebie przy okazji resztki kwiatów. Towarzyszył jej szmer komentarzy. Usiłowała je ignorować, ale usłyszała kilku znajomych zdań: Co za wstyd dla senatora Cabota. Jego córka zawsze była trochę dziwna, prawda? Jak on daje radę?
W tej chwili jej ojciec stał po drugiej stronie sali, mierząc ją wymownym spojrzeniem. Zamiast poprawić jego wizerunek, przypomniała tylko wszystkim, że władza i pieniądze nie gwarantują posiadania porządnej córki. Nagle zapragnęła umrzeć. Jego wyraz twarzy i drwiny wokół – tego wszystkiego było za dużo. W pośpiechu potknęła się i niemal upadła, jeszcze bardziej niszcząc fryzurę.
Widziała wszystkich jak przez mgłę: krzepkiego pana młodego w wojskowym mundurze i wiotką pannę młodą w sukni wysadzanej perłami, wypatrującej swojego bukietu. Grupę dżentelmenów zgromadzonych wokół prezydenta, walczących o jego względy, pierwszą damę z jej zastępem plotkarek omawiających ostatnią kompromitację córki Cabota.
Abigail opuściła głowę i skupiła się na ucieczce, omijając gości weselnych, rośliny doniczkowe i przechodzących kelnerów. Czując znowu kręcenie w nosie, wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Udało jej się stłumić kichnięcie, ale przy okazji prawie ogłuchła.
Ale i tak dosłyszała urywki plotek, które migiem rozchodziły się w tłumie. Skandaliczne, prawda? Już dawno powinna być wydana za mąż. Gdyby jej matka tego dożyła, byłaby zdruzgotana….
No tak, ślub w Białym Domu, pomyślała Abigail, przebiegając wzrokiem po zgromadzonych damach. Pięknie ubrane, o wytwornych manierach, należały do stołecznej elity. Żony kongresmenów, sekretarzy rządowych i przedsiębiorców. Czy musiały używać sobie właśnie na niej?
Trzymała wzrok utkwiony w wyjściu z sali. Drzwi na taras stały otworem mimo jesiennej nocy, ukazując niebo czarne i głębokie jak wieczność, roziskrzone gwiazdami.
Spieszyła się, na ile mogła, ale ruszała się wolno. Zawsze tak było. Nie forsowała się w obawie przed kolejną wpadką. Od najmłodszych lat wiedziała, że jest inna. Nie mogła biegać, skakać i bawić się jak inne dzieci. Ale w nocy, gdy omiatała wzrokiem niebo w poszukiwaniu gwiazd, unosiła się w powietrzu.
W końcu minęła francuskie drzwi i znalazła się na cudownie pustym tarasie. Chodniki i ścieżki tonęły w mroku. Późnojesienny chłód wyostrzył powietrze. Wypuszczając oddech, Abigail oparła dłonie na rzeźbionej, betonowej poręczy. Pobrudzi sobie rękawiczki, ale to nie miało znaczenia. I tak z trudem znalazłaby dziś partnera do tańca lub kogoś, kto weźmie ją za rękę.
Wyciągnęła z włosów poluzowany grzebyk i ponownie upięła nim warkocz. Potem przesunęła się wzdłuż poręczy z szelestem halek. Nocna bryza chłodziła jej policzki, a ciemne niebo działało kojąco. Mgła znad morza i światła miasta często przysłaniały niebo, ale dzisiejszego wieczoru było wyjątkowo czyste. Tam lśniła Andromeda, spętana kajdanami księżniczka, a tam, wysoko na południu, wielki koń ze skrzydłami, Pegaz. Saturn właśnie wschodził, za miesiąc przyjdzie kolej na Jowisza.
Odwieczne trwanie gwiazd oderwało myśli Abigail od jej chwili wstydu. Niebo w całej swojej chwale nie osądzało nieważnych ziemskich istot, które często się kompromitowały.
Ale potem, nieuchronnie, do głosu doszły przyziemne zmartwienia.
Zaniedbywała swoje obowiązki, kryjąc się tu jak tchórz. To nie było zwykłe wesele. To było wesele z udziałem prezydenckiej pary. Ona i panna młoda, Nancy Kerry Wilkes, uczęszczały razem do szkoły.
Liczyła, że będąc tutaj, zadowoli ojca. Jak dotąd zdołała jedynie dostać bukietem w twarz i przeżyć publicznie atak alergii. Ale noc jeszcze jest młoda, przypomniała sobie, prostując plecy i ramiona. Jak więzień, który ma stanąć przed plutonem egzekucyjnym, odwróciła się i ruszyła z powrotem.
Gdy tylko zacisnęła palce na klamce drzwi, kątem oka zauważyła jakiś ruch.
Zerknęła w cień na skraju tarasu. Żwirowa ścieżka z kamiennymi ławkami po obu stronach znikała w ciemności ogrodów Białego Domu. Na jednej z ławek, otoczonej kwitnącymi jesienią liliami, siedziała para.
Abigail przycisnęła chusteczkę do ust, tłumiąc okrzyk. Nieświadomi jej obecności kobieta i mężczyzna obejmowali się i namiętnie całowali. Pod wpływem jakiegoś perwersyjnego impulsu Abigail przeszła przez taras i weszła w cień, żeby lepiej się im przyjrzeć.
Wielkie nieba, on trzyma dłoń głęboko pod jej spódnicą. Kobieta położyła nogę na jego kolanach, odsłaniając ciemną podwiązkę na udzie. Fascynacja Abigail wzrosła, gdy kobieta jęknęła i odrzuciła głowę do tyłu, odsłaniając dekolt, piersi tak blade i gładkie jak bliźniacze księżyce. Gdy mężczyzna schylił głowę, żeby ją tam pocałować, Abigail poczuła straszliwe uderzenie gorąca.
Opierając się o poręcz, wyobraziła sobie, jak by to było, gdyby mężczyzna ją tak całował, tak jej dotykał, tak obejmował, jakby nie chciał jej nigdy puścić.
– Och… – jęknęła kobieta głosem pełnym namiętności. – Och, Jamie, Jamie… – Odchylając się jeszcze bardziej, obróciła się lekko, tak że w nikłym świetle gwiazd ukazała się jej twarz.
Abigail wysunęła się do przodu, zahipnotyzowana tą sceną. Gałązka lilii musnęła jej policzek i Abigail odsunęła ją, by lepiej widzieć kobietę leżącą z głową odchyloną do tyłu, z zamkniętymi oczami i półotwartymi w ekstazie ustami. Rozpoznając ją, Abigail straciła na moment dech. Wielkie nieba, to była pani Caroline Fortenay, siostra prezydenta. Jego owdowiała siostra.
Abigail poczuła złowieszcze łaskotanie w nosie. Nie, proszę, och, nie, pomyślała, przykładając chustkę do nosa i odsuwając się od kwiatowego krzewu. Ale mimo usilnych starań nie udało jej się całkiem zdusić potężnego kichnięcia. Wybuchło ono z wulkaniczną siłą, targając całym jej ciałem.
Para na ławce oderwała się od siebie. Mężczyzna wypowiedział nieznane Abigail słowo, ale od wściekłości w jego głosie zaczerwieniła się na twarzy.
Mając ledwie sekundę na działanie, odsunęła się od ściany i skierowała do drzwi. Chusteczka wyleciała jej z ręki na ziemię. Nie zatrzymując się po nią, Abigail wpadła do środka.
Modląc się, by nikt nie widział jej pośpiesznego wejścia, oparła się o ścianę, zamknęła oczy i próbowała złapać oddech. Kiedy uniosła powieki, przyjęcie trwało dalej. Szklane naczynia brzęczały przy wtórze śmiechów i rozmów i nikt nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła z ulgą. O nieba, kto by pomyślał, że kichnięcie może wpędzić ją w kłopoty?
Może coś do picia ukoi jej nerwy. Idąc w stronę stołu z przekąskami, przetarła rękawiczki o spódnice. Żałowała, że nie posłuchała siostry i nie zamówiła nowej sukni, zamiast dodawać trochę zużytej koronki do swojej najlepszej. Zawsze wydawała pieniądze na inne cele, nie miała głowy do mody. Ale teraz, gdy znalazła się w samym środku towarzyskiego wiru, wiedziała, że zrobiła błąd. Wyglądała jak uboga krewna, jak stara panna z prowincji.
– Coś pani upuściła.
Dźwięczny męski głos zatrzymał Abigail w miejscu. Zesztywniała i poczuła piekące ciepło na karku. Powoli, przepełniona strachem, odwróciła się.
Przed nią stał bardzo wysoki nieznajomy. Zerknąwszy na niego zawstydzona, dostrzegła szare jak lód oczy, złotawe jak słońce włosy, twarz naznaczoną ciężkim doświadczeniem i usta ułożone w najbardziej drwiący uśmiech, jaki kiedykolwiek widziała.
To był on. Ten z ogrodu. Och, Jamie, Jamie… Mężczyzna, który uwiódł siostrę prezydenta, trzymał chusteczkę Abigail, jakby to był martwy ptak.
Rumieniąc się aż do nasady włosów, Abigail wyrwała mu z rąk chustkę.
– Dziękuję – mruknęła, marząc, by się zapaść pod ziemię.
– Nie ma za co – odpowiedział głosem tak niskim, że pieścił jej zmysły. Och, Jamie, Jamie…
– Tak… – powiedziała, czując suchość w ustach i ciepło na policzkach. Zwykła rozmowa z obcym człowiekiem przedstawiała trudność, a co dopiero z obcym, którego właśnie widziała kochającego się z siostrą prezydenta. – Zastanawiałam się, gdzie się podziała.
– Już pani wie.
Olśniewający i bezczelny uśmiech rozświetlił mu twarz, a w jego oczach wyczytała, że on wie, kim ona jest i co widziała.
I co czuła, oglądając to.
– Wiem dzięki panu – burknęła. – A teraz muszę iść.
Odchrząknął.
– Może skorzysta pani z chusteczki, żeby…
Palcem wskazał na jej kość policzkową.
O, nie. Potarła policzek chustką, na której potem pozostał ślad żółtego pyłku z bukietu. Spojrzała na mężczyznę.
– Gdzieś jeszcze?
Kiwnął głową i ustawił się tak, żeby zasłonić ją przed tłumem. Podnosząc dyskretnie palec do własnej twarzy, wskazał jeszcze dwa miejsca. Abigail wytarła je szybko, a on skinął aprobująco głową.
– Prezentuje się pani bardzo dobrze – zauważył.
– A więc – powiedziała, dygając niezgrabnie. – Do widzenia.
Uświadomiła sobie, że ten człowiek zdołał w ciągu kilku chwil zrobić z niej idiotkę. Musiała od niego uciec, zanim plotkarze to zwietrzą. Wsunęła chusteczkę do saszetki i odeszła. Wciąż próbowała się uspokoić, gdy znalazła się twarzą w twarz z jedynym obiektem, na który patrzyła chętniej niż na gwiazdy.
Porucznik Boyd Butler III.
Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, był chłopakiem o chudych nogach wystających z krótkich spodni, który wilgotnymi dłońmi obejmował ją podczas męczących lekcji tańca. I już wtedy uważała go za cudownego i szarmanckiego. Potem wyjechał do szkoły i stracili kontakt. Teraz wrócił po latach spędzonych w Akademii Marynarki Wojennej jako wspaniały mężczyzna. Miała dziś zobaczyć go po raz pierwszy w towarzystwie i cała drżała na tę myśl.
– Panno Cabot. – Syn wiceprezydenta ukłonił się. – Przyznaję, że mnie pani zaskoczyła.
– Dobry wieczór, poruczniku. – Zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy nieznajomy poszedł za nią, ale na szczęście wtopił się w tłum.
Zgodnie z etykietą podała prawą dłoń Boydowi Butlerowi. Za późno przypomniała sobie, że miała rękawiczki brudne od betonowej poręczy na zewnątrz. Nie mogła się zdecydować, czy wyrwać dłoń, czy też bezczelnie brnąć dalej i podczas gdy się wahała, on ujął palce jej ręki i podniósł grzbiet jej dłoni do ust, dostrzegając ciemne ślady na jej białych rękawiczkach.
W takiej pozycji znaleźli porucznika Butlera i Abigail ich ojcowie, którzy przechodzili obok.
– O, proszę – wykrzyknął pan Butler. – Czy to nasza dziatwa właśnie się zaznajamia?
– My już się znamy – powiedział porucznik. – Odnowiliśmy przyjaźń, kiedy akurat pełniłem służbę w Obserwatorium Marynarki Wojennej.
Prawda była taka, że odmówiono jej wstępu do obserwatorium, a ona była tak zdeterminowana, żeby tam wejść, że zagroziła skargą u samego prezydenta. Boyd interweniował, nie widząc nic złego we wpuszczeniu kobiety do obserwatorium. Jak miło z jego strony, że nie wspomniał, jaka była wtedy wojownicza.
– Uważam, że nigdy nie spotkałam życzliwszej duszy jak podczas naszego spotkania w obserwatorium – oświadczyła.
Ojciec obdarzył ją wymuszonym uśmiechem.
– Panie Butler, pański syn zasługuje na pochwałę. Trzeba bowiem mieć wyjątkową cierpliwość, żeby znosić niezwykły entuzjazm mojej córki do obserwacji gwiazd.
Poczuła impuls, by zaprotestować. Obserwowała porucznika. Och, gdyby teraz stanął w jej obronie, pokochałaby go na zawsze.
Uśmiechnął się szeroko do jej ojca.
– Uważam, że zainteresowanie damy nauką niewiele różni się od jej zainteresowania haftem. Oba są dla mnie równie zdumiewające.
Kiedy trzej mężczyźni roześmiali się, Abigail zastanawiała się, czy porucznik Butler wykazał się wystarczającą rycerskością. Był tak niesamowicie przystojny, że postanowiła zawyrokować na jego korzyść. Najgrzeczniej jak potrafił, udało mu się nie zgodzić z jej ojcem, nie obrażając przy tym senatora. Genialne.
Ten człowiek był geniuszem.
– Panno Cabot, czy uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną? – zapytał porucznik Butler.
Czuła się jak królik świadomy obecności wilka w pobliżu. Całkiem zastygła, niezdolna do ruchu. Serce biło jej tak szybko, że bolała ją klatka piersiowa. Jej ojciec stał, obserwując, czekając. Nie mogła dopuścić, by stracił twarz. Nie wolno jej tego zrobić. Już raz przyniosła mu dziś wstyd przy okazji bukietu ślubnego. Gdyby odmówiła tańca z synem wiceprezydenta, ojciec byłby rozczarowany.
Na tę myśl ogarnął ją śmiertelny strach. Czuła, że zwraca się do swojego partnera nienaturalnie jak marionetka.
– Z przyjemnością, poruczniku – powiedziała.
Jej odpowiedź wywołała pożądaną reakcję obecnych. Młodszy Butler uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. Starszy Butler kiwnął głową z aprobatą. A ojciec spojrzał na nią z dumą i serdecznością, od której zrobiło jej się ciepło na duszy.
Teraz pozostało tylko przebrnąć przez taniec bez kolejnej wpadki.
Ukrywając niepokój za uśmiechem, podała dłoń porucznikowi Butlerowi i przeszła z nim na parkiet w oczekiwaniu na taniec. Proszę, niech to będzie coś powolnego, modliła się. Jakiś dostojny taniec, nawet sobie z tym poradzi.
Wysokie brzmienie skrzypiec rozlało się po sali niczym płynne srebro. Porucznik Butler perfekcyjnie wykonał formalny ukłon, na który Abigail odpowiedziała lekkim dygnięciem. Następnie objął jedną ręką jej talię, podczas gdy drugą podtrzymał jej dłoń. Jego niezawodna precyzja i uprzejmość dodały jej pewności siebie, gdy rozbrzmiały pierwsze takty.
Rytm był na szczęście wolny. Kolana zmiękły jej z poczucia ulgi, ale nie pozwoliła sobie na ich ugięcie. Kroki tańca były jej znane, bo często, leżąc w nocy, wyobrażała sobie, jak go wykonuje z niezwykłym wdziękiem. W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy rozpoczęli taniec po okręgu, zacisnęła rękę kurczowo na ramieniu partnera ze skupionym wyrazem twarzy. Porucznik Butler tego nie wiedział, ale Abigail wyruszała w niebezpieczną podróż. I nie powinien domyślić się, że jego partnerka w każdej chwili może upaść jak zepsuta lalka.
Ale, na Boga, coś do niej mówił.
– …całkiem niezły sojusz, prawda?
– Tak, istotnie – powiedziała szybko. – Całkiem niezły.
– Właściwie nie jestem tym zaskoczony.
Abigail przyglądała się jego cudownym ustom okolonym idealnie nawoskowanymi wąsami. Gdyby pocałowała te usta, co stałoby się z wąsami? Czy wosk by pękł? Czy skruszyłaby go swoją namiętnością?
Rumieniąc się z powodu zuchwałych myśli, Abigail poczuła dumę z faktu, że wybrał właśnie ją. Nie była tak ładna jak panny Parks z hrabstwa Albemarle, ani tak dowcipna jak przyjezdne nowojorskie dziedziczki, ani tak zgrabna jak kuzynki panny młodej z Baltimore.
Ale była mądrzejsza od nich wszystkich.
Nie żeby była to jakaś wielka zaleta.
– Dlaczego nie jest pan zaskoczony, poruczniku? – zapytała, skupiona na prostych krokach tanecznych. Wciąż nie wiedziała, o czym on mówi, ale jeszcze tego nie zauważył.
– Ponieważ mój ojciec jest przewodniczącym senatu, a pani ojciec jest przewodniczącym Komisji Kolejowej. A więc w zasadzie kontrolują cały kongres.
Kiwnęła głową, pochmurniejąc, kiedy niemal otarła się o przechodzącą obok parę. Rozpoznała panią Fortenay sunącą dostojnie przez salę.
Nagle niechciana fala gorąca zalała Abigail, pozbawiając ją tchu.
– Czy to panią niepokoi, panno Cabot? – zapytał porucznik Butler.
– Skądże – odpowiedziała pospiesznie. – Nasza władza ustawodawcza nie mogłaby być w lepszych rękach, prawda?
Nieznajomy dostrzegł, że wpatrywała się w niego ponad ramieniem Boyda. Mrugnął do niej.
– Kim jest ten człowiek? – wypaliła, zanim zdążyła się powstrzymać. – Ten impertynent, którego minęliśmy?
Butler obrócił nimi i spojrzał za jej plecy.
– Och, ten.
– Zna go pan?
Kolejny obrót niemal pozbawił ją równowagi, ale dzięki niemu uzyskała lepszy widok. Mężczyzna był niezwykle wysoki. Garnitur leżał na nim idealnie.
– Tylko słyszałem o nim. James Calhoun. Świeżo upieczony kongresmen z Wirginii. Ma opinię dzikusa i okrutnika.
– James Calhoun.
Posmakowała statecznego, niemal konwencjonalnego nazwiska, ale w myślach usłyszała westchnienia siostry prezydenta: Och, Jamie, Jamie… Zdecydowanie wyglądał bardziej na Jamiego niż Jamesa.
– Podobno studiował w Europie. Jak rozumiem na przekór rodzicom, którzy uważają, że każdy porządny dżentelmen z Wirginii powinien kształcić się na miejscu.
– A kim oni są?
– Ojciec, Charles, hoduje konie wyścigowe i podobno James ma oko do arabów, podróżował w niebezpieczne miejsca, żeby je nabyć. – Butler zaśmiał się. – A teraz został kongresmenem.
Cień niezadowolenia przemknął przez twarz porucznika.
– Coś nie tak? – zapytała, spóźniając się z kolejnym krokiem.
– Pomyślałem o moich obowiązkach – wyjaśnił. – Czasami mam wrażenie, że oczy całego świata zwrócone są na mnie.
Według niej dobrze radził sobie z uwagą publiczną, ale nic nie powiedziała. Nie było tajemnicą, że partia jego ojca szykowała go do wybitnej kariery politycznej. Być może nawet do prezydentury.
– Rozumiem, że jestem potrzebny – zapewnił ją. – Rozumiem potrzebę przywództwa, ale to ciężkie brzemię. Czasami nawet ja chciałbym… – urwał.
– Czego by pan chciał, poruczniku?
Och, błagam, pomyślała. Bez względu na to czego chce, niech będę tą, która mu to da.
– Nieważne. Pomyśli pani, że jestem całkiem głupi.
– Nie, nie pomyślę tak. Proszę powiedzieć.
– Czasami chciałbym, żeby w moim życiu nie było nic poza romantycznymi doznaniami i poezją.
Abigail prawie straciła równowagę i tylko cudem udało jej się nie upaść. Dlaczego to kobieta zawsze musi tańczyć do tyłu? To nie było sprawiedliwe, a dla niej wręcz niebezpieczne.
– To szlachetna, ludzka potrzeba – oznajmiła.
Och Boyd, Boyd, śpiewało jej serce. Zapewnię ci romantyczne doznania i poezję. Codziennie, w każdej chwili. Nieważne, że nie miała najmniejszego pojęcia, jak to osiągnąć, ale dla niego znalazłaby sposób.
– Łatwo się z panią rozmawia, panno Cabot. Czuję taki spokój w pani obecności. Przy pani o wiele mniej ciąży mi presja związaną z moją pozycją.
Gdyby Abigail nie była skazana na chodzenie po ziemi, uniosłaby się w powietrze. Bez solidnej kotwicy w postaci partnera do tańca, byłaby już w połowie drogi do nieba.
To była jej szansa. To był moment, żeby powiedzieć mu, co nosiła w sercu od dawna. Biorąc głęboki oddech, stanęła nad przepaścią, a potem rzuciła się w nią.
– Poruczniku Butler, ośmielę się powiedzieć, że czuję to samo.
– Słodki Boże – rzucił nagle, wpatrując się w coś za nią.
Prawie ją puścił. Tylko dzięki temu, że Abigail mocniej się go chwyciła, nie oderwała się od niego.
– Czy coś się stało? – zapytała, przerażona wizją, że uraziła go swoją śmiałą deklaracją.
– Kim jest ta istota? To bogini.
Abigail wykręciła szyję, podążając za jego spojrzeniem. Ziemia przestała się obracać, a Abigail stopami wrosła mocno w grunt rzeczywistości. Porucznik Butler, jak wszyscy mężczyźni w sali – w tym i pan młody – gapili się na wejście zwieńczone łukiem. Abigail nie musiała dociekać, czyja obecność wywołała takie poruszenie. To zdarzyło się już wiele razy.
Przybyła jej siostra Helena.
Niczym Wenus wyniesiona na brzeg przez spienioną falę zjawiła się i stanęła w drzwiach prowadzących do wyjścia i na korytarze. Jak zawsze zrezygnowała z aktualnej pretensjonalnej mody na rzecz powłóczystej, zielonej sukni, która podkreślała jej wspaniałą figurę. Jej piękna twarz przyciągała uwagę nawet najbardziej zblazowanych mężczyzn.
Abigail zerknęła na swojego partnera, który zdążył już o niej zapomnieć i który najwyraźniej nie usłyszał jej szczerej deklaracji uczuć. Powoli rozwiewały się jej nadzieje. Przez pięć minut czuła się naprawdę szczęśliwa, tańcząc w ramionach porucznika Butlera. Odważyła się liczyć na to, że mu się podoba i być może tak było przez kilka chwil.
Oczywiście teraz był dla niej stracony.
– To moja siostra Helena – poinformowała go, nie chcąc odkładać tego, co nieuniknione. – Modnie spóźniona jak zwykle.
Ale to nie przybycie Heleny zakłóciło ich taniec. Zbyt późno Abigail zdała sobie sprawę, że Boyd niechcący poprowadził ją na skraj wypolerowanego, śliskiego parkietu.
I wtedy… stało się. Źle stąpnęła, poczuła przeszywający ból w nodze. Rozpaczliwie uczepiła się Boyda, ale straciła równowagę i poleciała do tyłu. Przez ramię widziała stół z wysokim tortem weselnym, bezcenną prezydencką porcelaną, piramidą kryształowych kieliszków do szampana. Leciała tyłem prosto na to wszystko, desperacko machając rękami, nie znajdując nic, czego mogłaby się chwycić.
Twarz porucznika Butlera wyrażała czyste przerażenie. Rzucił się, żeby ją złapać, ale nie zdążył.
Wtedy zdarzył się cud. Znalazła się w objęciach silnych ramion i oparta o szeroką klatkę piersiową.
– Ostrożnie – zabrzmiał znajomy już głos. – Inaczej zostanie pani głównym daniem na bankiecie.
To był Jamie Calhoun. Wyrósł jak mur chroniący ją przed katastrofą.
Wziąwszy ją za rękę, od niechcenia starł plamę z jej rękawiczki.
– Lubię dziewczyny, które nie boją się pobrudzić rąk – powiedział ze śmiechem.
Płonąc ze wstydu, cofnęła dłoń.
– Dziękuję za pomoc.
– Chodźmy. Taniec jeszcze się nie skończył.
Prowadząc ją, jakby była krnąbrnym dzieckiem, dostarczył ją bezpiecznie z powrotem do porucznika Butlera.
– Radzę w przyszłości trzymać partnerkę w ryzach.
Jamie Calhoun stanął z boku, upewniając się, że połączył ich ze sobą, a Abigail znów stoi stabilnie.
– Wiecie, co mówią o szybkich kobietach i ognistych klaczach – dodał z tym samym niegodziwym mrugnięciem oka, którym obdarzył ją wcześniej. – Popuść im cugli, a stratują cię.
Niestosownie rozbawiony własnym żartem, odszedł.
Abigail płonęła ze wstydu. Była pewna, że porucznik Butler czuje bijący od niej żar, jakby miała gorączkę.
Gardziła Jamesem Calhounem, gardziła jego prostackim dowcipem i cynizmem. Niemniej musiała przyznać, że kiedy wszyscy mężczyźni gapili się na Helenę, James Calhoun patrzył na nią.

***

Co za żałosne stworzenie, pomyślał Jamie Calhoun, przyglądając się brązowowłosej dziewczynie w ramionach Butlera. Po skończonym tańcu twarz porucznika wypełniła błoga ulga.
Obserwując ich z daleka, wsparty ramieniem o pozłacaną, rzeźbioną kolumnę, Jamie uznał, że jak na jego gust przyjęcie trwało stanowczo za długo. Prezydent z żoną już wyszli, ale państwo młodzi i ich goście najwyraźniej postanowili świętować do późna. Caroline Fortenay miała swój urok, ale po przerwanej schadzce unikała go.
Z powodu polityki i dzięki luźnej relacji z panem młodym Jamie postanowił przybyć na tę uroczystość. Świeżo wybrany do kongresu musiał zawrzeć sojusze, a tutaj zbiegły się polityczne wpływy z całego wododziału rzeki Potomac.
Nie zauważyłby w ogóle tej drobnej, zasadniczej kobiety, gdyby nie śledził porucznika Butlera, użytecznego bałwana. Jego ojciec przewodniczył senatowi, dlatego należało zadbać o kontakt z Butlerami.
Tego wieczoru nikt nie zajmował się polityką, z wyjątkiem senatora Cabota i wiceprezydenta Butlera. Siedząc razem przy stole, konspirowali jak stare wygi. Jedynie tych dwóch mężczyzn nie rozproszyło przybycie rudowłosej bogini.
Kobiety próbowały przejść nad jej obecnością do porządku dziennego, gromadząc się przy bufecie, którego omal nie zniszczyła chwilę temu niezdarna partnerka Butlera. Bogini nie zdążyła postawić kroku w głąb sali, a już mężczyźni rzucili się hurtem w jej stronę jak petenci składający hołd królowej.
Jest piękna, przyznał Jamie, przyglądając się jej ponad głowami tłumu. Jej uroda była wręcz nieskazitelna, ciało miała gibkie i smukłe, a twarz jak z renesansowego obrazu. Jamie podziwiał ją tak, jak podziwia się dzieło sztuki, w zdystansowany sposób, który nie wzbudzał w nim niczego więcej poza jakimś nieokreślonym estetycznym odczuciem. A jednak podlejsza część jego natury oceniła ją z czystą żądzą.
Już miał szukać Timothy’ego Doyle’a, reportera z „Washington Post”, na którym zawsze można było polegać w kwestii plotek z Kapitolu, kiedy jakiś ruch przykuł jego uwagę.
To była ta druga, wróblowata. Szła przez tłum pod rękę z Butlerem. Zaintrygowany, poczęstował się kieliszkiem szampana i podszedł bliżej.
– …moja siostra, panna Helena Cabot – mówił brązowy wróbel.
Czujność Jamiego wzrosła. Uderzyły go dwa ważne fakty. Po pierwsze, ich nazwisko brzmiało Cabot. Po drugie, bogini i wróbel były siostrami.

Abigail to uzdolniona matematyczka. Kocha książki, a zamiast haftować, obserwuje gwiazdy. Ojciec, wpływowy senator, zabiera ją na wszystkie bale, licząc, że córka pozna mężczyznę, który uzna ją za dobrą partię. Jednak ona popełnia jedną gafę za drugą, a jej cięte riposty odstraszają zalotników. Na kolejnym przyjęciu w Białym Domu jest świadkiem gorszącej sceny. Bohater tego wydarzenia, kongresmen James Calhoun, zostaje wkrótce jej sąsiadem i próbuje się z nią zaprzyjaźnić. Jest bystry i uparty, Abigail przekonuje się, że może mu zaufać. Słucha jego rad, a on coraz bardziej żałuje, że zamiast walczyć o jej miłość, uczył ją, jak zdobyć serce innego…