fbpx

Burza zmysłów

Kim Lawrence

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1249

ISBN: 9788383425702

Premiera: 18-07-2024

Fragment książki

Renzoi często nazywano klejnotem i rzadko się zdarzało, aby ci, którzy widzieli ją zwłaszcza z lotu ptaka, się z tym nie zgodzili.
Na wyspie znajdowało się jedno lotnisko, a nadmorska trasa prowadząca z węzła międzynarodowego portu lotniczego do otoczonej murami stolicy miasta Fort St. Boniface, przez wielu uważana była za jeden z najpiękniejszych odcinków dróg na świecie, uwielbiany przez ekipy filmowe, a także przez wszystkich tych, którzy umiłowali sobie kręte drogi i wspaniałe morskie widoki.
Wielu podróżnych, którzy zawitali na wyspę, korzystało z taksówek wodnych, które przewoziły pasażerów przez błyszczące wody wielkiego portu. Nie można było już patrzeć na luksusowe jachty, zacumowane na głębokiej wodzie. Pływały teraz, wraz z miliarderami na pokładzie, w zupełnie nowej, specjalnie wybudowanej marinie po przeciwnej stronie wyspy, przyczyniając się do kwitnącej gospodarki i reputacji wyspy, jako miejsca spotkań bogatych i sławnych.
Jedyną przeszkodą w pokonaniu tej trasy było ominięcie kilku łodzi rybackich i paru samotnych żaglówek. Główną zaletą portu było to, że pozostawał on otwarty dla wszystkich zwiedzających, którzy mogli podziwiać z tego miejsca otoczoną murami stolicę z jej wieżami i kopułami.
Choć architektura stolicy była utrzymana w barokowym stylu, to centralny element pałacu królewskiego, wznoszący się, jak górna kondygnacja tortu weselnego nad średniowiecznym ciągiem malowniczych, wąskich uliczek i brukowych placów, zapierał dech w piersiach. Było to miejsce, które każdy chciał uwiecznić na fotografii.
W ciągu dnia na błyszczącej tafli wody roiło się od pomalowanych na jaskrawo łodzi motorowych. Nawet gdy słońce zastąpiły gwiazdy i księżyc w pełni, kilka osób kontynuowało pracę na tym odcinku, przewożąc turystów wpatrujących się z zachwytem w oświetlony z każdej strony bajkowy zamek.
Jeden z takich statków nie przewoził turystów ani nie był udekorowany chorągiewkami. Zamiast tego na jego boku widoczne było dyskretne królewskie logo. Łódź zawracała właśnie w stronę pontonu, który znajdował się w znacznej odległości od głównej mariny, gdzie cumowali turyści, a na jego pokładzie znajdował się tylko jeden pasażer.
Najwyraźniej, nie mając cierpliwości czekać na ostatni manewr, samotny mężczyzna swobodnie przeskoczył nad taflą wody i z kocią gracją wylądował na brzegu kołyszącego się pomostu.
Druga postać, która stała na nabrzeżu, podniosła rękę na powitanie i zatrzymała się, gdy wysoki cień w garniturze kierował się w jego stronę.
– Nie spodziewałem się przyjęcia – powiedział, gdy poczuł, że telefon w jego kieszeni zaczyna wibrować. – Chwileczkę, Raf. – Uniósł przepraszająco rękę.
Mężczyzna obok, który sam mógłby być uważany za wysokiego, gdyby nie stał obok księcia mierzącego ponad dwa metry wzrostu, patrzył, jak spazm irytacji prześlizguje się po twarzy następcy tronu Renzoi, dopóki srebrzystoszare oczy nie podniosły się ku niemu i nie nawiązały z nim kontaktu.
– Już miałem zapytać, czy jest jakiś problem, ale… – Marco po raz ostatni zerknął na smartfon, zanim włożył go z powrotem do kieszeni. – Lotnisko jest zamknięte?
Drugi mężczyzna skinął ponuro głową.
– Wszystko jest uziemione. Ta burza zmierza prosto na nas.
– Wybierasz się tam teraz, panie ministrze sportu i turystyki? – Marco uniósł ciemne brwi.
– Kiedy ktoś mówi „minister”, zawsze oglądam się przez ramię.
– Polityka pałacowa ma swoje prawa i sekrety – zauważył serdecznie Marco.
– Wszyscy wydają się zszokowani. Śmierć ministra była…
– Szokująca? Ten mężczyzna miał ponad dziewięćdziesiąt lat! Pił jak słoń i wiecznie grał w golfa. Jako jego asystent, wykonujesz jego pracę już od pięciu lat, podczas gdy on tylko zdobywał wyróżnienia.
– Narażasz się dla mnie, to wiele dla mnie znaczy.
– Raczej nie. Nie masz mi nic do udowodnienia Raf.
Jego głowa była bezpieczna, ale gdy użył weta, by odrzucić decyzję rady ministrów o obsadzeniu wakatu wyższego szczebla, Marco wiedział, że wszystkie błędy Rafa zostaną wyciągnięte na światło dzienne, by udowodnić Marcowi, że wtrąca się w sprawy, o których nie ma pojęcia. Wszyscy woleliby, żeby był im bardziej posłuszny, zupełnie jak jego ojciec.
Nepotyzm w pałacu był akceptowaną drogą awansu. Zaledwie pięć rodzin zajmowało wszystkie najwyższe stanowiska władzy na wyspie i nie miały zamiaru oddać tej władzy bez walki.
Marco był cierpliwy i miał wsparcie ojca, mimo że król był zbyt wyluzowany i niestety, co sam przyznawał, leniwy. Uniósł lewy kącik ust w uśmiechu, gdy pomyślał o swoim ojcu, człowieku uwielbianym przez swój lud.
Jeśli Marco zająłby się grą w golfa, pszczelarstwem lub pokazywaniem się na balach charytatywnych z wybranką serca, a władzę w państwie pozostawiłby ministrom, również byłby przez nich uwielbiany.
Co jednak miał zrobić, jeśli doskonale znał siebie i wiedział, że daleko mu do mnicha. Wolał kilkunocne ekscesy niż stałe związki, to wydawało mu się łatwiejsze. Wiedział, że pewnego dnia ożeni się ponownie, ale zamierzał opóźniać ten dzień najbardziej, jak to tylko możliwe.
– Przynajmniej dotarłeś do domu przed zamknięciem, Wasza Wysokość…
Wasza Wysokość? Serio, Raf? – pomyślał zdezorientowany Marco.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się szeroko i nałożył na nos okulary.
– Nie musisz mnie tak nazywać, gdy obok nie ma żywej duszy. Rozumiem, że chcesz zachować pozory, ale teraz to zbędne. Ostatni raz słyszałem, jak nazwałeś mnie Waszą Wysokością, gdy wypiłeś pół butelki cydru.
– Ponieważ jesteś moim szefem, zignoruję tę uwagę. Powiedz lepiej, jak minął ci lot. Wszystko w porządku?
Uśmiech błysnął na twarzy Marca.
– Można tak powiedzieć. Poczułem znaczny przypływ adrenaliny w tym tygodniu. Gdybym nie wiedział, że pilot za sterami to stary wyjadacz, zmartwiłbym się trzecią nieudaną próbą lądowania.
Jego uśmiech zbladł, gdy zobaczył, że Raf spogląda na czekającą łódź.
– Musisz już iść?
Rafe skinął głową i wszedł do łodzi z większą ostrożnością, niż Marco z niej wyszedł. Książę popatrzył jeszcze chwilę za odpływającą motorówką, po czym ruszył w stronę samochodu.
Kiedy dotarł do długiej, niskiej limuzyny z przyciemnionymi szybami, skok napięcia elektrycznego spowodował nagłe migotanie świateł w całej przystani.
Drzwi otworzył mężczyzna w garniturze, który wyłonił się z siedzenia kierowcy.
– Widziałeś Rafe’a, Tomasie?
– Mojego syna, ministra – poprawił go. – Pracuje – powiedział z dumą starszy mężczyzna.
– Oczywiście – odpowiedział Marco i przesunął dłonią po białej bliźnie na policzku.
Tomas był osobistym ochroniarzem Marca w dzieciństwie, zanim nabawił się kontuzji podczas ratowania go po tym, jak postanowił przetestować swoją młodzieńczą teorię, że wodospady zostały stworzone po to, by z nich skakać. Od tego czasu Tomas uruchamia wszelkie wykrywacze metalu w lotniskowych i sklepowych bramkach.
Tomasowi nie odpowiadała praca za biurkiem ani wcześniejsza emerytura. Wolał skorzystać z okazji i zostać osobistym kierowcą Marca.
– Jest wdzięczny za szansę, jaką mu dałeś, Wasza Wysokość.
– Zasługuje na to.
– Tak – zgodził się starszy mężczyzna zgodnie z faktami i dodał: – Myślę, że burza podążyła za tobą do domu.
Marco wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. W aucie było przyjemnie chłodno dzięki klimatyzacji, która rozgoniła lepkie, zapowiadające ulewę powietrze. Książę poluźnił krawat i zdjął marynarkę, wypakowując z kieszeni małe pudełeczko zawinięte w ozdobny papier.
Trudno był zgadnąć, co kupić pięcioletniej dziewczynce, która miała prawie wszystko. Ostatecznie zdecydował się na delikatny naszyjnik przedstawiający srebrną, ręcznie wykonaną muszlę na złotym łańcuszku.
Czy Freyi się to spodoba? Nie miał pojęcia. Choć nie chciał się do tego przyznać, poczuł w sercu ukłucie żalu. Poczuł coś w rodzaju straty.
Freya uśmiechała się zawsze i dziękowała za prezenty. Jego córka była bardzo grzecznym dzieckiem, a jej doskonałe maniery były zasługą niani Maeve, która była kiedyś również jego nianią. Nie chciała odejść na emeryturę nawet z powodu zapalenia stawów. Upierała się, że nic jej nie dolega i odkładała dzień wyprowadzki do ekskluzywnego domu starców w rodzinnej Irlandii.
Otworzył laptopa i przejrzał mejle, gdy limuzyna oddalała się od stacji benzynowej. Po chwili przejechali przez bramę osadzoną w szesnastowiecznych murach stolicy, a blask pałacowych lamp oślepił go na chwilę, gdy wyłonili się z mroku.
Marco skupił się na laptopie. Dorastał wśród tych murów, więc nie zachwycał się jego miodowozłotymi barwami. Bardziej interesowały go wyniki sondażu, który niedawno opublikował. Szybki przegląd tabeli sprawił, że kącik jego ponętnych, szerokich ust nieznacznie się uniósł. Informacje te będą jak broń palna na jutrzejszym posiedzeniu rady ministrów. Właśnie tego potrzebował, żeby podpiłować nogi stołków pod niektórymi z nich. Bywały dni, a czasem nawet tygodnie, gdy Marco miał wrażenie, że uderza głową w mur, próbując przekonać urzędników, którzy uważali, że utrzymanie status quo jest ich zadaniem, a dworzanie są zamknięci na wszelkie zmiany. Liczby mówiły same za siebie. Ludzie chcieli i potrzebowali zmian. Pragnęli demokracji.
Gdy zamykał laptopa, jego wzrok zatrzymał się na zegarze na pasku zadań. Było już po północy.
Złocone bramy otworzyły się przed maską limuzyny z głośnym zgrzytem. Poza postaciami wartowników w tradycyjnych, oficerskich strojach, na pałacowym placu nie było żywej duszy. Nie było widać zamkowej ochrony, ale Marco wiedział, że tam była. Sam zatwierdził nowe, ulepszone środki bezpieczeństwa sześć miesięcy temu w bezpośredniej reakcji na incydent, w którym uczestniczył turysta uzbrojony w aparat, który jakimś cudem zawędrował na zamknięte przyjęcie z okazji piątych urodzin Frey.
Marco, występujący gościnnie na europejskiej konferencji na temat zmian klimatycznych, dowiedział się o tym incydencie od swojej matki, która opowiedziała to jako zabawną anegdotę. Czego innego można się było spodziewać po monarchini, która regularnie jeździ po wyspie na rowerze w eskorcie ochrony próbującej dotrzymać jej kroku.
Jego matka nie chciała zaakceptować faktu, że na świecie istnieją źli ludzie. Twierdziła, że są to po prostu niezrozumiane, zabłąkane dusze. Marco zawsze się dziwił, że jej dobra natura nigdy nie została wykorzystana, a na jej drodze pojawiały się same życzliwe osoby.
Marco nie był wówczas rozbawiony tak samo jak jego matka. Zamiast tego zainicjował wzmocnienie ochrony zamku. Nie zapewnił bezpieczeństwa matce swojej córki, która straciła życie, dając je dziecku. Dlatego tak ważne dla niego było bezpieczeństwo Freyi. Odsunął od siebie obraz bladej, spoconej twarzy żony, która całkowicie wyczerpana traumatycznym porodem nie chciała spojrzeć na swoje nowo narodzone dziecko.
Później pamiętał już tylko puste, poplamione krwią łóżko. Zapamiętał na zawsze jej duże, oskarżycielskie niebieskie oczy i minę lekarza, który przekazywał mu wiadomość o śmierci żony. Ciężar poczucia winy, jaki odczuwał w tamtej chwili, nigdy się nie zmniejszył. Był zawsze przy nim, jakby wtopił się w jego skórę.
Podobnie jak jego własny ojciec, zawiódł jako mąż. Wydawało się więc nieuniknione, że pewnego dnia, zupełnie jak i on, zawiedzie jako ojciec. Gdyby pozwolił córce, żeby go kochała, byłby oszustem, którym faktycznie był, a nie pogrążonym w żałobie kochającym mężem, za jakiego uważał go świat.
Czy był w ogóle zdolny do miłości? Pogardliwy wyraz jego warg ustąpił uśmiechowi, gdy pojawił się jego asystent Luca.
Młody mężczyzna, wiedząc, że szef nie lubi rozmów o niczym, przedstawił mu główne wydarzenia z życia pałacu, gdy szli w stronę prywatnych apartamentów Marca.
– Czy przybyła już nowa niania?
– Jej lot był opóźniony, ale już do nas dotarła.
– Ale?
– Obawiam się, że mamy problem. Siostra panny Fitzgerald trafiła do szpitala w swoim kraju, więc nie będzie mogła dać osobistych wytycznych nowej niani.
– Gdzie więc jest teraz niania? – zapytał zaniepokojony Marco.
– Która? Och, rozumiem… Panna Fitzgerald jest w Cork. Wsadziłem ją do prywatnego odrzutowca. Zatrudniłem pracownika, by czekał na nią na lotnisku i eskortował ją do szpitala. Aha, wysłałem tam kwiaty. Założyłem, że mam na to zgodę…
– Oczywiście. – Marco zbył niepotrzebne pytanie machnięciem dłoni. Światło pałacowych lamp odbiło się od jego obrączki, którą wciąż nosił.
Nowa niania została rzucona na głęboką wodę. Nie rozmawiał z nią osobiście, ale z CV wynikało, że ma wspaniałe kwalifikacje. Była doświadczoną nauczycielką, wicedyrektorką szkoły podstawowej, dlatego nie wątpił w jej umiejętności.
Jeśli nie sprosta swoim zadaniom, Marco zwolni ją bez mrugnięcia okiem. Zatrudnił ją bowiem na sześciomiesięczny okres próbny.
– Luca, czy mógłbyś mi przesłać informacje na temat ekologicznych start-upów, które złożyły wniosek o dofinansowanie? – zapytał, zmieniając temat.
Zanim został ojcem, przyszłość ziemi nie była dla niego tak ważna, ale teraz angażował się w ekologię, by zapewnić córce spokojne życie na zielonej planecie, na której nie zabraknie wody i świeżego powietrza.
– Oczywiście. Było ich całkiem sporo, nawet po odrzuceniu tych, które skazane były na porażkę. Każdy szanujący się przedsiębiorca chce współpracować z królem przedsiębiorcą – odpowiedział Luca, nie mogąc stłumić ziewania.
Marco poczuł, że współpraca z nim musi być prawdziwym piekłem. To, że on nie mógł spać dłużej niż cztery godziny, nie dawało mu prawa do odwlekania godziny snu swoich pracowników. W końcu każdy miał prawo do życia poza biurem.
– Weź jutro wolne – powiedział Marco.
– Och, ale… – Luca wyglądał na zaskoczonego.
Marco potrząsnął głową i uśmiechnął się do niego łagodnie, gdy powtórzył stanowczo:
– Idź do domu, Luca. Dziękuję za dzisiaj.
W oczach Luki znów pojawiło się zdziwienie. To utwierdziło Marca w przekonaniu, że musi o wiele częściej wyrażać swoją wdzięczność. Luca był naprawdę świetnym pomocnikiem, ale nawet on potrzebował chwili dla siebie. Planował nawet dla niego nowe stanowisko, które da mu o wiele więcej swobody w działaniu i kilka wolnych wieczorów więcej.
Marco zastanowił się przez chwilę, dokąd powinien się udać. Przez chwilę pomyślał o siłowni. Wiedział, że i tak nie zaśnie. Po chwili jednak zmienił zdanie i ruszył w kierunku skrzydła dziecinnego. Potrzebował zobaczyć się z córką, nawet jeśli spała. Często patrzył na jej pogrążoną we śnie twarzyczkę i myślał, jak bardzo ją kocha. O dziwo, było to dla niego łatwiejsze, gdy nie musiał patrzeć dziewczynce w oczy, ponieważ odziedziczyła je po matce. Kobiecie, której nie kochał.

Z oczami przyzwyczajonymi już do ciemności, Kate rozglądała się po nieznanym pokoju. Leżała w łóżku z rozłożystym baldachimem i pogratulowała sobie w myślach, że udało jej się tu dotrzeć. Naprawdę tu była, choć spaliła za sobą wszystkie mosty.
Poczuła ucisk w żołądku, gdy ogarnęła ją głęboka, instynktowna tęsknota za wszystkim co znane. Za maleńkim domkiem mieszczącym się między sklepem z antykami a herbaciarnią, za swoją klasą…
Przestań, Kate! Patrz w przyszłość, nie w przeszłość! – powiedziała do siebie surowo.
Jej myśli skupiły się na twarzach rodziców, na których wymalowane było poczucie winy, a jednocześnie głębokie zranienie.
Okłamywaliście mnie! Okłamywaliście mnie całe życie, muszę stąd wyjechać!
Kiedy im to mówiła, myślała, że wybierze się na krótkie wakacje. Chwila odpoczynku w ciepłych krajach dobrze by jej zrobiła. A później zobaczyła to ogłoszenie w internecie.
Nowa praca, nowe życie – pomyślała.
– To tak daleko – mówiła jej mama.
– Będziemy tak bardzo tęsknić – wzdychał tata.
Kate uwolniła się od wspomnień. To, że zeszła z wcześniej obranej ścieżki, nie znaczyło, że, jak twierdził jej brat, karze rodziców. Dobrze było wyjść ze swojej strefy komfortu, zwłaszcza gdy próbuje się uporać ze swoim życiem, kiedy wszystko, co znajome i co dawało poczucie bezpieczeństwa, zniknęło.
Choć wiedziała, kim jest jej pracodawca i nie spodziewała się pokoju na poddaszu, była zaskoczona luksusowym apartamentem, który miał stać się jej domem na najbliższe sześć miesięcy. Zaraz za ścianą znajdował się pokój jej podopiecznej – księżniczki Freyi. Miała okazję poznać ją zaraz po przybyciu. Pierwszym, na co zwróciła uwagę w dziewczynce, były jej wielkie, błękitne oczy.
Podniosła się na łokciu, sięgnęła po telefon i jęknęła, gdy zobaczyła godzinę. Każda komórka jej ciała bolała ją ze zmęczenia, a mózg pulsował niemiłosiernie. Opadła znów na łóżko, a jej płomienne rude włosy rozsypały się po jedwabnej poduszce. Niesforne, wilgotne pasma przyklejały się do jej ciała.
Renzoi, jak przeczytała zaraz po spontanicznym wysłaniu swojej kandydatury na stanowisko niani księżniczki, wyróżniało się ciepłym, łagodnym klimatem. Jednak wydawało jej się, że ciepły i umiarkowany, to w tym wypadku nieadekwatne określenie. Kate czuła, że jeszcze chwila i się roztopi.
Odsunęła kołdrę, zsunęła nogi na podłogę i podeszła boso do otwartego okna. Przynajmniej lekki wietrzyk uratowałby sytuację. Pociągnęła za dekolt luźnej, bawełnianej koszuli i odchyliła głowę do tyłu, by wiatr miał dostęp do jej skóry. Jej nozdrza rozszerzyły się, gdy pokój wypełnił się zapachem mięty i rozmarynu.

Angielka Kate Armstrong niespodziewanie dowiaduje się, że jest adoptowanym dzieckiem. Jej stabilny świat się wali. Potrzebuje czasu, by o wszystkim spokojnie pomyśleć. Wyjeżdża na pół roku, zatrudniając się u księcia Marca Zannetiego jako opiekunka jego córki. Jednak już od pierwszego spotkania ze swoim pracodawcą wie, że nie zazna tu spokoju, bowiem przystojny, mroczny książę budzi wszystkie jej zmysły…

Do zobaczenia w piątek

Annie Claydon

Seria: Medical

Numer w serii: 695

ISBN: 9788383427997

Premiera: 27-06-2024

Fragment książki

W piątkowe późne popołudnie, torując sobie drogę na jednym z głównych londyńskich dworców kolejowych, należało patrzeć pod nogi. Przed złapaniem pociągu Grace Chapman chciała wypić kawę na stacji Paddington.
O tej porze napłynęła właśnie pierwsza fala podróżnych, tych, którzy wyszli z pracy wcześniej, by uniknąć godziny szczytu przed weekendem. Gdy zatrzymała się, by zerknąć na tablicę odjazdów, ktoś dźgnął ją niewielką walizką w lewą kostkę.
– Przepraszam – rzuciła kobieta przez ramię, idąc dalej. Nie ma czasu do stracenia, gdy niecierpliwie czeka się na weekendowe rozkosze…
– Nie szkodzi. – Grace wzruszyła ramionami.
Z pewnością tej kobiecie jest obojętne, czy wszystko jest okej, czy może nie. Westchnęła, pocierając kostkę. Pewnie zbyt długo tkwiła przed tablicą odjazdów, wpatrując się w nazwy obojętnych dla niej miejscowości, bo na kawę nie miała już czasu. Przemykając wśród ludzi podążających w przeciwnym kierunku, ruszyła wzdłuż peronu.
Tego dnia pociąg nie był specjalnie zatłoczony, a na jednym z czterech miejsc, przy oknie naprzeciwko, siedział jakiś mężczyzna. Sadowiąc się, rzuciła mu przelotny uśmiech, a gdy kładła torbę na półce z bagażami, zwróciła uwagę na jego niebieskie oczy.
Odwróciła wzrok. Kusiło ją, by znów na niego popatrzeć, ale przecież ma teraz czas dla siebie. W ciągu najbliższych pięciu godzin podróży do Kornwalii nikt nie będzie jej zawracał głowy. Wyjęła czasopismo z zewnętrznej kieszeni torby i otworzyła je na znak – powszechnie stosowany przez podróżnych – że chce mieć święty spokój. Pociąg z lekkim szarpnięciem ruszył, a poza obszarem Londynu zaczął nabierać prędkości.
– Strona dwudziesta siódma. – W głosie mężczyzny wychwyciła odrobinę ciepłego humoru. Położył dłoń na otwartym czasopiśmie leżącym przed nim do góry nogami i dał Grace do zrozumienia, że dobrze zna magazyn, jaki przed chwilą wyjęła z torby.
– Ciekawy artykuł?
Uśmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ czegoś dawno zapomnianego.
– Ciekawy.
– Dziękuję, sprawdzę.
Mężczyzna wziął do ręki swój egzemplarz pisma i zaczął go przeglądać. Wyglądało na to, że nie będzie starał się nawiązać rozmowy, co Grace było na rękę. Tylko że…
On miał w sobie coś. Coś w uśmiechu, co zachęcało do wymiany słów. Na początku spostrzegła opalizujące niebieskie oczy, jakby iskrzące się humorem. Z krótkimi blond włosami mógłby znaleźć się wśród amatorów surfingu, którzy o tej porze roku spędzają w Kornwalii weekendy, ale zarys jego szczęki sugerował raczej determinację niż blask słońca.
Uchwycił jej spojrzenie. Przez chwilę patrzyła w bok, ale jakiś nowy impuls zmusił ją do nawiązania z nim kontaktu wzrokowego. Gdy na jego ustach zaigrał uśmiech, po prostu musiała go odwzajemnić.
– Tak sobie myślę… czy pan nie jest specjalistą ortopedii?
– Trafiony! Po czym pani to poznała?
– Widzę, że zaprenumerował pan pismo ortopedyczne.
Skinęła głową w kierunku okładki jego egzemplarza z kodem kreskowym w rogu, takim samym jak u niej.
– No i jest pan w garniturze.
– Tam, gdzie jadę, może trzeba mieć strój wizytowy.
Wyraźnie ją kokietował. Poczuła przebiegający po plecach dreszcz podniecenia. Poruszyła się, starając się ukryć emocje, i położyła swoje pismo na stoliku.
– Jedzie pan pociągiem, który przyjeżdża na miejsce o dziewiątej? Spóźni się pan. A tu pogniotła się panu koszula. – Wskazała prawy łokieć. Gra, jaka toczyła się między nimi, zaczęła ją coraz bardziej wciągać.
Nagle się zaśmiał.
– No tak, garnitur i pismo ortopedyczne. Dziś operowałem, ale przecież nie może pani tego wiedzieć.
Mogłaby się tego domyślić, gdyby spojrzała na jego dłonie. Krótko obcięte paznokcie, delikatna skóra z powodu częstego nawilżania. Suchy bok jednego z palców, na pewno rezultat szorowania rąk.
Taksował ją teraz wzrokiem. Mało brakowało, a zasłoniłaby twarz swoim magazynem.
– Tak, jestem chirurgiem ortopedą. – Uśmiechnął się w stronę pisma leżącego przed nią. – A pani chyba zajmuje się rehabilitacją, bo czyta pani tekst na ten temat. A po butach odgaduję, że od rana do wieczora jest pani na nogach.
Zmarszczył brwi, najwidoczniej starając się coś wybrać z opcji, jakie chodziły mu po głowie. Zauważył już jej wygodne tekstylne adidasy. Teraz miała nogi schowane pod stolikiem, więc zapewne ją obserwował wtedy, gdy szła w kierunku swojego miejsca. Na myśl o tym poczuła się zdeprymowana.
– Spróbuję odgadnąć na chybił trafił: jest pani fizjoterapeutką.
– Zgadł pan.
– I wraca pani do domu. A może kogoś odwiedza?
Spojrzał na nią zmieszany, gdy uniosła brwi, jakby zdał sobie sprawę, że może posunął się za daleko.
– Słyszę u pani lekki akcent kornwalijski.
Zaczęła tę grę i nie miała nic przeciwko temu, że wyłapał w jej głosie ślad Kornwalii, którego nie zatarło dziesięć lat życia w Londynie. Jednak usłyszeć ten akcent mogło tylko wprawne ucho, co sugerowałoby, że on też pochodzi z Kornwalii, nawet jeśli mówi bez akcentu.
– Jadę do mojej babci. Opadła z sił i potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował, więc siostra i kuzynki zajmują się nią w dni powszednie, a ja w weekendy. Czy pan też pochodzi z Kornwalii?
Pomyślała, że mężczyzna pewnie wyjmie telefon i pokaże jej zdjęcia żony i uroczych dzieciaków czekających na niego na dworcu. Potwierdziłoby to wyobrażenia, jakie zaczynały kiełkować w jej głowie, i spędziliby resztę podróży na miłej pogawędce. Albo na milczeniu.
– Zgadza się. Nie sądziłem, że mój akcent odezwie się, dopiero gdy miniemy Exeter.
Jego uśmiechu był żartobliwy. Wziął do ręki telefon leżący pod czasopismem i zaczął przeglądać w nim zdjęcia, aż trafił na właściwe.
– Oto dlaczego jadę tym pociągiem.
Podał jej telefon, a Grace zmarszczyła brwi. Zdjęcie nie przedstawiało miłej rodzinki, jak się spodziewała, ale kamienny budynek przypominający starą stodołę w otoczeniu drzew. Przed nim stały samochody i furgonetki, a miejsce wyglądało na jakiś warsztat rzemieślniczy.
– Co to jest? – zapytała.
Mrużąc oczy, starała się odczytać napis, jaki ciągnął się nad górną krawędzią przeszklenia po jednej stronie budynku.
– Proszę przewinąć w prawo.
– Och! Jakie cudo!
– Jest jeszcze kilka innych zdjęć – dodał z uśmiechem.
Wpatrywała się w obraz szklanego wazonu mieniącego się wszystkimi odcieniami błękitu. Wazon ten sprawiał wrażenie, jakby wyłaniał się wprost z morza, które uformowało go na swoje podobieństwo. Powróciła do zdjęcia budynku, powiększając je tak, by przeczytać napis.
– Jeśli dobrze rozumiem, jest pan chirurgiem ortopedą dorabiającym sobie w fabryce szkła?
Roześmiał się, przytakując.
– Owszem, choć może to niewiarygodne. Te wyroby szklane są dziełem mojego ojca, który zmarł rok temu, a ja staję na głowie, żeby kontynuować jego działalność.
– Przykro mi, że pana ojciec nie żyje…
– Dziękuję. – Na chwilę zacisnął usta, a przez jego twarz przebiegł cień smutku. Wydawało się jednak, że nie należał do ludzi użalających się nad swoim losem, podobnie jak ona. – Proszę zobaczyć, czym się zajmujemy.
Grace przeglądała zdjęcia. Przedstawiały one wszystko, co tylko można wyrabiać ze szkła. Były to produkty pełne życia, a światło podkreślało subtelność ich barw i kształtów.
– Fascynujące! – Nie znajdowała słów na dokładniejsze określenie tego, co czuje. – Czy to wszystko jest dziełem pana ojca?
– On stworzył styl i zatrudnił rzemieślników, którzy nadali kształt jego szkicom. My kontynuujemy tę tradycję. Wszystkie wyroby szklane, jakie pani tu widzi, powstały w ubiegłym roku.
– Są przepiękne. Rozumiem, dlaczego zależy panu, żeby zajmować się tym dalej.
– Mamy artystów, którzy tu pracują od dwudziestu lat. Ojciec zmarł nagle, a oni mieli nadzieję, że sprzedam ten budynek komuś, u kogo część z nich mogłaby nadal pracować. Wolałem wybrać nieco ambitniejsze rozwiązanie, dla nich i dla ojca.
– A więc przejął pan stery? To ogromne wyzwanie. W porównaniu z tym opieka nad babcią to małe piwo.
– Tak, przejmę stery przynajmniej na początku. Docelowo zarządzanie tym miejscem chcemy powierzyć pracownikom, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Musimy rozwinąć ich umiejętności zarządzania i procesy podejmowania decyzji, żeby to wszystko się nie rozsypało, kiedy ja się wycofam.
– To trudny orzech do zgryzienia.
– Ale gra jest warta świeczki. Czy chciałaby pani coś do picia z restauracyjnego?
Miała wielką ochotę na kawę, choć kusiło ją, by dalej oglądać zdjęcia z telefonu. Odłożyła go, sięgnęła po portmonetkę do torebki obok, a mężczyzna wstał.
– Proszę tu zostać i mieć oko na moje rzeczy. Zaraz wracam.

Penn McIntyre poprzestał na przeczytaniu tytułów na stronach czasopisma leżącego przed nim, ponieważ był tak zmęczony, że słowa skakały mu przed oczami. Dziś po południu dwóch pacjentów odwołało wizyty, więc mógł pojechać wcześniejszym pociągiem. W Kornwalii będzie przed północą. Oczy mu się kleiły.
I wtedy… wtedy jakiś anioł wrzucił torbę na półkę na bagaże. Mignęły mu przed oczami jasne loki i zielone oczy, zanim dobre maniery kazały mu odwrócić wzrok.
Jednak kobieta istotnie musiała być aniołem, bo czyniła małe cuda. Zauważył, że w wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności ma przed sobą to samo co on specjalistyczne pismo. A ponieważ ostatni numer ukazał się dziś rano, na pewno nie doszła jeszcze do strony dwudziestej siódmej. Gdy złapał z nią kontakt wzrokowy, podjął ryzyko…
Ni stąd, ni zowąd stał się rześki. To następny cud.
Ona wyglądała na zmęczoną. Nie tylko w ten wieczór, po tygodniu pełnym zajęć; w niej zmęczenie narastało w ciągu miesięcy. W odczuciu Penna jej weekendy poza domem, które łączyła z odwiedzaniem babci, męczyły ją bardziej, niż wynikało z jej słów. On sam nie miał nigdy do czynienia z opieką nad krewną w podeszłym wieku, ale zdawał sobie sprawę, jakie to bywa trudne.
Nie miał czasu ani ochoty, by dodawać jeszcze jedno fiasko związku z kobietą do serii katastrof, jakie zapisał już na koncie. Jednak idea przelotnego spotkania z uroczą nieznajomą bardzo go pociągała.
Gdy stał w kolejce po kawę, uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia. Właściwie po co, skoro ich znajomość jest przypadkowa. Ona na pewno wie, jak to jest opiekować się pacjentem i słuchać jego zwierzeń z najbardziej prywatnych przeżyć. Dać mu cząstkę siebie, podnieść na duchu, wskazać drogę na przyszłość i rozstać się z uśmiechem. Czy oni nie mogliby poprawić sobie nastroju, zanim dotrą do Kornwalii i pójdą każde w swoją stronę?
Wziął dwie kanapki, zamówił kawę i ruszył z powrotem między rzędami foteli, ostrożnie niosąc dwa kartonowe kubki. Nie miał odwagi spojrzeć na nią, dopóki nie doszedł do dwóch miejsc naprzeciwko i stolika. Gdy siadał w fotelu, jeszcze raz uderzyło go ciepło jej uśmiechu.
Zdjęła plastikową pokrywkę z kubka.
– O, posypka czekoladowa. Zapomniałam o nią poprosić, dziękuję.
– Może kanapkę?
Zawahała się, choć była tak samo głodna jak on.
– Dawno nic nie jadłam. A którą pan weźmie?
– Wszystko jedno. Proszę wybierać.
Wybrała kanapkę z szynką i serem, potem sięgnęła do torebki i wyjęła portmonetkę. Penn pokręcił głową, co zignorowała, zerkając na nalepkę z ceną i podając mu nad stolikiem banknot dziesięciofuntowy. Wyszukał w kieszeni trochę drobnych, a gdy wsypał monety do jej dłoni, spojrzała na niego z dezaprobatą, sądząc, że wydał jej za dużo.
– Nie wiem, jak pan ma na imię.
– Penn.
– A ja Grace.
Czas mijał szybko. Londyn został gdzieś daleko, a pociąg przemierzał teraz tereny wiejskie, zatrzymując się tylko na większych stacjach.
Wiele zdarzyło się w ciągu tych paru godzin. Penn był istotą jedyną w swoim rodzaju. Kimś, kto słucha uważnie, śmiało jednak wyrażając własne zdanie i dzieląc się doświadczeniami. Rozmawiali o dorastaniu w Kornwalii. Był jedynakiem. Rozwiedzeni rodzice pozostali w przyjaznych stosunkach. Biegał boso po plaży, gdy był pod opieką ojca, a chodził w butach, spędzając czas z matką.
– Ona kocha sztukę i ma bogate życie towarzyskie. Nie potrafi usiedzieć długo w miejscu.
Uśmiechnął się, wspominając z sentymentem zwiedzanie z nią galerii i innych ciekawych obiektów, a Grace opowiedziała mu o swoim dzieciństwie bardziej szczegółowo niż zazwyczaj. Jej historia idyllicznej wsi uwiarygodniła się, gdy wzbogaciła ją postaciami z krwi i kości oraz opisami nie zawsze idealnych sytuacji.
– Moja matka cierpi na zespół przewlekłego zmęczenia i czasami nie miała siły wstać z łóżka. Ponieważ byłam najstarszym dzieckiem, wcześnie nauczyłam się gotować, robić zakupy i opiekować się młodszym bratem i siostrą. – Była dumna z tego, że pomaga matce i czuła się dorosła, gdy po szkole szła do wiejskiego sklepu z torbą na zakupy. – Babcia też dużo robiła, a ojciec przejmował obowiązki, kiedy po pracy wracał do domu. A ludzie z wioski mieli na nas oko. Wiedzieli, że mama miewa chwile kryzysu.
– Ale pojechała pani do Londynu na studia?
– Tak, brat i siostra już wtedy podrośli i radzili sobie nieźle sami. Myślałam o tym, żeby zostać w domu, ale dostałam ofertę z dobrego uniwersytetu w Londynie, mama z tatą zachęcali mnie, żebym rozwinęła skrzydła. W końcu przekonała mnie do tych planów babcia.
– To chyba ważna osoba w pani życiu.
– Tak, zawsze mogłam na nią liczyć, zawsze miała dla mnie czas. Kiedy byłam mała, wychodziła ze mną w każdą sobotę po południu, przeżywałyśmy razem wspaniałe przygody i wracałyśmy do jej domku. W lecie na podwieczorek jadłyśmy w ogrodzie kanapki, a zimą piekłyśmy babeczki przy kominku.
– Czy dobrze pani doradzała?
– Znakomicie. Ludzie, którzy jej nie znają, nie zdają sobie sprawy, że kiedyś babcia miała przenikliwy umysł i światłe poglądy. Wytłumaczyła mi, że z brytyjską stolicą nie ma półśrodków: albo się w niej zakocham, albo ją znienawidzę, ale ani jedno, ani drugie nie ma znaczenia. Liczy się to, że spróbuję czegoś nowego. Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że ani przez chwilę nie żałowałam, że postanowiłam spróbować czegoś nowego.
– A więc podjęła pani wyzwanie.
– Co miałam zrobić? Sądziłam, że Londyn to światła wielkiego miasta i atrakcje, ale na początku mieszkałam w opłakanych warunkach, w hałaśliwych kwaterach studenckich, gdzie nikogo nie znałam. Jednak na drugim semestrze odkryłam, że Londyn zaczyna mi się podobać.
– Anonimowość ma dobre strony, prawda? Człowiek czuje się jak w domu wśród obcych ludzi.
– Czyli pan to lubi?
Grace zastanawiała się, dlaczego Penn chciał pozostać anonimowy, podczas gdy jej bardzo zależało na tym, by inni ją dostrzegali i akceptowali.
– Ja chyba teraz za bardzo staram się być widoczny. Przejmowanie manufaktury, rozmowy na temat poszukiwania nowych rozwiązań…
Brzmiało to wiarygodnie, ale nie do końca. Grace postanowiła odpuścić. Są przecież nieznajomymi, którzy siedzą w pociągu naprzeciwko siebie. A to, że znaleźli parę rzeczy wspólnych, nie oznacza jeszcze jednomyślności.
– Czy pan jest lekarzem, który nie lubi rozmawiać z ludźmi?
Nagle się roześmiał.
– Nie, ja rozmawiam z pacjentami możliwie jak najwięcej. Zawsze chciałem zajmować się medycyną.
– Ja też lubię to, co robię. W moim życiu nie ma dwóch takich samych dni ani dwóch takich samych pacjentów.
– Potraktuję to jako rekomendację. Pani musi być dobra w swoim fachu.
To był miły komplement i pewnie szczery. Gdy pytał ją o pracę, opowiadała o klinice w Camden Town, gdzie miała pacjentów z różnymi schorzeniami i urazami ciała, zarówno z bólami mięśni, jak i po udarach i wypadkach drogowych. Penn nadstawiał ucha, zadawał pytania i gromadził jej odpowiedzi do wykorzystania na przyszłość.
Oświadczył, że swój tydzień pracy dzieli na trzy dni w prywatnym szpitalu w centralnym Londynie i dwa dni w szpitalu, gdzie robił specjalizację.
– Uzyskałem pożyteczny stan równowagi. Tu i tam mnóstwo się uczę.
Miał w sobie nienasycony głód wiedzy. Pragnął wszystko poznać, wszystko zrozumieć. Wzmagało to jej ciekawość. Był wykształcony, przystojny i miał w sobie jakiś magnetyzm szalenie ułatwiający rozmowę. Dlaczego ktoś taki jak on ceni anonimowość?

Grace i Penn poznają się w pociągu podczas weekendowych podróży z Londynu do Kornwalii. Penn jest chirurgiem, Grace – fizjoterapeutką. Oboje mają życie wypełnione pracą, ale podczas tych spotkań zapominają o pośpiechu i cieszą się swoim towarzystwem. Są sobą coraz bardziej zafascynowani. Ale gdy Grace odkrywa, że Penn ma tytuł lorda i zamek w Kornwalii, ze smutkiem stwierdza, że skoro pochodzą z dwóch różnych światów, ich związek się nie ma żadnych szans. Penn, którego relacje rozpadały się z powodu jego pochodzenia, jest gotów zrobić wszystko, by tym razem było inaczej...

Flirt to za mało

Barbara Dunlop

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1299

ISBN: 9788383428420

Premiera: 04-07-2024

Fragment książki

Ruby Monaco, wykładowczyni historii na uniwersytecie w Bostonie, ma zamiar napisać książkę o istniejącym od wielu pokoleń ranczu bogatej rodziny Hawkesów, położonym w górzystych terenach Kolorado. Przyjeżdża tam, by zebrać informacje. Zarządzający ranczem Austin Hawkes nie jest z tego zadowolony. Nie chce, by ktoś grzebał w życiu jego bliskich, szukał skandali, ujawniał tajemnice. Niespodziewanie jednak Ruby porusza w jego sercu czułą strunę. Lubi z nią rozmawiać, śmiać się, nawet spierać. I coraz bardziej jej pożąda. A po ich pierwszej, pełnej gorącego seksu nocy zaczyna żałować, że Ruby wkrótce wraca do Bostonu…Austin Hawkes, hodowca z Kolorado, rzadko nosił garnitury, ale na ślub brata ubrał się jak przystało na drużbę.
Puszczając mimo uszu kazanie pastora o świętości małżeństwa, przeniósł wzrok z Dallasa i jego narzeczonej Sierry Armstrong na rozległe łąki i wzgórza.
Był początek października. Susza niedawno się skończyła, trawa sięgała do kolan, liście osiki miały kolor złocisty, topoli rdzawy. Jesień na ranczu liczącym osiemdziesiąt tysięcy akrów to pora wytężonej pracy, ale Dallas z Sierrą nie mogli doczekać się ślubu, więc grupa rodziny i przyjaciół zebrała się na kameralnej uroczystości przy malowniczej altance, tuż nad wodospadem, skąd rozciągał się widok na dolinę.
Dzień był pochmurny, wiał lekki wiatr, ale na szczęście nie padało. A kiedy młodzi przysięgli sobie miłość, chmury rozstąpiły się i nad górami pojawiła się tęcza.
Sierra w białej koronkowej sukni wyglądała przepięknie. Wpięty we włosy wianek z niebieskich kwiatów polnych podkreślał błękit jej oczu. Austin nie do końca był pewien, czy Dallas zasługuje na taką żonę, ale nie zamierzał kwestionować gustu inteligentnej kobiety. Po przysiędze podał bratu obrączkę ich babki. Przy wtórze oklasków i radosnych okrzyków młodzi się pocałowali.
Nastąpiły uściski, życzenia i wspólne zdjęcia; chwilę później państwo młodzi poprowadzili orszak gości po kładce na drugą stronę rzeczki i dalej w stronę domu, gdzie na tylnym patio dwoje kucharzy, Victor oraz pani Innish, przygotowali weselną ucztę.
Austin pozostał nieco w tyle. Z przyjemnością obserwował brata i ojca zajętych przyjacielską pogawędką. Sierra rozmawiała ze swoją nową szwagierką McKinney, która w niebieskiej sukience przystrojonej koronką wyglądała niemal tak ładnie jak panna młoda.
Na ruszcie piekły się żeberka. Wokół stały okrągłe stoły przykryte białymi obrusami, przy każdym sześć krzeseł. Kwiaty w wazonach miały ten sam kolor co te w bukiecie ślubnym. Kieliszki czekały, szampana się mroził.
Austin spojrzał w niebo. Miał nadzieję, że zdąży wyskoczyć z niewygodnych ciuchów i przed wieczorem spotkać się z Hardym Rawlingsem przy Golden Ridge. Stado powinno już tam być.
Wtem dostrzegł jakiś ruch. W pierwszej chwili myślał, że to jeden z kowboi, ale potem zauważył metaliczny kolor fioletu. Wytężył wzrok. Kobieta wyglądała tak, jakby zeszła z wybiegu. Miała na sobie srebrzysto-fioletową bluzkę z lejącego się materiału, opięte szare spodnie i botki na niebotycznych obcasach. Do tego apaszka, długie kolczyki i wielkie okulary słoneczne.
Stała speszona na ścieżce, przyglądając się zebranym. No cóż, gdyby on spóźnił się na ślub przyjaciółki, też byłoby mu głupio. Obejrzał się, szukając wzrokiem Sierry, która nie zauważyła przybycia nowego gościa.
Ruszył w stronę kobiety; wypadało ją powitać.
– Dzień dobry.
– Cześć. – Podsunęła okulary na czoło.
– Jestem Austin, drużba i brat pana młodego.
– Ruby Monaco – przedstawiła się, podając mu szczupłą dłoń. – Widzę, że przyjechałam nie w porę.
– Faktycznie. – Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w wielkie czarne oczy obramowane długimi rzęsami, mały, lekko zadarty nosek i pełne usta. – Wszyscy są na patio.
Skinęła głową i zabrała rękę.
– Chodź, zaprowadzę cię.
Ruby nie drgnęła.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście. Przyjechałaś z Kalifornii? – spytał, gdy ruszyła za nim. Sierra pochodziła z Carmel; kilka jej przyjaciółek mieszkało w LA.
– Z Bostonu.
– Serio? – Sierra nie wspominała o nikim w Bostonie.
– Uczę na Ainsworth.
– Na uniwersytecie? Czego?
– Historii. Teraz akurat zbieram materiał do książki. – Zwolniła kroku. – Jesteś pewien, że… Mogę wrócić kiedy indziej.
– Dlaczego? – Nie wiedział, o czym mówi. Nie zdążyła na ślub? Trudno, to nie koniec świata. Może samolot miał opóźnienie?
– Nie chcę przeszkadzać.
– Austin… – usłyszał za plecami głos Sierry.
Uśmiechając się szeroko, uściskał bratową.
– Witaj w rodzinie, Sierro. Zobacz, kto przyjechał. – Wskazał na gościa. – Ruby.
Sierra zmarszczyła czoło.
– Zaskoczona? – spytał.
Sierra przeniosła spojrzenie na kobietę.
– Cześć. Nie wiedziałam, że Austin ma dziewczynę.

Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Wtargnęła na wesele. Nieświadomie, ale jednak… Nie w ten sposób chciała zawrzeć znajomość z Hawkesami.
– Dziew…dziewczynę? – wydukał Austin.
Panna młoda wyciągnęła rękę.
– Jestem Sierra i to mój ślub. – Wskazała ze śmiechem na swoją białą suknię.
– Ona nie jest… – zaczął Austin.
– Mieszkasz w Jagged Creek? – Sierra zmrużyła oczy, jakby usiłowała przypomnieć sobie twarz Ruby.
– W Bostonie. Obawiam się, że zaszło małe nieporozumienie.
– Małe? – warknął Austin.
– Ojej… – Sierra strapiła się. – Przeszkodziłam wam, tak? – Cofnęła się krok. Obok niej wyrósł pan młody.
– Co się dzieje?
Ruby domyśliła się, że to jeden z braci Hawkesów. Był ze trzy centymetry niższy od Austina, włosy miał ciut ciemniejsze, a poza tym niczym nie różnił się od brata.
– Wiedziałeś, że Austin ma dziewczynę? – spytała go Sierra.
– Nie żartuj!
– Czyli nie tylko ja nie wiedziałam.
– Ona nie… – Austin ponownie usiłował zaprotestować.
– Chyba się posprzeczali.
– Musicie się tu kłócić? Akurat dzisiaj? – mruknął Dallas.
– Przepraszam, już sobie pójdę – oznajmiła Ruby.
Do czteroosobowej grupy podszedł starszy postawny mężczyzna, najwyraźniej ojciec.
– O czym tak deliberujecie?
– O dziewczynie Austina.
– Możecie przestać? Ona nie…
– Chyba się pokłócili – wyjaśniła Sierra.
– Pójdę już. – Ruby cofnęła się o krok.
– Dallas… – Sierra popatrzyła wymownie na męża.
– Pozwolisz jej odejść? – Dallas zwrócił się do brata.
– To nieporozumienie. – Ruby postanowiła wyjaśnić sytuację. – Przyjechałam bez zapowiedzi i Austin był na tak miły…
– Nie zaprosiłeś jej? – Sierra wytrzeszczyła oczy.
– Co z tobą nie tak? – spytał ojciec.
– Zostawmy ich. – Dallas skinął ze zrozumieniem głową. – Pogadają i się pogodzą.
– Tylko szybciutko – zasugerował ojciec.
– Nie musicie się spieszyć. – Sierra uśmiechnęła się. – Chociaż do lunchu siadamy za dziesięć minut.
Troje Hawkesów ruszyło w stronę niedużej grupki popijającej na patio szampana.
Ruby powiodła wkoło wzrokiem. Szukała w Kolorado rancza, które od kilku dekad należałoby do jednej rodziny i w dodatku świetnie by prosperowało. Chyba znalazła.
– Wracaj, skąd przybyłaś – warknął Austin.
Wzięła głęboki oddech. Zależało jej, by wkraść się w łaski gospodarzy.
– Przepraszam. Chciałam się tylko przedstawić.
– Koniecznie w trakcie wesela?
– Nie wiedziałam, że macie wesele.
– Biała suknia, kwiaty… nie dało ci to do myślenia?
– Po chwili tak. – Z początku sądziła, że domownicy i ich goście urządzają piknik. Stała na ścieżce niezdecydowana, co robić, i właśnie wtedy Austin ją zauważył.
– Nie ma to jak szybka dedukcja, co? – W głosie Austina pobrzmiewał sarkazm.
– Sam zaproponowałeś, żebym do was dołączyła.
– Bo myślałem, że jesteś przyjaciółką Sierry.
– Niczego takiego nie mówiłam.
– To dlaczego się wystroiłaś?
– Bluzka, spodnie, botki? Tak bym się na ślub nie ubrała. Nie będę przeszkadzać. Może umówimy się innego dnia?
– Po co?
– Żeby porozmawiać. Jak wspomniałam, zbieram materiały do książki. Hawkes Ranch jest ciekawe z historycznego punktu widzenia. To, że przetrwaliście, że ranczo przetrwało w tak znakomitym stanie… Po prostu warto się temu przyjrzeć.
– Nie – odrzekł Austin, nie wdając się w tłumaczenia.
Nie zamierzała przyjąć odmowy do wiadomości.
– Jeszcze cię o nic nie prosiłam.
– Chcesz mnie zasypać lawiną pytań.
– Od wielu tygodni prowadzę tu badania, czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce o hodowli i o waszej rodzinie. Sporo już wiem.
– Nie – powtórzył.
Zastanawiała się, jak na niego wpłynąć. Ten projekt był dla niej ważny; mógł uratować jej karierę. Jako pierwszego rozmówcę wymarzyła sobie Austina. Mieszkał na ranczu od trzech dekad, w przeciwieństwie do braci, z których jeden przez większość roku występował na rodeo, a drugi, oficer marynarki wojennej, też wiele miesięcy spędzał poza domem. Była jeszcze siostra, McKinney, znacznie młodsza.
Ruby zerknęła na weselników.
– Pewnie mogłabym porozmawiać z kimś innym.
– Nie mogłabyś – odparł Austin. – Mówię w imieniu całej rodziny.
– Czyżby?
– Tak!
– Jesteś zły z powodu tego nieporozumienia?
– Nie jestem zły.
– Akurat! – Nie była to zbyt fortunna odzywka.
Austin postąpił krok do przodu i ściszył głos. Niepotrzebnie, bo i tak nikt by ich nie usłyszał.
– Na tym ranczu wszyscy pracują. Trwa jesienny spęd bydła. Nikt nie ma czasu na pisanie książek.
– To ja ją piszę.
– Wiesz, o co mi chodzi.
Wiedziała. Wiedziała też, że powinna odejść, ale miała zbyt wiele do stracenia.
– Chcę ci tylko zadać kilka pytań.
– Nie rozumiesz słowa „nie”?
– Zaczęliśmy naszą znajomość trochę pechowo…
– Austin! – dobiegł z patia czyjś głos. – No chodźcie!
Wszyscy czekali na niego; miał wygłosić pierwszy toast. Ruby zdała sobie sprawę, że zostało jej kilka sekund, aby przekonać go do siebie.
– Naprawdę ogromnie mi przykro. Nie chciałam zakłócać uroczystości rodzinnej.
– Taa, jasne. – Okręciwszy się na pięcie, Austin skierował się w stronę stołów weselnych.
Ruby dostrzegła zdumione spojrzenie Sierry. Czując ucisk w piersi, zawróciła do wynajętego samochodu, wsunęła się za kierownicę i zacisnęła powieki. Nie, to się tak nie może skończyć!

Kiedy pokrojono tort, Austin przeszedł w stronę gazowego paleniska, które stało nad strumykiem. Sądził, że przed zapadnięciem zmroku spotka się z Hardym i sprawdzi stan pogłowia. Jednak przyjęcie trwało w najlepsze i nikomu się nigdzie nie spieszyło. Spostrzegłszy go, Dallas porzucił towarzystwo kobiet.
– Dlaczego Ruby do nas nie dołączyła? – spytał.
– Ona nie jest moją dziewczyną – odparł Austin.
– Aha, jeszcze nie jesteście na tym etapie?
– Na żadnym nie jesteśmy. Dopiero dziś ją poznałem.
– Serio? Więc dlaczego ją zaprosiłeś?
– Chryste, Dallas!
– No co? Prowadziłeś ją na patio…
– Bo myślałem, że jest przyjaciółką Sierry.
– Na pewno nie chcesz się z nią umówić?
– Odczep się ode mnie. Zajmij się swoją żoną.
– Ona świetnie się bawi, nie jestem jej potrzebny.
– Nie w tym rzecz, czy jesteś potrzebny czy nie. Powinieneś zachować się jak dżentelmen.
Od dziesięciu lat Dallas występował na rodeo; przebywał głównie wśród nieokrzesanych kowbojów. Nie ulegało wątpliwości, że uwielbia Sierrę, ale jego maniery pozostawiały wiele do życzenia.
– Korci cię, żeby zająć się robotą, co?
– Bez przesady.
– Dobra, dobra. Które stado ściągacie jutro?
– Centralne. Z Golden Ridge. Hardy jest tam teraz. Będę spokojny, jak zobaczę zwierzęta.
– Możesz się stąd urwać.
– Daj spokój – mruknął Austin. Jeśli coś będzie nie tak, Hardy się z nim skontaktuje. O ile oczywiście nowy wzmacniacz sygnału zadziała.
Skinąwszy głową, Dallas powiódł wzrokiem po zebranych i zatrzymał spojrzenie na żonie.
– Trudno uwierzyć, że powiedziała „tak” – zażartował Austin.
– Czego chciała?
– Sierra?
– Nie! Ruby. Czego Ruby chciała?
– Przeprowadzić serię rozmów z naszą rodziną.
– Jest dziennikarką? – Dallas uniósł brwi.
– Gorzej. – Informacje w prasie miały krótki żywot. – Pisze książkę.
– O czym?
– Najwyraźniej o nas.
– Turystyczną? – Dallas skrzywił się. – Mówiłem ci, że szef tego sklepiku z pamiątkami pytał, czy może umieścić moje zdjęcie z rodeo na kubkach? Był zaskoczony, kiedy odmówiłem. Mówił, że za każdy sprzedany kubek dostałbym dwadzieścia pięć centów.
Widząc zdegustowaną minę brata, Austin się uśmiechnął.
– Nie potrzebujesz pieniędzy.
– Ani taniej popularności.
– Ruby uczy historii na Ainsworth. Jej książka nie byłaby dla turystów.
– Więc pisze książkę historyczną? O nas?
– Raczej o dziadku Clemie, pierwszym właścicielu rancza. – Austinowi jednak nie podobało się, że ktoś chce grzebać w ich życiu, szukać skandali, ujawniać rodzinne tajemnice. – Nie mam czasu na takie bzdury.
– Ja też – przyznał Dallas. – Ekipa budowlana staje na głowie, żeby przed zimą uporać się z nowym domem. Wnętrzem możemy zająć się później. A w przyszłym tygodniu jadę do Wichita Falls po nowego ogiera.
– Nadal chcesz inwestować w rodeo? – spytał Austin.
– Akurat na tym się znam. Można sporo zarobić.
– I wciąż uczestniczyłbyś w czymś, co kochasz.
– Ale bez kontuzji. – Dallas poruszył barkiem, który uszkodził sobie, gdy parę miesięcy temu spadł z konia.
– Można zarobić, ale i stracić.
Austin wolałby, by brat zajął się hodowlą. I żeby drugi brat, Tyler, porzucił marynarkę i też wrócił na stare śmieci. Dallas jednak zdecydował, że na swoim kawałku rancza będzie hodował konie.
– Na koniach i rodeo dobrze się znam – powtórzył.
Odbywali tę rozmowę wielokrotnie.
– W porządku, to twoje życie – odrzekł Austin. Nie chciał kłócić się z bratem w dniu ślubu, a poza tym nie miał prawa wtrącać się do jego spraw.
– Powinieneś do niej zadzwonić – rzekł po chwili Dallas.
– Po co?
– Opowiedz jej o dziadku Clemie, o spędach, o tutejszych zimach, wilkach i innych ciekawostkach. Może zgodzi się pójść z tobą na randkę.
Austin ze zdumienia wytrzeszczył oczy. Milczał.
– Stary, musisz sobie kogoś znaleźć. Nigdy się z nikim nie umawiasz.
– Ledwo się ożeniłeś, a już mi zazdrościsz kawalerskiego życia? – Austin zerknął na Sierrę. – Przepraszam. Głupio gadam. Sierra to wspaniała dziewczyna. Jesteś szczęściarzem.
– Wiem – odparł Dallas bardziej rozbawiony niż zły. – Ty też możesz być. Po prostu znajdź sobie fajną babkę.
Austin skrzywił się. Nie chciał rozmawiać o swoim życiu osobistym. A od Ruby i jej planów zamierzał trzymać się z daleka…

Ruby Monaco, wykładowczyni historii na uniwersytecie w Bostonie, ma zamiar napisać książkę o istniejącym od wielu pokoleń ranczu bogatej rodziny Hawkesów, położonym w górzystych terenach Kolorado. Przyjeżdża tam, by zebrać informacje. Zarządzający ranczem Austin Hawkes nie jest z tego zadowolony. Nie chce, by ktoś grzebał w życiu jego bliskich, szukał skandali, ujawniał tajemnice. Niespodziewanie jednak Ruby porusza w jego sercu czułą strunę. Lubi z nią rozmawiać, śmiać się, nawet spierać. I coraz bardziej jej pożąda. A po ich pierwszej, pełnej gorącego seksu nocy zaczyna żałować, że Ruby wkrótce wraca do Bostonu...

Guwernantka z Londynu

Catherine Tinley

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 641

ISBN: 9788383429205

Premiera: 04-07-2024

Fragment książki

– Muszę z panem porozmawiać, sir.
Alasdair podniósł wzrok i zmarszczył brwi.
– Pani MacLeod, to chyba może poczekać, aż skończę czytać.
Pani MacLeod fuknęła z oburzeniem. Niestety efekt nie był aż tak spektakularny, jak sobie wymarzyła, ponieważ była bardzo drobną kobietą.
– Sir, nalegam! Chodzi o pańską córkę.
To zdanie obudziło jego czujność.
– Czy coś się stało z Mairead?
– No cóż, stało i nie stało. Oboje wiemy, że jest chorowitym dzieckiem…
Wzdrygnął się na te słowa. Palce jego prawej dłoni mocno zacisnęły się na egzemplarzu Piekła Dantego.
– Jej stan zdrowia bardzo się pogorszył po chorobie. Ma sześć lat, a wygląda na cztery.
– Do czego pani zmierza, pani MacLeod?
– Nie mów do mnie takim tonem, Alasdairze MacDonald. Może i jesteś lairdem, a ja twoją gospodynią, ale dobrze pamiętam, jak sprawiałam ci lanie, kiedy byłeś dzieckiem. Często kradłeś ciastka z zamkowej kuchni.
Alasdair nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Odłożył książkę.
– Dobrze więc. Masz mi do powiedzenia coś na temat Mairead. A zatem zamieniam się w słuch.
Pani MacLeod zmrużyła oczy, po czym skinęła głową i powiedziała:
– Nie jestem ani nauczycielką, ani nianią.
Alasdair wzruszył ramionami.
– Wielokrotnie próbowałem znaleźć dla niej guwernantkę, ale sama wiesz, jak trudno jest nakłonić kogoś do przybycia na wyspy. Czy w zamku nie ma nikogo, kto mógłby zająć się jej edukacją? A może poszukać w Stornoway albo Skye?
Pani MacLeod pokręciła głową.
– Nie ma tu nikogo z odpowiedniego. Mairead jest córką lairda. Może i musi zyskać wykształcenie. Jest słabowita, ale jej umysłowi nic nie dolega. Zadaje mi takie pytania, że głowa mnie już zaczyna boleć. A dlaczego niebo jest niebieskie, pani MacLeod? Dlaczego kwiaty nie rosną zimą? Dlaczego mam już sześć lat?
Przeszyło go poczucie winy. Sześć lat. Sześć lat, odkąd maleńka Mairead pojawiła się w ich życiu. Pięć lat, odkąd Hester…
– Sir?
Nie jestem w stanie sam jej uczyć.
– Wyślę jeszcze jeden list do agencji w Edynburgu – obiecał. – Może tym razem znajdą kogoś odpowiedniego.
– A jeśli nie?
Wzruszył ramionami.
– To będziesz musiała zrobić wszystko, co w twojej mocy. Ona ma tylko sześć lat. To nie może być aż tak trudne.
Pani MacLeod wydała z siebie warknięcie, dając do zrozumienia, że ta odpowiedź jej nie zadowoliła. Nie miał jednak nic więcej do powiedzenia, więc po prostu czekał, aż gospodyni odwróci się na pięcie i odejdzie.
Wrócił do książki, czując irytację, że nie potrafił się już skupić na tekście. Wziął pióro i zaczął pisać kolejny list do agencji w Edynburgu. Może tym razem znajdzie się ktoś, kto zechce zatrudnić się do pracy przy chorym dziecku na odległej wyspie na krańcu świata.

Londyn

Panna Lydia Farnham, guwernantka, po raz kolejny znalazła się w tarapatach. Mimo że przyjęła posadę w spokojnej rodzinie, w której – co dokładnie sprawdziła – nie było młodych dżentelmenów, po raz kolejny dopadły ją kłopoty.
Kłopoty przybyły pod postacią wielmożnego Geoffreya Barnstable’a, który był znacznie mniej wielmożny, niżby sugerował jego tytuł. Nieżonaty wuj jej podopiecznych zaczął odwiedzać Lydię o dziwnych porach. Mówił, że chce się spotkać z siostrzeńcami i sprawdzić, jak radzą sobie z nauką, ale Lydia dobrze wiedziała, jaki jest cel tych wizyt.
– Dzień dobry, panie Barnstable. W czym możemy pomóc?
– Moja droga panno Farnham! Jak zawsze miło panią widzieć. Przepięknie pani dziś wygląda! – Pochylił się nad jej dłonią i pocałował ją.
Lydia wzdrygnęła się i przeszła przez pokój, by zadzwonić na herbatę, ukradkiem wycierając dłoń w fałdę muślinowej sukni. Im szybciej uda jej się sprowadzić do pokoju pokojówkę, tym lepiej.
Na szczęście wielmożny Geoffrey podszedł do stołu, przy którym bliźniacy Barnstable nachylali się nad zadaniem z arytmetyki.
– Dobra robota, chłopcy – rzucił, po czym odwrócił się do Lydii, zacierając ręce. – Jest pani cudowna, panno Farnham. Piękna i inteligentna! – Uśmiechnął się, odsłaniając brązowe od tabaki zęby.
– Proszę usiąść, panie Barnstable. – Lydia wskazała mu miejsce metr od własnego fotela. – Chłopcy są dobrymi uczniami i chlubą swojej rodziny.
W przeciwieństwie do pana, który przynosi rodzinie wstyd tym obrzydliwym zachowaniem, dodała w duchu.
– Tak, tak, nie wątpię. – Usiadł i pochylił się, omiatając ją spojrzeniem, które zatrzymało się na jej dekolcie. – A co u pani, panno Farnham? Jest tu pani szczęśliwa?
– Jestem zadowolona, sir – odpowiedziała, opierając się pokusie poprawienia materiału przy dekolcie.
Tak, była zadowolona. Chłopcy nie sprawiali problemów, a lord i lady Barnstable’owie okazali się rozsądnymi pracodawcami, choć lady Barnstable potrafiła być dość wymagająca. Lydia zarabiała przyzwoicie. Co prawda jej fundusz emerytalny nadal był niewielki, ale na tej posadzie utrzymała się najdłużej.
Kiedy została guwernantką, nie spodziewała się, że największym wyzwaniem będą niechciane zaloty mężczyzn. Już od prawie roku udawało jej się odpierać ataki pana Barnstable’a. Gdyby pokojówka się pospieszyła, może udałoby jej się i dzisiaj . Lady Barnstable, szwagierka szanownego Geoffreya, nadal nie zeszła na dół i zapewne delektowała się poranną porcją czekolady w swojej sypialni. Właśnie dlatego Geoffrey zjawił się tak wcześnie.
– Boli mnie, że tak piękna dama musi pracować jako guwernantka. – Geoffrey wyciągnął ramię w stronę Lydii i chwycił ją za rękę.
Natychmiast go odepchnęła.
– Sir, proszę…
Było już za późno. Zerwał się z krzesła i znalazł się tuż obok niej.
– Lydio! Musisz wiedzieć, że oszalałem z miłości do ciebie! – Poderwał ją na nogi i mocno objął. Pachniał cebulą, tabaką i potem.
– Proszę natychmiast przestać! – Świadoma, że dzieci mogą się przestraszyć, odepchnęła mocno i nadepnęła mu na stopę.
– Uch! Moja droga, nie ma potrzeby tak reagować!
– Dzieci! – wykrztusiła, drżąc od stóp do głów.
Dlaczego ciągle mi się to przytrafia?
Zadziałało, przynajmniej do pewnego stopnia. Geoffrey poprawił krawat i uśmiechnął się do chłopców, wyglądając na nieco zawstydzonego.
– Panna Farnham i ja po prostu się trochę siłowaliśmy.
Lydia na chwilę zamknęła oczy. Gdzie są Sally, Rose albo inna pokojówka? Minęły wieki, odkąd Lydia zadzwoniła po herbatę.
Geoffrey ponownie zbliżył się do niej, a ona się cofnęła.
– Lydio! Twoja skromność jest godna pochwały. Powinienem się wyrazić jaśniej. Nie chcę zwykłego romansu. Jestem ci bezgranicznie oddany.
Czy rzeczywiście planował się oświadczyć?
Nie mogłabym za niego wyjść, nawet dla pieniędzy. Jest odrażający.
– Sir, doceniam pańskie uczucia, ale nie jestem w stanie ich odwzajemnić. Ja…
– Wysłuchaj mnie, Lydio! – Wziął jej dłonie w swoje – małe, tłuste i śliskie od potu. – Znalazłem dla ciebie najpiękniejszy apartament w Mayfair. Możesz tam mieszkać, niczego ci nie zabraknie. Będziesz miała klejnoty, futra i służbę.
Tego rodzaju oferta była obraźliwa, ale on kontynuował:
– Moja droga! Zgódź się! Już nie mogę się doczekać, aż znajdziemy się w jednym łóżku!
Objął ją jeszcze raz i tym razem Lydii nie udało się dostatecznie szybko odskoczyć. Jego gorące usta przycisnęły się do jej warg, jego ramiona zacisnęły się wokół niej jak imadło. Ogarnięta strachem jęknęła i uniosła ręce, by spróbować go odepchnąć.
Usłyszała, jak drzwi się otwierają.
Dzięki Bogu!
Skoro przyszła już pokojówka, Geoffrey na pewno przestanie. Wszyscy w domu wiedzieli o jego obsesji na punkcie guwernantki i już wielokrotnie pomagali jej sobie z nim poradzić. Trzeba jednak zaznaczyć, że nigdy wcześniej nie próbował jej pocałować.
– Co się tu wyprawia? Panno Farnham! Geoffrey!
Geoffrey natychmiast ją puścił, a Lydia poczuła się tak słabo, że zakręciło jej się w głowie. Osunęła się na fotel.
Lady Barnstable wkroczyła do pokoju, wyraźnie oburzona.
– Chłopcy, idźcie do niani. Jesteście dzisiaj zwolnieni z lekcji.
Bliźniacy wybiegli z pokoju, nie oglądając się za siebie. Lydia była na tyle przytomna, by jeszcze ostatni raz na nich spojrzeć. Wiedziała, że nigdy więcej ich nie zobaczy.
– Geoffrey, dziękuję za wizytę. Być może zobaczymy się jutro – powiedziała lady Barnstable z lodowatą pogardą w głosie.
Geoffrey jeszcze raz poprawił krawat, wymamrotał pożegnanie, po czym uciekł, zamykając za sobą drzwi.
Uciekłeś jak tchórz, pomyślała gorzko Lydia.
Zapadła cisza. Lydia zebrała się w sobie i stanęła twarzą w twarz z pracodawczynią. Cała drżała, ale uniosła głowę.
– Ma mi pani coś do powiedzenia? – spytała szorstko lady Barnstable.
– Nie ma sensu, bym cokolwiek mówiła, milady. W takich sytuacjach zwykle obwinia się kobietę, chociaż nie zrobiłam nic, by zachęcić pana Barnstable’a do takiego zachowania.
Lady Barnstable prychnęła z niedowierzaniem.
– Kłamie pani, panno Farnham. Pomyśleć, że ktoś taki jak pani mieszkał w moim domu i uczył moje dzieci. Ma pani natychmiast się wynieść, bez dalszego wynagrodzenia. Rozumie pani?
Lydia spojrzała na nią wyzywająco.
– Rozumiem, milady. Nie chciałabym dłużej mieszkać w domu, w którym młode damy muszą cierpieć przez takich pozbawionych zasad dżentelmenów jak pan Barnstable.
– Jak pani śmie wygadywać takie kłamstwa! Jeśli jeszcze raz ośmieli się pani oczerniać mojego szwagra, dopilnuję, by już nigdy nie znalazła pani pracy w żadnym przyzwoitym domu!
Lydia usłyszała wystarczająco dużo. Obróciła się na pięcie i wyszła z salonu, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.

Godzinę później wpisywała się już do rejestru odwiedzających w agencji pracy pani Gray. Modląc się, by pani Gray znalazła dla niej odpowiednią posadę, zajęła miejsce w poczekalni. Spostrzegła, że na miejscu czekają dwie inne młode damy.
Jako pierwszą zaproszono pannę Anne Bolton. Kiedy panna Bolton wyszła, uśmiechając się, Lydia uprzejmie rozmawiała z drugą młodą damą, panną Smith. Kiedy i ta została wezwana, Lydia siedziała w ciszy, próbując się skoncentrować.
Jej niewielkie oszczędności nie wystarczą na długo. Kwatery w Londynie były takie drogie! Bez nowej posady pieniędzy wystarczy jej co najwyżej na pięć miesięcy.
Drzwi do gabinetu pani Gray otworzyły się i wyszła z niego panna Smith. Szybko podeszła do Lydii i pochwaliła się, że pani Gray zaproponowała jej tymczasową posadę w Norfolk. Życzyła Lydii pomyślności, po czym wyszła z agencji.
Jako kolejnych wezwano na rozmowę trzech kandydatów na pokojowców i lokajów, którzy wychodzili z rozmowy okazując ulgę lub rozczarowanie.
Wreszcie przyszła kolej na Lydię. Kiedy wchodziła do biura pani Gray, serce jej waliło jak młot. Usiadła przed biurkiem właścicielki agencji, czekając na nieuniknione pytanie.
– No więc, panno Farnham? Czy może pani wyjaśnić, jak to się stało, że nie minął nawet rok, odkąd poleciłam panią Barnstable’om, a już widzę panią z powrotem?
Lydia rzuciła jej bezradne spojrzenie.
– Tym razem naprawdę się starałam, pani Gray. Ciasno wiązałam włosy, zasłaniałam dekolt, nosiłam tylko proste, luźne suknie, nie rozmawiałam z dżentelmenami…
– A jednak jest pani tutaj. – Oczy pani Gray na moment złagodniały. – Pani urody nie da się zamaskować takimi sztuczkami. Niestety obie dobrze wiemy, jacy bywają mężczyźni.
– Więc pani mi wierzy? Wszyscy inni już mnie uznali za najgorszą z kusicielek.
– Kto to był tym razem? – Pani Gray zmarszczyła brwi. – Chyba nie lord Barnstable? Słyszałam, że jest bardzo oddany swojej żonie.
– On tak – odparła Lydia. – Niestety jego brat zaczął coraz częściej odwiedzać ich dom.
Pani Gray szeroko otworzyła oczy.
– Ten niegodziwy Geoffrey! – Pokręciła głową. – Przepraszam, panno Farnham, powinnam była to przewidzieć. – Westchnęła. – Szkopuł w tym, że bez względu na to, gdzie panią umieszczę, prędzej czy później jakiś łajdak zaczyna panią obmacywać.
Lydia zadrżała.
– Ale co ja mogę zrobić? Nie potrafię zmienić twarzy ani figury. Och, jak bardzo chciałabym być brzydką, starą wiedźmą!
Pani Gray roześmiała się i poklepała Lydię po dłoni.
– Obie dobrze wiemy, że świat lubi oceniać po pozorach. Ja też swoje wycierpiałam, choć nie z powodu urody.
– Potrafię to sobie wyobrazić!
Pani Gray była czarnoskórą kobietą, co stanowiło jasny dowód na to, że jej rodzina pochodziła z Afryki. Mimo to udało jej się zbudować jedną z najprężniej działających agencji pracy w Londynie.
Nastąpiła przerwa, podczas której obie w milczeniu rozmyślały o tym, z czym się mierzą.
Wreszcie pani Gray powiedziała:
– Znam pani charakter, panno Farnham, wiem, że jest pani utalentowaną nauczycielką. Gdzie by tu panią umieścić? – Zamknęła na chwilę ciemne oczy i położyła opuszki palców na skroniach. Lydia wstrzymała oddech. W końcu pani Gray ponownie otworzyła oczy. – Dziś zatrudniłam już dwie guwernantki, więc dla pani pozostają mi już tylko dwie opcje.
– Tak? – szepnęła Lydia.
– Kiedy zaczyna się sezon, często otrzymuję prośby o znalezienie tymczasowych guwernantek i opiekunek na okres od marca do czerwca. Może pani do mnie wrócić w marcu i sprawdzić, czy mam jakieś propozycje.
Lydia zmarkotniała, choć tymczasowa praca była lepsza niż nic.
– A druga opcja?
Pani Gray wstała, podeszła do stołu, wzięła kopertę ze stosu listów i wróciła do biurka.
– O ile dobrze pamiętam, była pani przez pewien czas guwernantką i pielęgniarką młodego panicza Pickeringa. Zgadza się?
– Tak jest.
Kiedy John Pickering miał dziewięć lat, spadł z kucyka i został sparaliżowany od pasa w dół. Lydia pamiętała, że opieka nad dzieckiem była trudnym wyzwaniem, bo Johna często nachodziły ponure myśli.
– I poradziła sobie pani?
– Tak, choć przyznaję, że czasami było to dla mnie trudne.
– Czy dlatego pani odeszła?
– Nie! Uwielbiałam opiekować się Johnem. Nie o to chodziło. Po prostu… starszy brat Johna okazywał mi… za dużo sympatii. Jego matka oczywiście tego nie pochwalała.
– Ach, już pamiętam. – Pani Gray otworzyła kopertę z listem, a Lydia również rzuciła okiem na papier. Czy to mogła być odpowiedź na jej modlitwy? – Mam tu list od przyjaciela, który prowadzi agencję w Edynburgu.
– W Edynburgu?
– Czy miałaby pani coś przeciwko pracy w Szkocji?
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nigdy nie byłam nawet na północy Anglii.
Pani Gray odłożyła list.
– Może lepiej znajdę pani znaleźć tymczasową posadę w Londynie?
– Nie, nie. Czy mogłaby mi pani opowiedzieć coś więcej o tej rodzinie ze Szkocji?
– No dobrze. Z tego co rozumiem, mieszkają na wyspie Benbeculi w miejscu zwanym Ardmore. Tamtejszy laird owdowiał, a jego jedyne dziecko jest chore i nie chodzi. Ma na imię Margaret, chociaż nazywają ją też Mairead. Nie jestem pewna, czy prawidłowo to wymawiam. Dziewczynka ma sześć lat.
– Margaret.
Lydia poczuła żal do nieznanego dziecka. Pamiętała, jak ciężko było małemu Johnowi z jego niepełnosprawnością. Wiedziała, jak pomagać takim dzieciom, kiedy nachodzą je ponure myśli. Ale laird…
– Wdowiec?
Pani Gray westchnęła.
– Rozumiem panią. Laird może być równie poważnym wyzwaniem jak inni mężczyźni, z którymi miała pani do czynienia. Ja jednak zawsze byłam zdania, że Szkoci są mniej tolerancyjni wobec niestosownego zachowania. Wszędzie można spotkać dobrych i złych ludzi, ale szczerze mówiąc, panno Farnham, uważam, że młodzi mężczyźni z angielskich wyższych sfer są często samolubni i aroganccy. Jest coś szczególnego w sposobie, w jaki zostali wychowani. Może chodzi o to, że pozwala im się na zbyt wiele wybryków i na zbyt częste wycieczki do miejsc o wątpliwej renomie? To utwierdza niektórych z nich w przekonaniu, że mają prawo zachowywać się, jak chcą. Sądzę, że wiejska Szkocja i wiejska Anglia charakteryzują się lepszymi wyższymi standardami moralnymi. Poza miastem będzie pani łatwiej bronić się przed niechcianymi zlotami.
– Rozumiem. – Lydia przez chwilę się zastanawiała. – Jakie byłoby wynagrodzenie i czy są jakieś dodatki?
Pani Gray uśmiechnęła się.
– Cieszę się, że zadaje pani istotne pytania.
Wysokość pensji, którą podała pani Gray, była trzy razy większa od tych, które Lydia zarabiała w Londynie.
– Dlaczego aż tyle? – spytała.
– Mieszkają tak daleko, że trudno im znaleźć guwernantkę. No i dziecko ma problemy fizyczne. Hojność lairda wydaje się uzasadniona.
Pani Gray szczegółowo opisała inne dodatki, dni wolne i dostęp do książek. Lydia uwielbiała czytać, więc aż westchnęła.
– Dostarczanie książek? Wspaniale!
– Mogę więc napisać do Edynburga i potwierdzić, że przyjmuje pani posadę?
– Poproszę.

Lydia jest świetną guwernantką, niestety właśnie straciła kolejną posadę. Choć nosi skromne suknie i zachowuje się bez zarzutu, jej oszałamiająca uroda prowokuje pracodawców do niestosownych zachowań. Jest zdesperowana, dlatego przyjmuje jedyną dostępną ofertę i wyjeżdża na małą szkocką wyspę. Pierwsze wrażenia nie napawają jej optymizmem. Zamek wygląda jak ilustracja gotyckiej powieści. Jej podopieczna nie lubi się uczyć, natomiast ojciec dziewczynki, Alasdair MacDonald, jest wyjątkowo nieufny. Z góry założył, że ładna buzia nie idzie w parze z sumiennością, a Angielka nigdy nie odnajdzie się wśród Szkotów. Jednak im dłużej zna Lydię, tym bardziej ją podziwia. Imponuje mu jej wiedza i hart ducha, spędza z nią coraz więcej czasu i cierpliwie szuka drogi do jej serca.

Hiszpańska krew

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1247

ISBN: 9788383425726

Premiera: 11-07-2024

Fragment książki

– Bardzo pana przepraszam! Ja… – Słowa zamarły na ustach Alice Griffith.
Jej wzrok wędrował coraz wyżej, prześlizgując się po szerokiej klatce piersiowej, rozłożystych ramionach, opalonej szyi, aż do twarzy, której rysy były nie tylko znajome, ale wręcz wypalone w jej pamięci. Od ich ostatniego spotkania minęło dziesięć lat, jednak Alice nie miała wątpliwości, kto przed nią stoi. Graciano Cortéz. Przez chwilę miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod stóp.
– Alice! – Graciano był ewidentnie równie zaskoczony, jak ona, ale dużo szybciej odzyskał rezon.
Jego czarne oczy przesunęły się badawczo po jasnych włosach, szeroko rozstawionych zielonych oczach i różowych ustach Alice. Na moment zawiesił wzrok na odkrytym dekolcie, wyeksponowanym przez jedwabną suknię, którą miała na sobie.
Jeszcze zanim na siebie wpadli, Alice była kłębkiem nerwów. Odbywała się właśnie największa gala dobroczynna, jaką miała okazję organizować. Spotkanie Graciana zburzyło resztki jej opanowania.
– Co tu robisz? – zapytała szorstko.
Nie spojrzała na listę gości od dwóch dni, ale z pewnością pamiętałaby, gdyby było na niej jego nazwisko.
– To wolny kraj – odpowiedział.
Jego głos brzmiał władczo i szyderczo jednocześnie. W charakterystyczny sposób przeciągał słowa, a jego akcent spowodował, że przeszedł ją dreszcz. Graciano był jej otchłanią, kompletnie się w nim kiedyś zatraciła. Ale teraz mogło być dużo gorzej. Teraz ma jego dziecko. Córkę, o której nic nie wiedział, ponieważ uniemożliwił Alice jakikolwiek kontakt ze sobą po tym strasznym poranku w Sewilli.
– Jesteś tu, żeby się ze mną spotkać? – zapytała zdezorientowana. Czy dowiedział się o Annie? Zrobiło jej się słabo na tę myśl.
– Ależ po co miałbym chcieć się z tobą spotykać? – zapytał Graciano pełnym pogardy tonem.
Pomimo ulgi, jaką odczuła, Alice zauważyła, że się spina. Ostatni raz kiedy się widzieli, miał osiemnaście lat. Na pewno nie znalazł się na tej aukcji przypadkiem.
– Nie mam pojęcia. Może ty mi powiesz? – zapytała, jednocześnie oglądając się przez ramię. Powinna już iść w stronę sceny, ale jej stopy wydawały się przyklejone do podłogi.
– Dziesięć lat temu powiedziałem ci, że jesteś ostatnią osobą, którą chciałbym widzieć, i od tamtej pory nic się nie zmieniło.
Alice zadrżała, słysząc jego lodowaty ton. Przypomniała sobie tamten poranek w Sewilli, słowa swojego ojca oskarżające Graciana. Tyle nocy spędziła, powracając do tamtych wydarzeń w snach, zastanawiając się, dlaczego nic nie powiedziała, nie zareagowała inaczej… Zamiast tego, stanęła po stronie ojca i patrzyła, jak upokarza Graciana, zastrasza go i wygania. Próbowała później przepraszać, wyjaśniać, powiedzieć mu o dziecku, które poczęli, ale wszystko na nic. Graciano wyrzucił ją ze swojego życia i nie mogła go za to winić.
– To było tak dawno temu – wyszeptała, jednocześnie czując, że Annie sprawia, że przeszłość wydaje się na wyciągnięcie ręki.
– Masz rację – przyznał Graciano ze wzruszeniem ramion. – Przepraszam, moja partnerka czeka.
Alice nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerknąć przez jego ramię. Zobaczyła długonogą piękność wychodzącą z toalety. Kobieta przerzuciła masę rudych loków przez jedno ramię i ruszyła w kierunku Graciana.
– Graciano… – zaczęła Alice, marszcząc brwi.
Nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Myślała o Annie. Tyle razy próbowała się z nim skontaktować, żeby powiedzieć mu o ich córce, ale w końcu się poddała. Po zastanowieniu, doszła do wniosku, że nawet gdyby wiedział, nie chciałby mieć z nimi nic wspólnego. Ale teraz stał tuż przed nią, a ona nie wiedziała co robić. Powiedzieć mu i ryzykować wojnę o przyznanie opieki, gdyby jednak chciał być ojcem? Jakie miała szanse z kimś tak znaczącym i bogatym? Jednak czuła, że powinien wiedzieć.
– O co chodzi? – zapytał nonszalancko, z rękami w kieszeniach. Ta poza tylko podkreślała jego muskularną budowę.
– Czy możemy spotkać się później na drinka?
Niezależnie od tego, jak bardzo się bała, czuła, że Graciano ma prawo wiedzieć o Annie. Chciała przynajmniej zobaczyć, kim się stał, zanim podejmie decyzję, co dalej.
– Nie.
Brutalność tego krótkiego słowa sprawiła, że Alice poczuła się, jakby wymierzył jej policzek.
– Potrzebuję tylko dziesięciu minut.
– Dużo wody upłynęło od czasu, kiedy twoje potrzeby cokolwiek dla mnie znaczyły.
W tym momencie zrozumiała, że nic się nie zatarło i że jego złość wciąż jest żywa. Nie dziwiła mu się. W końcu lata temu jej ojciec obrzucił go każdą możliwą obelgą, poniżył, a Alice stała przy jego boku, cicha i posłuszna. Pamiętała wyraz twarzy Graciana, kiedy spojrzał na nią, oczekując, że go obroni, że przyzna, że nie napadł na nią, że są parą. A ona nie znalazła w sobie odwagi, żeby wystąpić przeciwko ojcu. Jej instynkt samozachowawczy był ważniejszy niż wszystko, nawet Graciano.
Takie tratowanie dla każdego byłoby nie do zniesienia. Ale dla dumnego Graciana, który był opuszczany i upokarzany przez większość życia, jej zachowanie było niewybaczalne.
– Proszę cię – szepnęła. Widziała, że rudowłosa się zbliża, więc miała mało czasu. A potem uświadomiła sobie, że skoro Graciano jest na balu, jej asystentka będzie miała jego dane kontaktowe. Z ulgą zrozumiała, że dziś nie musi niczego z nim załatwiać.
– Zresztą, nieważne. – Potrząsnęła lekko głową, co sprawiło, że pasmo blond włosów opadło jej na oczy. Odsunęła je i poczuła gęsią skórkę, kiedy zauważyła, że Graciano z uwagą śledzi jej ruch.
Skinął jej głową i odszedł w głąb sali balowej, obejmując ramieniem talię rudowłosej.
Alice zrozumiała, że drzwi do jej przeszłości właśnie zostały otwarte i będzie musiała przez nie przejść.

Niewiele rzeczy zaskakiwało Graciana Cortéza. Musiał jednak przyznać, że nie spodziewał się już nigdy spotkać Alice. Był pewien, że nie ma już nad nim żadnej władzy. Była dla niego martwa. Jednak teraz, patrząc na nią stojącą na scenie, poczuł ten sam dreszcz, jaki odczuł dwadzieścia minut temu, kiedy na niego wpadła w korytarzu.
Dekadę temu, przez krótki, błogi moment miał wrażenie, że znalazł oparcie, że w końcu został zaakceptowany, pokochany. Nauczył się wtedy śmiać, ufać. Alice obudziła w nim wszystko to, co sądził, że umarło. Nie było to łatwe zadanie. Latami budował wokół siebie mur, za którym desperacko starał się chować, ale powolutku, cierpliwie, cegiełka po cegiełce, udało jej się ten mur rozebrać. Właśnie dlatego tamten poranek złamał mu serce. Zalały go gorzkie wspomnienia. „Jesteś nic niewart, chłopcze. Zwykły uliczny nieudacznik. Zawsze nim będziesz! A teraz wynoś się z mojego domu, zanim wezwę policję!”. Nawet po tylu latach na samo wspomnienie tej sytuacji poczuł napływ adrenaliny i metaliczny posmak w ustach.
Pastor Edward, ojciec Alice, wyrzucił go prosto na ulicę. A ona stała przy ojcu, bojąc się przyznać, że kochała się z Gracianem z własnej woli, że byli… Nie, nie zakochani. Chociaż Graciano tak wtedy sądził. Ale był tylko głupim, naiwnym nastolatkiem. A to, co czuł, to tylko hormony, żądza i pokusa, żeby skosztować zakazanego owocu. Pragnął Alice, ponieważ nie mógł jej mieć. Miłość nie miała tu nic do rzeczy. A co do niej, rzuciła go na pożarcie lwom, pozwalając ojcu oskarżyć go o gwałt i wyrzucić na ulicę. Zdradziła go. Graciano wiele się nauczył od niej i jej ojca. Od tamtej pory nigdy już nikomu nie zaufał.
Zacisnął zęby, przyglądając się, jak wchodzi na scenę. Zacisnął dłoń na swoim kolanie i siedział nieruchomo jak kamień, kiedy Alice podchodziła do pulpitu.
– Dobry wieczór – odezwała się, omiatając wzrokiem tłum.
Zzmieniła się z biegiem lat. Wyglądała na bardziej wyrafinowaną, kobiecą. Straciła żartobliwość szesnastolatki, którą pamiętał. Jej włosy nie tworzyły już splątanej masy jasnych loków opadających na plecy. Teraz były gładkie i błyszczące, ściągnięte w elegancki koński ogon.
Wciąż była piękna. Graciano poczuł ukłucie pożądania. Miał chęć odgarnąć z jej twarzy zagubiony kosmyk, dotknąć policzka, miękkich ust… Przeklął pod nosem. Minęło dziesięć lat, odkąd jej dotykał. Był przez ten czas z tyloma kobietami, że nauczył się doskonale zaspokajać swoje pragnienia. Ale z nią to nie było zwykłe pragnienie. Poczuł, jak budzi się w nim coś mrocznego. Chciał zmusić ją do przyznania, że to, co ich kiedyś łączyło, było ważne, prawdziwe. Do tej pory zupełnie nie uświadamiał sobie tej potrzeby.
Jej ojciec go skrzywdził, ale to ona go złamała. Zachowała się tak, jakby nic dla niej nie znaczył. Nagle poczuł, że ogromnie zależy mu na jej przyznaniu, że był dla niej ważny.
– Dziękuję wszystkim za obecność. – Głos Alice zadrżał lekko. – To już czwarta doroczna gala dobroczynna Domu Aukcyjnego McGiven, którą mam przyjemność organizować. Jest to też pierwsza, w której sama wezmę udział – dodała z uśmiechem, odzyskując spokój w miarę mówienia. Tłum zaczął klaskać w reakcji na ten komentarz i Alice uniosła dłonie w geście, który miał ich uciszyć.
Graciano przyglądał jej się w skupieniu, nie dostrzegając nikogo innego. Łącznie ze swoją partnerką, której imienia w tej chwili zupełnie nie pamiętał.
– Nie obawiajcie się jednak. Nie jestem dzisiejszym mistrzem ceremonii – zaśmiała się cicho Alice. Ten śmiech go kusił.
Pochylił głowę, oddychając z trudem. Rudowłosa spojrzała na niego ze zdziwieniem i Graciano przypomniał sobie ważną lekcję. Nigdy nie okazywać uczuć. Zwłaszcza bólu. To szybko pomogło mu odzyskać kontrolę nad sobą. Wyprostował się i z uwagą spojrzał na scenę, gdzie rozpoczęła się już aukcja wielu cennych przedmiotów. Sprawa, którą uzyskane pieniądze miały zasilić, była warta każdego grosza. Dom Aukcyjny McGiven wspierał ofiary przemocy domowej, dając im bezpieczne schronienie. Była to sprawa bliska sercu Graciana. Ofiarował już na nią miliony, a wydawało się, że to wciąż kropla w morzu.
Udało mu się zachować pozory przez cały wieczór, pomimo że każda komórka jego ciała drżała z niecierpliwości w oczekiwaniu na ostatnią aukcję, na której miała się pojawić Alice. Obserwował ją i zauważył, jak łatwo owijała sobie ludzi wokół palca, jak szlachetne wrażenie sprawiała.
Graciano nie pozwalał emocjom wpływać na swoje decyzje, ale tym razem chęć odwetu przyćmiła jego rozsądek. Pomimo tego, że zachowanie Alice na zawsze zraziło go do ufania ludziom, zdołał zbudować dla siebie bardzo dobre życie. Jednak macki przeszłości nigdy na dobre nie pozwoliły mu na odzyskanie wolności. Dlatego potrzebował je odciąć.
Sam nigdy by jej nie szukał, ale skoro los ponownie ich ze sobą zetknął, zamierzał wykorzystać okazję. Postanowił zdobyć Alice i zmusić ją do przyznania się do błędu, który popełniła, wyrzucając go jak śmiecia.

– Przypomnij mi, dlaczego dałam ci się na to namówić? – Alice spojrzała na swoją asystentkę tuż przed końcem licytacji przedostatniego przedmiotu. To, co miała zrobić, wydawało się przerażające, jeszcze zanim pojawił się tu Graciano.
– Ponieważ jesteś ucieleśnieniem altruizmu – odpowiedziała Connie z mrugnięciem.
– Tylko że ja wolę być altruistyczna z tyłu sceny. Wystawienie samej siebie na aukcję to wariactwo!
– Przede wszystkim, nie wystawiasz siebie na aukcję, tylko swoją pracę. Poza tym już za późno, żeby się wycofać. Słyszałam, że Maude Peterson jest zdecydowana, żeby zapłacić za twoje usługi każdą cenę. Chce, żebyś zorganizowała ślub jej wnuczki. Bardzo drogi ślub, z ogromną liczbą niezwykle zamożnych gości, którzy byliby doskonałymi ofiarodawcami na kolejnych aukcjach charytatywnych – słusznie zauważyła Connie.
– Nie wydaje mi się, żeby proszenie o datki było dobrze przyjęte na weselu.
– Nie, ale Maude jest plotkarą i wszystkim powie o aukcjach.
– Masz rację. – Alice ściągnęła usta w dzióbek, rozglądając się po publiczności, podczas gdy jej żołądek wykonywał dzikie podskoki. Sama myśl, że Graciano jest wśród gości i będzie ją obserwował, sprawiła, że zrobiło jej się słabo.
Tydzień wolnego na zorganizowanie wydarzenia dla jakiejś ważnej osoby nie stanowił dla niej problemu. Potrafiła bez wysiłku zaplanować każdą imprezę. Zajęcie się czymś innym niż aukcje i inne wydarzenia charytatywne mogło się okazać nawet przyjemne.
Prezenter zaczął przedstawiać Alice, wykorzystując podane mu przez Connie informacje.
– Alice Griffith jest nam wszystkim doskonale znana ze swojej niestrudzonej pracy na rzecz Domu Aukcyjnego McGiven. Odkąd zaczęła tu pracować, dochód zwiększył się potrójnie, a zasięg naszej pomocy poczwórnie. Mówiąc wprost, dzięki niej możemy pomóc większej liczbie ludzi. Wcześniej pracowała dla Rodziny Królewskiej, pełniąc obowiązki osoby odpowiedzialnej za planowanie i zgodność z protokołem wydarzeń. Dziś jej umiejętności zostają zaoferowane państwu. Alice oferuje cały tydzień swojego czasu, żeby zająć się organizacją wybranego przez zwycięzcę dowolnego wydarzenia.
Prezenter zwrócił się w kierunku Alice stojącej z boku sceny.
– Alice, zapraszam na scenę.
Kolana jej drżały. Świadomość, że on gdzieś tam jest i na nią patrzy, pozbawiała ją tchu. Connie wypchnęła ją lekko na scenę i Alice niepewnie podeszła do prezentera.
– Czy usłyszę od kogoś dziesięć tysięcy funtów? – prowadzący rozpoczął aukcję.
– Dziesięć tysięcy! – Alice rozpoznała głos Maude i skinęła jej głową z uśmiechem. Widocznie ślub wnuczki był dla starszej pani bardzo ważny.
– Dziesięć tysięcy funtów! – powtórzył prowadzący. – Czy usłyszę piętnaście?
– Piętnaście! – odezwał się kolejny, nieznany Alice kobiecy głos.
– Dwadzieścia! – przebiła Maude.
– Dwadzieścia pięć!
Alice odwróciła się w kierunku Connie z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Żadna z nich się tego nie spodziewała.
– Trzydzieści! – wykrzyknęła Maude.
– Trzydzieści pięć! – Znów nieznana kobieta.
– Pięćdziesiąt! – przebiła Maude. Naprawdę musiało jej zależeć.
– Pięćdziesiąt tysięcy za tydzień czasu Alice! – wykrzyknął prezenter.
Alice zacisnęła pięści. Będzie musiała naprawdę się postarać z tym ślubem. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy, przeszukiwała wzrokiem salę. Słyszała, jak krew tętni jej w uszach. Światła skierowane na scenę uniemożliwiały jej dostrzeżenie twarzy gości, ale wiedziała, że on tam jest. Nerwy miała napięte do granic.
– Pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy! – Prezenter dramatycznie zawiesił głos. – Po raz drugi!
Alice wstrzymała oddech, czekając na ostateczne uderzenie młotka. Marzyła już tylko o tym, żeby uciec z tej sceny. Ale nie było jej to dane. Sekundy przed uderzeniem młotka odezwał się kolejny męski głos. Szorstki, władczy, z mocnym akcentem.
– Pięćset tysięcy funtów.
Szmer przelał się falą przez tłum. Alice podniosła drżącą dłoń do ust. Od razu wiedziała, do kogo należał ten głos. Odwróciła się do emanującego radością prezentera.
– Chciałbym się upewnić, że dobrze usłyszałem… Czy zaoferował pan pięćset tysięcy funtów?
– Tak.
Alice poczuła, że świat wokół niej kręci się zbyt szybko.
– To niezwykle szczodra oferta. Czy jest pan zarejestrowanym aukcjonariuszem?
– Wszyscy posiadający bilet są upoważnieni do wzięcia udziału w aukcji – poinformowała Alice automatycznie.
Prowadzący aukcję zakrył mikrofon.
– Wobec tego to oferta wiążąca.
Alice spojrzała w kierunku tłumu z nadzieją, licząc na to, że Graciano się rozmyśli. Ale nie było szans. Prowadzący, pośpiesznie przypieczętował ofertę uderzeniem młotka.
– Drodzy państwo, cóż za prawdziwie niezwykły wieczór. Ci szczęściarze, którzy dokonali dziś zakupu, proszeni są o pozostawienie swoich danych oraz zapłaty przy biurku administracji. Odbiór przedmiotów – i usług – zwrócił się z uśmiechem do Alice – odbędzie się w poniedziałek rano.

Alice niespokojnie wędrowała w tę i z powrotem, patrząc, jak kolejni kupcy podpisują umowy, zostawiają czeki. Jej oczy przeszukiwały tłum, wypatrując Graciana.
– To zły pomysł – powiedziała nerwowo do Connie. – Może… znajdźmy Maude. Może dalej będzie zainteresowana…
– To nie będzie konieczne.
Stojąc plecami do biurka, Alice poczuła, jak jego głos ją oplata, zabiera oddech.
– Dobry wieczór panu – odezwała się Connie. – Czy to pan jest szczęśliwcem, który wygrał usługi pani Griffith?
– Zgadza się.
– Cudownie. Poproszę pana imię i nazwisko.
– Connie, to jest Graciano Cortéz – powiedziała cicho Alice, stając z nim twarzą w twarz.
Milion różnych uczuć powstało w niej, kiedy na niego spojrzała, ale całą swoją siłą woli przywołała maskę opanowania na twarz. O co mu chodziło? Zdecydowanie odmówił dzielenia z nią jednej przestrzeni przez dziesięć minut, a za chwilę zapłacił oszałamiającą kwotę za tydzień z nią?
– Znacie się? – zapytała Connie.
– To znajomy sprzed lat. – Alice poczuła, że musi grubą linią oddzielić przeszłość od teraźniejszości. Zauważyła kpinę na jego twarzy i doskonale zrozumiała jej powód.
– Zakładam, że planujesz wydarzenie, które mam dla ciebie zorganizować? – zapytała.
Prawie niedostrzegalnie zmrużył oczy.
– Dokładnie.
– Dobrze. Zostaw szczegóły mojej asystentce, a ja odezwę się, jak tylko wpłynął pieniądze.
– Chcę, żebyś zaczęła w poniedziałek.
– W poniedziałek? – Alice na moment straciła z trudem utrzymywane opanowanie. – Dlaczego tak szybko?

Organizatorka imprez Angielka Alice Griffith spotyka na charytatywnej gali Domu Aukcyjnego Graciana Cortéza. Kiedyś, gdy mieszkali obok siebie w Hiszpanii, spędzili razem noc. Nakrył ich ojciec Alice i zabronił dalszych spotkań. Graciano wciąż czuje żal i złość do Alice, że tak łatwo podporządkowała się zakazowi. Myślał jednak o niej przez te dziesięć lat i chciałby z nią porozmawiać o przeszłości. Korzysta z okazji i podczas aukcji licytuje tydzień z Alice, podczas którego będzie musiała zorganizować dla niego imprezę. Zabiera ją na swoją wyspę w Hiszpanii. Ma jej wiele do powiedzenia, ale nie jest przygotowany na to, co od niej usłyszy…

Jak poślubić kurtyzanę

Madeline Martin

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 642

ISBN: 9788383429182

Premiera: 18-07-2024

Fragment książki

Pierścionek leżący na stole domagał się odpowiedzi.
Lottie odwróciła się gwałtownie. Krew szumiała jej w uszach.
Tego właśnie chciała, kiedy była dziewczyną. Jednak teraz była kobietą, która rozumiała skutki miłości i która poświęciła za dużo.
Nawet nie otworzyła pudełka. Klejnot w środku nie miał większego znaczenia. Miała pieniądze, mogła sama kupić sobie pierścionek.
Liczyło się to, co symbolizował.
Wszystko.
Miała już kiedyś pierścionek na palcu, a jej serce płonęło miłością, która powinna być wieczna. Jak bardzo się myliła.
Evander zaplanował wszystko perfekcyjnie. Tego dnia Lottie już ukończyła wszystkie lekcje dla kobiet z towarzystwa, które przychodziły do niej, by nauczyć się sztuki uwodzenia i flirtu. W końcu po co innego miałyby przychodzić do byłej kurtyzany?
Nie żeby Lottie chciała takiego życia. Która córka pastora tego chciała? Nie miała jednak wielkiego wyboru. Zaoferowała Evanderowi zbyt wiele w młodzieńczym zauroczeniu i zrujnowała swoje szanse na dobre życie.
Świadomość tego, co trzeba zrobić, by przetrwać, raniła duszę. Żeby ochronić tych, których się kochało.
Właśnie dlatego decyzja była teraz tak trudna. Kiedy marzenie o miłości walczyło z rzeczywistością. Kiedy pożądanie pojawiło się pomimo obowiązków. Kiedy społeczeństwo stawało na drodze szczęściu.
W jej życiu nie było teraz mężczyzny, bo ich wsparcie finansowe nie było jej potrzebne, gdy stała się nauczycielką dobrze urodzonych dam.
Te, o których plotkowano, że są jej uczennicami, cieszyły się zainteresowaniem na balach i przyjęciach, a korowód ich zalotników nie miał końca. Choć niektórzy zakładali, że jej lekcje mają charakter erotyczny, to tak naprawdę Lottie zawsze uczyła kobiety samoakceptacji.
Powinna odesłać pierścionek Evanderowi. Hrabia Westix nie potrzebował u swego boku kobiety o złej reputacji.
Podniosła pudełko z chłodnego marmurowego blatu. Leżało przy kolejnym wspaniałym bukiecie cieplarnianych kwiatów, które przysłał. Tym razem były to irysy i białe tulipany. Równie piękne, co niechciane.
Postanowiła otworzyć pudełko.
Na błyszczącej czarnej satynie leżał pierścionek z brylantem, który do niej mrugał. Cofnęła się, jakby otrzymała cios w samo serce.
Spodziewała się czegoś wielkiego i okazałego, godnego hrabiego, który widział świat i zdobył fortunę, a ten kamień był skromnym drobiazgiem. Kiedyś był najpiękniejszym klejnotem, jaki widziała. Myślała, że przepadł na zawsze, gdy ściągnęła go z palca w zamku Comlongon. A jednak znów tu był, błagając o to, czego nie mogła dać.
Ponieważ zostały jej tylko wspomnienia lepszych czasów, pięknych miejsc, miłości, która była niewinna i cenna. Rzeczy, które nigdy nie mogły się powtórzyć.
Rzeczy, których nadal pragnęła.

***

Sierpień 1809 roku, Bedfordshire, Anglia

Sala balowa rozbrzmiewała subtelną muzyką, a kryształowe żyrandole odbijały złote światło świec. Nieopisane piękno dla dziewczyny takiej jak Lottie, która spędziła życie w małej wiosce w domku pastora.
Pożyczona suknia z jasnoniebieskiej satyny, z klejnotami wszytymi w delikatny materiał, którą miała na sobie, aż lśniła.
– Czy spełniły się twoje marzenia? – zapytał znajomy głos.
Odwróciła się i spojrzała na Charlesa, jedynego syna księcia Somersville’a, człowieka, którego pozycja oznaczała, że nigdy nie powinna się z nim spotkać. Jednak jego posiadłość znajdowała się niedaleko wioski, w której mieszkała, spędzali razem każde lato, zanim Lottie zaczęła rozumieć, czym jest pozycja społeczna.
A teraz miał wyruszyć na swoją wielką wyprawę, przemierzając świat, jak kiedyś jego ojciec. To był ostatni wspólny wypad Charlesa i Lottie. Zapowiedział, że będzie wspaniale.
Właśnie dlatego nalegał, by przyjęła propozycję jego starzejącej się ciotki i odwiedziła jej posiadłość w Bedfordshire. Lady Hasgrove była zamożną wdową, która zawsze lubiła towarzystwo Lottie, a bal, który zorganizowali jej sąsiedzi, okazał się magiczny.
– To więcej, niż oczekiwałam – wyznała.
Zaśmiał się.
– Wiedziałem, że ci się spodoba. – Jego błękitne spojrzenie przesunęło się po pokoju. – Jacyś zalotnicy?
– Z pewnością żartujesz? Nie jestem typem kobiety, która przyciąga mężczyzn. I wiesz, że nie przyjechałam do Bedfordshire, by…
– Lordzie Folton, żądam, by przedstawił mnie pan tej boskiej istocie.
Oboje odwrócili się. Ujrzeli wysokiego, szczupłego mężczyznę, nienagannie ubranego w dopasowaną czarną marynarkę i zieloną kamizelkę, która nadawała jego oczom oszałamiający odcień jadeitu. Jego kasztanowe włosy były starannie zaczesane na bok, a w uśmiechu odsłaniał proste, białe zęby.
Serce Lottie zamarło.
Wszyscy mężczyźni tutaj byli przystojni, elegancko ubrani, wyrafinowani, ale ten zawstydzał ich wszystkich.
Charles uniósł brwi i spojrzał na Lottie, jakby chciał powiedzieć, że tego się spodziewał. Na pewno wytknie jej to później.
– Panno Rossington, ten łajdak to Evander, baron Murray. Jego ojciec, hrabia Westix i ja należymy do tego samego klubu. – Charles przeniósł uwagę na dżentelmena. – Murray, czy mogę przedstawić moją najdroższą przyjaciółkę, pannę Charlotte Rossington?
– Panno Rossington.
Uwaga barona skupiła się na Lottie. Podniósł jej dłoń do ust i ukłonił się.
– Enchanté.
Jego łagodny głos i szczere zainteresowanie w spojrzeniu wywołały mrowienie na jej skórze.
– Miło mi pana poznać – powiedziała głosem znacznie łagodniejszym niż zwykle.
– Uwierzyłbyś, że ta boska istota nie ma jeszcze ani jednego nazwiska w karnecie?
Charles szturchnął lorda Murraya. Policzki Lottie zapłonęły gorącem, ale zanim zdążyła zganić Charlesa za jego bezczelność, lord Murray się odezwał:
– Żałuję, że nie mogę zapełnić całej listy swoim nazwiskiem.
– Możesz przynajmniej wpisać się na pierwsze miejsce.
Spojrzała na niego spod rzęs i zauważyła, że uśmiecha się do niej w sposób, który sprawił, że przyspieszył jej puls.
– Ten taniec już się rozpoczął. – Lord Murray podniósł wzrok. – Wygląda na to, że będziemy musieli poczekać do następnego. – Westchnął. – Przypuszczam, że jesteśmy zmuszeni dotrzymywać sobie towarzystwa, dopóki się nie zacznie. Cóż za przykrość…
Mrugnął, pokazując, że nie jest z tego powodu bardziej smutny niż ona. Prawdę mówiąc, chciała wiedzieć wszystko o tym człowieku. Jego ojcem był hrabia Westix, tak powiedział Charles. Nazwisko było rzeczywiście znajome, ponieważ ojciec lorda Murraya często pojawiał się w towarzystwie ojca Charlesa.
– Przynieść pani szklankę ponczu? – zapytał lord Murray.
Choć Lottie ucieszyłaby się z poczęstunku, nie miała ochoty tracić towarzystwa lorda Murraya, szczególnie że dopiero się poznali.
Potrząsnęła głową.
– Nie, dziękuję.
– Może to i lepiej. Lady Pensville słynie z rozwadniania napojów. – Lord Murray wykrzywił twarz w przesadnym grymasie.
Lottie z przerażeniem zakryła usta dłonią.
– Nie powinien pan mówić takich rzeczy.
Wzruszył ramionami.
– Cóż, to prawda. Może pani spróbować. – Wskazał na nakryty lnianym obrusem stół, na którym stała duża kryształowa misa. Znajdujący się w niej płyn wydawał się dość klarowny.
– Cóż, gdy zarekomendował ją pan z takim zapałem… – zaśmiała się i potrząsnęła głową.
– Ach. – Uniósł palec wskazujący. – Boi się pani, że będzie musiała skłamać i powiedzieć, że smakowało, prawda?
Było coś w jego nonszalancji, w sposobie, w jaki łamał zasady, których przestrzegała przez całe życie, że aż zakręciło jej się w głowie.
– Rumieni się pani? – drażnił się z nią. – Śmiem twierdzić, że ma pani moralny kompas córki pastora.
– Być może dlatego, że jestem córką pastora.
– Gdyby wszystkie córki pastora były tak urocze jak pani, każdy mężczyzna w Anglii chodziłby do kościoła.
– Każdy mężczyzna w Anglii powinien chodzić do kościoła – odparła.
– Tak, ale wtedy rzeczywiście by chodzili. Zapewniam panią, panno Rossington, że nie żartuję.
– Czy zawsze mówi pan to, co myśli? – zapytała, szczerze zaciekawiona i zaintrygowana jego postawą.
– Mówię. – Uniósł brew. – Każdy powinien.
– Nawet kobiety? – zapytała.
Pochylił się bliżej i poczuła przyjemny zapach drzewa sandałowego.
– Zwłaszcza kobiety. Jak mamy was zrozumieć, skoro nigdy nie dzielicie się tym, co dzieje się w waszych ślicznych główkach?
Zastanowiła się. Ojciec zawsze pozwalał jej mówić, co myśli, i oczywiście zawsze mówiła wszystko Charlesowi. Ostrzegano ją jednak przed robieniem tego przy innych ludziach.
Jak teraz. Lord Murray przyglądał się jej, przechylając głowę.
– Myśli pani o czymś przejmującym, a jednak nic nie mówi. – Pochylił się tak blisko, jak tylko mógł, co skandalicznie graniczyło z niestosownością i wyszeptał: – Powiedz mi.
– W młodości nauczono mnie, że panowie nie interesują się inteligentnymi kobietami.
W jego oczach zabłysła iskierka i wyprostował się. Mogła odetchnąć, przynajmniej na tyle, na ile pozwalał stanik jej sukni. Była pożyczona i uszyto ją na ciało innej kobiety, dlatego była nieco przyciasna.
– Jeśli jest pani równie inteligentna, co piękna, być może powinienem oświadczyć jej się właśnie tej nocy. – Uśmiechnął się uśmiechem, który dotarł do jej serca.
– Jeśli jest pan równie uczciwy, co czarujący, mogłabym rozważyć taką propozycję. – Nigdy nie była nieśmiała, a on wręcz zachęcał do śmiałości. Podobało jej się to. Podobnie jak uznanie dla jej intelektu, co było naprawdę rzadkie.
Roześmiał się.
– Naprawdę jest pani czarująca.
– Jeśli komplement pochodzi od człowieka tak szczerego, to przyjmuję go z największą przyjemnością.
– Powinna pani.
Muzyka w sali ucichła i tancerze zaczęli wracać na miejsca.
– Ośmielę się zapytać, co pani myśli o mnie? – Lord Murray odwrócił od nich jej uwagę.
– Nie jestem aż tak śmiała – odparła. – Przypuszczam, że będzie pan musiał poczekać na moją ocenę.
– Zabijasz mnie, pani.
– Cierpliwość jest cnotą.
Wypowiedziała słowa, które często powtarzał jej ojciec, bardziej jako przypomnienie dla siebie, bo zawsze była niecierpliwa. Nawet teraz budził się w niej niepokój, bo pragnęła dowiedzieć się o tym lordzie czegoś więcej. I zastanawiała się, jak mogłaby spotkać go ponownie.
To było oczywiście głupie.
Lord Murray był pierwszym mężczyzną, który poprosił ją do tańca, pierwszym, który poświęcił jej choćby odrobinę uwagi. Ale musiałaby być idiotką, oddając mu serce, nic o nim nie wiedząc.
Jednak on wcale nie wydawał się zniechęcony jej odpowiedzią. Zamiast tego oczy zabłysły mu złośliwym ognikiem.
– Tak, ale taniec jest zdecydowanie lepszy niż cierpliwość. Idziemy?
Wsunęła dłoń w ciepłe zgięcie jego łokcia i dołączyli do kotylionu.
– Często bywa pani na balach?
– Muszę przyznać, że to mój pierwszy.
Otworzył ze zdziwienia usta, ale teraz tańczyli osobno, z innymi partnerami. Kiedy wrócili do siebie, wyglądał na bardzo zirytowanego.
– Więc przypuszczam, że jakakolwiek nadzieja na spotkanie pani na balu w Londynie jest płonna?
– Niestety.
– Gdyby była pani w Londynie, znalazłbym ją na każdym balu. Spacerowalibyśmy przez ogrody Vauxhall i upewniłbym się, że wszyscy widzą panią siedzącą u mojego boku w operze.
– To brzmi ekscytująco.
– Spodobałoby się pani.
– Chcę o tym wszystkim usłyszeć.
– W Vauxhall nocą płoną latarnie, wszędzie.
Wyobraziła sobie plamki światła migoczące pośród morza ciemności i uśmiechnęła się.
– Niech pan powie więcej.
Opowiedział o świecie wspaniałych rozrywek w Londynie i wakacjach spędzanych w rodzinnym zamku w Szkocji. Lottie zawsze ceniła swoje życie w Binsey i nigdy nie uważała go za nudne, a przynajmniej nie do teraz.
Wsłuchując się w szczegóły, nie mogła się powstrzymać od marzeń o świecie, do którego przeniósł ją lord Murray – świecie, o którym aż do tej nocy nie miała pojęcia.
Podczas tego wieczoru tańczyła też z innymi mężczyznami, ale lord Murray zaprosił ją ponownie do ludowego tańca, którego kroki były tak żywe, że niewiele było okazji do rozmowy. Mimo to śmiali się, a serce biło jej szybciej.
Zmierzenie się z końcem wieczoru było trudne. Ten bal był najbardziej magiczną rzeczą, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w jej życiu, a lord Murray najbardziej fascynującym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała.
Nigdy nie znała nikogo, kto mówiłby tak szczerze. To była odświeżająca odmiana od uładzonych rozmów, które prowadziła na co dzień. Wypełnił jej umysł obrazami, które elokwentnie opisał. I chociaż nigdy nie zmieniłaby swojego szczęśliwego życia w Binsey na nic innego, nie mogła stłumić nadziei na ponowne spotkanie z lordem Murrayem.

Evander dzień po balu lady Pensville unosił się w przysłowiowych chmurach. W ciągu ostatnich lat było kilka dam, które wpadły mu w oko, gdy szukał żony. Kilka z nich odwiedził nawet dzień po kolejnym balu, z kwiatami w ręku. Nigdy jednak nie wybierał bukietu z większą nerwowością.
Ironią losu było, że spotkał taką kobietę akurat w momencie, gdy miał wrócić do Westix Manor w Southampton, by pomóc ojcu po jego powrocie z Indii.
Evander spojrzał na kwiaty. Żonkile na znak szacunku, różowe goździki na znak uczuć i kilka gałązek mirtu jako obietnica miłości i małżeństwa. Kiedy jednak zatrzymał powóz przed rozległą posiadłością lady Hasgrove, przemyślał swoją decyzję i wyrwał gałązki mirtu.
Leżały teraz porzucone na kamieniach, którymi wysypany był podjazd. Co gorsza, po ich usunięciu bukiet wyglądał żałośnie.
Cholera.
Zganił się za to, że nie wybrał róż, tulipanów czy cholernych lilii. Nawet hiacyntów. Czegoś modnego i okazałego.
Wyskoczył z powozu z zamiarem odzyskania mirtu, gdy wesoły głos wdarł się w ciszę wiejskiego poranka.
– Dzień dobry, Murray.
Charles, lord Folton, uśmiechnął się przyjaźnie.
– Czy mogę zaryzykować przypuszczenie, że twoja wizyta ma coś wspólnego z pewną uroczą córką pastora?
Evander cofnął się, zostawiając białe kwiaty tam, gdzie leżały.
Kiedy Folton zasugerował poprzedniej nocy, że nikt nie wpisał się w karnet panny Rossington, Evander założył, że książęcy dziedzic nie jest zainteresowany oszałamiającą młodą kobietą. Ale jeśli przyszedł do niej teraz, po balu, na którym również z nią tańczył… Lord Folton zmarszczył brwi na widok kwiatów, których smukłe łodygi chwiały się w dłoni Evandera.
– Śmiem twierdzić, że lady Langston będzie zdenerwowana tym, co bez wątpienia zrobiłeś w jej ogrodzie, by je zdobyć.
Evander zacisnął zęby. Prawdę mówiąc, wybrał się do ogrodu w posiadłości Langstonów, gdzie mieszkał z przyjacielem ze studiów. Był zbyt spragniony spotkania z panną Rossington i nie chciał zawracać sobie głowy szukaniem kogoś, kto sprzedawał kwiaty z oranżerii.
Rzucił okiem na kwiatki i westchnął.
– To był głupi pomysł.
Folton roześmiał się.
– Nie jesteś pierwszym mężczyzną, który stracił głowę z powodu panny Rossington.
– Nie? – Evander skierował na niego spojrzenie, z zamiarem poznania prawdy.
Folton uniósł ręce.
– Nie ja. Pannę Rossington łączy ze mną przyjaźń, która nie jest nawet w najmniejszym stopniu romantyczna. Jest dla mnie bardziej siostrą, jako że oboje nie mamy rodzeństwa i od dziecka tak się traktujemy. – Chwycił Evandera za ramię. – Miałem jedynie na myśli wiele serc, które niechcący złamała w Oxfordshire. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że ci biedacy się nią interesują.
Evander był tak zauroczony panną Rossington, że nie pomyślał o tym, by zapytać, czy ma konkurenta.
– Więc nie ma nikogo, kogo faworyzuje w…? – Jak do diabła nazywała się ta wioska?
– …Binsey – podpowiedział Folton. – Nie ma. I nigdy nie widziałem, żeby zwracała uwagę na jakiegokolwiek mężczyznę. – Ścisnął na moment ramię Evandera. – Aż do teraz.
Evander poczuł dreszcz emocji. Z pewnością okazała mu zainteresowanie. Choć tańczyła z innymi, zauważył, że przy nich jej uśmiechy były mniej promienne, a zachowanie bardziej powściągliwe.
– Chodź, byłem w drodze do ciotki. – Folton podszedł do schodów prowadzących do masywnych drzwi. – Jak długo zostaniesz u Langstonów?
– Obawiam się, że wyjeżdżam dziś po południu – odparł Evander ze szczerym żalem. – Wygląda na to, że obaj nasi ojcowie właśnie wrócili z Indii i zostałem wezwany do Southampton, bym pomóc mu z pewnymi przedmiotami, które zdobył.
– Rozumiem. – Lord Folton odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku, oddalając się od domu.
Evander zmarszczył brwi.
– Co do diabła? Dokąd idziesz?
– Odwiedzę ciotkę później, zostaję w Bedfordshire jeszcze kilka dni. – Folton odwrócił się, by spojrzeć na Evandera. – Na razie zostawię cię z panną Rossington. Uprzedzam, że moja ciotka ma tendencję do zasypiania przy herbacie. – Mrugnął porozumiewawczo i ruszył ścieżką, bezczelnie machając ręką. – Bonne chance.
Evander uniósł dłoń w podziękowaniu.
Gdy dotarł do schodów, ręce mu zadrżały, choć zwykle był opanowany. Przynajmniej dopóki nie doświadczył blasku panny Rossington.
Była niezwykle urocza, ale to jej dowcip sprawiał, że błyszczała tak olśniewająco. To oraz sposób, w jaki jej oczy rozszerzały się zdumienia, gdy opowiadał o Londynie i Szkocji. Było coś w sposobie, w jaki go obserwowała, co sprawiło, że zapragnął zabrać ją do tych miejsc, okryć najwspanialszymi jedwabiami i pozwolić jej kosztować najlepszych potraw i najwspanialszych win.
Lokaj zaprowadził go do salonu, gdzie miał poczekać na pannę Rossington, wciąż trzymając żałosny bukiet chwastów. Pokój miał dziwny zielony kolor przypominający szparagi i mnóstwo małych stolików zagraconych figurkami ustawionymi na kawałkach koronki, która pożółkła ze starości.
Drzwi otworzyły się i weszła panna Rossington z lady Hasgrove, a Evanderowi serce zakołatało w piersi. Strumień porannego światła wpadł przez okno niczym promień z niebios, oświetlając pannę Rossington, która uśmiechnęła się uroczo.
– Lordzie Murray – odezwała się. Kilka razy zastanawiał się, co powie, gdy znów ją zobaczy, ale teraz wszystkie starannie przygotowane powitania wyleciały mu z głowy.
Była piękna w białej muślinowej sukni, która podkreślała kremową cerę i błyszczące ciemne włosy, upięte w prosty węzeł. W dzisiejszych czasach kobiety często miały bardzo skomplikowane fryzury, ale brak ozdób panny Rossington jawił mu się jako bardziej elegancki.
– Panno Rossington – wykrztusił. – Dobrze pani wygląda.

Lottie popełniła w życiu tylko jeden błąd, ale zapłaciła za niego wysoką cenę. Porzucona przez ukochanego, zhańbiona i bez środków do życia, próbowała swych sił na scenie, potem była kurtyzaną. Teraz uczy młode panny z dobrych domów sztuki flirtu, a jej lekcje cieszą się coraz większą popularnością. Niespodziewane spotkanie z dawnym ukochanym, lordem Evanderem, traktuje jak policzek od losu. Gdy Evander próbuje desperacko odzyskać jej uczucia, Lottie reaguje coraz gwałtowniejszymi wybuchami gniewu. Miałaby zaufać mężczyźnie, który okrył ją niesławą? Po co wciąż ją odwiedza, przynosząc coraz okazalsze bukiety? Ona go nienawidzi, zapewne dlatego na jego widok tak mocno się rumieni, a jej puls przyspiesza...

Królewski kochanek

Jackie Ashenden

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1248

ISBN: 9788383425719

Premiera: 04-07-2024

Fragment książki

Klub nie miał nazwy. Nie potrzebował jej, tak samo jak trzej mężczyźni na rampie okalającej parkiet nie potrzebowali, by ich przedstawiać.
Solace Ashworth wiedziała, kim są.
Dawniej, gdy jeszcze studiowali na Oksfordzie, zasłynęli jako „książęce trio z piekła rodem”, a to dlatego, że tam, gdzie się pojawiali, dochodziło do awantur. Teraz, gdy każdy z nich zasiadł na tronie, sporządnieli. A przynajmniej jeden z nich na pewno.
Wszyscy trzej byli wysocy, barczyści i wysportowani. Dwóch miało ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Trzeci był szatynem. W świetle pulsujących, dyskotekowych lamp jego włosy lśniły niczym złoto.
Mężczyzną o złocistej czuprynie był król Augustine Solari, władca Isavere, górskiego królestwa gdzieś pomiędzy Hiszpanią a Włochami. Według kolumn plotkarskich nadal nie zerwał z hulaszczym stylem życia. Jednym z ciemnowłosych mężczyzn był szejk Khalil ibn al-Nazari, władca pustynnego królestwa Al Da’Ira nad Morzem Czerwonym. Był uwikłany w mniej skandali niż Augustine, ale reputacja hulaki ciągnęła się za nim od lat.
Uwagę Solace przykuł trzeci z mężczyzn. Opierał się o metalową poręcz biegnącą wzdłuż rampy i spoglądał w dół na falujący w jednostajnym rytmie tłum na parkiecie w takim skupieniu, że Solace aż wstrzymała oddech.
Król Galen Kouros zasiadał na tronie Kalithery, małego i niezwykle malowniczego kraju na wybrzeżu Adriatyku, gdzie wszyscy teraz się znajdowali.
Bezimienny klub mieścił się w stolicy kraju, Therisos, a jego adres znany był tylko członkom rodzin królewskich oraz ich gościom. Solace nadal nie mogła uwierzyć w to, że znalazła się w środku, ale hasło, za które zapłaciła niemałą sumę, działało. W srebrnej seksownej sukni wyglądała, jakby należała do tego świata.
Plan, który Solace zamierzała wprowadzić w życie, wynikał ze skrajnej desperacji. Ważną rolę odgrywał w nim mężczyzna na rampie. W klubie było dziś wielu przystojnych mężczyzn, ale on należał do tych, od których nie można było oderwać oczu.
Rosły, barczysty, wąski w biodrach, po prostu ideał męskiej sylwetki. Miał na sobie czarną, dopasowaną koszulę i czarne spodnie od garnituru. Ten prosty, acz elegancki strój podkreślał walory jego figury.
Kruczoczarne włosy były krótko przycięte i pozwalały skupić się na idealnie wyrzeźbionej twarzy. Wysokie kości policzkowe, prosty nos i najpiękniejsze usta, jakie Solace kiedykolwiek widziała.
Westchnęła teraz, przypominając sobie ich smak… Choć nie, lepiej nie rozpraszać się wspomnieniami.
Przyszła tutaj z jednym zamiarem: uwieść go, a potem zaszantażować.
Jej plan był szalony i perfidny, ale nie pozostawiono jej innego wyboru. Próbowała skontaktować się z ambasadą Kalithery, najpierw przez pocztę elektroniczną, potem telefonicznie. Opowiedziała swoją historię i poprosiła o pomoc. Ale nikt jej nie uwierzył. Pojawiła się nawet osobiście, żądając rozmowy z którymś z urzędników, co skończyło się tym, że wyprowadzono ją z budynku. Zastanawiała się, czy nie skorzystać z pomocy prawnika, ale nie miała aż tyle pieniędzy.
Była zdana tylko na siebie i swój plan.
Przedostanie się z Londynu do Therisos było łatwe. Nawet wejście do klubu nie było specjalnie trudne. Nie. Najtrudniejsze będzie zwrócenie na siebie jego uwagi.
Ludzie tańczący na parkiecie wydawali się nie zauważać trzech najbardziej prominentnych gości spoglądających na nich z podwyższenia, choć oczywiście musieli ich znać. Najwyższą cnotą w klubie była dyskrecja. Członkowie rodzin królewskich mogli się tutaj bawić bez natrętnych spojrzeń, bez próśb o wspólne zdjęcie, bez telefonów i obiektywów wycelowanych w ich twarze.
Król Augustine, stojący obok Galena, klepnął go w plecy i coś powiedział. W odpowiedzi Galen pokręcił głową. Po drugiej jego stronie, z ramionami założonymi na piersi stał szejk Khalil. On także miał wzrok skupiony na gościach bawiących się poniżej. Musiał powiedzieć coś zabawnego, bo Augustine zaśmiał się, co wywołało także krótki uśmiech na twarzy Galena.
Serce Solace drgnęło. Pamiętała ten uśmiech. Posłał jej kiedyś podobny, ale wtedy nie wiedziała jeszcze, kim jest. Była urzeczona jego ciepłem. Nikt nie uśmiechał się tak do niej, ani przedtem, ani potem.
Znów bujasz w obłokach!
Solace zacisnęła zęby i zignorowała bolesne ukłucie obok mostka. Nie miało znaczenia, czego sama chciała. Nie miało znaczenia, że będzie cierpieć. Nie miał znaczenia nawet fakt, że zamierzała zrobić coś bardzo, bardzo złego.
Musiała odzyskać swojego synka, a dla niego była gotowa na wszystko. Nawet na zaszantażowanie króla, który był ojcem jej dziecka.
Zbierając się na odwagę, Solace wyszła z cienia, gdzie od dłuższego czasu stała, i ruszyła na parkiet. Stała przez chwilę wśród wyginających się ciał. Migające światła oślepiały ją. Dudniący bas przenikał drżeniem aż do kości.
Wyróżniała się na tle innych. Zadbała o to. Sukienka, którą miała na sobie, uszyta była z opinającej ciało srebrnej siateczki z cienkimi łańcuszkami zamiast ramiączek. Wiedziała, że cała mieni się w ostrym świetle dyskotekowych reflektorów.
Męskie spojrzenia oblepiły ją, gdy zaczęła się kołysać w rytm muzyki. Był to zmysłowy, ale nie wulgarny taniec. Przygotowała się do swojej roli doskonale. Miała świadomość, że staje do bitwy, której nie mogła przegrać.
Nie popatrzyła jeszcze w górę. To on musiał dostrzec ją pierwszy.
Zignorowała tremę, od której drżały jej dłonie. Jeśli nie uda jej się zwrócić na siebie jego uwagi teraz, będzie musiała wymyślić coś innego. Już kiedyś zwrócił na nią uwagę, choć była ubrana w cateringowy uniform i maskę balową, ale teraz, gdy miała na sobie tak seksowną sukienkę, powinno pójść o wiele łatwiej.
Wokół niej tańczyło teraz kilku mężczyzn. Musiała być ostrożna. Kobieta bez partnera zawsze była łatwym celem. Zgodnie z informacjami, jakie przeczytała w wątku na jednym z czatów internetowych, na który udało jej się dostać, klub miał restrykcyjne zasady dotyczące zachowania. Mężczyźni nie zaczepiali jej, ale zerkali z zainteresowaniem. Sukienka, którą wybrała, okazała się strzałem w dziesiątkę.
Miała nadzieję, że uda jej się także przyciągnąć spojrzenie jedynego mężczyzny w klubie, na którym jej zależało. Wzięła głębszy oddech, uniosła głowę i znieruchomiała. Galen patrzył prosto na nią.
Powietrze uleciało jej z płuc, a po skórze ramion przeszedł dreszcz.
Zdążyła zapomnieć o magnetycznej sile jego spojrzenia. Tamtej nocy w Londynie poczuła się tak samo jak teraz. Miała na sobie uniform i bardzo się denerwowała, ponieważ było to jej pierwsze zlecenie w firmie cateringowej, a zarazem awans. Poprzednio była kelnerką, zajmowała się też sprzątaniem. Miała ambitne plany, by wrócić do szkoły i tym razem ją ukończyć, a potem może nawet pójść na studia i zostać prawniczką.
Tamtego wieczora cała obsługa miała na twarzach maski, by nie odstawać od gości. W końcu był to bal maskowy. Solace lawirowała między gośćmi z tacą pełną smukłych kieliszków wypełnionych szampanem. Była zadowolona, że jak na razie doskonale sobie radzi.
Potem z tłumu wyłonił się wysoki mężczyzna i Solace przystanęła gwałtownie, tak jak teraz. Jego oczy miały intensywnie niebieski kolor i gdy tylko w nie spojrzała, przepadła z kretesem. Miała wrażenie, że powietrze wokół jest naelektryzowane, a gdyby spróbowała się poruszyć, zobaczyłaby przeskakujące iskry pomiędzy nimi iskry. Zrobiło jej się gorąco, wręcz duszno. Była w takim szoku, że odruchowo cofnęła się i, oczywiście, wpadła na kogoś. Taca wypadła jej z rąk i z hukiem uderzyła w podłogę.
Solace miała sucho w ustach, a dudniąca muzyka nie była w stanie zagłuszyć głośnego bicia jej serca. Zauważyła, że i Galen stoi zupełnie nieruchomo, tylko jego palce zacisnęły się mocniej na poręczy.
Galen Kouros zasłynął nie tylko progresywną polityką i wytrwałą pracą na rzecz poprawy sytuacji najuboższych, ale też nienaganną reputacją – od czasu koronacji dziesięć lat temu, nie odnotowano żadnego skandalu z jego udziałem. Sensacyjna informacja o tym, że ma syna, została szybko skontrowana wydaniem komunikatu o śmierci narzeczonej króla oraz matki dziecka i prośbą o uszanowanie prywatności. Ponieważ król cieszył się szacunkiem poddanych, jego wolę spełniono. Mało kto wiedział, że komunikat był kłamstwem, tak samo jak kłamstwem była nieskazitelna reputacja króla.
Galen być może był odrobinę mniej surowym władcą niż jego ojciec, ale łatka, jaka przykleiła się do niego, kiedy jeszcze był księciem, wcale nie była fałszywa. Solace wiedziała o tym, bo to ona była matką syna Galena, a tamta noc, kiedy uprawiali seks w jego gabinecie, pozostała w jej pamięci na zawsze.
Tamtej nocy popełniła błąd. Oddała się Galenowi, a namiętność, która między nimi wybuchła, nie przyniosła jej nic poza cierpieniem. Wyciągnęła z tej lekcji naukę i tym razem nie zamierzała mu ulec.
Dzisiejszy wieczór był wyjątkiem. Dziś to ona wykorzysta swoją przewagę, a on będzie musiał się poddać. Miała zamiar zagrozić splamieniem jego nieskazitelnej obecnie opinii i odebrać mu syna, którego jej odebrano.
Solace była nieruchomym punktem wśród kołyszącego się morza ludzi. Odwzajemniając jego penetrujące spojrzenie, poczuła, jak rośnie w siłę. Poczuła ten sam rodzaj magnetyzmu między nimi jak tamtego wieczora na balu maskowym w Londynie.
Tym razem nie straci głowy.
Tym razem miała przed oczami cel.
– Złap mnie, jeśli potrafisz – szepnęła i na jej ustach zaigrał uśmiech. Potem oderwała oczy od jego twarzy i zeszła z parkietu.

– Chyba mamy kłopot – zauważył Khalil stojący tuż obok Galena.
– Piękny kłopot – dodał Augustine.
Galen, zapatrzony w tańczących, ledwo ich usłyszał. Kobieta w srebrnej sukni zniknęła w tłumie, ale on nadal skanował wzrokiem parkiet, zdając sobie w końcu sprawę, jak mocno zaciska dłonie na barierce. Cały był spięty.
Zauważył ją od razu, zresztą nie dało się jej przeoczyć. Większość gości w klubie była ubrana w ciemne kolory – czernie, grafity – ale nie ona. Na tle roztańczonego parkietu wyglądała jak jedyna gwiazda na nocnym niebie, mieniąc się w świetle niczym żywe srebro. Długie, proste blond włosy przypominały miękko poruszający się welon, gdy tańczyła. Każdy jej ruch był pełen gracji i zmysłowości.
Zwróciła na siebie nie tylko jego uwagę. Dostrzegł wokół niej kilku mężczyzn, którzy, tak jak on, nie mogli oderwać od niej oczu. Zawładnęła nim zaborczość. Miał ochotę zejść z rampy, podejść do niej i dać do zrozumienia innym, że ta kobieta należy do niego.
Dziwna myśl, zwłaszcza że nigdy nie uważał siebie za zaborczego. Nie przyszedł tu nawet na podryw. Chciał po prostu spotkać się z przyjaciółmi. Dlaczego więc nadal szukał charakterystycznej srebrnej sukni?
– Pójdziesz jej poszukać? – mruknął Augustine.
– Nie – odparł Galen.
– Jeśli nie ty, to może ja…
– Wykluczone – stwierdził Galen, który zdążył odepchnąć się od poręczy i zwrócić do jednego ze swoich najbliższych przyjaciół. – Nie zrobisz tego.
Na zabójczo przystojnej twarzy Augustine’a pojawiło się rozbawienie.
– Ktoś tu jest zazdrosny, nie uważasz, Khal? – powiedział, patrząc prosto w oczy Galenowi.
– Owszem – zgodził się Khalil. Jego głos brzmiał beznamiętnie, jak zawsze zresztą.
W zielononiebieskich oczach Augustine’a tańczyły iskry śmiechu, ale Galen to zignorował. Był przyzwyczajony do tego rodzaju przekomarzania się. Augustine twierdził, że to bardzo przydatna praktyka. Można się było wiele dowiedzieć o kimś, obserwując, jak długo jest w stanie trzymać nerwy na wodzy.
Galen nigdy nie tracił nerwów, w żadnych warunkach. Brak opanowania był objawem słabości, co często powtarzał mu ojciec. Galen uważał to za hipokryzję. Co prawda Alexandros Kouros nigdy nie podnosił głosu, ale jego zimna furia odcisnęła się piętnem na dzieciństwie Galena.
Galen próbował być innym władcą, mniej surowym, ale to było w zasadzie wszystko, bo mógł zrobić, biorąc pod uwagę gorzką prawdę, jaka kryła się za objęciem przez niego tronu. Tylko on znał tajemnicę i nikt inny nie mógł się o niej dowiedzieć.
Przez konieczność chronienia tej tajemnicy Galen nie różnił się od Alexandrosa tak bardzo, jak by chciał.
– Nie teraz – rzucił Galen. – Nie jestem w nastroju.
Augustine spojrzał na niego krytycznie.
– Wybacz, drogi przyjacielu, ale kiedy ostatnio byłeś w nastroju?
– To nie twój inte…
– Niedługo będziesz tak nudny jak twoja reputacja, Galenie – przerwał mu Augustine.
Galen miał świadomość narastającego w nim poirytowania. To był ostatni wieczór jego przyjaciół w Therisos. Obaj przylecieli z krótką, nieoficjalną wizytą, żeby się spotkać jak co trzy miesiące, i to Augustine nalegał, żeby spędzili wieczór w klubie. Był właścicielem sieci takich miejsc, które stworzył głównie dla własnej rozrywki, ale także dlatego, że miał dosyć czyhających na każdym kroku reporterów. Klub rządził się własnymi regułami i można się tu było czuć swobodnie.
– Mógłbyś trochę wyluzować, Galenie. Zapomniałeś już, jak się bawiliśmy za młodu?
Młodość nie była okresem, do którego Galen chętnie wracał. Nie po błędzie, który popełnił w zeszłym roku. Kobieta, z którą się zadał, zaszła w ciążę, a o tym, że ma syna, dowiedział się dopiero po jego narodzinach.
Galen oddałby życie za Lea, ale na podobny błąd nie mógł sobie więcej pozwolić.
– Nie obchodzi mnie, co myślisz o mojej reputacji – odpowiedział, starając się zabrzmieć tak chłodno jak Khal, ale ponury pomruk, jaki z siebie wydał, ani trochę nie wskazywał na obojętność. – Nie będę za nią biegł tylko dlatego, że uważasz mnie za nudziarza.
Augustine wzruszył ramionami.
– Kobieta taka jak ona, nie wróci do domu sama, ale to twój wybór.
Galen nie znosił, gdy Augustine próbował nim manipulować.
– Wszystko mi jedno – odparł.
– Ach tak… – Augustine uniósł brew i zerknął na Khalila. – A ty, Khal? Co o niej myślisz?
Szejk, którego słowo było w Al Da’Ira prawem, patrzył na nich zamyślony.
– Wyjątkowo atrakcyjna. Może rzeczywiście bym się skusił.
– Nie – zaprotestował Galen stanowczo. – Ty też nie.
Khalil popatrzył lekko zdezorientowany.
Przyjaciele chcieli jego dobra, Galen o tym wiedział, ale miał też swoje powody, dla których musiał zachowywać się ostrożnie. Wuj Kostas tylko czekał, aż powinie mu się noga, a od urodzin Lea stał się jeszcze bardziej podejrzliwy. Jego marzeniem była abdykacja Galena. Tylko że Galen nie zamierzał oddać tronu wujowi. Dlatego nie mógł folgować swoim apetytom. Nie mógł dawać Kostasowi najmniejszych powodów do kwestionowania jego osoby czy osiągnięć. Zależało od tego bezpieczeństwo kraju.
Ale tu nie ma reporterów, a ty nie byłeś z żadną kobietą, od czasu…
Nie chciał wracać myślami do tamtego wieczoru, gdy poczęty został jego syn. Zaryzykował wtedy wszystko, nawet tron, i to dla kogo? Dla bezimiennej kobiety, której twarz była ukryta za maską. Podobna historia nie mogła się powtórzyć, niezależnie od tego, jak bardzo Galen był głodny seksu.
To prawda, że kobieta w srebrnej sukni była wyjątkowo atrakcyjna, ale nie będzie się za nią uganiał. Miał zbyt wiele rzeczy na głowie, a jedną z nich było znalezienie żony. Monarchowie Kalithery zawsze wybierali kobiety wywodzące się z dobrych, arystokratycznych rodzin. Galen miał już nawet listę kandydatek. Miał nadzieję, że choć jedna z nich wzbudzi jego ciekawość, a wtedy zaspokoi swój apetyt seksualny z nią, a nie z przypadkową nieznajomą spotkaną w klubie nocnym.
– Trudno – odezwał się Augustine obrażonym tonem. – Skoro chcesz negować swoją naturę, twoja sprawa. Ja ze swojej jestem dumny.
To była prawda, Augustine należał do ludzi, którzy niczego sobie nie odmawiali.
Galen cofnął się w stronę schodów.
– Bawcie się dobrze, panowie, ja mam jeszcze trochę pracy dziś wieczorem.
Augustine pokręcił z dezaprobatą głową, a Khalil spojrzał przeciągle, jakby chciał zrozumieć, co też Galen knuje.
Odpowiedź była prosta. Zupełnie nic. Miał po prostu dość ogłuszającej muzyki i tej rozmowy. Do diabła z kobietą w srebrnej sukience!
Zszedł na parkiet. Kątem oka zauważył, że jego ochroniarze porzucają swoje dotychczasowe pozycje. Augustine i Khalil nie mieli dziś ochrony, ale on zawsze chodził w obstawie, bo gdyby ich zgubił, Kostas zacząłby zadawać pytania. Co prawda ochrona składała się z wypróbowanych i lojalnych ludzi, ale ostrożności nigdy za wiele. Dobitnie pokazała to ubiegłoroczna sytuacja na balu maskowym.
Światło reflektorów stroboskopowych pulsowało, gdy zmierzał w stronę wyjścia. W pewnym momencie jego uwagę przykuł błysk wśród strojów gości zlewających się w ciemne tło. Przystanął, próbując go zlokalizować.
Ach, więc tu się ukryła. Stała pod ścianą w najciemniejszym zakątku, do którego z rzadka docierał snop stroboskopu, oświetlający dół sukni, która przylegała do jej idealnej figury jak stopione srebro, podkreślając bujne piersi, szczupłą talię i szerokie biodra…

W chwili desperacji będąca bez środków do życia Solace Ashworth oddaje nowo narodzonego synka urzędnikom królewskim. Jest przekonana, że dziecku będzie lepiej u ojca, króla Galena, z którym spędziła noc. Tęskni jednak za synem i żałuje tej decyzji. Pół roku później postanawia go odzyskać. Zjawia się w elitarnym klubie, by oczarować Galena. Liczy, że król zgodzi się oddać jej syna. Tak jak przy ich pierwszym spotkaniu, Galen ulega wdziękom Solace i zabiera ją do pałacu…

Moje miejsce jest przy tobie, Będę królową

Annie West, Lynne Graham

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1250

ISBN: 9788383425689

Premiera: 27-06-2024

Fragment książki

Moje miejsce jest przy tobie – Annie West

 

Isla siedziała wyprostowana jak struna, unikając podejrzliwego wzroku klawiszy. Była na niego przygotowana, lecz mimo to pobyt w tym miejscu sprawiał, że czuła ciarki na plecach.
Nie chodziło tylko o zimną i nieprzyjazną atmosferę.
W więziennym areszcie nie witają gości z otwartymi ramionami.
Była tu już trzeci raz, więc powinna się przyzwyczaić.
Jednak zawsze obezwładniał ją widok szarych odrapanych ścian i betonowej posadzki oraz drażniący odór środków dezynfekcyjnych. W wyobraźni przeniosła się w inne miejsce i czas. Do domku z widokiem na morze na greckiej wysepce. Tam ściany były koloru ciepłej zieleni. A Isla była szczęśliwa. To było tak niedawno. Teraz miała gardło ściśnięte rozpaczą.
I osamotnieniem.
Spojrzała na swoje zaciśnięte w pięści na udach dłonie.
Uniosła głowę i popatrzyła na klawisza stojącego przy wielkich metalowych drzwiach. Mężczyzna nie spuszczał jej z oka. Nie przeszłość sprawiała, że Isla czuła się tu źle i nieswojo, lecz to, że nikt jej tu nie chciał.
Mimo wszystkiego, co razem przeżyli, i słów, które Theo Karalis tyle razy czule szeptał jej do ucha, ten mężczyzna nie życzył sobie teraz jej wizyt. Nie pragnął jej pomocy, współczucia i bliskości. Przedtem dwa razy odmówił widzenia. Dziś będzie trzeci?
Ból przeszył jej serce.
Theo miał ważniejsze rzeczy na głowie niż ich związek. Chciał się oczyścić z zarzutów i jak najszybciej opuścić mury aresztu. Isla była Angielką, a po grecku znała ledwie parę zwrotów. W niczym nie mogła mu pomóc.
Inaczej niż jego rodzina i przyjaciele.
Dopiero gdy media podały wiadomość o aresztowaniu, Isla odkryła drugą stronę Thea, o której dotąd nie miała pojęcia. Nie wiedziała, że jest bajecznie bogatym, wpływowym i ustosunkowanym człowiekiem wielkiego światowego biznesu.
Nie umiała pogodzić w sobie dwóch obrazów Thea – mężczyzny, którego nazwisko okupowało teraz czołówki europejskich mediów, z tkwiącym w jej pamięci obrazem namiętnego, ujmującego i czułego kochanka.
Dzięki niemu przez króciutką chwilę Isla jak ptak szybowała ponad ziemią.
Jednak w dwóch esemesach wysłanych przez niego z aresztu nie było śladu czułości. Theo pisał tylko, że nie chce jej widzieć.
– Pani Jacobs?
Isla aż podskoczyła na twardym krześle.
Nad nią stał smukły mężczyzna w eleganckim garniturze.
Przysunął sobie krzesło i usiadł obok niej.
– Jestem Petro Skouras, prawnik pana Karalisa.
Serce Isli zabiło mocniej. W kącikach jej ust pojawił się uśmiech ulgi.
– Tak – odparła.
Spojrzała na klawisza stojącego przy drzwiach.
Przez głowę przebiegła jej myśl, że w końcu zobaczy Thea.
– Pan Karalis prosił, bym to pani wręczył.
Skouras podał jej kopertę. Gdy ją otwierała, bała się, że zaraz wyślizgnie się jej z drżących rąk. W sekundę przeczytała krótką notkę.
Bo nie był to list, lecz dwa suche zdania.
Ich wymowa nie zostawiała złudzeń, ale Skouras wolał mieć pewność.
– Pan Karalis życzy sobie, by pani nie przychodziła i nie próbowała się z nim kontaktować.
Prawnik zamilkł na chwilę i czekał na odpowiedź, ale Isla nie potrafiła wydobyć ani słowa. Raz jeszcze rzuciła okiem na notkę. Poznawała pewny charakter pisma Thea. Nie poznawała jednak zimnego jak lód tonu żądania. Jakby pisał do kogoś zupełnie obcego, kto dręczy go swoim uporem. Jakby nic między nimi nie było, a więź, która ich łączyła, była tylko złudzeniem.
Może naprawdę byli tylko parą obcych sobie ludzi.
Zamknęła oczy, bo bała się, że wybuchnie płaczem. Była jednak zbyt wstrząśnięta na łzy. Wszystko, co przeżyła w zeszłym miesiącu, całe szczęście i radość, wydały jej się nagle sennym marzeniem.
– Prosi też, by pani to podpisała.
Skouras podał jej napisane na maszynie pismo. Dopiero po dłuższej chwili Isla zdołała skupić na nim wzrok.
Słyszała o takich żądaniach, ale nigdy się z nimi nie spotkała. Przeczytała pismo raz jeszcze. Była to umowa poufności. Isli nie było wolno zdradzać komukolwiek, że znała Thea Karalisa. I w ogóle mówić ani słowa o nim czy ich związku.
Nie wierzyła w to, co czyta. Każde słowo umowy wrzynało się bólem w jej serce.
Naprawdę Theo myślał, że potrzebuje prawnego dokumentu, by milczała o tym, co razem przeżyli?
Niemożliwe. Niewiarygodne.
Nie do pomyślenia!
Ale mężczyzna, którego znała, okłamał ją, nie wspominając też o innych rzeczach.
Jakże głęboko się myliła! Wierzyła, że byli dwiema bratnimi duszami. Jednak Theo zupełnie jej nie znał. Nie rozumiał. Bo jak mógł pomyśleć, że Isla sprzeda ich historię mediom?
Pewną ręką chwyciła wieczne pióro Skourosa i złożyła podpis.
Prawnik odetchnął z ulgą.
– Odwieźć panią do hotelu?
– Nie. Poradzę sobie.
Zawsze dawała sobie radę, zanim jeszcze Theo z siłą huraganu wdarł się w jej życie, jak nagły promień słońca. I będzie dawać. Potrzebuje tylko czasu.
Zerwała się na nogi.
Theo jej nie chce. Nigdy nie była częścią jego życia, lecz tylko krótkim przerywnikiem i zabawką, którą jak dziecko bawił się przez chwilę. By zaraz potem odrzucić w kąt.
Wychodząc przez bramę aresztu prosto w słońce ateńskiego popołudnia, Isla dumnie uniosła głowę, nie bacząc na ból, który rozdzierał jej serce.

Isla owinęła szyję szalem i wcisnęła zmarznięte ręce w kieszenie płaszcza. Wiał silny wiatr. Idąc londyńską ulicą, wciąż nie mogła uwierzyć, że jeszcze cztery miesiące temu…
Ból rozsadzał jej serce. Ale była za niego wdzięczna, bo przypominał jej o własnym przyrzeczeniu – nigdy więcej Thea.
Zrobiła to, co zawsze, gdy wpadała w podły nastrój. Skupiła się na jasnej stronie życia. Już jako dziecko nauczyła się, że trzeba znaleźć pięć rzeczy, z którymi czuje się dobrze. Ta zasada zawsze jej pomagała.
Nawet jeśli w niektóre dni było ciężko.
Pięć rzeczy. Tutaj i teraz.
Pierwsza. Po deszczowym tygodniu nad Londynem wreszcie wzeszło słońce. Skrawki błękitnego nieba między chmurami wlewały w jej serce optymizm.
Druga. Rebeka, jej przyjaciółka i szefowa, zaprosiła ją na lunch.
Trzecia. Isla była wdzięczna za samą obecność tej ciepłej kobiety.
Czwarta. Do eleganckiego sklepu Rebeki przywieziono nowe bele wełny, a Isla uwielbiała rozmieszczać je na półkach. Dłońmi muskała delikatną fakturę wełny i zatracała się w jej kolorach.
Piąta…
W nozdrza uderzył ją kwaśny zapach dymu z papierosa. Na chwilę stanęła, bo jej wrażliwy zmysł węchu dał o sobie znać. Palący mężczyzna rzucił jej krótkie spojrzenie i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Isla popatrzyła w ślad za nim. Znała go? Jego twarz nie wydała jej się znajoma, ale coś w jego postaci sprawiło, że poczuła niepokój. Taki sam, jaki odczuwała od tygodnia. Miała niejasne poczucie, że ktoś ją śledzi.
Gdy weszła do sklepu Rebeki, odetchnęła z ulgą, a podejrzliwe myśli same odpłynęły.
Lubiła tę pracę i chciała utrzymać ją jak najdłużej.
Kochała swoje studia archeologiczne. Nie chciała ich rzucać, ale teraz pierwszeństwo miały inne potrzeby. Stały zarobek był ważniejszy od pasji do historii starożytnej i marzeń o zostaniu archeologiem.
Wykrzywiła usta. W jej życiu różnie bywało. Ale jedyna burzliwa namiętność sprawiła, że rzuciła się w ramiona Thea, a ten wykorzystał ją i brutalnie porzucił.
Była to życiowa nauczka. Jednak teraz Isla nie chciała o niej myśleć.
Dzień w pracy mijał jej szybko. Isla już myślała o popołudniowym kółku patchworkowym, które prowadziła Rebeka. Obie nie miały nawet czasu, by napić się herbaty.
– Isla?
Od drzwi magazynu dobiegł ją głos Rebeki.
– Tu jestem. Już kończę – odpowiedziała.
– Ktoś do ciebie.
Isla odwróciła głowę. Nikt z przyjaciół nie wpadał do niej w czasie pracy. W głosie Rebeki było jednak coś, co zaintrygowało Islę. Nie, nie nagana. Przestroga? Zmarszczyła brwi. Jej szefowa była niezwykle ciepłą kobietą. Z tych, o których mówią, że do rany przyłóż. Obie rozumiały się bez słów. Nigdy nie miałaby nic przeciwko wizycie przyjaciół swojej asystentki.
Isla szybko ruszyła do drzwi. Rebeka stała w nich w swojej patchworkowej marynarce. Jednak na jej twarzy nie było cienia zwykłego uśmiechu. Isla nie mogła nic z niej odczytać.
– Co jest? – spytała niepewnym głosem. – Coś się stało?
Nagle ktoś się poruszył za plecami Rebeki. Oczom Isli ukazał się wysoki mężczyzna oświetlony z tyłu światłem jednej z wystaw. Przez chwilę zdawał się cieniem, a nie człowiekiem. Po chwili stanął tuż przed nią.
Isla zamrugała. Cień przybrał postać kogoś, kogo znała.
Myślałaś, że go znasz, przeszło jej przez głowę.
Otworzyła szeroko usta, ale nie wiedziała, czy po to, by coś powiedzieć, czy nabrać powietrza. Podłoga zawirowała jej pod nogami. Kolana same się ugięły. Poczuła zawrót głowy. Świat zapadł się i zniknął.

– Islo! Obudź się!
Ciepły głos Rebeki przywrócił Isli świadomość, rozpraszając ciemność. Ktoś przyłożył jej do czoła mokry ręcznik. Jego chłód niósł ulgę.
– Przepraszam, Rebeko, nie wiem, nie wiem… co się stało – szepnęła.
Otworzyła oczy, rozpaczliwie usiłując odzyskać pamięć. Rebeka uśmiechała się do niej matczynym uśmiechem.
– Dzięki Bogu. Ale nas przeraziłaś! – rzuciła radosnym głosem.
Was?
Jej pamięć nagle wróciła ze zdwojoną siłą. Isla obróciła głowę i rozejrzała się wokół szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Leżała w pokoju na zapleczu na małym tapczaniku. Drzwi były zamknięte.
– Jest w sklepie. Drepcze w jednym miejscu. Wygląda na kogoś nawykłego do własnych racji. Musiałam zagrozić, że wezwę policję, bo narusza twoją prywatność – powiedziała Rebeka.
– Policję?!
– Nikogo nie wezwałam, ale musiałam się upewnić, czy chcesz go widzieć.
– Dzięki, Rebeko, ale jestem dorosła. Nie potrzebuję opiekunki. Czuję się już o wiele lepiej.
Isla usiadła i spuściła nogi na ziemię. Na chwilę wrócił zawrót głowy, ale odetchnęła z ulgą.
– Bardzo się cieszę…
Od drzwi dobiegł ją głęboki męski głos.
Tembr tego głosu zawsze ją obezwładniał. Tak było i teraz. Do Isli wróciły wspomnienia. Magicznych księżycowych nocy z Theo w domku nad morzem. Szczęście wylewało się wtedy z nich obojga szeroką strugą. Isla bała się, że gdy teraz wstanie, znów ugną się pod nią nogi.
Ale na pomoc ruszyła jej bojowo nastawiona Rebeka.
– Proszę wyjść. Narusza pan prywatność mojej asystentki.
Niziutka Rebeka nie miała oporów, by postawić się mężczyźnie, który wzrostem przewyższał ją o głowę.
Serce Isli przeszyła fala ciepła. Rzadko w życiu ktoś się o nią troszczył. Od niemowlęcia była sierotą. Nigdy nikt jej nie adoptował. Całe życie była samotna. Jak dobrze mieć w takiej chwili taką przyjaciółkę.
– W porządku, Rebeko. – Isla wstała z tapczanika. – Dam sobie radę.
Przeszła w stronę małej małej kuchenki.
– Usiądź, Islo. Musisz odpocząć – dobiegł ją zza pleców męski głos.
Na chwilę znieruchomiała.
Radosne ożywienie mieszało się w niej z niepokojem.
Zignorowała jego słowa.
– Potrzebuję tylko łyk herbaty – odparła.
Obróciła się po filiżankę, ale jej wzrok spoczął na mocnej szyi i męskiej kwadratowej szczęce przybysza, który patrzył na nią z lekkim uśmiechem.
Odetchnęła głęboko, by odzyskać spokój. Ale oddech przyniósł jej nie tylko powietrze, lecz i falę subtelnego zapachu, który przypomniał Isli o nadmorskim sosnowym zagajniku i cieple męskiego ciała.
Nie spieszyła się, by unieść wzrok wyżej. Jej spojrzenie spoczęło na idealnie białej koszuli przybysza, jedwabnym krawacie szkarłatnego koloru i kaszmirowym płaszczu zarzuconym na ramiona.
Jakże inaczej niespodziewany gość wyglądał kiedyś w dżinsach i rozpiętej pod szyją, z rękawami podwiniętymi do łokci koszuli!
Teraz biła z niego siła wielkich pieniędzy i idąca za nimi pewność siebie.
Dlaczego Isla nigdy przedtem tego nie widziała?
Bo byłaś w niego zapatrzona i wierzyłaś we własne złudzenia, odpowiedziała sama sobie.
Bo bierzesz ludzi takimi, jakimi ich widzisz, i sądzisz, że to ich prawdziwe oblicze.
Bo nie miałaś powodów myśleć, że cię okłamuje.
Theo Karalis stał bez ruchu. I czekał.
W końcu Isla spojrzała mu w oczy. Wyglądał dokładnie tak samo wspaniale, jak przedtem. Mocne i symetryczne rysy. Złocistopiwne oczy ocienione czarnymi brwiami. Lekkie dołeczki na policzkach, które pogłębiały się, gdy się uśmiechał, i dodawały mu uroku. Ciemna oliwkowa cera i starannie przycięte faliste czarne włosy.
Wszystko to znała tak dobrze. Na chwilę wróciło do niej tamto poczucie nieskończonej bliskości i tamte marzenia.
Naiwne marzenia.
– Witaj, Islo.
Jego niski zmysłowy głos niósł w sobie nutkę chrypki. Kiedyś brała to za wyraz głębokiego uczucia.
Dziś stała mocno na ziemi.
Zmrużyła oczy i nagle dostrzegła na jego twarzy coś, czego przedtem nie było. Pod lewym okiem Thea widniała świeża wciąż różowawa blizna. Musiała się pojawić niedawno.
Isla nie widziała go od czterech miesięcy. Pamiętała ich ostatni ranek, zanim Theo wrócił do Aten. Ich śmiech i łagodność jego spojrzenia. Było to okrutne wspomnienie, bo zaraz potem ją rzucił. Bez uprzedzenia i bez słowa.
Isla chciała oprzeć się o krzesło. Wciąż było jej słabo. I wtedy poczuła na plecach dotyk ciepłej dłoni.
– Nie dotykaj mnie! Nie waż się!
Odskoczyła, odpychając Thea. Patrzył na nią w szoku.
Oczekiwał, że rzuci mu się w ramiona? Kiedyś była może naiwna, ale już zdążyła przejść szybką szkołę prawdziwego życia.
Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła na krzesło.
– Zrobię ci herbaty – powiedział.
Patrzyła, jak krząta się wokół kuchenki. Ten widok przeniósł ją z powrotem do Grecji. Ale mężczyzna, którego kiedyś znała, nie był tym, który teraz zaparzał herbatę. Tamten był mirażem. Kimś, kto wciągnął naiwną cudzoziemkę w krótki i namiętny romans.
Oboje dzielili tylko jedną rzecz. Niezwykłe, wzajemne seksualne przyciąganie, które graniczyło z wewnętrznym przymusem. Jakby oboje byli niewolnikami seksu. To ono pobudziło w niej nierealne nadzieje i fantazje. Uczucie, bliskość i zrozumienie były tylko wytworami jej wyobraźni.
Teraz Isla próbowała spojrzeć na Thea czystymi oczami. Zmienił nie tylko ubranie, ale i zachowywał się inaczej. Trzymał sztywno ramiona, a jego twarz nie zdradzała żadnego wyrazu.
Czuje się nieswojo?
Theo obrócił się do niej z filiżanką w ręku. Ich oczy się spotkały, a Isla odczuła jego spojrzenie jak cios w samo serce. Jego lwie oczy świeciły blaskiem płynnego złota. Tak na nią patrzył, gdy się kochali. Leżąc w jego ramionach pierwszy raz, czuła, że ktoś całkowicie akceptuje ją jako kobietę. Taką, jaką jest.
Ale ten blask znikł tak szybko, jak się pojawił. Może przypadkowe odbicie światła spłatało jej figla, bo oczy Thea znów miały piwny kolor, a wzrok dalej był nieprzenikniony.
Trzymał w ręku filiżankę. Stał w miejscu i przenikliwym wzrokiem patrzył na Islę. Jego spojrzenie sprawiało, że czuła się naga.
Kiedyś uwielbiała, gdy na nią spoglądał. Czuła się wtedy kimś wyjątkowym i ważnym. Jedynym na całym świecie. Dziś wiedziała, że była to zwykła technika uwodzenia. Pewnie tak samo przez lata uwodził inne łatwowierne kobiety. Ten zmysłowy wzrok nic nie znaczył.
Ona też nic dla niego nie znaczyła. Powiedział to wprost i zagroził pozwem, gdyby chciała się z nim zobaczyć.
Isla całe życie czuła się outsiderką. Kimś wiecznie stojącym z boku. Gdy Theo ją odrzucił, przeżyła szok o niszczycielskiej sile tsunami, które przerwało jej mury obronne.
Bo wierzyła w niego. I w nich.
Co on tu robi?
Nieważne, po co przyszedł, bo jego obecność wróżyła same problemy.
Usiadła na brzegu tapczanu i wyciągnęła rękę po filiżankę z herbatą. Ale Theo postawił ją na stoliczku, który szybko do niej przysunął.
– Nie ruszaj się. Wszystko ci podam. Przygotowałem też mały posiłek. Zjedz i odpocznij.
Gdy Theo wyszedł, Isla przymknęła oczy. Zawsze, gdy była blisko niego, zalewała ją fala odczuć, których nie umiała powstrzymać. Teraz wmawiała sobie, że to tylko zaskoczenie i zwykła złość, ale jej ciało opowiadało swoją historię. Jakby jeszcze nie dotarło do niego, że obecność tego mężczyzny zapowiada kłopoty.
Isla poczuła się śmiertelnie zmęczona. Nie wiedziała nawet, kiedy przysnęła.

Gdy otworzyła oczy, Theo stał w drzwiach, ale Isla udawała, że go nie widzi. Sączyła herbatę, trzymając filiżankę w obu dłoniach.
– Gdy skończysz, zabiorę cię do lekarza – powiedział i podszedł bliżej.
– Proszę?
– Lekarza – powtórzył. – Jesteś blada jak papier. Wychudłaś.
Isla mocniej ścisnęła filiżankę. Nie była gotowa na te słowa. Była pewna, że nigdy więcej go nie zobaczy. A tym bardziej, że będzie chciał z nią rozmawiać.
– Dzięki, ale nie potrzebuję doktora. Jestem zupełnie zdrowa.
– Ktoś zdrowy nagle nie słabnie.
– Chyba nikt nie skakałby do góry, widząc twarzą w twarz największą pomyłkę swojego życia.

 

Będę królową – Lynne Graham

 

Zakotwiczony w zatoce megajacht Mahnoor górował nad wszystkimi innymi jednostkami obecnymi w marinie greckiej wyspy Kanos. To olbrzym, a jednak zaprojektowany z myślą o szybkości i elegancji.
Właściciel statku, książę Raif Sułtan bin Al-Rashid, znany w świecie biznesu jako Raif Sułtan, miliarder i deweloper, właśnie odebrał w biurze telefon od ojca, króla Jafri z Kurystanu. Czego mógł chcieć od niego ojciec, który praktycznie od zawsze ignorował istnienie syna? Wystarczyło kilka sekund i Raif już wiedział. Nie były to dobre wiadomości.
– Podpisałeś kontrakt na budowę miasta i ośrodka wypoczynkowego w Kurystanie – wysyczał do słuchawki ojciec. – Podrzesz tę umowę na strzępy i zapomnisz o całej sprawie.
– Ta inwestycja ma wsparcie rządu – odparł Raif.
– Ale nie ma mojego – wykrzyknął stary król. – Nie życzę sobie żadnych turystów w moim kraju.
– Przykro mi to słyszeć. – Odpowiedź Raifa była stanowcza. – Nowy port i ośrodek wypoczynkowy stworzą dodatkowe miejsca pracy. Podczas budowy weźmiemy pod uwagę zdanie konserwatora i zadbamy o jak najmniejszą ingerencję w środowisko naturalne.
– Powiedziałem ci już wyraźnie, jakie jest moje zdanie. To powinno wystarczyć przy podejmowaniu decyzji – przerwał król.
– Nie mogę się wycofać z kontraktu, który został już podpisany i zaaprobowany przez rząd. – Raif był twardy.
– Nigdy więcej nie nazwę cię moim synem, jeśli mi się sprzeciwisz – wykrzyczał król. – Twoim głównym obowiązkiem jest słuchać mnie i nie zamierzam tolerować takiego braku posłuszeństwa.
W Kurystanie trzasnęła słuchawka. Raif powoli wciągnął powietrze do płuc, a potem z jego ust wydobyła się długa wiązanka przekleństw w języku angielskim. Jego obowiązek? Nie był już dzieckiem, któremu mógł rozkazywać ten niemal obcy człowiek, który nigdy wcześniej do niego nie dzwonił ani nie zaszczycił go spotkaniem.
W przeciwieństwie do starszych braci, Hashira i Waleeda, którzy dorastali w Kurystanie, Raif wychował się w Wielkiej Brytanii. Jako trzeci syn stał się zbędnym dodatkiem, a król nie interesował się jego życiem. Raif otrzymywał jedynie wsparcie finansowe i od czasu do czasu był zapraszany do uczestnictwa w królewskich ceremoniach w swoim kraju.
Odczuwał czystą wściekłość na ojca. Jego szczupłe dłonie zacisnęły się w pięści, gdy przypomniał sobie żądania króla. Miał dwadzieścia siedem lat i nie był już dzieckiem desperacko pragnącym uwagi ojca. Przeżył bez tego wiele lat i nauczył się doceniać własne osiągnięcia. Już w wieku dwudziestu jeden lat zrozumiał, że musi radzić sobie sam. To właśnie wtedy, po roku obowiązkowej służby wojskowej, postanowił porzucić karierę wojskową i zająć się biznesem. Ta decyzja również nie spotkała się z aprobatą ojca, choć żadnemu ze starszych braci nie udało się nawet ukończyć rocznej służby w wojsku. Hashir został zwolniony z powodu drobnej kontuzji kostki, a Waleed nie poszedł do wojska w ogóle pod pretekstem problemów z żołądkiem.
Wciąż rozstrojony, wyszedł z biura i zszedł na ląd. Świeże powietrze i trochę ruchu dobrze mu zrobi. Wskoczył do czekającej motorówki i zmarszczył brwi, gdy ruszyła za nim grupa pracowników ochrony. Chciał być sam. Po co mu ochrona na tej sennej greckiej wysepce, której nazwy nawet nie pamiętał? W okolicy nie było turystów, paparazzi ani nikogo innego, kto mógłby wzbudzić niepokój.
– Ale musimy zapewnić bezpieczeństwo Waszej Wysokości – zaprotestował strażnik sił specjalnych, zatrudniony przez rząd Kurystanu. Grupa ochroniarzy czekała w pewnej odległości.
– Chcę jedynie pospacerować – odpowiedział Raif, ciężko oddychając.
– Niebezpieczeństwa czyhają w nieoczekiwanych miejscach – zmartwił się Mohsin.
– Obserwuj mnie z daleka – odparł Raif zmęczonym głosem.
Świadomy faktu, że garnitur nie jest najlepszym ubiorem na taką pogodę, Raif wyszedł na nadbrzeże. Był przyzwyczajony do upałów; każde lato spędzał na rabalisskiej pustyni z nomadami wuja. Matka, królowa Rabalissy, poślubiła króla Kurystanu. Niewielka, zacofana Rabalissa nie zyskała wiele na unii z obfitującym w złoża ropy naftowej Kurystanem. Jednak ojca niewiele to obchodziło. Wydawało się, że nie dostrzega biedy i niezadowolenia swoich poddanych.
Zostawiwszy za sobą port, Raif skierował się na ścieżkę wzdłuż wybrzeża. Szybko odegnał od siebie myśl, by prosić braci o radę. Pamiętał przecież, że nie mieli w zwyczaju sprzeciwiać się woli ojca. Raif wypuścił powietrze, przyspieszając kroku pod drzewami. Zawładnęła nim frustracja. Był świadomy faktu, że ojciec jest w stanie zablokować ten projekt, rzucając wszelkie możliwe kłody pod nogi.
Nagle ścieżka zeszła do małej ukrytej zatoczki i Raif poczuł piasek pod stopami. Poluzował węzeł krawata, który następnie zwinął i schował do kieszeni. Woda w kolorze niebieskozielonym przyzywała do siebie. Cieszyła go chwilowa samotność, której nie doświadczał zbyt często. Już nie miał ochoty na krzyk, ale na orzeźwiającą kąpiel.

W cieniu drzewa Claire zajęta była nagrywaniem tego zachwycającego widoku. Film był przeznaczony dla jej londyńskiej przyjaciółki Lottie. Kiedy w obiektywnie niespodziewanie pojawił się mężczyzna, zmarszczyła brwi na ten widok. Kim był ten wystrojony facet na plaży? Może to gość weselny albo pogrzebowy, bo przecież widziała wcześniej kwiaty wnoszone do kościoła, więc ani chybi gość. Tymczasem mężczyzna zdjął marynarkę i położył ją na skale, a potem zrobił to samo z koszulą. Ach, więc miał zamiar się wykąpać, domyśliła się Claire, podziwiając muskularny tors koloru starego złota, niczym prosto z filmu o superbohaterze. Jak w transie wpatrywała się w ekran telefonu.
Mężczyzna był wysoki, czarnowłosy i niewątpiwie bardzo dobrze zbudowany. Minęło kilka lat od czasu, kiedy miała okazję podziwiać takie ciało. Niestety wyspę zamieszkiwali głównie mężczyźni w średnim wieku i starcy. Obserwowała, jak nieznajomy zdejmuje buty, skarpetki, a następnie wąskie spodnie, aż do bokserek. Wtedy po raz pierwszy poczuła się niekomfortowo. Nie mogła przecież filmować go w negliżu. Postanowiła odwrócić wzrok. Na szczęście dla niej mężczyzna wszedł do wody, a jego długie, silne nogi przecięły powierzchnię fal.
Niewątpliwie był dobrym pływakiem. Świetnie radził sobie przy prądach w pobliżu skał, choć to miejsce akurat wzbudzało w Claire pewien niepokój. Westchnąwszy, porzuciła filmowanie i wysłała nagranie do Lottie. Niech przynajmniej ona się pośmieje.
– Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która spędziła pół roku w Grecji i nie złapała żadnego faceta – lamentowała Lottie podczas ich ostatniej rozmowy. – Pamiętaj, że jako matka, żona i mocno znudzona pracownica potrzebuję rozrywki.
Facet to ostatnia rzecz, jakiej obecnie mi potrzeba, przemknęło przez głowę Claire, mimo że od śmierci matki czuła się przeraźliwie samotna. Ostatnie dziesięć miesięcy to czas niezwykłych zawirowań w jej życiu, emocjonalny rollercoaster. Nauczyła się wiele o sobie, choć wszystko, w co wierzyła, obróciło się w proch, a prawda powoli zaczynała do niej docierać. A wszystko zaczęło się od sprzątania biurka ojca po jego śmierci…

– Najmocniej przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy z pani obecności – przerwał te rozmyślania męski głos dość płynną angielszczyzną. Claire otrząsnęła się z zadumy, podniosła oczy, a jej twarz się zaczerwieniła. Mężczyzna z nagrania stał kilka kroków od niej. W rękach trzymał zawiniątko z ubraniami. Z bliska nie miała już wątpliwości, że to najprzystojnieszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała, istny chodzący ideał piękna. Miał delikatne, hebanowe brwi nad głęboko osadzonymi oczami w kolorze ciemnego złota, obramowanymi grubymi, czarnymi rzęsami. Jego kości policzkowe były ostre, nos klasyczny, a usta pełne. Zaparło jej dech w piersiach.
– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem – dodał, wpatrując się intensywnie w tę zjawiskowo piękną kobietę o wielkich błękitnych oczach, złotych piegach i długich jedwabistych włosach w kolorze złotej kukurydzy, które opadały swobodnie na ramiona.
– Nie, ale mam świetny materiał filmowy – odpowiedziała z promiennym uśmiechem. – Filmowałam zatoczkę i, prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że w kadrze pojawi się mężczyzna, do tego niekompletnie ubrany.
– Nagrałaś, jak się rozbieram? – wydusił zszokowany. Nie mógł sobie pozwolić na to, by taki film krążył po internecie. Chociaż dorastał w zupełnie innym świecie, starał się szanować konserwatywne zasady swojej kurystańskiej rodziny.
– Skądże znowu, nie byłeś przecież nagi – zaprotestowała Claire. – A to publiczna plaża. Każdy ma prawo się rozebrać przed kąpielą. To nic takiego.
– Jestem zmuszony prosić cię o usunięcie tego nagrania.
Claire zamarła i wtedy zauważyła, jak mocno ściska ubrania. Wyciągnęła ręcznik i podała mu.
– Proszę. Równie dobrze możesz się ubierać podczas naszej kłótni.
– Dziękuję, ale nie mam zamiaru się z tobą spierać. – Głos Raifa był spokojny. Przyjął ręcznik i odszedł na bok, by się wysuszyć i ubrać.
Był miły i uprzejmy, a do tego nieśmiały jak na człowieka, który na pierwszy rzut oka wydawał się ekstrawertykiem. Z całej jego postawy emanowała niezwykła pewność siebie i wyrafinowanie, a przynajmniej tak było do momentu, w którym poruszyła kwestię nagrania. Zaskoczona tym zachowaniem, lekko pokręciła głową, usiłując to wszystko pojąć. Po chwili jednak rozchmurzyła się, obserwując ruch złotych mięśni na plecach nieznajomego. Trudno jej było przestać patrzeć. Niewątpliwie było to natychmiastowe zauroczenie. Coś dla niej kompletnie nowego.

Podszedł do niej cały złoty, smukły i wysoki, czarne włosy nadal błyszczały mu od wilgoci. Wyglądał niesamowicie.
– Posłuchaj, odkupię od ciebie ten telefon, a w zamian dostaniesz nowy. Wiem, że to kłopot dla ciebie.
– Nie wygłupiajmy się. To nie jest tego warte. – Claire usłyszała głosy na ścieżce ponad ich głowami.
– Jesteś tutaj na wakacjach?– zapytał Raif.
– Nie, mieszkam tu od jakiegoś czasu, ale mam zamiar wrócić do domu, do Wielkiej Brytanii. – Druga część nie brzmiała już zbyt pewnie w jej głosie. Najpierw musiała odłożyć pieniądze na samolot i mieszkanie. Decyzja o pozostaniu w Grecji z mamą pozostawiła ją bez środków do życia, ale, rzecz jasna, nie żałowała tego poświęcenia.
Grupka miejscowych dzieciaków z dorosłym opiekunem wypełniła plażę krzykiem, gwarem i piłką. Nieznajomy z niechęcią zwrócił ręcznik, a Claire odwdzięczyła się nieśmiałym uśmiechem. Wstała z ziemi, podniosła książkę i z odrobiną wahania w głosie postanowiła powiedzieć całą prawdę:
– Nie ma sensu usuwać filmu z telefonu. Zdążyłam go już wysłać koleżance. Poproszę ją, oczywiście, by absolutnie nikomu go nie pokazywała, i nie ma wątpliwości, że posłucha mojej prośby. To najlepsze wyjście, jakie mogę zaproponować… Auuu!
W tym momencie piłka uderzyła Claire w splot słoneczny, aż jęknęła z bólu, zachwiała się i upadła, boleśnie raniąc nogę o skałę. Natychmiast znalazła się w centrum uwagi. Opiekun dzieci pospieszył z przeprosinami, a jej towarzysz w milczeniu podniósł ją z piasku, lustrując wzrokiem krew płynącą z otarcia na kolanie. Zwrócił się do małego piłkarza surowo, a dziewczyna szybko zapewniła go, że wypadki się zdarzają i że wszystko jest w porządku.
– Ale nie jest w porządku – zaprotestował mężczyzna.
– Przeżyję – syknęła w jego kierunku Claire.
Stali obok siebie i dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jaki jest wysoki. Przy jej stu pięćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu wydawał się wręcz wielkoludem.
– Jesteś ranna. – W jego głosie usłyszała troskę.
I rzeczywiście tak było. Noga i biodro bolały, a kolano piekło, ale nie miała zamiaru robić widowiska. Rzuciła mu spojrzenie, które miało oznaczać, że nie życzy sobie o tym mówić.
– I tak zbieram się do domu – oznajmiła pogodnie, mając nadzieję, że tłumek gapiów straci zainteresowanie.
– Gdzie mieszkasz?
– Kilka metrów pod górę. Stąd nie widać, bo drzewa zasłaniają. Ta zatoczka to niemal mój ogródek – zażartowała, krzywiąc się przy stawianiu kroków.
– Odprowadzę cię do domu – nalegał.
– To nie będzie konieczne.
Posłał jej przepraszające spojrzenie. Te złociste oczy wyrażają wszystko, pomyślała Claire, wspinając się ścieżką pod górę do domu matki.
– Często robisz zdjęcia przypadkowym mężczyznom bez ubrań?
– Mówisz to tak, jakbym była jakaś zboczona! – Claire aż sapnęła z oburzenia. – A to publiczna plaża. Jeśli tak bardzo cenisz sobie prywatność, dlaczego się tam rozebrałeś?
– Nie pomyślałem o tym. Byłem przekonany, że jestem sam i cieszyłem się tą chwilą. Nie jesteś zboczona. Próbuję zrozumieć, czemu to zrobiłaś.
– Po prostu pojawiłeś się w moim kadrze. Zobaczyłam cię i w pewnym sensie nie mogłam przestać patrzeć… – Claire z trudem łapała oddech, ponieważ wzgórze miało ostre nachylenie i poczuła się zawstydzona. – I pomyślałam… myślałam…
– O czym sobie pomyślałaś? – wtrącił niecierpliwie z wyczuwalnym napięciem. – Że już mnie gdzieś widziałaś?
Claire zatrzymała się nagle przez niskim domkiem.
– Nie, dlaczego miałabym tak myśleć? Prawdę mówiąc, pomyślałam sobie, że jesteś piękny. Chyba nie ma w tym nic złego?
Raif spojrzał na jej płonącą twarz.
– Piękny? – powtórzył z niedowierzaniem. – Mężczyźni nie są piękni.
– Ale z ciebie seksista. – Claire wyprostowała się, zastanawiając się, dlaczego upokorzyła się tym wyznaniem, ale on był nieustępliwy.
– Więc twierdzisz, że to było pożądanie. – Raif uśmiechnął się złośliwie.
– Nie, wcale tego nie powiedziałam. Zresztą to trwało tylko kilka sekund.
– Kilka sekund zdejmowania ubrań. Gdybyś była mężczyzną, mogłabyś zostać aresztowana za takie naruszenie prywatności – zażartował Raif, zdając sobie sprawę, że rzadko przychodzi mu tak dobrze się bawić w damskim towarzystwie. Nie mógł uwierzyć, że nie miała zielonego pojęcia, kim jest. Było oczywiste, że nie umie udawać.
– To nie było pożądanie – powtórzyła z godnością Claire. – Można podziwiać obraz bez potrzeby posiadania go, ale rzeczywiście było to bezmyślne z mojej strony. Nie wzięłam pod uwagę twoich uczuć, choć muszę przyznać, że większość mężczyzn, których przyszło mi poznać, nie jest aż tak skromna i na pewno spodobałaby im się atencja. Wygląda na to, że jesteś z innej ligi.
– Zdecydowanie – potwierdził z uśmiechem, zatrzymując się przy stoliku na zewnątrz. – Teraz usiądź. Masz apteczkę w domu? Trzeba opatrzeć twoje kolano.
– Jak się nazywasz? – zapytała nagle, oszołomiona jego czarującym uśmiechem.
– Raif – odpowiedział. – Brzmi tak samo, jak angielskie imię Rafe, ale pisze się inaczej.
– Jestem Claire. Mama uwielbiała to imię, a teraz zostało mi po niej tylko to. – Pchnęła drzwi i zniknęła w środku.
– Napijesz się czegoś zimnego? Mam w lodówce dzbanek pysznej lemoniady.
– Najpierw przynieś apteczkę.
– Nie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobię – spojrzała na niego błyszczącymi niebieskimi oczami, w których tańczyły figlarne złote iskierki – będzie ostrzeżenie koleżanki, że pod żadnym pozorem nie wolno jej pokazywać tego nagrania. Poproszę ją również o usunięcie filmu.
– A ty usuniesz swoją wersję – wtrącił Raif.
– A muszę? – Claire chciała się z nim odrobinę podroczyć. – Skoro jesteś moim obiektem pożądania, powinnam chyba ją zachować i oglądać pod kołdrą w samotne noce?
Raif głośno się roześmiał. Język dziewczyny i jej energia działały na niego niezwykle przyciągająco. Nie był kobieciarzem i flirty były dla niego kompletną nowością. Raif musiał dojrzeć znacznie szybciej niż jego rówieśnicy, skoro matka cierpiała na depresję i miała myśli samobójcze, a przy tym prowadziła rozwiązły tryb życia. Rozwód zniszczył życie Manhoor, pozbawiając ją ukochanego męża, dwóch starszych synów i królewskiej pozycji. Najmłodszy był jej jedynym oparciem. Przez te doświadczenia mężczyzna trzymał się z daleka od przypadkowego seksu i wszystkiego, co z tym związane.

Teraz jednak nie był już taki pewien decyzji, którą podjął lata temu, ponieważ dosłownie po raz pierwszy w życiu kusiła go kobieta. W przeciwieństwie do wytwornych, ale represjonowanych społecznie kobiet z jego kraju, Claire była drobna, kształtna i charakterna. Nie miała pojęcia o jego bogactwie, a nawet gdyby wiedziała, podejrzewał, że dobra materialne nie robiły na niej większego wrażenia.
– Apteczka – przypomniał jej, zauważywszy już z pewną irytacją, że przeskakiwała z tematu na temat jak kolorowy koliber popijający z kwiatów, uważając każdy z nich za równie pociągający jak poprzedni.
– A lemoniada?
– Czemu nie? – powiedział swobodnie, puszczając dziewczynę przodem w drodze do maleńkiej kuchni. Przez głowę przebiegła mu myśl, że prawdopodobnie apteczki będzie musiał poszukać sam. Claire niech zajmie się lemoniadą i rozmową.
– Chyba powinnam zaproponować ci piwo.
– Nie piję.
– Ja też nie – ucieszyła się. – Ale trzymam piwo w lodówce dla gościa, który czasem tu wpada.
– To mężczyzna? – Z jakiegoś powodu Raif aż się spiął na tę myśl.
Claire skrzywiła się.
– Skądże znowu. To mała wyspa i wolę się trzymać z dala od plotkarzy. Chodzi o koleżankę z pracy w barze portowym.
Uspokojony tym wyjaśnieniem znalazł wciśniętą w róg apteczkę, którą natychmiast otworzył. Była pusta, co go specjalnie nie zdziwiło. W tym czasie Claire wysunęła wypełnioną po brzegi szufladę i rzuciła się przeglądać jej zawartość. Po chwili znalazła plastry i maść i podała Raifowi zwilżony ręcznik kuchenny.
– Ja to zrobię – powiedziała, nalewając lemoniadę i podając mu szklankę.

Moje miejsce jest przy tobie - Annie West
Gdy Isla Jacobs i Theo Karalis się poznali, zakochali się w sobie bez pamięci. Ich związek przerwało aresztowanie Thea i oskarżenie go o morderstwo. Zwolniony i uniewinniony Theo odnajduje Islę w Anglii. Chce, by znów byli razem. Ona jednak nie może mu wybaczyć, że gdy był w więzieniu, zerwał nią kontakt. Teraz Theo będzie musiał odbudować ich relacje, zwłaszcza że Isla spodziewa się dziecka, a on chciałby być dobrym ojcem i mężem…
Będę królową - Lynne Graham
Claire i Raif poznają się w Grecji. Zafascynowani sobą, spędzają razem noc. Potem ich drogi się rozchodzą. Claire dostaje pracę na statku, który zabierze ją z powrotem do Anglii. Nie ma pojęcia, że statek należy do Raifa, a on sam – jest księciem i następcą tronu. Gdy się spotykają, Claire wyjawia mu, że jest w ciąży. Uważa, że powinien wiedzieć. W najśmielszych snach jednak nie przypuszcza, że Raif będzie chciał się z nią ożenić, a ona chyba nie jest na to gotowa…

Musimy sobie coś wyjaśnić, Cud niepamięci

Louise Fuller, Maya Blake

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1251

ISBN: 9788383425627

Premiera: 11-07-2024

Fragment książki

Musimy sobie coś wyjaśnić – Louise Fuller

 

– Dzień dobry, pani Cavendish, czy miała pani udane wakacje?
Dove Cavendish, nie zwolniwszy kroku, zwróciła się do młodej sekretarki, której powitanie wdarło się niespodziewanie w jej myśli.
– Tak, dziękuję, Mollie.
– Wybrała pani najlepszy moment na urlop – kontynuowała sekretarka, podążając za Dove. – W środę z powodu kolejnego strajku metra wielu z nas miało problem, żeby dotrzeć do biura. – Mollie zawahała się. – Och, i mamy nowego klienta. Nie wiem, czy pani słyszała, nazywa się…
Dove zbyła ją krótkim i niecierpliwym skinieniem głowy.
– Tak, tak, wiem. – Tylko tyle jej otumaniony umysł był w stanie wymyślić.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, a policzki pokryły się szkarłatnym rumieńcem. Oczywiście, że wiedziała, jak nazywał się człowiek, który pojawił się ponownie w jej życiu tylko w jednym celu – żeby się zemścić. Chociaż buzowały w niej emocje, potrafiła zachować obojętny wyraz twarzy. Nie zamierzała poddawać się złym myślom. Dorastając w domu wiecznie kłócących się rodziców, gdzie pełniła funkcję rozjemcy i bufora konfliktów, bardzo wcześnie nauczyła się panować nad emocjami i skupiać na rozwiązaniu problemów. Może dlatego była taka skuteczna jako prawnik w korporacji. Nawet dziś, chociaż jej starannie budowany świat legł w gruzach, niczego nie dała po sobie poznać. Kiedy poprzedniego dnia zadzwonił do niej szef, Alistair, była w trakcie rozpakowywania się. Po rozmowie nie była w stanie już niczym się zająć, zdruzgotana wiadomością. Walizka została w sypialni na podłodze otwarta na oścież, a ona rzuciła się na łóżko, ukrywając twarz w dłoniach. Gabriel Silva zatrudnił kancelarię Cavendish i Cox, by czuwała nad fuzją jego firm. Gabriel Silva…
Czekając razem z Mollie na windę, patrzyła na zmieniającą się numerację. Nie chciała myśleć o tym człowieku, ale jej umysł nie był w stanie się obronić. Gabriel Silva miał zaledwie trzydzieści lat, a już był prawdziwą legendą świata korporacji. Najlepszy wśród najlepszych, najgroźniejszy drapieżnik w ocenie rekinów i potworów: bezlitosny, nieustępliwy, bez cienia zmęczenia podążał za swoją ofiarą i pożerał za jednym razem. W ten sposób, od zera zbudował odnoszącą gigantyczne sukcesy firmę, jedną z najlepszych na rynku. Ale to nie z tego powodu ogarnęła ją panika na myśl, że będzie musiała z nim współpracować. Sześć lat wcześniej Gabriel zakończył ich związek i złamał jej serce. Właściwie to rozbił je na tysiąc kawałków. Gdyby chodziło tylko o to, że ją zostawił… On zrobił to za pieniądze, które dostał od jej ojca, Oscara. Zasilił sobie porządnie konto i zniknął z jej życia, pozostawiając ją w rozpaczy. A teraz powrócił, jakby nic się nie stało.
Poczuła dławiący ucisk w gardle. Ból odrzucenia był tak samo dotkliwy jak sześć lat temu.
– To całkiem ekscytujące, prawda? – Mollie nie dawała za wygraną. W jej oczach błyszczał zachwyt. – Sprawdziłam, co o nim piszą w internecie. Prawdziwa gwiazda biznesu. W ciągu zaledwie kilku lat osiągnął gigantyczny sukces. Jest naprawdę dobry…
Nie, nie jest – pomyślała Dove. Drgnęła, gdy drzwi windy się otworzyły. W Gabrielu nie było nic dobrego i nic prawdziwego. Wszystko – każde słowo, gest, uśmiech, dotyk – było fałszem. Potrafił grać, starannie przywdziewał maskę zakochanego, a ona się na to złapała. Chwyciła przynętę. Jak każda inna kobieta wpadła po uszy. Dała się uwieść błękitnym oczom, pięknemu uśmiechowi i zapłaciła za to najwyższą cenę. A raczej jej ojciec zapłacił. I to właśnie bolało najbardziej: świadomość, że Gabriel nigdy jej nie kochał, a miłość zamienił na walutę. W tym całym nieszczęściu był tylko jeden pozytyw. Ich związek był tajemnicą, nikt poza Oscarem nie wiedział, że się spotykali, a ojciec zmarł miesiąc po odejściu Gabriela, toteż upokorzenie, którego doświadczyła, należało tylko do niej. Mogła zwierzyć się matce, szukać u niej pociechy, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Olivia byłaby zdruzgotana, a Dove nie chciała, by cierpiała. Jej matka sama wycierpiała się z powodu nietrafionej miłości do jej ojca.
Dove znała historię małżeństwa rodziców. Początki przypominały romansową powieść. Piękna, zamożna amerykańska dziedziczka Olivia Morgan i przystojny Anglik z wyższych sfer, Oscar Cavendish. Niestety, zaledwie kilka tygodni później sielanka się skończyła, a zaczął się dramat. Dom zaczęli nachodzić wierzyciele, którzy domagali się uregulowania rachunków, także tych za drogi pierścionek zaręczynowy. Oscar nie miał pieniędzy, a on – arystokrata, nie zamierzał brudzić swoich czystych i białych rąk pracą. To było dobre dla plebsu, ale nie dla Cavendisha. I tak się zaczęło długie i wołające o pomstę do nieba małżeństwo. Matka wielokrotnie przestrzegała Dove, by nie popełniła tego samego błędu, by nie ulegała chwilowemu zauroczeniu. Żeby kochać, trzeba kogoś dobrze poznać.
Oparła się plecami o ścianę. Winda ruszyła z mozołem w górę, skrzypiąc głośno. Bez wątpienia potrzebowała modernizacji, podobnie jak wnętrza kancelarii, ale klienci nie przychodzili do firmy Cavendish i Cox dla marmurów i luksusowych mebli. Przychodzili, bo potrzebowali prawnika, któremu można bezgranicznie zaufać, potrzebowali kogoś takiego jak Alistair Cox. Pytanie, czego tu szukał Gabriel Silva?
Czując na sobie wzrok Mollie, starała się zapanować nad mimiką twarzy.
– No cóż… – podjęła Dove. – Myślę, że to dobrze dla naszej kancelarii. Nie powinnaś sobie jednak zbyt wiele obiecywać, Mollie. Będziemy mieć raczej do czynienia z ludźmi pana Silvy, a nie z nim samym.
– Być może, ale pewnie pokaże się tutaj, przynajmniej raz. – Mollie uśmiechnęła się nieśmiało. – Ze wszystkich kancelarii wybrał nas, a to oznacza, że jesteśmy najlepsi, prawda? Inaczej by nas nie zatrudnił, nie sądzisz?
I znów pojawiło się pytanie, którym się dręczyła. Dlaczego ich wybrał? Czy kancelaria Cavendish i Cox rzeczywiście była najlepsza? Na pewno cieszyli się renomą z dawnych lat. Konkurencję mieli silną, ale nazwa kancelarii nadal budziła zaufanie i szacunek. Z drugiej strony to była mała, rodzinna kancelaria. Zbyt mała i zbyt tradycyjna dla rekina biznesu Gabriela Silvy. To do niego nie pasowało. Nagle w jej pamięci odżyły wspomnienia. Zalane słońcem, mokre ciało mężczyzny wtulone w jej ciało. Ciepła, wilgotna skóra, przyspieszony oddech, jego dłonie na jej plecach… Oni bez wątpienia do siebie pasowali. Przynajmniej w łóżku. Byli niczym dwa kawałki puzzli, uzupełniające się wzajemnie.
– Nie wiem, Mollie, dlaczego to my zostaliśmy wybrani, ale najważniejsze, żebyśmy robili swoje – rzekła i odetchnęła z ulgą, gdy winda się zatrzymała. Nie mogła już wytrzymać trajkotania sekretarki. – Miłego dnia, Mollie.
– Dobrze, że jesteś! – zawołał na widok Dove Alistair Cox. – Nie rób takiej miny, nie spóźniłaś się. On dopiero przyjechał. – Mężczyzna poprawił na nosie okulary. Jego włosy, dawniej blond, teraz przyprószone były siwizną. W dłoni trzymał aktówkę.
– Kto przyjechał? – zdziwiła się.
Jej szef zmarszczył brwi.
– No jak to, kto? Gabriel Silva oczywiście.
Żołądek wykonał salto, a mimo to Dove zdobyła się na grymas ust, który miał być uśmiechem.
– Och, to wspaniale – zawołała z fałszywym entuzjazmem.
– Zjadę na dół i powitam go. Tu nad wszystkim czuwa Annabel. Musimy zrobić na nim dobre wrażenie.
Skinęła głową, wciąż uśmiechając się nieszczerze. Miała wrażenie, że opuściła ciało i patrzy na siebie z boku. Widziała kobietę, która ze wszystkich sił panuje nad ciałem, a mimo to drżą jej ręce i powieki.
– Tak jest, szefie.
– To biegnę. Zobaczymy się w sali konferencyjnej.
Fałszywy uśmiech zamarł na jej wargach.
– Jak to? – Czuła się jak ptak wrzucony do klatki. – Przecież nie jestem ci potrzebna. Sam wszystko załatwisz.
– Musisz być na spotkaniu, ponieważ tego zażyczył sobie pan Silva – tłumaczył cierpliwie. – Przecież mówiłem ci to wczoraj, jak dzwoniłem. Nie pamiętasz? On ponoć znał twojego ojca. Poznał go wiele lat temu. Silva wspominał, że podobno miło im się rozmawiało na temat jego przyszłości, czy coś takiego.
Dove zamarła.
– Nie wiem, co Oscar mu wtedy powiedział, ale najwyraźniej to było coś ważnego, co zmieniło życie Silvy. Pewnie dlatego wybrał naszą kancelarię. Z wdzięczności dla twojego ojca.
Ze strachu zaczęła się pocić. Nie miała pojęcia, co zaplanował Gabriel, ale z całą pewnością nie było to nic dobrego. Chciała wytłumaczyć Alistairowi, że nie może uczestniczyć w spotkaniu, że to ponad jej siły. Alistar by zrozumiał. Traktował ją jak córkę. Niestety, zanim zebrała się na odwagę, mężczyzna opuścił gabinet.
Zrobiło jej się niedobrze. To niemożliwe. Zaraz stanie twarzą w twarz ze swoją mroczną przeszłością. Niechętnie ruszyła do sali konferencyjnej, ale zatrzymała się w pół drogi. A gdyby tak uciekła? Mogła zniknąć, tak jak Gabriel zniknął przed laty. Coś w niej sprzeciwiło się takiemu pomysłowi. Dlaczego miałaby się ukrywać? Nie zrobiła nic złego. Gdyby uciekła, Gabriel uznałby, że nadal nie jest jej obojętny. I niestety miałby rację. Poza tym nie mogła zostawić Alistaira na lodzie. Czułby się zmieszany jej absencją.
Skrzyżowała ramiona na piersi, jakby próbowała się objąć. Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie. Może Gabrielowi wstyd jest za to, co wydarzyło się w przeszłości, i chce to naprawić? A może dla niego to po prostu zwykłe spotkanie biznesowe i ona nie ma z tym nic wspólnego?
Pospiesznie ruszyła do łazienki, związała rozpuszczone włosy w luźny kok i kilka razy zaczerpnęła powietrza, pochylając się nad umywalką. Przejrzała się w lustrze. Jasna koszula i granatowa spódnica prezentowały się nienagannie.
Zdecydowanym krokiem ruszyła do sali konferencyjnej, czując, jak mocno bije jej serce.
– Oto i ona! – zawołał serdecznie Alistair, gdy weszła do środka.
Skupiła wzrok na spokojnej i zarumienionej z emocji twarzy szefa, starając się jak najdłużej ignorować wysokiego mężczyznę stojącego po prawej stronie. Przeszłość naparła na nią z bolesną siłą, ale postanowiła, że nie da się pokonać. Uniosła wzrok i spojrzała na Gabriela Silvę. Zastygła, wstrzymując oddech. Nie powinna nic czuć. Blizny na sercu już dawno powinny się zabliźnić. Dlaczego to wciąż tak boli? Najchętniej odwróciłaby się na pięcie i uciekła z powrotem do łazienki, a najlepiej gdzieś na koniec świata. Nie widziała Gabriela sześć lat. Sześć długich lat! Utkwiwszy wzrok w jego twarzy, musiała przyznać, że nadal jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znała. Gęste, ciemne włosy, zmysłowe usta i te hipnotyzujące błękitem oczy. A jego ciało… Nigdy wcześniej nie widziała go w garniturze. Mężczyzna, którego znała, chodził w poprzecieranych na kolanach dżinsach i zwykłej koszulce polo. W tym nowym wydaniu Gabriel prezentował się inaczej. Było w nim coś groźnego i surowego. Żołądek Dove zalała fala gorąca. Spłynęły na nią emocje, które powinny były umrzeć w momencie, w którym Gabriel sprzedał ich związek za duże pieniądze. Miała ochotę się rozpłakać. Rozpacz i frustracja uderzyły jej do głowy. Nie chciała nic czuć. Ten mężczyzna był zimnym, wyrachowanym łotrem i zgodziła się na spotkanie z nim tylko przez wzgląd na Alistaira.
Zrobiła krok w przód, siląc się na spokój.
– Pani Cavendish. – Uśmiechnął się i właśnie ten uśmiech zaskoczył Dove, bo Gabriel, którego znała, ten rzekomo zakochany, rzadko się uśmiechał. Pozwalał sobie na radość jedynie w szczególnym momentach, jak wtedy, gdy podziwiali widok nad Dorset podczas sekretnego wypadu na weekend. Tym razem uśmiechał się inaczej. Wbił w nią wzrok z taką siłą, że o mało się nie przewróciła. Kiedyś, gdy cierpiała pogrążona w bólu po rozstaniu, wyobrażała sobie ich spotkanie. Przysięgła sobie, że będzie chłodna i obojętna i okaże mu wyłącznie pogardę.
– Panie Silva – rzekła spokojnie, wyciągnąwszy rękę na przywitanie. Zamierzała potrząsnąć krótko jego dłonią, ale kiedy ich palce się zetknęły, poczuła gorący dreszcz, zupełnie jakby polizały ją ostre i kłujące języki ognia.
– A więc to firma rodzinna – oświadczył Gabriel, rozluźniając uścisk. – Ale z tego, co mówił Alistair, zrozumiałem, że pani ojciec nie pracował tutaj?
– Nie – odparła, panując nad emocjami. – Uważał, że nie ma smykałki do interesów.
Tak naprawdę Oscar Cavendish był na tyle inteligentny, sprytny i bezwzględny, że bez trudu osiągnąłby sukces w wybranej przez siebie profesji, ale jemu nie w głowie była ciężka praca. Wolał czerpać zyski z udziałów w kancelarii prawniczej założonej przez swego dziadka.
– Być może nie miał smykałki – kontynuował Gabriel – ale gdyby nie on, nie stworzyłbym swojej pierwszej firmy. Można powiedzieć, że dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem.
Oczywiście, pomyślała Dove z przekąsem. Wolał karierę od ich miłości. Może nawet od początku taki był jego plan i zbliżył się do niej tylko po to, żeby potem wziąć pieniądze od jej ojca za zerwanie. Bez względu na motywy, Gabriel przyjął pieniądze. Został opłacony, by złamać jej serce.
Jesteś z siebie dumny? Z tego, co zrobiłeś? Jakaś cząstka niej pragnęła bić tego aroganta w pierś i krzyczeć gorzkie, oskarżycielskie słowa. Taka reakcja jednak z powrotem wciągnęłaby ją w przeszłość, a ona nie chciała tam wracać. Nie chciała rozdrapywać ran, które nadal bolały.
– Cóż, dziękuję, że podzielił się pan ze mną tą miłą refleksją – powiedziała lekkim tonem. Odczuwała jednak głęboki niepokój. Gabriel patrzył na nią w dziwny sposób. Miała wrażenie, że jest małym zwierzątkiem, na które naciera olbrzymia ciężarówka, a ona jedyne, co może zrobić, to przylgnąć płasko do ziemi, sparaliżowana strachem. Nie zamierzała jednak dać się pokonać. Wyprostowała się, uniosła podbródek i rzekła swobodnie:
– Na pewno mają panowie ważne sprawy do omówienia. Czas wziąć się do pracy.
– Ależ oczywiście – zawołał Alistair, zupełnie nieświadomy napięcia, które wypełniło pokój. – Właśnie dlatego tu jesteśmy, żeby pracować.

Niezupełnie, pomyślał Gabriel, obserwując delikatny profil Dove. Jego cel był zupełnie inny. Przybył tu w jednym celu – aby się zemścić. Żeby to osiągnąć, musiał przejąć Fairlight Holdings. Kobieta stojąca przed nim miała także swój udział w zemście, chociaż zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Przyjdzie mu trochę poczekać na zwycięstwo, ale wiedział, że zemsta to danie, które najlepiej smakuje na zimno, dlaczego miałby więc przyspieszać bieg wydarzeń? Zamierzał delektować się każdą chwilą, która przybliżała go do celu. Do dziś pamiętał minę Oscara, gdy przepraszał go za „niestałość w uczuciach i zmienne serce” swojej córki. Jakie serce? Dove Cavendish była istną Królową Śniegu. Zamiast serca miała bryłę lodu. Musiał przyznać, że nadal była piękna, po prostu olśniewająca. Przypominała mitologiczną boginię z długimi blond włosami, błękitnymi oczami i eteryczną sylwetką. Raz go zwiodła i oszukała. O jeden raz za dużo. Teraz za to zapłaci.
Alistair wskazał miejsca przy stole konferencyjnym.
– W takim razie zaczynamy. Dove, dziękujemy ci, możesz już iść.
– Ależ nie – zaprotestował Gabriel. – Pani Cavendish musi zostać. Skoro to rodzinna firma, powinniśmy działać wspólnie.
Dostrzegł dziwny błysk w jej oku. Zupełnie jakby ogień zalśnił w srebrze. Patrzyła tak kiedyś, gdy spędzali wspólnie noce. Zastanawiał się, czy ma kogoś, ale na samą myśl, że jakiś obcy mężczyzna mógłby przyciskać jej ciało do swojego, ogarniała go wściekłość. To źle, że wciąż trawiły go tak żywe emocje. Dawno temu myślał, że on i Dove są przyjaciółmi, kochankami i bratnimi duszami. Pomylił się. Teraz z pewnością nie byli przyjaciółmi.
– Powinniśmy działać szybko, bo wkrótce informacja o tym, że chcę nabyć Fairlight Holdings, przedostanie się do publicznej wiadomości – oznajmił Gabriel.
– Fairlight Holdings? – Alistair uniósł krzaczaste brwi. – Znałem starego Angusa Balfoura. Zrobił trochę dobrych inwestycji w połowie lat dziewięćdziesiątych, ale według mnie popełnił błąd, ograniczając się do rynku lokalnego, i przestał być konkurencyjny.
Gabriel patrzył w spokojne, łagodne oczy Alistaira, ale myślami błądził wokół dwóch kobiet, które zniszczyły mu życie. Pierwszą była jego matka – Fenella Ogilvy, druga stała przed nim. Kiedyś Gabriel był bezradnym chłopakiem, który musiał godzić się z tym, co przynosił los. Teraz miał możliwości i pieniądze, żeby przeprowadzić to, co zamierzał.
– Dlatego ja radziłbym wybrać spółkę z większymi możliwościami – tłumaczył Alistair. – Mógłbym ci polecić…
– Może innym razem – zaprotestował Gabriel.
Alistair zdjął okulary i zaczął polerować szkła o mankiet koszuli.
– Czy mógłbym wiedzieć, dlaczego akurat tak bardzo zależy ci na Fairlight Holdings?
Gabriel rzucił mu beznamiętne spojrzenie. Jego zainteresowanie było wyłącznie natury osobistej. Mógł sobie pozwolić na wymierzenie sprawiedliwości, bo osiągnął szczyt. Posiadał udziały w mediach społecznościowych aplikacji Trill, kilka świetnie działających przedsiębiorstw, restauracji i nieruchomości w Nowym Jorku. Lubił przejmować podupadające firmy i przekształcać je w dochodowe interesy. To jednak nie z tego powodu chciał przejąć Fairlight Holdings.

 

Cud niepamięci – Maya Blake

 

Położona w zapomnianym zakątku Morza Egejskiego grecka wyspa Efemia cieszyła się wielką popularnością wśród turystów.
Także ze względu na niepowtarzalne piękno maleńkiego, uroczego kościółka położonego na szczycie wzgórza – skrzętnie obfotografowanego z zewnątrz przez zwiedzających, w środku zaś gromadzącego pobożne babcie, żarliwie przesuwające paciorki różańca.
Było to ostatnie miejsce, w które spodziewała się trafić Imogen Callahan – miejsce, w którym miały się zakończyć jej gorączkowe poszukiwania. Owładnięta pięknem krajobrazu, przez moment wpatrywała się w lśniąco białą budowlę, z niebieskimi kopułami i trochę nierówno rozmieszczonymi oknami, nie mogąc wciąż zrozumieć faktów, które ustalił zatrudniony przez nią prywatny detektyw.
Czyżby jej mężowi całkowicie już odbiło? A może to jakaś kolejna skomplikowana gra – w których był przecież mistrzem – niezrozumiała dla innych, a jemu, jak zwykle, pozwalająca zgarnąć pełną pulę nagród?
Z wnętrza kaplicy dobiegało crescendo głosów odśpiewujących ostatnie zwrotki greckiej pieśni religijnej. Pokonując ostatnie stopnie schodów, Imogen usiłowała przezwyciężyć drżenie rąk.
Sięgnęła po chłodną, masywną, żelazną klamkę. Biorąc głęboki oddech, szarpnęła ciężkie drzwi, a skrzypliwy odgłos starych zawiasów przyprawił ją o dreszcze.
Niewielką grupkę wiernych oświetlały różnokolorowe ukośne smugi promieni słonecznych wpadających przez ozdobione witrażami okna, ale stojącą przed ołtarzem parę nowożeńców spowijał mrok.
Nie sposób było jednak nie zauważyć wysokiej, barczystej sylwetki pana młodego, który, odwracając w stronę Imogen ostro wyrzeźbioną twarz, spojrzał na nią wzrokiem przenikliwym i władczym.
Zaraz po przekroczeniu progu świątyni, ze wzrokiem skierowanym na księdza stojącego w kręgu światła dwa stopnie wyżej niż para młoda, z rękami dobrodusznie złożonymi przed sobą, Imogen oznajmiła mocnym, niezachwianym głosem:
– Nie wiem, co się tu wyprawia, ale ta farsa musi się natychmiast skończyć!
Widząc oszołomione twarze, z każdą chwilą przejawiające pod jej adresem coraz więcej dezaprobaty i wrogości, Immie przełknęła ślinę.
Również spojrzenie księdza stawało się coraz mniej życzliwe.
Wtedy uświadomiła sobie, jakie wrażenie musi robić jej strój. Ekstrawagancka fryzura, na którą nie bez oporów namówił ją stylista, nosiła wyraźne ślady nocnej zabawy. Mocny makijaż uwypuklał każdy szczegół jej rysów, dając pretekst do tego, by tym mocniej lustrować mieniącą się w słońcu, usianą cekinami i bardzo krótką szmaragdową sukienkę. Po świętej posadzce głośno stukały wysokie szpilki na czerwonej podeszwie.
Mając świadomość, że jej wygląd nie licuje z miejscem, w którym się znalazła, Imogen starała się tym nie przejmować. Wiadomość od prywatnego detektywa dotarła do niej w chwili, gdy bawiła się w klubie nocnym w Atenach, co na przestrzeni ostatnich dziesięciu miesięcy robiła niezwykle rzadko.
Kierując się instynktowną, wszechogarniającą potrzebą, by jak najszybciej dowiedzieć się prawdy, natychmiast ruszała w drogę, nie rozważając nawet tego, by wrócić do domu i się przebrać.
Czując na sobie zgorszone spojrzenia, miała niemal potrzebę, by głośno oznajmić, że zwykle nie ubiera się w taki sposób… Ale przecież nikomu nie była winna żadnych wyjaśnień.
Szła więc główną nawą, z wysoko podniesioną głową, odważnie odpierając wzrokiem zgorszone spojrzenia, aż kolejni recenzenci jej ubioru spuszczali oczy.
Immie zmierzała prosto w kierunku pary młodej, która teraz całkowicie odwróciła się w jej stronę.
Przewodniczący uroczystości kapłan zszedł ze stopni ołtarza i, omijając parę młodą, stanął z rozpostartymi ramionami, jakby próbując osłonić nowożeńców przed potencjalną krzywdą, którą mogłaby im wyrządzić Imogen.
I choć z ust księdza posypała się lawina słów, ona dalej zmierzała w stronę ołtarza.
– Niestety nie mówię po grecku, ale mam głęboką nadzieję, że ksiądz zna angielski – rzekła, nie zwalniając kroku. – Jak już powiedziałam, tę ceremonię należy natychmiast przerwać, zanim dojdzie do poważnego błędu.
– Co ma pani na myśli, mówiąc o błędzie? – spytał chłodnym tonem pan młody, a Immie aż się zatrzymała w pół kroku.
Ten sam głos – głęboki, zgrzytliwy, władczy i hipnotyzujący.
To na dźwięk tego głosu ustępowali dyrektorzy wielkich firm, a pracownicy wpadali w panikę. To ten głos wpędził jej ojca w spiralę bankructwa, ostatecznie doprowadzając do tego, że musiał złożyć ją, Imogen, w ofierze.
To ten głos wywoływał w niej nawroty płaczu i wściekłości, gdy jego właściciel z lubością ignorował wszelkie odwołania do rozsądku i beznamiętnie odrzucał prośby, by ponownie rozważył haniebną cenę, jakiej zażądał od jej rodziny.
W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy wielokrotnie zastanawiała się, gdy nie mogła usnąć, dlaczego tak bardzo dręczy ją myśl, że już nigdy więcej nie usłyszy tego głosu. Choć powinna czuć ulgę, że wreszcie będzie wolna.
Wiedziała jednak, że tylko ona sama może się od niego uwolnić. I chyba właśnie dlatego nigdy nie zrezygnowała z poszukiwań.
A teraz miała to, co chciała…
– Zadałem pani pytanie. Jeżeli przerywa pani mój ślub, to proszę mieć chociaż tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć dlaczego.
To było już szaleństwo wyższego rzędu – pycha wykraczająca poza to, czego nawet ona mogłaby się po nim spodziewać. A podczas ich krótkiego, ale intensywnego czasu razem pokazał jej już naprawdę wiele…
Zanim ostatecznie zniknął z powierzchni ziemi.
Immie zrobiła ostatni krok, a zmieniający się kąt wpadania promieni słonecznych sprawił, że nagle ujrzała jego twarz w całej okazałości.
W co on, do cholery, gra?
Zadane cicho po grecku pytanie przeniosło wzrok Imogen na kobietę, która trzymała się jego ramienia.
Gdy podeszła jeszcze o krok bliżej, by lepiej się jej przyjrzeć, mężczyzna stanął przed nią, blokując do niej dostęp własnym ciałem.
Przejawy opiekuńczości w stosunku do innej kobiety raniły Imogen bardziej, niż chciałaby przyznać. Ich własny związek – zrodzony w klinicznie zimnych ścianach sali konferencyjnej, a potwierdzony w jeszcze zimniejszych murach ateńskiego urzędu stanu cywilnego – opierał się na czymś zupełnie innym.
– Doskonale wiesz, dlaczego przeszkadzam. Odrywasz własnego sobowtóra? A może masz brata bliźniaka?
Ze zdziwieniem zauważyła, że w jego oczach pojawił się ślad niepewności. Jednak po chwili rzucił jej kolejne gniewne spojrzenie.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł.
– To po co ta cała szopka?
– Jedyna dziwna rzecz, jaka ma tu miejsce, to pani nieproszona obecność… Z kim mam wątpliwą przyjemność?
– To już przechodzi ludzkie pojęcie! – Imogen rozejrzała się po zaciekawionych twarzach uczestników ceremonii. – Jeżeli stroisz sobie ze mnie żarty, to wiedz, że to nie jest śmieszne.
– Zapewniam, że to pani sama robi z siebie pośmiewisko. Nie zamierza się nam pani nawet przedstawić? – spytał mężczyzna, tym razem znów znacznie ostrzejszym i bardziej władczym tonem, wywołując po tych słowach groźną ciszę.
Gdyby było to działanie celowe, Immie czułaby się dotknięta do żywego.
Ale, wraz z upływem czasu, wydawało się to coraz mniej możliwe.
– Nazywam się Imogen Callahan Diamandis. A ty, Zephyr Diamandis.
I na potwierdzenie swoich słów – by przeciąć wszelkie wątpliwości i przerwać toczące się gry – podniosła rękę, pokazując obscenicznie piękny diament pasujący do nazwiska osoby, która kiedyś wsunęła go jej na palec, choć w znacznie mniej urokliwych okolicznościach.
– I, gdybyś miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, jestem twoją żoną!

Zephyr Diamandis.
To ponad wszelką wątpliwość greckie – wręcz dobitnie i pompatycznie greckie – nazwisko.
Trudne do skojarzenia ze światem zwykłego Yiannisa, który dziesięć miesięcy wcześniej obudził się w nieznajomym łóżku.
Unieruchomiony fatalnym stanem zdrowia i szokiem, w jakim się znajdował, gorączkowo usiłował przypomnieć sobie cokolwiek. Ale każda próba kończyła się tylko pulsującym bólem w skroniach – zachęcającym do tego, by odpuścić. Zapomnieć na zawsze.
Zephyr Diamandis.
Dla niego brzmiało to równie obco jak Yiannis.
Yiannis Bez-nazwiska.
Zaakceptował to imię, choć w głębi serca nie był z niego zadowolony. Ale nie miał wówczas niczego, co mógłby uznać za swoje, poza podartymi łachami, w których go znaleziono. I poza tym, że mówił po grecku – musiał więc być Grekiem.
Od tamtego czasu kształt jego życia uległ istotnej poprawie. Mógł się już pochwalić garstką przyjaciół i życzliwych sąsiadów. Znalazł sobie zajęcie – pomagał Petrosowi w zarządzaniu pracą dziesięciu łodzi rybackich, których był właścicielem. Na tyle akceptował już swoje nowe życie, że w końcu uległ delikatnym, ale stanowczym namowom Petrosa, by poślubił jego córkę.
– Yiannis? – odezwała się kobieta, która trzymała go za rękę.
Odwrócił się do niej, trochę zaskoczony, że w ogóle o niej zapomniał w obliczu skąpo ubranej, odważnej, przebojowej i oszałamiająco pięknej nieznajomej, która… przekonującym tonem utrzymywała, że jest jego żoną.
Niedoszła panna młoda, Thea, położyła mu rękę na piersi.
Na jej twarzy malowały się emocje podobne do tych, których sam doświadczał – nieufność i zakłopotanie.
– On nie ma na imię Yiannis – zwróciła się do niej rozemocjonowanym głosem jego domniemana żona.
Patrząc, jak jej nozdrza płoną z zazdrości, niedoszły pan młody poczuł w sobie uderzenie głębokiej satysfakcji.
Przecież on też byłby skrajnie niezadowolony, gdyby się dowiedział, że jego żona chce wyjść za innego mężczyznę.
Ale miał na to tylko jej słowa.
– Jestem twoim mężem?
– Tak – odpowiedziała zdecydowanie Imogen.
W jego skroniach znów pojawił się ból.
– Udowodnij to – wycedził powoli.
– Co takiego?
– Udowodnij, że to nie jest jakiś żart. Ciągle mamy tu turystów szukających coraz bardziej niekonwencjonalnych sposobów, by się zabawić czyimś kosztem. Może przegrałaś jakiś zakład albo ktoś postawił ci takie wyzwanie…
– Nadal robisz sobie ze mnie żarty? – Pierś Immie unosiła się szybko w niedowierzaniu.
– Chyba nie spodziewasz się, że uwierzę ci na słowo? – odparł, widząc, jak Petros, mężczyzna, który powinien już być jego teściem, podnosi się z ławki.
– To nie jest żaden żart! – wykrzyknęła Immie, potrząsając głową.
Sięgnęła do mikroskopijnej kopertówki przewieszonej przez ramię na cieniutkim paseczku, co pozwoliło Yiannisowi… czy Zephyrowi wyobrazić sobie kształt jej radośnie sterczących piersi.
Zanim jednak zdołała wydobyć z torebki elegancki telefon, pojawił się obok nich Petros.
– Dobre wychowanie nie pozwala mojemu synowi powiedzieć wprost, że mamy już serdecznie dość naigrywania się z naszego prostego życia, tylko po to, żeby wrzucić sobie potem zdjęcie na Instagrama. Czego ty sobie właściwie życzysz, moja panno?
– Pańskiemu synowi? – poddała w wątpliwość te słowa Immie.
I ignorując resztę wypowiedzi, zwróciła się do męża:
– To nie jest twój ojciec.
W nim zaś podskoczyło serce, a nagłe pragnienie wiedzy sprawiło, że prawie poprosił, by natychmiast opowiedziała wszystko, co wie. W ostatniej chwili ugryzł się w język.
Petros odrzucił jej odpowiedź machnięciem ręki, wywołując w głowie Yiannisa dziwne niezadowolenie.
– We wszystkich ważnych aspektach życia jest moim synem. Czy to już koniec zabawy i możemy kontynuować ceremonię, czy też masz jakieś dowody do przedstawienia?
– Nie ma zasięgu – zawołała Immie, wpatrzona w telefon.
Jej domniemany mąż uśmiechnął się, by pokryć rosnące w nim rozczarowanie i wewnętrzną pustkę.
– Żeby wyświetlić zdjęcia w telefonie nie potrzeba zasięgu czy internetu, panno Diamandis. Czyżby nie miała pani w telefonie ani jednego naszego wspólnego zdjęcia? – spytał szyderczo.
– Jestem panią, a nie panną Diamandis – odparła z osobliwym wyrazem twarzy Imogen. – Ewentualnie panną Callahan, jeśli wolisz używać mojego panieńskiego nazwiska.
Wcale nie wyglądało na to, by mężczyzna tego właśnie pragnął. Z trudem powstrzymując się od omiatania wzrokiem jej zgrabnych nóg i tłumiąc w sobie silne pożądanie, powiedział:
– Jak powiedział już Petros, mamy ceremonię ślubną do dokończenia. Jeśli przyzna pani wreszcie, że to tylko kontynuacja nocnej zabawy, to wystarczą nam zwykłe przeprosiny.
– A jeśli nie przyznam? – spytała z ogniem w oczach, unosząc podbródek, Immie.
– Yiannis, proszę zrób z tym coś – zwróciła się do niego cicho po grecku Thea.
Spojrzał na jej łagodne oblicze. Córka Petrosa, i jego jedyne dziecko, była umiarkowanie piękna. W jej rysach utrzymywała się zawsze pewna doza melancholii, która po raz pierwszy pojawiła się trzy lata wcześniej, po stracie narzeczonego. Być może ze względu na jej delikatność, czy właśnie tę melancholię, Yiannis miał zawsze wrażenie, że Thea trzyma go na dystans.
Nigdy nawet jej nie pocałował, nie wspominając już o czymś więcej.
Po doświadczeniach, które go spotkały, nie zastanawiał się zbytnio nad tym, jaki typ kobiety odpowiadałby mu najbardziej. Ale jedno było pewne – Thei zdecydowanie brakowało tupetu i zadziorności, cech bez wątpienia charakteryzujących kobietę podającą się za jego żonę.
Yiannis skrzywił się w duchu, zdając sobie sprawę z tego, że niezależnie od tego, że lubił Theę Angelos, to nie była to miłość. Przyjaźnili się ze sobą, zachęcani do tego przez Petrosa, który widział w ich związku szansę na przedłużenie rodziny. Yiannis zaś czuł, że ma do spłaty dług wdzięczności za to, że Petros uratował mu życie.
Zwrócił się więc do Immie:
– Jeżeli nie zastosuje się pani do mojej grzecznej prośby, to będziemy musieli panią stąd wyprowadzić siłą.
Odwrócił się i skinął głową w kierunku księdza, który, odetchnąwszy z ulgą, wspiął się z powrotem na podwyższenie. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, zabrzmiał ponownie silny głos Immie:
– Twój luksusowy jacht, Ophelia I, nazwany tak na cześć twojej matki, stoi zakotwiczony w odległości mniej więcej mili od brzegu. Jeżeli mi nie wierzysz, to po prostu wyjdź na zewnątrz. Widać go z kościelnego wzgórza. Na jachcie pracuje trzydzieści pięć zatrudnianych przez ciebie osób, a kapitana znasz od kilkunastu lat. Dziesięć miesięcy temu, przebywając na pokładzie tego jachtu, wyleciałeś za burtę i uznano, że utonąłeś. Każda znajdująca się na jachcie osoba może potwierdzić twoją tożsamość. Ale możesz też oczywiście za chwilę popełnić akt bigamii. Twój wybór.
Yiannis zesztywniał. Nie z powodu informacji, że jest tak bogaty, że stać go na posiadanie luksusowego jachtu, ale z powodu ewidentnej zbieżności w czasie. I samego wątku utonięcia – bo Petros i jego ludzie rzeczywiście wyłowili go z morza na wpół żywego.
Ale było coś jeszcze… Opowieść o potędze, sile, dynamizmie, aspektach życia, które drzemały w nim gdzieś głęboko, choć nie były obecnie dostępne.
Opowieść o cechach charakteru, które teraz świadomie w sobie tłumił, by nie wyszło na to, że jest niewdzięczny za okazane mu serce. Bo czuł się naprawdę wdzięczny, choć w jakiś sposób… pomniejszony.
Gdy zaczął się wahać, poprzez zgromadzonych w kościele ludzi przebiegł szmer podniecenia. Kilka osób podeszło do okna, usiłując na własne oczy przekonać się o istnieniu jachtu.
– Yiannis? – z namysłem zwrócił się do niego Petros, jakby przeczuwając zbliżającą się katastrofę.
Potem zaś, ze zwężonymi źrenicami, spytał intruza:
– Twierdzisz, że znasz tego mężczyznę. Powiedz nam, co miał na sobie, gdy go widziałaś po raz ostatni?
– Koszulę z długimi rękawami w kolorze morskim i jasnobrązowe bojówki. Miał też cienką skórzaną bransoletę z tytanowym zapięciem, choć mógł ją zgubić.
Petros westchnął w geście kapitulacji, jakby uszło z niego powietrze. Bo opis się zgadzał, chociaż w momencie akcji ratunkowej wymienione ubrania nie były już w najlepszym stanie. Skórzana bransoleta praktycznie rozpadła się na kawałki już po kilku tygodniach od wyschnięcia, a ponieważ Yiannis nie był w stanie odczytać z niej, kim był, wyrzucił ją na śmietnik.
Żal wypełniał mu serce, gdy patrzył na Petrosa.
– Przykro mi, przyjacielu. Ale wiesz, że muszę to sprawdzić.
Rysy starszego mężczyzny ściągnęły się bezradnie, bo wiedział, że nie może zaprzeczyć.
Większość zaproszonych na ślub gości stała już przy oknie.
– Jeśli to jednak jakiś żart, panno Callahan, to proszę się mieć na baczności.

Imogen nie spuszczała wzroku z horyzontu, nie patrząc na swojego męża. Znajdowali się na pokładzie dużej łodzi motorowej kursującej pomiędzy brzegiem a zakotwiczonym na morzu jachtem, którego sylwetka była coraz lepiej widoczna. Zephyr nie chciał usiąść. Stał nerwowo przy jednej z burt, co chwilę przenosząc wzrok z jachtu na żonę i z powrotem na jacht.
Z chwilą, gdy zdecydował się, żeby zweryfikować twierdzenia nieznanej mu kobiety, nic nie było już w stanie go od tego odwieść.
Porzucenie rozpoczętego prawie rok wcześniej życia oznaczało cierpienie dla tych, których opuszczał. Szczególnie dla Petrosa. Immie nie musiała rozumieć greckiego, żeby wiedzieć, że starzec błagał Zepha o ponowne rozważenie swojej decyzji. Nie potrzebowała też eksperta od mowy ciała, by trafnie rozszyfrować zjadliwe spojrzenia, które Petros rzucał w jej stronę.
Na twarzy wybranki, którą miał poślubić, widać było powagę i zmartwienie, szczególnie gdy zwracała się do ojca czy starej kobiety, która prawdopodobnie była jej babcią. Jednak w spojrzeniach, które kierowała w stronę Zepha, trudno było doszukać się potępienia czy wyraźnych oznak złamanego serca.

Musimy sobie coś wyjaśnić - Louise Fuller
Dove Cavendish dowiaduje się, że nowym klientem jej kancelarii prawniczej będzie Gabriel Silva. Sześć lat temu mieli się pobrać, ale jej ojciec zapłacił mu za to, żeby ją zostawił. Dove nie rozumie, dlaczego Gabriel wrócił, dlaczego chce, by to ona go reprezentowała, i dlaczego to on ma żal za wydarzenia sprzed lat. W jeszcze większą konsternację wprawia ją to, że mają pracować nad sprawą we dwoje na jego jachcie, na Morzu Śródziemnym…
Cud niepamięci - Maya Blake
Imogen odnajduje na małej greckiej wyspie swojego zaginionego męża Zephyra Diamandisa. Odkrywa, że Zephyr miał wypadek i stracił pamięć. Nie poznaje jej, ale wraca z nią do Aten. Jest szczęśliwy, że nie uwierzyła w jego śmierć i go odnalazła. Imogen nie wie, jak mu powiedzieć, że nigdy się nie kochali, a ich małżeństwo było tylko biznesową umową na trzy lata. Taki był warunek Zephyra. Teraz jednak Imogen widzi w jego oczach pożądanie…

Nie tylko rywale, Na całość

Susannah Erwin, Amy Andrews

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1300

ISBN: 9788383428437

Premiera: 27-06-2024

Fragment książki

Nie tylko rywale – Susannah Erwin

Ian Blackburn nie znosił trzech rzeczy.
Po pierwsze, dużych zgromadzeń. Wolał kameralne spotkania, w trakcie których można było łatwo wymieniać opinie – i równie łatwo unikać ich wymiany, jeśli okazywało się to wskazane. Noszenie jednego z najbardziej rozpoznawalnych w całym kraju nazwisk miało swoje ujemne strony.
Po drugie, dni świątecznych. Uważał je za pretekst do sprzedawania wyrobów konsumpcyjnych i zmuszania ludzi do zabawy bez względu na to, czy mają na nią ochotę. Godził się z istnieniem wydawców okolicznościowych kart pocztowych i producentów filmów reklamujących atrakcyjne tereny wakacyjne.
Wiedział, że agencje turystyczne muszą przynosić dochód, wykorzystując popyt na zbiorowe formy rekreacji i romantyczne okoliczności przyrody. Jego rodzinna firma, Blackburn Amusements, lepiej znana jako BBA, generowała największe zyski w okolicach świąt państwowych zapewniających potencjalnym klientom dodatkowe dni wolne od pracy i możliwość uczestniczenia w egzotycznych wycieczkach oraz innych formach rozrywki.
On jednak już na wczesnym etapie życia stał się odporny na wszystkie formy emocjonalnej manipulacji.
Po trzecie, unikał Jezior Cudów, parku tematycznego będącego własnością Lochlainn Company, jednego z najważniejszych rywali BBA.
Tego wieczoru przechodził prawdziwe męki, stojąc w hałaśliwym tłumie wystrojonych gości, którzy przybyli do hotelu Shelter Cove, aby uroczyście obchodzić Halloween, wigilię Wszystkich Świętych. Jego samopoczucia nie poprawiał fakt, że wspomniany hotel stał w pobliżu frontowej bramy Jezior Cudów.
Gotów był jednak zapomnieć o swojej niechęci do tłumów i do podawanych na tego rodzaju imprezach potraw. Liczył na to, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, osiągnie cel, do którego dążył uparcie od kilku lat.
Na drodze do tego celu stała tylko jedna przeszkoda.
Anna Stratford. Niedawno mianowana dyrektorka Lochlainn Company, od której podpisu – lub jego braku – zależała jego przyszłość.
A nie wiedział nawet, jak ona wygląda.
Zaczął uważnie obserwować uczestników przyjęcia wypełniających usytuowaną na dachu restaurację i przylegający do niej taras.
Była to interesująca mieszanina. Większość z obecnych zapłaciła – i to bardzo dużo – za przywilej spędzenia tego dnia właśnie w tym miejscu.
Na otwartej przestrzeni ustawiono liczne bary serwujące zakąski i zimne napoje, ale największą atrakcją wieczoru były rzęsiście oświetlone Jeziora Cudów.
Goście niemal natychmiast po wejściu zaczęli zajmować miejsca, z których można było najwygodniej obserwować zapowiedziany pokaz ogni sztucznych, toteż na niektórych obszarach tarasu panował niezwykły tłok i dochodziło nawet do przepychanek.
Ian nie musiał na szczęście brać w nich udziału. Przebywał w wydzielonej strefie odgrodzonej jedwabnymi sznurami i przeznaczonej dla najważniejszych gości, czyli VIP-ów. Wejścia do niej strzegł jeden z menedżerów Jezior Cudów, któremu towarzyszyli dwaj atletycznie zbudowani strażnicy. Także i tu stały obficie zastawione stoły, ale większość obecnych powstrzymywała się od jedzenia (choć nie od konsumpcji alkoholu), tworząc niewielkie grupy, w których rozmawiano ściszonymi głosami o ważnych problemach firm.
Niektórzy z nich zerkali w kierunku Iana, ale pospiesznie odwracali wzrok, gdy spojrzał w ich stronę.
Z pewnością chcieliby wiedzieć, dlaczego w imprezie organizowanej przez Jeziora Cudów uczestniczy szef korporacji Blackburn Amusements, największego rywala tego parku tematycznego.
– Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, z jakim trudem je zdobyłem – pochwalił się Tai Nguyen, wiceprezes BBA odpowiedzialny za strategię i czynności operacyjne. Trzymał w rękach dwie szklanki jaskrawozielonego płynu, w którym pływały plastikowe podświetlone kostki lodu o kształcie węża morskiego będącego maskotką Jezior Cudów.
Usiłował wręczyć Ianowi jedną z nich, ale ten odmówił jej przyjęcia.
– Istoty ludzkie nie powinny konsumować napojów, które świecą w ciemności, nawet jeśli nie pływają w nich podrabiane kostki lodu – stwierdził Ian, a Tai potrząsnął głową.
– Ten drink symbolizuje najważniejsze walory Jezior Cudów. Jest bajecznie kolorowy, odjazdowy, fantastyczny. – Wypił łyk z jednej szklanki i skrzywił się z obrzydzeniem. – Przynajmniej na pozór. W gruncie rzeczy jest wodnisty i pozbawiony charakteru.
– To samo można powiedzieć o całym obiekcie – mruknął Ian, rozglądając się wokół siebie i zatrzymując wzrok na Zaczarowanej Latarni Morskiej rzęsiście oświetlonej z okazji Halloween.
Była ona przez lata symbolem Lochlainn Company, ale miała wkrótce zmienić właściciela wraz z całym parkiem tematycznym.
– Nie mogę uwierzyć w to, że Lochlainn Company aż tak zaniedbała Jeziora Cudów w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przecież ten obiekt był jeszcze niedawno bardziej popularny niż Disneyland.
– Tylko przez krótki czas – poprawił go Ian. – Pierwsze parki rozrywki, takie jak Coney Island, były w gruncie rzeczy wesołymi miasteczkami, które oferowały niezbyt bezpieczne atrakcje i przyciągały podejrzaną klientelę. Jeziora Cudów były pierwszym tego rodzaju obiektem dysponującym rozległymi obszarami tematycznymi. Technologia zastosowana w niektórych pojazdach była tak rewolucyjna, że do tej pory nie została unowocześniona.
Mógł udowodnić to twierdzenie, bo na wielu patentach dotyczących tej maszynerii widniało nazwisko jego pradziadka. Cooper Blackburn i Archibald Lochlainn założyli jako równorzędni partnerzy nowatorski park tematyczny, Jeziora Cudów, ale ich współpraca doprowadziła do konfliktu. Cooper postanowił wtedy działać samodzielnie i zarejestrował firmę Blackburn Amusements, czyli BBA.
– Szczerze mówiąc, wolę Jeziora Cudów od Disneylandu. Ten obiekt jest mniejszy i nie tak dobrze utrzymywany. Ale świetnie się czuję, pływając tym powolnym promem pomiędzy różnymi skrawkami lądu. To mi pomaga się zrelaksować.
– To nie są skrawki lądu, tylko porty – poprawił go Ian. – Każdy obszar tematyczny obejmuje inny port na innym jeziorze. Bagno Piratów, Fiord Valhalla, Zatokę Bohaterów i tak dalej. Jedynym wyjątkiem jest Zaczarowana Latarnia Morska zbudowana na centralnej wyspie, przy której zbiegają się wszystkie jeziora.
Była to kolejna wspaniała koncepcja jego pradziadka, który dorastał na wyspie MacKinac w Michigan i zainspirował się układem Wielkich Jezior. Gdyby ktoś zapytał o to przedstawiciela rodziny Lochlainnów, których nazwisko w języku galijskim oznaczało „krainę jezior”, usłyszałby, że właśnie ono było inspiracją nazwy parku, ale Ian dobrze wiedział, jak wygląda prawda.
– Nie mogę się doczekać dnia, w którym zdobędziemy te porty – oznajmił Tai, unosząc w górę drugi kieliszek. – To znaczy chwili, w której cały park przejdzie w nasze ręce.
– Już niedługo – obiecał Ian, odrywając wzrok od Latarni Morskiej. Wiedział, że po podpisaniu umowy będzie miał dość czasu na zwiedzenie wszystkich Jezior Cudów. Jego plany mogła zakłócić tylko jedna osoba, a on przyjechał na to przyjęcie głównie po to, by z nią porozmawiać. – Czy kiedy odwiedziłeś bar, żeby przynieść następne drinki, spytałeś o Annę Stratford?
– Panuje w nim taki tłok, że ledwo uszedłem z życiem – odparł Tai, potrząsając głową. – Ale spotkałem wcześniej kilku ważnych urzędników Lochlainn Company, którzy również jej szukali. Ona musi pracować w oddziale nowojorskim. Nie zna jej żaden z pracowników parku ani centrali funkcjonującej w Los Angeles.
– To interesujące – mruknął Ian, czując nagły skurcz żołądka.
– Tak uważasz? – spytał Tai, wzruszając ramionami. – Ona jest pewnie urzędniczką wydziału rozwoju albo prawniczką, która chętnie wybrała się do Kalifornii, żeby nadzorować transakcję sprzedaży parku. Najważniejsi szefowie Lochlainn Company wydają się mało zainteresowani tą transakcją. Dali tego kolejny dowód, przysyłając tutaj kogoś takiego jak Anna.
– Być może – mruknął bez przekonania Ian.
Prowadząc negocjacje z Lochlainnami, przeżył wiele niespodzianek. Jego rodzina miała za sobą niemiłe doświadczenia sięgające czasów Coopera i Archibalda.
Zbliżał się pokaz ogni sztucznych, więc nawet na tarasie przeznaczonym dla VIP-ów panował coraz większy tłok. Ian przyglądał się twarzom stojących w pobliżu osób. Nie miał pojęcia, która z nich może być Anną Statford.
Jego uwagę przyciągnęła pewna intrygująca kobieta, która stała samotnie przy metalowej barierze tarasu, wpatrując się w Zaczarowaną Latarnię Morską.
W odróżnieniu od innych członków kierownictwa obu firm, którzy zrezygnowali ze świątecznych kostiumów na rzecz szarych i czarnych urzędniczych uniformów, miała na sobie jaskraworóżową suknię, do której przypięte były lśniące skrzydełka. W jej jasne włosy opadające na ramiona wpleciona była korona ze szkarłatnych kwiatów. Różowe policzki powleczone fosforyzującym kremem lśniły w świetle wiszących nad tarasem wielkich lamp.
Sprawiała wrażenie osoby, która znalazła się w tym miejscu w wyniku nieporozumienia. Ale wyglądała zachwycająco. Doskonale uszyta suknia podkreślała jej idealną figurę. Ian nie mógł oderwać oczu od jej zgrabnych nóg, świetnej sylwetki i czarującego uśmiechu.
Lubił kobiety, ale nie miał określonego ideału damskiej urody. Musiał jednak przyznać, że ta nieznana mu osoba spełnia wszystkie wymogi dotyczące kobiecego piękna.
– Czyżbyś już wypatrzył obiekt swoich poszukiwań? – spytał Tai, budząc go z letargu.
Ian wzdrygnął się nerwowo, a potem zdał sobie sprawę, że przyjaciel ma na myśli Annę Stratford, a nie bieżący obiekt jego zainteresowania.
Obiecał sobie w duchu, że przestanie się gapić na nieznaną mu księżniczkę z bajki.
Wpatrywanie się w nią było nie tylko nieuprzejme, ale w dodatku mogło mu utrudnić realizację bardzo delikatnego zadania.
– Jeszcze nie.
– Czy jesteś tego pewny? – spytał z uśmiechem Tai, dopijając drugiego drinka.
Ian skrzywił się z irytacją. Zawodowa współpraca z najbliższym przyjacielem miała swoje dobre i złe strony. Tai był genialnym biznesmenem, ale znał Iana tak długo, że potrafił czytać w jego myślach.
– Zapewniam cię, że biorę udział w tej nudnej imprezie tylko z jednego powodu.
– Wierzę ci na słowo. – Tai zgarnął na papierową serwetkę kolorowe plastikowe podobizny węża morskiego i schował je do kieszeni. – Linh będzie nimi zachwycona. Może powinniśmy zorganizować w naszych parkach tematycznych serię spotkań promujących tego rodzaju gadżety.
– Zrobimy to, kiedy targetem naszych kampanii reklamowych będą trzylatki reprezentujące grupę wiekową twojej córki – oznajmił Ian, zerkając w kierunku dostrzeżonej przez siebie wcześniej atrakcyjnej kobiety, która rozmawiała teraz przez komórkę.
Musiała usłyszeć coś zabawnego, bo wybuchnęła głośnym dźwięcznym śmiechem.
Nie mógł oderwać od niej wzroku, bowiem rzadko spotykał ludzi, którzy tak otwarcie ujawniali emocje w miejscach publicznych.
– Mam zamiar się trochę pokręcić wśród gości – oznajmił Tai, mrugając do niego porozumiewawczo. – Czy chcesz się ze mną spotkać jeszcze dziś?
– Wystarczy jutro rano. Nie musimy zmieniać żadnych szczegółów naszej strategii. Do zobaczenia w sali konferencyjnej.
Tai uśmiechnął się i spojrzał znacząco na kobietę w czerwonej sukni.
– Życzę miłego wieczoru – mruknął, odwracając się w kierunku drzwi.
Mój wieczór byłby bardziej udany, gdybym zdołał zlokalizować Annę Stratford, pomyślał Ian, zgarniając wysoki kieliszek z tacy przechodzącego kelnera.
Zanim zdążył wypić pierwszy łyk, zauważył, że szampan jest zabarwiony na niebiesko, więc skrzywił się z obrzydzeniem i odstawił drinka z powrotem na tacę.
Wyznaczone na następny dzień podpisanie kontraktu miało być zwykłą formalnością, ale pojawienie się tajemniczej negocjatorki wprowadzonej w ostatniej chwili przez drugą stronę wzbudziło jego nieufność. Dobrze pamiętał pierwsze pertraktacje, które prowadził jako młody absolwent ekonomii z korporacją Lochlainn Company.
Obie firmy rywalizowały z sobą zajadle od chwili, w której Archibald i Cooper zerwali nagle współpracę w niezbyt przychylnej atmosferze.
Ian, jako naiwny i pełen dobrej woli biznesmen, był przekonany, że ta rywalizacja nie utrudni zawarcia bardzo korzystnej umowy zapewniającej obu firmom dostęp do nowej technologii przewożenia turystów odwiedzających parki tematyczne.
Kiedy wkroczył do sali konferencyjnej, aby podpisać umowę, odkrył, że Keith Lochlainn wprowadził do niej w ostatniej chwili istotną poprawkę ograniczającą zastosowanie nowej technologii do Jezior Cudów.
Ian został upokorzony, a co gorsza, stracił zaufanie dyrektorów BBA, którzy gotowi byli uczynić go prezesem zarządu, ale kilka lat później mianowali na to stanowisko jego ojczyma, Harlana Bridgesa.
Stosunki między rodzinami Blackburnów i Lochlainnów stały się od tej pory jeszcze mniej przyjazne. Zwłaszcza że Lochlainn Company nie wykorzystała nowej technologii. Ian mógłby po nią sięgnąć dopiero wtedy, gdyby kupił Jeziora Cudów. Tyle że po dziesięciu latach nie była ona już tak rewolucyjna.
Do diabła z Lochlainnami, pomyślał. Być może ta Anna Stratford to ich ostatnia nadzieja na wygraną, ale ja jestem teraz starszy i o wiele mniej naiwny. Kiedy zaś podpiszemy jutro kluczowe dokumenty, oni nie będą już mieli nic do szukania w branży parków tematycznych, a ja usunę wreszcie Harlana z zarządu BBA.
Zerknął na zegarek. Przyjęcie dobiegało końca. Postanowił podjąć ostatnią próbę zidentyfikowania tajemniczej reprezentantki Lochlainn Company, a potem wyruszyć do domu.
Omijając wzrokiem kąt sali, w którym ubrana na różowo dama kołysała się w rytm muzyki, zerknął w kierunku wejścia i ujrzał grupę nowo przybyłych gości.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, dostrzegając wśród nich Catalinę Lochlainn.
Zawsze bardzo ją lubił, niezależnie od konfliktów, jakimi usłane były jego stosunki z resztą tej rodziny. To ona powiedziała mu o nowej negocjatorce, która miała następnego dnia reprezentować Lochlainnów. Liczył więc na to, że będzie w stanie przedstawić mu tajemniczą Annę Stratford.
– Ian! – zawołała na jego widok, uśmiechając się przyjaźnie. – Zawsze myślałam, że nie przepadasz za tego rodzaju imprezami.
– Postanowiłem wykazać się gorliwością przed jutrzejszym finałem pertraktacji.
– Cieszę się, że zmierzają ku końcowi. W jakim kierunku popycha cię gorliwość? Nie jestem formalnie zatrudniona w Lochlainn Company i nie mam nic wspólnego z tą transakcją, ale lubię uczciwą grę. Co cię tutaj sprowadziło?
– Chcę poznać Annę Stratford. Czy tu jest?
Catalina rozejrzała się po sali.
– Czy widzisz tę blondynkę, która stoi samotnie pod przeciwległą ścianą?
Ian spojrzał we wskazanym kierunku i zmarszczył brwi.
– Nie masz chyba na myśli tej Entuzjastki Jezior Cudów, która wdarła się jakimś sposobem do sali przeznaczonej dla VIP-ów?
– Dlaczego zakładasz, że ona należy do Klubu Entuzjastów?
– Jest dziwnie ubrana. Z nikim nie rozmawia, a to znaczy, że nie jest tu służbowo. Od chwili, w której weszła na przyjęcie, nie odrywa wzroku od Zaczarowanej Latarni Morskiej. Wniosek: musi być Entuzjastką.
– Wygląda na to, że rozpoznałeś Annę bez mojej pomocy – oznajmiła z uśmiechem Catalina.
– Czyżbyś chciała mi powiedzieć, że ta wystrojona lala jest nowym nabytkiem Lochlainn Company?
– Owszem, należy od niedawna do naszego zespołu negocjacyjnego. – Spojrzała na Iana i nagle przestała się uśmiechać. – Biorę pełną odpowiedzialność za to, co powiedziałam ci przez telefon, ale wspominając o Annie, przekroczyłam swoje kompetencje. Proszę cię, żebyś nie wykorzystał tego przeciwko mnie. Nikt z nas nie chce się znaleźć na czarnej liście Keitha.
Ian popatrzył na nią badawczo i dostrzegł w jej oczach jakąś tajemnicę. Coś, czego nie chciała albo nie mogła ujawnić.
– Życzę ci powodzenia w czasie jutrzejszych rozmów – powiedziała i pospiesznie odeszła, szeleszcząc trenem długiej sukni.
Ian spojrzał na Annę.
Kiedy się pochyliła, by zgarnąć kieliszek niebieskiego szampana z tacy kelnera, jej uśmiech był tak jasny, że oświetlił cały zakątek sali.
Zmarszczył brwi. Znał wielu ważnych dyrektorów Lochlainn Company i wiedział, że żaden z nich nigdy nie zaszczyciłby nawet spojrzeniem, a tym bardziej uśmiechem, żadnego członka obsługi.
Anna Stratford najwyraźniej się od nich różni. A to czyniło ją w jego oczach osobą jeszcze bardziej interesującą…

 

Na całość – Amy Andrews

 

Przyglądała się, jak Tuck, gwiazda amerykańskiego futbolu, kieruje się do ich stolika. Wysoki blondyn poruszający się ze swobodą i wdziękiem zdawał się wypełniać przestrzeń otwartego namiotu ozdobionego ciemnoniebieskimi, spływającymi na ziemię wstęgami.
Przesuwał się nieśpiesznie, przyjmując hołdy. Mężczyźni poklepywali go po plecach, podawali mu ręce. Kobiety trzepotały rzęsami, dotykały go z zachwytem. Pławił się w tym podziwie, kołysząc się na boki i uśmiechając z obłudną skromnością. Aż dziwne, że udawało mu się zachować równowagę.
Wczoraj, gdy grał w kosza z Masonem, byłym mężem Reese, zrobił na niej zupełnie inne wrażenie.
Reese już wyszła z dzisiejszej imprezy, która pierwotnie miała być przyjęciem weselnym wieńczącym jej ślub z Dylanem, ale zobowiązała przyjaciółki ze „Wspaniałej Czwórki”, żeby miały na wszystko oko i nie dopuściły do ekscesów czy bójki.
Reese z premedytacją wyznaczyła Cassie miejsce obok Tucka, drużby porzuconego pana młodego, z dala od Giny, po której można było spodziewać się absolutnie wszystkiego.
Tuck był kumplem Dylana, zaś Gina, która trzymała stronę Reese, lubiła zdrowo dopiec. Zapowiadał się męczący wieczór.
– Niezła z niego sztuka – z lubością wymamrotała Gina, bacznie obserwując nadchodzącego Tucka.
Może i niezła sztuka, lecz na Cassie to nie działało. Nigdy nie ulegała buzującym hormonom. Taką już miała naturę.
Owszem, Tuck rzeczywiście mógł się podobać. Wysoki, barczysty, szczupły w biodrach. Grafitowy garnitur ukrywał jego sylwetkę, lecz wczoraj widziała go na boisku, gdy był tylko w szortach. Wspaniale zbudowany i umięśniony.
W świecie zwierząt mięśnie są synonimem siły.
W sensie biologicznym to dla niego kolejny plus.
Do tego symetryczne rysy twarzy. Kwadratowa szczęka, mocno zarysowane kości policzkowe, proporcjonalny nos, broda, czoło. Nawet oczy równo rozstawione. Ładne usta. Symetryczna budowa twarzy to jedna z podstawowych cech przyciągających zainteresowanie płci przeciwnej, ogromny walor.
Jednak na nią to nie działa.
– Idę do łazienki – powiedziała do Giny. – Wrzuć na luz, póki nie wrócę, nie prowokuj go. Reese nam zaufała.
– Postaram się zachować jak najlepiej – zapewniła Gina.
Gdyby Cassie miała bardziej wyczulone ucho, dosłyszałaby przekąs w głosie Giny, ale tylko z zadowoleniem skinęła głową.
– Poczekaj… Musisz poprawić usta. – Gina sięgnęła do kopertówki, wyjęła amarantową pomadkę, którą wcześniej pociągnęła wargi przyjaciółki.
– Po co?
– Po to. – Westchnęła. – To konieczne, jeśli się malujesz. – Podała jej szminkę. Cassie patrzyła na nią jak na przedmiot, którego w życiu nie widziała. – Piękno ma swoją cenę.
Cassie uśmiechnęła się mimowolnie. No tak, o urodę trzeba dbać. Pod okiem Giny wiele się nauczyła. Gina zakładała szpilki na niebotycznych obcasach i bez mrugnięcia okiem bawiła się w nich przez całą noc. Przez te dziesięć lat wiele rzeczy wypadło Cassie z pamięci, lecz nie zapomni, ile zawdzięcza Ginie, która przed laty wzięła ją pod swe skrzydła.
Była wtedy ciemna jak tabaka w rogu, ale Gina wykazała się anielską cierpliwością. To była naprawdę świetna dziewczyna. Miała w sobie coś, co przyciągało do niej ludzi. I choć ich drogi się rozeszły, nadal pozostawały w kontakcie, choć po tamtym wieczorze dziesięć lat temu, kiedy Gina wyznała przy Marnie, że przespała się z jej bratem, stosunki między przyjaciółkami się zmieniły.
Minęły lata, a Gina nadal troszczyła się o jej wygląd. Wystarczył jej rzut oka na długą suknię, w której Cassie zamierzała wystąpić na weselu, by natychmiast zadziałać. Nim Cassie zdążyła się zorientować, była ubrana w jasnofioletową sukienkę bez rękawów, z kopertowym dekoltem, drapowaniem podkreślającym talię i rozkloszowanym dołem sięgającym tuż za kolana.
Proste brązowe włosy, które zwykle ściągała kolorową gumką, teraz lokami spływały na ramiona. Na nogach sandałki na niewysokim obcasiku. Oczy delikatnie muśnięte cieniem, pociągnięte tuszem rzęsy, wprawnie nałożona pomadka.
– Popraw usta – powtórzyła Gina.
Musiała uznać jej wyższość w tej materii. Skinęła głową, wzięła pomadkę i odeszła.

Tuck podszedł do stolika. Rwało go w kolanach, lecz na widok zmysłowej kruczowłosej bogini zapomniał o bólu. Była w czerwonej, obcisłej sukni i przyglądała mu się z szerokim uśmiechem. Znał się na kobietach i ten widok przypadł mu do gustu.
Posłał jej jeden ze swych zabójczych uśmiechów.
– Widzę, że to będzie mój szczęśliwy wieczór – zagaił, celowo mówiąc ze śpiewnym teksańskim akcentem. Od lat nie mieszkał w Teksasie i na co dzień mówił inaczej, ale w razie potrzeby powracał do takiego sposobu mówienia.
Zgodnie z tym, co czytał w kolorowych magazynach, kobiety to uwielbiały.
Gina leciutko uniosła brwi.
– Czyżby? Coś takiego – wyszeptała.
– Angielka. – Uśmiechnął się. – Jesteś Gina, tak?
– A ty jesteś piłkarzem.
Tuck popatrzył na karteczki przy nakryciach. Z żalem stwierdził, że wyznaczono mu miejsce na wprost seksownej Angielki. Popatrzył na Ginę.
– A gdybyśmy zamienili miejsce osobie, która ma siedzieć obok ciebie?
– Hm. – Gina udała zadumę. – Myślę, że Reese chciała nas rozdzielić.
– Dlaczego?
– Chyba bała się, że skoczymy sobie do oczu.
– Niby z jakiego powodu?
– Bo… zerwała z narzeczonym. To chyba twój przyjaciel?
– Ach, rozumiem. Ale skoro to już się stało, to nie ma o czym mówić. – Usiadł. Kolano znów zabolało jak diabli. – Zresztą siedząc naprzeciw siebie, też możemy flirtować.
Gina roześmiała się. Ten jasnowłosy piłkarz ma niebywale rozbuchane ego.
– Jesteś w tym dobry, co?
– Skarbie, jestem najlepszy.
Spostrzegła Cassie, przeniosła wzrok na Tucka. Miło będzie trochę utrzeć mu nosa.
– Tak jest za każdym razem?
– Za każdym.
– Nikt ci się nie oprze?
– Kobiety za mną szaleją. Jeśli są kobietami i… – Wzruszył ramionami, posłał jej uwodzicielski uśmiech. – Cóż mogę powiedzieć? Po prostu mam taki dar.
Gina odwzajemniła uśmiech. Jest wyjątkowo przystojny, a niezachwiana pewność siebie tylko dodaje mu uroku. Szkoda, że nie ma ochoty na flirt, bo czuje przez skórę, że noc z Tuckiem wyleczyłaby ją z traumy, z której od lat nie może się otrząsnąć. Naprawdę nieźle wtedy namieszała.
Rozległy się dźwięki muzyki i Tuck od razu przeszedł do działania.
– Grają naszą piosenkę – zażartował. – Machniemy ręką na konwenanse i zatańczymy?
Przez mgnienie rozważała propozycję. Cassie była już blisko.
– To byłoby za łatwe. Co powiesz na trudniejsze zadanie?
– Jestem za.
– Założę się, że jej nie wyciągniesz na parkiet. – Ruchem głowy wskazała na Cassie.
Tuck odwrócił się. Dziewczyna w wieku Giny, w fioletowej sukience. Szła do ich stolika. Długie brązowe loki opadały na ładne nagie ramiona. Zgrabny nosek, ładne oczy i usta. Zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie, a lekko zmarszczone czoło świadczyło, że myślami jest gdzie indziej. To nie był angielski kociak ani fanka uganiająca się za piłkarzami.
– Bułka z masłem.
– No to nieźle się zapowiada.
– A co w zamian? Co dostanę, jeśli wygram?
Gina uśmiechnęła się do niego.
– Miłe towarzystwo Cassie, to chyba jasne.
– Tak, to jasne. – Tuck skłonił głowę.

Miała obawy, zostawiając Ginę sam na sam z Tuckiem, ale gdy tylko odeszła od stolika, całkiem o nich zapomniała. Myślami krążyła przy fascynującym artykule, który przeczytała wieczorem. Przeżyła lekkie zdumienie, widząc Tucka i Ginę w dobrej komitywie. Pośpiesznie odepchnęła od siebie naukowe rozważania.
– Wszystko w porządku?
Tuck podniósł się i szeroko uśmiechnął do Cassie.
– Cześć. Jestem Tuck, kuzyn Reese. – Wyciągnął do niej rękę. – Ogromnie mi miło.
Cassie zamrugała. Górował nad nią, ale uderzyło ją coś innego. Zapach. Fascynujący. Poruszyła nozdrzami, by lepiej poczuć. To nie woda kolońska, bo sztuczne zapachy na nią nie działały. No może delikatna woń mydła czy dezodorantu.
To było coś innego. Bardziej pierwotnego. Mocnego. Wręcz zniewalającego. Korciło ją, by przytknąć nos do jego koszuli i zanurzyć się w tym zapachu. Ledwie się powstrzymała, żeby tego nie zrobić. Zacisnęła palce na oparciu krzesła.
Czyżby feromony?
Uczeni od dawna wiedzą o ich istnieniu, a firmy perfumeryjne od lat próbują je wykorzystywać. Ten człowiek po prostu je rozsiewa.
I te oczy. Intensywnie niebieskie. Dokładnie ten sam odcień błękitu, jaki widziała w teleskopie, obserwując wybuch gwiazdy. Oczy nie z tego świata. Kosmiczne. Urzekające.
Popatrzył na nią. Wpatrywała się w niego z napięciem, z lekko rozchylonymi ustami, oddychając szybko. Z uśmiechem spojrzał na Ginę.
Bułka z masłem.
– Hej!
Powróciła z kosmosu na ziemię, nadal świadoma zapachu, jaki roztaczał.
– Och, przepraszam… – Potrząsnęła głową. Co on powiedział? Przedstawił się jej. – Jestem Cassie – powiedziała. – Cassiopeia.
– Dziewczyna oddana nauce – zauważył z miłym uśmiechem.
Owionęła ją kolejna fala jego zapachu. Minęła chwila, nim się pozbierała. Owszem, jest naukowcem. A on zawodowym sportowcem. Inteligencją bije go o dobre sto punktów, a może więcej. Nie głupieje przy facetach. W ogóle nigdy nie głupieje! To dlaczego teraz zachowuje się jak idiotka? Gwałtownie cofnęła rękę.
– A ty jesteś mięśniakiem – powiedziała, wbijając to sobie jeszcze raz do głowy.
Tuck nie zamierzał się obrażać. Spojrzał na Ginę z udawaną urazą.
– Dlaczego mam wrażenie, że Cassie nie przepada za mięśniakami?
– Nie bierz tego do siebie. Cassie w ogóle nie przepada za mężczyznami. – Widząc minę Tucka, uściśliła szybko: – Za kobietami też nie.
Tuck uśmiechnął się. Nieźle się zapowiada. Mama powtarzała, że wszystko przychodzi mu za łatwo. Całkiem ładne oczy, z bliska jeszcze ładniejsze. Szaroniebieskie, jak zamglone jezioro. Delikatny grafitowy i srebrny cień subtelnie wydobywały ich kolor.
Popatrzył na kartkę przy swoim nakryciu.
– Wygląda na to, że mam cały wieczór, żeby przekonać cię do zmiany podejścia. – Odsunął jej krzesło i uśmiechnął się promiennie.
Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w niego, a głębokie brzmienie jego głosu w połączeniu z tym zapachem poruszało ją do głębi, wprawiało w stan dziwnej, podszytej erotyzmem niemocy.
– Zwykle sprawdzam informacje w oparciu o kilka wiarygodnych źródeł, dopiero na tej podstawie wyrabiam sobie opinię – oświadczyła sucho.
– Zapamiętam – wymamrotał, tłumiąc uśmiech. Usiadł i popatrzył na Cassie. – Chyba nie jesteś stąd?
– Nie. – Nie zamierzała wdawać się w wyjaśnienia. To, że Reese posadziła ją obok niego, nie znaczy, że ma być miła.
Gina przewróciła oczami, litując się nad Tuckiem.
– Cassie jest Australijką.
– Och tak? A skąd? Z Sydney?
– Z Canberry. To nasza stolica – dodała na wszelki wypadek.
– Aha – rzekł, pochylając się do przodu. Popatrzył na Ginę, przeniósł wzrok na Cassie. – Czyli spotykamy się w ONZ-cie.
– Raczej nie – odparła, odsuwając się od niego i powtarzając sobie w duchu, że rozmawia z piłkarzem. Co z tego, że wydzielającym silne feromony? – W skład ONZ-tu wchodzą sto dziewięćdziesiąt trzy kraje, zaś jej siedzibą jest Genewa. – Popatrzyła na Tucka. Sportowcy zwykle nie są orłami z geografii. – To w Szwajcarii.
Tuck uniósł brew. Ludzie często traktują sportowców jak półgłówków, dawno się do tego przyzwyczaił. Czasem nie wyprowadzał ich z błędu, to go bawiło.
– To na północ od Irlandii, prawda?
Cassie zacisnęła wargi.
– Nie, w Zachodniej Europie.
– W Europie? Psiakrew – rzekł, pogłębiając teksański akcent. – Zawsze mi się to myli.
– Oczywiście jeśli miałeś na myśli Radę Bezpieczeństwa – ciągnęła, coraz bardziej pod wrażeniem jego głosu – to jej siedzibą jest Nowy Jork. Udało ci się, bo Australia właśnie została niestałym członkiem Rady.
Tuck zerknął na Ginę. Puściła do niego oko i uśmiechnęła się, najwyraźniej bardzo ubawiona. Już miał zapytać, czy to tam noszą te śmieszne błękitne hełmy, gdy rozległ się władczy głos ciotecznej babci Ady.
– Samuel Tucker! – Mówiła z silnym nowojorskim akcentem. – Jak się tu przekradłeś?
Tuck wstał i ciepło uśmiechnął się do starszej pani. Zagorzała Jankeska lubiła zapominać o istnieniu teksańskiej odnogi rodziny, lecz on zawsze lubił zgryźliwą staruszkę uważającą się za matkę rodu.
– Ciocia Ada – powitał ją i uścisnął. – Zawsze śliczna jak z obrazka.
Cassie wreszcie mogła odetchnąć. Przy nim brakło jej tchu.
– Nie przymilaj się, chłopcze. Co ty tu robisz?
– Dotrzymuję towarzystwa przyjaciółkom Reese.
– Reese – prychnęła Ada. – Uciekła po tym, jak ten żołnierz… Ta panna nie ma oleju w głowie… całe szczęście, że to moja pupilka.
– No co ty, ciociu – przekomarzał się Tuck. – Zawsze myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem. – Starsza pani żartobliwie klepnęła go po ramieniu, a potem kościstą ręką ścisnęła za policzek.
Zadzwoniła komórka, lecz Gina nie odbierała, pochłonięta obserwowaniem tej sceny. I zaskakująco oszołomionej miny Cassie. Ktoś nadal uparcie dzwonił i starsza pani zmierzyła Ginę ostrym spojrzeniem.
– No, moja panno, odbierzesz wreszcie czy nie?
Gina natychmiast sięgnęła po komórkę, spojrzała na wyświetlacz.
– To Reese.
– Reese. – Ada znowu cmoknęła. – Powiedz jej, niech tu przyjdzie. Przyjęcie z okazji ślubu, który się nie odbył, to był jej chory pomysł.
Gina roześmiała się, odebrała telefon. Ada przeniosła wzrok na Cassie.
– To twoja dziewczyna? – zapytała Ada, odwracając się do Tucka.
– Na pewno nie – z godnością odparła Cassie.
Tuck rozpiął marynarkę i odurzająca fala feromonów uderzyła Cassie. Na mgnienie przymknęła oczy, krew szybciej popłynęła jej w żyłach.
– Nie jest w twoim typie – oceniła Ada, ignorując wypowiedź Cassie.
– Nie jestem jego dziewczyną – powtórzyła Cassie.
– W porządku – uspokoiła ją Ada. – Nie podobają mi się jego panny. Zwykle są za bardzo… wystrojone.
Tuck popatrzył na Cassie. Miała niewyregulowane brwi, zero biżuterii. Nikt by o niej nie powiedział, że jest zbytnio wystrojona. A jednak coraz bardziej go intrygowała…
– Nie jesteśmy parą – powtórzyła Cassie. Już sam ten pomysł był niedorzeczny.
– Reese i Mason nie przyjdą – oznajmiła Gina, wyłączając telefon.
– W takim razie bierzmy się do roboty – zakomenderowała Ada. – Samuel, idź do tego koszmarnego didżeja, niech ogłosi kolację. Ja powiem kelnerom, żeby zaczęli podawać.
Cała trójka odprowadzała ją wzrokiem.
– Ho! – mruknęła Gina. – Można się jej wystraszyć.
Tuck uśmiechnął się.
– I to jak. Wybaczcie – zniżył głos i lekko skłoniwszy głowę, przytrzymał wzrok Cassie. – Trzymaj dla mnie miejsce, skarbie. Niedługo wrócę.
Cassie wciągnęła powietrze, bo te kosmiczne niebieskie oczy przenikały ją na wylot, głos otulał ciepłem.
Cichy, gardłowy śmiech Giny niemal umknął jej uwadze.

Dwie godziny później z trudem panowała nad własnym zdradzieckim ciałem. Tuck brylował przy stole, uwodząc i czarując sąsiadki.
Wydzielając związki chemiczne, na które jej organizm był biologicznie zaprogramowany.
Akurat ten. Mięśniak. Dlaczego on?
Za każdym razem, gdy ich ramiona czy uda przypadkowo się stykały, serce zaczynało jej bić przyśpieszonym rytmem, drżały dłonie. Kiedy Tuck się śmiał, a robił to często, jej nozdrza wypełniał ten mocny, działający na nią zapach.
Wciąż walczyła z przejmującą pokusą, dusiła w sobie pragnienie. Odurzyć się tym zapachem, posmakować go, dotknąć. I z każdą sekundą, z każdym uderzeniem serca to pragnienie narastało.
To jest chore. To jakieś szaleństwo.
Coś takiego nigdy jej się nie zdarzyło. Hormony. Pierwotne instynkty. Przecież dotąd zawsze kierowała się rozumem. A teraz, podobnie jak reszta ludzkości, znalazła się na łasce biologii.
To bez sensu.
Ten facet jest głupi jak but. Gdy wspomniała o liczbie pi, był przekonany, że chodzi o jedzenie. Pomylił nazwę teleskopu Hubble’a, dzięki któremu uczeni poznają tajemnice wszechświata. Nawet nie wie, kto jest wiceprezydentem jego kraju.
Po prostu neandertalczyk.
Daremnie starała się skupić myśli na badaniach zorzy polarnej, do których zamierzała wrócić, gdy tylko wyrwie się z przyjęcia. Kiedy ostatni raz zdarzyło się jej przez dwie godziny o nich nie myśleć? Nad tym projektem pracuje od pięciu lat. I jest nim tak pochłonięta, że nic innego dla niej nie istnieje. A przez te dwie godziny zupełnie o nim zapomniała.
Marnie zaśmiała się z czegoś, co powiedział Tuck. Cassie wzięła się w garść. Ten wielki jasnowłosy jaskiniowiec siedział tuż obok niej. Zerknęła na zegarek. Czy wypada już wyjść? Sytuacje towarzyskie zawsze ją przerastały, lecz ta dzisiejsza była prawdziwą torturą. Musi uciec do siebie, schronić się w pokoju wśród znajomych przedmiotów.
Spojrzała na Ginę. Przyjaciółka pokręciła głową i szepnęła:
– Nawet o tym nie myśl.
Cassie westchnęła. Rozległy się dźwięki muzyki. Sweet Home Alabama, sentymentalny utwór. Marnie poderwała się z miejsca, kilka osób podniosło się od stołu.
Tuck zerknął na Ginę, puścił oko. Wstał i popatrzył na dziewczynę, która od dwóch godzin próbowała trzymać go na dystans, jakby bała się zarazić od niego głupotą.
Z uśmiechem wyciągnął do niej rękę.
– Co ty na to, Cassiopeio? Zatańczymy?
– Och, nie. Ja nie tańczę.
Nigdy się nie poddawał. Nie cofnął ręki.
– Skarbie, to nic trudnego – wyszeptał. – Poprowadzę cię.
Właśnie tego się bała. Intuicyjnie czuła, że za tym upajającym zapachem pójdzie na koniec świata. Jeszcze raz pokręciła głową, popatrzyła na Tucka. Niepotrzebnie, bo te niebieskie oczy przyciągały i hipnotyzowały.
– Ja fatalnie tańczę. – Oderwała od niego wzrok. – Prawda, Gino?
Gina skinęła głową.
– Tak, ale… – Popatrzyła na Tucka, potem na Cassie. Cassie miała minę, jakby wolała stanąć przed plutonem egzekucyjnym, niż zatańczyć z Tuckiem. Ciekawe. Nigdy nie widziała przyjaciółki tak zbitej z tropu. Już nawet nie chodzi o zakład, ale jak to się skończy?
– Każda kobieta powinna choć raz w życiu zatańczyć ze słynnym rozgrywającym.
– Byłym – rzekła Cassie. Gina popatrzyła na nią pytająco, więc uściśliła: – On jest… byłym piłkarzem.
Gina zabębniła palcami po stole.
– Na weselach obowiązuje zwyczaj, że druhny tańczą z drużbami – zareplikowała.
Podczas tamtego wspólnego roku wiele się nauczyła od Giny, która była jej przewodnikiem po meandrach życia towarzyskiego. Z żadnego podręcznika nie wyniosłaby takiej wiedzy. Jednak polegała na instynkcie samozachowawczym i czuła, że od Tucka powinna trzymać się jak najdalej. To najrozsądniejsze rozwiązanie.
A przecież jest bardzo rozsądna, nawet jeśli jej inteligencja gwałtownie spada, ilekroć na niego spojrzy.
– No tak, ale ślubu nie było. – Logika była jej mocną stroną. I dawała oparcie. – Czyli to przyjęcie nie jest typowym weselem. Zatem można zapomnieć o przyjętych obyczajach?
Tuck zachęcająco skinął dłonią.
– Myślę, że zachowanie pozorów jest bardzo istotne. Ludzie z Park Avenue przywiązują do nich wielką wagę.
Cassie przeniosła wzrok z jego dłoni na Ginę. Przyjaciółka kiwnęła głową.
– Chyba nie chcesz bruździć naszej Reese? Nie przejmuj się – dodała pokrzepiająco. – Tuck dobrze wie, co robi.
Tuck uśmiechnął się, nie odrywał oczu od Cassie.
– Dokładnie tak.
Ten postawny mężczyzna niesamowicie na nią działał. Może gdy z nim zatańczy, zauroczenie jej przejdzie. To wydaje się nawet logiczne.
Podała mu rękę.
I wszystkie komórki jej ciała raptownie ożyły.

Nie tylko rywale - Susannah Erwin
Anna Stratford dowiaduje się, że jest spadkobierczynią imperium Lochlainnów. Nagle zostaje wrzucona w świat bogactwa, dekadencji i szpiegostwa korporacyjnego. Na przyjęciu poznaje rywala swej nowej rodziny, Iana Blackburne’a, i spędza z nim szaloną noc. Ale gdy Ian chce się z nią znów spotkać, Anna się zastanawia, czy naprawdę mu się spodobała, czy jest tylko pionkiem w jego rozgrywce z Lochlainnami...
Na całość - Amy Andrews
Cassie ma jasne poglądy na wiele spraw. Nauka – to sens życia. Kosmos – nie ma nic piękniejszego. Seks – ćwiczenie poprawiające koncentrację. Warte zachodu, o ile partner ma doktorat. Miłość – nie istnieje. Niedawno poznany Tucker – masa mięśni i mały mózg. Skoro tak, to jakim cudem namówił ją na seks? I dlaczego Cassie dniem i nocą marzy o powtórce?

Panna z temperamentem

Candace Camp

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 100

ISBN: 9788383429229

Premiera: 04-07-2024

Fragment książki

Alexandra Ward zerknęła na tego, kto siedział obok niej w powozie. Wyglądał tak, jakby miał zamiar zemdleć, bo twarz blada jak ściana, a nad górną wargą widać krople potu. Zerknęła jeszcze raz i westchnęła. Bo ci Anglicy to sprawiają wrażenie ludzi tchórzliwych. We wszystko wlepiają oczy, gapią się i coś tam mamroczą, głównie o tym, że czegoś nie można zrobić. Tacy raczej nieciekawi i dziwne, że ten właśnie naród zdobył taką pozycję na świecie.
– Proszę, niech pan się nie martwi, panie Jones – powiedziała łagodnie, żeby podnieść biedaka na duchu. – Jestem pewna, że pański pracodawca będzie skłonny spotkać się z nami.
Lyman Jones, przymknąwszy oczy, cicho jęknął.
– Pani nie zna lorda Thorpe’a. On jest człowiekiem takim… szczególnym.
– Ale to wcale nie musi oznaczać, że nie będzie chciał się spotkać z kimś, z kim zawiera lukratywną umowę na przewóz jego herbaty statkiem do Ameryki.
Prawdę mówiąc, była zaskoczona, dlaczego Thorpe tego ranka nie pojawił się w biurze, by osobiście podpisać umowę. Nigdy też nie był obecny, gdy spotykała się z jego agentem, Lymanem Jonesem. I to jednak dziwne, że tyle swoich spraw powierza komuś innemu i wcale tego nie kontroluje. Ona zatrudniała wiele osób, które darzyła zaufaniem, ale podczas naprawdę ważnego spotkania z klientem zawsze była obecna.
– Ja nie wiem, jak to jest w tej Ameryce, panno Ward – odezwał się słabym głosem Jones – ale tutaj dżentelmeni raczej nie prowadzą osobiście interesów. Na wypada.
– Czyżby? Przecież w Anglii ubija się wiele interesów. I dzięki temu królestwo prosperuje znakomicie. Ale zaraz… czyżby chodziło o tych z tytułami?
– Tak.
Pan Jones pokiwał głową, już trochę odprężony. Niełatwo mu było po raz pierwszy w życiu pertraktować z kobietą. I to urodziwą. Wysoka, postawna, cera porcelanowa, a oczy wielkie. A mówi bardzo zdecydowanie, jakby z góry wykluczała jakikolwiek sprzeciw. Może dlatego, że jest Amerykanką. On po każdej rozmowie z tą panną był ledwie żywy i zdumiony, że na taką rozmowę się poważył. Teraz też tak się czuł i już się zastanawiał, czy lord Thorpe nie zwolni go z pracy.
– Nie jestem przyzwyczajona do tych tytułów – powiedziała Alexandra. – W Stanach ważne jest przede wszystkim, jakim jest się człowiekiem, czego się dokonało. A ten Thorpe to chyba majątek odziedziczył?
– Większość pieniędzy sam zdobył. W Indiach. Bo lord Thorpe potrafi znakomicie prowadzić interesy.
– W Indiach! I stamtąd przywiózł te skarby, o których głośno. Bardzo chciałabym je zobaczyć.
Oczywiście nie wspomniała o tym, że podczas poprzedniego pobytu w Anglii prosiła lorda Thorpe’a, by pokazał jej swoją kolekcję. Lord wcale jej prośby nie spełnił i dlatego zdecydowała się na negocjowanie kontraktu właśnie z Firmą Herbacianą Burchinga. Firmą, która cieszyła się znakomitą reputacją, a dzięki temu kontraktowi będzie miała sposobność spełnić swój kaprys i obejrzeć kolekcję szanownego lorda, który, sądząc po oschłym, niemiłym liście, był już zdziwaczałym, kostycznym staruchem.
– Oczywiście wiem, że ta kolekcja jest nadzwyczajna – powiedział Jones. – Ale jej nie widziałem.
– Naprawdę?
– Widziałem tylko to, co jest w holu. Kiedy musiałem coś zanieść milordowi do domu. To było zaledwie kilka razy, bo lord Thorpe zwykle przyjeżdża do biura i tam omawia wszelkie sprawy.
Powóz zatrzymał się przed okazałym domem z białego kamienia i Lyman Jones wyjrzał przez okno.
– Jesteśmy na miejscu – przekazał. A potem spojrzał na Alexandrę niemal błagalnie. – Panno Ward? Jest pani całkowicie pewna, że chce to zrobić? Lord Thorpe to odludek. Nie przepada za gośćmi i może nie będzie chciał nas przyjąć.
– Trudno. – Alexandra lekko wzruszyła ramionami. – Ale spróbować warto. Nie raz miałam do czynienia ze starymi zrzędami i jakoś dałam sobie z nimi radę.
– Ale on wcale nie jest…
– Jest, jaki jest, a ja, jak powiedziałam, dam sobie z nim radę A jeśli zacznie ciskać na pana gromy, powiem mu, że to wszystko moja wina.
Jones wcale nie był pewien, czy to rzeczywiście uciszy jego pracodawcę, ale już się nie odzywał. Wysiadł z powozu, po czym wyciągnął rękę, by pomóc damie przy wysiadaniu. Alexandra wysiadła i na moment przystanęła, wpatrując się w naprawdę piękny dom w stylu georgiańskim, który stał blisko ulicy, oddzielony od niej czarnym płotem z kutego żelaza. Do drzwi wejściowych wchodziło się po sześciu stopniach, a na środku tych drzwi wisiała kołatka w kształcie głowy lwa. Po prostu straszna. Pan Jones, spojrzawszy na kołatkę, chyba zadrżał, więc wzięła go pod ramię i już nie puszczała, dopóki nie weszli do środka. Czuła się trochę winna, że wykorzystuje tego nieboraka. O indyjskich skarbach lorda Thorpe’a dowiedziała się niemało, korespondując z innymi miłośnikami skarbów. Kolekcja lorda Thorpe’a uważana była za najbogatszą na świecie i dlatego Alexandra bardzo chciała ją zobaczyć. Była zdesperowana, choć miała jednak i wyrzuty sumienia z powodu Jonesa, dlatego teraz odezwała się nadzwyczaj łagodnie:
– Proszę, niech pan tak się nie denerwuje. Jeśli lord Thorpe za to, że pan mnie tu przywiózł, wyrzuci pana z pracy, wtedy ja pana zatrudnię.
Pan Jones uśmiechnął się.
– Dziękuję pani, ale jestem pewien, że nie będzie takiej potrzeby.
Lord Thorpe był dobrym pracodawcą, choć wcale nie cieszył się powszechnym zaufaniem. Zbił fortunę przede wszystkim z Indiach i jednak nie brakowało takich, którzy uważali, że tę fortunę zdobywał w podejrzany sposób. Jones starał się nie dawać temu wiary, ale kiedy czasem widywał, jak twarz lorda Thorpe’a raptem tężeje, a oczy błyszczą, to jednak zastanawiał się, czy te pogłoski nie są prawdziwe.
Pociągnął za straszną kołatkę i już po krótkiej chwili drzwi otwarły się i pojawił w nich się lokaj w liberii. Zaprosił ich i poszedł po lorda, a oni czekali w holu. Alexandra naturalnie rozglądała się z ciekawością. A było na co popatrzeć. Pod stopami miała podłogę wyłożoną parkietem, na której leżał pluszowy dywan przedstawiający scenę z polowania. Mężczyzna w turbanie przebija włócznią tygrysa. Na ścianie srebrna maska w kształcie głowy słonia, a pod ścianą drewniany kufer, na pokrywie którego widać misternie wyrzeźbione dwie młode Hinduski stojące w ogrodzie, pod rozłożystymi drzewami.
Alexandra podeszła bliżej, nachyliła się nad kufrem, by lepiej mu się przyjrzeć i prawie natychmiast, kiedy usłyszała czyjeś kroki, poderwała głowę. Do holu wchodził mężczyzna, za którym szedł lokaj. I na widok mężczyzny, który szedł pierwszy, Alexandra omal krzyknęła. Z zachwytu, bo ten mężczyzna wyglądał zjawiskowo. Smagły, o wielkich, czarnych oczach, ubrany na biało. Białe było wszystko, od turbanu począwszy, na białych butach skończywszy. Mężczyzna wszedł, złożył dłonie na piersi i ukłonił się.
– Panie Jones? Czy lord Thorpe oczekuje pana? Bardzo mi przykro, ale nie wiedziałem o pańskiej wizycie.
– Ja… – zaczął Lyman Jones i urwał na moment, bo choć z kamerdynerem lorda Thorpe’a nie raz miał do czynienia, zawsze czuł się wtedy wytrącony z równowagi. Bo i to jego nazwisko, którego nie potrafił prawidłowo wymówić, i te oczy, nieskończenie czarne. – Nie, pozwoliłem sobie przyjechać bez zapowiedzi. Chciałbym przedstawić milordowi pannę Ward.
Kamerdyner spojrzał teraz na Alexandrę, która uznając, że Jones złotousty nie jest, postanowiła sama zabrać głos:
– Jestem Alexandra Ward, panie…
– Punawati.
– Panie Punawati, współpracuję z Firmą Herbacianą Burchinga i miałam nadzieję, że kiedy będę w Londynie, spotkam się z lordem Thorpe’em. Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że chcę poznać kogoś, z kim prowadzę interesy. A pan Jones był tak miły, że zgodził się przedstawić mnie lordowi Thorpe’owi. Chyba nie sprawię kłopotu…
– Na pewno nie. Jestem pewien, że lord Thorpe będzie bardzo zainteresowany pani wizytą. Przekaże mu, że państwo są tutaj i dowiem się, czy nie spodziewa się teraz innej wizyty.
– Dziękuję – odparła Alexandra, obdarzając go uśmiechem, dzięki któremu udało jej już skłonić niejednego mężczyznę, by zrobił to, czego chciała.
Kiedy Punwati wyszedł z holu, głos zabrał pan Jones:
– Lord Thorpe, jak już mówiłem, jest trochę inny niż wszyscy. A jego służący to są już po prostu dziwni. Kamerdynera pani widziała, a reszta też jest nietuzinowa. Oni chyba lepiej by się czuli wśród jakichś rzezimieszków. Bardzo mi przykro, jeśli pani poczuła się nieswojo.
– Ależ skąd! – zaprzeczyła, zaskoczona, że coś takiego przyszło mu do głowy. – Przede wszystkim jestem zachwycona, że wreszcie poznam kogoś, kto tyle czasu spędził w Indiach. Bardzo chciałabym dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, ale wiem, że nie wypada tak zasypywać nikogo pytaniami. A widział pan tę maskę? Tego słonia?! Przyjrzał się temu dywanowi? I kufrowi?
Oczy podekscytowanej Alexandry rozbłysły, policzki pokrył rumieniec. Wyglądała uroczo i przez głowę Jonesa przemknęła myśl, że kto wie, czy lord Thorpe, zatwardziały kawaler, na widok tej panny przypadkiem nie złagodnieje.
A zatwardziały kawaler już wchodził do holu.
– Witam, panie Jones. Punwati powiedział, że chce mi pan kogoś przedstawić.
Jones, zaskoczony, omal nie podskoczył, a Alexandra, która przykucnąwszy przy kufrze, nadal podziwiała pięknie rzeźbioną pokrywę, natychmiast zerwała się na równe nogi. Spojrzała na nowo przybyłego i zamarła. Przecież była pewna, że szanowny lord to zgrzybiały, zdziwaczały staruszek. Okazało się, że lord Thorpe może mieć co najwyżej trzydzieści parę lat. Wysoki, barczysty, miał długie, umięśnione nogi, co widać było doskonale w obcisłych płowożółtych spodniach. Na nogach – brązowe buty z miękkiej skóry. Czyli ubrany był bez przesadnej elegancji.
No i wcale nie stary, a na pewno przystojny. Brązowe, krótko przycięte włosy, bardzo gęste, twarz pociągła, o regularnych rysach. Nos orli, kości policzkowe wydatne i mocno zarysowana szczęka, a usta pełne, zmysłowe.
– Proszę wybaczyć, milordzie – zaczął Jones nieśmiało – Nie powinienem był tu przychodzić nieproszony, ale byłem pewien, że zechce pan poznać pannę Ward.
– A niby dlaczego? – spytał lord Thorpe obcesowo. Jones wyraźnie zbladł i Alexandra uznała, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Uśmiechnęła się i zagadnęła:
– Bardzo proszę, niech pan nie wini za nic pana Jonesa. Wcale nie chciał mnie tu przyprowadzić, ale ja się uparłam, ponieważ uważam, że dobrze jest poznać osobiście ludzi, z którymi prowadzi się interesy.
– Interesy? – Lord Thorpe spojrzał na Jonesa, który pospieszył z wyjaśnieniem:
– W tym tygodniu negocjowałem z panną Ward umowę. Jestem pewien, że panu o tym mówiłem. Chodzi umowę z firmą transportową Ward na przewiezienie herbaty Burchinga do Stanów Zjednoczonych.
– A więc pani pracuje w tej firmie? – spytał Thorpe.
– To nasza rodzinna firma – wyjaśniła Alexandra. – A ja uważam, że jako członek rodziny powinnam brać czynny udział w działalności firmy. Pan Jones sprawia wrażenie osoby bardzo bystrej, znającej się na swoim fachu, ale pomyślałam, że warto poznać osobiście właściciela firmy W końcu to on podejmuje ostateczne decyzje. A może się mylę?
– Nie. To ja zarządzam firmą – odparł lord Thorpe cierpko. – Czyżby pani uważała, że nie robię tego, jak należy?
– Ależ skąd! To pana firma i ma pan prawo zarządzać nią po swojemu
– O! Jak miło, że pani jest tego zdania!
Lord ukłonił się teraz przesadnie nisko, a Alexandra spojrzała na niego karcąco i mówiła dalej:
– Naturalnie mam menadżerów, ale uważam, że firma na pewno funkcjonuje lepiej, kiedy właściciel nie siedzi z założonymi rękami. Chyba że… – Teraz spojrzała na Thorpe’a niemal wyzywająco. – Chyba że nie zna się na rzeczy!
A lord, ku jej wielkiemu zdziwieniu, raptem się zaśmiał.
– Czyżby łaskawa pani sugerowała, że nie nadaję się do prowadzenia interesów?
– Ja nic nie sugeruję, łaskawy panie. Choć coś już tam zauważyłam. Pańscy pracownicy boją się pana.
– Boją się? Mnie?
– A tak. Kiedy prosiłam pana Jonesa, by mnie tu przywiózł, bardzo się opierał. A to już o czymś świadczy.
– A to mógłbym pani wytłumaczyć – powiedział Thorpe, teraz już prawie lodowato. – Pan Jones doskonale wie, że bardzo sobie cenię prywatność. I nie jestem przyzwyczajony, że każdy, z kim prowadzę interesy, odwiedza mnie w moim domu.
– Ach tak? Czyli uważa się pan za lepszego od innych – wypaliła Alexandra. – A więc na pewno nie jest miło przebywać z panem, ale dla mnie to bez znaczenia. Łączą nas interesy, a więc najważniejsze jest, że oferowane przez pańską firmę produkty są najwyższej jakości.
– O! Jakaż pani łaskawa – wycedził lord Thorpe.
– Pańscy pracownicy niewątpliwie czują przed panem respekt i po prostu boją się zrobić coś, czego pan nie zaaprobuje. Na szczęście teraz nie ciska pan gromów na pana Jonesa, który naruszył pańską prywatność. Jest pan tylko pełen sarkazmu. A poza tym powinien być pan zadowolony, że pojawiłam się tutaj, ponieważ wcale nie ukrywam, że wiele osób liczy się z moim zdaniem.
– Czyli tam u was, w Ameryce, jest całkiem inaczej niż tutaj.
– Owszem. Moim zdaniem my przede wszystkim cenimy uczciwość. Szczerość.
– Ach tak? A ja bym to nazwał inaczej. Bezceremonialność. Brak taktu.
– Moim zdaniem kiedy prowadzi się interesy, to takt nie jest już taki istotny. Najważniejsze, żeby wiedzieć, na czym się stoi!
Lord Thorpe teraz przez chwilę milczał, wpatrując się w Alexandrę, potem zaśmiał się i potrząsnął głową.
– Pani wybaczy, panno Ward, ale na moment odjęło mi mowę. Czy pani wszystkie rozmowy biznesowe prowadzi właśnie w ten sposób? I mimo to ma pani klientów? Bardzo się temu dziwię.
Alexandra też się uśmiechnęła.
– Nie. Wcale nie prowadzę tak rozmów, ale pan mnie jednak trochę rozjuszył. Jednak tego rodzaju wymiana zdań to dla mnie żadna nowość. Jestem kobietą i nie raz muszę się naprawdę natrudzić, by mężczyźni uznali mnie za równorzędną partnerkę.
– Równorzędną? Moim zdaniem pani to nie wystarcza i dąży do tego, by nad nimi górować.
– Ależ skąd! I wcale nie jestem napastliwa.
– Powiedzmy… – mruknął lord Thorpe, który uznał w duchu, że rozmowę z tą dziwną Amerykanką należałoby już zakończyć. Jednocześnie jednak jakoś wcale nie miał na to ochoty i w rezultacie wystąpił z propozycją: – Może ma pani ochotę na herbatę? Panie Jones? Pana też zapraszam. Chyba że ma pan jakieś pilne sprawy do załatwienia.
– Nie, nie mam – zapewnił Jones zdecydowanie, zachwycony, że będzie pił herbatę z milordem.
– Ja również herbatą nie pogardzę – powiedziała z uśmiechem Alexandra. Lord Thorpe zadzwonił na kamerdynera, polecił podać herbatę w niebieskim salonie i poprowadził gości przez hol do dużego pokoju zalanego popołudniowym słońcem. Ściany w pokoju do połowy przykryte były boazerią, a wyżej biało-niebieską tapetą. Meble były całkiem inne niż te, które widziała w londyńskich domach. Wcale nie z ciemnego drewna, lecz lekkie, z wikliny, dlatego pokój wyglądał egzotycznie. Także dzięki temu, co leżało na podłodze. Dywan z pięknym wzorem w kwiaty i liście winorośli. Piękne wzory miały także poduszki na krzesłach, na stoliku stał słoń z kości słoniowej, a na ścianie wisiało wiele małych, bardzo kolorowych obrazków.
Alexandra od razu do nich podeszła.
– To malarstwo radżpustańskie, prawda?
– Tak – odparł lord Thorpe, wyraźnie zaskoczony, że panna Ward rozpoznała indyjski styl malarski, który narodził się przed wiekami i w którym tworzono ilustracje do hinduskich eposów. – Zacząłem je kolekcjonować, kiedy mieszkałem w Indiach. A pani zna się na sztuce indyjskiej?
– Niestety widziałam niewiele, ale sporo o niej czytałam – odparła, nie odrywając oczu od obrazków. – W Stanach bardzo rzadko można natrafić na coś z Indii, ale udało mi się coś kupić. Posążek Buddy z nefrytu, także szal i kilka figurek z kości słoniowej.

Alexandra Ward prowadzi w Ameryce rodzinną firmę. Podczas wizyty w Londynie wprasza się do jednego ze swoich kontrahentów, lorda Sebastiana Thorpe’a, znanego kolekcjonera dzieł sztuki. Zawsze marzyła, by obejrzeć jego zbiory. Nie przejmuje się, że ten nadęty angielski snob traktuje ją z wyższością. Zarzuca jej brak taktu, dlaczego zatem zaprasza ją na bal? Byłoby lepiej, gdyby odmówiła, bo od tego momentu jej spokojne życie zaczyna obfitować w niebezpieczne i niezwykłe zdarzenia. Gdy odkrywa, że jest wnuczką angielskiej arystokratki, część socjety uważa ją za oszustkę. Jednak Sebastian udziela jej wsparcia. Nie chce, by wracała do Ameryki, bo przy pełnej temperamentu Alexandrze jego życie nabiera cudownie intensywnych barw.

Szczęście to ty

Tara Pammi

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1246

ISBN: 9788383425733

Premiera: 27-06-2024

Fragment książki

Dziesięć tygodni wcześniej

Mira Reddy-Carides ukryła trzęsące się ręce za plecami i witała gromadzących się przyjaciół rodziny, którzy przybyli ostatni raz pożegnać jej dziadka. Nie mogła jednak powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń na swojego stojącego z boku męża.
Wciąż dziwił ją fakt, że Aristos przybył do Kalifornii po ośmiu miesiącach ciszy. Wtedy właśnie wyjechała, by zająć się swoją babcią, a potem już została, gdy po jej śmierci zachorował również dziadek, którego całe życie nazywała Thaatą. Przez cały ten czas ani razu się nie komunikowali.
Oczywiście, istniało prawdopodobieństwo, że był tu ze względu na własnego dziadka, Lea Caridesa, którego łączyła z jej Thaatą ponad pięćdziesięcioletnia przyjaźń. Może przyjechał z szacunku dla zmarłego i nie chciał mieć nic wspólnego ze swoją żoną.
Mira parsknęła, wiedząc, że było to myślenie życzeniowe. Od momentu, gdy się pojawił, czuła wzrok przecinający ją jak nóż, próbujący przewiercić się przez jej zbroję i szukający dostępu do serca. O ironio, miała wrażenie, że to właśnie jego brak zainteresowania jej uczuciami ostatecznie popchnął ją do ucieczki.
Teraz, wraz z Caiem Olivierem, wychowankiem i dziedzicem dziadka, odgrywała rolę gospodyni, ale trudno było nie słyszeć otaczających ją ze wszystkich stron szeptów gości plotkujących o ich separacji. I o jej mężu.
Co za mężczyzna, ten Aristos Carides! Genialny prawnik korporacyjny, który przekazywał miliony na sierocińce. Żądny wrażeń playboy, którego dotyk zmieniał każdą rzecz w złoto. Niesamowity okaz, który, ku ogólnemu rozczarowaniu, ożenił się z najnudniejszą osobą na świecie.
Ale dla Miry zawsze był kimś innym. Był jej towarzyszem nastoletnich lat. Osieroconym chłopakiem z ulicy, który nagle dowiedział się, że odziedziczył miliardy. Niegrzecznym, błyskotliwym, pełnym życia młodzieńcem, z którym doskonale się rozumiała i który zadziwiał ją swoimi odważnymi wyczynami. Niezwykle przystojnym młodym mężczyzną, w którym się zakochała.
Kiedy rozpoczynał swoją karierę prawniczą, dziadkowie namówili ich, by się zaręczyli. Cóż mogło być wspanialszego od perspektywy spędzenia całego życia z tak dynamicznym i wyjątkowym facetem, który w dodatku akceptował jej stateczny, nudny i spokojny charakter. Była nastolatką, która nie lubiła podejmować ryzyka. Mieli za to takie same cele – chcieli być kimś, zmieniać świat na lepsze, nie pozwalać przeszłości wpłynąć na przyszłość.
Nie miało wtedy znaczenia, że zostali zeswatani przez dwóch chytrych staruszków albo że Aristos sam nigdy nie poprosił jej o rękę. Wyglądał na wystarczająco zadowolonego, gdy nakładał pierścionek na jej palec podczas przyjęcia zaręczynowego. Jak zwykle był czarujący i agresywnie ekstrawertyczny, a jego ciemnoszare oczy płonęły dzikim ogniem, kiedy całował jej policzek.
Naiwność osiemnastolatki, dla której miłość nie była jeszcze słodkim, trującym kłamstwem, pozwoliła jej cieszyć się przyjęciem. Na szczęście Aristos pozbawił ją złudzeń tuż po zakończeniu wydarzenia, a prawda wyszła na jaw dzięki jego kuzynowi Kairosowi. Zawczasu uświadomiła sobie, że dla Aristosa, zupełnie jak dla jej ojca, wszystko – bogactwo, kobiety, sporty ekstremalne – było tylko wyzwaniem rzucanym przez życie i nie znaczyło nic więcej. Cieszyła się, że przynajmniej nie wyjawiła mu wtedy swoich uczuć i zachowała godność.
Następnego dnia zerwała zaręczyny, tłumacząc dziadkowi, że wyjście za mąż w wieku osiemnastu lat mogłoby zatrzymać ją w dążeniu do zostania lekarzem. Choć Leo Carides nie był zadowolony, uparła się, a utwierdziła się w słuszności swojej decyzji, gdy Aristos nawet nie zapytał jej o powód.
Nigdy jednak nie udało jej się całkowicie wyrzucić go z serca. Zastanawiała się wielokrotnie, czy to, co ich łączyło podczas tych długich letnich dni młodości, gdy odwiedzała Grecję, było tylko iluzją. Obsesyjnie wręcz śledziła jego szybką wspinaczkę po szczeblach kariery, jego rosnącą sławę filantropa, wielbiciela ekstremalnych doznań i kobiet. Zdecydowanie też trzymała się postanowienia, że więcej się do niego nie zbliży.
Tylko że to Aristos zbliżył się do niej, wchodząc rok temu do jej pokoju hotelowego w Vegas. Był chłodny wrześniowy wieczór, a ona bawiła tam kilka dni, pilnując swojej siostry Yany, która pracowała jako modelka.
Aristos, wyposażony w całą swoją burzliwą sensualność i ciskający pioruny wzrok, zaskoczył ją bezpośrednią propozycją kontraktu małżeńskiego. Dowiedział się o jej pragnieniu posiadania dziecka, którego ojcem miał być anonimowy dawca. Mira pomyślała wtedy, że niepotrzebnie zwierzała się Thaacie, który nie potrafił trzymać języka za zębami.
Kontrakt w założeniu byłby korzystny dla obu stron: ona miałaby swoje dziecko z ojcem, któremu nie przeszkadzałoby odsunięcie się na dalszy plan, a do tego mógłby zagwarantować ogromny system wsparcia finansowego. Jako lekarka widziała już wiele i doskonale zdawała sobie sprawę, jak bywało to ważne. Szczerze podziwiała spryt Aristosa, który świadomie grał na jej czułych strunach.
On natomiast mógłby stworzyć iluzję, że się ustatkował, czego wymagał od niego zarząd korporacji Caridesów, który nieustannie obawiał się o życie jedynego dziedzica, tak rozmiłowanego w adrenalinie. Poza tym Leo Carides desperacko pragnął podtrzymać dynastię i naciskał na wnuka, by dał mu takie „zabezpieczenie”, skoro wciąż musiał „rzucać się z klifów czy innych helikopterów”.
I choć Mira bardzo chciała znaleźć dziurę w całym, nie wymyśliła wystarczająco ważkiego powodu, by odmówić. W dodatku dziadkowie sądzili, że był to powrót ich młodzieńczej miłości. Nikt nie wiedział o zaplanowanym wcześniej dyskretnym rozwodzie, który mieli wziąć po pięciu latach. Tak jej się przynajmniej wydawało do czasu, gdy zobaczyła tamten artykuł w internecie.
Ich układ był drobiazgowo przemyślany, ale dopiero po dwóch miesiącach zdała sobie sprawę z zagrożeń, które umknęły jej uwadze. Pierwszym z nich był fakt, że zaczęła czuć nieznośne pożądanie w stosunku do własnego męża. Drugim natomiast były przyzwyczajenia Aristosa z jego lat kawalerskich, przez które nie był w stanie dochować jej wierności dłużej niż przez dwa miesiące od zawarcia małżeństwa.
Dlatego, gdy tylko jej babcia zachorowała, uciekła od swoich naiwnych nadziei, które generowała jego bliskość. Cisza z jego strony potwierdzała tylko jej przypuszczenia. Żałował ich układu. Sądziła, że wkrótce dostanie papiery rozwodowe.
A jednak przyjechał. Zerknęła przez ramię i napotkała jego spojrzenie. Wciąż opierał się nonszalancko o ścianę i prawie w ogóle się nie ruszał, obserwując jej każdy ruch jak myśliwy czyhający na ofiarę. Wydawało jej się, że patrzy na nią drwiąco, tak jakby wiedział, dlaczego uciekła. Jakby znał jej najskrytsze pragnienia i zdawał sobie sprawę, że pod fasadą grzecznej pani doktor kryje się żarliwe, wyniszczające pożądanie.
Przypomniała sobie o zwiniętej w ręku karteczce i odwróciła wzrok. To był liścik od Thaaty. Zostawił po jednym dla każdej z wnuczek, kiedy już wiedział, że nadchodzi jego czas. Gdy Mira pierwszy raz go przeczytała, powstrzymywane dotychczas łzy popłynęły wartką strugą.

Niczego nie zbudujesz na zasadzie transakcji, Miro. Nie ukrywaj swoich prawdziwych pragnień. Jeśli chcesz zdobyć Króla, bądź Królową, na jaką Cię wychowałem.

Od tego dnia nieustannie się zastanawiała, czy Thaata domyślił się prawdy o małżeńskim kontrakcie. A przede wszystkim skąd wiedział, że wciąż się obawiała otworzyć swoje serce z lęku przed zranieniem? Że jej siła była tylko maską ukrywającą przestraszoną dziewczynkę?
Thaata miał rację, nic nie było prawdziwe w jej życiu. Żadna z niezliczonych randek, na które umawiała się poprzez algorytm aplikacji randkowych, żaden z mężczyzn, który na papierze miał być jej idealną drugą połówką. Jedynie dotyk Aristosa pobudzał krążenie krwi w jej żyłach i odbierał dech. Czy mogłaby poczuć się naprawdę żywa choć przez jeden wieczór, jeden moment, zapomnieć o zasadach i byciu racjonalną?

Aristos Carides, pomimo niezliczonych tyrad wygłaszanych przez swojego dziadka Lea, nigdy nie nauczył się kontrolować swoich pierwotnych instynktów. Nigdy nie pozbył się tej ziejącej pustki, która wciąż pragnęła więcej, która kazała mu ryzykować, zdobywać status i bogactwo, by udowodnić sobie, że żyje.
Tak jakby nigdy nie potrafił pozbyć się uczucia głodu i pragnienia, które poznał na ulicach Aten. Aż wreszcie Leo go odnalazł i spróbował ucywilizować. Teraz potrafił świetnie udawać, że ma wszystko pod kontrolą, że nigdy nie spogląda w lustro z niezadowoleniem i niepokojem.
Wszyscy sądzili, że chce coś udowodnić: sobie, prawom fizyki, swojemu wymagającemu dziadkowi, światu. Tak naprawdę chyba próbował się jednak oczyścić. Nic jednak nie miało znaczenia, gdy pojawiała się ona. Mira Reddy, księżniczka o ogromnych brązowych oczach, apetycznych krągłościach, które spędzały mu sen z powiek, gdy był nastolatkiem, i o uśmiechu tak szerokim, że wydawało się, że ogarnia cały świat. Przepiękna lwica, która piętnaście lat temu miała mu być przeznaczona, o czym nie śnił nawet w najśmielszych snach. Niestety okazał się mniej ważny od jej ambicji.
Głęboko w duszy wiedział, że ona po prostu uważała, że jest niewystarczający, gorszy. Był dzikim, bezdomnym nastolatkiem, którego wyprowadzanie na ludzi mogło być ciekawym projektem, ale perspektywa spędzenia z nim życia… już nie za bardzo. Nigdy nie zapomniał tego poczucia straty.
Brał właśnie zimny prysznic, ale myśl o niej od razu poskutkowała gorącem wspinającym się w górę jego ciała. Uświadamiał sobie, że teraz ona jest jego, nosi jego nazwisko, i przyjemność wynikająca z tej myśli niosła za sobą natychmiastowe rozdrażnienie.
Pragnął swojej żony tak desperacko, że zakrawało to na śmieszność. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, mając zaledwie trzynaście lat, obarczony nagłym ciężarem nazwiska rodowego, fortuny i dziedzictwa, ona po prostu się do niego uśmiechnęła. Od tego momentu miała już na zawsze stać się częścią jego serca, jego marzeniem, które nieustannie wymykało mu się z rąk.
Wszystkie te kobiety, z którymi sypiał, wszystkie ryzykowne działania, których się podejmował, służyły zagłuszeniu tego pragnienia. Na nieszczęście teraz nie miał jak pozbyć się nieprzyjemnych uczuć, które wzbudził w nim widok Miry opierającej się na ramieniu Brazylijczyka Caia Oliveira. Wyglądali, jakby byli dla siebie stworzeni. A przecież należała do NIEGO.
Wiedział jednak, że choć ma złamane serce, a jej oczy zachodzą łzami nad zmarłym dziadkiem, żadne słowa otuchy z jego strony nie zostaną zaakceptowane. I przez to czuł się niewystarczający, niepotrafiący sprostać zadaniu. Był znów nieporadnym chłopcem, którego własna matka kochała mniej niż butelkę wódki. A Aristos nienawidził bezradności. Nienawidził swojej przeszłości. Nienawidził tego dziwacznego przyciągania, przez które nie potrafił zbyt długo trzymać się z dala od Miry.
Zaklął i wyłączył wodę. Minęło wystarczająco dużo czasu, by mógł się uspokoić po jej kolejnej ucieczce, oraz by ona mogła się zająć dziadkami. Najwyższa pora, by do niego wróciła, wróciła do domu, tak by przez te pięć lat ich układu mógł wreszcie złamać zaklęcie, które na niego rzuciła przed laty. Wystarczy, że będzie z nim na zawsze związana dzieckiem, nawet kiedy już się rozwiodą.
Powiedział jej, że nie będzie chciał mieć z nim kontaktu, ale to nie była prawda. Nie potrafiłby całkowicie wycofać się z jego życia. Christos, tyle knucia, by sprowadzić ją do siebie! Nawet najtrudniejsze sprawy prawnicze nie wymagały od niego takiej subtelnej precyzji.
Otrzepując włosy z wody, wrócił do pokoju gościnnego, który mu zaoferowano. Panował w nim półmrok, ale natychmiast zorientował się, że nie jest sam. Migoczące światło księżyca wlewało się przez niedomkniętą okiennicę, otulając zarys sylwetki Miry opartej o zamknięte drzwi. Wyglądała pięknie w luźnej koszuli nocnej, której jedno ramiączko opadło, odsłaniając idealną linię jej ramion i długiej szyi. Materiał opierał się i naciągał na jej kształtnym ciele, a kończył zaledwie w połowie ud, ale nie była wyzywająca, jedynie niesamowicie zmysłowa.
Kiedy odnalazł ją i Yanę na planie sesji zdjęciowej w Vegas, wyróżniała się w tłumie roznegliżowanych modelek. Wyglądała szlachetnie i dumnie w jasnoróżowym kombinezonie, roztaczając aurę tajemniczości i pewności siebie, które wywoływały w nim dreszcz. Była perfekcyjna i jak zwykle zapięta na ostatni guzik, a w nim odzywało się pragnienie zerwania tej wypolerowanej maski i odkrycia jej prawdziwych uczuć, pierwotnych żądz.
– Cóż za miła niespodzianka, Miro – powiedział, wyciągając dłoń w kpiarskim ukłonie. Ona jednak nie zareagowała, tak mu się przynajmniej zdawało w pierwszym momencie. Dostrzegł, że drży. W pokoju nie było zimno, ale zajęło mu chwilę zrozumienie, co pozwala mu zobaczyć. Nic nie mówiąc, Mira oderwała się od drzwi i pewnie podeszła do łóżka, kołysząc biodrami, by po chwili się na nim rozłożyć.
Doleciał go jej różany zapach i poczuł napływającą falę gorąca. I nie było to tylko wynikiem celibatu, który sam sobie narzucił osiemnaście miesięcy temu, gdy zobaczył ją ponownie, stwierdzając, że nie chce już żadnej innej kobiety.
Miał ochotę dotknąć jej lśniącej, świeżo umytej twarzy, chciał zanurzyć się w słodyczy jej ust, tak jak wtedy, gdy całowali się ten jeden, jedyny raz. Tydzień później uciekła, zostawiając mu liścik na blacie kuchennym.

Nanamma miała atak serca. Muszę zająć się nią i siostrami. Nie wiem, kiedy wrócę.

Tygodnie zmieniły się w miesiące, minęło ponad pół roku, a on był zajęty wyjątkowo trudną sprawą korporacyjną. Wiedział, jak blisko była ze swoimi siostrami i babcią, a przede wszystkim z dziadkiem Rao, więc postanowił dać jej przestrzeń, zanim ponownie upomni się o swoją część kontraktu. Chciał ją odwiedzić od razu, gdy dowiedział się od swojego dziadka, że Rao zachorował, ale nie zdążył przyjechać przed jego śmiercią.
Chciałby, żeby przy nim płakała, wygrażała na los, wyładowywała się lub wymagała od niego, by był jej mężem i spełniał małżeńskie obowiązki. A on wymagałby, żeby była jego żoną. Żeby nigdy więcej nie ignorowała go tak jak dzisiaj.
Tymczasem ona tylko opierała się na boku i milczała, z determinacją wyrytą na twarzy, szukając w napięciu jego spojrzenia. Oparł się pokusie przytulenia jej i pocieszania słowami bez znaczenia.
– Wiem, jak bardzo go kochałaś. – Usłyszał swój własny, szorstki głos. – Uwielbiał cię.
Potaknęła, zaciskając wargi, a jej oczy momentalnie wypełniły się łzami, których, był pewien, nikt wcześniej nie widział. To ona była starszą, odważną, odpowiedzialną siostrą, wzorem i pocieszycielką, opoką w trudnych chwilach. Była stworzona do roli matki, a Aristos poczuł głupią zazdrość dla własnego, jeszcze niepoczętego dziecka.
– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytał, próbując zagadać ciszę i rosnące między nimi napięcie. Tym razem potrząsnęła głową.
– Caio ma wszystko pod kontrolą. – Jej dolna warga zadrżała, więc ją przygryzła. – Nie wiem, co bym zrobiła bez niego przez ten ostatni tydzień.
Zacisnął zęby, słysząc szczery podziw, który zabrzmiał w jej głosie. Gdyby nie czuł sympatii dla tego cholernego Brazylijczyka, który wykazywał się honorem i uczciwością rzadko spotykanymi u mężczyzn na jego pozycji, zaprosiłby go na pogawędkę w ringu bokserskim za takie zbyt ochocze pomaganie jego żonie.
– Oczywiście. – Mira Reddy-Carides była jego. Musiał sobie to powtarzać w głowie.
– Cały czas patrzyłeś na niego spode łba. – Poczuł dreszcz satysfakcji, że to zauważyła.
– O tym przyszłaś ze mną porozmawiać w środku nocy? Po ośmiu miesiącach, na które zostawiłaś swojego biednego męża samego?
Uniosła się na ramieniu, powodując całkowite obsunięcie się ramiączka koszuli.
– Dlaczego, Aristosie?
– Może też odpowiesz na moje pytania, glykia mou? Uzbierało się ich trochę przez te dwadzieścia lat.
Oblizała dolną wargę, nie odpowiadając, a przez jej oczy przebiegł błysk niepewności, który szybko ukryła. Zrobił krok w jej kierunku, próbując przedrzeć się przez kamienną maskę, którą nosiła jak drugą skórę. Uniosła tylko głowę, by móc na niego spojrzeć.
– Dlaczego?
– Co dlaczego, Miro?
– Dlaczego byłeś zły na Caia?
– Nie byłem zły. – Wzruszył ramionami. Mógł się spodziewać, że w swojej upartości będzie drążyć temat. – Byłem zazdrosny.
Rzuciła mu krótkie, badawcze spojrzenie.
– O co ty mógłbyś być zazdrosny?
– Nie lubię – ponownie wzruszył ramionami, zastanawiając się, jak taka mądra kobieta może być tak ślepa, gdy chodzi o niego – kiedy cię dotyka. Nie podoba mi się, że tak pięknie razem wyglądacie. Nawet Rao kiedyś tak uważał.
Wytrzeszczyła oczy.
– Caio jest dla mnie jak brat. Poza tym należy do Nush, nawet jeśli ona udaje, że wcale tak nie jest. Nigdy nawet nie pomyślałam o czymś takim.
– A więc Nush i Caio? – zapytał, czując przypływ ulgi. Oczywiście, miało to sens.
Polubił drobną, zwinną hackerkę Anushkę w momencie, gdy Mira przedstawiła go swoim siostrom, a z łobuziarą, piękną Yaną, trzymał od dzieciństwa sekretną sztamę.

Aristos Carides i Mira Reddy zawsze skrycie się kochali, ale gdy mieli się pobrać, Mira zerwała zaręczyny i wyjechała. Kiedy spotykają się po kilku latach, Aristos proponuje, by wzięli ślub. Dzięki niemu on zyska wizerunek ustatkowanego biznesmena, a ona będzie mogła mieć dziecko, którego pragnie. Wkrótce Mira uświadamia sobie, jak trudno jej żyć bez miłości męża. Podejmuje decyzję, by odejść, wtedy jednak odkrywa, że jest w ciąży. Może to najlepszy moment, by powiedzieć mężowi, że go kocha…