fbpx

Każdy się kiedyś zakocha

Carol Marinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1267

ISBN: 9788383428048

Premiera: 24-10-2024

Fragment książki

– Bierzesz ślub?
Początkowo Anna Douglas sądziła, że przyjaciółka sobie żartuje. Przecież Emily mieszkała w Hiszpanii dopiero od sześciu tygodni.
– Wiem, jak to brzmi, ale miło by było, gdybyś choć ty się ucieszyła.
Z twarzy Anny zniknął uśmiech. W głosie przyjaciółki wyraźnie wyczuła desperację.
– Cała jego rodzina jest temu przeciwna. Sebastian uważa, że poluję na ich majątek…
– Co takiego?
– Tak. Podczas pobytu Alejandra w Stanach Sebastian mnie zwolnił i wymówił mi zakwaterowanie w bodedze. Wszystko po to, żeby nas rozdzielić. Po prostu mnie wyrzucił…
– Sebastian?
Anna zmarszczyła brwi. Sebastian to jeden z braci Romero. Nie pierwszy raz słyszała to imię w ciągu ostatnich tygodni.
Emily zajmowała się stroną jakiejś bodegi z luksusową sherry i z tego, co Anna wywnioskowała, ten Sebastian nie należał do przyjemniaczków.
– Chwila, chwila. Z kim bierzesz ślub?
– Z Alejandrem – odpowiedziała Emily, a Anna zamarła, gdyż zdała sobie sprawę, że jej nieśmiała przyjaciółka zadała się z jednym z braci Romero, miliarderem i playboyem o okropnej reputacji, o czym Anna wiedziała z portali plotkarskich, które przeglądała od czasu, jak jej przyjaciółka dostała tę pracę.
A potem było już tylko gorzej.
Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie i tak, Emily wyznała, że owszem, jest w ciąży.
– Wiedzą tylko jego rodzice.
Anna zacisnęła usta.
– Potrzebuję twojego wsparcia.
– Zawsze możesz na nie liczyć.
W końcu to Emily była jedyną osobą, która ją wspierała w tych najgorszych dniach.
– Proszę cię, powiedz, że będziecie na ślubie razem z Willow.
– Chodzi o to, że… – Anna urwała, niepewna, co odpowiedzieć.
Tym razem nie chodziło o pieniądze. Emily od razu zastrzegła, że Alejandro pokrywa koszty przelotu i pobytu. Ale Willow przechodziła właśnie kolejną infekcję ucha i czekał ją zabieg.
– Proszę cię, Anno. Musisz tu być!
Poczuła ulgę, odkładając słuchawkę. Usiadła na kanapie i oparła łokcie na kolanach, a pięści zacisnęła wokół długich blond włosów.
– Zrób coś!
Włączyła komputer i zaczęła przeglądać stronę internetową bodegi. Natknęła się na informacje o panu młodym i jego bracie oraz ich młodszej siostrze Carmen, która, jak już zdążyła przekazać jej Emily, też mocno się starała, żeby ich związek nie przetrwał próby czasu.
Wzrok utkwiła w zdjęciu Sebastiana Romero, najstarszym z rodzeństwa i jednym z największych krytykantów tego małżeństwa. Uśmiechał się oparty o ścianę. Anna starała się nie zwracać uwagi na jego zabójczą południową urodę.
– O rany, Emily – jęknęła.
Weszła po schodach i cicho otworzyła drzwi do sypialni, gdzie jej córka spała w otoczeniu pluszaków. Delikatnie, starając się jej nie obudzić, opatuliła Willow kołdrą i usiadła na brzegu łóżka, patrząc na butelkę kropli do uszu pozostawioną na szafce nocnej.
Zdawała sobie sprawę, że zmiana ciśnienia w samolocie oznaczała dodatkowy ból dla Willow. Do czasu zabiegu lot samolotem po prostu nie wchodził w grę. A jednak Emily była zawsze przy Annie, mimo że ta zataiła przed nią prawdę o ojcu Willow.
Wszystkiego nie była w stanie powiedzieć nikomu. Zamknęła się w sobie przy kolejnej próbie rozmowy z rodzicami, przekonanymi, że córka zaszła w ciążę po jednej nocy z nieznajomym. Prawie pięć lat później ich relacje nadal były bardzo napięte. Rodzice uwielbiali za to Willow i nie winili dziecka za grzechy matki.
Tego wieczoru czekała Annę kolejna trudna rozmowa telefoniczna. Tym razem musiała przekazać matce informacje o ślubie.
– A co z uszami Willow? – zapytała natychmiast Jean Douglas. – Uważasz, że może lecieć?
– Oczywiście, że nie – przyznała Anna. – Dlatego dzwonię do ciebie. Tak sobie pomyślałam, że może mogłabyś się nią zaopiekować przez ten weekend. Polecę w piątek i wrócę w niedzielę.
W słuchawce nastała cisza. Anna oczami wyobraźni widziała, jak matka wzdycha na tę wiadomość, postanowiła więc kuć żelazo póki gorące.
– Mówiłaś, że chciałabyś spędzać więcej czasu z Willow.
– A co, jeśli nie będę mogła się nią zająć? – zapytała matka. – W końcu to Święto Wniebowstąpienia i…
– Wiem o tym – wtrąciła Anna. Ojciec był pastorem w parafii i ich życie kręciło się wokół kościoła. – Jeśli nie możesz, oczywiście zrozumiem.
– I co wtedy?
– Nie wiem – przyznała Anna. – Porozmawiam z lekarzem i zobaczymy, czy jest… – Przełknęła ślinę.
Lot z Londynu do Sewilli trwa dwie godziny, a potem czeka je jeszcze jazda pociągiem do Jerez. Dla Willow oczywiście byłaby to wielka przygoda.
– Jeśli nie będziesz mogła się nią zająć, nie pojadę – powiedziała głośno, choć rozdzierało jej to serce. Willow była najważniejsza i nie było nikogo innego, z kim mogłaby ją zostawić.
Chociaż reakcja rodziców na ciążę złamała jej serce, jeśli chodzi o córkę, miała do nich pełne zaufanie. Willow widywała dziadków w kościele, na urodzinach i innych imprezach i bardzo ich kochała. Mała uwielbiała spędzać z nimi czas i błagała, by pozwolić jej u nich spać. Jak dotąd dziadkowie odmawiali. Zapowiedzieli Annie jeszcze przed narodzinami małej, że nie będą służyć jako niańki.
– Dobrze – słyszała, jak matka z trudem wydobywa z siebie głos. – Zajmiemy się Willow w ten weekend.
Anna wylewnie podziękowała matce, chociaż tak naprawdę niemal żałowała, że ta nie odmówiła.
Do tej pory Anna nie rozstała się z córką nawet na jedną noc, a teraz miały być aż dwie.

ROZDZIAŁ DRUGI
Okazało się, że nie będzie podróży pociągiem. Sebastian Romero miał czekać na nią na lotnisku w Sewilli. Taka tradycja, że padrino, hiszpański odpowiednik świadka pana młodego, zajmował się takimi sprawami dzień przed ślubem.
Anna miała na sobie luźną spódnicę i koszulkę na ramiączkach, a do tego płaskie sandały, czyli dość nieokreślony strój, więc spodziewała się, że w hali przylotów to ona będzie musiała wypatrywać jego. Jednak jej oczy natychmiast napotkały jego wzrok. Był wysoki, ubrany w garnitur i luźno zawiązany krawat. Stał znudzony i pogrążony we własnych myślach.
Skinął głową, a kiedy ruszyła w jego kierunku, uśmiechnął się półgębkiem. Choć tak naprawdę było to ćwierć uśmiechu.

– Sebastian… – nie wiedziała, czy podać mu rękę, czy też padrino należało witać w inny sposób.
– Sebastian? – Zmarszczył brwi. – To pomyłka.
Anna cofnęła się o krok.
– O rany, przepraszam…
– Es broma… – Zaśmiał się na to. – Żartowałem.
Anna sama się zdziwiła, że się uśmiecha.
– Masz problem z bagażem? – Rzucił okiem na jej małą walizkę. – Utknął gdzieś po drodze?
– Nie. Wzięłam tylko podręczny. Zostaję tu przecież jedynie na dwie noce.
– Ale jedna z nich to ślub – zauważył.
Anna zrozumiała, że to przytyk.
Musiał dostrzec jej zaciśnięte usta.
– Miałem na myśli to, że większość kobiet ma kuferek na kosmetyki tej wielkości. – Przewrócił oczami, zdając sobie sprawę, że znowu sprawił jej przykrość. – Wsiadajmy do samochodu.
Co dziwne, wcale nie było jej przykro. Zaskoczyło ją, jak przyjęła jego żarcik. Chwilę wcześniej udało jej się dodzwonić na plebanię i zamienić kilka słów z podekscytowaną córką. Rozmowa doprowadziła ją na skraj łez.
– Robimy z babcią bułeczki!
– To wspaniale.
– Ucałuj ode mnie Em.
– Tak zrobię.
– Przesyłaj mnóstwo zdjęć.
Anna poczuła, że jest całe lata świetlne od córki. Ale Willow wydawała się zadowolona, więc Anna zdusiła napływające do oczu łzy. Chwilę później poznała Sebastiana i jego dziwne poczucie humoru i poczuła, że wbrew sobie uśmiecha się.
Pomimo żartu jasne było, że nie chciał tam być. Nie wzięła tego do siebie. Był bardzo uprzejmy pomimo uczuć, jakie nim targały w związku ze ślubem brata.
Gdy tylko wyszli z lotniska i zalało ich cudowne majowe słońce, Anna wkroczyła w nowy świat Emily.
– Anno – zawołał za nią Sebastian, wskazując na srebrny samochód, który stał kilka kroków od nich. Zauważyła, jak parkingowy podaje mu klucze i wrzuca jej walizkę do bagażnika.
– Więc – zagaił Sebastian, manewrując przy wyjeździe na główną drogę – do Jerez mamy około godzinę jazdy. Mam cię odstawić do salonu sukien ślubnych, a walizkę do hotelu.
– Sama sobie poradzę z walizką.
– Jesteś dama de honor. Tego się ode mnie oczekuje.
Te ostatnie słowa powiedziały jej wszystko na temat jego podejścia do przykrego obowiązku.
– Jak ci minął lot? – zagadnął uprzejmie.
– Dziękuję, w porządku.
– Wczoraj była próba ślubu.
– Wiem. Nie mogłam się wyrwać wcześniej.
Poczuła ucisk w gardle na myśl o Willow tak daleko stąd i próbując powstrzymać się od płaczu, szybko wyjrzała przez szybę samochodu.
Większość czasu jechali w milczeniu, ale w momencie zbliżania się do Jerez, Sebastian pochylił się w jej kierunku i musnął ramieniem udo. Wzdrygnęła się, ale okazało się, że próbował jedynie otworzyć schowek, z którego wyjął dla niej kopertę.
– To twoja karta hotelowa. Hotel jest położony blisko kościoła.
Wyłuszczył jej wszystkie szczegóły, a ona usiłowała powstrzymać się przed rumieńcem, będąc świadoma swojej reakcji na ich krótki dotyk.
– Cokolwiek mogłaś słyszeć na mój temat, nie jestem aż tak zły…
Anna zmarszczyła brwi, aż zdała sobie sprawę, że odnosił się do jej przesadzonej reakcji. Wybuchnęła śmiechem.
– Przepraszam… Ja po prostu…
– W porządku.
Rzucił jej kolejne spojrzenie i uśmiechnął się, tym razem półgębkiem.
– Wiele cię na próbie nie ominęło – powiedział, odwracając wzrok w kierunku drogi. – Masz się trzymać panny młodej i iść z nią.
– Za nią?
– Tego nie wiem – przyznał. – Nie robiłem notatek.
– Ale musisz wiedzieć, jak to się robi na hiszpańskim ślubie.
– Nie mamy druhen. – Wzruszył ramionami. – Po prostu postaraj się, żeby państwo młodzi nie widzieli się do czasu ślubu. Razem z Emily śpicie w hotelu. Ja zresztą też.
– Czy to tam odbędzie się wesele? – zapytała.
– Nie. Za wyjątkiem ślubu wszystkie uroczystości odbywają się w bodedze.
– Aha.
Wiedziała, że Alejandro ma posiadłość w bodedze i przypuszczała, że Sebastian również, ale on sam nie powiedział na ten temat nic więcej.
– Zadzwonię do ciebie, jak tylko dotrzemy do kościoła. Wtedy przyprowadzisz pannę młodą.
– Mam ją przyprowadzić? – upewniła się Anna. – W nowych butach, których nawet jeszcze nie widziałam?
– Za to możesz winić swoją przyjaciółkę. To Emily chciała szybki ślub – powiedział, patrząc w przestrzeń. – Ciekawe, dlaczego?
To zabrzmiało jak czysty sarkazm, ale Anna nie uległa prowokacji i nic nie odpowiedziała. Zamiast tego wyglądała przez okno. Emily nie przesadzała, opowiadając o pięknie Jerez, i Anna zachwycała się widokiem tego miejsca.
Z Sebastiana był żaden przewodnik, choć rzucił uwagę na temat szkoły jeździeckiej ze słynnymi tańczącymi końmi.
– Moja siostra Carmen praktycznie tak mieszka.
I to by było na tyle. Anna sama więc podziwiała mauretańskie budowle. Wspaniały Alcázar ze starożytnymi łaźniami prezentował się niesamowicie; do tego dostrzegła piękne place z fontannami i małe kręte uliczki, w które chętnie by się zapuściła.
– Jaka szkoda, że jestem tutaj tylko na dwa dni.
Roześmiał się lekko, ale bez wesołości w głosie.
– Jestem pewien, że będziesz miała okazję odwiedzić przyjaciółkę w przyszłości.
Zatrzymał samochód przed salonem sukien ślubnych. Wtedy mu odpowiedziała:
– Tak, zdecydowanie tu wrócę, Sebastianie.
Spojrzeli sobie w oczy.
– Emily to ktoś więcej niż przyjaciółka. Uważam ją za siostrę.
Anna postanowiła zachować uśmiech przez cały czas, mimo że bolało ją każde jego słowo na temat Emily. Zrozumiała, z czym przyszło się jej mierzyć, więc zdecydowała się zabrać głos w tej kwestii.
– Nie tylko ciebie martwi ten szybki ślub.
Posłał jej lekki uśmiech, wyraźnie nie wierząc w ani jedno słowo.
– Twój brat nie ma najlepszych referencji, a jeśli chodzi o… – Urwała, wiedząc, że na jej policzkach i szyi pojawił się rumieniec. Dotarło do niej, że w tej sposób dała mu znać, że sprawdziła również i jego. A jeśli uważała, że Alejandro był niegrzecznym chłopcem, w jej oczach Sebastian musiał być istnym diabłem. I nie chodziło jedynie o doniesienia na temat szalonych imprez na jachcie, które zszokowały Annę, ale nie powstrzymały przed dalszym czytaniem. Były też informacje o tabunach kobiet, które ze łzami w oczach opowiadały o swoich złamanych sercach. Do tego historia zdruzgotanej byłej narzeczonej, z którą rzekomo zerwał zaręczyny kilka miesięcy po poronieniu. Wszystkie plotkarskie gazetki skrupulatnie umieszczały w tych doniesieniach wyraz „rzekomo”, prawdopodobnie ze względów prawnych. Sebastian nie starał się tego w żaden sposób dementować.
Chociaż nie zdradziła się z tymi myślami, i tak zastanawiała się, czy nie posunęła się za daleko. Nie, żeby go to obchodziło. Nawet nie mrugnął. Spojrzała na jego pięknie wykrojone pełne usta.
– Skończyłaś? – zapytał, a Anna zdała sobie sprawę, że jej oczy nadal utkwione są w jego ustach.
– Tak, skończyłam.
Chciała, żeby zabrzmiało to pewnie, ale w swoim głosie usłyszała drżenie. Odwróciła głowę w kierunku przedniej szyby. Czemu to powiedziała? Czemu robiła aluzje co do jego reputacji, chociaż nie miało to z nią nic wspólnego?
– Przetrwajmy po prostu jutrzejszy dzień – zasugerował, choć wyczuła w jego głosie niezadowolenie.
– Hasta luego – dodał.
Mrugnęła, zastanawiając się, czy właśnie ją obraził.
– To znaczy „do widzenia” – przetłumaczył – a raczej „do później”.
Do później!

Pod tym lodem kryje się ogień, pomyślał. Z niechęcią podziwiał jej wsparcie dla przyjaciółki i to, jak odważnie powiedziała, co myśli o Alejandrze i tym pośpiesznym ślubie. Ale potem czyniła aluzje do jego własnego zachowania… Zazwyczaj nic sobie z tego nie robił. Znał prawdę. Ale te zielone kocie oczy przeszywały go na wylot. Nie miał jednak zamiaru tłumaczyć się i nie obchodziło go, co inni o nim myślą. Obserwował więc tylko w milczeniu, jak odchodzi w kierunku salonu.
Ta dama de honor miała bardzo kształtne plecy, co zauważył już na lotnisku. Możliwe, że wyczuła, że się wgapia, bo na krótko zesztywniała i zatrzymała się w drzwiach salonu. Na moment odwróciła się w jego kierunku, ale potem weszła do środka, by przywitać się z przyjaciółką.
Anna przykleiła uśmiech do twarzy i choć oczywiście nie mogła się doczekać spotkania z Emily, tak naprawdę bardzo się o nią martwiła.
– Anna! – Emily niemalże zgniotła ją w uścisku. – Tak mi przykro, że to Sebastian po ciebie pojechał, a nie ja.
– Nic nie szkodzi.
– Jasne. – Emily nie wydawała się do końca przekonana. – Gdyby nie te ostatnie poprawki sukni, na pewno bym tam była. Kogo obchodzą jakieś tradycje ślubne?
Przyjaciółka aż promieniała szczęściem.
– Musisz przymierzyć swoją suknię! Jeśli ci się nie spodoba, jest mnóstwo innych do wyboru.
– Jest cudowna! – powiedziała w zachwycie Anna. Suknia była z ciężkiego jedwabiu w kolorze ciemnego bursztynu i prawdopodobnie było to najpiękniejsze ubranie, jakie kiedykolwiek miała na sobie.
Krawcowa gestem wskazała na szarfę.
– Suknia jest wkładana przez głowę – powiedziała Emily, widząc jej zdziwioną minę. – Szarfa ma ją chronić przed makijażem.
– Ale ja nie mam na twarzy żadnego makijażu – zaoponowała Anna.
Mimo tego zgodziła się i jedwabne cudo znalazło się na jej ciele.
– Wyglądasz zjawiskowo, kochana! – Emily promieniała. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam cię taką wystrojoną!
Anna też tego nie pamiętała.
Ostatnie jej wyjście to Wigilia w szkole, gdzie pracowała na pół etatu jako recepcjonistka, a i to wydarzenie trudno było nazwać eleganckim.
Starając się rozwiać myśli o braku życia towarzyskiego, przymierzyła buty, które wybrała dla niej przyjaciółka. Byłyby całkiem zwyczajne, gdyby nie ich wysokie obcasy, a Anna zazwyczaj takich nie nosiła.
– Mam nadzieję, że się w nich nie przewrócę…

To był dzień pełen wrażeń. Obie spały w eleganckim hotelu, gdzie w drzwiach witał je portier w liberii, a windę obsługiwał windziarz. Jej apartament wychodził na piękną Plaza de Santiago. Anna spojrzała w dół na plac i fontannę, a potem na kościół, gdzie miała się odbyć ceremonia.
– Dużo będzie gości?
– Setki – potwierdziła Emily skinieniem głowy. – A połowa z nich to byłe Alejandra, a przynajmniej tak mi się wydaje. Będzie Mariana…
– Ta, którą miał poślubić?
– Tak twierdzi ojciec i brat – powiedziała Emily. – Wydaje się, że chcieli połączyć bodegi. To pewnie z tego powodu Sebastian jest taki wściekły. On dba tylko o interesy.
– Emily… – Anna wzięła głęboki wdech. W końcu mogły porozmawiać same i to twarzą w twarz. Musiała to powiedzieć: – Powiem to tylko raz.
– Nic nie mów, proszę.
Były przyjaciółkami od wieków i Emily zgadła, co Anna chciała powiedzieć.
– Nie bierzemy ślubu tylko z powodu dziecka. Anno, widzę, jak ty wspaniale sobie radzisz sama.
– Niezbyt wspaniale!
– Ale to zrobiłaś i to zupełnie sama.

Anna Douglas jedzie do Hiszpanii na ślub swojej przyjaciółki Emily. Ma być druhną, a drużbą – brat pana młodego, Sebastian Romero. Emily ostrzega Annę, że niezwykle przystojny Sebastian jest kobieciarzem. A jednak Anna, mimo wszystko, nie potrafi mu się oprzeć i spędza z nim weselną noc. Nie może o nim zapomnieć i gdy po kilku miesiącach spotykają się ponownie, zgadza się na parę wspólnych dni na jachcie. Anna wie, że potem rozstanie będzie jeszcze trudniejsze, ale chciałaby wierzyć, że jest przed nimi przyszłość…

Księżna mimo woli

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 647

ISBN: 9788329113908

Premiera: 10-10-2024

Fragment książki

Dobry dziedzic, wychwalany przez miejscowych? Te słowa były niczym miód na serce Lucindy. Uśmiech opromienił jej twarz. Podeszła do okna, aby popatrzeć na rozległy ogród. Wyglądało na to, że nikt o niego nie dbał. Żywopłoty straciły kształt i wołały o ostrzyżenie, zdziczałe róże bezładnie pięły się po murach, a spośród skłębionej zieleni widać było jedynie pojedyncze kwiaty. Wyglądało na to, że fortuna dawno opuściła Alderworth.
Nagłe poruszenie w rogu ogrodu przykuło jej uwagę. Rozpoznała sylwetkę męża, który żwawym krokiem zmierzał w stronę stajni. Zdążył zdjąć surdut i pozostał w białej koszuli. Widziała więc szerokie plecy i ciemne włosy, rysujące się wyraźnie na tle jasnego płótna. Niski, przysadzisty mężczyzna, wyszedł mu na powitanie. Wymachiwał przy tym rękami, jakby tłumaczył coś ważnego. W przeciwieństwie do niego Taylen stał spokojnie i słuchał. Po chwili ze stajni wyprowadzono ogiera krwi arabskiej. Wcześniej Lucinda nie widziała tak potężnego wierzchowca tej rasy. Obserwowała, jak mąż delikatnie gładzi boki araba, po czym dosiada go, ujarzmiając bez trudu. Tworzyli harmonijną jedność, a książę prezentował się tak, jakby urodził się na koniu. Skierowali się ku widniejącym w oddali wzgórzom i znikli z pola widzenia.
Lucinda żałowała, że nie może wyjść na balkon, aby popatrzeć w ślad za odjeżdżającymi, ale drzwi były zabite gwoździami – kolejny przykład zaniedbania panującego w starym domu. Narysowała palcem na zakurzonej szybie serce, a w nim swoje inicjały, po czym je starła, brudząc sobie dłonie. Jakże inny był jej rodzinny dom. Kolejne pokolenia Wellinghamów uwielbiały rezydencję i o nią dbały. Codziennie legion służby pucował ją od piwnic po strych, naprawiając każdą najdrobniejszą usterkę.
Słońce wyłoniło się nagle zza chmur, podkreślając zieleń pól, rozciągających się wokół. Tutaj, wśród wzgórz i pól Bedfordshire, z dala od rozplotkowanej socjety i zgiełku stolicy, panował spokój, ale nie zastój. Lucindę ogarnęło przeczucie, że pozbędzie się tu pewnych ograniczeń i zazna swobody. I nie chodziło tylko o to, że nie będzie przebywać w ciasnej miejskiej przestrzeni pod czujnym okiem braci czy uczestników spotkań towarzyskich.
Wyjęła z torby przybory do rysowania. Rozłożyła na biurku szkicownik i z przyjemnością wzięła w palce rysik. Lubiła szorstki dotyk węgla. Zaczęła szkicować z pamięci dwór i na jego tle Taylena Ellesmere’a na koniu, z rozwianymi przez wiatr włosami.
Przerwała, gdy doszła do twarzy męża. Ze szczególną uwagą narysowała oczy o przenikliwym spojrzeniu, potem usta o pełnych i zmysłowych wargach. Powiodła palcem po portrecie, czując, jak opuszcza ją napięcie.
– Taylen – wyszeptała.
Nagle odniosła wrażenie, że jego usta wyginają się lekko w uśmiechu. Szybko schowała kartkę do szkicownika. W nagłym przebłysku dostrzegła coś, co dawno pogrzebała na dnie podświadomości. Ujrzała pokój, a w nim mężczyznę czytającego w łóżku książkę. Na nosie miał okulary, z czego wywnioskowała, że to Alderworth. Spróbowała przypomnieć sobie tytuł książki, gdyż wydawało jej się to ważne. Niestety, nie udało jej się już nic więcej wydobyć z mroków niepamięci.
Wstała, wzięła leżącą w kącie torbę z ubraniami i wyjęła z niej pakiet, który przed wyjazdem z Londynu podarowała jej Beatrice-Maude. Rozdarła niebieski papier i ujrzała książkę, przewiązaną kokardką, za którą wsunięto liścik.

Lucindo!
Pozycja społeczna i zabezpieczenie finansowe, jakie daje kobiecie małżeństwo, to nie wszystko. Może się pod tym kryć coś naprawdę cudownego. Przypuszczam, że wraz z Taylenem Ellesmere’em szybko odkryjesz, o czym piszę. Tak jak udało się to Anne Elliot, bohaterce tej powieści.
Twoja kochająca Bea

Perswazje Jane Austen. Nie czytała tej opowieści, ucieszyła się więc, że będzie miała okazję to zrobić. Wiedząc, że bracia nienawidzą jej męża, podejrzewała, że ich żony podzielają to uczucie, tymczasem list Beatrice świadczył o czymś innym. Najwyraźniej szwagierka uważała, że z małżeństwa z księciem może wyniknąć coś dobrego, a ściślej – coś cudownego.
Płonne nadzieje, pomyślała z żalem Lucinda. Nie próbowała powstrzymać łez, wzbierających pod powiekami. Popłynęły po policzkach i skapnęły na list Beatrice, rozmazując atrament.

Taylen brodził nago w lodowatym stawie, dopóty nogi mu nie zdrętwiały. Cień Walkirii – bo tak, jeszcze jako chłopiec, ochrzcił to wzniesienie – odbijał się przed nim w wodzie. To tutaj niejeden raz ukrywał się przed despotycznym wujem i tu szukał ukojenia, ilekroć poczuł się zdradzony przez bliskich.
– Zdrada – wyszeptał, patrząc jak jego ciepły oddech zmienia się w obłoczek pary.
Nie miał szans w starciu z bratem swojej matki, człowiekiem o zboczonych gustach i fałszywym uśmiechu. Został przekazany pod jego opiekę, ponieważ rodzice z ulgą pozbyli się odpowiedzialności i zrzekli wszelkich praw do syna, który na przemian był krnąbrny albo milczący i zamknięty w sobie.
Jak łatwo odebrać komuś niewinność, pomyślał. On utracił swoją dawno temu. Podobnie jak domek wybudowany na wzniesieniu i pozostawiony ptakom oraz wichurom. Przestał być bezpiecznym schronieniem zaszczutego chłopca, bo wyrósł on na mężczyznę, który, jak się okazało, potrafił podjąć wyzwanie i stawić czoło przeciwnościom.
Wziął do ręki garść piasku i patrzył, jak przesypuje mu się między palcami. To ziemia jego przodków, z jej tysiącletnią historią odciśniętą w glebie. Należy do niego i zadba o nią jak o żonę przywiezioną z Londynu, która ma dać mu syna, spadkobiercę i przyszłego dziedzica.
Potrząsnął głową i odgarnął mokre kosmyki, zasłaniające mu oczy. Świeże powietrze dodało mu sił i umocniło w postanowieniu. Zapewne Lucinda czeka w pokoju sąsiadującym z jego sypialnią, zastanawiając się, co ją spotka. Nie chciał jej ponaglać ani przestraszyć, ale nie widział innego sposobu na wyjście z impasu. Nie wątpił, że gdyby ją zostawił w Londynie, miałby do niej ograniczony dostęp. Czy tutaj, w domu przesiąkniętym aurą melancholii, z garstką przepracowanej służby, będzie im łatwiej dojść do porozumienia?
Od wschodu błyskawica rozdarła niebo nad wzgórzami, odbijając się w wodzie jak w lustrze. Czy to znak, zwiastujący bitwę?

Z pewną obawą i ściśniętym sercem Lucinda pokonywała kolejne stopnie szerokich schodów, wiodących na parter. Tego wieczoru włożyła najnowszą suknię z jasnożółtego jedwabiu przetykanego złotą nitką, z dekoltem obszytym brukselską koronką. Na ramiona zarzuciła szal, mający ją chronić przed chłodem. Upięcie szykownego koka z kilkoma luźnymi loczkami okalającymi twarz zajęło pokojówce ponad godzinę. Na nogach miała ciasno zasznurowane pantofelki z cielęcej skórki.
Towarzyszący jej lokaj cofnął się, gdy weszli do salonu. Taylen Ellesmere już tam był. Miał na sobie czarny strój wieczorowy, ale zrezygnował z fularu. Dżentelmen odpoczywający w swoim domu czy mężczyzna oczekujący kobiety, która ma go zabawiać? – Lucinda nie potrafiła tego rozstrzygnąć.
– Witam, księżno – odezwał się z lekkim uśmiechem.
W pierwszym odruchu chciała uciec. Unieść haftowaną jedwabną spódnicę i zawrócić do swojego pokoju, jakby nie zawarli umowy. Gdybym się wycofała, nie próbowałby mnie zatrzymać, pomyślała. Wywnioskowała to z wyrazu jego aksamitnych ciemnych oczu, spoglądających na nią… Jak? Czyżby z politowaniem? Skoro tak, uniosła dumnie głowę, wyprostowała ramiona i weszła przez otwarte drzwi. Spróbowała nie wzdrygnąć się, kiedy służący je zamknął.
Taylen zlustrował wzrokiem suknię i fryzurę żony bez zachwytu. Przeciwnie, jakby spochmurniał.
– Chcę ci coś pokazać – powiedział, gdy krępujące milczenie zaczęło się przedłużać. – Chodźmy tędy.
Nie ujął Lucindy za rękę ani nie przepuścił przodem. Ruszył długim korytarzem, aż dotarł do pokoju pełnego książek, gdzie na biurku stała butelka chłodzącego się białego wina oraz dwa kieliszki. Lucinda domyśliła się, że alkohol miał im pomóc w przełamaniu lodów.
– Usiądź, proszę.
Wybrała fotel, na którym mogła się zmieścić tylko jedna osoba, i zdumiała się, gdy Taylen przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko. W smudze światła jego lśniące włosy wydawały się czarne niczym skrzydła kruka. Był niezaprzeczalnie najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.
– Pamiętnej nocy nie doszło między nami do zbliżenia, bez względu na to, co ci się wydaje – oświadczył. – Wsadziłem cię do powozu, sam też do niego wsiadłem, aby bezpiecznie odwieźć cię do domu. Gdyby nie wypadek, udałoby mi się bez trudu zrealizować to zamierzenie.
Lucinda żachnęła się i powiedziała:
– Leżałeś w łóżku. Pamiętam, jak mnie dotykałeś…
– Uciekając przed namolnym i pijanym Halseyem, przypadkowo wpadłaś do mojej sypialni. Pocałowałem cię jeden raz, i to wszystko.
– Kłamiesz – zaoponowała i bezwiednie spojrzała na swoje piersi, niezdolna wypowiedzieć głośno tego, co podsuwało jej wspomnienie.
Rozpustny książę stojący przed nią nago, w całej swojej okazałości szokującej, ale i podniecającej. Dotykał jej tak, jak nikt wcześniej…
Tymczasem Taylen sięgnął po butelkę i nalał wina do kryształowych kieliszków, po czym jeden z nich podał Lucindzie. Cieniutka nóżka zawibrowała pod naciskiem jej palców.
– Może wino odświeży ci pamięć. – Z tymi słowami wzniósł kieliszek i obrzucił żonę ognistym spojrzeniem.
Na jej górnej wardze zalśniła kropelka wina. Miał ochotę ją zlizać, ale nie chciał przestraszyć Lucindy, nie mówiąc o tym, że nie miał zwyczaju brać kobiety wbrew jej woli. Wyraz twarzy żony nie pozostawiał wątpliwości, czego sobie nie życzy i czego się obawia. Otworzył leżącą na stole teczkę z dokumentami dotyczącymi przekazania własności i podsunął je Lucindzie.
– Przepisałem już na ciebie dom w Londynie. Masz wyłączność na korzystanie z niego aż do śmierci. Potem dom wróci do naszego spadkobiercy lub spadkobierców, jeśli obcowanie cielesne uznasz za przyjemne.
Zmarszczyła brwi i odwróciła głowę, ukazując delikatny profil, wyraźnie widoczny na tle światła. Taylen przypomniał sobie, jak trzy lata temu wodził palcem po łagodnej linii jej nosa i pełnych różanych wargach, a ona patrzyła na niego tak, jakby był jedynym mężczyzną na świecie, a pocałunek, który jej skradł, pozbawił go tchu. Teraz na jej twarzy malowały się wyłącznie rezerwa i podejrzliwość. Było to dla niego ogromnym rozczarowaniem.
– Oto pieniądze. Sto funtów za nasz pierwszy raz i sto za każdy kolejny – wyjaśnił, kładąc na dokumentach skórzaną sakiewkę.
Lucinda zmierzyła wzrokiem objętość sakiewki, ale nie wzięła jej do ręki. Podniosła kieliszek do ust i upiła spory łyk, a po nim jeszcze drugi i trzeci. Taylen chciał ją ostrzec, że to mocne wino, ale przyszło mu na myśl, że łatwiej poradzi sobie z Lucindą rozluźnioną niż spiętą i rozgniewaną.
– Zatem gdy zajdę w ciążę, warunki umowy zostaną spełnione? – spytała.
Nieufność brzmiąca w jej głosie sprawiła, że przez moment chciał zrezygnować z planu i odejść.
– Lekarz będzie musiał potwierdzić twój stan.
– Jak u rasowej klaczy – mruknęła.
Taylen pomyślał, że nie spotkał ani jednej kobiety, która urodą mogłaby się równać z Lucindą. Nie chciał jej zmuszać czy ujarzmiać. Najlepiej by było, gdyby pozostała sobą. Przeczuwał, że okaże się namiętna. Na myśl o tym obudziło się w nim podniecenie, co go zezłościło, bo najwyraźniej nie potrafił zapanować nad własnym ciałem. Gdyby miał choć odrobinę rozumu, zdarłby z niej jedwabną suknię i skonsumował małżeństwo, nie wdając się w targi. W końcu ma do tego prawo, a za żonę zapłacił złotem i własną krwią. Musiał to mieć wypisane na twarzy, bo zobaczył, jak zesztywniała, zaciskając kurczowo palce.
– Nigdy bym cię nie skrzywdził – oznajmił, uznając, że powinna o tym wiedzieć.
– Wobec tego pozwól mi odejść.
– Nie mogę. – Ujął w palce jej lśniący jasny lok. – Mogę tylko mieć nadzieję, że uda nam się uwolnić od demonów, prześladujących nas przez trzy długie lata. Czy znajdziesz w sobie dosyć odwagi, aby mi zaufać?
– A czy mam inne wyjście?
Prowadząc dalej tę grę, pozwolił Lucindzie odwrócić oczy, przerywając tym samym kontakt wzrokowy. Miał nadzieję, że szybko podadzą im obiad. Wiedział z doświadczenia, że czasem łatwiej rozładować napięcie przy posiłku niż przy rozmowie. Zadeklarował, że nie chciałby w żaden sposób skrzywdzić Lucindy, i nie skłamał. Uczynił to szczerze, a gdy o tym później pomyślał, mocno się zdziwił. Chociaż może nie powinien. Doskonale pamiętał, że przed trzema laty wobec dziewczyny, która przypadkowo znalazła się w jego sypialni, również miał obiekcje.
Ogień buzował w kominku, rzucając czerwoną poświatę. Lucindzie było za gorąco nawet w cienkiej jedwabnej sukni. Zsunęła z ramion szal i zapachniało lawendową wodą toaletową, której używała. Pomyślała, że ten zapach będzie się jej kojarzył z widokiem leżących przed nią na stole dokumentów finansowych i pieniędzy – obrzydliwej nagrody za cielesne uciechy.
– Wymuszony ślub postawił nas oboje jakby na ziemi niczyjej, wykluczając inne związki – stwierdził Taylen. – Jeżeli mądrze rozegramy tę sytuację, to możemy się przyjemnie zabawić.
Lucindę zaszokowały te słowa. Mimo że miała dwadzieścia siedem lat, jej zmysły wciąż były uśpione, dopóki Taylen ponownie nie wkroczył w jej życie, oczekując od niej wypełnienia warunków umowy. Teraz nie był ani łagodny, ani miły. Wprost pożerał ją wzrokiem. Gdy pokręciła przecząco głową, odsunął się, mówiąc:
– Jeśli sądzisz, że uda nam się ciągnąć to dłużej niż przez tydzień, to grubo się mylisz.
– Problem tkwi w tym, że na dobrą sprawę cię nie znam.
Owszem, zgodziła się przyjechać do Alderworth i przystała na jego warunki, więc rozumiała, że nie może się wycofać. Potrzebowała jednak trochę czasu, aby przystosować się do nowej sytuacji.
– O ile się nie mylę, dawałaś wszystkim jasno do zrozumienia, że jest inaczej. Twierdziłaś, że poznałaś mnie nawet w intymnym sensie. Twoi bracia gotowi są przysiąc, że tak było.
– Wiele z tego, co wydarzyło się przed wypadkiem bezpowrotnie wyleciało mi z pamięci – ciągnęła, jakby nie usłyszała słów męża. – Czuję, że uszczknąłeś znacznie więcej niż tylko pocałunek, do którego się przyznajesz.
Taylen znieruchomiał, przyglądając jej się uważnie.
– Znacznie więcej? – powtórzył zdziwiony.
– Byłeś bez ubrania.
– Położyłem się do łóżka, zamierzając zasnąć, a ty mnie zaskoczyłaś. Gdzie tu moja wina?
– Miałam czerwone ślady na piersiach.
Słysząc to, wybuchnął śmiechem.
– I to pięknych piersiach – dorzucił.
Kłamie, pomyślała, wiedząc, że nie ma pełnych kształtów jak damy, których wdzięki przyciągają męskie oko.
– Myślisz, że tak nie jest? – Wyciągnął rękę i obwiódł palcem linię jej dekoltu, tuż nad koronką. – Bardzo piękna z ciebie kobieta, a cielesne rozkosze są warte zachodu.
Zmysłowy ton męża był zniewalający, a dotyk pozbawiał Lucindę tchu. Nie była jednak naiwna ani głupia.
– Żądza jest prymitywna i krótkotrwała. Nie może być podstawą małżeństwa.
– Chciałabyś czegoś więcej? – spytał zaskoczony.
Lucinda pomyślała, że zapewne uważał szlachetniejsze uczucia za zbędne i równie mu obce jak dla niej przypadkowe zbliżenie. Doprawdy rozziew pomiędzy nimi zaczynał przypominać otchłań bez dna.
– Niech to wszyscy diabli!
Taylen odgarnął włosy z czoła, odsłaniając długą bliznę. Ogarnął go gniew.
Był pewny, że Lucinda mówiła o miłości. A przecież oznacza ona wyłącznie ból. O ileż lepsza jest przyjemność. Łatwiej się rozstać, gdy przyjdzie pora, i przenieść w inne miejsce lub do innej osoby. W przeciwieństwie do miłości, przyjemność nie jest groźną pułapką.
Płacił żonie za przyjemność i nawet dał jej czas na przyzwyczajenie się do myśli o ich zbliżeniu, niezbędnym do spłodzenia potomka. Nie znał osoby, która traktowałaby swoje małżeństwo w sposób uważany przez Lucindę za normalny – jako jedność dusz i serc.
Wuj także zapewniał go o miłości, szepcząc „Taylen, to dlatego, że cię kocham”. Skończyło się tym, że gdy wuj rzucił się na niego po raz kolejny, kopnął go z całych sił w jądra i popędził do drzwi. Niestety, klucz utknął w zamku i nie udało mu się go przekręcić. Wuj dopadł go bez trudu i przytrzymując w żelaznym uścisku, raz po raz zadawał mu ból, powtarzając, że go kocha. Tak zapamiętał miłość, połączony związkami krwi i cierpieniem z dorosłymi aż do czasu, gdy pozbyli się go i odesłali do szkoły z internatem.
Kilka rózg, jakie tam dostał, było niczym w porównaniu z systematycznym znęcaniem się nad nim, jakie musiał cierpieć w rodzinnym gronie. Każdego lata, kiedy uczniowie chętnie wracali do domów, nauczyciele pozwalali mu zostać i swobodnie się poruszać po szkolnych terenach. Mógł czytać, spacerować, łowić ryby. Miał święty spokój.
Uważne spojrzenie Lucindy coraz bardziej go deprymowało. Miał wrażenie, że jego przeszłość wdziera się między nich, aby ich rozdzielić.
– Zgodnie z umową dostaniesz sto funtów za każde zbliżenie, do momentu stwierdzenia poczęcia dziecka – przypomniał.
Takimi słowami definitywnie uciął rozmowę o miłości, Poczuł, że musi wyjść z biblioteki, zanim Lucinda zrozumie więcej, niż on by sobie tego życzył. Niestety, nie potrafił powiedzieć tego grzeczniej.
Sięgnął po ciężką sakiewkę i dokumenty, które zamierzał dać jej do podpisu.
– Przykro mi, ale nie jestem głodny. Służba poda ci wieczorny posiłek – oznajmił i wyszedł.

Lucinda pochodzi z szanowanej i zamożnej rodziny. Nudzi ją powtarzalność i przewidywalność jej życia. Z entuzjazmem przyjmuje propozycję przyjaciółki, aby w tajemnicy udać się do Alderworth, gdzie jak głosi fama, odbywają się niezbyt przyzwoite przyjęcia. Liczy na dreszczyk emocji, tymczasem wywołuje skandal. Zostaje zmuszona do małżeństwa, a jej małżonek, rozpustny książę Alderworth, dostaje pieniądze, aby zniknąć zaraz po ceremonii. Po trzech latach unikania wielkomiejskiego towarzystwa Lucinda powraca wreszcie na salony. Na jednym z balów niespodziewanie jednak pojawia się książę małżonek i składa rodzinie Lucindy propozycję nie do odrzucenia…

Miłość jest ci pisana

Amy Ruttan

Seria: Medical

Numer w serii: 698

ISBN: 9788383428413

Premiera: 03-10-2024

Fragment książki

Hej, możemy pogadać?
Nie mam ci nic do powiedzenia.
Możesz być na mnie zła, ale potrzebuję pomocy w sprawie pacjenta.
Doktor Penny Burman westchnęła na dźwięk wibrującego telefonu. Miała ochotę odmówić Walterowi, temu kłamcy, a do tego jej byłemu, ale jeśli pomoże w leczeniu pacjenta, to udowodni zarządowi, że wciąż zależy jej na pracy w Calgary. A chce tam wrócić.
Żenująca pomyłka w życiu prywatnym nie powinna wpływać na jej życie zawodowe. Nie będzie karać pacjentów za swoje złamane serce. To Walter ukrył fakt, że ma żonę, a potem zrzucił na nią winę. O całej sprawie wiedziała tylko ona, Walter i zarząd szpitala. Nie przyznała się nawet matce. Nie było po co. Już nigdy nie popełni takiego głupiego błędu.
Powiedziała jej tylko, że przyjęła ofertę pracy na północy Kanady. Nie było sensu rozwodzić się nad tym, że zakochała się w żonatym facecie.
Dobrze, odpisała.
Dzięki, Pen. Wyślę ci potem historię choroby. Tęsknię.
Nie wiedziała, dlaczego jej potrzebuje. To on był przecież Specjalistą przez duże „S”. Ona dopiero zaczynała. Końcowe egzaminy zdała zaledwie rok wcześniej.
Jeszcze raz westchnęła i schowała telefon do kieszeni. Zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.
Oby tylko nie spotkać niedźwiedzia. Zaśmiała się. Co za niedorzeczna myśl. Może i jest na Terytoriach Północno-Zachodnich, ale szansa na spotkanie niedźwiedzia w Fort Little Buffalo, gdzie będzie pracować przez pół roku, jest taka sama jak w Calgary.
Zatrzymała się, by sprawdzić tętno i odetchnąć. Wrzesień był tu chłodniejszy niż w Calgary. A choć nawykła do mrozów w Albercie, gdzie dorastała, perspektywa spędzenia zimy na Północy wcale jej nie odpowiadała.
Nigdy by tu nie wylądowała, gdyby trzymała się swoich zasad. Całe życie broniła się przed miłością. Nie wierzyła w nią. Gdyby tylko nie opuściła gardy… nie czułaby się teraz jak idiotka. Zarząd zasugerował przeniesienie jej do szpitala na Północy ze względów wizerunkowych. To im pozwoliło zatrzymać genialnego kardiochirurga dziecięcego z Toronto, Waltera Scotta Duncana, o którego tak długo się starali. Tego żonatego faceta, który złamał jej serce.
Zaklęła pod nosem i pobiegła dalej. Już dawno skończyłaby trening, gdyby tylko przestała myśleć o Walterze. Chodzi o pacjenta, pamiętaj. Tylko dlatego z nim jeszcze rozmawiała. Wciąż była na siebie wściekła, że się w nim zakochała. Jej matka też została „tą drugą”, bo prawowita żona i dzieci ojca były w trakcie imigracji do Kanady z Indii. Po ich przyjeździe ojciec zostawił Penny i jej matkę. Tęskniła za tatą. Ale tylko czasami.
Gdy była dzieckiem, pojawiał się i znikał. Ostatni raz widziała go przed końcem liceum. Nie pofatygował się nawet na rozdanie świadectw. Była wtedy pewna, że przyjdzie. To dla niego zdobywała najlepsze stopnie. Wiedziała, ile bólu to sprawiło matce. Ona też pochodziła z hinduskiej rodziny, ale urodziła się już w Kanadzie. Ojciec dorastał w Indiach. Mieli te same korzenie, ale pochodzili z innych światów. Ojciec ukrył przed nią swoje drugie życie. Penny obiecała sobie, że nigdy nie znajdzie się w takiej sytuacji. A jednak Walter ją oszukał.
Nic dziwnego, że jego żona była wściekła. Chciała odsunąć Penny jak najdalej od męża. Odziedziczyła majątek i zapowiedziała sporą darowiznę na rzecz szpitala dziecięcego w Calgary, ale tylko pod warunkiem, że Penny zniknie. Na pół roku wysłano ją więc do pracy w szpitalu w Terytoriach Północno-Zachodnich. Nie miała wyboru.
Mogłam odejść, pomyślała. Wykluczone. Nie zrezygnuje z chirurgii dziecięcej. Zbyt ciężko pracowała na obecną pozycję. Przez całe studia była samodzielna. Harowała na trzy etaty i walczyła o każdą ocenę, aby dostawać stypendia. Chciała się wybić i udowodnić nieobecnemu ojcu, że jest coś warta. Ale to nie wystarczało.
Gdyby rzuciła pracę, musiałaby o wszystkim powiedzieć matce. Matka łatwo przyjęła decyzję o jej wyjeździe, ale zaniepokoiłaby się, gdyby poznała szczegóły.
Coś w lesie zaszeleściło, zachrzęściły suche żółte liście. Zamarła. Niedźwiedź. No ładnie.
Właścicielka domu doradziła jej, by nosiła przy sobie gaz pieprzowy. Wyjęła go z kieszeni. Za zaroślami mignęło futro. Krzyknęła i upuściła gaz. Bestia skoczyła i zaczęła lizać jej twarz.
– Horacy! Siad! – usłyszała głośną komendę.
Lizanie ustało. Penny zorientowała się, że napastnik siedzi przed nią. Z otwartego pyska zwisał różowy język. Patrzył na nią różnokolorowymi oczami: jednym niebieskim i drugim brązowym. Nie była ekspertką, ale to wesołe stworzenie wyglądało jej na psa w typie husky. Nie miała nigdy zwierzęcia, chociaż o nim marzyła. Wybiła to sobie z głowy. Opieka nad psem wymaga czasu. Szkoła, a potem praca, nie zostawiały jej go zbyt wiele.
Uspokoiła się i spojrzała na psa. Wyciągnął do niej łapę, jakby się przedstawiał.
– Horacy? Czyli jesteś chłopakiem? – spytała.
Przechylił łeb i polizał swój czarny nos. Penny kucnęła obok i go pogłaskała. Polizał jej brodę.
– Horacy! – rozległo się stanowcze przywołanie.
Wstała i zobaczyła mężczyznę wychodzącego z lasu. Wyglądał na miejscowego. Miał na sobie obcisłe dżinsy, robocze buty i czerwoną flanelową koszulę. Podwinięte rękawy odsłaniały opalone przedramiona. Jego włosy przytrzymywała znoszona czapka z daszkiem.
Jej serce przyśpieszyło, kiedy na nią spojrzał. Coś jej mówiło, że ten facet to kłopoty. Zalała ją fala ciepła i spuściła oczy. Nie da się omamić kolejnemu przystojniakowi. To ostatnie, czego teraz potrzebuje. W pewnym sensie została tu zesłana za karę. Skupi się na pracy, aby nie prowokować plotek o romansie z żonatym kolegą. Fort Little Buffalo to szansa na odkupienie win.
Nie znasz go. Na pewno kogoś ma. Wróci do Calgary, nawet jeśli będzie to oznaczało pracę z Walterem. Tam otworzą się przed nią szersze perspektywy. Dostała już nauczkę. Nie da się znowu uwieść. Fort Little Buffalo jest tylko przystankiem w drodze do celu.
– To pana pies? – zapytała.
Mężczyzna skinął głową i zwrócił się do Horacego, używając nieznanej jej komendy. Husky usiadł.
– Nie zrobił pani krzywdy? – Wyciągnął rękę, by pogłaskać pupila, który ucieszył się, że mu się upiekło.
– Nie. Zaskoczył mnie.
Nieznajomy znowu skinął głową. Nastała chwila ciszy. Penny nie wiedziała, co powiedzieć. Wyczuwała emocje ludzi, a nieznajomy miał w sobie jakiś niepokój. Nie było to nic niebezpiecznego. Wyglądał, jakby zżerał go smutek.
– Rzadko kogoś tu spotykam, szczególnie tak wcześnie. Zazwyczaj mamy ten szlak tylko dla siebie – powiedział.
W jego głosie wyczytała pretensję i się najeżyła.
– To chyba miejsce publiczne? Dopiero się tu sprowadziłam.
– Domyślam się.
Horacy sprawiał wrażenie dużo bardziej przyjaznego od swojego właściciela. Penny nie wiedziała, jak wyplątać się z tej niezręcznej pogawędki. Czasami naprawdę trudno było jej zrozumieć dorosłych, w przeciwieństwie do dzieci.
– Cóż, na mnie pora.
– Zamierza pani się tu często pojawiać?
– Czemu pan pyta?
– Chciałbym uniknąć ponownego spotkania. To trudny pies. Musi się jeszcze dużo nauczyć i za bardzo się rozprasza…
– W obecności przyjaznych ludzi? – Nie kryła ironii.
Przywołał psa i odwrócił się. Za kogo on się ma? Pokręciła głową, a nieznajomy ruszył w swoją stronę.
– Miło było poznać! – zawołała.
Zatrzymał się, ale się nie odwrócił, po czym odszedł.
Nie tak wyobrażała sobie pierwszy kontakt z tubylcami, wśród których spędzi najbliższych sześć miesięcy. Nie chciała czuć się odizolowana. Oby pozostali obywatele Fort Little Buffalo okazali się bardziej życzliwi niż ten wredny prostak, właściciel Horacego.

Wróciła do domu. Próbowała nie myśleć o przystojnym gburze. Czas przygotować się do spotkania z nowym przełożonym. Wiedziała, że zrobi dobre wrażenie. Może i nie trafiła tam, gdzie chciała, ale da z siebie wszystko.
Była ciekawa, kogo spotka. Podpatrzyła w kadrach, że ordynatorem pediatrii jest doktor Spike. Brakowało imienia. Zastanawiała się, czy to możliwe, że to ten sławny Atticus Spike. Zrewolucjonizował chirurgię dziecięcą na wschodnim wybrzeżu USA, po czym zniknął z Bostonu pięć lat temu, po nieudanej operacji.
Zniknął, choć to nie on popełnił błąd.
Wręcz przeciwnie, przeprowadził skrajnie trudną operację, ale utrata małego pacjenta to ciężki cios dla światowej klasy specjalisty w rozdzielaniu bliźniąt syjamskich. Matka dzieci była influencerką, a ich ojciec gwiazdą rocka, dlatego o sprawie mówiły wszystkie media. Cały świat patrzył mu na ręce.
Drugie dziecko przeżyło, ale zostało sparaliżowane. Wszyscy współczuli rodzicom, a doktor Atticus Spike po prostu zniknął. Penny bardzo żałowała, że tak się stało. Uważała go za wybitnego lekarza. Pisał świetne artykuły. Można powiedzieć, że była jego fanką.
To niemożliwe, by tak ceniony chirurg wybrał sobie za miejsce pracy mały szpital w Fort Little Buffalo.
Zasadniczo tożsamość ordynatora nie miała dla niej znaczenia. Chciała tylko zrobić dobre pierwsze wrażenie. Miała na sobie świeżo wyprasowany strój. Spojrzała w lusterko samochodu, by wygładzić włosy. Wzięła głęboki oddech. Jej serce zaczęło mocniej bić. Nikt nie wie, co się stało, Penny. Poza tym nikogo to nie obchodzi.
Przypomniała jej się dawna rozmowa z ojcem.
‒ Tato, wygrałam szkolną olimpiadę z fizyki! Jak do nas przyjedziesz, to pokażę ci moją odznakę!
‒ Twój brat wygrał krajową olimpiadę z fizyki. A ty?
‒ Nie, ale…
‒ No właśnie. Musisz bardziej się postarać.
Wysiadła z samochodu i zamknęła drzwi. Jest utalentowaną chirurżką dziecięcą. Może dopiero zaczyna, ale ma do tego dryg. Czuła, że da sobie radę.
Weszła na oddział z podniesioną głową. Czekał na nią doktor Lance Wood, odpowiedzialny za sprawy kadrowe.
– Doktor Burman, jak miło cię znowu widzieć – powiedział przyjaźnie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Lance. Cieszę się, że będę tu pracować.
– Jesteśmy naprawdę zaszczyceni, że taka specjalistka zastąpi doktor Thorne podczas jej urlopu macierzyńskiego. Atticus będzie zachwycony.
– Atticus? – Próbowała ukryć ekscytację.
– Tak. Słyszałaś o nim?
– Chodzi o doktora Atticusa Spike’a od chirurgii naczyniowej noworodków?
– W rzeczy samej – odezwał się szorstki głos. – Nie ma się czym zachwycać. To już przeszłość.
Przeszedł ją dreszcz. Znała ten głos. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z gburem z parku. Jej idol. Nowy szef. Doktor Atticus Spike we własnej osobie. Nie wydawał się szczególnie zadowolony, że ją znowu widzi.

Nie lubił, gdy do zespołu dołączał ktoś nowy. Zawsze istniało ryzyko, że go rozpozna i będzie mu się podlizywać w nadziei, że jeśli wystarczająco go urobi, to trafi pod jego skrzydła, a jak tylko dostanie, czego chce, odsunie się od niego. Jak Sasha.
Lepiej o niej nie myśleć. Naprawdę się wtedy zakochał i wierzył, że z wzajemnością, ale kiedy zarząd szpitala w Bostonie podczas śledztwa w sprawie śmierci jednego z bliźniąt zostawił go na lodzie, Sasha zrobiła to samo.
Prawie go to zniszczyło. Nie mógł nikomu ufać. Był niezadowolony, że nowa lekarka go rozpoznała. Nie miał jednak pojęcia, że zobaczy przed sobą śliczną kobietę, na którą wpadł rano. Albo na którą wpadł Horacy.
Niesforny pies uczył się jeszcze zasad życia z ludźmi. Atticus nie spodziewał się, że pogoni za osobą, która wywrze na nim takie wrażenie. Była najpiękniejszą kobietą, jaką widział. Miała czarne włosy. Nie mógł oderwać wzroku od jej ciemnych oczu. Była wysoka i pełna gracji, a jej markowy strój sportowy niemal krzyczał, że przyjechała z dużego miasta. Dopiero się tu wprowadziła albo jest przejazdem. Nieważne.
Obiecał sobie, że już z nikim się nie zwiąże. Nie był więc zadowolony, gdy zobaczył, że tajemnicza kobieta z parku będzie z nim pracować. Na domiar złego wie, kim jest. A on nie potrzebuje adoracji. Sasha, która z nim współpracowała, też chciała mu się przypodobać. Każde jej słowo okazało się kłamstwem.
Nie zamierzał znowu przez to przechodzić. Właśnie dlatego, zamiast do kolejnego dużego szpitala, przeniósł się do rodzinnego miasta. Chciał, by zostawiono go w spokoju.
– To pan? Doktor Atticus Spike? – zapytała.
Zaskoczyło go to i sam ledwo stłumił uśmiech. Nie wyglądała na zadowoloną. Może jednak nie jest jego do bólu słodką fanką. Nic dziwnego. W parku nie był wobec niej zbyt uprzejmy.
– We własnej osobie – odparł szorstko.
– Atticus – upomniał go Lance dobrze znanym tonem. Przez kilka lat Atticusowi udało się wypłoszyć stąd każdego młodego chirurga. Choć to nie była do końca jego wina. Niektórzy lekarze rezygnowali, kiedy orientowali się, że praca z Atticusem nie pomoże im się wybić.
A on miał nosa do manipulantów.
– Przyjechała pani z południa? – spytał.
– Z Calgary. – Zmrużyła oczy. – Pracowałam tam przy dość prestiżowym projekcie. Mam dobre rekomendacje.
– Doktor Burman była najmłodszą absolwentką pediatrii na swoim roczniku na Uniwersytecie Alberty – dodał Lance z uśmiechem. – Poszczęściło nam się.
Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Atticus chrząknął, udając, że nie jest pod wrażeniem. Był ciekaw, dlaczego wyjechała z Calgary. To nie jego sprawa, pomyślał. Obchodziło go tylko to, jak lekarka będzie spisywać się w pracy.
Choć chciał wiedzieć, czy kogoś ma. Czy ktoś czeka na nią w domu, by wziąć ją w ramiona i pocałować. Na samą myśl o tym przeszła go fala ciepła.
Wie jedno. Musi ją trzymać na dystans.
– Na pierwszej zmianie może pani pomóc w izbie przyjęć. O tej porze roku jest dużo przeziębień, jesiennych alergii i takich tam – powiedział.
– Cudownie – oznajmiła sztywno i odwróciła się do Lance’a, który podał jej identyfikator i pager. Była zaskoczona, że dalej używają pagerów, ale pewnie mają słaby zasięg. – Czy mógłby mi pan wskazać drogę? Chciałabym zabrać się do pracy.
Atticus starał się nie uśmiechać. Chyba nie wzruszyła jej jego obojętność. Może się sprawdzi.
– Pójdę z tobą – powiedział Lance.
Gdy odchodzili, spojrzał groźnie na Atticusa, który uśmiechnął się pod nosem. Plecy Penny były wyprostowane, głowa wysoko uniesiona. Odwróciła się. Jego tętno przyspieszyło…

Z powodu konfliktu w klinice w Calgary doktor Penny Burman wyjeżdża na pół roku do szpitala na dalekiej północy. Podczas joggingu w lesie spotyka przystojnego nieznajomego. Jest mrukliwy, Penny chętnie się z nim żegna, uważając go za drwala. Ale już niedługo później, w szpitalu, okazuje się, że poznany w lesie mężczyzna to słynny neonatolog, Atticus Spike. Penny jest podekscytowana. Gdy poznaje go bliżej, stwierdza, że oprócz oddania medycynie mają wiele innych wspólnych pasji. Jest zauroczona Atticusem, ale boi się z nim wiązać, bo ma on opinię samotnika i jest nieufny wobec kobiet...

Misterny plan

Pippa Roscoe

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1265

ISBN: 9788383428062

Premiera: 17-10-2024

Fragment książki

To dziś.
Amelia Seymore wyjrzała przez okno na szare chmury ciągnące się po horyzont, a potem na rowerzystów korzystających z uroków tego wczesnego poranka. Po chwili wyskoczyła pospiesznie z autobusu o przystanek za wcześnie, bo wypełniający pojazd zapach wilgotnej wełny sprawił, że zrobiło jej się niedobrze. Wzięła desperacki wdech świeżego tlenu, o ile można było tak powiedzieć o londyńskim powietrzu w godzinach szczytu. Potrząsnęła głową, próbując odzyskać skupienie i opanowanie, którymi się szczyciła. Pewnie po prostu coś ją brało.
Nie mogła sobie pozwolić na rozkojarzenie, nie dzisiaj. Razem z siostrą pracowały na ten dzień od dziesięciu lat, ale to nie długie godziny i bezsenne noce umocniły jej determinację. To wspomnienie twarzy ojca, bólu w jego spojrzeniu i roztrzęsionych dłoni, które sięgały po szklankę whisky, kiedy po raz ostatni rozmawiali. To z jego powodu musiało im się dzisiaj udać.
Amelia nie zamierzała czekać, aż zrobi się zielone, i niecierpliwie przebiegła przez trzypasmową ulicę, by dotrzeć do stóp jednego z najpiękniejszych wieżowców Londynu, nazwanego pieszczotliwie Rubinem. Ten właśnie budynek wybrali sobie dwaj niezwykle przystojny magnaci rynku nieruchomości na siedzibę swojego międzynarodowego konglomeratu.
Amelia uniosła głowę i przyjrzała się robiącemu wrażenie biurowcowi, który jak zwykle wzbudzał w niej zachwyt i gniew. Codziennie od dwóch lat przechodziła tę drogę, wiedząc, że wkracza do twierdzy mężczyzn, którzy zniszczyli jej rodzinę. I każdego dnia obiecywała sobie, że się zemści.
Ale chęć zemsty nie była dla niej naturalnym uczuciem, nie mogła też przeprowadzić jej od razu. Ona miała piętnaście, Issy trzynaście lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyły Alessandra i Gianniego Rossich. Wtedy nie mogły wiedzieć, kim są. Byli dla nich tylko dwójką młodych mężczyzn, którzy przerwali ich niedzielnego grilla i poprosili o spotkanie z ojcem. Podczas tej jednej rozmowy stało się jasne, że ukradli mu firmę i zniszczyli cały jego świat. Jedyny świat, który znały ona i jej siostra.
Zimna wściekłość przebiegła dreszczem po jej kręgosłupie, kiedy szukała w torebce swojej karty pracowniczej, która głosiła, że jest kierownikiem projektów w Rossi Industries. Mimo to uśmiechnęła się grzecznie do ochroniarza, kiedy przekraczała bramkę i podeszła do jednej z czterech wind, która zabrała ją na poziom numer sześćdziesiąt cztery. Jadąc, liczyła piętra, tak jakby odliczała czas do wybuchu wielkiej bomby, o której kuzyni Rossi nie mieli pojęcia, a która miała zatrząść w posadach ich życiem. Nieważne miało być dzisiaj to, że ponad miesiąc temu w jedną noc prawie zaprzepaściła szansę na zemstę…
– Nie powinniśmy. – Amelia przygryzła wargę, starając się odgonić to pierwotne, drapieżne pożądanie, które oplatało jej ciało za każdym razem, gdy przypominała sobie głęboki, chrapliwy głos w jej uchu.
– Ale… ja tego chcę.
Tym jednym zdaniem zdradziła swoją rodzinę, siostrę i samą siebie. Dosyć. Nie pozwoli, by jedna noc, którą spędziła ze swoim szefem, swoim wrogiem, Alessandrem Rossim, cokolwiek zmieniła. Ta jedna pomyłka nie zniszczy wszystkiego, na co pracowały.
Potrząsnęła głową, pozbywając się ostatnich, niezwykle wyrazistych wspomnień z nocy w Hongkongu. Nic nie usprawiedliwia tego, co Alessandro i Gianni zrobili jej rodzinie. I dzisiaj zapłacą za to najwyższą cenę.

Alessandro patrzył przez przeszklone ściany swojego ogromnego biura na Londyn, który rozciągał się pod nim jak uniżony sługa.
Poczucie władzy wypełniało go nie tylko ze względu na jego bezkresne bogactwo czy osiągnięcia, których dokonał ze swoim kuzynem przez dziesięć lat, odkąd przejęli kontrolę nad swoim pierwszym biznesem. Nie, czuł się niepokonany, bo na pierwszym z wielu spotkań, jakie dziś odbędzie, przypieczętuje układ, który zatrzęsie światem biznesu.
Oczywiście, nazwisko Rossich było już powszechnie znane, ale ten układ miał być wydarzeniem historycznym, inspiracją dla młodych, o którym będą potem opowiadać wykładowcy w szkołach biznesowych.
Alessandro zauważył w odbiciu w szybie, że się uśmiecha, i pokiwał głową. Ciekawe, co by powiedział jego ojciec, gdyby się dowiedział, że on i Gianni osiągnęli tak wielki sukces. Cóż, na pewno nie byłby zadowolony, że zrobili to pod nazwiskiem Rossi.
Gdy tylko mogli, razem z kuzynem postarali się o legalną zmianę nazwiska, by zetrzeć z siebie ślady swoich okrutnych ojców. Zdecydowali się na nazwisko ich nonny, jedynej krewnej, która kiedykolwiek okazała im życzliwość.
– Moja krew i tak płynie w twoich żyłach, chłopcze. I będzie płynąć w żyłach twoich dzieci, dzieci twoich dzieci i ich dzieci!
Ojciec się mylił. Ich ród zakończy się na Alessandrze, który zamierzał o to zadbać.
W gruncie rzeczy Alessandro nie musiał się nawet specjalnie starać. Rossi Industries i tak pochłaniało całą jego energię i czas. Miał cel. Podczas gdy jego ojciec pragnął tylko niszczyć i wykorzystywać do cna pracowników swojej winnicy albo stosować przemoc na milczącej, uległej żonie, Alessandro chciał uczynić ten świat lepszym. To miała być jego spuścizna.
Jego zegarek zawibrował, informując, że za piętnaście minut zaczyna się spotkanie. Nie był do końca zadowolony, że urlop Gianniego, który jego kuzyn brał co roku dokładnie w tym samym czasie i którego za żadne skarby nie pozwalał przełożyć, musiał wypaść akurat teraz.
Przypomniał sobie jednak, że Gianni skrupulatnie sprawdził umowę projektu Aurora razem z radą nadzorczą, jego zaufanymi doradcami, a nawet kierowniczką projektów, która pracowała z nimi dopiero dwa lata i której, może trochę na wyrost, całkowicie zaufał.
Alessandro poprawił krawat, myśląc tylko o tym, jak zdejmował go pospiesznie w pokoju hotelowym w Hongkongu, patrząc w wielkie oczy Amelii Seymore wypełnione pożądaniem.
– Ale… chcę tego.
– Jesteś pewna, Amelio? Bo…
– Tylko dzisiaj. Tylko teraz. I nigdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Nigdy.
Tak bardzo pragnął zasmakować jej ust, że zgodziłby się na wszystko. Cristo, gdyby tylko wiedziała, jaką miała wtedy nad nim władzę! Mogła sprawić, że błagałby ją na kolanach, by przyjęła wszystko, co ma. Wstyd wypłynął czerwonym rumieńcem na jego kark.
To była jedna jedyna noc, kiedy przekroczył granicę, której nigdy nie powinien był przekraczać. Nie był tego typu facetem, nie sypiał ze swoimi pracownicami. Chociaż, najwyraźniej, teraz już tak.
Pukanie wyrwało go z zamyślenia, więc z dziwnym pośpiechem usiadł za biurkiem, żeby ukryć wyraźne podniecenie, które odczuwał trochę zbyt często od czasu podpisania kolejnej udanej umowy w Hongkongu sześć tygodni temu.
– Proszę!
Jego sekretarka postąpiła kilka kroków i zatrzymała się, wiedząc, że szef lubi swoją przestrzeń osobistą.
– Brak zmian w dzisiejszym planie. Asimov właśnie dotarł do hotelu, on i jego ludzie stawią się na odprawie o jedenastej. Stolik na obiad zarezerwowałam w restauracji Alaina Ducasse w Dorchester. Dzwonił też Gianni i powiedział „nie schrzań tego”.
– Powiedział „schrzań”? – zapytał Alessandro, unosząc nieznacznie kąciki ust.
– Parafrazuję.
Alessandro parsknął śmiechem, domyślając się, co naprawdę powiedział jego kuzyn. Całe dzieciństwo wychowywali się jak bracia i ta bliska zażyłość, umiejętność odgadywania swoich myśli, pozwoliła im odnieść tak ogromny sukces.
– A spotkanie o dziewiątej?
– Sala konferencyjna jest przygotowana, informatycy sprawdzili audio i projektor, panna Seymore już czeka. Przesłała mi też plik z prezentacją. Czy chciałby go pan przejrzeć?
– Nie trzeba.
Wiedział, że kiedy Amelia Seymore mówiła, że coś zrobi, to zwykle tak właśnie było. Potrafiła jednocześnie oceniać i prowadzić projekty, spotykać się z klientami i zarządzać zespołem, a wszystko to robiła wyjątkowo dobrze. Była prawie tak efektywna jak on sam, dlatego powierzył jej prowadzenie projektu Aurora. Nie dlatego, że przeżyli razem kilka słodkich chwil, ale dlatego, że była świetna w swojej pracy, zawsze na czas, zawsze z gotowymi rozwiązaniami. Tak jakby stworzono ją specjalnie dla niego.
– Proszę pana? – Gdyby tylko go tak bardzo nie rozpraszała. Był zażenowany własnym rozkojarzeniem.
– O co pytałaś?
– Chciałby pan wypić kawę tutaj czy na spotkaniu?
– Tutaj. – Ewidentnie musiał się zebrać w sobie.

Członkowie jej zespołu powoli napływali do pomieszczenia o przeszklonych ścianach, podczas gdy Amelia przygotowywała zestawy składające się z wydrukowanej prezentacji, notatników i długopisów. Alessandro lubił, gdy wszystko było pod ręką, wygodne i praktyczne.
Lubił mieć też pod ręką jej uda, gdy…
Na jej policzki wpłynął rumieniec, a delikatny pot wystąpił na czoło. Musiała skupić się na tu i teraz, więc stanowczo zamknęła drzwi wspomnień. Odsunęła się odrobinę, przyglądając się szkicowi budynku, który mógłby zmienić oblicze deweloperki mieszkaniowej, gdyby tylko kuzyni Rossi nie zbudowali swojego imperium na podeptanych marzeniach jej ojca. Alessandro i Gianni sami to na siebie sprowadzili.
Właściwie wydawało się to wręcz zbyt idealne, żeby było prawdziwe, ale oto właśnie dzisiaj miało nadejść wielkie zwieńczenie jej dziesięcioletniej pracy. Po dwóch latach od projektu do projektu Amelia wypracowała sobie silną pozycję w korporacji. Dlatego właśnie najważniejszy projekt, jaki kiedykolwiek podjęli jej szefowie, znalazł się w jej rękach. Do tego, jakimś cudownym zrządzeniem losu, coroczny urlop Gianniego zbiegł się w czasie z jego finalizacją. Wszyscy wiedzieli, że razem kuzyni Rossi są właściwie niepokonani. Ale osobno? To był jedyny moment, kiedy w ich legendarnej zbroi pojawiała się szczelina. I właśnie tę szczelinę wykorzystają dwie niepozorne siostry, które rzucą ich na kolana.
Issy przez lata z determinacją przekształcała się w idealną przynętę na powszechnie znanego playboya, który wylansował swój własny hasztag #SeksownyRossi. Wczoraj, skrupulatnie wystylizowana, by przypaść mu do gustu, poleciała na Wyspy Karaibskie, mając na celu wciągnięcie go na jacht i odcięcie od Alessandra, kiedy będą podejmowane ostateczne decyzje dotyczące projektu Aurora.
A kiedy już nie będą mieli ze sobą kontaktu, Amelia przeprowadzi największy przemysłowy sabotaż w historii, upewniając się, że z życia Rossich zostanie tak samo niewiele, jak kiedyś z życia państwa Seymore.
– Dobrze robimy, prawda?
Pytanie Issy wciąż dzwoniło gdzieś z tyłu głowy Amelii. Nie dlatego, że nie uważała, że robią dobrze, ale dlatego, że aby zrealizować ich plan, musiała okłamać siostrę. A nie sądziła, że kiedykolwiek posunie się do czegoś takiego.
Wiele lat wcześniej, kiedy postanowiły się zemścić, ustaliły, że zrobią to tylko, jeśli znajdą dowód na winę Rossich. Nie chciały stać się potworami, na które polowały. I Amelia oczywiście się z tym zgadzała, bo była pewna, że dowody istnieją. Że gdzieś, w ukrytych archiwach znajdzie informacje o nielegalnych umowach, podkupionych podstępnie firmach, naginaniu prawa i korupcji, które prawie zawsze zdarzają się, gdy prowadzi się ogromną międzynarodową firmę, a w dodatku jest się chciwym i łasym na szybki sukces, jak Alessandro i Gianni.
Tylko że przez dwa lata pracy nie znalazła nic. Nic poza tym, co zrobili jej ojcu.
Zaczęła panikować. Nie mogła pozwolić, by nie stało się zadość sprawiedliwości, skoro włożyły w nią tyle lat przygotowań. Bo kiedy inne nastolatki biegały po klubach, siostry Seymore planowały zamach. Amelia zapisała się na każdy kurs biznesowy i językowy, jaki była w stanie zmieścić w grafiku, by stać się idealną przyszłą pracownicą Rossi Industries. Issy za to utonęła w wirtualnym świecie, poznając życie ich wrogów. Żadna relacja, żaden post w mediach społecznościowych lub wzmianka w prasie nie uszła jej uwadze. Wiedziała o nich wszystko.
A potem przyszła ta cholerna delegacja do Hongkongu, jej trzeci duży projekt dla korporacji. Alessandro nie miał być obecny przy podpisywaniu umowy, ale kiedy już się pojawił, nie pozwoliła mu zbić się z tropu. Przeprowadziła doskonałą prezentację, a jej dobry kontakt z klientem zapewnił im nie tylko wygrany przetarg, ale również zaproszenie na kolację. Uprzejmość zabraniała odmówić, więc choć jej zespół był w drodze do Londynu, ona i Alessandro zostali w Hongkongu.
Nawet teraz dziwiło ją, jak bardzo cieszyła się z wygrania tego przetargu. Ta praca miała być tylko narzędziem, środkiem do celu. Zamiast tego zobaczyła podziw w oczach mężczyzny, którego opinia w ogóle nie powinna jej obchodzić. A potem zobaczyła w nich też ogień, kiedy trochę za długo utrzymała jego spojrzenie.
Ten ogień spalał ją od tego czasu, a szkody, które poczynił w jej umyśle, popchnęły ją do zrobienia czegoś, czego nigdy nie zamierzała uczynić. Nie mogła już dłużej czekać. Wyrzuty sumienia i żądza, którą czuła dla swojego największego wroga, odbierały jej kontrolę, która była jej siłą. Plan zemsty zaczynał blednąć, a trzymanie popędów na wodzy stawało się coraz trudniejsze.
Dlatego skłamała i powiedziała siostrze, że znalazła dowód na ich przekręty, więc mogą zacząć wprowadzać w życie plan obalenia Rossich. Wiedziała, że tym samym właśnie zdradziła towarzyszkę życia, która wspierała ją od śmierci ojca. Issy, która była śliczna, kochana, wesoła i do głębi dobra.
Ale powtarzała sobie, że kuzyni Rossi muszą zostać ukarani. Śmierć Thomasa Seymore’a zostawiła krew na ich rękach tak samo, jakby po prostu zadźgali go nożem. Zesłali na niego demony, które nawiedzały go, aż w końcu zapił się na śmierć, nigdy nie mogąc pogodzić się z raną, którą zadano jego reputacji i statusowi. Potem ich matka zmieniła się nie do poznania. Kiedy opuścili ich przyjaciele i z łomotem spadli z panteonu wyższych sfer, które tak kochała, zmarł jej mąż, a Jane Seymore załamała się i nigdy już nie wróciła do zdrowia.
– Mam nadzieję, że Gianni szybko wróci. Nienawidzę tych spotkań, kiedy jest tylko Alessandro.
– Cholerny perfekcjonista.
– Przynajmniej dzisiaj wreszcie skończy się to miotanie między firmami i wybierzemy wykonawcę projektu. To zaczynało się robić nie do wytrzymania.

Słysząc ciche rozmowy swoich współpracowników, Amelia uspokoiła się. Kiedy będą wybierać wykonawcę, ona zręcznie poprowadzi Rossi Industries do podpisania umowy z nieodpowiednią firmą i ostatecznie przypieczętuje ich los. A potem odejdzie i nie obejrzy się za siebie.
W sali zapadła cisza oznajmiająca, że Alessandro zajął swoje miejsce u szczytu stołu.

Alessandro kiwnął głową, dając znać Amelii, że może zaczynać, a potem zajął się przeglądaniem przygotowanych przez nią materiałów. Cała jej prezentacja była konkretna i przejrzysta, zdjęcia, które prezentowała, bezpretensjonalne, eleganckie i dobrze dopasowane. Wyobraził sobie, jak ćwiczyła przed tym wystąpieniem. Stała na lewo od ekranu, na którym wyświetlała szczegółowe informacje na temat konkurujących ze sobą firm, a on podziwiał jej doskonałą sylwetkę, którą nie mógł się nasycić w Hongkongu.
Była taka… perfekcyjna. Nienagannie ubrana, z włosami w kolorze mahoniu z rudawymi refleksami, związanymi w wysokiego koka. Wystarczająco ciasnego, by wyglądać profesjonalnie, ale również ujawniającego kilka buntowniczych kosmyków, które okalały jej piękną twarz. Twarz symetryczną i drobną, o lekko trójkątnej szczęce, która idealnie mieściła mu się w dłoni. Teraz przyglądał się, jak przełączając slajdy, unosiła delikatny łuk brwi i zaciskała jasnoróżowe usta, które tak łapczywie badały jego ciało.
Nagle jego myśli pobiegły jeszcze bardziej w przeszłość. Przypomniał sobie pierwszy raz, gdy ją zobaczył. Nazwisko od razu przykuło jego uwagę, ale niejasne skojarzenie łączyło je z momentem jego życia, do którego nie lubił wracać. Złożyła za to wyjątkowo bogaty życiorys, wykazywała się wyraźną ambicją i determinacją, otrzymała też doskonałe referencje. Jej rozmowa kwalifikacyjna przebiegła równie obiecująco, tak że od razu mógł stwierdzić, że będzie doskonałym uzupełnieniem jego kadry pracowniczej. I na tym powinno się to zakończyć, ale…
Zdawał się być jej zupełnie obojętny. I to było dziwne. A stwierdzając ten fakt, nie przemawiała przez niego arogancja, lecz doświadczenie. Przez lata Alessandro otrzymywał tyle samo kobiecej uwagi co jego kuzyn playboy, Gianni. Po prostu jej nie wykorzystywał, bo nie zamierzał robić komuś fałszywych nadziei na „coś więcej”. Nazywano go więc Pustelnikiem. Nie przeszkadzało mu to, ale bardzo dobrze zdawał sobie sprawę ze swojego atrakcyjnego wyglądu. Mimo to Amelia Seymore traktowała go z taką samą chłodną uprzejmością jak każdego innego pracownika korporacji.
– Tutaj właśnie leży problem… – Amelia odrzuciła niesforny lok z czoła, a Alessandro przypomniał sobie, że gdy rozpuszczała włosy, sięgały aż za łopatki i muskały jej ciemniejące z pożądania sutki, które on dotykał, pieścił i…
Cristo. Odchrząknął, a wszyscy zebrani zwrócili na niego spojrzenia. Amelia wlepiła w niego pytający wzrok, w którym nie odbijało się nic prócz pełnego profesjonalizmu. Musiał nauczyć się takiej kontroli.
Wykonał gest, dając jej do zrozumienia, że ma kontynuować.
– Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to ważna decyzja, która może nie tylko zdeterminować powodzenie tego projektu, ale zadecydować o przyszłości całej firmy.

Amelia Seymore i jej siostra od lat planowały, jak zrujnować braci Rossi, którzy swoimi decyzjami zniszczyli ich rodzinę. Gdy nadchodzi decydujący moment, młodsza siostra odwraca uwagę jednego z braci, uwodząc go podczas rejsu, a Amelia – najbliższa współpracownica Alessandra Rossiego – ma doprowadzić do podpisania kontraktu, który spowoduje bankructwo firmy Rossich. Nie potrafi jednak sfinalizować swojego tak misternie przygotowanego planu, ponieważ zakochała się w Alessandrze. Ma też coraz więcej wątpliwości, czy to rzeczywiście on jest winny temu, co wydarzyło się przed laty…

Nierozerwalne więzy

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 173

ISBN: 9788329113182

Premiera: 10-10-2024

Fragment książki

Pośrodku sceny stała smukła blondynka, w świetle reflektorów błyszczały jej długie włosy, lekko przymknięte oczy nadawały jej twarzy zmysłowy wyraz. Czysto brzmiący, dźwięczny głos czarował widownię, budził nieokreśloną tęsknotę, niczym niesiony w wieczornym powietrzu dźwięk dzwonów.
Heather Shaw miała dwadzieścia lat, jednak na scenie sprawiała wrażenie znacznie dojrzalszej. To był jej pierwszy występ przed tak liczną publicznością. Po dwóch latach ciężkiej pracy wreszcie nadszedł ten upragniony moment, na który czekała od chwili, gdy postanowiła uniezależnić się od Cole’a.
Burza oklasków zerwała się, gdy wybrzmiały ostatnie akordy, a ona poczuła dziwną pustkę. Nagle zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę osiągnęła jakiś sukces.
Cole ostrzegał ją, gdy wyjeżdżała z rancza, że sukces nie musi smakować wspaniale, jak tego oczekiwała. „To ci nie wystarczy. Będziesz tęsknić za Big Spur”. Przypomniała sobie jego chłodny głos, kiedy zmywała sceniczny makijaż, i westchnęła na wspomnienie tych słów. Było dobrze po północy i chciała tylko jednego: jak najszybciej znaleźć się we własnym łóżku. I tak, zatęskniła za Big Spur.
Przebrana w codzienne ubranie, z kwaśnym uśmiechem wsiadła do małego sportowego samochodu. Może najlepiej by było, gdyby porzuciła wszelkie ambicje i wróciła do domu, pomyślała. Zadrżała, przeniknięta wilgotnym od padającego deszczu powietrzem , nie do końca pewna, czy to od chłodu, czy od tęsknoty za domem…
O tej porze ruch był niewielki, Heather zahamowała gwałtownie, zniecierpliwiona zmianą świateł. Patrząc przed siebie, zastanawiała się, co powiedziałby Cole, wyczytawszy w jej oczach samotność.
Światła zmieniły się, wcisnęła pedał gazu, żeby jak najszybciej znaleźć się w zaciszu swojego apartamentu. Jechała szybko wąską ulicą i dopiero gdy brała zakręt, dostrzegła pędzący wprost na nią, pod prąd samochód. Za późno… Wzięła głęboki oddech i skręciła gwałtownie kierownicę. Pisk opon, dźwięk zgniatanej blachy i rozpryskującego się szkła wydały się jej nierzeczywiste jak senny koszmar.

Kiedy się obudziła, ciemność czaiła się za okiennymi żaluzjami, potęgując samotność i lęk. Poruszyła się niespokojnie pod sztywnymi bawełnianymi prześcieradłami na wąskim szpitalnym łóżku. Chciało jej się krzyczeć, ale nie mogła. Przycisnęła z frustracją długie palce do gardła, jasnoniebieskie oczy zaszły łzami. Gdyby tylko Cole tu był…!
Jej wzrok powędrował w stronę okna, zasłoniętego żaluzjami. Nachmurzyła się i poruszyła niespokojnie głową, platynowe włosy, lekko poskręcane od wilgoci, rozsypały się po poduszce. Na pewno przyjechałby, gdyby wiedział o wypadku. Niezależnie od tego, że się posprzeczali, uwielbiany przez nią przyrodni brat nie zostawiłby jej samej w takiej sytuacji! Cole potrafił być nieprzyjemny, ale nie bezduszny.
Dreszcz ją przeszedł pod cienkim prześcieradłem. Mimo włączonego ogrzewania w pokoju było chłodno. Co ona by dała za jedną z tych pikowanych kołder, które Emma, jej przybrana matka, szyła w zimowe wieczory.
W otwartych drzwiach pojawiła się młoda uśmiechnięta pielęgniarka z tacą.
– Czas na kolację – powiedziała uprzejmie, odstawiając tacę na stolik, żeby podnieść wezgłowie łóżka.
Heather próbowała coś powiedzieć, ale z jej gardła wydobył się tylko skrzekliwy pisk. Delikatne rysy twarzy zniekształcił strach, wypełnił jasnoniebieskie jak u syjamskiego kota oczy. Pielęgniarka spojrzała na nią ze zrozumieniem.
– To przejściowe – pospieszyła z zapewnieniem. – Szok powypadkowy. Odzyska pani głos. Na pewno.
Tylko że ja jestem piosenkarką! – chciała zaprotestować. – Piosenkarką! I właśnie miałam pierwszy poważniejszy występ. Dlaczego to musiało się stać akurat teraz? Mam zaplanowane dwutygodniowe tournée i wszystko wzięło w łeb!
Poczuła mdłości i przymknęła oczy. Gdyby nie padało… Gdyby posłuchała Cole i kupiła większy bezpieczniejszy samochód, który nie wpadłby tak łatwo w poślizg na mokrej nawierzchni… Łzy napłynęły jej do oczu, spojrzała na szpitalną szafkę i na migi dała wyraz niezadowoleniu, że nie ma na niej przyborów do pisania.
– Zaraz pani coś przyniosę – obiecała pielęgniarka. –Wrócę za minutkę.
Zaczęła jeść, machinalnie, bez apetytu. Czuła się taka samotna i opuszczona przez wszystkich. Nawet Gil Austin się nie pokazał, a tu, w Houston, był jej najbliższym przyjacielem. Poznali się, gdy pisał duży artykuł o zespole, w którym zaczęła śpiewać. Żywiołowy, wziął ją pod swoje skrzydła i opiekował się nią, jakby była jego młodszą siostrą, niemal tak troskliwie jak Cole. Byli zresztą obaj prawie w tym samym wieku – Gil miał trzydzieści lat, Cole trzydzieści trzy.
Ale na tym podobieństwo się kończyło. Gil był blondynem o zielonych oczach i uśmiech często gościł na jego twarzy; Cole był brunetem o szarych oczach i twarzy niewyrażającej żadnych emocji. Całe jego życie koncentrowało się wokół administrowania olbrzymią farmą, którą założył i rozwinął razem z ojcem Heather. Big Spur to naprawdę było coś, a Cole nigdy nie czuł się prowadzeniem farmy znużony. Jak dotąd żadna kobieta nie zdołała utrzymać go przy sobie na tyle długo, żeby zdecydował się na stały związek. Cole nie lubił się wiązać.
– Tutaj jesteś – usłyszała słowa wypowiedziane jeszcze w drzwiach, zdyszanym i pełnym ulgi głosem. Gil Austin zamknął za sobą przesuwne drzwi i podszedł do niej. Potargany, mierzył z troską w oczach jej szczupłe ciało, rysujące się pod prześcieradłem, a na jego twarzy nie pojawił się uśmiech. – Johnson wysłał mnie do Miami, żebym zebrał materiały do artykułu. – Skrzywił się z niezadowoleniem. – Gdybym był w mieście, dawno już bym się dowiedział o wypadku. Przykro mi.
Spróbowała coś powiedzieć i znów jej się nie udało. Skinęła więc tylko głową.
– Bardzo ucierpiałaś? – spytał, siadając na skraju łóżka.
Potrząsnęła przecząco głową, wskazała na gardło i uśmiechnęła się do niego. W tym samym momencie wróciła pielęgniarka i wręczyła jej notatnik i długopis.
– To pan jest jej przyrodnim bratem? – zwróciła się do Gila z uprzejmym uśmiechem.
Austin potrząsnął przecząco głową i nachmurzył się.
– Nie został dotąd powiadomiony?
– Ależ nie! Powiadomiono go, oczywiście – odparła pielęgniarka. – Znaleźliśmy jego nazwisko i numer telefonu w torebce. Lekarz dyżurny dzwonił do niego jeszcze z oddziału ratunkowego. Dzisiaj, z samego rana. – Rzuciła pospieszne spojrzenie na Heather.
Gil też na nią spojrzał, a ona zaczęła coś gorączkowo pisać.
– Nie bardzo mu się spieszy, co? – raczej stwierdził, niż spytał cichym głosem, a pielęgniarka z westchnieniem pokiwała głową.
– Jeśli pani skończyła, zabiorę tacę. Proszę dzwonić, gdyby pani czegoś potrzebowała – zwróciła się z uśmiechem do Heather.
Odwzajemniła uśmiech i wręczyła Gilowi kartkę, na której skrótowo opisała, jak doszło do wypadku. Poprosiła też, aby upewnił się, czy rzeczywiście poinformowano Cole’a. „Na pewno by się zjawił” – zakończyła.
Gilowi zrobiło się przykro z powodu niezachwianej ufności, jaką obdarzała przybranego brata. Uwielbiała go, ale wiedział też, jakie panowało napięcie w ich wzajemnych relacjach i jak bardzo Cole potępiał to, że Heather zdecydowała się na karierę piosenkarki. Wcale nie był pewien, czy Everett nie pojawił się, ponieważ chciał jej dać nauczkę. W końcu ten teksański ranczer słynął z trudnego charakteru i wybuchowego temperamentu. Gil odpowiadał w gazecie za rubrykę kulturalną i z racji swojego zawodu nigdy się z nim nie zetknął, ale znał na jego temat opinie kolegów z działu biznesowego. Ponoć Everett wyróżniał się wręcz niespotykaną arogancją.
– Pójdę i sprawdzę, dobrze? – zaproponował, zmuszając się do uśmiechu. Wyglądała tak bezbronnie i bezradnie, że zapragnął ją chronić, ale chociaż spotykali się od kilku tygodni, nie pozwalała się do siebie zbliżyć. Zastanawiał się, czy ktokolwiek dorówna w jej oczach Everettowi. Jej uwielbienie dla przybranego brata wydawało się mu wręcz karykaturalne.
Odszukał przełożoną pielęgniarek i uzyskał zapewnienie, że pan Everett został ponad wszelką wątpliwość powiadomiony o stanie przyrodniej siostry. Mimo to pielęgniarka obiecała zadzwonić do niego ponownie.
Gil siedział przy Heather, dopóki nie skończyły się godziny odwiedzin. Żegnając się, przytrzymał jego dłoń, ale tylko przez krótką chwilę.
Strach wrócił, gdy została sama. Bała się o utratę głosu, choć zapewniali ją, że to przejściowy, post traumatyczny paraliż strun głosowych, który minie, gdy wyjdzie z szoku. Ale czy będzie mogła znów śpiewać? Przygryzła dolną wargę. Och, gdyby tylko Cole był tutaj, nie bałaby się tak bardzo…
Naraz zimny, gniewny głos doszedł jej uszu. Zamrugała oczami i wyprostowała się na łóżku. Uniosła jego górną część pilotem i wpatrzyła się w drzwi.
– Nie interesują mnie żadne usprawiedliwienia – grzmiał. – Żądam wyjaśnień, dlaczego mnie nie powiadomiono!
Cole! Usiadła na łóżku, prześcieradło zsunęło się, odsłaniając bezkształtną zieloną szpitalną koszulę, w którą ją ubrano. Zza drzwi dobiegł czyjś uspokajający cichy głos i gdy wreszcie je otwarto, jej przyrodni brat wkroczył do pokoju.
Posępna jak chmura gradowa twarz, szare oczy błyszczały srebrzyście pod krzaczastymi brwiami. Wysoki, ciemnowłosy, niezwykle męski, przytłaczał zdenerwowaną drobną pielęgniarkę. W jasnoniebieskich oczach Heather znów zabłysły łzy, wszelkie nieporozumienia między nimi odeszły w niepamięć. Wyciągnęła ręce, jak szukające pocieszenia dziecko.
Szare oczy Everetta rozbłysły mocniej na widok tego gestu. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby chciał czymś cisnąć nieopanowanie. Rzucił stetsona z jasnego filcu na krzesło, usiadł i przycisnął jej szczupłe ciało do swojej szerokiej piersi, jakby brał w ramiona dziecko. Zaczęła płakać niepowstrzymanie, łzy wsiąkały w kamizelkę brązowego garnituru. Przytulił ją mocniej.
– Nie wiedziałem – powiedział szorstko, ochrypłym od emocji głosem. – Dawno bym tu był, gdyby ktokolwiek zadał sobie trud, żeby mnie powiadomić.
– Panie Everett, powiadomiono pana – zaprotestowała spokojnie pielęgniarka. – Lekarz dyżurny dzwonił w mojej obecności z oddziału ratunkowego. Na własne uszy słyszałam, jak przekazywał wiadomość.
Cole wbił w nią groźne spojrzenie.
– Nikt nie rozmawiał ze mną. – Ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem.
– To możliwe… oczywiście. – Pielęgniarka przełknęła ślinę. – Przepraszamy za to nieporozumienie. – Wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.
Cole spojrzał na wilgotną od łez, okoloną burzą platynowych włosów twarz Heather. Oczy mu się lekko zwęziły, gdy dostrzegł bladość policzków. Przypominała skrzywdzone dziecko.
– Co się dzieje? – spytał łagodnie.
Potrząsnęła głową, usiłując się uśmiechnąć. Jej oczy były pełne uwielbienia. Cole i Emma byli tym najlepszym, co ją spotkało w życiu. Mogła się z nim kłócić, buntować przeciwko jego dominacji i aroganckiemu stylowi bycia, ale kochała go bez pamięci i nie ukrywała tego. To się zaczęło od pierwszej chwili, gdy on i Emma pojawili się w Big Spur. Miała wtedy trzynaście lat.
Przesunął wzrokiem po jej szyi i zobaczył siniaki na obojczykach. Dotknął ich lekko palcami, a Heather zesztywniała, doznając dziwnego, nieznanego uczucia.
– Jesteś posiniaczona – powiedział gniewnie, obwodząc koniuszkiem palca fioletowo czerwone plamy. – Przestrzegałem cię przed jeżdżeniem tym cholernym małym samochodzikiem.
Wydęła wargi, oczy jej rozbłysły. Chętnie by się z nim pokłóciła, ale mogła tylko robić miny. Przesunął wzrokiem po zielonej szpitalnej koszuli.
– Posłali kogoś po twoje rzeczy?
Potrząsnęła przecząco głową, sięgnęła po notatnik i długopis. „Nie było czasu”, napisała.
– Przywiozę ci je.
Wstał i rozprostował plecy, jakby był zmęczony. Pewnie w ogóle nie miał chwili wypoczynku, pomyślała. Cole działał jak perpetuum mobile. Mimowolnie zwróciła uwagę na doskonale dopasowany garnitur. Trudno było nie zauważyć, jak podkreśla jego szerokie barki, wąski pas i biodra. Odpędziła od siebie te niepotrzebne, wytracające z równowagi myśli.
– Do domu? – wyartykułowała bezgłośnie samymi ustami.
– Twój apartament czy ranczo – uniósł pytająco brew.
Zagryzła usta i utkwiła wzrok w swoich palcach. „Ranczo” napisała, nienawidząc się za okazaną słabość.
– Nie będzie tak źle – zapewnił ją. – Emma się tobą zajmie, ja większość czasu będę poza domem.
„ Oby nie pędząc bydło. Nie zimą”, napisała, rzucając mu porozumiewawcze spojrzenie. Jego kształtne usta wygięły się w uśmiechu. Trudno było się mu oprzeć… Poruszyła się na łóżku, żeby trochę ulżyć obolałemu ciału. Nachylił się i długie, opalone palce dotknęły bandaża na ramieniu.
– Czy to bardzo boli, skarbie?
Był jedynym mężczyzną, który tak się do niej zwracał. Nie przepadała za tym określeniem, ale w jego ustach brzmiało to inaczej, wyjątkowo. Zaprzeczyła ruchem głowy, uniosła dłoń i pogłaskała z czułością jego palce. Zdenerwował się i cofnął rękę, po czym wstał i zaczął krążyć po pokoju.
Poczuła się odrzucona. Naraz Cole stał się chłodny i nieobecny. Po chwili odetchnął głęboko i odwrócił się do niej, usta miał zaciśnięte w wąską linię.
– Co to za rozmowa w tej sytuacji? – spytał z rozdrażnieniem.
„Mogę pisać”, uniosła notatnik.
– Wiem, ale to nie to samo. Kiedy zaczniesz mówić?
Wzruszyła ramionami. „Nie wiedzą”.
– Porozmawiam z lekarzem.
Jak zwykle przejmuje inicjatywę, niemożliwie arogancki, pomyślała i uśmiechnęła się, patrząc na niego z uwielbieniem. W odpowiedzi rzucił jej szybkie, zniecierpliwione spojrzenie.
– Nie patrz na mnie w ten sposób.
Wyraz zdziwienia i urazy pojawił się w jej rozszerzonych oczach. Odwrócił się i złapał kapelusz.
– Wrócę rano – zapowiedział, nie patrząc na nią. – Przywiozę ubranie.
Odprowadziła go wzrokiem i pomyślała, że dzieje się coś niedobrego, skoro Cole traktuje ją z takim dystansem.

Wcześnie rano, zanim zdążyła zjeść śniadanie, zjawił się z małą podręczną torbą, do której zapakował koszulę nocną i przybory toaletowe.
– Możesz wyjść jutro – oznajmił, stawiając torbę na krześle, stojącym obok łóżka. – Powiedziałem lekarzowi, że nasz domowy doktor potrafi się tobą zająć.
Wyobraziła sobie, jak ogłasza to jej lekarzowi prowadzącemu, niewysokiemu, muskularnemu mężczyźnie i ledwie zdusiła uśmiech.
– Muszę polecieć do Nowego Orleanu – mówił dalej. – Spróbuję wrócić wieczorem i wpaść, zanim położą cię spać, skarbie. – Wydał płaczliwy dźwięk, naśladujący rozkapryszone dziecko i Heather rzuciła mu wściekłe spojrzenie. – Chciałabyś użyć pazurków, kociątko? – roześmiał się.
– Tak – potwierdziła samymi wargami.
Przesunął oczami po szczupłym, młodym ciele, rysującym się pod prześcieradłem.
– Nie kwalifikujesz się do mojej kategorii wagowej – drażnił się z nią.
Heather uderzyła zaciśniętą pięścią w łóżko, a on odchylił głowę i roześmiał się cicho. Dziwne, jak przyjemnie zabrzmiało to w pustym, cichym pokoju. Wstał, a ona pomyślała, że wygląda uderzająco przystojnie w szarym garniturze, podkreślającym kolor jego oczu. Wyciągnął z kieszeni papierosy i włożył do ust.
– Nałóg – powiedział niewyraźnie, przypalając papierosa. – Nawet mi już nie smakują. – Pochylił się i delikatnie musnął wargami jej policzek. – Nie sprawiaj tu już więcej kłopotów lekarzom. Bądź grzeczna, dopóki nie wrócę.
„Moja sprawa, nie twoja”, napisała ze złością.
– Ty rozpuszczony bachorze – powiedział, wkładając w te słowa tyle czułości, że Heather rozpromieniła się.
Nie wyciągnęła jednak ręki, co normalnie by zrobiła. Cole najwyraźniej nie życzył sobie, aby go dotykała.
Gil odwiedził ją później i nie skrywał zachwytu na widok Heather ubranej w szyfonową bladoniebieską koszulę nocną.
– To się nazywa uwodzić – powiedział zmysłowym, teatralnie przesadnym głosem. – Wyglądasz tak, że można by cię zjeść.
„Dostałbyś niestrawności po szpitalnym jedzeniu”, napisała z uśmiechem.
– Aha! – Roześmiał się. – Pewnie tak. Skąd wytrzasnęłaś tę koszulę.
„Była na wyposażeniu szpitalnym”.
– Patrz, jacy sprytni. Żaden pacjent, to znaczy żaden płci męskiej, im nie ucieknie, skoro ubierają pacjentki w takie koszulki. – Nachylił się ku niej. – Gdzie twój przybrany brat? Powiedzieli mi, że przyjechał późnym wieczorem. Pardon, wpadł jak burza – uściślił z uśmieszkiem. – Co najmniej dwie pielęgniarki doznały szoku.
„Był wściekły”.
– Powinien wyżyć się na tym, kto mu nie przekazał wiadomości, a nie na biednych, Bogu ducha winnych dziewczynach – zauważył Gil.
„Były pod ręką”, napisała Heather i westchnęła.
– No tak. – Skinął głową. – W przeciwieństwie do tego biedaka, który nie powtórzył wiadomości… czy tej biedaczki. Szkoda, że nie wiem, kto to. Posłałbym kwiaty w dowód wdzięczności.
Twarz Heather rozjaśnił szczery uśmiech. Gil potrafił rozładować sytuację, a ona w jego obecności zapominała o swoich obawach i mogła się trochę odprężyć. Zabawiał ją właśnie opowiadaniem o swoich wpadkach w początkach kariery, kiedy drzwi otworzyły się z impetem i stanął w nich Cole.
Na widok innego mężczyzny, siedzącego w zrelaksowanej pozie na brzegu łóżka, zatrzymał się jak wryty, napięta postawa wróżyła kłopoty. Heather z przebłyskiem humoru pomyślała, że pewnie włosy na karku mu się zjeżyły, ale wcale jej się nie podobało lodowate spojrzenie groźnie błyszczących oczu utkwionych w Gilu.

Cole i Heather dorastali razem. Od zawsze lubili swoje towarzystwo i rozumieli się bez słów. Wszystko zmieniło się, kiedy Heather dorosła i wyjechała, aby spełnić marzenia o karierze piosenkarki. Po kilku miesiącach, kiedy Cole dowiaduje się, że Heather uległa wypadkowi, przyjeżdża i zabiera ją ze szpitala w rodzinne strony. Wkrótce między Cole’em i Heather budzi się uczucie. Cole jednak poznaje pewien rodzinny sekret, który każe mu ją opuścić.

Niestosowne zauroczenie

Julia Justiss

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 648

ISBN: 9788329112857

Premiera: 24-10-2024

Fragment książki

– Jako dama do towarzystwa? – powtórzyła głośniej przerażona ciotka Sary. – Chcesz doprowadzić mnie do palpitacji, a swoją biedną matkę do śmierci? Wszyscy pomyślą, że rodzina Standishów podupadła finansowo, tak jak stało się z twoją biedną przyjaciółką panną Overton!
Sara Standish westchnęła i spojrzała na lady Patterson, która zajmowała drugi koniec sofy w małym salonie na tyłach Standish House.
Postanowiła nie wspominać, że nagła utrata środków do życia przyniosła Olivii szczęście. Przyjaciółka podjęła pracę i dzięki temu poznała mężczyznę, którego pokochała i poślubiła.
– Będę towarzyszyć markizie na spotkaniach i imprezach towarzyskich. To raczej nie sugeruje bankructwa.
– Być może nie – przyznała lady Patterson. – Ale równie dobrze mogłabyś ogłosić się starą panną bez nadziei na małżeństwo.
– Ponieważ właśnie kończę piąty sezon i osiągnęłam zaawansowany wiek dwudziestu trzech lat, wszyscy i tak już mnie za taką uważają.
– Gdybyś tylko trochę bardziej się postarała, byłabyś w stanie oczarować każdego z dżentelmenów, którzy byli tobą wyjątkowo zainteresowani – powiedziała z przekonaniem lady Patter. – Pana Ersby’ego lub pana Berwicke’a. Albo syna tego uroczego baroneta, pana Harlande’a.
– Pan Ersby mówi tylko o psach i polowaniach. Pan Berwicke chciał jedynie mieć dobrze urodzoną żonę, która nie wzdragałaby się przed całorocznym pobytem w głębi Yorkshire. Ożenił się z panną Woodward zaraz po tym, jak grzecznie mu odmówiłam. A syn tego czarującego baroneta mieszka z matką i zamierza z nią pozostać. Nawet jeśli się ożeni. – Przeciągnęła dłonią po swojej pulchnej, zaokrąglonej sylwetce i powiedziała zawadiacko: – Pewnie pomyślał, że jestem podobna do jego mamy.
– Nie każdy mężczyzna pragnie smukłej piękności. Niektórzy wolą kobiety z odrobiną ciała. To prawda, nigdy nie będziesz wyglądała posągowo, ale jesteś elegancka, masz piękne włosy i oczy.
– Wolę dżentelmena z odrobiną rozsądku w głowie i honoru w sercu.
– To dlaczego nie związałaś się z jednym z tych polityków, o których zawsze mówisz? Przecież spędzasz większość czasu, pracując z Komitetem Kobiet Lady Lyndington i pisząc listy popierające reformy.
Polityk, którego mogłaby podziwiać.
Sara zacisnęła usta, by jej twarz nie zdradziła rozżalenia. Po upojnych tygodniach konsultowania się z nią, przystojny poseł do parlamentu, Lucius Draycott poprosił ją o prywatną rozmowę. Nerwowa radość, pewność, że chce się oświadczyć… a potem upokorzenie, gdy odkryła prawdziwy powód spotkania. On tylko chciał rady, o którą z dwóch nudnych młodych dam powinien zabiegać.
Nigdy nie podzieliła się z nikim tym bólem i nie zamierzała go ujawniać i teraz. Informacja, że nigdy nie wyjdzie za mąż, tylko przedłużyłaby kłótnię z ciotką.
– Nic, co robi markiza, nie jest wulgarne – powiedziała po chwili, starając się zachować lekki ton. – Prawdopodobnie wolałabyś, abym poświęciła się wyłącznie popołudniowym spotkaniom i wypadom na zakupy, a wieczory spędzała na przyjęciach i balach. Miałabym nieustannie rozmawiać z tymi samymi ludźmi o tych samych rzeczach?
– Oczywiście. To twoi rówieśnicy, elita Anglii, przywódcy socjety.
– Większość z nich prowadzi raczej próżniacze życie. Wolę spędzać czas wśród tej niewielkiej części elity, która pracuje nad reformami społecznymi.
– Ale jako dama do towarzystwa? Po całym wysiłku, jaki włożyłam w to, byś była odpowiednio traktowana?! – Ciotce załamał się głos, wyciągnęła chusteczkę i otarła oczy.
– Wiem – odparła cicho Sara, kładąc jej uspokajająco dłoń na ramieniu. – Jestem wdzięczna, że zechciałaś przejąć opiekę nade mną, gdy mama z powodu słabego zdrowia przestała bywać. I doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Chcesz dla mnie jak najlepiej, ale nasze poglądy na to, co jest dla mnie najlepsze, różnią się.
– Naprawdę byłabyś szczęśliwa, żyjąc do końca swoich dni jako panna, pomagając wysoko urodzonej damie w pracy na rzecz szkoły dla sierot i reform społecznych ? Sama, bez dziecka, które mogłoby cię pocieszyć, gdy twoja matka, ja i markiza odejdziemy? Nie zniosłabyś życia z bratem i tą głupią trzpiotką, którą poślubił!
Być może sytuacja się poprawiła, pomyślała Sara. Ciotka zwykle forsowała małżeństwo – jakiekolwiek małżeństwo. Czyżby zrozumiała, że ślub z typowym dżentelmenem z towarzystwa nie jest dla Sary dobrym rozwiązaniem? Taki mężczyzna prawie na pewno nie pochwalałby jej poglądów, próbowałby ograniczyć lub zablokować jej działalność polityczną. Najpewniej zostawiałby swoją nieprzesadnie atrakcyjną żonę na gospodarstwie, podczas gdy sam zażywałby przyjemności z jakąś ładniejszą, bardziej efektowną kobietą.
Podobnie jak jej ojciec.
A politycy mogli zachęcać ją do wyrażania opinii i wychwalać jej aktywność, ale kiedy przychodziło do małżeństwa, zwykle wybierali konwencjonalne panny.
Jak wszyscy pozostali na rynku matrymonialnym.
Nic dziwnego, że pragnęła niezależności.
– Chyba byłabym szczęśliwa. Mam przyjaciół i ich dzieci, które mogłabym rozpieszczać i kochać. Mogłabym poświęcić się pracy nad sprawami, które są dla mnie naprawdę ważne. Wiem, jestem dla ciebie rozczarowaniem, ciociu Patterson, ale zwykłe rozrywki, te przyjęcia i wycieczki, po prostu mnie nie interesują.
Ciotka westchnęła.
– To właśnie mówisz od pięciu lat.
– Może teraz wreszcie mnie wysłuchasz i zrozumiesz? Zresztą ty i mama uzgodniłyście już, że po zakończeniu sezonu pozwolicie mi zamieszkać z Emmą i Olivią w domu przy Judd Street, gdzie wszystkie będziemy prowadzić działalność polityczną.
– Ale zarówno panna Henley, jak i panna Overton zdecydowały się na małżeństwo – zauważyła ciotka z triumfalnym błyskiem w oku.
– Gdybym zdobyła uczucie mężczyzny, którego umysł i serce mnie urzekły, tak jak Emmę urzekł lord Theo, a Olivię pułkownik Glendenning, byłabym skłonna wyjść za mąż. Niestety nie doświadczyłam takiego cudu.
– Taki cud nigdy się nie wydarzy, jeśli zrezygnujesz z bywania w towarzystwie – jęknęła ciotka. – Jeśli zostaniesz damą do towarzystwa!
– W takim razie może dobijemy targu. Jeśli nadal będę zachowywać się jak niezamężna panna, to pozwolisz mi pomagać markizie? Jak zapewne pamiętasz, wciąż cierpi po upadku z konia i często odczuwa ból. Nie byłabym opłacaną towarzyszką, raczej przyjaciółką i pomocniczką. Pomagałabym jej pisać listy, organizować przyjęcia, towarzyszyłabym jej na spotkaniach. Na razie, kiedy jestem w Londynie, mogę nadal mieszkać tutaj, z tobą i mamą. I wcale nie znikłabym z towarzystwa! Pomimo odniesionych obrażeń, markiza porusza się w najlepszych kręgach. Tak naprawdę to towarzysząc jej, zyskam większą szansę na spotkanie jakiegoś wspaniałego młodego mężczyzny, który mógłby skłonić mnie do małżeństwa.
– Dobrze – westchnęła ciotka. – Przypuszczam, że w końcu i tak mnie przekonasz. Boże, gdy bywamy w towarzystwie, prawie nic nie mówisz, a potrafisz być taka przekonująca!
– W takim razie mogę odwiedzić lady Trent i poinformować ją o mojej decyzji?
– Nigdy nie sądziłam, że doczekam tego dnia… Moja kochana siostrzenica damą do towarzystwa!
– Asystentką – poprawiła Sara.
Lady Patterson potrząsnęła głową, tym gestem dając do zrozumienia, że to tylko zmiana sformułowania, a istota rzeczy pozostaje taka sama.
– No dobrze, możesz ją odwiedzić.
– Dziękuję, najlepsza z ciotek!
Zachwycona Sara przyskoczyła, by uściskać lady Patterson.
– Boże – mruknęła ciotka – uważaj na mój czepek!
– Zaraz wychodzę. Lady Trent zaprosiła członków komisji parlamentarnej. Będą odwiedzać fabryki w Derbyshire i sprawdzać, czy warunki pracy są zgodne z zeszłoroczną ustawą. Lady Lyndlington i inni członkowie komitetu byli zaniepokojeni, że markiza samodzielnie organizuje tak wielkie przedsięwzięcie.
– Przebiegła dziewczyna! – jęknęła lady Patterson. – Dopiero teraz mówisz, że wyjedziesz z Londynu przed zakończeniem sezonu?
– Sezon i tak wkrótce się kończy, a ty nigdy nie zostajesz w Londynie dłużej niż do końca lipca. Prawdopodobnie zobaczymy się w Kent.
– Dopiero w Kent? – zawołała ciotka. – Och, zabieraj się, zanim zmienię zdanie!
Całując ciotkę, Sara nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wyszła i po raz pierwszy od czasu, gdy straciła nadzieję na wyprowadzkę z domu i samodzielne życie, poczuła, że znajdzie sposób, by realizować swoje marzenia o pracy na rzecz reform.
Oczywiście będzie tęsknić za przyjaciółkami, które wyszły za mąż, choć jeszcze niedawno planowały zamieszkać wspólnie. Cieszyła się ich szczęściem, ale niestety towarzyszenie lady Trent nie będzie tak fascynujące, jak zamieszkanie z Olivią i Emmą.
Z determinacją otrząsnęła się z melancholii, która zawsze ją ogarniała, gdy o nich myślała. Emma z lordem Theo podróżowali po Europie, Olivia zamieszkała w posiadłości męża w Somerset. Choć Sara nie oczekiwała, że lady Trent zastąpi jej przyjaciółki, na pewno będzie sympatyczną i interesującą towarzyszką.
Jeśli okaże się, że nie pasują do siebie, po podróży do Derbyshire Sara wycofa się z dalszych zobowiązań.
Jednak teraz cieszyła się na myśl o podróży do Derbyshire. Samodzielne życie przy Judd Street pozwoliłoby jej spędzać dużo czasu na pracy w Komitecie i w szkole Ellie Lattimer, ale byłyby to działania pośrednie. W Derbyshire ona i lady Trent zamierzały z parlamentarzystami odwiedzać fabryki. Wreszcie zobaczy na własne oczy to, o czym dotychczas tylko czytała. Zapozna się z warunkami pracy dzieci. Ich los bardzo poruszał jej serce.
Wchodząc po schodach do swojego pokoju, musiała się roześmiać. Gdyby ciotka Patterson miała pojęcie, że podczas wizyty w Derbyshire jej ukochana siostrzenica będzie odwiedzać fabryki zatrudniające dzieci i kobiety, zamknęłaby Sarę w sypialni.
Pomimo nadziei ciotki Sara szczerze wątpiła, że wśród członków komisji parlamentarnej lub inspektorów wyznaczonych przez parlament pozna dżentelmena, który uzna ją za odpowiednią kandydatkę na żonę.

Po południu, dwa tygodnie później, Cameron Fitzallen stał przy biurku w biurze Hughes Cotton Works, próbując ukryć niezadowolenie, gdy właściciel, pan Hughes, poinformował go o komisji parlamentarnej, która miała odwiedzić przędzalnię tego popołudnia.
– Nie ma się czym martwić, Cam, mój chłopcze – powiedział pan Hughes. – Prowadzimy wzorcową fabrykę, a warunki pracy już teraz są lepsze niż stanowi ustawa.
– Nie martwię się tym, co odkryją. Jestem zły, bo muszę niańczyć kolejną grupę ignorantów. Szkoda mojego czasu! Tylko ci, którzy pracują w tym biznesie, mogą zmienić coś na lepsze.
– Tak, wiem, że nie przepadasz za takimi sytuacjami. Ale czasami takie inspekcje mogą pomóc. Pan Pennington, członek komitetu reprezentujący Derby, chciał przyprowadzić parlamentarzystów do nas, żeby pokazać im, jak powinna być zarządzana fabryka.
– Jesteśmy dumni z tego, co pan zbudował – odpowiedział Cameron, patrząc na swojego mentora z szacunkiem. – Cała załoga.
– Więc nie chcę słyszeć więcej protestów. Oprowadzisz ich, a potem wygłosisz przemówienie. Nie bez powodu nalegałem, byś nauczył się mówić jak londyński dżentelmen. Będą cię słuchać o wiele uważniej niż mnie, bo nie pozbyłem się północnego akcentu.
– A powinni pana słuchać – odparł Cameron. – Ma pan taką samą wiedzę jak ja i o wiele większe doświadczenie.
– Cóż, jak to często bywa, liczy się wygląd. I dzisiaj, i kiedy polujesz na kolejnych inwestorów.
Cameron uśmiechnął się.
– Inwestycjami pozwolę się panu zająć, ja wolę koncentrować się na maszynach. Może i wyglądam i mówię jak dżentelmen, ale się nim nie urodziłem. – Przypomniały mu się czasy, które spędził w Londynie. Ze złością odepchnął te wspomnienia. – Nigdy nie pozwolą mi o tym zapomnieć.
– Tak to już jest – przyznał Hughes. – Obyśmy doczekali dnia, w którym człowiek będzie doceniany za swoje osiągnięcia, a nie za urodzenie. Owszem, to ja założyłem firmę, ale to dzięki twoim innowacjom Hughes Works przynosi tak duże zyski.
– Dziękuję. Doceniam zaufanie.
Pan Hughes zachichotał.
– To pierwszy z kilku zakładów, którymi zamierzasz kierować, prawda? Tak, spodziewam się, że chętnie zastosujesz rozwiązania, o których tak wiele czytałeś. Natomiast ja zajmę się narzekaniami na wprowadzone przez ciebie zmiany.
– Zamierzam utrzymać rentowność.
W tym momencie rozległo się pukanie, po którym do biura weszło jedno z dzieci.
– O co chodzi, Jenny? – zapytał Cameron.
– Przepraszam, panie Hughes, ale Lennox przysłał mnie po pana Fitzallena. Ma kłopoty z naoliwieniem jednego z przędzalniczych mułów.
– Skoro komitet ma się tu zjawić lada chwila, lepiej od razu uruchomić maszyny – powiedział pan Hughes.
– Już idę – westchnął Cameron. – Chodźmy, Jenny.
Gdy wyszedł z biura, hałas zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Chociaż fabryka przerażała go i onieśmielała, gdy po raz pierwszy wszedł tu jako zdenerwowany sześciolatek, pokochał maszyny od pierwszego wejrzenia, a dreszczyk ekscytacji nigdy nie zniknął. Dźwignie i koła pasowe, koła zębate i druty, rolki, bębny i szpulki fascynowały go, a ich wzajemne oddziaływanie było jak elegancki taniec, który od tamtej pory studiował. Jak na sierotę z parafialnego przytułku radzę sobie całkiem nieźle, pomyślał, idąc za Jenny. Przez ponad dwadzieścia pięć lat przeszedł drogę od sprzątacza do stanowiska kierownika, po drodze szukając sposobów na poprawę zarówno wydajności, jak i bezpieczeństwa. Drobne poprawki, które wprowadził, najpierw zwróciły uwagę jego przełożonego, a następnie samego pana Hughesa. Dostrzegając jego potencjał, właściciel wysłał go do szkoły. A już wkrótce miał mu przekazać zarząd nad fabryką.
Pożegnał się z Jenny i wszedł do hali zajmowanej przez przędzalnicze muły, gdzie gorąco i hałas uderzyły go prosto w twarz. Lennox, jeden ze starszych nadzorców, musiał go niecierpliwie wypatrywać, bo pomachał i wskazał maszynę, która sprawiała kłopoty.
Cameron zrzucił marynarkę, kamizelkę i krawat, potem podwinął rękawy koszuli. Chudy sierota, którym kiedyś był, wyrósł na wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę o szerokich ramionach. Nie mógł już wślizgnąć się pod maszynę, by dostać się do trudno dostępnych części, co robił jako chłopiec. Musiał teraz uważać, by nie zerwać nici lub nie przytrzasnąć sobie ręki jednym z czółenek. Rozwiązywanie takich problemów było rodzajem łamigłówki, a on zawsze je uwielbiał. Uklęknął i spojrzał na maszynę od dołu, po czym wstał i spojrzał na nią pod kilkoma różnymi kątami. Zadowolony z oględzin, skinął na Lennoxa, aby podał mu oliwiarkę, znowu uklęknął i zabrał się do pracy.
Dopiero gdy skończył i wstał, zauważył pana Hughesa wprowadzającego do sali grupę nieznajomych. Bez wątpienia byli to parlamentarzyści.
Właśnie oddał olejarkę Lennoxowi, gdy zdał sobie sprawę, że wśród nich są dwie kobiety. Zmarszczył brwi. Starsza dama w eleganckiej pelisie opierała się na ramieniu drugiej.
Druga kobieta odwróciła się w jego stronę i spojrzała w górę. Cameron doznał szoku, gdy zdał sobie sprawę, że jest nie tylko znacznie młodsza od towarzyszki, ale także bardzo atrakcyjna.
Wygląda jak anioł z obrazu, pomyślał oszołomiony. Złote loki okalały delikatną, bladą twarz, a duże, piękne niebieskie oczy patrzyły na niego pytająco. Ciemnoniebieska pelisa podkreślała krągłości o wiele zbyt zmysłowe, by mogły należeć do istoty z niebiańskich zastępów.
Gdy jego ciało zareagowało na tę obserwację, oczy kobiety rozszerzyły się. Cameron nagle zdał sobie sprawę, że stoi, gapiąc się na nią, bez marynarki i krawata, a jego rozpięta koszula częściowo odsłania klatkę piersiową. Dla kogoś z eleganckiego świata było to równoznaczne z paradowaniem nago.
Z zaczerwienioną twarzą chwycił ubranie, pośpiesznie narzucił kamizelkę i marynarkę, po czym owinął krawat wokół szyi. Nie miał czasu, by go porządnie zawiązać.
Co młoda, atrakcyjna dama robiła w Hughes Works? Wglądała tu tak nie na miejscu, jak on wyglądałby na przyjęciu w pałacu królewskim.
Przywołał uśmiech na twarz i próbował otrząsnąć się z silnej zmysłowej reakcji, jaką w nim wywołała. Miał nadzieję, że zanim skończą zwiedzanie i wrócą do biura, gdzie odpowie na ich pytania, ona przestanie go rozpraszać. W przeciwnym razie nie zdoła wygłosić przygotowanego przemówienia.
Niestety nie było szans, by wzbudził jej zainteresowanie.

***

Cameron pokazał parlamentarzystom kolejne etapy produkcji nici. Od przędzalni, w której kwiaty bawełny były oddzielane od nasion i innych odpadów, do zgrzeblarni, w której maszyny czesały ją w długie pasma, a następnie do mułów, gdzie pasma były skręcane w nici i nawijane na szpule, które instalowano w maszynach tkackich.
Potem zaprowadził ich do swojego biura, gdzie spodziewał się oczekującego ich pana Hughesa.
Hałas uniemożliwiał dyskusję podczas wycieczki, więc gdy Cam machał ręką, wskazując maszyny, nie mógł się powstrzymać od ciągłego zerkania na panie. Wyglądało na to, że były bardzo zainteresowane fabryką, ale nie potrafił sobie wyobrazić, z jakiego powodu.
Cameron ukłonił się, a goście odwzajemnili ukłon.
– Proszę usiąść – kontynuował Hughes, wskazując krzesła. – Napijmy się herbaty. Hannah? – Hughes skinął na kobietę w czepku i długim białym fartuchu, która przyniosła filiżankę każdemu z gości. – Co sądzicie o Hughes Cotton Works? – zapytał, gdy wszyscy mieli już napoje.

Kiedy Sara po raz pierwszy zobaczyła Camerona, poczuła się, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie. Ujął ją podziw w jego oczach, nagle zapomniała, że socjeta uważa ją za nieurodziwą dziwaczkę, którą rodzina od pięciu sezonów próbuje wydać za mąż. Dla Camerona jest piękna jak anioł, ale trudno mu zapomnieć, że ich światy dzieli przepaść. Ona pochodzi z dobrego domu, on wychował się w sierocińcu. Gdy Sara jawnie deklaruje, że chętnie spędziłaby z nim resztę życia, jest szczęśliwy, lecz szybko uświadamia sobie, ile musiałaby dla niego poświęcić. Jednak ona wie, że lepiej stracić szacunek elit niż ukochanego.

Ogień w twoich oczach

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1266

ISBN: 9788383427973

Premiera: 10-10-2024

Fragment książki

– Jak mogło dojść do czegoś takiego? – zapytał ze złością Niko Ture, król północnoatlantyckiego narodu Piri-nu. Patrzył groźnie na kapitana Paxtona, swojego najbardziej zaufanego żołnierza, czekając na wyjaśnienie. – Poziom niekompetencji w tym przypadku jest nie do pojęcia!
– Zgadzam się – przytaknął zwięźle kapitan.
– Czy to był wypadek, czy celowe działanie?
– Śledztwo jest w toku. Ja sam dowiedziałem się o wszystkim przez zupełny przypadek.
– Musimy natychmiast znaleźć tę kobietę! – wykrzyknął Niko. – Gdzie ona teraz jest?
– Znamy współrzędne statku, na którym się znajduje – powiedział Pax. – Za twoim pozwoleniem, chciałbym poprowadzić oddział operacyjny o czwartej rano. Dziewczyna znajdzie się w pałacu przed świtem.
Niko, wciąż w szoku, przyglądał się zdjęciu młodej kobiety. W luźnych czarnych ubraniach wyglądała zupełnie przeciętnie, żeby nie powiedzieć pospolicie. W normalnych warunkach ledwo by ją zauważył. Ale sytuacja była daleka od normalności. Jakimś cudem, co było kompletnie niedorzeczne, ta kobieta mogła być matką jego nienarodzonego dziecka.
– Jadę z wami – oznajmił swojemu kapitanowi.
– Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość – powiedział, pochylając głowę.
Patrząc na twarz młodej kobiety na zdjęciu, Niko nie mógł pojąć, jak to się stało, że została wplątana w dworską intrygę epickich rozmiarów. Czy miała coś na sumieniu, czy była tylko ofiarą?
Istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Maya Flynn poprawiła chustę przytrzymującą włosy i westchnęła zrezygnowana, mierząc się z kolejną złośliwością losu. Ekspres do kawy pokazywał swoje humory za każdym razem, kiedy ktokolwiek inny niż Maya próbował go obsłużyć. Ubiegłej nocy ktoś ewidentnie spróbował i oczywiście zostawił cały pozostały bajzel Mai do posprzątania. Nic nowego, jednak tym razem zapach starej kawy przyprawił ją o mdłości. Pomimo tego szkoda jej było, że nie może się napić. Przydałby jej się zastrzyk kofeiny. Znowu spała za mało. Zbyt duża liczba gości i tempo pracy nakładały na nią ogromną presję. A końca nie było widać. Powinna być do tego przyzwyczajona, ale ostatnio jej poziom tolerancji zmęczenia niepokojąco zmalał.
Ignorując skąpstwo ojca, które zabraniało załodze konsumowania produktów przeznaczonych dla paskudnie bogatych i zawsze niemiłych gości, Maya nalała sobie małą szklaneczkę soku ananasowego. Następnie wyjęła z kieszeni nożyk do strugania i mały kawałek drewna, w którym pieczołowicie rzeźbiła w wolnych chwilach. Potrzebowała chwili uważności i skupienia, zanim zajmie się porozlewaną wszędzie kawą. Nie zdążyła nawet wykonać pierwszego nacięcia, kiedy usłyszała stłumione łupnięcie na górnym pokładzie. Zaniepokojona, zaczęła nasłuchiwać. Goście mieli jeszcze kilka godzin snu, więc to pewnie jej ojciec, kapitan tego „luksusowego” statku. Chociaż raczej nie zdarzało się, żeby tak wcześnie był na nogach. Wstrzymując oddech wytężała słuch, ale dźwięk już się nie powtórzył. Uspokojona wróciła do strugania. To była jej ulubiona pora dnia. Te chwile tuż przed świtem, kiedy budzące się słońce powoli rozjaśniało nocne niebo. Nie miało znaczenia, że ten cud natury mogła podziwiać tylko przez bulaj pod pokładem. To był jej czas na spokój i zawsze wtedy czuła okruch optymizmu, że może dziś jest ten dzień, kiedy coś się zmieni.
W rzeczywistości czekały ją godziny przygotowywania jedzenia dla gości i załogi. Rzadko schodziła na ląd. Ten statek był jej domem i mimo że chciała uciec, jeszcze nie było to możliwe. Nie miałaby dokąd pójść. Brak pieniędzy i formalnych kwalifikacji znacząco utrudniłyby zdobycie jakiejkolwiek pracy. Nie mogła przecież liczyć, że jej despotyczny ojciec napisze jej referencje. Ale Maya nie miała wyjścia. Musiała znaleźć rozwiązanie swojej sytuacji zarówno ze względu na własną niezależność, jak i zdrowie. Kiedy ostatnio była na lądzie, poszła do lekarza, ale ojciec zadzwonił w trakcie wizyty i kazał jej wracać. Nie miała więc szansy zobaczyć wyników swoich badań.
I znowu ten dźwięk. Tak stłumiony, że ledwo słyszalny. Ale Maya wyczuła, że coś jest nie tak. Gwałtownie odwróciła się w stronę drzwi, strącając przy tym szklankę z sokiem. Spodziewała się zobaczyć jakiegoś mocno wstawionego gościa szukającego jedzenia.
Ale to nie gościa zobaczyła.
Przez ułamek sekundy tylko gapiła się na niego, nie zważając na szkło i rozbryzgi soku u swoich stóp. Mężczyzna był wysoki i szczupły, cały ubrany na czarno. Nawet część twarzy widoczna w kominiarce wysmarowana był czymś czarnym. Przerażenie ścisnęło Mayę za gardło. Czyżby miała przed sobą najemnika? Jednak kiedy na nią spojrzał ciepłymi, brązowymi oczami poczuła, że przeszywa ją dreszcz czegoś innego niż strach.
Nie była w stanie się odezwać, ale przypomniała sobie, co trzymała w dłoni. Podniosła nożyk, zaskoczona, że nie zadrżała jej ręka.
– Nie bój się – powiedział miękko mężczyzna, podnosząc ręce w geście poddania. – Wszystko będzie dobrze.
Jednak nie wyglądało to dobrze. Patrzyła na niego zdumiona tym, że wydawał się niepewny, nawet… zmartwiony? Podniosła nożyk wyżej. Pomyślała, że uda jej się uciec do swojej kajuty. Tam zarygluje drzwi. Niech sobie wezmą, co chcą. Przez moment, ten pomysł wydawał jej się realny. Mężczyzna, pomimo ewidentnej siły i swojego rozmiaru, nie zbliżył się do niej na krok i zachowywał się niezwykle ostrożnie.
Zrobiła krok do tyłu, podczas gdy on tylko na nią patrzył. Chciała cofnąć się szybciej, ale nie wzięła pod uwagę rozlanego soku. Poślizgnęła się na nim i lecąc do przodu, boleśnie uderzyła nadgarstkiem o blat. Nożyk upadł na podłogę, ale ona… nie. Nie upadła, ponieważ mężczyzna znalazł się tuż obok niej ze zwierzęcą szybkością i powstrzymał upadek.
– Spokojnie, mam cię – zapewnił, podnosząc ją i przyciągając bliżej.
Maya instynktownie oparła się o niego. Dzięki Bogu, że nie upadła. Jego ręce przesunęły się po jej plecach, sprawdzając, czy nic jej się nie stało. Ten dotyk był dziwnie uspokajający. Intruz pachniał morzem i przyprawami. Maya zamknęła oczy i starała się nie oddychać, kiedy przyciągnął ją jeszcze bliżej. Niepokoiła ją własna reakcja na niego. Od bardzo dawna nie była w tak bliskim kontakcie fizycznym z drugim człowiekiem i trochę ją to przerażało. Ledwo zauważyła, że mężczyzna rozmawia z kimś za jej plecami. To znaczy, że statek został zapewne przejęty. Prawdopodobnie chodziło o pieniądze i kosztowności pasażerów. Takie, niestety, są minusy przebywania na morzu. Jej ojciec miał broń i nie wahał się jej używać, ale skoro tym ludziom udało się wejść na pokład bez wszczynania alarmu, musieli być świetnie wyszkoleni.
Panika w końcu odpaliła adrenalinę w żyłach Mai. Udało jej się trochę odsunąć od mężczyzny i spojrzeć mu w twarz. Już miała krzyknąć, kiedy zakrył jej usta dłonią. Kiedy to zrobił, ugryzła go. Mocno. Skrzywił się lekko, ale jej nie puścił. Znowu przyciągnął ją do siebie.
– Nie krzycz. Nie jestem tu, żeby cię skrzywdzić, Mayu – wyszeptał jej do ucha. – Chciałbym, żeby był inny sposób, ale nie ma. Zabieram cię ze sobą.
Była tak zaskoczona, że nawet nie spróbowała krzyczeć, kiedy zdjął dłoń z jej ust. W tej samej sekundzie ktoś z tyłu zakleił jej usta i zarzucił na głowę jakiś czarny materiał. Poczuła, że mężczyzna podnosi ją w ramionach, jakby nic nie ważyła. Zdziwiło ją, że niósł ją w ten sposób, a nie przerzucił przez ramię, jak to się zazwyczaj dzieje w takich sytuacjach. Poruszali się szybko i bezszelestnie, schodami na górę, na pokład, gdzie Maya poczuła wiatr i intensywny zapach soli morskiej, potem znowu w dół. Opuszczali statek. Szukając stabilizacji, Maya wczepiła się placami w bluzę porywacza i schowała twarz na jego piersi.
Po chwili zamieszania poczuła, że usiedli. Jedną ręką przytrzymywał ją przy sobie, drugą przerzucił jej nogi. Słyszała, jak uspokaja się rytm jego serca. Niewątpliwie panował nad sobą doskonale. Wbrew okolicznościom Maya poczuła się bezpieczna.
Z pewnością oszalała. Miała zaklejone usta, worek na głowie i siedziała na kolanach faceta, który ją porwał. Wygląda na to, że pobiła rekord świata, doświadczając syndromu sztokholmskiego w ciągu dwudziestu sekund. Tylko dlatego, że jej napastnik miał takie miłe, ciemne oczy, ładnie pachniał, był ciepły i silny i szeptał jej miękko do ucha. Zdawała sobie sprawę, że to, co czuje, jest zupełnie nie na miejscu.
Usłyszała plusk wody, rozgarnianej wiosłem. Nie miała wątpliwości, że jest tu więcej osób niż ich dwoje. Zadrżała ze strachu. Mężczyzna objął ją mocniej.
– Obiecuję, że nic ci się nie stanie, Mayu – powiedział.
Maya usłyszała w jego głosie szczery żal. Kim on był? Nie rozpoznawała jego głosu. Były członek załogi? Gość? Czego od niej chciał? Wszystko było perfekcyjnie zaplanowane i przeprowadzone. Tylko dlaczego? Większość osób na statku nawet nie wiedziała, że Maya istnieje.
Stan niewoli nie był jej zupełnie obcy. W końcu ojciec traktował ją trochę jak darmową siłę roboczą. Nie stanowił zagrożenia fizycznego, ale emocjonalne – jak najbardziej. Ten mężczyzna z kolei sprawiał, że zagrożenie zdecydowanie odczuwała cieleśnie. Jego silna budowa, wzrost i ten zapach morza zmieszany z przyprawami korzennymi. Znowu poczuła się oszołomiona. Skuliła się, starając zmniejszyć powierzchnię ciała, która go dotykała, ale w rezultacie została jeszcze mocniej przytulona.
Po jakimś czasie poczuła, że wstają. Nie była drobną kobietą. Miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, dlatego lekkość, z jaką jej porywacz poruszał się z nią w ramionach, była dla niej zaskakująca. Czuła się tak, jakby nic nie ważyła. Kiedy znowu usiadł, ciągle z nią w ramionach, usłyszała odpalanie silnika i wiedziała, że znaleźli się na dużo większej łodzi. Dziób motorówki rozpruwał fale. Tym razem mężczyzna nie odezwał się ani słowem.
Potem słyszała szepty, rozkazy, kroki. Trzasnęły drzwi do samochodu. Znowu się poruszali, cały ten czas w ciszy. Kiedy wysiedli z auta, ciepło słońca dotknęło jej ramion, ale zaraz weszli do jakiegoś budynku. Potem słyszała już tylko jego kroki. W końcu posadził ją na czymś miękkim. Poczuła się dziwnie opuszczona.
– Poczekaj tu, Mayu.
Jego kroki się oddaliły, trzasnęły drzwi. Ręce Mai nie były skrępowane, ale siedziała bez ruchu, nasłuchując, czy rzeczywiście jest zupełnie sama. Po chwili zdecydowała się zdjąć z głowy kaptur. Przez moment oślepiło ją jasne światło dnia. Ostrożnie odkleiła z ust taśmę i zamarła zszokowana. Nie znajdowała się w żadnej obskurnej piwnicy pełnej narzędzi tortur, jak się spodziewała. Siedziała na pluszowej sofie w najpiękniejszym pokoju, jaki widziała.
Drewniane drzwi do pokoju udekorowane były kunsztownymi płaskorzeźbami. Maya wiedziała, że zrobił je artysta. Meble były nowoczesne i wygodne, ale w rogach znajdowały się antyki, a ściany pełne były obrazów. Nie wyglądały na reprodukcje hotelowe. Raczej na eksponaty muzealne. Poczuła, że zaczyna się pocić. Zdecydowanie znalazła się w miejscu spoza swojej ligi. Zauważyła troje drzwi, ale wiedziała, że są albo zamknięte, albo strzeżone. Wstała więc i podeszła do okna.
Maya była przyzwyczajona do nieskazitelnego piękna Pacyfiku. To, co sprawiło, że otworzyła usta ze zdziwienia, to to, co zauważyła na lądzie. Przede wszystkim flaga Piri-nu, w samym środku wypielęgnowanych ogrodów poniżej. Wyspa zasiedlona przez ten bogaty naród znajdowała się na Oceanie Spokojnym, pomiędzy Hawajami i Markizami. Ojciec często pracował w pobliżu Piri-nu, ponieważ podobało mu się bogactwo mieszkańców wyspy. Jego źródłem było nie tylko rolnictwo czy turystyka, ale też fakt, że wyspa była zagłębiem technologii związanych z przestrzenią kosmiczną. Znajdował się tu jeden z największych teleskopów na świecie oraz infrastruktura i technologia pozwalająca na starty rakiet kosmicznych. To wszystko było magnesem na bogaczy i geniuszów.
Mai zachciało się śmiać. Cały jej strach się ulotnił. Komu przyszło do głowy porwać ją i przywieźć do pałacu króla playboya?

Maya usłyszała głosy za jednymi z drzwi i stanęła bliżej okna, żeby znaleźć się jak najdalej od osoby wchodzącej do pokoju. Jej puls przyspieszył, kiedy drzwi się otworzyły. Kogo zobaczy? Czy swojego muskularnego porywacza o intrygującym zapachu?
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, był pewny siebie, potężny i olśniewający. Był tak wysoki i silny jak porywacz. Ale miała przed sobą króla we własnej osobie. Nika Ture’a. Krew uderzyła jej do głowy. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Utonęła w jego ciepłych, kawowych oczach, które lśniły jak ocean o zachodzie słońca.
Maya nie miała smartfona, ale czasem oglądała wiadomości w starym telewizorze i widziała króla Piri-nu już wcześniej. Pamiętała jego kwadratową szczękę i wysokie, wyraziste kości policzkowe. Jednak twarzy porywacza nie widziała pod maską. Zaskoczył ją bieg jej myśli. Niko stał teraz przed nią, nonszalancko trzymając jedną rękę w kieszeni. Śnieżnobiała koszula podkreślała jego wyrzeźbiony, smukły tors.
– Mayu, jestem Niko, król Piri-nu – przedstawił się.
– Wiem – powiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Możesz mi mówić Niko.
Dlaczego miałaby go tak nazywać? Jaka była przyczyna tego, że powalał jej na taką poufałość?
Przeszedł przez pokój w jej kierunku, poruszając się z gracją drapieżnika i swobodą osoby, która wie, jak działa na zwykłych śmiertelników. Zwłaszcza kobiety.
– Przepraszam za tę niespodziewaną podróż. Słyszałem, że była nieprzyjemna.
On „słyszał’? Gapiła się na jego piękną, idealnie symetryczną twarz, nie mogąc wydusić słowa. Zauważyła, że tuż nad linią szczęki widniało zabrudzenie, jakby ciemniejsza smuga. Utwierdziła się w swoim podejrzeniu i westchnęła ze zdziwienia. Poczuła też jego zapach. Ten sam zapach! Cóż za arogancja! Jej mózg przyspieszył. To on ją niósł, przytulał i szeptał jej do ucha. W tym momencie Maya odzyskała okruch kontroli nad sobą.
– Nie całkiem udało ci się zmyć farbę z twarzy – powiedziała sarkastycznie.
Niko spojrzał na nią ostro i niedbale przetarł twarz dłonią, usuwając smugę farby. Maya spojrzała znacząco na jego rękę w kieszeni.
– Czyżbym przebiła ci skórę zębami? Czy masz tylko siniaka?
– Od początku wiedziałaś, że to ja, czy dopiero na to wpadłaś? – Niko uśmiechnął się szczerze rozbawiony. Wcale nie wstydził się tego, że go przyłapała.
Jego uśmiech oszołomił ją. Nie mogła wydusić słowa. Ewidentnie za mało przebywała w towarzystwie atrakcyjnych mężczyzn, skoro jej ciało postanowiło akurat przy tym stanąć w ogniu.
– Chyba jeszcze musisz poćwiczyć porywanie kobiet – warknęła na niego.
– Całkiem możliwe. – Znowu błysnął zębami w uśmiechu.
Z tym, że ten król nie musiał uciekać się do porywania kobiet. Same do niego przychodziły. Zwłaszcza od czasu, kiedy pięć lat wcześniej wstąpił na tron, po śmierci swojego dziadka. Korona ominęła pokolenie, ponieważ ojciec Nika zginął tragicznie, kiedy ten był nastolatkiem.
– Wybacz mi moje zachowanie, ale jestem zaskoczona, że skończyły ci się kobiety do łóżka i musisz uciekać się do porywania nieznajomych z ich domów w środku nocy.
– Wybaczę ci, co zechcesz, ale nie jesteś tu dlatego, że nie mam z kim spać. Jesteś tu z innego powodu.
Oczywiście. Maya poczuła, że wstyd rozgrzewa jej policzki czerwienią. Jak mogła pomyśleć, że porwał ją do łóżka? Pewnie chce, żeby została jego pokojówką i podawała jemu i jego aktualnej kochance śniadanie do łóżka.
Tylko dlaczego wszystko odbyło się w takim sekrecie, pod osłoną nocy? Przecież mógł zwyczajnie po nią posłać. Ale może rozegrał to w ten sposób, bo uznał, że wstyd ją pokazywać? Spojrzała na siebie i poczuła zażenowanie. Wyglądała okropnie. Było jej gorąco i czuła się nieświeżo. Miała na sobie workowate ubranie. Ani trochę nie przypominała pięknych kobiet, z jakimi pokazywał się Niko. I na pewno nie pasowała do elitarnego społeczeństwa Piri-nu.
Maya była nieślubnym dzieckiem kelnerki i hazardzisty. Jej matka odeszła, kiedy Maya miała cztery lata. Nie mogła dłużej znieść despotyzmu ojca Mai. Niestety odeszła z równie apodyktycznym człowiekiem, który nie życzył sobie plączącego się pod nogami dziecka innego mężczyzny. Pod jego wpływem matka zupełnie zerwała z nią kontakt. Maya raczej o niej nie myślała, ale teraz było jej przykro, że nie ma na świecie nikogo, kto mógłby jej pomóc. Ojciec zapewne będzie chciał uszczknąć coś dla siebie z całego tego ambarasu.
Cóż, nie pierwszy raz Maya będzie musiała sama o siebie zadbać.
– Dlaczego tu jestem? – zapytała.
Uśmiech opuścił usta Nika. Spojrzał na nią ponuro.
– Jesteś tu, ponieważ obawiam się, że jesteś ze mną w ciąży.
– Że co? – Maya patrzyła na niego niewzruszona.
– Sądzę, że jesteś w ciąży. Że nosisz moje dziecko.
Niko musiał być wariatem. Takim z papierami. Maya wybuchnęła śmiechem, który w ciągu ułamka sekundy zaczął brzmieć histerycznie.

Maya Flynn zostaje porwana przez króla Nika, ojca jej dziecka. Niko zabiera ją do swojego pałacu i oświadcza się. Chce być ojcem i zapewnić córce należne jej dziedzictwo. Maya jednak – dziewczyna bez arystokratycznego pochodzenia i majątku – nie wyobraża sobie życia w królewskiej rodzinie. Ani małżeństwa bez miłości. Mówi „nie”, lecz coraz trudniej jej zachować dystans do przystojnego króla, w którego oczach płonie coraz większy ogień…

Romantyczny weekend

Katherine Garbera

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1305

ISBN: 9788329113151

Premiera: 10-10-2024

Fragment książki

Conrad Gilbert w niczym nie przypominał bestii. Podwinięte rękawy białej kurty odsłaniały umięśnione przedramiona pokryte tatuażem, który wyglądał jak cierniste pnącza. Ręce wykonywały szybkie precyzyjne ruchy. Kiedy podniósł wzrok, by spojrzeć widzom w oczy, Indy Belmont poczuła ciarki na całym ciele. Dawno nie była na randce i dawno nie uprawiała seksu. Teraz w dodatku nie słyszała ani jednego słowa, które wypływało z tych idealnie skrojonych ust.
Chciała je całować. Chciała być w objęciach mężczyzny, który swoim niskim zmysłowym głosem mruczałby: Indy, Indy…
– Jak myślisz? – Lilith Montgomery, szefowa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Main Street, wcisnęła pauzę, zostawiając na ekranie twarz Conrada.
– Co, co? – spytała Indy półprzytomna. Jej program „Hometown, Home Again” zdobywał coraz większą popularność i producenci nalegali, by kolejne miasteczko wzięła na tapetę i spróbowała je zrewitalizować. – Przepraszam. Zapatrzyłam się.
– Tak, trudno od niego oderwać wzrok – przyznał Jeff Hamilton, radny miejski. – To co, zdołasz go przekonać, żeby przyjechał i zdjął z nas klątwę?
Indy skinęła z uśmiechem głową. Pracowała z Conradem dla jednej stacji, toteż namówienie go, aby odwiedził Gilbert Corners, nie powinno nastręczać trudności.
– Na pewno – odparła. – O co chodzi z tą klątwą?
– To smutna historia. Tydzień po zamknięciu fabryki przez Gilbert International trójka spadkobierców starego Gilberta uczestniczyła w koszmarnym wypadku samochodowym.
– Dwoje walczyło o życie. Od tego dnia miasto zaczęło wymierać.
– Kiedy był ten wypadek? – spytała Indy, nie bardzo wierząc w klątwę.
– Dziesięć lat temu.
Akurat wtedy na skutek inflacji i spowolnienia gospodarczego wielu firmom w małych miastach, z których młodzież wyjeżdżała na studia, a potem nie wracała, niełatwo było utrzymać się na powierzchni. Indy podejrzewała, że to jest przyczyną pozamykanych sklepów, a nie klątwa. Ale klątwa to dobry temat dla telewizji.
– Kawał czasu. Uważacie, że konkurs kulinarny pomoże miasteczku?
Ona sama przeprowadziła się do Gilbert Corners półtora roku temu, kiedy kupiła upadającą księgarnię i wymagający remontu wiktoriański dom przy rynku. Po studiach rozpoczęła działalność jako youtuberka z niewielkim gronem obserwujących; opowiadała o remoncie domu w Lansdowne, który dostała w spadku. Kiedy dwa lata temu ludzie z kanału Home Living zaproponowali jej współpracę, miała już ogromną rzeszę fanów. Remont domu zakończyła i potrzebowała nowego projektu, zwłaszcza że mężczyzna, w którym od zawsze się podkochiwała, ożenił się z inną.
Rewitalizacja Main Street, złamanie klątwy i uporanie się z własną przeszłością to spore wyzwanie, którego jednak chciała się podjąć.
Miasteczko Gilbert Corners znajdowało się blisko Bostonu; mogło być prężnie rozwijającą się suburbią…
– Od czegoś trzeba zacząć. – Lilith wzruszyła ramionami. – Dasz radę?
– Na sto procent. – Indy nie miała wątpliwości.
Opuściła ratusz i skierowała się w stronę parku, w którym chwasty zajęły miejsce kwiatów. Minęła pokryty bazgrołami pomnik czterech ojców założycieli i po chwili była w swojej księgarni, Indy’s Treasures. W gabinecie na zapleczu usiadła przy komputerze.
Conrad Gilbert, sławny szef kuchni zwany Bestią, miał ciemne kręcone włosy, gęste brwi i oczy w kolorze nieba. Długa blizna przecinała jego lewy policzek. Na zdjęciu stał w kucharskiej bluzie, ze skrzyżowanymi na piersi rękami i widocznym na szyi tatuażem.
Kto rzuci Bestii wyzwanie? – głosił napis pod zdjęciem. Indy czytała dalej: Conrad przyjmował wyzwania kulinarne z całych Stanów, przyjeżdżał do miasta, nagrywał „pojedynek”, następnie puszczał go w swoim programie. Chętni mieli wypełnić formularz i zaproponować lokalną potrawę.
– Super!
– Podobno zgodziłaś się ściągnąć Bestię?
Podniósłszy głowę, Indy ujrzała swoją przyjaciółkę i dawną współlokatorkę, Nolę Weston. Nola, stolarz samouk, dołączyła do zespołu Indy, kiedy ta zaczynała przygodę z YouTube’em.
– Owszem. W ratuszu uważają, że jego wizyta pomoże miastu.
– Nie wolałaś Dasha? On stale przyjeżdża do ośrodka opiekuńczego, w którym leży jego siostra.
– Conrad ma własny program „The Beast’s Lair”, miasto zyska rozgłos. Zresztą Lilith uznała, że z Dashem trudniej by mi poszło.
– Trudniej niż z Bestią? W telewizji podkręcają jego „zły” charakter, ale facet jest piekielnie arogancki i z nikim się nie liczy. Nie wiem, czy zechce ci pomóc.
– Myślę, że zechce.
W „The Beast’s Lair” kucharz amator stawał do walki z Bestią. Jeśli wygrywał, dostawał trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Taka suma bardzo przydałaby się Gilbert Corners. Indy wypełniła formularz, proponując tradycyjną południową potrawę jednogarnkową – Low Country Boil – którą robiła według przepisu babki. Kilka razy częstowała nią swoją ekipę i wszyscy piali z zachwytu.
Dwa dni później nadeszła odpowiedź: zgłoszenie zostało przyjęte. Indy usiadła w skórzanym fotelu należącym niegdyś do jej dziadka i zaczęła snuć plany, na co przeznaczy wygraną. Należy oczyścić park, pozbyć się graffiti z pomnika… Była podniecona! Nie, wcale nie perspektywą spotkania z Bestią.

– Nie. – Conrad Gilbert nie lubił się powtarzać. Odstawił butelkę oliwy czosnkowej i obróciwszy się, popatrzył na producentkę swojego programu kulinarnego, Ophelię Burnetti.
– Już napisałam, że przyjedziesz.
– To napisz jeszcze raz, że się pomyliłaś. – Ponownie skupił się na pracy. Psiakrew, zwolni tę asystentkę! Nienawidził, jak mu przeszkadzano, gdy w kuchni eksperymentalnej opracowywał nowe receptury.
– Nie wygłupiaj się, Con. Gilbert Corners jest blisko, a my musimy zapełnić dziurę po filmie, który nakręciliśmy na Kentucky Derby, a którego nie możemy udostępnić.
– Możemy.
– Zawodnik przeżył załamanie nerwowe. Rzucił w ciebie butelką burbona. Gdybyśmy to puścili, facet byłby skończony. A do Gilbert Corners możemy jechać już za trzy tygodnie.
Conrad wyprostował swoją prawie dwumetrową sylwetkę i utkwił spojrzenie w producentce. Cholera jasna! Przysiągł sobie, że więcej nie pokaże się w GC, chyba że z wizytą u Rory. Nie znosił tego miejsca.
– Jeśli się zgodzę, to przyjadę tuż przed konkursem i wyjadę, jak tylko skończymy nagrywać.
– W porządku. Potrzebuję czterdzieści minut materiału.
Obiecując, że prześle szczegóły jego asystentce, Ophelia ruszyła do drzwi. Conrad wyszedł z nią do części biurowej, gdzie asystentka siedziała wpatrzona w telefon.
– Mnie przyślij – rzekł, po czym zwrócił się do asystentki. – A ciebie zwalniam.
Wrócił do kuchni, lecz nie mógł się skupić na daniu, które tworzył. Myślał o Gilbert Corners, miejscu nazwanym tak na cześć jego rodziny, z którym jednak nie łączyły go żadne miłe wspomnienia. Dziadek był apodyktycznym człowiekiem, który opiekował się Conradem oraz jego kuzynem i kuzynką, odkąd ich rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Conrad miał wtedy dziesięć lat.
W Gilbert Manor nigdy nie czuł się jak u siebie. Tęsknił za domem, w którym mieszkał z rodzicami. Ojciec z mamą go kochali; był ich małym księciem. Po ich śmierci dziadek zmierzył wzrokiem troje wnucząt i od razu wysłał je do szkół z internatem – Rory do jednej, a jego z Dashem, który był dla niego jak brat, do drugiej.
Wyciągnął z kieszeni telefon i zadzwonił do Dasha.
– Gilbert, słucham.
– Tu też Gilbert.
– Jak leci, Con?
– Muszę jechać do GC.
– Musisz? Myślałem, że nikt ci nic nie może kazać.
– Też tak myślałem. Ale Ophelia się mnie nie boi, a musimy nagrać odcinek, bo zrobiła nam się luka. Powiedz, co komu strzeliło do głowy, żeby mnie zaprosić?
– Nie wiem. Wszyscy tam uważają, że przynosimy pecha.
– No właśnie. Masz ochotę mi towarzyszyć?
– Żartujesz? Raz w tygodniu bywam tam w ośrodku opiekuńczym. Wystarczy.
– Co u Rory? – spytał Conrad, pocierając twarz. Blizna była pamiątką, z którą nauczył się żyć. Tamtej nocy wiele stracił, ale zdawał sobie sprawę, że był szczęściarzem w porównaniu z Rory i Dashem.
Dziadek chciał, by chirurg plastyczny usunął mu bliznę, lecz Conrad się nie zgodził, bo się jej nie wstydził.
– Bez zmian. Jej lekarz przechodzi ma emeryturę. Przy najbliższej okazji muszę pogadać z nowym. To kiedy się tam wybierasz?
– Przyślę ci wiadomość, jak będę wiedział.
Rozłączyli się. Conrad ponownie stanął przy stole. Na myśl o powrocie do Gilbert Corners miał ochotę coś roztrzaskać. Nieważne, że dziadek nie żył od ośmiu lat; GC zawsze będzie mu się kojarzyło z apodyktycznym starcem.
Ophelia przysłała nazwisko osoby, która rzuciła mu wyzwanie: Rosalinda Belmont. Sprawdził ją w sieci: okazało się, że od niedawna mieszka w GC i ma własny program telewizyjny „Hometown, Home Again” w tej samej stacji co on.
Włączył krótki filmik zapowiadający odcinek w Gilbert Corners. Rosalinda miała ciemne włosy, twarz w kształcie serca oraz okulary. Zdjęcie przedstawiało ją, jak wchodzi do księgarni Indy’s Treasures na Main Street. Niżej widniał napis: Każda książka to przygoda.
Nigdy nie przystępował do konkursu nieprzygotowany, dlatego przesłał informacje do prywatnego detektywa. Patrząc w duże brązowe oczy dziewczyny poczuł ciekawość, a może podniecenie; nie umiał tego określić. Chciałby wiedzieć, co ona knuje.

– Ktoś wczoraj o ciebie wypytywał – powiedziała Nola, kiedy Indy wstąpiła do Java Juice.
– Może jakiś bajecznie bogaty król z królową przypomnieli sobie, gdzie mnie zostawili. – Indy podała przyjaciółce termiczny kubek na kawę. Nie przejęła się wiadomością; nie miała nic do ukrycia.
– Twoi cudowni rodzice byliby zdruzgotani, gdyby cię słyszeli.
– Co ty! Obiecałam im, że jak zostanę odnaleziona, to podzielę się z nimi moją fortuną.
Poranny szczyt minął, przy stolikach siedzieli stali bywalcy: Simone, która pracowała nad doktoratem; Pete, który planował kolejne gry dla grupy; oraz młode mamy, które rozmawiały, podczas gdy dzieci bawiły się w kąciku.
Nola nalała przyjaciółce kawę z odtłuszczonym mlekiem.
– Mogę powiesić ogłoszenie z prośbą o pomoc przy wyrywaniu chwastów? Trzeba doprowadzić park do lepszego stanu. Wiem, że ratusz powinien się tym zająć, ale…
– Na razie zajmuje się naprawą dróg.
Obejrzawszy się, Indy zobaczyła Jeffa Hamiltona.
– No wiem, ale chciałabym, żeby miasto było zadbane.
– Park figuruje na ratuszowej liście. O, mam pomysł. Moja żona June jest właścicielką szkółki roślin. Poproszę ją, żeby przywiozła kwiaty. Znalazłaś już sponsora?
– Jeszcze nie. Ale w maju przyjeżdża Conrad Gilbert. Kiedy z nim wygram, dostaniemy całkiem ładną sumkę.
– Jestem pod wrażeniem. Jak zdołałaś go namówić?
– Zgłosiłam się do jego programu na pojedynek kulinarny.
Chciała wszystkim pokazać urodę Gilbert Corners. Uwielbiała tutejszą architekturę, piękne wiktoriańskie domy na Main Street. Miasto miało ogromny potencjał.
Omówiła z Nolą i Jeffem, który sklep warto wyremontować jako następny, zapisała w notesie kilka uwag, po czym z kubkiem kawy przeszła do swojej księgarni. Kochała zapach książek i rozmowy z klientami o ich ulubionych tytułach. Z kilkoma klientami poruszyła temat Conrada Gilberta. Wszyscy twierdzili, że przed wypadkiem był niesamowicie przystojny i piekielnie arogancki. Jedna osoba powiedziała, że zachowywał się tak, jakby nie cierpiał Gilbert Corners. Ciekawe.
Czas konkursu nadszedł niespodziewanie szybko. Pierwszego maja Indy spakowała potrzebne składniki i brukowaną drogą, która prowadziła przez kamienny most łączący brzegi rzeki, ruszyła do Gilbert Manor.
Na miejscu skierowano ją do rozstawionego w ogrodzie namiotu. Denerwowała się; czuła, że ktoś ją obserwuje. Na tle słońca zobaczyła postać mężczyzny ubranego w skórzaną kurtkę. Kiedy skierował się w jej stronę, wstrzymała oddech. Rozpoznała Bestię.
– Dzień dobry, panie Gilbert. Miło mi pana poznać.
– Dzień dobry, Rosalindo.
Skrzywiła się w duchu, słysząc swoje imię.
– Nikt tak do mnie nie mówi. – Uśmiechnęła się. – Jestem Indy Belmont. Dlaczego mi się pan tak przygląda?
– Dlaczego zgłosiłaś się do mojego programu?
– Bo… – zawahała się, po czym zrezygnowała z formy „pan” – mieszkańcy Gilbert Corners wierzą, że na mieście ciąży klątwa związana z twoją rodziną. Z powodu tej klątwy miasto się nie rozwija, niemal zamiera. Prowadzę program…
– Wiem.
– Oglądasz go? – Już się nie denerwowała.
Na żywo Conrad Gilbert był przystojniejszy niż w telewizji czy na zdjęciach i wyższy, niż się spodziewała – sama miała metr sześćdziesiąt pięć i sięgała mu zaledwie do ramienia – a blizna na policzku jedynie dodawała mu seksapilu. Emanował siłą. Sprawiał wrażenie człowieka, który wie, czego chce i to bierze, nie oglądając się na nikogo. Nie żeby ktoś śmiał się mu sprzeciwić.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że ciarki chodziły jej po skórze. Dawno nikt się jej tak nie przyglądał. Poprawiła okulary i rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Może zanim zaczniemy kręcić, napijemy się kawy i…
– Nie – warknął, nie odrywając od niej wzroku. – Co wiesz o klątwie?
– Zawsze jesteś takim ponurym dupkiem?
– Dupkiem? Raczej człowiekiem skupionym na zadaniu.
– To twoja subiektywna ocena. – Po tych słowach okręciła się na pięcie i odeszła.

Indy chce zrewitalizować zapuszczone Gilbert Corners. Aby zyskać rozgłos, proponuje pojedynek kulinarny pochodzącemu stąd szefowi kuchni i celebrycie, Conradowi Gilbertowi. Przyjmuje on wyzwania z całych Stanów i w swym programie telewizyjnym wygrywa wszystkie rywalizacje. Conrad nie chce wracać do rodzinnego miasta, ale zmienia decyzję, gdy widzi Indy w jej filmiku na YouTubie. Zaintrygowała go, wzbudziła w nim ciekawość. Zgadza się na konkurs, ale pod warunkiem, że jeśli wygra, Indy spędzi z nim romantyczny weekend...

Serce ma inne plany, Upojny miesiąc w Rzymie

Lorraine Hall, Melanie Milburne

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1268

ISBN: 9788383428215

Premiera: 03-10-2024

Fragment książki

Serce ma inne plany – Lorraine Hall

Al podejrzewała, że kiedyś miała prawdziwe imię i nazwisko, ale w sumie nie była tego pewna. I nigdy nie będzie. Jej wspomnienia były zatarte. Pamiętała tylko małą dziewczynkę, na którą wołano Alexandra i która uczyła się od obcych, jak przetrwać na ulicy. Niektórzy byli mili, inni okrutni, inni znów obojętni, ale najważniejsze było, żeby przetrwać. Nie pamiętała nic więcej. Rozmawiając z innymi, też samodzielnie walczącymi o przetrwanie, o ich przeszłości, doszła do wniosku, że pewnie jej rodzice także nie żyją albo jest im zupełnie obojętna. Zresztą to było bez znaczenia. Nie było ich ani nikogo, kto chciałby się nią opiekować, więc musiała liczyć tylko na siebie.
Dość szybko zorientowała się, że jednym z najprostszych i najlepszych sposobów przetrwania na niebezpiecznych ulicach Aten było udawać chłopca. Tak było bezpieczniej. Dlatego nawet teraz, gdy miała już dwadzieścia cztery lata, nie zrezygnowała z tej roli. Miała szczęście, bo szczupła, drobna sylwetka bardziej wskazywała na nastolatka niż na dorosłą kobietę, szczególnie, gdy umiała ukryć to pod ubraniem. Nosiła więc szerokie spodnie, które maskowały kształt kobiecych bioder. A na koszulę zakładała zawsze za duży płaszcz, który sprawiał, że wydawała się szersza w ramionach. Wtedy nikt nie zwracał na nią uwagi.
Oparta o ścianę budynku przy jednej z głównych ulic Aten wpatrywała się w tłum. Miała zaplanowane spotkanie z klientem i wybrała to pełne ludzi, tętniące życiem miejsce na wypadek, gdyby musiała szybko zapewnić sobie bezpieczną drogę wyjścia z sytuacji, która mogła się skomplikować. Niektórzy potrafili być bardzo natrętni.
Al zwykle nie brała pracy od ludzi, którzy nie byli poleceni albo porządnie sprawdzeni. Starała się być zawsze bardzo ostrożna, jeśli chodziło o to, z kim się spotykała. Zawsze upewniała się, że wie wszystko o kliencie, zanim zaczęła z nim rozmawiać. Ale akurat tego popołudnia nie miała pojęcia, z kim się spotka. Wiedziała tylko tyle, że oferowana zapłata była tak duża, że nie mogła się oprzeć. Może będzie mogła wreszcie zrezygnować z tego szpiegowskiego zajęcia? Początkowo było to nawet ekscytujące. Zdać sobie sprawę, że skoro nikt nie zwracał uwagi na małego żebraka na ulicy, mogła usłyszeć i zobaczyć coś, co było cenne dla innych. Na tyle, że byli gotowi za to zapłacić.
Ale nie wszystkie sytuacje były proste. Dużo ryzykowała, gdy była świadkiem czegoś, czego nie powinna widzieć, albo gdy dostawała zlecenie od kogoś nieznanego. Wtedy mogło się stać wyjątkowo niebezpieczne. I tak właśnie mogło być dziś. Możliwe, że całe to spotkanie było pułapką. W jednej chwili sprawy mogły przybrać nieoczekiwany obrót. Ktoś mógłby chcieć pozbyć się biednego chłopaka, który węszył na ulicach. Nikt nie wiedział, że Al to w rzeczywistości kobieta. Tylko dla bezpieczeństwa udawała kogoś, kim nie była.
Była już zmęczona takim życiem. Od kiedy pamiętała, musiała walczyć o przetrwanie. Ciągłe tajemnice, kłamstwa, niebezpieczeństwo i niekończące się napięcie. Wciąż musiała być czujna jak dzikie zwierzątko. Rozpaczliwie tęskniła za normalnością, za odrobiną szczęścia, a przede wszystkim za poczuciem bezpieczeństwa. Wiedziała, że pieniądze, które jej zaoferowano za nowe zadanie, mogą jej pomóc to osiągnąć. Była więc gotowa nagiąć niektóre swoje zasady, zaryzykować i spotkać się z tajemniczym mężczyzną. Nic o nim nie wiedziała, a pośrednik, małomówny i ponury, kazał jej po prostu czekać przy starym posągu Aresa, więc o umówionej porze czekała. Uważnie obserwowała przechodzących obok ludzi. Niektóre kobiety, zerkając w jej stronę, nerwowo ściskały torebki, zwłaszcza że Al robiła swoją najbardziej ponurą minę. Wiedziała, jak skutecznie zniechęca to do wszelkiego kontaktu. Większość jednak widziała w niej jedynie niepozornego małego żebraka. Turyści omijali ją wzrokiem skupieni na podziwianiu zabytków albo pochłanianiu kolejnych porcji lodów.
Al nie widziała sensu w tym, by wpatrywać się w ruiny – ślady dawno minionego życia. Ona od przeszłości wolała teraźniejszość, od marmurowych pomników wolała zwykłych ludzi. Lubiła przysłuchiwać się, w jakich językach mówią, czy są zadowoleni, czy zmartwieni. Była ich ciekawa, choć skrzętnie to ukrywała.
Zaczęła nerwowo spacerować w tę i z powrotem, bo ustalony czas minął, a tajemniczy zleceniodawca wciąż się nie pojawiał. Marszcząc brwi, rozejrzała się wokoło i właśnie wtedy dostrzegła wysokiego mężczyznę w jasnym garniturze. Na tle innych wyglądał jak Archanioł Gabriel – surowy strażnik prawości. Ludzie schodzili mu z drogi, a kobiety patrzyły na niego z zainteresowaniem i zachwytem. Nie prosił się o uwagę. Tacy jak on o nic nigdy nie prosili. Był naprawdę… oszałamiający. Właśnie to słowo przyszło jej do głowy. Muskularny i postawny jak starożytny gladiator, z piękną twarzą, niczym wyrzeźbioną przez renesansowego artystę, ciemną karnacją i bystrym spojrzeniem, w którym czaiła się groźba.
Al starała się zachować spokój, ale z każdym jego krokiem odczuwała coraz większy strach. Podszedł bliżej, niemal zupełnie przesłaniając promienie słońca, które padały jej na twarz. A więc to on jest tym tajemniczym zleceniodawcą! Wiedziała, kim jest. Nie było osoby w Atenach, która by nie wiedziała. Lysjasz Balaskas. Milioner, który do wszystkiego doszedł sam. Opowiadano, że wychowywał się na ulicy, ale dzięki determinacji, inteligencji i szczęściu zdołał wspiąć się na sam szczyt. Jedni mówili, że to czarujący i bardzo pracowity człowiek, inni zaś, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. Al wiedziała, że sukces zależy od wielu czynników. Gdyby ona dostała szansę, żeby wyrwać się z tej dramatycznej sytuacji… Niestety, mogła tylko o tym pomarzyć.
Spojrzenie mężczyzny przesunęło się po niej. Al pragnęła jeszcze bardziej się przygarbić, niemal zniknąć pod swoimi zbyt luźnymi ubraniami. Coś dziwnego i niepożądanego stało się z jej ciałem, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. Chciała uciec, jak nakazywał jej instynkt samozachowawczy, ale nie potrafiła ruszyć się z miejsca przyszpilona wzrokiem nieznajomego.
– Przypuszczam, że to ty jesteś Al? – spytał mężczyzna dziwnie rozbawionym głosem.
Dziewczyna nie rozumiała, co w tej sytuacji jest zabawnego. Miała wrażenie, że dobrowolnie składa swoje życie w jego ręce. Dała sobie sekundę na złapanie oddechu. Czuła się uwięziona przez jego oczy w kolorze morskiej skały ze złotymi błyskami odbijającego się słońca. Starała się mówić niskim, swobodnym głosem, ale pod wpływem emocji nie wyszło, jak chciała.
– Tak, jestem Al – odparła, słysząc swój własny wysoki ton.
– Doskonale. – Usta mężczyzny rozchyliły się w uśmiechu.

Lysjasz Balaskas zdziwił się na widok tego drobnego chłopaczka. Słyszał o nim wiele dobrego, podobno potrafił zdobyć cenne informacje, ale wyglądał naprawdę niepozornie. Może właśnie dlatego był taki skuteczny? Lysjaszowi właśnie o to chodziło. Długo czekał na sprawiedliwość. Tylko zemsta mogła przynieść mu spokój.
– Może się przejdziemy? – zaproponował. Widział, że chłopak jest jakiś nieswój. Czy to możliwe, by takie chuchro potrafiło mu pomóc? Zaczynał wątpić.
– Ma pan dla mnie zlecenie, czy tak?
Lysjasz zwrócił uwagę, że Al taksuje wzrokiem ludzi, nieustannie zachowując czujność. Znał to spojrzenie i znał ten stan.
– Tak. Chciałbym, żebyś zdobył dla mnie pewną informację. Jest taka stara plotka… To dotyczy królestwa Kalyvy.
Chłopak wzruszył obojętnie ramionami.
– Nie słyszałem o takim królestwie.
– Znajduje się na jednej z małych wysp, które utrzymały niepodległość od Grecji. Władzę sprawuje tam król. – Lysjasz zamierzał zniszczyć go od dawna, choćby gołymi rękami. To jednak nie było takie proste, więc musiał sięgnąć po inne sposoby. Żeby się zemścić, zdecydował się na podstęp. Musiał zrobić wszystko, żeby ukarać króla Djamandisa.
– I czego chcesz od tego króla?
– To nie twój problem. Ty masz dowiedzieć się wszystkiego na temat morderstwa księżniczki Zandry Agonas dwadzieścia lat temu.
– Mam zdobyć informacje o jakiejś starej sprawie, która rozegrała się na wyspie, o której nic nie wiem? – zapytała Al podejrzliwie. Spojrzała w oczy mężczyźnie, ale speszona szybko spuściła wzrok. – Trochę to naciągane – burknęła.
– Dwadzieścia lat temu cała rodzina królewska została zamordowana w krwawym zamachu. Przeżył tylko młody następca tronu, który jest obecnie panującym królem. Plotka głosi, że nie odnaleziono ciała jego siostry, księżniczki Zandry, a to pozwala mieć nadzieję, że przeżyła zamach. Muszę dowiedzieć się prawdy, którą może znać tylko król. Będziesz musiał w jakiś sposób znaleźć się w jego otoczeniu. Pokryję wszelkie koszty i oczywiście hojnie cię wynagrodzę. Zgodnie z umową.
Patrzył na niego badawczo, ale chłopak wciąż unikał jego wzroku. Lysjasz zwrócił uwagę na jego delikatne, zupełnie niemęskie usta i cerę. Coś było nie tak, ale nie rozumiał, co. W każdym razie wierzył w tego chłopaka. Swego czasu był taki sam jak on. Choć teraz sytuacja się zmieniła. Miał pieniądze i możliwości, żeby zemścić się na królu Djamandisie. Bez względu na to, co odkryje Al, Lysjasz się nie podda. To przez Djamandisa zginęli jego rodzice, to dlatego musiał się tułać po zaułkach Aten, to dlatego po wygnaniu z królestwa nie miał dzieciństwa. Król zapłaci za to. Zapłaci za wszystko.
– Udasz się na Kalyvę z jednym z moich ludzi jeszcze dziś wieczorem. Jak będziesz na miejscu, przez kilka dni powęszysz. Będziesz się kontaktować z Mychalisem, który mi podlega. Nikt nie może się dowiedzieć o naszej znajomości. Zaufaj mi, gdyby ktoś się dowiedział, że pracujesz dla mnie, i ty miałbyś kłopoty, i ja.
Chłopak zacisnął usta, ale nie zwolnił kroku. Rozglądał się ukradkiem. Lysjasz wyczuwał jego nerwowość. Czyżby bał się, że ktoś ich śledzi?
– Podróż będzie kosztowała dodatkowo – rzuciła Al.
– Czy moja oferta nie była dość hojna? – spytał Lysjasz tonem przyzwyczajonym do negocjacji.
– To nie hojność, tylko wynagrodzenie za pracę. Poza tym wiem, że pana stać – odparła Al hardym głosem. Nauczyła się, że musi być twarda i zdecydowanie negocjować stawki. Od tego zależało jej przetrwanie.
– Nie wierz we wszystko, co się o mnie mówi.
– Chyba nie zaprzeczy pan, że pieniądze to coś, czego panu nie brakuje – stwierdziła rzeczowo, patrząc na jego drogi zegarek.
– Nie zaprzeczam.
– W takim razie chciałbym dostać zaliczkę.
– Zamierzasz uciec?
– Zamierzam się zabezpieczyć.
Al przyspieszyła, ale Lysjasz złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie blisko. To nie był brutalny uścisk. Nie musiał się posuwać do takich metod.
– Posłuchaj, chłopcze, jeśli spróbujesz mnie oszukać, pożałujesz. Znajdę cię i odbiorę, co moje. Nie ukryjesz się przede mną nawet na końcu świata.
Patrzyły na niego duże, ciemne oczy. Chłopiec był drobny i miał delikatne rysy twarzy. Lysjasz nie rozumiał, jak ten chuderlak przetrwał na ulicy, nie mówiąc już o innych rzeczach. On sam w przeszłości dał radę, bo był silny i tak wściekły, że nikt nie ośmielił się wchodzić mu w drogę. Al wyglądał na tak słabego, że mógłby go przewrócić byle podmuch wiatru. Wyszarpnął się stanowczo. Może wcale nie był taki chuderlawy, jak się wydawał. Lysjasz sam nie rozumiał dlaczego, ale nie ufał mu.
– Nie oszukam pana, ale chcę płatności z góry. – Al skinęła głową na nadgarstek Lysjasza. – To wystarczy.
– Czy ty masz pojęcie, ile ten zegarek jest wart?
– Zapewne wart jest moich usług.
– Twardy z ciebie zawodnik.
– To jak będzie?
Lysjasz odpiął zegarek i wręczył chłopcu. Al rozejrzała się znów czujnie.
– Gdzie i kiedy mam się stawić?
– O północy na przystani. Oczywiście masz być sam.
– Wiadomo.
– Będę tam czekał ze swoim człowiekiem. Muszę mieć pewność, że znajdziesz się na właściwej łodzi. Michalis będzie twoim punktem kontaktowym ze mną. Jeśli w ciągu tygodnia nie dotrzesz do ważnych dla mnie informacji, będziemy musieli renegocjować umowę.
– W porządku – usłyszał ciche mruknięcie. Chłopak nie uścisnął mu dłoni, tylko ruszył szybkim krokiem przed siebie, pozostawiając go w tyle. Lysjasz obserwował go, wciąż z tym samym dziwnym uczuciem, że coś tu jest nie tak. Instynkt go nigdy nie zawodził, więc ostrożnie ruszył w ślad za chłopakiem.

Al szybko zakończyła spotkanie i ulotniła się z kilku powodów. Po pierwsze, wiedziała, że jest obserwowana i to nie przez magnetyczny wzrok Lysjasza, chociaż on również się w nią wpatrywał. Nie, to ktoś z tłumu ją śledził i chciał skrzywdzić. Widywała tę nieprzyjemną postać od jakiegoś czasu wszędzie tam, gdzie się pojawiała. Musiała się pozbyć natręta. Ale to nie był jedyny powód. Uciekła, bo Lysjasz Balaks był… problematyczny. Pod jego czujnym spojrzeniem wciąż się rumieniła. Była bardziej zainteresowana kształtem jego pięknych ust niż tym, co mówił, a to było karygodne. Przetrwała na ulicy tylko dlatego, że nie pozwalała sobie na żadne słabości i głupie zauroczenia, a tym razem wystarczyło krótkie spotkanie, by poczuła się dziwnie. Wiedziała, że ten mężczyzna był całkowicie poza jej zasięgiem. Przystojny, bogaty, wpływowy… Poza tym było w nim coś niebezpiecznego. Nie chciałaby mieć w nim wroga. To ją przerażało. Gorzej. Ekscytowało.
Dlatego zwiała. Miała w kieszeni jego zegarek, a to oznaczało, że będzie musiała wywiązać się z umowy. Miała udać się przed północą na przystań. Nie podobał jej się ten pomysł podróżowania z jakimś obcym facetem. Ona i on, sami na morzu… To nie brzmiało dobrze. Al nie ufała nikomu.
Szybkim krokiem weszła w ciasną alejkę. Miała wrażenie, że tajemniczy prześladowca wciąż podąża za nią. Wiele razy już próbowała, ale nie mogła go zgubić. Może wyjazd na wyspę to dobry pomysł? Przynajmniej przez jakiś czas byłaby bezpieczna. Uciekłaby od wszystkiego i wszystkich. Skręciła w szerszą ulicę, przeszła na drugą stronę, rozglądając się uważnie. Prześladowca nadal podążał jej śladem. Zaczęła ogarniać ją panika, choć ze wszystkich sił starała się zachować spokój. Naraz wpadła z impetem na jakiegoś osobnika. Mężczyzna zaklął głośno i fuknął, żeby uważała, jak chodzi. Coraz bardziej zdenerwowana skręciła w jedną z uliczek i dopiero po chwili zorientowała się, że przejście na końcu zasłaniał wysoki mur. Podeszła bliżej, sprawdzając, czy nie ma szczelin, w które mogłaby wsunąć stopy i ręce. Musiała zmierzyć się z prawdą, że to ślepa uliczka, a ona znalazła się w potrzasku. Krople potu zaczęły spływać jej po czole i plecach. Tak ma wyglądać jej koniec? Oblizała spierzchnięte wargi. Nie chciała umierać. Całe jej życie było walką i strachem. Nigdy nie doświadczyła miłości, dobra, i tych wszystkich pięknych uczuć, o których marzyła, a które przypomniał jej Lysjasz, mężczyzna o pięknych oczach.
Odwróciła się z nadzieją, że zdąży jeszcze uciec, ale prześladowca właśnie zmierzał w jej stronę. W ręku trzymał długi nóż. Wyglądał dość niepozornie, ale uwagę przykuwała blizna na policzku ciągnąca się przez szyję i znikająca pod koszulą.
– Źle to wygląda – odezwała się, nadrabiając miną i wskazując ruchem głowy na jego bliznę. – Zamierzasz mnie też tak ozdobić?
Pewnością siebie starała się zamaskować paraliżujący strach. Nóż w ręku napastnika przyprawiał ją o zimne dreszcze. Jeśli już miała zginąć, wolała od strzału. Przynajmniej byłaby to szybka śmierć. Ciosy nożem oznaczały długie umieranie w cierpieniu. Nogi miała jak z waty. Nie zamierzała się jeszcze poddawać. Postanowiła zaskoczyć napastnika i z impetem ruszyła biegiem w jego stronę. Potrąciła go, wytrącając mu nóż z ręki. Mężczyzna zachwiał się i upadł na kolana, klnąc. Tak niewiele brakowało, żeby Al opuściła felerną uliczkę i wybiegła w tłum, co oznaczało wolność i bezpieczeństwo. Niestety agresor zdążył chwycić ją za nogę i szarpnął. Al runęła na ziemię. Szarpała się i kopała. Panika nie pozwalała jej na złapanie oddechu. Mężczyzna odwrócił ją na plecy i przytrzymał. Po chwili jego twarz wykrzywił paskudny uśmiech.
– Jesteś kobietą! W innych okolicznościach chętnie bym się z tobą zabawił, ale nie mamy na to czasu. Rozkaz to rozkaz. Potraktuj to jak prezent od pana Pangali.
Wymienił nazwisko człowieka, którego Al szybko zdemaskowała jako kłamcę, oszusta i mordercę.
Napastnik powoli, jakby delektował się jej strachem, przeciął nożem jej koszulę. Po chwili Al poczuła ostrze na skórze. Ból na chwilę ją zamroczył, ale chwilę potem ktoś oderwał od niej agresora i rzucił nim o ścianę. Nie rozumiała, co się dzieje, ale nagle ją olśniło. Lysjasz tu był. Przybył na ratunek! Ból promieniował z klatki piersiowej i rozlewał się po ciele. Odór sączącej się krwi przyprawiał ją zawroty głowy. Musiała wstać i uciekać! Musiała… Opadła z powrotem na plecy, jęcząc cicho.
Lysjasz przyklęknął przy niej.

Upojny miesiąc w Rzymie – Melanie Milburne

Emilio siedział w rzymskiej kafejce w pobliżu swego biura, gdy w końcu zdołał pojąć, jak wygląda prawda. Czytając artykuł o bliźniaczkach, które w wyniku nielegalnej adopcji rozdzielono tuż po narodzinach, poczuł, że brak mu tchu. Zręcznie napisany tekst przedstawiał intrygującą, a zarazem gorzką historię bliźniaczek połączonych po latach przypadkowym zrządzeniem losu. Stało się to w jednym z domów handlowych w Sydney, gdzie sprzedawca wziął jedną z nich za drugą.
– Jedną za drugą… – powtórzył półgłosem.
Odsunął kawę i odchylony na oparcie krzesła zapatrzył się na tłum przechodniów. Turyści i robotnicy, młodzi i starzy, żonaci i samotni – wszyscy obojętnie go mijali, nie wiedząc o tym, że ziemia usuwa mu się spod stóp.
Czyli to nie Gisele była bohaterką tego wyuzdanego nagrania…
Oślepiony gniewem nie chciał nawet słuchać jej protestów. Błagała, szlochając, by uwierzył w jej niewinność, ale on był twardy jak głaz.
Jakże się mylił.
Zalana łzami, uderzała go w pierś swymi drobnymi pięściami, apelując do jego sumienia, on jednak tylko się odwrócił i odszedł bez słowa. Zerwał z nią wszelkie kontakty i przysiągł sobie, że nic tego nigdy nie zmieni.
Skandal, który wybuchł po ujawnieniu sekstaśmy, omal nie doprowadził jego firmy do ruiny. Z trudem przywrócił jej dawną opinię za cenę osiemnastogodzinnej, a czasem całodobowej pracy, bezsennych nocy, niekończących się podróży i rozregulowanego zegara biologicznego. Ale bez względu na stopień wyczerpania nie potrafił już spokojnie spać. Niczym automat finalizował projekt po projekcie i podpisywał kolejne umowy, aż w końcu, sterowany nieokiełznaną ambicją i żądzą sukcesu zdobył milionową fortunę.
I przez cały ten czas trwał w niezłomnym przekonaniu, że Gisele zdradzała go i oszukiwała.
Straszliwe poczucie winy ścisnęło go za gardło. Chełpił się zawsze słusznością swych osądów. Zmierzał, zdaniem niektórych bezwzględnie, do perfekcji we wszystkich dziedzinach życia. Omyłkę traktował jak klęskę.
A przecież się pomylił.
Spojrzał na swój telefon. Wciąż miał w „kontaktach” jej numer. Traktował go jako ostrzeżenie, by nikomu nie ufać i nigdy nie tracić czujności. Nie posądzał się o sentymenty, ale gdy na ekranie pojawiło się jej imię, poczuł, że palce mu drżą. Przez chwilę wpatrywał się w wyświetlacz, lecz w końcu stwierdził, że telefonując ni z tego, ni z owego, by wymamrotać „przepraszam”, nie wystawi sobie najlepszego świadectwa. Winien jej jest osobiste przeprosiny. Tyle przynajmniej mógł zrobić. Pragnął naprawić swój błąd i dalej spokojnie żyć.
Wcisnął klawisz szybkiego łączenia.
– Carla, odwołaj wszystkie moje spotkania w przyszłym tygodniu – polecił sekretarce – i zabukuj mi bilet do Sydney najszybciej, jak się da. Muszę załatwić coś ważnego.

W chwili gdy wszedł, Gisele pokazywała jakiejś młodej matce ręcznie haftowaną pelerynkę do chrztu. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy ujrzała w drzwiach jego wysoką, zgrabną sylwetkę, tak bardzo nieprzystającą do tego małego butiku z dziecięcymi ubrankami.
Czuła, że to nastąpi, od momentu, gdy dowiedziała się o istnieniu swojej siostry bliźniaczki. Wyobrażała sobie, jak zatriumfuje, gdy Emilio Andreoni pojawi się, by wyznać, jak bardzo się mylił. Wierzyła, że patrząc na niego, nie poczuje nic, absolutnie nic poza nienawiścią, na którą po stokroć zasługiwał za okrutną bezwzględność, z jaką ją potraktował, a także za to, że odmówił jej nawet prawa do obrony.
Tymczasem na jego widok podłoga zaczęła wirować jej przed oczami, a emocje, które dotąd hamowała z gorzką determinacją, nagle wymknęły się spod kontroli. Jak to możliwe, by jego widok mógł spowodować fizyczny ból? I że gardło ściska jej żelazna pięść, gdy objęło ją spojrzenie jego czarnych jak węgiel oczu?
Od czasu zerwania zaręczyn widziała go w prasie wiele razy, ale choć zawsze sprawiało jej to ból, był on niczym w porównaniu z przenikającym ją teraz cierpieniem.
Wciąż był taki sam ze swą opaloną, oliwkową skórą, prostym rzymskim nosem i przenikliwym spojrzeniem przepastnych oczu. Tylko jego silnie zarysowana szczęka wyglądała w tej chwili tak, jakby przez ostatnie dwie doby nie oglądała maszynki do golenia, a lekko falujące kruczoczarne włosy były nieco dłuższe niż wtedy, gdy widziała go po raz ostatni. Wiły się wokół kołnierzyka koszuli i trudno było nie odnieść wrażenia, że przeczesał je tylko palcami. Oczy przesłonięte długimi, gęstymi rzęsami, zaczerwienione i podbite, wskazywały, jak uznała, na nieprzespaną noc spędzoną zapewne z jedną z jego wielu przygodnych kochanek.
– Proszę mi wybaczyć – zwróciła się do klientki. – Muszę panią na chwilę zostawić.
Zbliżyła się do niego. Stał obok gabloty z ubrankami dla wcześniaków, dotykając dłonią maleńkiej kamizelki z wyhaftowaną na kołnierzyku różową różyczką o zielonych listkach. Patrząc na to, jak miniaturowa się wydaje na tle tej silnej dłoni, pomyślała, że bez trudu mógłby utrzymać w niej Lily.
– Czym mogę służyć? – spytała, patrząc na niego niepewnie.
Objął ją spojrzeniem swoich ciemnych oczu i długo nie spuszczał z niej wzroku.
– Myślę, że wiesz, dlaczego tu jestem, Gisele – odparł głębokim, aksamitnym głosem, za którym tak długo tęskniła. Miała wrażenie, że pieszczotliwie głaszcze jej skórę, że spływa niczym miód od podstawy czaszki w dół.
Z trudem panowała nad swymi odruchami. Nie mógł zauważyć, że wciąż na nią działa, nawet jeśli była to tylko reakcja fizyczna. Musiała udowodnić, że nie zdołał zrujnować jej życia, że dała sobie radę, że jest samodzielna i odnosi sukcesy. I że teraz on już nic dla niej nie znaczy. Wciągnęła powietrze i uniosła podbródek, usiłując nadać głosowi chłodny, rzeczowy ton.
– Oczywiście – odparła z zawodowym półuśmiechem. – Jak mogłabym nie wiedzieć. Mamy przecież pięćdziesięcioprocentową przecenę na wszystkie śpioszki. Dysponujemy błękitnymi, różowymi i żółtymi. Niestety, zabrakło nam już białych.
Jego spojrzenie nie drgnęło nawet na moment. Działało jak dawniej z obezwładniającą siłą.
– Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś prywatnie? – spytał.
Wyprostowała ramiona.
– Jak widzisz, mam teraz klientkę – odparła, wskazując ręką młodą kobietę, która przeglądała wieszaki.
– To może będziesz wolna w porze lunchu? – spytał, przyglądając jej się z uwagą.
Gisele zastanawiała się, czy nie zauważył, że jej kremowa cera straciła dawny blask, a cienie pod oczyma są zbyt ciemne, by mogła je ukryć nawet pod najgrubszą warstwą make-upu. Zawsze najwyżej cenił sobie doskonałość. Nie tylko w pracy, ale w każdej dziedzinie. Ona zaś, niestety, ją utraciła, choć odzyskała w końcu dobre imię i oczyściła reputację.
– Jestem sprzedawcą i właścicielką tego sklepu – odpowiedziała hardo. – I nie miewam przerw na lunch.
Krytycznym spojrzeniem objął maleńki butik z ubrankami dla dzieci. Kupiła go kilka tygodni po tym, jak brutalnie usunął ją ze swojego życia zaledwie kilka dni przed ich ślubem. Bez reszty zaangażowała się wtedy w przekształcenie podupadłego sklepiku w ekskluzywny butik, a wytężona praca pomogła jej przetrwać okres załamania, jaki przeżywała przed dwoma laty.
Po utracie Lily starzy przyjaciele, a także jej matka, sugerowali, by sprzedała ten sklep. Ona jednak miała wrażenie, że spędzając w nim całe dni, zatrzymuje na nieco dłużej swoją małą, kruchą córeczkę. Pośród ręcznie haftowanych kocyków, kapturków i buciczków, które wykonywała dla innych dzieci, czuła się bliżej niej. Nie umiała z tego zrezygnować pomimo bólu, jaki sprawiał jej widok nowiutkich wózków, które świeżo upieczone matki wprowadzały tu codziennie. Żadna z nich nie wiedziała, jak trudno było jej się powstrzymać od dotknięcia bezcennych małych zawiniątek leżących wewnątrz. Nikt też nie wiedział, jak podczas długich bezsennych nocy tuliła do siebie kocyk, który wyhaftowała w króliczki, by owinąć nim maleńkie ciałko Lily w ciągu kilku krótkich godzin jej życia.
Znów poczuła na sobie wzrok Emilia.
– No to kolacja – powiedział. – Nie pracujesz po szóstej, prawda?
Z irytacją patrzyła, jak młoda matka wychodzi ze sklepu, niewątpliwie speszona jego dominującą obecnością.
– Czy jesteś z kimś związana? – Spojrzał na nią badawczo.
Z trudem zachowywała spokój. Czy naprawdę sądził, że po tym, co przeżyła z jego winy, byłaby zdolna rzucić się z miejsca w czyjeś ramiona? Do diabła, nawet teraz czuła, że jej zdradzieckie ciało reaguje na jego niepokojącą obecność tak samo jak dawniej. Jej zmysły gwałtownie się ocknęły, a nogi lekko drżały, gdy przypomniała sobie, jak uczył ją wszystkiego, co wiedziała o wzajemnej fizycznej bliskości dwojga kochanków, jak on i tylko on pokazał jej, że jej ciało potrafi zarówno czerpać, jak i dawać rozkosz.
– To chyba nie twoja sprawa – odparła, unosząc głowę.
Jego wargi nieznacznie drgnęły.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, Gisele – powiedział. – Podobnie jak i dla mnie.
– Jasne. Przecież nigdy nie pomyślałeś, że mógłbyś popełnić błąd – ucięła ostro. – Chociaż wydaje mi się, że próbowałam ci to uświadomić.
Jego twarz, zamknięta i odległa, nie wyrażała żadnych emocji.
– Nie jestem dumny ze swego postępowania – powiedział. – Ale na moim miejscu zrobiłabyś to samo.
– Mylisz się, Emilio – zaprotestowała. – Zrobiłabym wszystko, żeby wyjaśnić, skąd wzięło się to nagranie.
– Na miłość boską, Gisele – wyrzucił gwałtownie. – Sądzisz, że nie szukałem wyjaśnień? Powiedziałaś mi, że jesteś jedynaczką. Przecież nigdy nie słyszałaś o swojej siostrze bliźniaczce. Jak mogłem wpaść na równie nieprawdopodobny pomysł? Oglądając tę taśmę, widziałem na niej ciebie. Twoje srebrzyste blond włosy, szarobłękitne oczy i nawet twoje ruchy. Czy miałem jakiś wybór? Jak mogłem nie uwierzyć własnym oczom?
– Owszem, miałeś wybór. – Rzuciła mu nieprzejednane spojrzenie. – Mogłeś mi uwierzyć pomimo tego dowodu, a nie przyjmować go bez zastrzeżeń. Ale nie kochałeś mnie dość mocno. Wcale mnie nie kochałeś. Miałam odegrać rolę idealnej żony uwieszonej na twoim ramieniu. To przeklęte nagranie splamiło mój obraz, więc nie nadawałam się już do użytku. Gdyby prawda wyszła na jaw po dwu minutach lub dwu godzinach, a nie po dwu latach, nie miałoby to zapewne takiego znaczenia. Ale twoja firma zawsze stała na pierwszym miejscu, bo tylko ona się dla ciebie liczyła.
– Odwołałem wszystkie zawodowe sprawy, by tu przyjechać i cię zobaczyć – odparł, marszcząc brwi.
– No to mnie zobaczyłeś. Możesz teraz wsiąść do swojego prywatnego odrzutowca i wracać do domu. – Rzuciła mu wyniosłe spojrzenie i obróciła się na pięcie, by odejść.
– Do diabła, Gisele – mruknął, łapiąc ją za rękę i przytrzymując w miejscu.
Czując na nagim ramieniu stalowy uścisk jego palców, obróciła się, by spojrzeć mu w twarz. Jego dotyk palił jak płomień. Parzył skórę jak rozżarzona pieczęć. Gdy utkwił w niej spojrzenie swych przepastnych oczu, czuła, że obręcz ściska jej gardło. Za żadną cenę nie chciała się zatracić w ich ciemnej głębi. Nigdy więcej. Wystarczy, że zrobiła to raz. Nie można popełnić w życiu większego błędu, niż zakochać się w człowieku niezdolnym do miłości i zaufania.
Nie chciała, by aż tak się do niej zbliżył. Czuła bijące od niego ciepło, a jej nozdrza bezwiednie chłonęły zapach płynu po goleniu – ostrą, odurzającą mieszankę piżma i lemonki. Dostrzegła lekki zarost na jego nieogolonej twarzy i nagle zapragnęła poczuć pod palcami dotyk szorstkiej, męskiej skóry. Widziała surową linię jego pięknie wykrojonych ust – tych samych, które od pierwszego pocałunku zawładnęły wszystkimi jej zmysłami. Wystarczyło, by zamknęła oczy, a znów czuła je na swych wargach.
Ocknęła się nagle, przypominając sobie, że to właśnie z tych ust padły słowa, które śmiertelnie ją zraniły. Dotąd brzmiały w jej uszach i nie mogła zapomnieć ani wybaczyć oskarżeń, które niemal złamały jej życie. Brutalnie obrzucono ją stekiem fałszywych oskarżeń i pozbawiono nadziei na szczęśliwą przyszłość. Samotna, porzucona i przytłoczona ciężarem cierpienia, z najwyższym wysiłkiem brnęła przez każdy kolejny dzień.
Gdy dwa miesiące po powrocie do Sydney okazało się, że jest w ciąży, w mroku, który ją osaczał, rozbłysła nowa nadzieja. Na krótko. Jej radość zgasła kilka tygodni później wraz z wynikiem drugiego USG. Jeszcze teraz zastanawiała się nad tym, czy nie była to kara. Czy los nie zemścił się za to, że zataiła przed nim fakt, że oczekuje dziecka. Ale przecież zerwał ich zaręczyny i nie życzył sobie żadnych kontaktów, ona zaś była zbyt załamana i zraniona, by starać się je nawiązać.
A także zbyt przepełniona gniewem.
Chciała, by poniósł karę za to, że jej nie ufał, a nienawiść dodawała jej sił.
– Dlaczego utrudniasz wszystko jeszcze bardziej? – odezwał się Emilio.
Z wysiłkiem opanowała gniew.
– Myślisz, że tu wpadniesz, wybąkasz coś w rodzaju przeprosin, a ja ci wszystko wybaczę? – syknęła. – Otóż wiedz, że nigdy ci nie wybaczę. Słyszysz? Nigdy!
Oczy mu pociemniały.
– Nie oczekuję wybaczenia – powiedział. – Ale chciałbym, żebyś spróbowała się zachować jak osoba dorosła i przynajmniej mnie wysłuchała.
– Będę się zachowywać jak dorosła, jeśli przestaniesz mnie trzymać za rękę jak niesforne dziecko. – Spojrzała na niego z wściekłością. – Puść.
Ucisk jego palców osłabł, wciąż jednak nie zdejmował dłoni z jej ramienia. Z trzepotaniem serca poczuła, że przesunął opuszkiem kciuka w miejsce, gdzie uderza jej puls. Czy rozpozna jego nierówny rytm? – myślała w panice, podczas gdy krew w jej żyłach zaczęła krążyć w zawrotnym tempie.
– Spotkajmy się wieczorem na kolacji – zaproponował.
– Powiedziałam już, że jestem zajęta – odparła, spuszczając wzrok.
Emilio ujął ją pod brodę, przenikając uważnym spojrzeniem.
– A ja wiem, że to kłamstwo – stwierdził ze spokojem.
– Szkoda, że nie byłeś tak dobrym detektywem dwa lata temu – wypaliła, uwalniając się w końcu z jego uścisku. Wymownie spojrzała na zegarek.
– Przyjadę po ciebie o siódmej – oświadczył. – Gdzie mieszkasz?
Ogarnęło ją przerażenie. Nie chciała, żeby wchodził do jej mieszkania. To był jej azyl, jedyne miejsce, gdzie czuła się na tyle bezpieczna, by nie ukrywać swego cierpienia. No i jak miałaby mu wytłumaczyć wszystkie zdjęcia Lily? Nie zamierzała z nim dzielić krótkiej historii życia ich dziecka. Nie była na to gotowa. Nigdy nie będzie na to gotowa.
– Zdaje się, że nie rozumiesz, co mówię, Emilio. – Spojrzała na niego wojowniczo. – Nie chcę cię w ogóle widzieć. Ani dziś, ani jutro wieczór. Nigdy. Przeprosiłeś i na tym koniec. A teraz, proszę, wyjdź, nim zawołam ochronę.
Na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego rozbawienia.
– Jaką ochronę? – spytał. – Przecież każdy może tu wejść i opróżnić kasę, gdy tylko się odwrócisz, a ty nie zdołasz zrobić nic, by temu zapobiec. Nie masz tu nawet zwykłych kamer przemysłowych.
Zacisnęła usta. Była wściekła, że wytknął jej tak oczywisty brak. Zaledwie kilka dni wcześniej zwróciło to uwagę jej matki… przybranej matki, poprawiła się w myślach. Ostrzegła ją, by nie ufała zbytnio klientom. Ale nieufność nie leżała w jej charakterze. Przez to tak gorzko doświadczył ją los. Za swą naiwność i ufność wobec Emilia zapłaciła wysoką cenę.
Przez długą chwilę uważnie się jej przyglądał.
– Czy ostatnio chorowałaś? – zapytał, przerywając milczenie.
Zastygła, czując badawcze spojrzenie jego oczu, których nie odrywał od jej twarzy.
– Mhm… dlaczego pytasz?
– Jesteś blada i dużo szczuplejsza niż wtedy, gdy byliśmy razem.
– Nie odpowiadam już twoim standardom? – Twardo odparła jego spojrzenie. – Całe szczęście, że odwołałeś nasz ślub. Małżeństwo ze straszydłem nie służyłoby twojej karierze.
Zmarszczył brwi.
– Źle mnie zrozumiałaś – zaprzeczył. – Mówiłem, że jesteś blada, a nie, że zbrzydłaś. Wciąż jesteś jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałem.
Była zdumiona, jak łatwo przychodzi jej teraz sarkazm. Dawniej oblałaby się rumieńcem, wniebowzięta tym komplementem. Teraz jednak gotowała się ze złości na samą myśl, że próbuje nią manipulować, by uzyskać przebaczenie. Tracił tylko czas. Dawno wykreśliła ze swego słownika słowo „przebaczam”.
Podeszła do lady, jakby chciała się zabarykadować.
– Zachowaj swoje tanie komplementy dla kogoś, kto uwierzy w nie na tyle, by dać ci się zaciągnąć do łóżka – warknęła. – Na mnie to już nie działa.
– Myślisz, że dlatego tu jestem? – spytał spokojnie.
Atmosferę przepełniał erotyzm, który ją obezwładniał. Złapała dłońmi brzeg kontuaru, szukając oparcia, a jej serce gwałtownie przyspieszyło, gdy jego wzrok spoczął na jej ustach. Palił ją niczym żagiew, parzył swą intensywnością, ale odpowiedź nasunęła jej się niezwłocznie.
– Myślę, że jesteś tu po to, by uspokoić własne sumienie – odrzekła. – Nie przyjechałeś tu dla mnie. Przyjechałeś dla siebie.
Upłynęła długa chwila, nim się odezwał.
– Przyjechałem tu dla nas obojga – powiedział. – Oczywiście chciałbym się uwolnić od poczucia winy. Ale żadne z nas nie zdoła prowadzić normalnego życia, dopóki ta rana będzie się jątrzyć.
Gisele uniosła głowę z wyniosłą miną.

Serce ma inne plany - Lorraine Hall
Lysjasz Balaskas żyje pragnieniem, by wziąć odwet na królu, który zamordował jego rodziców. Prosi o pomoc Al, która zarabia na życie zdobywaniem tajnych informacji. Al zgadza się pojechać z nim do pałacu i udawać jego narzeczoną. Lysjasz nie może się skupić na zrealizowaniu planu, ponieważ piękna Al coraz bardziej przyciąga jego uwagę. Zadziwia go też i niepokoi fakt, że Al, choć jest w pałacu pierwszy raz, zachowuje się tak, jakby dobrze znała to miejsce…
Upojny miesiąc w Rzymie - Melanie Milburne
Sławny architekt Emilio Andreoni oskarżył swoją narzeczoną Gisele o zdradę i odwołał ślub. Nigdy nie dał jej prawa do obrony. Dwa lata później dowiaduje się, że jego podejrzenia były niesłuszne. Jedzie do Gisele, by przeprosić i odbudować związek. Ona nie chce o tym słyszeć, lecz Emilio zrobi wszystko, by naprawić swój błąd. Proponuje jej milion dolarów, by pojechała z nim na miesiąc do Rzymu. Liczy, że tam Gisele zmieni zdanie…

Szaleństwo jednej nocy, Seks z przyjacielem

Joss Wood, Paula Roe

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1306

ISBN: 9788329113144

Premiera: 03-10-2024

Fragment książki

Szaleństwo jednej nocy – Joss Wood

Ja, Lady Avangelina Forrester-Grantham, bywałam już w trudnych sytuacjach, choć nigdy tak trudnych jak obecna. Jeśli jednak moje wnuki będą nadal traktować mnie jak idiotkę, sprawię im przykrą niespodziankę. Wiem równie dużo jak oni. Zapewne więcej.

Jack Grantham był wściekły na swojego brata.
Zdarzało mu się to już wcześniej, bo obaj mieli silne osobowości i skłonność do uporu, więc często dochodziło między nimi do sporów, ale obecny kryzys nadawał ich stosunkom nowy wymiar.
Jack szalał z oburzenia i wcale nie był pewny, czy będzie w stanie na nowo nawiązać przyjazne relacje ze swoim bratem, a zarazem wspólnikiem. W tej chwili marzył tylko o tym, by nigdy więcej go nie widzieć.
Dotknął czołem chłodnej szyby okna swojego gabinetu, z którego rozciągał się niewiarygodny widok na Central Park. Od tygodnia dokuczał mu uporczywy ból głowy.
Usłyszał głośne pukanie do uchylonych drzwi, ale nie zadał sobie nawet trudu, żeby spojrzeć w ich kierunku.
– Odejdź, Fox. Jeszcze nie dojrzałem do tego, żeby z tobą rozmawiać. Nie jestem pewny, czy to się kiedykolwiek zmieni.
– Przemawiasz do niewłaściwego brata.
Jack odwrócił się i mimo woli wykrzywił twarz w uśmiechu.
Merrick Knowles dorastał wraz z nim, jego kuzynem Sorenem i jego dwoma braćmi, Malcolmem i Foxem, w posiadłości o nazwie Calcott Manor. Kiedy Jack miał osiem lat, rodzice jego i Sorena zginęli w katastrofie lotniczej. Ich babka, Avangeline, właścicielka hoteli dla miliarderów i luksusowych restauracji, sprzedała swoje imperium i postanowiła wychować czterech chłopców w wieku poniżej jedenastu lat w swojej ogromnej posiadłości położonej niedaleko miasteczka Hatfield w stanie Connecticut.
W realizacji tego planu pomogła jej ukochana przyjaciółka i pomoc domowa, Jacinta Knowles, która również przeniosła się do Calcott Manor, zabierając z sobą ośmioletniego syna imieniem Merrick. Jack zawsze traktował go jak brata, a zarazem najlepszego przyjaciela.
Merrick podszedł do stojącego w rogu gabinetu ekspresu, ustawił na właściwych miejscach dwie filiżanki i nacisnął guzik z napisem „Espresso”. Potem podszedł do Jacka, który przyjął z jego rąk gorącą kawę, choć była to już szósta, jaką pił tego ranka. Podobnie jak poprzedniczki, nie uśmierzyła jednak jego złości. Czuł się oszukany, wręcz zdradzony i nie mógł uwierzyć w to, że przyczyną tego stanu rzeczy jest jego niewiele starszy brat.
– Chyba wiesz, że Fox po prostu próbował cię chronić – powiedział Merrick, siadając wygodnie na kanapie i wyciągając długie nogi.
Wszyscy czterej byli wysocy, ale on mierzył niemal dwa metry i mógł patrzeć na pozostałych z góry.
– Mam trzydzieści trzy lata i nie potrzebuję niczyjej ochrony – warknął Jack, opadając na skórzany fotel.
Przed tygodniem, kiedy Fox zaprosił go wraz z Sorenem i Merrickiem na kolację do swojego apartamentu zajmującego spory segment eleganckiego hotelu, Jack był pewny, że Fox pragnie zdać im sprawę z krótkiego pobytu w Calcott Manor, podczas którego miał przekonać ich nieprzewidywalną babkę do napisania testamentu.
Avangeline przekroczyła już osiemdziesiątkę, a jej zasoby finansowe były wyższe niż budżet niejednego egzotycznego państwa. Gdyby zmarła, nie spisawszy swej ostatniej woli, spadkobiercy byliby skazani na wieloletnie zmagania z amerykańską i międzynarodową biurokracją. Jack miał więc nadzieję, że Fox będzie w stanie wyjaśnić braciom przyczyny jej bezsensownego uporu.
Liczył też na to, że dowie się od Foxa, dlaczego Alyson Garwood, która korzystała z gościnności Avangeline, a po śmierci ich brata została biorczynią jego wątroby, nadal mieszka w Calcott Manor.
Dlaczego ta wybitna prawniczka, specjalizująca się w problemach dotyczących mediów społecznościowych, zawiesiła na kołku swą karierę i osiadła w rezydencji przyjaciółki? Czyżby liczyła na to, że zdoła nakłonić Avangeline do przekazania jej części praw do majątku lub odpowiednio wysokiej sumy?
Ale Fox, zamiast udzielić odpowiedzi na te pytania, wstrząsnął jego światem. Podczas pobytu w Calcott Manor odkrył, że ich babka jest szantażowana przez kogoś, kto grozi ujawnieniem tożsamości jej wieloletniego kochanka, a co gorsza, rzuci cień na jego ukochanych, wręcz uwielbianych rodziców, informując opinię publiczną o tym, że korzystali oni z usług należącego do nich przybytku rozrywek erotycznych.
Jack był wstrząśnięty wiadomością o osobliwych upodobaniach rodziców, a jeszcze bardziej poruszyła go świadomość, że Fox ukrywał przed nim tę informację przez tak wiele lat.
Merrick postawił filiżankę na stoliku i wychylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.
– Jack, odkąd pamiętam zawsze idealizowałeś rodziców. W twoich wyobrażeniach zawsze byli parą nieskazitelnych idoli. Niedoścignionym wzorem postępowania.
– Było to monstrualne kłamstwo, a Fox dobrze o tym wiedział, ale pozwolił mi wierzyć w ich nieskazitelność.
– Więc w gruncie rzeczy o co jesteś wściekły? Czy o to, że twoi rodzice mieli niekonwencjonalny stosunek do seksu, czy o to, że nie byli doskonali?
– Jestem wściekły o to, że Fox mi o tym nie powiedział! – zawołał Jack.
– Jasne, i masz do tego prawo, ale ja rozumiem jego motywy. Ty zawsze byłeś obsesyjnie skrupulatnym strażnikiem ich pamięci. Zawsze zależało ci na tym, żeby przeszli oni do historii jako idealna para małżeńska, para kochających się bezgranicznie ludzi sukcesu.
– Bzdura!
– Braciszku, kilka lat temu pozwałeś do sądu gazetę za drobną notatkę sugerującą mgliście, że twój ojciec wykorzystał swoje kontakty polityczne, aby zdobyć rządowe zamówienie.
– Ale nie wygrałem.
– Ogłosiłeś sprostowanie, kiedy Vance Kane wspomniał w skandalizujących pamiętnikach o swoim romansie z piękną przedstawicielką elity towarzyskiej wschodniego wybrzeża przypominającą twoją matkę. Uparcie twierdziłeś, że twoi rodzice byli idealni i nieziemsko szczęśliwi, i rozpętałeś burzę wokół plotki, na którą nikt nie zwróciłby uwagi, gdyby nie twoja interwencja. Opinia rodziców jest dla ciebie świętością, a ja zawsze zastanawiałem się, dlaczego wyzwala ona w tobie tak silne emocje.
Jack zerknął na pustą filiżankę, przypominając sobie ostatnią rozmowę, jaką odbył z ojcem w dniu jego śmierci. Zdobył się wtedy na odwagę i pokazał mu swoje świadectwo, mieszaninę ocen celujących i bardzo dobrych. Ten zaś spojrzał na dokument chłodnym wzrokiem i zadał mu pytanie złożone z siedmiu słów, które miały mu towarzyszyć przez całe życie.
– Czy to wszystko, na co cię stać?
Nie potrafił odpowiedzieć twierdząco ani wtedy, ani kiedykolwiek później. Zdawał sobie sprawę, że zawsze mógł pracować ciężej, wkładać w swoje działania więcej wysiłku i pomysłowości.
Uważał rodziców za doskonałych i robił co mógł, aby im dorównać. Właśnie dlatego informacje uzyskane od Foxa tak bardzo nim wstrząsnęły. Miał wrażenie, że naruszyły one opokę jego przekonań i podważyły wiarę w sens istnienia.
I wzbudziły w nim wściekły gniew.
Merrick dopił kawę i rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę.
– Musisz przejść nad tą sprawą do porządku dziennego, Jack, i wybaczyć Foxowi. On usiłował cię chronić. Nie po to przeżyliście śmierć rodziców, a potem Malcolma, żeby ta sprawa mogła was skłonić do zerwania stosunków.
– Zrzucasz winę na niewłaściwego człowieka – mruknął Jack. – To nie ja ukrywałem przed bratem ważne informacje o rodzicach.
– Ale to ty wyniosłeś ich na piedestał i nie pozwalałeś nawet na cień krytyki pod ich adresem. To ty organizowałeś imprezy charytatywne poświęcone ich pamięci i ty dostajesz szału, kiedy przeczytasz lub usłyszysz jakąś uwagę podważającą twój wyidealizowany obraz swojej rodziny. Przecież możesz ich nadal kochać, przyznając, że mieli pewne słabostki.
– Erotyczny klub to coś więcej niż słabostka! – zawołał Jack. – Ta wiadomość była dla mnie jak grom z jasnego nieba.
– Jasne – przyznał Merrick. – Ale przecież żyjesz już wystarczająco długo, aby wiedzieć, że niektórzy ludzie lubią od czasu do czasu zakosztować zakazanego owocu.
– Mogę się z tym pogodzić, ale szokuje mnie, że zatrudniali bardzo młodych, zaledwie pełnoletnich pracowników seksualnych. I to, że matka spotykała się w internecie z członkami podejrzanej grupy internautów i chciała – do jasnej cholery – wprowadzić ich do grona swoich znajomych. To było szaleństwo. I to głupie. A przecież moi rodzice nie byli idiotami.
– A czy nie zdumiała cię wiadomość, że oni się nienawidzili i byli o krok od rozwodu?
Jack poczuł ukłucie bólu. Zawsze był przekonany, że jego rodzice są najszczęśliwszą parą na świecie.
– To mi uświadomiło, że nie wolno ufać pozorom, bo ludzie są potwornie zakłamani.
– Masz rację – przyznał Merrick. – Nawet najbardziej pomnikowym postaciom zdarzają się odstępstwa od zasad. – Spojrzał na Jacka i zmarszczył brwi. – Tylko uważaj, żebyś nie zabił posłańca, który przynosi złe wieści. Wiele już straciłeś. Nie możesz sobie pozwolić na utratę kolejnej bliskiej osoby.
Jack wiedział, że Merrick ma rację, ale nie potrafił opanować gniewu.
– Potrzebuję trochę czasu, żeby poukładać sobie w głowie wszystko, co się wydarzyło – mruknął spokojniejszym tonem.
– Zrób to jak najprędzej. Nie zdążyliśmy jeszcze porozmawiać o tym, kto szantażuje Avangeline.
Jack zdobył się na posępny jęk. Nie zapomniał wcale o tej sprawie, tylko po prostu zepchnął ją chwilowo na boczny tor. Wziął do ręki notatnik i zapisał w nim kilka uwag.

„Avangeline ma od dawna kochanka, z którym porozumiewa się przy pomocy zaszyfrowanych kartek pocztowych.
Żaden z członków rodziny nie zna tożsamości tego człowieka.
Dlaczego ten fakt stanowi podstawę do szantażu? Dlaczego może ją zmusić do zmiany testamentu?
Wpłaciła już miliony w kryptowalutach na jakieś tajne konto i odmawia oddania tej sprawy w ręce policji.
Szantażysta dał jej sześć tygodni na napisanie nowego testamentu i uwierzytelnienie go przez notariusza.
Avangeline – dzięki Bogu – nie wie o istnieniu tajnego seksklubu.
W tej całej sprawie jest zbyt wiele tajemnic!”.

Podsunął tę listę Merrickowi, który przeczytał ją i kiwnął potakująco głową, a potem sięgnął po pióro i dopisał do niej jedno zdanie:

„Dlaczego Aly Garwood nadal siedzi w Calcott Manor i czego do diabła chce?”.

– Ona utrzymuje, że odziedziczyła po Malcolmie niektóre wspomnienia i koncepcje, gusta i nawyki – oznajmił Jack. – Chyba nie wierzysz w te bzdury?
– Oczywiście, że nie – odparł Merrick, wzruszając ramionami. – Ale wierzą w nie Soren i Fox.
– Miłość odebrała im zdolność logicznego myślenia – jęknął Jack, czując, że jego ból głowy się nasila.
– Musisz się wybrać do Calcott Manor i rozplątać tę łamigłówkę.
– Czyż nie miał się tym zająć Fox? – spytał Jack z ironią.
– Fox, o czym wiedziałbyś, gdybyś zechciał z nim porozmawiać, poleciał do Malezji, żeby się naradzić z grupą nowych księgowych odpowiedzialnych za tę sferę naszej działalności. Ru, jego narzeczona, ma się z nim spotkać w Kuala Lumpur.
– Jeśli wyjadę, nasza główna kwatera zostanie pozbawiona jedynej osoby mogącej podejmować ważne decyzje – stwierdził Jack, rozpaczliwie szukając pretekstu mającego mu uniemożliwić wyprawę do Hatfield.
– Przecież będziesz mógł tam funkcjonować równie sprawnie jak w naszej głównej kwaterze. Zatrudniasz znakomitych menedżerów, Jack, więc wykorzystaj ich wiedzę i uzdolnienia. Oni będą zadowoleni, jeśli pozwolisz im odetchnąć od swojej perfekcjonistycznej pedanterii.
Jack chciał zaprotestować, ale uświadomił sobie, że Merrick ma rację. Stawiał swoim podwładnym wysokie wymagania, ale sam pracował równie ciężko jak oni, bo przecież zmierzał do doskonałości.
Chyba właśnie dlatego uchodził – podobnie jak kiedyś jego ojciec – za jednego z najzdolniejszych biznesmenów swojego pokolenia.
Nie miał ochoty opuszczać luksusowego hotelu, który zaprojektował Malcolm, a zbudował Fox, ale głównym motywem jego oporów była obawa przed dłuższym pobytem w domu dzieciństwa.
W Calcott Manor najsilniej odczuwał nie tylko brak rodziców, lecz również tęsknotę za pewną rudowłosą niebieskooką kobietą.
Peyton Caron miała poślubić Malcolma, ale kilka tygodni przed jego śmiercią ich zaręczyny zostały zerwane. Jack do tej pory miał wątpliwości, czy przesypiając się z byłą narzeczoną nieżyjącego już brata, złamał zasady lojalności.
A w dodatku zdawał sobie sprawę, że nikt, nawet Merrick, nie udzieli mu odpowiedzi na to pytanie. Wiedział jednak dobrze, że trwający jedną noc romans z Peyton był najbardziej pamiętną przygodą erotyczną w jego życiu.
Gdy przebywał w Hatfield, wspomnienia o tym wydarzeniu prześladowały go ze zdwojoną siłą. Właśnie dlatego odwiedzał to miejsce najrzadziej, jak mógł.
– Skoro Fox utknął w Malezji, ktoś musi wszcząć dochodzenie prowadzące do ustalenia, kto i dlaczego szantażuje Avangeline – mruknął Merrick. – Ja nie mogę się tym zająć, bo w tym tygodniu otwieram restaurację w Cancún, a kilka dni później następną, tym razem w Seattle. Soren i Fox odbyli już obowiązkowe wizyty u babki, więc teraz nadeszła twoja kolej. Powiedz mi tylko, kiedy mógłbyś się tam wybrać.
Jack spojrzał na ciemny ekran komputera i zdał sobie sprawę, że od dwóch dni nie posunął się ani o krok naprzód w sprawach dotyczących rodzinnej firmy. A potem doszedł do wniosku, że jeśli ma tracić czas, może to równie dobrze robić w Calcott Manor.
– Wezmę samochód i przed lunchem tam pojadę.
Merrick zatarł ręce z zadowoleniem i wstał.
– Znakomicie – oznajmił z uśmiechem. – W takim razie nie mam tu już nic do roboty.
W połowie drogi do drzwi zatrzymał się i spojrzał na Jacka podejrzliwie.
– Tylko na miłość boską nie pójdź w ślady Sorena czy Foxa i nie zakochaj się w jakiejś dziewczynie. Jeśli zostanę jedynym singlem w tej rodzinie, mama zadręczy mnie na śmierć.
Jack potrząsnął głową.
Zdawał sobie sprawę, że Jacinta, jego macocha, nie będzie próbowała nakłaniać go do małżeństwa. Od dawna dawał całej rodzinie do zrozumienia, że nie interesują go żadne trwałe związki.
Wiedział, co to jest pożądanie, ale nie wierzył w miłość.
Miłość nie istnieje.

Seks z przyjacielem – Paula Roe

Ponad dwa miesiące temu Katerina Jackson spędziła noc ze swym najlepszym przyjacielem, co okazało się dla niej doświadczeniem wstrząsającym.
Właśnie jechała szosą Captain Cook, gdy tuż przed zjazdem do Cairns przed jej oczami ukazał się obraz faceta: był półnagi i uwodzicielsko się uśmiechał.
Zahamowała instynktownie, dzięki czemu nie wpadła na jadący przed nią samochód, który właśnie zatrzymał się na czerwonych światłach. Ciepło, które czuła na policzkach, rozlało się po całym ciele. Jeszcze raz zerknęła na dobrze znany billboard z Markiem Corellim, cudownym dzieckiem pierwszej ligi francuskiej i najlepszym strzelcem w historii marsylskiego klubu. Nie był całkiem nagi, ale skąpe, nisko wycięte slipy Skins i podpis: „Przyjdź i dotknij mojej skóry”, nie zostawiały zbyt wielkiego pola dla wyobraźni.
Jednak to nie naprężone bicepsy, widoczne mięśnie pośrodku brzucha i te boczne schodzące poniżej pasa wprawiały jej serce w szybsze bicie. Powodem był czarujący uśmiech, który zdawał się mówić: „Przyjdź, żebym mógł się z tobą zabawić”, wysunięta dolna warga i bezwstydna obietnica malująca się w ciemnych zmysłowych oczach.
Zdjęcie świetnie oddawało jego hipnotyczny urok i zniewalające spojrzenie rzucane spod burzy czarnych włosów. Niesforny kosmyk opadający na czoło i policzek tylko dodawał mu uroku.
Od ponad dwóch miesięcy codziennie rano musiała przejeżdżać koło tego cholernego billboardu i widzieć wymowny wzrok faceta, który zdawał się pamiętać każdy szczegół tamtej nocy.
Popatrzyła z powrotem na drogę i tylne światła samochodów. Boże, ale jestem głupia, pomyślała. To przecież Marco, przyjaciel od czasów szkoły średniej. Była jego najlepszą kumpelką, powiernicą sekretów, współuczestniczką zbrodni i towarzyszką na oficjalnych imprezach.
Marc, dawna gwiazda futbolu, a obecnie komentator sportowy i reklamujący bieliznę uwodziciel, chodził z tabunami dziewczyn, w tym także z jej szefową. Przypomniała sobie rozmowy prowadzone z Grace na temat Marca, które urwały się jakiś czas przed ową pamiętną nocą. Wyglądało na to, że przynajmniej jeden problem spadł jej z głowy. Wystarczy jeszcze uporać się z dwoma pozostałymi: seks z najlepszym przyjacielem i tak zwana wpadka.
Z uczuciem bólu zjechała na parking należący do Channel Five, chwyciła torebkę i ruszyła w kierunku studia. Gdy znalazła się w swoim gabinecie, sprawdziła telefon. Cztery nieodebrane połączenia, jedno od Connora, trzy od Marca oraz wiadomość od tego drugiego: „Wróciłem, musimy pogadać. Drink na łodzi? M”. Westchnęła i odpisała: „Sorry, jestem zawalona pracą. Nadciąga cyklon, ale chyba o tym wiesz. K”.
Po wysłaniu esemesa przejrzała wiadomości, jakie wymienili z sobą przez ostatnie dwa miesiące – bolesne świadectwo jej wewnętrznych rozterek. „Miłej podróży do Francji”. „Nie znoszę tak wyjeżdżać, powinniśmy porozmawiać o ostatniej nocy”. „Nie ma o czym. Alkohol plus głupota. Zapomnijmy o tym, co się stało, okej?”. „Czy na pewno ci to odpowiada?”. „Całkowicie. Usuwam to z pamięci. Trzy, dwa, jeden…”. „Oookej, do zobaczenia za kilka tygodni”.
I to tyle. W czasie jego wyjazdów służbowych nie mieli z sobą kontaktu telefonicznego, choć zawsze przesyłał jej kilka zdjęć z miejsc, w których się znajdował. Teraz jednak wrócił i chciał jak zwykle pogadać przy drinku, a ona nie miała pojęcia, jak się zachować.
– Nie możesz bez końca go unikać – stwierdził Connor, gdy do niego po chwili oddzwoniła.
– No cóż, spróbuję.
– Nie bądź śmieszna. Ma prawo wiedzieć.
Kat oparła się o biurko i westchnęła.
– Jakoś nie słyszę aprobaty w twoim głosie.
– To nieprawda. Jestem jedną z niewielu osób, które wiedzą, przez co od kilku lat przechodzisz. Mimo to Marco ma prawo wiedzieć.
Takiej bezpośredniości mogła się po Connorze spodziewać.
Marco, Connor, Kat i Luke, czyli Wspaniała Czwórka ze szkoły. Różne osoby i temperamenty, ale „zgrane jako grupa”, jak to kiedyś ujął Marco. On był pewnym siebie czarusiem, jego kuzyn Luke – typowym złym chłopcem, zawsze wpadającym w tarapaty. Connor – spokojny, poważny i niezwykle przystojny – był jej powiernikiem, który zawsze mówił prawdę, nie owijając niczego w bawełnę. Czasem jego rzeczowość porażała, choć to właśnie dzięki niej stał się odnoszącym sukcesy biznesmenem. Pilnie strzegł swego prywatnego życia, a ona była wdzięczna, że z biegiem lat została do niego dopuszczona.
– Nie mogę tak po prostu mu tego zakomunikować. Już teraz nie daję sobie rady z emocjami.
– To nie fair, skarbie. Marco by nigdy tak wobec ciebie nie postąpił.
Uszczypnęła się w czubek nosa, a potem zobaczyła, że ktoś z ekipy wykonuje ponaglające gesty.
– Słuchaj, muszę lecieć. Pogadamy później.
Connor westchnął.
– Uważaj na siebie w czasie huraganu.
Kat zakończyła połączenie i szła do studia makijażu, gdy telefon znów zadzwonił. Był to Marco.
– Nie chcę rozmawiać – wyszeptała i wyłączyła dzwonek.
– Unikasz telefonu od narzeczonego?
Kat posłała krótkie spojrzenie Grace Callahan, gwieździe programu „Morning Grace”, zadbanej eleganckiej czterdziestolatce, tylko siedem lat starszej od Kat. W swój wygląd inwestowała ona czas i pieniądze, ponieważ głęboko wierzyła, że ma on kluczowe znaczenie. Jej jasne włosy charakteryzował artystyczny nieład, gładką skórę pokrywała sztuczna opalenizna, ciało ukształtowały ćwiczenia. Oprócz wspaniałej aparycji miała pociągającą osobowość, która działała na ludzi niczym magnes. Co wyjaśniało stałe powroty Marca.
Kat przytaknęła, by uniknąć dalszych pytań.
– Nie, to tylko… pewien facet.
– Naprawdę? – Szeroko otwarte oczy Grace napotkały wzrok Kat w lustrze. – Prawdziwy facet? O Boże, gdzie mój telefon? Muszę uwiecznić ten moment.
Mimo wisielczego nastroju Kat uśmiechnęła się.
– Przez ciebie czuję się jak zakonnica.
– Zaczynałam już myśleć, że jesteś zakonnicą, złotko. – Skrzywiła się, gdy fryzjerka zbyt mocno pociągnęła za pasemko włosów nawiniętych na lokówkę. – To ekscytujące. I co za przerywnik w czasie natłoku wiadomości o pogodzie. Mogę omówić to na wizji?
Kat parsknęła śmiechem.
– Wiesz, że nie. Nie jestem tego warta.
Grace pomachała na pożegnanie fryzjerce i zdjęła z ramion ochronną pelerynę.
– Jesteś celebrytką, a celebryci zawsze są na topie.
– Proszę, nie przypominaj mi. Nie trawię osób, które są słynne dlatego, że są słynne.
– Przepraszam, złotko, ale skandale związane z tobą od lat królują w plotkarskich czasopismach. A to byłby kolejny gorący news na twój temat.
Wstała, poprawiła sukienkę i ruszyła w kierunku wyjścia. Kat westchnęła, ruszając za nią.
To prawda, choć nic szczególnego się za tym nie kryło: córka bankiera i organizatorki imprez, uczennica prywatnych szkół. Między szkołą średnią a uniwersytetem spędziła rok na balowaniu. Gdy zaczynała robić dyplom na wydziale dziennikarstwa na Uniwersytecie w Brisbane, otrzymała propozycję pracy jako reporterka lifestylowej rubryki w „The Tribune”. Rok później, po śmierci matki, spektakularnie stoczyła się na dno.
– To byłaby bomba – rzekła Grace, gdy szły korytarzem. Rozłożyła ręce, wskazując na wyimaginowany tytuł. – Dawna dziewczyna z okładek, Katerina Jackson, w końcu ujawnia prawdę na temat swoich małżeństw, sekretów francuskiego piłkarza i słynnych skandalizujących zdjęć.
– To się nigdy nie stanie, Grace.
– Zaczniemy od początku, żeby niczego nie pominąć. Dzieciństwo, dorastanie i bójka z Markiem w wieku czternastu lat. Jesteś postacią na miarę słynnego „Klubu winowajców”.
– Wiedziałam, że nie powinnam ci niczego mówić.
Grace roześmiała się.
– Nic nie powiem, chyba że mnie o to poprosisz, choć uważam za rzecz fascynującą, że wśród twoich najbliższych przyjaciół znajduje się supergwiazda futbolu, bankier milioner i siostrzeniec rzekomego gangstera. Wszyscy są zdecydowanie osobnikami alfa i ulubieńcami mediów. Więc za co zostaliście ukarani, ty i pozostali? – spytała mimochodem, wchodząc do studia.
– Świetnie wiesz. Marco za popisywanie się przed kumplami i bawienie moim kosztem.
– A co on takiego powiedział?
– Naprawdę nie pamiętam. – Oczywiście, że pamiętała. Był to głupi komentarz nastolatka na temat braku „atrybutów kobiecych”, za który, trzeba przyznać, potem ją przeprosił.
– Zresztą nieważne. Luke został złapany na niszczeniu toalet, a Connor?
– Za poprawianie nauczyciela ekonomii, a potem straszenie, że doprowadzi go do bankructwa.
– No, nieźle.
– To była elitarna szkoła, gdybyś nie wiedziała. – Wzruszyła ramionami. – Dziewczyny nie miały odwagi odzywać się do Luke’a i Connora, ja miałam. Coś między nami zaskoczyło.
– I nigdy nie myślałaś…? – Grace poruszyła brwiami. – No wiesz.
– Co? Nie!
– Nawet z Markiem?
Kat wywróciła przesadnie oczami.
– Koniec wywiadu. Teraz zamieniam się w twoją asystentkę.
Grace podeszła do żółtej sofy i niskiego stolika, otoczonych z wszystkich stron przez kamery i reflektory.
– Cóż, będę próbować dalej – odparła Grace z uśmiechem, biorąc do ręki szklankę wody.
– Niczego innego się nie spodziewałam. – Kat dostała od członka obsługi swoją ulubioną zieloną herbatę.
Tymczasem Grace usiadła na sofie i zaczęła ustawiać rekwizyty na stoliku.
– Miałaś jakieś wieści od Marca? – zapytała od niechcenia.
– Jeszcze nie – skłamała Kat, bawiąc się telefonem. – Komentował piłkarski Puchar Francji.
– Miał podobno dzisiaj wrócić. – Grace wygładziła sukienkę opadającą na wyeksponowane nogi. – Zamierzam w tygodniu urządzić kolację na jego cześć.
– Znów jesteście razem? – Kat poczuła nagły ucisk w sercu i wypiła łyk herbaty, by ukryć zmieszanie.
Grace roześmiała się.
– Nie sądzę, żebyśmy naprawdę z sobą zerwali. Mam pewne plany. – Upiła łyk wody. – Spójrzmy prawdzie w oczy, mój zegar biologiczny tyka. Teraz, gdy prowadzę już własny program i zdobyłam wysoką pozycję w mediach, czas na dziecko.
Kat zakrztusiła się, herbata popłynęła jej po brodzie. Wytarła ją, a potem popatrzyła uważnie na Grace.
– Z Markiem?
– Oczywiście! – Grace lekko zmarszczyła brwi, zerkając na oświetleniowca. – W czym problem? Wiem, że ty i on jesteście blisko…
– Och nie. To znaczy tak… – Kat wzięła głębszy oddech, starając się uspokoić żołądek. – Fakt, wiele nas łączy, ale mamy też zasadę: nie rozmawiamy o naszych związkach.
– Naprawdę? – Grace patrzyła na nią zaintrygowana. – Więc nigdy nic nie powiedział na temat Jamesa czy Ezia?
– Nie.
– A ty nie rozmawiałaś z nim na mój temat?
– Nie, to nie moja sprawa. Chcesz mieć dzieci, super. – Uśmiechnęła się nieco sztucznie, uśmiechem zarezerwowanym dla wścibskich kamer, które swego czasu śledziły ją wszędzie i były tak natrętne, że musiała odwołać się do nakazu sądowego.
– Na pewno? – spytała zaciekawiona Grace, zbierając notatki. – Zawsze wydawało mi się, że między wami wyczuwa się napięcie, ale…
– Ja i Marco? Nie, w żadnym razie – zapewniła odrobinę za głośno. – To znaczy jest oczywiście przystojny i uważam go za mojego najlepszego przyjaciela, ale… – szukała właściwych słów – to wolny duch.
– Powiedziałabym raczej: ciacho – dodała Grace z uśmiechem. – I flirciarz wielkiego formatu. Ale to mi odpowiada: nie będzie wtrącał się w moje życie i wychowanie dziecka.
Grace miała rację. Marco kochał życie na wysokich obrotach. Nie było w nim miejsca dla stałej partnerki, a tym bardziej dziecka. Kat z trudem przełknęła ślinę. Zamęt w głowie, szalone pomysły i skandaliczne scenariusze muszą ustąpić wobec jedynego możliwego rozwiązania. On nie zechce dziecka, a ona też prawie na pewno go nie chce.
Poprawiła słuchawki i patrzyła, jak Grace uśmiecha się do kamery numer jeden. Jej szefowa może i bywa upierdliwa, złośliwa i wymagająca, ale pod lukrowaną powierzchnią blondynki kryje się złote serce.
Kat wyszukiwała sprawy wymagające interwencji, a Grace nagłaśniała je i organizowała zbiórkę pieniędzy. Była osobą publiczną, dawną gwiazdą seriali, która zaliczyła alkoholowo-narkotykowy epizod, a teraz z powodzeniem prowadziła poranny program o najwyższej oglądalności w australijskim stanie Queensland.
Kat natomiast odpowiadała praca poza wizją.
Cóż za miła odmiana! Tak, była zadowolona ze swojego życia wypełnionego pracą do tego stopnia, że nie miała czasu na randki. Jak wyjaśniła Connorowi podczas ostatniego spotkania w barze w Brisbane – gdy dziesięć tygodni temu żegnali Marca – nie zamierzała się więcej z nikim wiązać.
– Związki są zbyt czasochłonne, trudne i bolesne, kiedy w końcu niebłaganie dobiegną końca. – Tak brzmiały jej słowa.
Marco i Luke roześmiali się, ale Connor popatrzył na nią w zadumie, wzrokiem smutnym i poważnym, co ją tak zirytowało, że zamówiła wódkę z sokiem pomarańczowym. Ostatni drink, jakże zgubny.
Przecież nic złego się z nią nie działo. Jako nastolatka nie miewała obsesji na punkcie chłopaków, ślubów i dzieci, co odróżniało ją od innych dziewczyn z elitarnej prywatnej szkoły w Brisbane. Zamiłowanie do sportu i muzyki klubowej oraz brak zainteresowania obcisłymi spódniczkami, makijażem i plotkami sprawiały, że trzymała się z chłopakami.
A po incydencie, jak szkolną awanturę z Markiem nazwał ojciec, ku jej zdumieniu okazało się, że wśród rówieśników stała się postacią legendarną, a przy okazji dozgonną przyjaciółką Marca, syna cieszącego się złą sławą rzekomego szefa świata przestępczego. Wkrótce Marco poznał wszystkie jej sekrety, młodzieńcze marzenia, rodzinne tragedie, szczególnie tę związaną z matką, która zmarła na stwardnienie zanikowe boczne. Oraz to, że być może ona sama jest dziedzicznie obciążona tą chorobą.
Gdy okazało się, że jest w ciąży, nie miała pojęcia, co właściwie powinna czuć. Zwłaszcza że przez lata, wbrew radom Marca, unikała badań. Teraz jednak poddała się testom i z niepokojem czekała na wyniki.
Z westchnieniem wróciła do pracy. Kiedy o jedenastej wieczorem skończyły się zdjęcia, wprost padała ze zmęczenia. Pożegnała się i poczłapała do samochodu, myśląc o kupnie czegoś na wynos, gorącej kąpieli i o tym, że musi pozamykać okna przed nadejściem huraganu.
Potem zerknęła w kierunku samochodu i zatrzymała się. Marco. Serce zabiło jej mocniej, gdy omiotła jego postać wzrokiem: garnitur, rozluźniony krawat, ciemne włosy opadające falami na czoło i kołnierz. Lekki zarost. Stał w nonszalanckiej pozie z rękami w kieszeniach i intensywnie się w nią wpatrywał.
Wygląd ten w przypadku kogoś innego, mniej pewnego siebie i nie tak otwarcie zmysłowego, można by nazwać ładnym. Jednak z Marca emanowała autentyczna męskość. A gdy uśmiechał się… o Boże! Przypominał jej bohatera z dawnych czasów z zestawem koniecznych rekwizytów: wspaniałych strojów, romantycznych gestów, pełnych namiętności i rozpaczy wierszy miłosnych. I był nie do pobicia w łóżku!
Tak, podziwiano go na całym świecie. Historia jego życia była powszechnie znana – w wieku szesnastu lat ten wychowany w Australii syn włoskich emigrantów został dostrzeżony przez łowcę talentów i trafił do francuskiej ligi piłki nożnej. A jakby tego było mało, po latach spędzonych w Marsylii i Paryżu nabrał francuskiego akcentu. Marco kochał pracę, kobiety i wolność. Nie ma mowy, by straciła najlepszego przyjaciela z powodu jednej głupiej, choć fantastycznej nocy.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę samochodu. A im bardziej się zbliżała, tym sprzeczniejsze uczucia nią targały. Przecież to, co przeżyli, miało intymny charakter. W najśmielszych myślach nie wyobrażała sobie, że mogłoby do tego dojść: nadzy wymieniali pieszczoty i pocałunki. A teraz Marco chce o tym porozmawiać! Lepiej już znaleźć się w basenie z rekinami. Boże, czy może stać się coś gorszego? Z udawaną brawurą wyłączyła alarm i pokonała ostatnie metry dzielące ją od samochodu.
– Co tu robisz? – zapytała, opierając się chęci, by położyć rękę na brzuchu. Zamiast tego wrzuciła torbę do środka, na miejsce pasażera.
– Musimy porozmawiać. – Jego głęboki głos, przyjemna mieszanka francuskiego i włoskiego akcentu, zawsze wyprowadzał ją z równowagi, ale teraz założyła włosy za uszy i zebrała się w sobie. Dostrzegła ostrzegawcze błyski w oczach Marca i poważny wyraz twarzy. Jednak zamiast spanikować, przełknęła ślinę, skrzyżowała ręce na piersi i przekręciła lekko głowę.
– O?
– Możemy pogadać na łódce.
Westchnęła.
– Słuchaj, Marco, jest późno i nadciąga cyklon. Czy to nie może poczekać?
– Unikasz moich telefonów, więc nie. A do cyklonu pozostało jeszcze kilka godzin. – Spojrzał na ciemne niebo i zmrużył oczy, czując leciutki podmuch wiatru.
– Jestem zmęczona.
Zirytowany popatrzył na nią.
– Unikasz mnie.
– Nie odpuścisz, prawda?
– Non.
Westchnęła.
– Dobra, ale krótko.
Usunął się sprzed samochodu, robiąc krok naprzód, a Kat instynktownie odsunęła się, co sprawiło, że zmarszczył brwi.
– Nie uciekniesz, prawda?
– Nie. Słowo harcerki.
– Dobrze. – Skinął głową i odszedł do swojego auta.
Patrzyła na tylne światła jego samochodu, gdy wyjeżdżał jako pierwszy z parkingu, zanim w pełni zrozumiała, na co właśnie się zgodziła. Z westchnieniem usiadła za kierownicą i powoli ruszyła. Nie może uciekać od niego bez końca. Nadszedł czas, by zmierzyć się z konsekwencjami tamtej nocy, bez względu na to, jakie są.

Szaleństwo jednej nocy - Joss Wood
Peyton odwiedza wraz z synkiem rodzinne Hatfield. Spotyka tam miliardera Jacka Granthama, który nie wie, że jest ojcem jej dziecka. Dwa lata temu przeżyła z Jackiem pełną namiętności noc. Teraz zapragnęła ją powtórzyć, zapomnieć o tym, że jest samotną matką i stać się atrakcyjną seksowną kobietą. Wiedziała, że Jack nadal jej pragnie, ale nie wierzy w miłość i nie obieca jej związku. Ale wierzy w pożądanie…
Seks z przyjacielem - Paula Roe
Kat Jackson, dziewczyna z bogatego domu, nieustannie trafia na pierwsze strony gazet. Ojciec robi jej wtedy awantury, a wspiera ją Marco Corelli, kochający wolność flirciarz. Od czasów szkoły średniej Kat i Marco są przyjaciółmi na śmierć i życie, ale... pewnej nocy po kilku drinkach lądują w łóżku. Kat boi się, że straci najlepszego przyjaciela...

Wyścig w San Remo

Michelle Reid

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1264

ISBN: 9788383427980

Premiera: 03-10-2024

Fragment książki

Tłum widzów tkwił w pełnym nadziei wyczekiwaniu. Przygotowany do wyścigu Franco Tolle stał w namiocie zespołu White Streak i wpatrywał się w ekran monitora, na którym spodziewał się ujrzeć decyzję organizatorów. Wiał silny wiatr, pogoda nie sprzyjała wyścigom szybkich motorówek.
– Myślisz, że nas puszczą? – zapytał Marco Clemente, stając mu za plecami.
Franco wzruszył ramionami. Pogarszające się warunki nie martwiły go tak bardzo jak upór kolegi, by z nim płynąć.
– Naprawdę tego chcesz? – zapytał spokojnym głosem, nie spuszczając wzroku z ekranu.
– Jeżeli nie chcesz mnie widzieć obok siebie na pokładzie, to po prostu powiedz!
Franco miał swoje powody, by zadać to pytanie. Jego partner przez ostatnią godzinę nerwowo spacerował po namiocie, warcząc na każdego, kto się do niego odezwał. W takim nastroju nie powinien stawać za sterami.
– Chciałbym ci przypomnieć, że połowa łodzi należy do mnie. Nawet jeżeli założymy, że to twój geniusz stoi za jej projektem i budową.
Owszem, łódź należała do nich obu. Przez ostatnie pięć lat ścigali się pod egidą wspólnie założonej spółki White Streak, jednak od trzech lat nie pływali razem. Dziś po raz pierwszy poddał się naciskom i pozwolił, by kolega zasiadł obok niego w łodzi.
Dlaczego to zrobił? Od ostatniego wyścigu w sezonie zależało, czy zdobędą tytuł mistrzowski, a jego stały partner dzień wcześniej zapadł na grypę. Gdy w grę wchodziła tak wysoka stawka, Marco był bez wątpienia najlepszym zastępcą. Franco liczył, że mimo zmiany w ich relacjach, nadal będą się zachowywać jak na profesjonalistów przystało.
– Przez większość życia byliśmy bliskimi przyjaciółmi. A potem popełniłem drobny błąd i ty…
– Przespanie się z moją żoną nie było drobnym błędem.
– Lexi nie była wtedy twoją żoną.
– Nie. Ale za to ty byłeś moim najlepszym przyjacielem.
Marco próbował wytrzymać jego spojrzenie, ostatecznie tylko westchnął i odwrócił wzrok.
– A gdybym ci powiedział, że nic takiego nie miało miejsca? – wyrzucił z siebie. – Że wszystko wymyśliłem, żeby was rozdzielić?
– Dlaczego miałbyś to robić?
– A dlaczego ty miałbyś marnować życie na jakąś młódkę? I tak się z nią ożeniłeś, co sprawiło, że poczułem się jak ostatni szmaciarz.
– Czy ta rozmowa ma sens? Mamy wziąć udział w wyścigu, a ja nie zamierzam rozgrzebywać przeszłości.
– Signori, już czas! – Głos menedżera przerwał rosnące napięcie.
Franco już zrobił krok do przodu, gdy partner chwycił go za ramię.
– Na litość boską! – mruknął cicho. – Przykro mi, że namieszałem między tobą i Lexi, ale ona zniknęła z twojego życia ponad trzy lata temu! Czy nie możemy zostawić już tego nieszczęsnego wydarzenia za nami i wrócić do…
– Czy mam ci przypomnieć, dlaczego zdecydowałeś się wyciągać te brudy? – warknął Franco. Na jego twarzy widać było pogardę. – Ponieważ jesteś winny naszej firmie grube miliony. Przestraszyłeś się, bo poczułeś, że potrzebujesz mojej pomocy, żeby cała prawda nie wypłynęła na powierzchnię. Usłyszałeś pogłoski, że zamierzam wycofać się z finansowania wyścigów i śmiertelnie się przeraziłeś. Dobrze wiesz, że teraz utoniesz w tym finansowym gównie, w które nas wpakowałeś. I jeszcze jedno – dorzucił lodowato – twoja żałosna namiastka przeprosin za to, co zrobiłeś, przyszła trzy i pół roku za późno.
Wyswobodziwszy ramię z uchwytu, odwrócił się od zszokowanego kolegi. Tak naprawdę nie spodziewał się, że partner poruszy taki temat i wcale nie poprawiała mu nastroju świadomość, że w domu czekają na niego papiery rozwodowe przysłane przez Lexi. Jeszcze nie znalazł odwagi, by je przeczytać.
Wyszedł z namiotu na ostre słońce. Był u siebie – w Livorno, pośród fanów, ale ledwo rejestrował rosnącą wrzawę. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą, z której wynurzała się sylwetka jego niegdysiejszego przyjaciela złączonego uściskiem miłości z jedyną kobietą, którą kochał. Ten obraz nękał go od czasu, gdy Marco zaszczepił go w jego umyśle prawie cztery lata temu. Towarzyszył mu podczas krótkiego małżeństwa z Lexi. Wpływał znacząco na sposób traktowania żony, a nawet zrodził podejrzenie, że dziecko, które nosiła, nie było jego. Spowodował gorycz tak głęboką, że nic nie pozostało z mężczyzny, którym kiedyś był, a kiedy poroniła, ten obraz przyćmił jego smutek wywołany stratą.
Lexi nigdy nie poznała prawdziwych przyczyn takiego zachowania. Jedyną pociechą dla jego zranionej dumy było to, że nigdy nie dowiedziała się, że jej zdrada złamała jego głupie, naiwne serce.
Marco znów pojawił się u jego boku.
– Amico, musisz mnie wysłuchać…
– Nie chcę już rozmawiać o tym, co było – odparł oschle, zanim kolega zdołał coś jeszcze powiedzieć. – Skup się na tym, co trzeba teraz zrobić, w przeciwnym razie będę musiał zwinąć firmę. A wtedy wszystkie twoje machlojki ujrzą światło dzienne.
– Ale to byłby mój koniec… Moja rodzina…
– Właśnie.
Słynne nazwisko Clemente było synonimem wybornych win, uczciwości oraz filantropii. Odkąd sięgał pamięcią, ich rodziny pozostawały w bliskich relacjach, dlatego też starał się nie ujawniać, że drogi zaczęły się im rozchodzić. W końcu wspólnie prowadzili biznes. Często spotykali się na różnych imprezach. Pozwolił, aby partner z uśmiechem dementował pogłoski o rysie w ich wzajemnych relacjach, bo taki obrót spraw mniej nadszarpywał jego dumę niż obwieszczenie wszem i wobec prawdy.
Chwilę później obaj weszli do otwartego kokpitu łodzi i zapięli pasy. Doradca przekazał im do słuchawek nudne informacje o prędkości wiatru, przewidywanej wysokości i długości fal.
Zagrały oba silniki, ich gardłowy warkot zabrzmiał niczym słodka muzyka w uszach starego inżyniera morskiego, jakim był Franco. Skierowali łódź na linię startu, wyróżniała się bielą pośród kilkunastu innych barwnych jednostek.
Nie wiedzieć czemu, spojrzał na partnera. W jego oczach dostrzegł coś niejasnego – jakby czystą desperację, na której widok panika ścisnęła mu serce.
– Sono spiacente, il mio amico – szepnął Marco.
Wciąż usiłował zrozumieć usłyszane słowa, gdy zagrały tłoki i łódź wystrzeliła do przodu. Musiał się maksymalnie koncentrować, żeby utrzymać kurs.
Za szybko, jego umysł sucho rejestrował zdarzenia. Marco powiedział, że jest mu przykro, a teraz rozpędzał łódź do zbyt dużej prędkości.

Lexi uczestniczyła w spotkaniu, kiedy drzwi do gabinetu Bruce’a nagle otworzyły się, i do pomieszczenia wparowała Suzy, nowa asystentka.
– Przepraszam, że przeszkadzam – wyrzuciła z siebie – ale Lexi musi to koniecznie zobaczyć… – To powiedziawszy, porwała pilota od telewizora i wycelowała w odbiornik.
– Przyjaciółka wysłała mi link – wyjaśniła, przeskakując pomiędzy kanałami. – Nie interesuję się wielkimi wypadkami, więc o mało co nie wyłączyłam, ale wtedy zobaczyłam Lexi, no i padło jej nazwisko!
Nagle cały ekran wypełniły szmaragdowe wody morza oraz błękitne niebo. Chwilę później wystrzeliło kilkanaście napędzanych potężnymi silnikami punktów. Zanim pozostali zrozumieli, o co chodzi, Lexi przeszył zimny dreszcz i zerwała się na równe nogi.
Wyścigi motorówek były sportem wyłącznie dla bogatych i brawurowych. Był to spektakl pełen testosteronu, rosnącego napięcia, przerośniętych ego oraz budzącego powszechny podziw wybitnego lekceważenia ryzyka. Miała wrażenie, że przed jej oczami rozgrywa się scena z najgorszego koszmaru. Domyślała się już, co się za chwilę wydarzy.
– Nie – wyszeptała pełnym napięcia głosem. – Proszę, wyłącz to.
Ale nikt jej nie słuchał, zresztą już i tak było za późno. Gdy mówiła, dziób prowadzącej łodzi chwycił podmuch wiatru i zaczął się unosić. Przez zatrważający ułamek sekundy lśniąca bielą motorówka stała dęba, przypominając wynurzającego się z fal morskich białego łabędzia.
– Teraz patrzcie!
Lexi chwyciła się krawędzi stołu, a potężna łódź obróciła się w szokująco wdzięcznym piruecie, po czym zaczęła koziołkować, jakby wykonywała serię akrobatycznych figur.
Ale to nie był pokaz sztuczek. W otwartym kokpicie dało się zauważyć dwie ludzkie postaci. Łódź zamieniła się w śmiertelną pułapkę, bowiem odłamki zaczęły rozpryskiwać się we wszystkie strony, wystrzeliwując w górę niczym zabójcze pociski.
– Ten niebezpieczny sport zabiera przynajmniej jedną ofiarę każdego roku – ogłosił beznamiętny głos lektora. – Z powodu trudnych warunków pogodowych start wyścigu stał przez pewien czas pod znakiem zapytania. Prowadząca załoga osiągnęła właśnie maksymalną prędkość, gdy w ich łódź uderzył podmuch wiatru. Widać wyraźnie, jak Francesco Tolle zostaje wyrzucony w powietrze. Marco Clemente został na kilka minut uwięziony pod wodą, zanim nurkowie zdołali do niego dotrzeć. Obu mężczyzn przetransportowano do szpitala. Według niepotwierdzonych informacji jeden z nich zmarł, drugi pozostaje w stanie krytycznym.
– Łapcie ją! – usłyszała głos Bruce’a w tej samej chwili, w której ugięły się pod nią kolana.
– Usiądź… – Ktoś chwycił ją za ramię i posadził z powrotem na krześle.
– Głowa między nogi – doradził inny głos, podczas gdy ktoś, chyba znów Bruce, mełł w ustach przekleństwa pod adresem Suzy za głupie i bezduszne zachowanie.
Lexi poczuła, że jej głowa zostaje pchnięta w dół, ale dobrze wiedziała, że to nic nie pomoże. Siedziała pochylona bezwładnie do przodu i słuchała, jak spiker przypomina życie dwudziestoośmioletniego Francesca, zupełnie jakby czytał nekrolog.
– Przyszedł na świat w jednej z najzamożniejszych włoskich rodzin jako jedyny syn właściciela stoczni Salvatore’a Tollego. Porzucił życie playboya po rozpadzie małżeństwa z dziecięcą gwiazdą filmową, Lexi Hamilton…
Przez pokój przebiegła fala pomruków, a ona zadrżała, bo wiedziała, że na ekranie z pewnością pojawiło się jej zdjęcie z Frankiem.
– Obecnie Tolle koncentruje się na rozwijaniu rodzinnej firmy, lecz cały czas ściga się w zespole White Streak, który założył pięć lat temu wraz ze swoim partnerem Markiem Clementem, pochodzącym z jednego z najznakomitszych włoskich rodów, zajmujących się produkcją win. Mężczyźni przyjaźnią się od dzieciństwa i…
– Napij się.
Bruce delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy i przysunął szklankę z wodą. Chciała powiedzieć, żeby dał jej spokój, że pragnie wysłuchać wiadomości, ale nie miała siły poruszyć ustami. Walcząc ze sobą, Bruce’em i potworną tragedią, której właśnie była świadkiem, nagle go ujrzała.
Jej Franco, w krótkich spodenkach i białym T-shircie, podkreślającym każdy pięknie wyrzeźbiony mięsień opalonego ciała. Stał przed panelem z kontrolkami, odwracając do niej opaloną twarz, i śmiał się na widok jej przerażenia, gdy łódź sunęła z zawrotną szybkością.
− Nie bądź mięczakiem. Chodź tu, poczuj tę moc…
– Będę wymiotować – szepnęła teraz.
Kucający przed nią, jakże elegancki i opanowany Bruce Dayton, prawie przewrócił się na plecy, tak szybko próbował uciec przed zagrożeniem. Lexi wstała chwiejnie, wyminęła go i ruszyła przed siebie, przyciskając dłoń do ust. W łazience znalazła się dosłownie w ostatnim momencie.
Franco nie żyje. Tylko o tym był w stanie myśleć jej skołowany umysł..
– Nie… – jęknęła. Zamknęła powieki i osunęła się wzdłuż zimnej ściany.
− Nie martw się, bella mia. Ja jestem niepokonany…
Z jej ust wyrwał się zduszony krzyk, bo miała wrażenie, że to sam Franco szepcze jej te słowa prosto do ucha. Zszokowana, otworzyła oczy. Oczywiście nigdzie go nie było.
Zaśmiała się gardłowo. Nikt nie jest niepokonany!
Ktoś delikatnie zapukał do drzwi kabiny.
– Nic ci nie jest?
To była Suzy, wyraźnie zaniepokojona.
– Lexi…? – Suzy zapukała ponownie.
– Wszystko w porządku.
Jednak nic nie było w porządku. I już nigdy nie będzie. Przez ostatnie trzy i pół roku z trudem próbowała zepchnąć byłego męża w najgłębsze zakamarki pamięci, a teraz otworzyła się przed nią nowa szansa, ale jednocześnie było za późno, żeby…
Boże, o czym ty myślisz? Nie wiesz, czy nie żyje! Być może to Marco…
Tylko czy tak byłoby lepiej?
Owszem, wyszeptał jakiś słaby, podły, okrutny głos w jej głowie.
Suzy czekała, aż wyjdzie z kabiny, wydawała się zakłopotana i pełna poczucia winy.
– Tak mi przykro – wyrzuciła z siebie. – Zobaczyłam cię i…
– Nie szkodzi – wtrąciła szybko Lexi, bo dziewczyna wydawała jej się taka młoda i zestresowana.
– Bruce grozi, że mnie wyleje – jęknęła Suzy, gdy Lexi stanęła przed umywalką i zaczęła bezwiednie myć ręce. – Powiedział, że nie potrzebuje kolejnego skretyniałego pracownika, ponieważ…
Lexi nie słuchała. Patrzyła w lustro, na swoją niewielką trójkątną twarz, otoczoną burzą rudych włosów.
– W świetle zachodzącego słońca wyglądają ogniście – szepnął kiedyś Franco, przesuwając po nich palcami. – Włosy jak delikatny karmel, skóra niczym bita śmietana, a usta… mmm… jak pyszne, soczyste truskawki.
– Jakie to banalne, Francesco Tolle. Myślałam, że stać cię na coś lepszego.
– Stać mnie tam, gdzie trzeba, bella mia. Zaraz ci udowodnię…
Jednak teraz jej usta były sine, wręcz bezbarwne.
– Poza tym rozstaliście się tyle lat temu, więc nawet nie przypuszczałam, że jeszcze ci na nim zależy. On jest taki przystojny – westchnęła z rozmarzeniem. – Ta ciemna karnacja i zmysłowość…
Lexi odwróciła się i wyszła, zostawiając Suzy paplającą do ściany. Czuła się słaba, nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zamknęła się w swoim gabinecie i stała, patrząc tępo przed siebie. Miała wrażenie, że jest pusta w środku.
– Lexi…
Drzwi do gabinetu otworzyły się za jej plecami, lecz nawet tego nie usłyszała. Przeniosła beznamiętny wzrok na Bruce’a. Na widok jego posępnej miny przeszył ją dreszcz paniki.
– Co? – wymamrotała.
Bruce wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Chwycił ją za rękę, po czym bez słowa poprowadził do najbliższego krzesła. Opadła na siedzenie, czując, jak łzy napływają jej do oczu.
– Telefon do ciebie. – Bruce oparł się o biurko i skrzyżował ręce na piersi. – Salvatore Tolle.
Ojciec Franca? Jej zdaniem istniał tylko jeden powód, dla którego ten człowiek zmusiłby się do tego, by z nią porozmawiać. Przecież jej nienawidził. Twierdził, że zrujnowała życie jego synowi.
− Cwana gwiazdeczka, gotowa sprzedać ci swoje ciało za pełen portfel.
Przypadkowo usłyszała te jadowite słowa, które kierował do syna. Nie miała pojęcia, co Franco odpowiedział, ponieważ uciekła we łzach.
– Poprosiłem, żeby chwilę poczekał – oznajmił Bruce. – Pomyślałem, że przyda ci się kilka minut, żebyś… żebyś doprowadziła się do porządku, zanim posłuchasz, co ma do powiedzenia.
– Dzięki – wymamrotała. – Mówił, w jakiej sprawie dzwoni?
– Nie chciał mi niczego powiedzieć.
Kiwnęła głową, czując narastającą suchość w ustach. Jeszcze raz spróbowała wziąć się w garść.
– Okej. – Udało jej się wstać. – Porozmawiam z nim.
– Chcesz, żebym został?
Czy tego chciała? Prawdę powiedziawszy, nie wiedziała. Jako piętnastolatka została wrzucona w wir sławy, grając główną rolę w niskobudżetowym filmie, który okazał się przebojem kasowym, a Bruce już wtedy stanowił ważną postać w jej życiu, bowiem pracował jako agent jej matki, także aktorki. Później, gdy porzuciła pączkującą karierę, by związać się z przystojnym Włochem, cały czas starał się utrzymywać z nią kontakt. Kiedy nieoczekiwanie zmarła matka, zaoferował swoje wsparcie. Ale wtedy jeszcze miała Franca. A może łudziła się, że go ma. Minęło jeszcze wiele miesięcy, pełnych bólu i cierpienia, zanim dała za wygraną i wróciła do Bruce’a, zalana łzami i pogrążona w rozpaczy.
Teraz pracowała w jego agencji aktorskiej. Dobrze im się współdziałało: ona doskonale rozumiała umysły kapryśnych klientów, on zaś miał za sobą lata doświadczeń teatralnych. Gdzieś po drodze stali się sobie bardzo bliscy.
– Lepiej, żebym zrobiła to sama – postanowiła, wiedząc, że i tak w niczym nie mógłby jej pomóc.
Przez chwilę milczał, jego twarz absolutnie niczego nie zdradzała. A potem kiwnął głową i odsunął się od biurka. Widziała, że zraniła jego uczucia, że czuje się odrzucony, jednak była pewna, że rozumie jej decyzję.
Odczekała, aż zamknie za sobą drzwi, a potem przez kilka sekund wpatrywała się w telefon. W końcu wzięła głęboki oddech i drżącymi rękami chwyciła słuchawkę.
– Buongiorno, signor – wydusiła z siebie niepewnie.
– Ten dzień wcale nie jest dobry, Alexio – powiedział Salvatore Tolle po dłuższym milczeniu. – Jest tragiczny. Rozumiem, że dotarły już do ciebie wieści o Francescu?
– Tak. – Zamknęła oczy, bo nagle zakręciło jej się w głowie.
– W takim razie nie muszę ci wszystkiego opowiadać. Za godzinę przyjedzie po ciebie samochód, a potem polecisz moim samolotem do Pizy. Ktoś cię odbierze z lotniska. W szpitalu musisz pokazać jakiś dokument tożsamości, inaczej nie wejdziesz, dlatego pamiętaj, żeby zabrać…
– To Francesco… żyje? – Zabrakło jej tchu..
– Byłaś przekonana, że zginął? Przyjmij moje przeprosiny – powiedział szorstko jej teść. – Si. – Jego głos stał się niski, znów owładnęły nim emocje. – Żyje – potwierdził to, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. – Jednakże muszę cię ostrzec, że znajduje się w ciężkim stanie.
Ogarnięta potężną ulgą, a także paniką wywołaną wiadomością o poważnych obrażeniach, domyślała się, że Salvatore Tolle też musiał przeżyć ogromny wstrząs. Francesco był jego jedynym synem. Uwielbianym, ukochanym, ale i niezwykle rozpieszczonym dziedzicem.

Franco Tolle należy do jednej z najbogatszych włoskich rodzin. Ma pieniądze, sławę i kocha ryzyko! Wyścigi motorówek – sport dla bogatych i brawurowych – to jego pierwsza miłość. Drugą jest żona, angielska gwiazda filmowa Lexi Hamilton. Jednak małżeństwo rozpada się, a wraz z odejściem Lexi opuszcza go szczęście… Podczas wyścigu ginie jego przyjaciel, sam Franco w ciężkim stanie trafia do szpitala. Wtedy przy jego łóżku zjawia się Lexi…

Z miłości do ciebie, Rajski zakątek

Caitlin Crews, Anne Mcallister

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1269

ISBN: 9788383428246

Premiera: 17-10-2024

Fragment książki

Z miłości do ciebie – Caitlin Crews

To był piękny dzień na rozwód.
Chloe Stapleton uśmiechała się do siebie, gdy prywatny odrzutowiec przelatywał nad nadbrzeżnymi górami Sycylii, które odbijały się w lśniącej tafli Morza Śródziemnego. Po chwili maszyna lekko obniżyła lot. Oczom Chloe ukazały się rozległe winnice i kruszejące ruiny starożytnych świątyń, gdzie kiedyś oddawano hołd przeszłym bogom.
W dole wszystko zdawało się trwać na swoim miejscu.
Samolot podchodził do lądowania na pasie ciągnącym się u podnóża wzgórz. Przedzierał się między nimi z bezwzględną skutecznością, która przywiodła jej na myśl właściciela nie tylko maszyny, ale i całej ziemi, która ciągnęła się w dole.
Bo nie było nawet skrawka Sycylii, choćby rzuconego na jej kraniec, gdzie nie sięgałaby władza i wpływy rodu Monteleone. Wyglądając przez okno, Chloe czuła nutkę nostalgii, bo wiedziała, że za chwilę usłyszy dyskretną prośbę, żeby przestała być jego członkiem. Zawsze zresztą była nim tylko na papierze.
Tylko raz, pięć lat temu, odwiedziła ową niezwykłą posiadłość. Była wtedy na życiowym zakręcie. Nie wiedziała, co ze sobą począć. Zwróciła się więc o pomoc do człowieka, którego za chwilę miała zobaczyć znowu. Lao Monteleone był kiedyś jej przybranym bratem. Zawsze otaczał go nimb tajemnicy.
Wtedy był jej jedyną nadzieją. I nie zawiódł. Zawsze miała poczucie, że jest w tym mężczyźnie coś z miękko zwiniętego w kłębek węża. Czujnego i ostrożnego. Ale taka postawa tylko jeszcze bardziej uwydatniała bezwzględną surowość jego charakteru. Lao balansował na granicy dzikiego okrucieństwa. Chloe, jak wszyscy, którzy go znali, wiedziała, że zawsze robi dokładnie to, co mu służy. I co lubi.
Jednak dla niej, choć zachowywał dystans, zawsze był miły. Pięć lat temu, przylatując doń z drugiego końca świata, liczyła, że właśnie tak ją przywita.
I Lao jej nie zawiódł.
Gdy po wylądowaniu wychodziła z samolotu i wsiadała do przysłanej przez niego limuzyny, od razu poczuła się bezpiecznie, choć nie sądziła, że kiedykolwiek dozna jeszcze tego uczucia. Lao otaczał ją ochroną, jak niewidzialnym ciepłym pledem. Nigdy mu tego nie zapomni.
Tkwiła wtedy w najczarniejszej przepaści żalu i smutku. Właśnie straciła ojca, a wraz z nim jedynego człowieka, który zawsze ją kochał i prowadził przez życie. Lao wkroczył w jego miejsce. Zajął się wszystkim, dzięki czemu Chloe mogła skupić się na sobie, odzyskać spokój ducha i poczuć się bezpiecznie.
Dzisiejszy powrót na Sycylię miał gorzko-słodki smak. Chloe wiedziała, że oznacza on kres tego poczucia bezpieczeństwa i że odtąd będzie musiała polegać tylko na sobie. Dzięki takim odmianom losu stajemy się dojrzałymi ludźmi, weź się w garść dziewczyno, skarciła się w myślach.
Jadąc limuzyną wąskimi wijącymi się wokół dzikich gór drogami, próbowała strząsnąć z siebie dziwny cień melancholii, który szedł za nią od chwili wylądowania. Patrzyła przez okna na mijane stare sycylijskie miasteczka i historyczne wsie poutykane wśród gór jak kolorowe plamki na szlachetnej tkaninie. Pejzaż migotał w jasnych promieniach słońca. Gdy startowała parę godzin temu, w Londynie padało. Teraz ciepłe słoneczne światło zdawało się jej błogosławieństwem. Wlewało się przez drzewa i sprawiało, że ich liście błyszczały jak złoto.
Pięć lat temu miała duszę rozdartą śmiercią ojca. Ale nawet wtedy z zachwytem patrzyła na cudowne piękno tej nieokiełznanej w swojej ekspansji wyspy. Spędziła we Włoszech wiele miesięcy wakacji w miejscach bardziej wyszukanych. Widziała łagodne wzgórza Toskanii i pływała po kanałach Wenecji. Spacerowała po plażach Wybrzeża Amalfitańskiego. Jednak nigdy przedtem – ani potem – nie była na Sycylii. Teraz wzbierała w niej nostalgia, bo wyspa wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętała. Jakby rzucona poza cywilizację, a w swojej pierwotności dzika i splątana.
Taki sam był Lao.
Ożenił się z Chloe pięć lat temu. Szybko i bez wystawnej ceremonii ślubnej. Wszystko przywodziło na myśl nie ślub, lecz spotkanie biznesowe. Chloe doceniała jednak dobroć i przychylność Lao. Pobrali się w jego biurze właśnie tutaj, na tej tajemniczej wyspie. W starożytnym zamku, który odbudował i uczynił centrum swoich działań biznesowych.
Mimochodem wspomniał jej wtedy, że ta niezwykła budowla jest od wieków w posiadaniu rodziny Monteleone. Chloe była oczarowana. Ślub w takim miejscu zdawała się jej czymś więcej, niż tylko zacumowaniem w bezpiecznej życiowej przystani. Jakby wszystkie stulecia władzy i potęgi rodu także i ją owijały kokonem bezpieczeństwa.
Tak myślała. I tak chciała.
Gdy jednak wracała myślami do tego dnia czuła łzy w oczach, a wspomnienia stawały się niewyraźne i zamglone. Pamiętała stalowe szare oczy Lao i jego mocną męską posturę. Był znacznie wyższy i postawniejszy, niż Chloe. Czasem miała wrażenie, że swoim muskularnie wyrzeźbionym ciałem zasłania jej całe sycylijskie niebo. Po ślubie wziął w ręce blade dłonie i mocnym głosem głośno rzucił starannie dobrane słowa.
– Nasze małżeństwo jest tylko na papierze. Wiesz o tym Chloe?
– Wiem – szepnęła w odpowiedzi.
Ale później jeszcze przez cały rok męczyło ją jedno wspomnienie. Lao nawet nie przypieczętował ich małżeństwa pocałunkiem. Więcej. Spojrzał na księdza takim wzrokiem, jakby chciał mu pokazać, że zwyczajowe słowa „możecie się pocałować”, były dla świeżego małżonka obrazą. Chloe nosiła ten moment w sercu jak bolesną drzazgę.
Nie, nie drzazgę, lecz bolesną urazę. Lao zrobił dla niej przecież o wiele więcej, niż to, co robi się ze zwykłego poczucia obowiązku. Pomógł jej, choć wcale nie musiał. Ale wtedy poczuła lekką złość na ten brak pocałunku.
Bo dlaczego jej nie pocałował?
Była rozczarowana.
Jednak liczyło się coś zupełnie innego. Powiedziała mu to od razu, gdy zaproponował małżeństwo. Dla niej było ono darem. Bezinteresownym i hojnym, bo Lao nic nie był jej winny. Tamtego dnia mógł nawet odmówić jej prośbie o spotkanie. Dał jej dar ochrony i poczucia bezpieczeństwa. A jej skryte głupiutkie fantazje miały pozostać tajemnicą, którą Chloe zabierze z sobą do grobu.
Limuzyna minęła ogromną kutą bram, którą po bokach wieńczyły starożytne marmurowe rzeźby. Sama brama miała jednak nowoczesny wygląd i była naszpikowana kamerami. Teraz droga stała się gładka. Auto nie podskakiwało na wybojach, a Chloe nie musiała już kurczowo trzymać się rączki nad okienkiem.
Spokojnie jechała na spotkanie z czekającym na nią mężczyzną. Mężem. Było to szalone słowo, ale opisywało przecież samego Lao. Lub bardziej – jego stosunek do niej.
Po obu stronach ciągnęły się rzędy wysokich cyprysów. W dali widniały spadające w dół po zboczach wzgórz gaje oliwne. Jak okiem sięgnąć wszędzie leżała ziemia rodu Monteleone. Jednak dech w piersiach Chloe zaparł widok starożytnego zamku wznoszącego się na szczycie własnej góry Lao.
Właśnie w nim przyjął ją wtedy pierwszy raz. Pogrążona w głębokiej rozpaczy była wtedy cieniem samej siebie. Lao bez wahania wyciągnął do niej pomocną dłoń. Wziął z nią ślub, a później dał wolność i pozwolił robić, co tylko chce.
Chloe nigdy nie zapomniała tej wielkodusznej i bezinteresownej pomocy.
– Twój ojciec na pewno chciałby, żebyś była wolna – powiedział jej tuż po krótkiej ceremonii ślubnej.
Podarowane przez niego lata Chloe spędziła więc, szukając własnego miejsca w świecie. Bo wiedziała, że o tym marzyłby dla niej ojciec. Słuchałby jej opowieści, a swoją miłością i uśmiechem leczył jej troski.
Ale Chloe zawsze była trochę za bardzo marzycielką. Za bardzo trzymała głowę w chmurach. Albo inaczej – miała poczucie, że żyje pod jakimś niewidocznym kloszem. Jak by nie było, zmieniała prace jak rękawiczki, bez końca szukając swojej życiowej pasji. Pracowała w wydawniczym pijarze, bo czymś wspaniałym zdawało jej się wędrowanie po Londynie i rozmawianie o książkach z każdym, kto chciał słuchać. Ale okazało się, że nie na tym polega jej praca. Mało w niej było rozmów, które tak uwielbiała, a jeszcze mniej miłości do książek. Siedziała z nosem w internecie, śledząc losy kampanii promocyjnych i unikając mejli z pretensjami od autorów. Potem, wzorem wielu szkolnych przyjaciółek, próbowała sił w fundacjach dobroczynnych i organizacjach non-profit. Ale i tu spotkał ją zawód. Z jej pracy niewiele dobrego wynikało dla świata, a przyjaciółkom bardziej chodziło o fotki ze znanymi ludźmi podczas wystawnych przyjęć niż o prawdziwą pomoc.
Gdy próbowała wyjaśnić im, jak się czuje, robiły tylko wielkie oczy.
– Czynimy dobro dla świata – przekonywała jej najlepsza przyjaciółka, Mirabelle. – Ludzie kochają patrzeć na piękne rzeczy. Czemu nie być jednym z nich?
Koniec końców Chloe zakotwiczyła na stałe w galerii sztuki. Ta praca po prostu ją bawiła, bo siedziało tam mnóstwo ludzi gotowych w każdej chwili robić z igły największe widły.
– Tylko tak przekonasz bogatego gościa, żeby kupił obraz z rozmazaną na chybił trafił na płótnie farbą – przekonywała ją szefowa.
Dla Chloe praca w galerii miała jeden plus – nigdy się tam nie nudziła. Może takie zajęcie nie było jej pasją, ale, mój Boże, nie można mieć wszystkiego. Możesz jednak cieszyć się wszystkim, co masz. Chloe myślała zresztą o tym, by podnieść swoje kwalifikacje. Ale właśnie wtedy Lao zaprosił lub bardziej – wezwał ją do siebie.
O tym wszystkim myślała, gdy limuzyna krętymi dróżkami zbliżała się do Zamku Monteleone. W myślach już układała sobie listę argumentów. Tak było zawsze, gdy Lao wzywał ją do siebie. A dziwnym trafem zawsze wiedział też, gdzie Chloe akurat bawi. Kiedyś spotkała go na plaży w Brazylii. Zapamiętała to spotkanie. Jak zwykle zaprosił ją na kolację. Wypytał o życie i plany, jakby nie był jej mężem lecz ojcem lub opiekunem i zostawił ją odurzoną zapachem całej jego dzikiej męskości i kipiącego w nim poczucia nieograniczonej władzy.
Zawsze później śniły jej się te kolacje.
Dziś jednak pierwszy raz wezwał ją do Zamku Monteleone. Wiedziała, o co chodzi, gdy tylko dostała wiadomość. Spodziewała się tego wcześniej czy później. Wiedziała też, że nadszedł najwyższy czas, by stanąć na własnych nogach. Choćby przyszłość wcale nie rysowała się w jasnych barwach.
Jednak gdy limuzyna zatrzymała się przed wielkimi zdobionymi drzwiami, wiedza ta nagle wydała się jej zupełnie nieważna. Bo choć siedziała na wygodnym siedzeniu, nie była pewna, czy za chwilę stanie na swoich nogach.
Kusiło ją, by odegrać rolę którejś ze swoich ulubionych silnych literackich bohaterek, ale zrezygnowała. Pewnie tak zyskałaby przewagę nad Lao, a w żaden sposób nie chciała pomniejszać wagi opieki, jaką ten mężczyzna otoczył kiedyś naprawdę udręczoną młodziutką dziewczynę, która ostatnim razem zjawiła się w zamku nieproszona. I tak zrozpaczona, że nie wiedziała, czy przeżyje choćby jeszcze tydzień.

Gdy kamerdyner w liberii z kamiennym wyrazem twarzy otworzył jej drzwiczki limuzyny, Chloe zdobyła się na sztuczny uśmiech. Mężczyzna ukłonił się bez słowa i poprowadził ją do wielkiego zamkowego holu.
Nigdy nie przepadała za architekturą. Przyjeżdżając tu pięć lat temu, ledwie zwróciła uwagę na wnętrze i otoczenie. Ale teraz nie mogła ukryć zachwytu. Otaczał ją prawdziwy architektoniczny cud.
Ale nie miała czasu go podziwiać, bo kamerdyner zaprowadził ją wprost do gabinetu Lao.
Kim by dla niej nie był ten mężczyzna, jego widok zawsze sprawiał, że patrzyła na niego z zapartym tchem. Obojętnie, czy miał na sobie elegancki, szary szyty na miarę garnitur, jak podczas spotkania w mglisty londyński wieczór, czy niedbale rozparty leżał na leżaku na plaży w Brazylii.
Skutek był zawsze ten sam. Chloe jakby obawiała się spojrzeć wprost na niego. Zresztą może wcale nie chodziło o ową pozorną niedbałość, lecz wyrzeźbione jak u sportowca umięśnione ciało Lao i niezwykłą złocistobrązową karnację. A także gęste kruczoczarne włosy. Ale to nie wszystko. Jeszcze wąska owłosiona strużka biegnąca aż do podbrzusza. I niesamowicie obcisłe slipki kąpielowe skrywające…
Chloe zaczerwieniła się na wspomnienie tego spotkania w Brazylii. Nie pamiętała ani jednego słowa, które wtedy wypowiedział. Może i sama w ogóle nic nie mówiła. Po prostu patrzyła oszołomiona.
I myślała tylko o błękitnym kolorze tych slipek.
Do dziś prześladowało ją to wspomnienie.
Gdy kamerdyner prowadził ją do gabinetu, który tak dobrze pamiętała, uśmiechała się na myśl o tamtym swoim milczeniu.
Pobrali się właśnie w tym wielkim gabinecie. To przedziwne miejsce, jakby zawieszone na skraju stromego klifu, nazywało się tak tylko dlatego, że pod ścianą stało wielkie biurko, a ciągnące się wzdłuż niej białe półki wypełniały rzędy książek. Nie był to jednak natrętny pokaz bogatego snobizmu. Po prostu każda z nich miała swoje miejsce. Zresztą wszystko w tej części zamku błyszczało nowością. Podłogę wylano betonem i ozdobiono rozrzuconymi tu i ówdzie ręcznie tkanymi kolorowymi perskimi dywanami. Wielkie szklane okna wieńczyły główną ścianę gabinetu.
Właśnie tu zobaczyła teraz Lao stojącego przed tą masą idealnie czystego szkła.
Tutaj pięć lat temu za niego wyszła.
Za Lao Monteleone.
Stał odwrócony do niej plecami. Przez sekundę pod Chloe ugięły się kolana. Pomyślała, że ma objawy zmiany czasu, ale przecież lot z Anglii na Sycylię trwał zaledwie trzy godziny.
Wtedy Lao odwrócił się do niej. Wpadające z góry światło słońca jeszcze bardziej uwypukliło twarde rysy jego surowej twarzy. Chloe nawet nie brakowało jak zwykle tchu. Po prostu zupełnie wstrzymała oddech.
Bo było tak zawsze, ale za każdym razem na nowo. Zawsze, gdy go widziała, czuła ucisk w dołku.
Ciało nie kłamie.
Wszyscy mówili, że jest przystojny, ale nie, nie był. Był zbyt imponującym mężczyzną, by mieścić się w takich kategoriach. Nazbyt w jakiś dziwny sposób odpychającym. Rysy jego twarzy nie były rysami męskiego piękna, które uwielbia większość kobiet i dlatego zdobią okładki kolorowych magazynów. Wydatne kości policzkowe i bezwzględnie ostra linia nosa. Surowe zmysłowe usta, tak jak teraz zaciśnięte w wyrazie skrywanej dezaprobaty.
Taki był Lao.
Imponował. Ale Chloe wiedziała już, że w równej mierze, co jego postura, był to skutek emanującego z niego poczucia wszechwładzy. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt i przypominał renesansowe rzeźby bogów stojące w korytarzach zamku. Jednak jego ramiona były zbyt szerokie jak na wyobraźnię owych mistrzów dłuta.
Nie miał na sobie garnituru od najlepszych włoskich projektantów, lecz śnieżnobiałą koszulę. Ale Chloe i tak szybko dostrzegła nad zapiętym kołnierzykiem ten sam co zawsze odcień złocistobrązowej skóry. Patrząc na niego, miała poczucie, że patrzy na postrzępione sycylijskie kaniony, w których za chwilę się zgubi.
– Cześć, Lao – powiedziała.
– Chloe – odpowiedział.
Jej imię w jego ustach brzmiało tą samą co zawsze nutą mrocznej poezji wzmocnioną magią jego akcentu.
– Wierzę, że miałaś przyjemny lot.
– Tak, dziękuję, naprawdę miła podróż.
– Zamówiłem herbatę – dodał.
Lao był Włochem z krwi i kości. Nie rozumiał angielskiej obsesji na punkcie herbaty, ale zawsze dbał o wszystko. Także o Chloe. Dla niej był zawsze prawdziwym opiekunem, a nie mrocznym magiem wielkiego biznesu, przed którym drżało tak wielu bogatych inwestorów. Zagadkowym miliarderem, którego z czasem nienawidzono w całej Europie.
Tylko ona wiedziała, że się nią opiekuje.
– Wspaniale. Miło z twojej strony. Chętnie się napiję.
Obiecała sobie, że nie pozwoli, by jak zwykle obecność tego mężczyzny z góry wiązała jej język.
– Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cenię to, co dla mnie zrobiłeś. Te pięć lat było jak cudowny dar. Nie wiem, kim bym się stała bez ciebie. Dzięki tobie jestem gotowa, by teraz dalej iść przez życie już na własnych nogach. Ale zawsze będę pamiętać o twojej pomocy, Lao. Zrobiłeś dla mnie coś wspaniałego, choć przecież nie byłeś już formalnie moim przyrodnim bratem.
Lao stał nieruchomo. Chloe miała wrażenie, że postać tego mężczyzny nagle rośnie w górę i w końcu obejmuje wszystko. A z pewnością ten gabinet, choć jego szklany dach wisiał na wysokości trzech pięter.
W jego spojrzeniu czaił się cień burzowej chmury.
– Jak myślisz czemu cię tu wezwałem, Chloe?
– Och! – zaśmiała się nerwowym śmiechem.
Nie wiedziała zresztą, czy ten śmiech naprawdę zagościł na jej wargach. Bo Lao był zawsze dla niej bardzo miły. Dobry. Niemal wręcz kochany.
– Cóż – odparła. – Pewnie chcesz teraz swobodniej iść przez życie. A małżeństwo z córką człowieka, którego nawet nie wiem, czy lubiłeś, stoi ci na drodze. Jestem absolutnie gotowa, jeżeli chcesz rozwodu. Naprawdę. W ogóle się o mnie nie martw.
– Nie martwię się, bo masz zapewnioną opiekę – odparł niskim i poważnym głosem. – Ale musimy wszystko zmienić, Chloe, bo już najwyższy czas.

Rajski zakątek – Anne Mcallister

– Yannis?
Głos dobiegał z daleka, jakby z drugiego końca świata. A może z drugiego końca… telefonu? Rzeczywiście, trzymał go do góry nogami. Przeturlał się na plecy i poprawił komórkę.
– Yannis, słyszysz mnie? – ktoś znowu zapytał.
O, tak, teraz lepiej. Głośniej. Nadal nie otwierał oczu. Nie miał na to siły.
– Tak, słyszę – odparł zaspanym, zachrypniętym głosem.
Choć spał pewnie kilka godzin, miał wrażenie, że zasnął pięć sekund temu i nagle się obudził.
– Ojej, czyżbym cię obudziła? Tego się właśnie obawiałam…
Teraz już rozpoznawał głos w słuchawce. Maggie. To od niej trzy lata temu kupił ten stary dom położony przy plaży. Teraz była jego sąsiadką, a raczej lokatorką – zajmowała małe mieszkanie nad garażem stojącym obok domu. Wiedział, że Maggie nienawidzi o cokolwiek go prosić. Choć była już w podeszłym wieku, wciąż pozostawała energiczną, niezależną kobietą. Skoro do niego dzwoniła, na dodatek o takiej godzinie – domyślał się, że jest jeszcze wcześnie – musiała to być jakaś bardzo ważna sprawa.
– Co się dzieje, Maggie? – wychrypiał.
Z reguły jetlag nie dawał mu się tak mocno we znaki. Spędził jednak ponad trzydzieści godzin w samolocie, wracając z Malezji do domu. Czuł się rozbity i połamany, jakby przejechał po nim czołg. Powoli, z wielkim wysiłkiem, rozkleił powieki. Było już widno, ale, dzięki Bogu, jeszcze niezbyt jasno. Gdyby zaatakowało go słońce, jego głowa by chyba wybuchła. Przez uchylone żaluzje dostrzegł za oknem poranną mgłę. Mgłę, która będzie spowijała kalifornijskie wybrzeże tak długo, aż unicestwią ją promienie słońca i upał. Zerknął na zegarek. Nie było jeszcze siódmej.
– Nic się nie stało. To znaczy, z mieszkaniem wszystko w porządku. Nie było huraganu, dach jest na miejscu – odparła Maggie żartobliwie, ale w jej głosie pobrzmiewało zdenerwowanie. – Mam do ciebie prośbę.
– Wal śmiało. Dla ciebie wszystko.
Gdy trzy lata temu oświadczył, że jest zainteresowany kupnem tego domu, agentka nieruchomości zdradziła nerwowym tonem: „Właścicielka chce… nadal tu mieszkać. Nad garażem. To jest jej warunek sprzedaży”. Yannis był zaskoczony, lecz po namyśle doszedł do wniosku, że tak może będzie lepiej. Osiemdziesięciopięcioletnia lokatorka zapewne jest mniej hałaśliwa i kłopotliwa niż większość osób, które przyciąga kalifornijska wysepka Balboa słynąca z pięknych plaż i atmosfery luzu. Agentka nieruchomości poradziła mu, by wynajął starszej pani mieszkanie nad garażem na okres sześciu miesięcy, a potem się jej pozbył.
Yannis nigdy by tego nie zrobił. Przecież Maggie Newell była nie tylko właścicielką domu, ale też starszą osobą oraz, co nie bez znaczenia, kobietą. Zaproponował jej, żeby nadal mieszkała w domu, a on wprowadzi się do mieszkanka nad garażem. Po prostu podobała mu się ta nieruchomość i jej położenie. Nie robiło mu różnicy, w którym z mieszkań się ulokuje. Maggie się nie zgodziła. Powiedziała, że wspinanie się po schodach będzie dla niej na starte lata dobrym ćwiczeniem. Zamieszkał więc w domu, a ona nad garażem. Taki układ im obojgu bardzo odpowiadał. Yannis dość często podróżował w interesach, importując i eksportując najwyższej jakości drewno dla producentów mebli robionych na zamówienie, a Maggie nigdy się stąd nie ruszała, dzięki czemu mogła pilnować wszystkiego podczas jego nieobecności. Yannis zawsze przywoził jej z podróży drobne prezenciki, dzięki czemu powiększała swoją kolekcję kartek pocztowych i kuchennych ściereczek. Odwdzięczała mu się pieczeniem ciast i ciasteczek oraz od czasu do czasu zanosiła mu coś ciepłego do zjedzenia na obiad.
Nie wyobrażał sobie życia bez Maggie. Była nie tylko idealną sąsiadką i lokatorką, ale jej obecność oznaczała również, że nie miał zbyt dużo miejsca dla gości, czyli członków swojej rodziny. Rodzina Savasów przede wszystkim składała się z niezliczonej liczby kuzynów i kuzynek. Yannis lubił swoją rodzinę… zwłaszcza na odległość. Cieszył się, że Savasowie są rozsiani po całym globie, ale czasami przeklinał braci Wright, że wynaleźli samoloty.
Ciągle uczył się mówić „nie”. Zanim dwa tygodnie temu wyruszył do południowo-wschodniej Azji, zadzwoniła do niego jedna z jego kuzynek, Anastazja. Zapytała, czy w czasie wakacji znajdzie się u niego miejsce „dla nas wszystkich”, co oznaczało mniejszą lub większą grupkę bliższych lub dalszych kuzynów i ich przyjaciół. Powiedział, że w tym roku nie prowadzi „rodzinnego hotelu”. Uśmiechnął się teraz pod nosem, wspominając tamtą rozmowę. Był z siebie dumny.
Powoli podniósł się i wygramolił z łóżka.
– Maggie, czego potrzebujesz? – rzucił do słuchawki. – Jeśli chodzi o kuchenne ściereczki, nie masz się o co martwić. Przywiozłem ci pół tuzina.
– O, na Boga! – zaśmiała się. – Rozpieszczasz mnie, kochany.
– Jesteś tego warta. No więc czego potrzebujesz?
Maggie westchnęła ciężko.
– Potknęłam się dziś rano o… przeklęty dywan. A może o własne nogi? Tak czy owak, padłam na ziemię jak ścięte drzewo. Trochę bolało. I dalej boli. Podwiózłbyś mnie do szpitala?
– Szpitala? – zdumiał się Yannis. – Jest aż tak źle?
– Nie, wszystko w porządku. Mam tylko mały problem z biodrem. Chyba powinnam zrobić sobie prześwietlenie.
– Zaraz u ciebie będę!
Wskoczył w dżinsy i zarzucił na siebie starą bluzę z logo uniwersytetu Yale. Niecałą minutę później już pukał do drzwi Maggie. Kazała mu wejść do środka. Siedziała na sofie z niezadowoloną miną. Była ubrana do wyjścia. Białe włosy upięła w prosty kok.
– Wybacz, kochany. Nie lubię cię kłopotać.
– Żaden problem. – Uklęknął przy niej. – Jesteś w stanie chodzić?
– Tak.
– Ale może nie powinnaś?
– Przecież nie będziesz mnie nosił na rękach! – odparła obruszona. Bardzo dbała o swój wizerunek niezależnej, w pełni sprawnej starszej pani. Jak kiedyś przyznała, najbardziej w życiu bała się niedołęstwa.
– Dlaczego nie? Ważysz tyle co piórko.
– Ani mi się śni!
Podniosła się i zrobiła kilka kroków, lecz nagle jęknęła i straciła równowagę. Runęłaby na ziemię, gdyby Yannis jej nie złapał.
Już bez pytania wziął ją na ręce i zaniósł na dół do garażu, gdzie stało jego porsche i jej ford.
– Lepiej weźmy mój wóz – zasugerowała Maggie.
– Dlaczego?
– W twoim nie ma miejsca na fotelik dziecięcy.
Rozdziawił usta, zamarł w pół kroku i prawie ją upuścił.
– Na co?
– Fotelik. Dla dziecka. Dla Harry’ego.
– Harry’ego?
– Synka Misty – wyjaśniła.
Misty była wnuczką drugiego męża Maggie. Miała długie blond włosy, duże, błękitne oczy i, co najgorsze, zupełnie pstro w głowie. Jedna z tych pięknych, opalonych młodych dziewczyn, które całe dnie spędzają na plaży, chodzą z surferami i traktują życie jak zabawę. Misty miała już chyba dwadzieścia lat, ale w sferze emocjonalnej przypominała raczej ośmiolatkę. Yannis był oburzony, gdy dowiedział się, że Misty zostanie matką. „Dziecko urodzi dziecko” – westchnął wtedy, nie wierząc w optymistyczne prognozy Maggie, że Misty dzięki temu może spoważnieje i wydorośleje.
– Henry tu jest? – zdumiał się teraz.
– Tak. Śpi w pokoju. Możesz go obudzić. Nie będzie marudził. To znaczy, nie za bardzo – dodała z lekkim rozbawieniem.
Jemu nie było do śmiechu. Spojrzał tęsknie na swoje ukochane porsche, po czym ostrożnie wsadził Maggie na fotel pasażera w jej fordzie.
– Gdzie jest Misty? A może nie powinienem pytać?
– Pojechała porozmawiać z Devinem.
Devin, ojciec dziecka. Yannis zapamiętał to nietypowe imię, choć nigdy nie widział tego faceta na oczy. Wiedział tylko, że służy w wojsku. Spojrzał na Maggie. Jej twarz pokrywała niepokojąca bladość.
– Nie zemdlejesz – powiedział. To nie było pytanie, tylko coś pomiędzy rozkazem a prośbą.
– Nie zemdleję – zapewniła go. – Wracaj po Harry’ego. Kluczyki do mojego samochodu leżą w miseczce z kogucikiem na kuchennej półce.
Yannis wbiegł po schodach, wziął klucze, a potem wkroczył do pokoju, w którym podobno znajdowało się dziecko. Dostrzegł kołyskę. Przynajmniej Misty przekazała Maggie dziecko w kołysce, a nie porzuciła je niczym niechcianą zabawkę. Może dziewczyna zaczyna dorastać? – pomyślał, życząc jej tego. Podszedł bliżej. Chłopczyk leżał na plecach, machał ciemną główką i rozglądał się na boki. Yannis nie miał pojęcia, w jakim wieku jest ta istota. Pewnie nie ma jeszcze roku, zdecydował po chwili. Pamiętał, że na początku ubiegłego lata Misty chodziła jeszcze z brzuchem, narzekając na ciążę. Harry urodził się zapewne w środku wakacji.
– Jak się masz, Harry? – rzucił do dziecka nienaturalnie pogodnym tonem.
Chłopiec niczym zahipnotyzowany zaczął wpatrywać się w Yannisa, zupełnie obcego człowieka. Dla niego to spotkanie było zapewne takim samym zaskoczeniem jak dla Yannisa. Po chwili twarz chłopca zmarszczyła się jak rodzynka.
O, nie! Tylko nie to! – zawył w duchu Yannis.
– Nawet się nie waż – oświadczył surowym tonem, chwytając chłopca, zanim zdążył zakwilić. Harry spojrzał na niego zdumiony. Jego błękitne oczy były wybałuszone, ale na szczęście nie lśniły łzami. – Chodź, idziemy do babci.
Chłopiec nie odezwał się, gdy Yannis niósł go po schodach. Dopiero na widok Maggie zaczął wydawać radosne odgłosy. Wyciągnął do niej rączki.
– Och, nie mogę cię wziąć, kochanie. – Zerknęła na Yannisa. – Tak szybko go przewinąłeś?
– Co?!
– Dopiero co wstał. Zaraz będzie miał mokro.
Yannis zacisnął zęby.
– Musimy zawieść cię do szpitala.
– Mogę zaczekać.
Zgromił ją spojrzeniem. Maggie siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach. Dostrzegał na jej ustach delikatny uśmieszek.
– Dobrze się bawisz, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.
– Ja? – odparła niewinnie. – Przecież boli mnie biodro.
– Wiem. Ale i tak jest ci wesoło.
Teraz już jawnie się uśmiechnęła. W jej policzkach pojawiły się dołeczki.
– Daj mi Harry’ego. Skoro nie umiesz go przewinąć…
Yannis zjeżył się.
– Sugerujesz, że nie jestem w stanie zmienić pieluchy?
– Broń Boże. Wiem, że jesteś w stanie zrobić wszystko, kochany.
Tak, to była prawidłowa odpowiedź, ale czuł, że Maggie nie do końca w to wierzy. Naprawdę uważała, że nie umie przewinąć niemowlęcia?
– Chodź, Harry. Daj nam minutę – rzucił do Maggie i wrócił do mieszkania.
To nie była dla niego pierwszyzna. Robił to już tysiąc razy! No, może ciut mniej, ale kiedy pochodzi się z tak dużej rodziny jak on – i jest się prawie najstarszym z rodzeństwa – od opieki nad dziećmi się nie ucieknie.
Błyskawicznie poradził sobie z mokrą pieluchą Harry’ego i założył mu nową, suchą. Podobno przewijanie dziecka jest jak jazda na rowerze: nigdy się tego nie zapomina. Musiał przyznać, że chłopiec ładnie współpracował. Tylko dwa razy przewrócił się na brzuch i chciał zrejterować. Yannis miał jednak dobry refleks.
– No, załatwione. Idziemy. Musimy w końcu zawieźć twoją babcię do szpitala.
Napisał krótką wiadomość dla Misty, informując ją, gdzie będą, i zapraszając po odbiór Harry’ego. Położył karteczkę na stole i zszedł do garażu.
– Zuch chłopak! – pochwaliła go Maggie.
Posadził chłopca w foteliku i przypiął go pasami. Najbliższy szpital znajdował się kilka kilometrów stąd. Yannis nigdy tam nie był, ale Maggie znała dobrze to miejsce.
– Tam zmarł Walter – wyszeptała.
– Ty nie umrzesz – odparł z przekonaniem.
Maggie zaśmiała się.
– Nie, dzisiaj jeszcze chyba nie.
– Ani dzisiaj, ani nigdy, Maggie.
Nie dodał już nic, tylko skupił się na tym, aby jak najprędzej dostać się do szpitala. Gdy dotarli na miejsce, wtargnął na salę ostrego dyżuru, aby wziąć wózek inwalidzki dla Maggie. Zjawiły się salowa i pielęgniarka. Wyszły z nim na parking i przeniosły Maggie na wózek.
– Proszę wypełnić formularze, kiedy już pan zaparkuje – rzuciła pielęgniarka przez ramię.
– Ale ja…
Nie jestem sam – dokończył w myślach, ponieważ pielęgniarka już zniknęła w budynku. Miał przecież ze sobą Harry’ego, który podskakiwał w swoim foteliku na tylnym siedzeniu, wydając z siebie nieartykułowane odgłosy. Na jego buzi pojawił się uśmiech, gdy Yannis pochylił się nad nim. Mimowolnie też uniósł kąciki ust.
– Znajdziemy miejsce do parkowania, a potem pójdziemy do babci, dobrze, kolego?
Zaparkował wóz, wyjął Harry’ego i wszedł do szpitala. Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie mógł znaleźć Maggie.
– Zabrali ją na prześwietlenie – powiedziała recepcjonistka, uśmiechając się do Harry’ego. – Och, jaki śliczniutki! W jakim jest wieku?
– Nie wiem.
Kobieta uniosła brwi.
– To nie moje dziecko – dodał.
– Och, szkoda – odparła. Yannis nie podzielał jej zdania, ale nie zamierzał wchodzić w dyskusję. – Starsza pani sama wypełniła wszystkie formularze. Teraz robią jej prześwietlenie. To trochę potrwa. Może pan zaczekać tutaj. – Wskazała zatłoczoną poczekalnię, która nie wyglądała zbyt zachęcająco.
– Chyba się przejdziemy – zdecydował Yannis. Podał recepcjonistce numer swojego telefonu. – Proszę do mnie zadzwonić, kiedy wróci pani Newell.
Usiadł na ławce na skwerze za szpitalem. Mały pełzał po trawie, podczas gdy on siedział z komórką przytkniętą do ucha. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było go w kraju, więc uzbierało się sporo zaległości w interesach. W trakcie piątej rozmowy na drugiej linii zadzwoniła do niego recepcjonistka.
– Pani Newell wróciła z prześwietlenia.
Wziął na ręce Harry’ego i popędził do budynku. Recepcjonistka skierowała go do sali numer trzy. Wszedł do środka. Maggie leżała na noszach na kółkach. Otaczała ją bucząca i tykająca maszyneria.
– Niedługo wrócę. Zapytam, co da się zrobić – powiedziała pielęgniarka i wyszła z pokoju.
– Dziękuję – odparła Maggie.
Yannis omiótł ją zatroskanym wzrokiem. Nie wyglądała jak energiczna, pogodna starsza pani, którą znał. Tonęła w obszernym szpitalnym fartuchu. Jej twarz była pobladła i pomarszczona.
– Boli? – zapytał.
– Troszeczkę.
– Zajmą się tym – pocieszył ją. – Zaraz będziesz znowu na chodzie. Pobiegniesz w tym maratonie, o którym ciągle wspominasz.
– No nie wiem – odparła przytłumionym tonem. Yannis dostrzegł w niej pesymizm i rezygnację, cechy tak bardzo do niej niepodobne i niepasujące. – Jest złamane.
– Co?
– Moje biodro. Organizują mi operację.
– Operację? – powtórzył oszołomiony.
Skinęła głową.
– Tak. Na jutro rano.
Zanim przetrawił jej słowa, wróciła pielęgniarka.
– Wszystko załatwione. Na oddziale chirurgicznym mamy wolny pokój. Teraz tam się przeniesiemy. Rozmawiałam z asystentką doktora Singha, który przeprowadzi operację jutro o dziewiątej rano.
Pielęgniarka zaczęła odłączać Maggie od skomplikowanej, groźnie wyglądającej aparatury, zostawiając jedynie kroplówkę wczepioną w jej szczupłe ramię, następnie wychyliła się na korytarz i zawołała salowego.
– Przykro mi – zwróciła się do Yannisa – ale obawiam się, że nie może pan z nami pójść. Od czasu epidemii grypy, którą mieliśmy w zimie, szpitalne przepisy nie pozwalają dzieciom poniżej czternastego roku życia przebywać na żadnym z oddziałów.
– To nie moje dziecko – sprostował.
– Ale to pan trzyma je na rękach.
Zatkało go.
– Jeśli może pan zostawić dziecko pod opieką kogoś innego…
– Nie, nie mogę.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
– Proszę zrozumieć, że takie mamy przepisy. Niech pan pójdzie do domu i zadzwoni za godzinę, gdy pani Newell już się u nas zadomowi. A może ona do pana przedzwoni? Proszę się nie martwić. Będzie pod naszym czujnym okiem.
– Wiem, ale..
Urwał, ponieważ nie wiedział, co powiedzieć. Pielęgniarkę wzywały inne obowiązki. Wyszła. Po chwili wszedł salowy. Yannis patrzył, jak mężczyzna pakuje ubrania Maggie do worka, który położył na półce pod wózkiem.
– Maggie! – odezwał się Yannis bezradnie, wiedząc, że za chwilę zostanie tu sam, z obcym dzieckiem na rękach.
– Wiem, wiem – westchnęła ponuro. – I co my teraz zrobimy?
– My? Chyba raczej: ja.
Na jej twarzy odmalowało się poczucie winy.
– Wybacz. Powinnam była przewidzieć, że…
– To nie twoja wina – przerwał jej. – Nie martw się. Wszystko będzie w porządku.
Był w stanie dać sobie radę z Harrym przez kilka godzin.
– Wytrzymasz do wieczora? – zapytała Maggie.
– Do wieczora?!
A więc Misty miała wrócić dopiero pod koniec dnia? – oburzył się. Irytowała go postawa życiowa tej dziewczyny. Oczekiwała, że cały świat – czytaj: Maggie – będzie wyręczał ją w macierzyńskich obowiązkach? No, dobrze, nie mogła przewidzieć, że akurat dzisiaj Maggie przewróci się i złamie biodro. Yannis również uważał, że Maggie jest niezniszczalna. Ale Misty musi wreszcie zrozumieć, że wszystko się zmieniło i nie może dalej żyć jak beztroska nastolatka.
– Proszę poczekać! – zawołał do pchającego nosze sanitariusza, który przystanął niechętnie tuż przed windą. – Maggie, na wszelki wypadek daj mi numer Misty.
– Znajdziesz go w miseczce z kogucikiem na szafce w kuchni.
Salowy wepchnął nosze do windy i wcisnął guzik. Yannis wyciągnął rękę i mocno ścisnął ramię Maggie, aby dodać jej otuchy.
– O nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze. Prawda, Harry? – Pociągnął chłopca za dyndającą nóżkę. Harry zachichotał. – Kiedy dokładnie Misty wraca?
– W połowie miesiąca.
Chyba się przesłyszał.
– Możesz powtórzyć?
– Piętnastego marca.
Yannis rozdziawił usta.
– Co?!
Drzwi windy zaczęły się zamykać. Wetknął w nie stopę.
– To dopiero za dwa tygodnie!
Maggie przytaknęła.
– Wiem. Misty ma nadzieję, że do tego czasu zdoła dogadać się z ojcem Harry’ego i weźmie z nim ślub, gdy wyjdzie z wojska. Chyba po cichu liczy na to, że może nawet pobiorą się tam, na miejscu.
– Czyli gdzie?
– W Niemczech.
Znowu poczuł się tak, jakby ktoś go rąbnął w głowę ciężkim, bardzo ciężkim przedmiotem.
– W Niemczech?!
– Ciszej, proszę! – upomniał go sanitariusz.
– Powiedz, że żartujesz – wycedził przez zęby Yannis.
– Nie żartuję. Najpierw pojechała do Londynu, a potem do Niemiec. Devin ma dwa tygodnie… wolnego? Nie wiem, jak to się mówi w wojsku.
– Nie chciał przylecieć do Stanów, żeby zobaczyć się z synem?
– On chyba nie wie o Harrym…
– Do diabła! Co za ludzie! – wybuchnął Yannis.
– Proszę pana! – warknął salowy z nieprzyjazną miną.
– Przykro mi, kochany – przeprosiła Maggie. – Gdybym wiedziała…
Yannis wziął głęboki wdech.
– Dobra, nic nie szkodzi – skłamał. Wiedział, że cała ta parszywa sytuacja to nie wina Maggie. – Zadzwonię do niej. Każę jej wracać.
– Niepotrzebnie. Wszystko jest już załatwione.
Dzięki Bogu, pomyślał. Uśmiechnął się z ulgą.
– Czyli Misty lada dzień wróci?
– Nie. Ale nie będziesz sam. Cat ci pomoże.
Cat?!
Miał wrażenie, że jest uwięziony w jakimś koszmarze. Uszczypnął się w rękę, ale się nie obudził.
– Cat ucieszy się ze spotkania z tobą – zapewniła go Maggie.
Drzwi windy zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem.
Cat się ucieszy? Już to widzę! – pomyślał, nadal oszołomiony wszystkimi tymi szokującymi informacjami. Runął na krzesło z Harrym na rękach.
Cat. Catriona MacLean. Najseksowniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Prawdziwa – i jedyna – wnuczka Maggie, w przeciwieństwie do Misty, wnuczki przyszywanej. Cat, kobieta, która na pewno dobrze go nie wspominała…
A być może nawet go nienawidziła.

Samolotem byłoby szybciej i prościej, pomyślała, pocierając zmęczone oczy i jedną ręką masując obolały kark. Z San Francisco do hrabstwa Orange County leci się godzinę, włączając w to wszystkie formalności załatwiane na lotnisku. Wiedziała jednak, że będzie potrzebowała swojego samochodu, gdy dotrze na wyspę Balboa. W południowej Kalifornii trudno jest poruszać się po mieście wyłącznie środkami komunikacji miejskiej. Poza tym babcia powiedziała, że operacja odbędzie się dopiero jutro rano. Cat spokojnie więc wyjechała dopiero po pracy, prowadząc auto bez nerwów i bez pośpiechu. Przecież to nie była sprawa życia i śmierci. Babcia nie umierała. Po prostu upadła i złamała biodro. To się przydarza wielu ludziom. Nigdy nie słyszała, żeby złamane biodro kogoś zabiło!
Z drugiej strony, Maggie Newell jest już, technicznie rzecz biorąc, staruszką – podpowiedział jej jakiś głos z tyłu głowy.
– Wcale nie! Babcia jest młodziutką osiemdziesięciopięciolatką! – powiedziała Cat na głos, uderzając pięścią w kierownicę.
Co dokładnie oznaczało określenie „młodziutka osiemdziesięciopięciolatka”? Nie do końca wiedziała. Wiedziała tylko, że nie chce stracić babci. Ani teraz, ani nigdy! Zazwyczaj nawet nie myślała o takich rzeczach. Babcia wydawała się zawsze taka sama, jakby w ogóle się nie zmieniała, nie starzała. Margaret Newell zawsze była silną, zdrową, energiczną kobietą. Musiała taka być, aby dawać sobie radę z humorzastą, zbuntowaną, osieroconą siedmiolatką.
– Wyliże się – powiedziała Cat na głos. – Wyjdzie z tego.
Mimo to nie umiała zagłuszyć w sobie niepokoju. Przecież nikt nie potrafi oszukać czasu. Organizm babci na pewno jednak się starzał. Pewnego dnia, może wcale nie za sto lat, jej życie dobiegnie kresu… Nie, nie chciała teraz o tym myśleć! Nie wyobrażała sobie życia bez babci.
Jej uwagę od czarnych myśli odwróciły dziwne odgłosy wydawane przez silnik jej piętnastoletniego wozu. Silnik, a może zdarte opony? Zazwyczaj samochód nie był jej podstawowym środkiem transportu. W San Francisco nie ma potrzeby za każdym razem siadać za kółkiem. Cat najczęściej podróżowała autobusami albo podwoził ją Adam, jej narzeczony. Oczywiście zamierzała kupić nowe opony przed wizytą, jaką zamierzała złożyć babci na Wielkanoc. Ale do świąt pozostał jeszcze miesiąc. Poza tym liczyła na to, że Adam z nią przyjedzie. Po co miałaby więc kupować nowe opony? Tak naprawdę wiedziała jednak, że powinna była je wymienić w ubiegłym tygodniu. Powinna być przygotowana. Kiedy ktoś z twoich bliskich ma osiemdziesiąt lat, trzeba być przygotowanym na wszystko. „Wszystko”, czyli między innymi nagłą śmierć.
Do diabła! – zaklęła w duchu i znowu uderzyła pięścią w kierownicę.
– Nie umieraj, babciu! – powiedziała na głos, choć tę prośbę słyszały jedynie jej dwa koty, Huxtable i Bascombe, drzemiące na tylnym siedzeniu. – Wszystko będzie dobrze.
Przypomniała sobie te okropne miesiące tuż po tym, jak zginęli jej rodzice i zamieszkała z babcią i Walterem. Miała wtedy siedem lat. Była zrozpaczona, załamana, ale przede wszystkim wściekła. Nienawidziła całego świata. Babcia okazywała jej współczucie, ale też kazała skupiać się na jasnej stronie życia.
– Jakiej jasnej stronie? – dziwiła się Cat.
– Masz babcię i dziadka, którzy kochają cię bardziej niż wszystko inne na świecie.
Cat nie do końca wierzyła w te słowa. Nawet gdyby były prawdziwe, ta miłość i tak wydawała jej się niewiele warta w porównaniu z tym, co bezpowrotnie utraciła. Dopiero po długim czasie zrozumiała, że babcia też cierpiała. Cat straciła rodziców, a babcia swoją jedyną córkę i zięcia. W dodatku nagle na jej barki spadł obowiązek opieki nad kłótliwym, trudnym dzieckiem. Akurat w momencie, gdy Maggie i Walter szykowali się do spokojnej emerytury.

Z miłości do ciebie - Caitlin Crews
Po śmierci ojca Chloe Stapleton nie radzi sobie z prowadzeniem firmy. Prosi o pomoc przybranego brata, Lao Monteleone. Lao, by móc swobodnie rozporządzać majątkiem Chloe, bierze z nią ślub. Rozwiodą się, gdy Chloe zdobędzie potrzebne doświadczenie. Pięć lat później Chloe jedzie do Lao na Sycylię z przekonaniem, że chce on zakończyć ich małżeństwo. Tymczasem dowiaduje się, że jej mąż chce mieć żonę i wcale nie zamierza się z nią rozwieść…
Rajski zakątek - Anne Mcallister
Biznesmen Yannis Savas kupił wymarzony dom na wyspie Balboa. Nie przeszkadzało mu, że wraz z lokatorką. Polubił ją, a jeszcze bardziej jej wnuczkę Cat MacLean. Młodzi zakochali się w sobie, lecz Yannis nie myślał o małżeństwie i rodzinie, a tego właśnie chciała Cat. Dlatego wyjechała z wyspy. Wraca po trzech latach, już zaręczona z innym. Jednak ponowne spotkanie z Yannisem sprawia, że zaczyna mieć wątpliwości, czy wybrała właściwego mężczyznę…