fbpx

Anielska uroda, hiszpańska krew

Carol Marinelli

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788383429113

Premiera: 21-11-2024

Fragment książki

– Carmen, to jeszcze nie koniec.
Wściekłość w głosie Sebastiana Romero niejednej osobie zjeżyłaby włos na głowie, ale Carmen czuła jedynie zmęczenie.
Cała trójka rodzeństwa Romero stała w świeżo opustoszałych stajniach.
Na wieść o tym, że planowała przetransportować konie, obaj bracia rzucili wszystko i przybyli z luksusowej winiarni sherry położonej w sercu Jerez prosto na rozległą posiadłość, która niedługo miała stać się punktem zagorzałego prawnego konfliktu.
Bracia mieli na sobie garnitury i okulary przeciwsłoneczne i obaj górowali wzrostem nad Carmen, która powitała ich w bryczesach i bluzie, mimo wiosennego słońca.
– Tata zawsze mówił, żeby hacjenda pozostała twoja – nalegał Sebastian. Chciał, żeby została i walczyła. – Maria wróciła tylko dlatego, że dowiedziała się, że ojciec umiera.
Rodzeństwo Romero nie nazywało Marii mamą ani nawet matką, jednak nie w wyniku wspólnej decyzji; każde z czasem przestało używać tych określeń, by chronić swoje uczucia.
– Jeśli teraz wyjedziesz, to praktycznie podasz jej ten dom na tacy! – wtrącił się Alejandro.
– Proszę, przestań.
Carmen uniosła dłoń, by ich wstrzymać. Od pół roku próbowała sobie poradzić ze śmiercią ojca, ale nadal brakowało jej zbyt wielu odpowiedzi, by rozwiązać skomplikowane uczucia.
– Tylko na trzy miesiące! Jeszcze zanim tata zmarł, mówiłam, że muszę odpocząć!
– Mówiła tak – potwierdził Alejandro, ale kiedy spróbował objąć Carmen ramieniem, odsunęła się.
– Carmen… – westchnął i zamknął oczy, by skupić się na doborze słów. – Oddając konie, ułatwiasz jej zadanie.
– Więc lepiej było je tu zostawić, żeby je zaniedbała? – żachnęła się Carmen. – Dobrze wiemy, jak świetnie zajęła się nami…
Rodzeństwo Romero miało dużo szczęścia – odziedziczyli sławną winiarnię sherry, a do tego posiadłości i inwestycje poza Jerez. I choć łączyły ich pewne cechy – kruczoczarne włosy i porywcze temperamenty – niesamowicie też się od siebie różnili.
Dziesięć lat starszy od Carmen Sebastian był okrutny. Ślub, który wziął niedawno z Anną, i adopcja jej córki, Willow, mogły zmiękczyć jego duszę, ale nie podejście do interesów, a tak się składało, że Maria de Luca, ich matka, była interesem wyjątkowo paskudnym. Dlatego po śmierci ojca Sebastian nalegał, by Maria zniknęła z etykiet produkowanej przez nich sherry.
Alejandro – pięć lat młodszy od Sebastiana – był rozsądniejszy. Pragnął, by ostatnie życzenia ojca się spełniły – a Maria pozostała twarzą marki – ale kiedy chodziło o dom rodzinny, był gotów w każdej chwili walczyć o to, co uważał za słuszne. To miejsce należało do jego siostry.
Sztab prawników rodziny Romero był w pełnej gotowości do walki, a testament Jose Romero był raz po raz z goryczą rozkładany na części pierwsze.
Bo jeśli chodziło o Carmen…
Dwudziestosześciolatka była maleństwem rodziny. Zawsze cechowała się temperamentem i popierała radykalne działania Sebastiana w stosunku do Marii, ale od dnia śmierci ojca, czuła się coraz bardziej wyzuta z energii.
– Nie możesz uciec.
– Nie uciekam. – Głos Carmen zazwyczaj był gardłowy, ale dziś był poważnie zachrypnięty. – Po prostu muszę odpocząć.
– Ale czemu Ameryka? – spytał Alejandro.
– Bo to kraj wolnych ludzi – odpowiedziała. Od zawsze lubiła słuchać o Stanach i dobrze wspominała konkursy, w których brała tam udział. – A ja chcę być wolna.
– Więc czemu Los Angeles?
– Może chcę zostać gwiazdą filmową? Albo modelką? Mogę tańczyć…
– Carmen, nienawidzisz sukienek.
Nie wiedział o tym nikt poza jej braćmi.
Kiedy nie upinała ich w kucyk, jej włosy były długie i lśniące i błyszczała na czerwonym dywanie, kiedy była ku temu okazja. Jednak z dala od błysku fleszy Carmen żyła w bryczesach albo w szortach i bikini w wyjątkowo gorące dni – ostatnimi czasy starała się jednak być bardziej elegancka.
– I nienawidzisz tańczyć. – Sebastian kontynuował swój miniwykład. – A do tego nie słuchasz wskazów…
Carmen spojrzała na brata spode łba.
– Nie masz pojęcia, jakiej dyscypliny potrzeba w jeździectwie.
– Mówię o sytuacjach poza jeździectwem.
– Żartowałam o byciu aktorką. Będę pracować w kafejce albo restauracji.
– Nie potrzebujesz przecież pieniędzy.
– Może chcę sobie udowodnić, że potrafię poradzić sobie sama?
– Carmen… – zaczął, patrząc na jej delikatne dłonie. – Nigdy nie widziałem, żebyś choćby odniosła kubek do kuchni, nie wspominając o zmywaniu. Nie wytrzymasz jednego poranka bez konia.
– Ledwo mogę sobie w ogóle przypomnieć coś takiego – westchnęła Carmen. – Tak samo, jak nie pamiętam ani jednego momentu, w którym nie byłam częścią rodu Romero…
– Co masz na myśli?
Choć jej pełne nazwisko brzmiało Carmen Romero de Luca, w Hiszpanii znano ją jako Carmen Romero, wybitnie utalentowanego jeźdźca, trenującą i wstępującą ze słynnymi tańczącymi końmi andaluzyjskimi, a także biorącą udział w zawodach dresażu na najwyższych szczeblach.
Była również jedyną córką Jose Romero i mówiono, że jest rozpuszczona i roszczeniowa. Nie było to kłamstwo, ale wystarczyło przyjrzeć się lepiej, by zrozumieć, że Carmen była samotna, przestraszona i zupełnie nie miała szczęścia do związków.
Szczególnie zabolało, gdy przypadkiem usłyszała, jak jej ostatni chłopak narzekał, jaka to nie jest wymagająca i wiecznie spragniona uwagi. Jej matka wielokrotnie zarzucała jej dokładnie to samo, a przecież nie mogli oboje się mylić.
Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja. Miała przyjemność podsłuchać, jak mężczyzna, z którym planowała stracić dziewictwo, opowiada swojemu znajomemu, że zawsze czuć od niej stajnią i musiał niemal zatykać nos, by ją pocałować.
– Po prostu zamknij oczy i pomyśl o fortunie Romero – odpowiedział ów znajomy.
Mimo wszystko to nie mężczyźni złamali jej serce – to zrobiła matka wiele lat wcześniej. A teraz, w podeszłym już przecież wieku lat dwudziestu sześciu, Carmen zaczynała wierzyć, że bezpieczniej będzie umrzeć z zamkniętym sercem niż ponownie ryzykować rzucanie się w otchłań miłości.
Spojrzała na swoich braci. Choć wychowali się w tej samej dysfunkcyjnej rodzinie, zdołali wyjść z tego pewni siebie i charyzmatyczni, podczas gdy Carmen mogła najwyżej udawać.
I choć to prawda, że była rozpieszczoną księżniczką – zasługa bycia córeczką tatusia – bez zastanowienia przehandlowałaby to za spokój ducha.
Chciała pójść własną ścieżką, poczuć dumę z własnych osiągnięć, zamiast żeglować wciąż na wietrze bogactwa swojej rodziny.
– W Ameryce będę Carmen de Lucą – oznajmiła.
– Będziesz używać jej nazwiska? – Sebastian zmarszczył brwi. – Przecież jej nie znosisz!
– Może. Ale jeśli to ma dać mi wolność, nie zawaham się przyjąć jej nazwiska.
– Przecież kochasz jeździć – nalegał Alejandro.
Pytanie – czy naprawdę?
Jej zamiłowanie do koni było ogólnie uznane, choć nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że z początku jeździectwo było jej jedyną formą buntu.
Kiedy była pulchną małą dziewczynką, uwielbiała przebierać się w stroje pozostawione w porzuconym studiu mamy, malować się szminką i marzyć o tym, że zostanie kiedyś małą Marią de Lucą i wraz z matką zatańczy na jednej scenie…
Prawie piszczała z radości, gdy podsłuchała rozmowę rodziców. Jej mama dzwoniła powiedzieć, że chce, by Carmen zaczęła lekcje flamenco – dopiero po latach zrozumiała, że ojciec nie powiedział jej, że to dlatego, że w oczach Marii była zwyczajnie zbyt gruba.
Carmen nie mogła się doczekać, aż mama przyjedzie i rozpoczną wspólne lekcje – ale to się nigdy nie wydarzyło.
To jedna z lokalnych nauczycielek, Eva, miała wprowadzić ją w świat flamenco. To wtedy zrozumiała, że mama nie zamierzała już wrócić.
Tak. Carmen wymagała dużo uwagi. Tamtej nocy bez końca krzyczała, wzywając mamę. Nie tatę, nie braci, nie nianię.
Chciała tylko mamę.
Kiedy stało się oczywiste, że Maria nie wróci, Carmen ścięła długie czarne włosy – właśnie tam, w jej studiu tanecznym – a w dniu swojej pierwszej prywatnej lekcji flamenco nie wyszła nawet z łóżka.
– Carmen – westchnął wtedy tata, zmęczony wybrykami dramatyzującej córki. – Mama uważa, że potrzebujesz więcej ruchu.
– Nie będę tańczyła flamenco jak Maria. – To wtedy po raz pierwszy nazwała tak swoją matkę. – Chcę jeździć konno.
Choć miała tylko pięć lat, czuła słodycz zemsty, zdobywając pierwszą rozetę. Konie trochę ją przerażały, ale nigdy nie dała tego po sobie poznać. Tata wspierał tę pasję i był z niej dumny, jednak głęboka depresja i zapatrzenie w żonę, która na dobre zniknęła z jego życia, sprawiły, że nie był w stanie poświęcić Carmen wystarczająco dużo uwagi, a większość problemów rozwiązywał pieniędzmi. To Alejandro uświadomił jej, że Maria już nie wróci. Sebastian przeprowadził z nią pierwszą rozmowę o miesiączce. To oni – nie rodzice – pomogli jej dorastać.
I tym razem to znów bracia mówili jej, że powinna walczyć.
– Tata nie myślał trzeźwo, kiedy spisywał testament – powiedział Alejandro, idąc w stronę samochodów.
– Nigdy nie myślał trzeźwo, kiedy coś dotyczyło Marii – żachnęła się Carmen.
– Możliwe, ale zawsze mówił, że to będzie twój dom.
To prawda. Tak właśnie mówił.
Nie chodziło tu przecież o pieniądze – w kontekście bogactwa rodziny Romero, ten dom był błahostką.
– Wychowaliśmy się tu… – mruknął Alejandro, gdy dotarli na podjazd.
Widać było, że też cierpiał; i dla niego dorastanie było trudnym okresem. Sebastian był mniej sentymentalny.
– Nie postawiła tu stopy od dwudziestu pięciu lat.
Musiał zauważyć niezręczność Carmen albo to, że uciekła wzrokiem, bo dodał:
– Nie mówisz mi czegoś?
– No co ty.
– Bo jeśli będziemy musieli z nią walczyć, wszystko wyjdzie w sądzie.
Rzucił siostrze podejrzliwe spojrzenie, ale Carmen odwróciła wzrok i milczała, gdy kontynuował:
– Niech będzie. Rozumiem, że chcesz się stąd wyrwać. Po prostu nie podejmuj pochopnych decyzji. Porozmawiam z Dantem.
Rodzina Romero naprawdę miała wszystko – Dante był kapitanem luksusowego jachtu Sebastiana.
– Zorganizuje dla ciebie imprezę pożegnalną. Anna i Emily będą chciały się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziesz.
– No pewnie.
Carmen skinęła głową i pocałowała Sebastiana w policzek, po czym obserwowała, jak rusza w stronę auta. Marzyła o tym, żeby Alejandro pojechał razem z nim.
– O co chodzi? – odezwał się po chwili.
– Mam poczucie, że zawiodłam tatę…
Ojciec zawsze chciał być na jej ślubie, poprowadzić ją do ołtarza. Ona jednak wzdragała się przed partnerami, których uważał za właściwych, a jeśli się z nimi umawiała, zwykle kończyło się to tragedią. Budowanie relacji nie przychodziło jej łatwo i na tyle bała się odrzucenia, że wolała odejść, niż pozwolić się zranić.
Potem doszły też ciągłe awantury, które zepsuły resztki czasu pozostałego po diagnozie taty. Gardziła tym, że przyjął z powrotem matkę, że usprawiedliwiał ją i bronił jej decyzji. A teraz rodzeństwo Romero w imieniu Carmen chciało podważyć testament ojca…
– Nie wiem, czy chcę o to walczyć – przyznała Carmen, zastanawiając się, gdzie podziała się złość, której dawniej tyle w sobie miała. – A co, jeśli się zmieniła?
– Przecież dobrze wiesz, że nie.
– Tak, ale co, jeśli ona naprawdę chce tu wrócić…?
Urwała, widząc jego minę. Sądziła, że Alejandro może ją zrozumieć. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, dziecko w sercu Carmen chciało wciąż wierzyć, że jej matka nie była już tą samą osobą, że jeszcze jej to udowodni…
Ale nie.
– Nie możesz być teraz miękka – ostrzegł ją Alejandro surowo.
Dotknęły ją te słowa. Od śmierci ojca coś się w niej zmieniło i obawiała się, że Alejandro może mieć rację: zaczynała mięknąć. A co więcej – na tyle przestała sobie ufać, że zarezerwowała już lot do Stanów.
Tej nocy wyjeżdżała do Los Angeles. Bez sentymentalnej imprezy na jachcie. Czuła, że koniecznie musi uciec stąd tak szybko, jak to możliwe.
Alejandro i Emily wraz z córeczką, Josefą, wyjeżdżali niedługo na wycieczkę do Londynu. A co, gdyby zdecydowali się tam zostać?
Sebastian i Anna planowali już dłuższą wyprawę jachtem w ramach uczczenia finalizacji adopcji Willow.
Ojca już z nimi nie było.
Maria w każdej chwili mogła wrócić do swojego ukochanego flamenco i zostawić ich raz jeszcze – tak jak lata temu.
Ludzie ranili ją albo opuszczali. Carmen już zbyt wiele razy dała się na to nabrać. Nie chciała dłużej walczyć. Ani o dom, ani o ziemię, ani o to, by ktoś ją kochał. Była zmęczona. Alejandro miał rację. Zmiękła.
Ale tego dnia obiecała sobie, że od teraz już zawsze to ona będzie tą, która odchodzi pierwsza.

Elias Henley doświadczył takiej liczby gal rozdania nagród, że przebijał większość celebrytów.
Tego wieczora również brał w jednej udział, jak zawsze mając u boku Wandę – stałą partnerkę podobnych wydarzeń.
Elegancko przycięte, gęste brązowe włosy, zadbany zarost, doskonale leżący garnitur – wyglądał jak prawdziwy hollywoodzki łamacz serc, a tak przystojny mężczyzna niewątpliwie był kimś sławnym – myślały osoby niebędące w temacie. Z kolei ci bardziej doinformowani traktowali go z nabożnym niemal szacunkiem.
Jakby nie patrzeć, podpis Eliasa Henleya był tak cenny, że jego wieczne pióro mogło być równie dobrze nabite płynnym złotem. Ale bez względu na to, ile kto wiedział, fakt pozostawał faktem: Elias Henley stanowił enigmę.
Jego piękna twarz była nietknięta skalpelem, a włosy – przetykane gdzieniegdzie srebrem – również były naturalne. To połączenie nadawało mu wyjątkowego uroku. Nawet delikatne zakola dodawały mu seksapilu, co w tych kręgach było rzadkością. Jego oczy otaczały cienkie linie, a jego brew często wysoko się podnosiła, by ukazać emocje.
Tak jak teraz.
– Hej, Elias.
Producent filmowy podszedł i uścisnął jego dłoń, po czym przeprowadzili przykładną pogawędkę. Albo raczej – Elias ją przeprowadził. Zdesperowany potrzebujący pieniędzy producent słabo krył zniecierpliwienie.
– Właśnie rozmawiałem z pańskim ojcem o…
– Jestem w szoku, że udało się panu go znaleźć. – Elias szybko odwiódł rozmowę od tematu projektu, który ewidentnie mężczyzna chciał przedyskutować, i zerknął przez jego ramię. – Ach, oto i on.
Spojrzał w stronę swojego ojca, Williama Henleya, który widocznie czuł się jak ryba w wodzie i pławił się właśnie w gwarze rozmów, podczas gdy jego żona, Eleanor, stała cicho u jego boku, rozdając kiwnięcia głowy i uśmiechy.
To właśnie dziś założona przez jego dziadka firma zajmująca się finansowaniem produkcji filmowych miała dostać specjalne wyróżnienie, jednak póki co trwał wieczorek zapoznawczy przeznaczony do budowania sieci kontaktów, czego Elias szczerze nie znosił.
Najchętniej oddałby ceremoniały ojcu, ale była pewna przemowa, którą musiał wygłosić sam.
To była najbardziej znienawidzona przez niego noc w roku. Henleyowie mieli ogłosić zdobywcę nagrody nazwanej na cześć ich zmarłego syna – stypendium na studia filmowe na wybitnym kalifornijskim uniwersytecie.
Elias podziękuje wszystkim za datki i podkreśli, jak ogromny wpływ będzie miało to stypendium na życie szczęśliwego zdobywcy. Potem przekaże wyrazy uznania Seraphinie, żonie jego zmarłego brata, i powie, jak ciężko pracowała wraz z jego matką przez ostatnie pięć lat, by ten projekt mógł istnieć.
I mimo pozornego stoicyzmu Elias był przerażony.
Stał w bezruchu, gdy producent podkreślał wspaniałość skryptu, który Elias miał ocenić pod kątem ryzyka finansowego.
– To niewątpliwy zwycięzca – zaznaczył producent, uznając, że to właśnie te słowa chce usłyszeć Elias. Niestety, strzępił język na darmo, bo Elias miał już po dziurki w nosie pewnych zwycięzców i bezpiecznych opcji, które ulubił sobie jego ojciec.
– Odezwę się do pana – stwierdził Elias tonem kończącym rozmowę.
Pozostał nieporuszony, gdy producent odszedł urażony.
– Bywasz strasznie obcesowy – syknęła Wanda. – Chciałam z nim porozmawiać. Mogłeś mnie chociaż przedstawić. Jaki znów masz problem?
Od czego miał zacząć? – pomyślał, widząc Seraphinę i jej nowego męża, Vincenta, rozmawiających z jego rodzicami.
Chciałby móc powiedzieć po tak wielu latach, że dobrze jej życzył, ale skłamałby. Dostrzegł delikatne zaokrąglenie brzucha pod złotą sukienką kobiety i przypomniał sobie, jak kilka tygodni wcześniej zespół Vincenta czegoś mu gratulował. Choć w polo grali w przeciwnych drużynach, byli przecież kiedyś przyjaciółmi…
Elias zerknął w stronę matki, która uśmiechała się pięknie mimo stresu, który musiał ją dziś zżerać. Elias miał nadzieję, że Seraphina i Vincent nie ogłoszą dobrej nowiny tak wcześnie. Eleanor niewątpliwie okazałaby radość, ale wiedział, że ta wiadomość otworzyłaby stare rany.
– Elias?
Zmarszczył brwi, widząc, jak Seraphina znalazła się u jego boku, gdy tylko Wanda uciekła, by porozmawiać z producentem, którego odprawił wcześniej z kwitkiem.
– Tak cię zignorować… – zauważyła Seraphina, biorąc od kelnera kieliszek szampana. Może jednak wcale nie była w ciąży…
Elias spojrzał w jej ładną porcelanową buzię i zimne niebieskie oczy.
– Idź do diabła.
– Tęskniłam za tobą – odparła natychmiast. – Nie ma dnia, żebym…
– Mam powtórzyć głośniej? – warknął na tyle groźnie, że zwiesiła głowę i odeszła.
– Przepraszam, kochany…
Wanda wróciła i wyciągnęła ręce, by poprawić jego krawat, ale Elias odruchowo się odsunął.

Carmen Romero zajmuje się jeździectwem i jest w tym najlepsza. Przeżycia osobiste i rodzinne zmuszają ją jednak do porzucenia koni i życia w Hiszpanii. Zmienia nazwisko, wyjeżdża do Los Angeles i zatrudnia się jako pomoc stajenna. Właściciel stajni, gracz polo, niezwykle przystojny i władczy Elias Henley, od razu wyczuwa, że Carmen coś ukrywa – jest zbyt pewna siebie i za dobrze wie, jak postępować z końmi. Wie też lepiej niż jakakolwiek dotąd kobieta, jak postępować z nim, by go zaintrygować i rozpalić…

Dam ci wszystko, Na gali w Cannes

Lorraine Hall, Caitlin Crews

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1274

ISBN: 9788383429106

Premiera: 30-10-2024

Fragment książki

Dam ci wszystko – Lorraine Hall

Zdaniem króla Diamandisa Agonasa królewskie śluby były prawdziwym koszmarem.
Opinia ta nie odnosiła się jednak do ślubu jego siostry, zaginionej księżniczki, która dopiero niedawno wróciła na łono rodziny. W innych okolicznościach władca uznałby całą tę sprawę za mocno dyskusyjną, ponieważ, po pierwsze, Zandra i jej narzeczony kilka miesięcy temu uciekli do Aten, aby tam wziąć ślub, a po drugie, informacja o ciąży księżniczki sprawiła, że datę formalnej ceremonii trzeba było przyspieszyć.
Tak czy inaczej, Diamandis szybko odkrył, że jest skłonny pójść na znaczne ustępstwa ze względu na siostrę, a powodem tego podejścia był fakt, że przez blisko dwadzieścia lat uważał ją za zmarłą. Kto nie chciałby nadrobić straconego czasu? I jaki król nie chciałby spełnić wszystkich życzeń ukochanej siostry, a jednocześnie księżniczki?
Patrzył na nią teraz, przechadzając się po swoim gabinecie. Prawie cała ich rodzina została wymordowana podczas próby krwawego zamachu stanu przed dwudziestu laty, jednak monarchia przetrwała gwałtowny atak i Diamandisa koronowano niedługo po śmierci jego rodziców oraz braci. Zandrze udało się wymknąć z rąk zamachowców z pomocą młodziutkiego służącego, ale straciła pamięć i długi czas żyła na ulicach Aten przekonana, że jest sierotą.
Ten sam młody służący, Lysias Balaskas, teraz miliarder i mąż Zandry, kilka miesięcy wcześniej przywiózł księżniczkę do Kalyvy, dzięki czemu dziewczyna wróciła wreszcie do domu. Diamandis wiedział, że Zandra jest jego siostrą, wszystkie ewentualne wątpliwości w tej sprawie rozwiały jednak wyniki badaań DNA, lecz czasami nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że ma do czynienia z dwoma różnymi osobami – malutką dziewczyneczką, którą znał przez pierwsze cztery lata jej życia, oraz kobietą, której kompletnie nie rozumiał.
– Nie zgadniesz, kogo widziałam w Atenach!
Na szczęście Zandra nie zawiesiła głosu i nie kazała mu naprawdę zgadywać.
– Katerinę!
Diamandis nie zesztywniał, ponieważ już dawno temu nauczył się skutecznie maskować wszelkie oznaki zaskoczenia, lecz przez głowę natychmiast przemknęła mu myśl, że jego była asystentka nieraz wprawiała go w zdumienie. Również wtedy, gdy porzuciła pracę, zostawiając tylko krótki pożegnalny list.
– Co to ma wspólnego z przygotowaniami do ceremonii ślubnej? – zagadnął chłodno.
Jego ton bynajmniej nie zbił z tropu jego siostry, pewnie dlatego, że absolutnie nie brakowało jej asertywności.
– Nic, ale pomyślałam, że być może udało mi się rozwiązać zagadkę jej zniknięcia.
– Naprawdę? – Diamandis miał pewne podejrzenia, nie zamierzał jednak dzielić się nimi ani z siostrą, ani z kimkolwiek innym.
– Spotkałam ją w sklepie z artykułami dla niemowląt. Była w bardziej zaawansowanej ciąży niż ja i starannie unikała mojego wzroku, więc nie podeszłam do niej. Trochę to wszystko dziwne, bo przecież kiedy pracowała dla ciebie, praktycznie nie wychodziła z biura, więc…
Sztucznie neutralny ton księżniczki nagle się zmienił, a jej ciemne oczy dosłownie przygwoździły brata.
– Nie miałeś z tym chyba nic wspólnego, prawda?
– Z czym? – wykrztusił z trudem.
Zandra wymownie przewróciła oczami.
– Z tym, że możesz być ojcem jej dziecka, skarbie.
Diamandis wyprostował się i zmierzył ją pełnym oburzenia spojrzeniem.
– Jestem królem Kalyvy.
– Więc?
Była zupełnie nieznośna, naprawdę…
– Nie jestem ojcem dziecka Kateriny. Uciekła stąd pod osłoną nocy, ładnych kilka miesięcy temu, i od tamtego czasu nie miałem z nią żadnego kontaktu.
– Właśnie. – Zandra pokiwała głową. – Wyjechała sześć miesięcy temu, najprawdopodobniej mniej więcej w momencie, kiedy upewniła się, że jest w ciąży, a to oznacza, że chyba coś jest na rzeczy, nie wydaje ci się?
– Daję ci słowo, że nie mam nic wspólnego z sytuacją, w jakiej się znalazła, niezależnie od tego, jaka ona jest – oznajmił z naciskiem.
Siostra króla wzruszyła ramionami i oparła dłonie na zaokrąglonym brzuchu, a jej brat musiał zdobyć się na spory wysiłek, by nie wyobrazić sobie Kateriny w tym samym stanie. Był przecież królem i gdyby tamta nieszczęsna noc doprowadziła do powołania do życia dziecka, jego niezwykle sprawna i energiczna asystentka bez wątpienia powiadomiłaby go o tym i zażądała odpowiedniej rekompensaty.
I, co oczywiste, problem zostałby niezwłocznie rozwiązany, a ucieczka Kateriny byłaby najzupełniej zbędnym gestem. Na dodatek świadczącym o nierozsądku i krótkowzroczności, a żadnej z tych cech nie można było przypisać Katerinie.
– Mam mnóstwo zajęć, moja droga – powiedział. – Czy jest jeszcze coś, o czym chciałabyś porozmawiać?
Popatrzyła na niego uważnie, badawczo. Nie miał pojęcia, czego szukała w jego twarzy, ani czy to znalazła.
Podeszła i musnęła jego policzek pocałunkiem.
– Nie – odparła. – Do zobaczenia na kolacji.
Wyszła, a Diamandis pozostał dokładnie w tym samym miejscu, powtarzając sobie, że to po prostu niemożliwe.
Niestety, diagnoza Zandry była trafna – życie Kateriny w roli jego asystentki było trudne i praktycznie całkowicie ograniczone do zajęć zawodowych. Kiedy niby miałaby nawiązać jakiś romans? Zresztą nawet gdyby miała dość czasu, by to zrobić, Diamandis szybko by się o tym dowiedział.
Wszystko to razem oznaczało, że musiał coś zrobić, niezależnie od tego, jak niewiarygodna wydawała mu się cała sytuacja. Dlatego, kiedy jego nowy asystent stanął w progu, król nawet na niego nie spojrzał.
– Lecę do Aten – rzekł tylko. – Proszę zorganizować moją podróż, natychmiast.

– Dzielny książę stanął przed księżniczką i groźnym smokiem i jednym potężnym ruchem miecza uratował księżniczkę od pewnej śmierci.
Katerina Floros nie znosiła tej opowieści, chociaż dzieci z jej klasy szczerze ją uwielbiały. Współczuła smokowi, który najprawdopodobniej robił to, co robią smoki, do chwili, gdy nagle zjawił się książę i wszystko zepsuł.
Spojrzała w okno i zobaczyła gromadzących się pod bramą rodziców, którzy po długim dniu pracy przyszli zabrać dzieci do domu. Trudno jej było uwierzyć, że niedługo sama będzie musiała wziąć na siebie te same obowiązki.
Kiedy wszystkie dzieci zostały odebrane i większość pracowników centrum opieki też wyszła, Katerina pozbierała swoje rzeczy i zajęła się porządkowaniem biurka. Gdy drzwi skrzypnęły, podniosła głowę i uśmiechnęła się na widok swojej szefowej, dyrektorki centrum i swojego osobistego anioła stróża.
– Już niedługo, co? – Fifi delikatnie poklepała przyjaciółkę po brzuchu.
Katerina szczerze nie znosiła, kiedy ktoś to robił, ale Fifi była najprawdziwszym aniołem – dała jej pracę i bez mrugnięcia okiem pozwalała wychodzić wcześniej z pracy, by nie spóźniła się na lekarską wizytę. Razem wyszły z budynku prosto w pochmurny wieczór, pożegnały się i Katerina pojechała do domu.
Zaparkowała na ulicy przed swoim blokiem w nieco podejrzanej dzielnicy na obrzeżach Aten. Nie był to pałac, nic z tych rzeczy, a mieszkanie można by śmiało nazwać dziurą, ale była to własna dziura Kateriny, dziura, za którą płaciła samodzielnie zarobionymi pieniędzmi.
Nie miała najmniejszego zamiaru pójść w ślady matki. Kochała swoje dziecko już teraz, zanim przyszło na świat, i jeśli nawet początki życia samotnej matki zapowiadały się ciężko, wolała pogodnie patrzeć w przyszłość. Miłość była zdecydowanie lepsza niż sekrety i pieniądze, i Katerina była gotowa pokonać wszelkie trudności.
Weszła po schodach na drugie piętro, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Była głodna i ledwie żywa ze zmęczenia, i marzyła wyłącznie o tym, by jak najszybciej zjeść kolację w wannie. Wyjęła klucze z torby, otworzyła drzwi, weszła do środka i zamarła.
Powietrze przesycone było obcym zapachem, czymś… Czymś bardzo męskim. Z sercem bijącym jak u wyścigowego konia przytrzymała wciąż uchylone drzwi i zacisnęła palce wokół kluczy, zdecydowana bronić się wszelkimi dostępnymi środkami, chociaż wewnętrzny głos podpowiadał jej, że w tym wypadku skazana jest na porażkę.
Był tutaj, w jej mieszkaniu. Król Kalyvy siedział na jej kanapie. Jej były szef. I nie tylko szef. Katerina powoli opuściła ręce i oparła je na brzuchu, zupełnie jakby miała jakąś szansę, by ukryć przed nim swój stan. Miała przygotowane kłamstwo, właśnie na taką okazję, a jednak…
Diamandis podniósł się powoli, swoim wzrostem i szerokimi ramionami blokując słabe światło z zawieszonej pod sufitem fluorescencyjnej lampy. Ciemne włosy miał brutalnie krótko ostrzyżone, jak zwykle, a ciemne brwi i oczy surowe, jak zwykle. Muskularną sylwetkę podkreślał krój jednego z jego czarnych garniturów, bez których nigdy nigdzie się nie ruszał.
Katerina czuła, że nie ma siły, by stawić mu czoło, szczególnie że potrzebowałaby naprawdę dużo energii, by sprostać temu wyzwaniu. Diamandis zawsze powtarzał wszystkim, którzy chcieli i nie chcieli słuchać, że nie zamierza się żenić ani mieć dzieci, więc na ten drobny wypadek w jego planach po prostu nie było miejsca, i tyle.
Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, że wszystkie konsekwencje „drobnego wypadku” poniesie ona sama, nikt inny, i nie wyobrażała sobie, by miała uchylać się od odpowiedzialności. Nie zamierzała obciążać własnymi błędami swoich dzieci, tak jak robiła to jej matka i dlatego odeszła, woląc samodzielnie poradzić sobie z sytuacją.
Była przekonana, że po jej zniknięciu Diamandis natychmiast o wszystkim zapomni, ale chyba się pomyliła.
– Czy naprawdę upłynęło już aż tyle czasu, że zdążyła pani zapomnieć o regułach protokołu, panno Floros? – odezwał się.
Bez trudu rozpoznała ten chłodny, pełen dystansu ton, umiejętnie maskujący wściekłość, której większość ludzi nigdy by się nie domyśliła. Niestety, Katerina dobrze wiedziała, co się pod nim kryje.
– W obecności króla powinna pani złożyć wymagany etykietą ukłon.

Nie ukłoniła się.
Diamandis nie wiedział, czy wynikało to z potrzeby buntu, którego nie rozumiał, czy też raczej z jej stanu, poważnie utrudniającego fizyczną aktywność.
– Co tu robisz? – zapytała.
Lekko uniósł jedną brew, dając jej do zrozumienia, że zauważył, że nie użyła przysługującego mu tytułu, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
– Interesujące pytanie – wycedził. – Pewnie masz jakieś pomysły.
Musiał się dowiedzieć, czy to jego dziecko, bo sam fakt, że była w ciąży, wydawał się w tej sytuacji niepodważalny. Nie potrzebował żony, nie szukał królowej. I nie chciał mieć dzieci. Odnalezienie Zandry nie tylko sprawiło mu ogromną radość, ale także zdjęło poważny ciężar z jego ramion, ponieważ teraz nie musiał się już martwić o spadkobierców.
– Moja siostra wraca z wyprawy na zakupy w Atenach z nowiną, że moja była asystentka, która uciekła w środku nocy, jak kryminalistka, biega po mieście z brzuchem większym niż jej własny – podjął. – Zandrze wydało się to nieco dziwne, bo pomyślała, że pracując dla mnie, raczej nie miałaś czasu na romantyczne przygody.
– Księżniczka ma bystry, pełen ciekawości umysł – zimno odpaliła Katerina.
Jej dłonie nie zdradzały nerwowości, natomiast jej oczy… Jej fascynujące zielone oczy zawsze przeczyły maskom, które zakładała.
– Dobrze wiesz, dlaczego tu jestem, moja droga.
– Nie mam zielonego pojęcia, mój drogi. Rozumiem, że mogłeś odnieść wrażenie, że to nasza randka, jedyna zresztą, jest przyczyną mojej obecnej sytuacji, i że całe moje życie w Kalyvie ograniczało się do niewolniczej pracy dla ciebie, ale to pomyłka. Zawsze miałam własne życie i mam je teraz – mieszkam w Atenach z moim mężem, który jest ojcem tego dziecka, i jestem z nim bardzo szczęśliwa.
Zaskoczyła go, nie samą informacją, lecz całym tym bezczelnym kłamstwem. Czy naprawdę sądziła, że przed spotkaniem z nią nie zlecił swoim ludziom szczegółowej analizy ostatnich sześciu miesięcy jej życia?
– Więc wyszłaś za mąż, tak?
– Tak.
Chwilę milczał, zastanawiając się, czy uważa go za aż tak wielkiego idiotę, czy po prostu jest bardzo, ale to bardzo zdesperowana.
– I mam uwierzyć w tę zabawną historyjkę? Zapominasz, że wiedziałem o każdym twoim kroku, i nadal tak jest.
Prychnęła lekceważąco.
– To niemożliwe.
– Jestem królem.
– Jasne, jesteś królem, jednym z wielu, którzy zamieszkują ten wielki świat.
Kiedy dla niego pracowała, często była wobec niego absolutnie szczera, jednak zawsze znała swoje miejsce i znakomicie wyczuwała odpowiedni ton rozmowy. Tak, zazwyczaj tak właśnie się zachowywała, natomiast w tej chwili jej stosunek do niego wyraźnie się zmienił.
Diamandis rozejrzał się po smętnej dziurze, którą usiłowała przeobrazić w przytulne mieszkanie, i doszedł do wniosku, że zupełnie nie rozumie tej gry.
– Nie widzę żadnego dowodu obecności mężczyzny – oświadczył. – Nie ma żadnego aktu ślubu i nie ma żadnego dobrego męża, który przygotowywałby dla ciebie kolację.
– Pracuje na nocną zmianę. – Katerina nadal stała tuż przy drzwiach, jakby zamierzała rzucić się do ucieczki.
– Doprawdy? W takim razie pokaż mi jakikolwiek dowód istnienia tego związku.
Nie odpowiedziała.
– Ach, nie jesteś w stanie tego zrobić – mężczyzna potrząsnął głową. – Wrócisz ze mną do Kalyvy, natychmiast. Skoro nadal z uporem twierdzisz, że to nie ja jestem ojcem dziecka, trzeba będzie zrobić badanie.
– Dlaczego? – zapytała.
Coś się w niej załamało i Diamandis z przykrością patrzył, jak ostre światło jej oporu powoli gaśnie. Zawsze podziwiał jej wewnętrzną siłę. Nigdy się go nie bała, nawet gdy mu na tym zależało.
– O co właściwie pytasz? – zagadnął. – Mieliśmy krótki, nieodpowiedzialny romans, chyba pamiętasz.
Owocem tego związku było dziecko. Jego dziecko. I dlatego musiał rozwiązać ten problem, zanim stanie się niemożliwy do rozwiązania.
– Kłamiesz, moja droga.
Jeszcze bardziej zapadła się w sobie. Wyglądała na bardzo zmęczoną i gdy podniosła wzrok, oczy miała wyraźnie wilgotne.
– Nie chcesz dzieci – powiedziała. – Nigdy tego nie ukrywałeś, więc po co chcesz zabrać mnie do Kalyvy? Po co ci to badanie DNA? Nie zależy ci na tym dziecku, nawet jeśli jesteś jego ojcem.
– Czy to dlatego uciekłaś?
Nie wątpił, że ma rację, przynajmniej częściowo. Gdyby było inaczej, uciekłaby zaraz po tamtej nocy, którą ze sobą spędzili, nie kilka tygodni później.
Katerina nie odpowiedziała na jego pytanie i tylko patrzyła na niego oczami, z których wyzierało głębokie przygnębienie.
– Jestem przyzwoitym człowiekiem i wiem, że nie wszystko musi kręcić się wokół mnie.
Parsknęła krótkim śmieszkiem.
– Odkąd to?
Postanowił zignorować jej sarkazm.
– Czego chcesz? – podjął. – Bo chyba nie tego smętnego mieszkania i marnie płatnej pracy, w której na pewno nie wykorzystujesz swojego intelektualnego potencjału? I chyba nie życia w Atenach, skoro możesz wrócić do domu i…
– I co? – przerwała mu wyzywająco. – Zostać głównym tematem większości dowcipów? Pożywką dla plotek? Słuchać, jak moje dziecko nazywają królewskim bękartem?
W jej oczach znowu zapłonął ogień.
– Nic z tego, nie skażę nas obojga na taki los. Może moje obecne warunki są gorsze niż te, do jakich przywykłeś, lecz w gruncie rzeczy są całkiem niezłe i moje dziecko…
– Nasze dziecko.
Obrzuciła go pełnym goryczy spojrzeniem.
– Nie mam najmniejszej ochoty wracać do Kalyvy, ponieważ nie chcę znaleźć się w samym oku cyklonu okrutnych plotek – powiedziała cicho. – Wiem, że nie chcesz ani żony, ani dziecka, więc daj nam spokój, dobrze? Jeżeli będziesz trzymał się z dala od nas, o nic nie będę cię prosić. To chyba uczciwy układ, nie sądzisz?
– Obawiam się, że nie dosyć uczciwy – odparł po chwili milczenia. – Wrócisz do Kalyvy i zajmiesz się przygotowaniami.
– Przygotowaniami do czego?
– Do naszego ślubu, rzecz jasna.
Katerina nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że śni. Nie widziała żadnego innego wytłumaczenia tego, co usłyszała, ale jednak nie był to sen, w każdym razie nie dobry sen. Nie, był to koszmar. Może dawniej i pozwalała sobie na fantazje, których głównym bohaterem był Diamandis, lecz zawsze zdawała sobie sprawę, że happy end tych historii jest po prostu wykluczony. Gdy dotarło do niej, że on uważa ją za atrakcyjną, przeżyła prawdziwy wstrząs, ale nawet wtedy jej marzenia miały wyraźne granice.
– Nie mogę za ciebie wyjść – westchnęła.
– Ślub rozwiąże wszystkie twoje problemy.
– Raczej nie. Jadowite żmije, od których dosłownie roi się na twoim dworze, uznają to dziecko za nieprawe, za plamę na obliczu monarchii.
Nie mogłaby tego znieść i nie zamierzała na to pozwolić, nawet gdyby znowu musiała ratować ucieczką siebie i swoje dziecko. Tyle że tym razem uciekłaby dalej, do Anglii albo Ameryki, albo do jakiegokolwiek innego kraju, byle tylko nie zdołał jej odnaleźć.
– Wymyślimy jakąś historię – powiedział. – Lysias i Zandra pobrali się daleko od Kalyvy, więc dlaczego my nie mielibyśmy tak zrobić?
– Bo jesteś królem.
– Ale z powodu jakichś kwestii zdrowotnych musieliśmy zawrzeć związek w tajemnicy – ciągnął. – Ciąża źle wpływała na twoje zdrowie, więc zostałaś w Atenach pod opieką doświadczonych lekarzy, podczas gdy ja wróciłem do kraju. Uznaliśmy, że najlepiej będzie na razie nie ujawniać wiadomości o naszym ślubie, żebyś mogła spokojnie odzyskać siły.

Na gali w Cannes – Caitlin Crews

Profesor Miranda Sweet próbowała się przecisnąć przez tłum stojący przed wejściem do Centrum Konferencyjnego Uniwersytetu Georgetown, gdzie właśnie wygłosiła referat przed uczestnikami Światowego Szczytu na rzecz Powstrzymania Przemocy w Mediach, gdy ktoś mocno pochwycił ją za ramiona – tak mocno, że z pewnością zostawił siniaki – i obrócił wbrew jej woli. Zobaczyła przed sobą twarz mężczyzny i zacisnęła dłonie na rączce torby. Ciepłe, wiosenne waszyngtońskie popołudnie naraz wydało jej się zimne i wrogie. Od razu zauważyła, że ten człowiek źle jej życzy, i poczuła przerażenie. W jednej chwili znów stała się dziewczynką, bezradną i zalęknioną, kryjącą się po kątach przed ojcem, który szalał po domu i rozbijał sprzęty. I tak jak wtedy, zaczęła drżeć na całym ciele.
– Co? – pisnęła cienkim głosem, głosem dziewczynki, którą przestała być dobrych dziesięć lat temu.
– Tym razem będziesz słuchać, a nie mówić – warknął obcy. Miał dziwny akcent.
W pierwszym odruchu Miranda miała ochotę przeprosić i potulnie zgodzić się na wszystko, byle ułagodzić jego złość. Naraz jednak inna dłoń dotknęła jej pleców, oderwała ją od napastnika i przygarnęła do mocnej piersi. Miranda przestała oddychać. Wiedziała, że powinna protestować, krzyczeć, uderzyć intruza torebką, ale coś ją powstrzymywało. Ogarnęło ją dziwne wrażenie, że jest bezpieczna, choć sytuacja zupełnie na to nie wskazywała.
Silne ręce puściły wreszcie jej ramiona. Podniosła głowę i ze zdumieniem popatrzyła na człowieka, który wciąż trzymał ją przy sobie, po czym jeszcze z większym zdumieniem uświadomiła sobie, że zna tę twarz.
– Pomyliłeś się – powiedział jej obrońca do napastnika zimnym głosem z wyraźnym rosyjskim akcentem. Przeniósł wzrok na nią i Miranda zauważyła, że on też ją rozpoznał. Poczuła się wstrząśnięta. Nigdy dotychczas nie spotkała go osobiście, ale w swoich badaniach analizowała jego charakter, wykorzystywała filmy z jego udziałem na zajęciach ze studentami, a także szeroko omawiała wartości, które jej zdaniem reprezentował, w prasie i telewizji. To był Iwan Korovin – ten Iwan Korovin, niepokonany mistrz MMA, a obecnie ulubieniec Hollywood, uwielbiany za brutalność i agresję – uosobienie wszystkiego, z czym Miranda walczyła przez całe życie.
Napastnik warknął coś po rosyjsku. Miranda nie musiała znać tego języka, by zrozumieć, że nie były to miłe słowa. Na dźwięk tego tonu poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w brzuch.
Iwan Korovin znów przycisnął ją do swojego twardego jak stal ciała.
– Nie ruszaj tego, co należy do mnie – ostrzegł niskim, głębokim głosem, który na żywo brzmiał jeszcze lepiej niż na filmach. Całe ciało Mirandy pokryło się gęsią skórką. To wrażenie było tak nieoczekiwane, że prawie nie zwróciła uwagi na to, co powiedział.
– Nie zamierzałem wchodzić ci w drogę – odrzekł pierwszy mężczyzna i jego małe, podłe oczka zatrzymały się na twarzy Mirandy. Poruszyła się w objęciach Iwana, ale nie próbowała się uwolnić. W głębi ducha była na siebie zła za to tchórzostwo. – Lepiej nie robić sobie z ciebie wroga.
Uśmiech Iwana był jego kolejną potężną bronią.
– Skoro tak, to pamiętaj, że masz jej więcej nie dotykać, Guberev.
Ten głos brzmiał jak buczenie potężnego silnika. Mirandę znów przeszył dziwny dreszcz. Co się z nią właściwie działo? Wychowana w snobistycznym Greenwich w stanie Connecticut przez potężnego fizycznie ojca, który znęcał się nad rodziną, zawsze wyżej ceniła inteligencję niż mięśnie. Przed dwoma laty opublikowała doktorat, a potem książkę „Kult jaskiniowca”, w której omawiała fenomen popularności mistrzów szczególnie brutalnych dyscyplin sportu. Książka została przyjęta zdumiewająco dobrze i od czasu jej wydania Mirandę często zapraszano do rozmaitych programów telewizyjnych jako eksperta. Ona sama uważała, że reprezentuje konieczny głos rozsądku w świecie pełnym przemocy, w świecie, który uwielbiał takich brutali jak słynny Iwan Korovin, były mistrz sztuk walki, a od kilku lat gwiazda filmów akcji, w których wcielał się w postać Jonasa Darka.
Odepchnęła jego umięśnioną pierś. Napastnik wymruczał jakieś nieszczere przeprosiny, ale Miranda zupełnie nie zwróciła na to uwagi, skupiona na własnej reakcji na Iwana Korovina. Na żywo wyglądał jeszcze lepiej niż w filmach. Na ekranie sprawiał wrażenie niebezpiecznej i nieco nieokrzesanej maszyny do zabijania. Półnagi, z ciałem pokrytym tatuażami, przedzierał się przez szeregi przeciwników, jakby byli zrobieni z masła. Mirandzie zawsze kojarzył się z neandertalczykiem i bez oporów nazywała go tak publicznie. Na żywo nie tracił żadnego z tych przymiotów – był wysoki i zbudowany z samych mięśni, ale również zaskakująco i uderzająco piękny. Było to piękno wojownika zaprawionego w wielu walkach. Nos, z pewnością już kilkakrotnie złamany, podkreślał tylko piękny zarys ust, blizna na czole uwydatniała wysoko osadzone kości policzkowe, a doskonale skrojony garnitur tonował atmosferę brutalności. Najbardziej ze wszystkiego zaskoczył Mirandę błysk inteligencji w jego ciemnych oczach.
Miała wrażenie, że spada z urwiska w czarną otchłań. Zupełnie zapomniała o napastniku, który wcześniej pochwycił ją za ramiona. Zapomniała o przeszłości i o własnym tchórzostwie. Zapomniała o wszystkim, nawet o sobie. Na całym świecie istniał tylko Iwan Korovin i jego przenikliwe spojrzenie. A Miranda nigdy się nie zapominała ani nie traciła kontroli nad sobą.
– Tego, co twoje? – powtórzyła jego słowa, usiłując odzyskać równowagę wewnętrzną. – Czyżbyś właśnie powiedział, że należę do ciebie? Jak przedmiot? Jak koza?
Jego piękne usta drgnęły w uśmiechu i Miranda poczuła się tak, jakby ktoś ją czule pogłaskał. Ten mężczyzna był o wiele bardziej niebezpieczny, niż sądziła.
– Jestem bardzo zaborczy – oznajmił. Obcy akcent sprawił, że te słowa zabrzmiały jak pieszczota. Popatrzył ostrzegawczo na tego drugiego mężczyznę, który wciąż stał obok nich, zionąc złością i okropną wodą kolońską, a potem znów przeniósł ciemne, melancholijne spojrzenie na Mirandę. Poczuła to spojrzenie w całym ciele.
– To okropna wada – dodał. Z żenującą łatwością przyciągnął ją do siebie, jakby Miranda była zupełnie pozbawiona własnej woli, a potem pochylił głowę i pocałował ją, jakby miał do tego święte prawo, nie zostawiając jej ani chwili na reakcję. Nie próbowała z nim walczyć; nawet nie jęknęła, a co więcej, w ogóle nie miała na to ochoty. Pozwoliła, by ten człowiek, który zapewne nie lubił jej tak samo jak ona jego, całował ją tak namiętnie, jakby za moment mieli pójść do łóżka.
Gdy w końcu podniósł głowę, w jego ciemnych oczach błyszczał ogień, a Mirandzie dzwoniło w uszach.
– Miłaja – wymruczał. To słowo brzmiało ładnie, ale Miranda była pewna, że to jakieś przekleństwo. Poczuła panikę i dopiero teraz dostrzegła dookoła błyski świateł. To było światło fleszy. Otaczał ich tłum paparazzich. Uświadomiła sobie, że następnego dnia zobaczy te zdjęcia na okładkach wszystkich kolorowych pism w supermarketach.
Rozzłoszczony napastnik zniknął, jakby nigdy go tu nie było. Pozostał tylko Iwan Korovin i Miranda, która musiała wreszcie przyjąć do wiadomości nieprzyjemną prawdę: dała się sfotografować w objęciach największego wroga, mężczyzny, który kiedyś w popularnym talk-show nazwał ją „ujadającym kundelkiem”, na co publiczność zareagowała wielkim aplauzem. W dodatku stało się to w czasie trwania międzynarodowej konferencji, w obecności wielu osób odpowiedzialnych za politykę społeczną – naukowców i delegatów z co najmniej piętnastu krajów, całego tłumu ludzi, którzy podobnie jak ona sama przeciwstawiali się wszystkiemu, co reprezentował Korovin. Uświadomiła sobie z przygnębieniem, że jest to wielki, być może śmiertelny cios dla całej jej kariery – kolejny cios zadany przez Iwana Korovina.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, ta ruda pani profesor zmiotłaby go z powierzchni ziemi.
Oderwał się od niej i poszedł za ochroniarzami do hotelu, w którym odbywała się konferencja. Gdy już znaleźli się w środku, zaprowadził ją w miejsce, gdzie mogli usiąść na fotelach wśród zieleni. Nie patrzyła na niego. Sądził, że walczy z prawdą, która musiała być trudna do przełknięcia dla takiej harpii jak ona, walczącej ze wszystkim, co on reprezentował. Winna mu była wdzięczność, ale gdy w końcu podniosła na niego ciemnozielone oczy, które intrygowały go bardziej, niż chciał przed sobą przyznać, zrozumiał, że ona nie ma najmniejszego zamiaru dziękować. Była na niego wściekła. Nie dziwiło go to, ale jako wytrawny wojownik doskonale potrafił wyczuć agresję w drugiej osobie i odpowiedzieć tym samym.
Pomyślał ponuro, że zasłużyła sobie na to. Od dwóch lat nieustannie utrudniała mu życie. Publicznie obrzucała go wyzwiskami. Gotowa była posunąć się do każdego kłamstwa, by przedstawić go w najgorszym możliwym świetle i zwrócić przeciwko niemu opinię publiczną. Och, tak, zasłużyła sobie na to.
– O co tu chodzi? – zapytała lodowato, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z kruchości własnej pozycji i jakby Iwan był niesubordynowanym studentem, który nie potrafi się zachować na zajęciach.
– Przestraszyłem cię? – zapytał znudzonym tonem i zauważył kolejny błysk wściekłości w zielonych oczach. – Wydawało mi się, że najlepiej będzie działać szybko.
Wstała z fotela. Najwyraźniej nie należała do tych nudnych, rozsądnych Amerykanek, które obawiały się wysokich obcasów. Jej obcasy były ostre i wysokie na co najmniej osiem centymetrów, ale zdawało się, że czuje się w nich zupełnie swobodnie. Całą postawą próbowała mu okazać, że nie pozwoli się zdominować, ale było już za późno.
– Zaatakowałeś mnie – warknęła tym samym lodowatym tonem. – Użyłeś fizycznej przemocy!
Rumieniec na jej twarzy fascynował Iwana. Pocałunek mógł kłamać, ale rumieniec był prawdziwy. Oczy miała błyszczące, a oddech przyspieszony. Nie potrafił oderwać od niej wzroku.
– Pocałowałem cię – poprawił ją.
Nie wolno się było fascynować przeciwnikiem, a szczególnie takim przeciwnikiem. W końcu to ona pierwsza oceniła go niesprawiedliwie. Stawiała mu na drodze zasieki z drutu kolczastego i potrafiła to uczynić zawsze w najgorszym momencie. Sprawiała, że w oczach opinii publicznej wydawał się jakąś karykaturą z komiksu. Taka reputacja mogła mu bardzo zaszkodzić przy promowaniu nowej fundacji dobroczynnej.
– Jak śmiałeś?
Wzruszył ramionami.
– Śmiem robić wiele rzeczy. Ty też byłaś bardzo odważna w wywiadach telewizyjnych.
Podniosła na niego oburzone spojrzenie. Iwan skorzystał z okazji, by przyjrzeć się jej z bliska i krew znów zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Była delikatnej budowy, o szlachetnych rysach twarzy, wysoka jak na kobietę i szczupła, choć nie tak chuda jak modelki. Iwan długo żył w biedzie i przesadna chudość kojarzyła mu się wyłącznie z nędzą. Nie była jednak tak krucha, jak wydawało mu się wcześniej. Włosy miała długie, ciemnorude, a oczy tajemnicze i intrygujące. Ubrana była w ciemny kostium ze spodniami, bardzo oficjalny, ale zarazem kobiecy. Gdy ją całował, przez chwilę poczuł na swojej piersi dotyk jej niedużych, lecz zgrabnie uformowanych piersi. Dawno już nie czuł takiego czystego pożądania.
– Dmitrij Guberev to bardzo niesympatyczny człowiek. Wydaje mu się, że skoro ma pieniądze, to może pozwolić sobie na wszystko – mruknął Iwan krótko, zły na siebie. – Przez jakiś czas próbował zrobić karierę w sportach walki w Kijowie, ale gdy nic z tego nie wyszło, został organizatorem walk. To był jedyny zrozumiały dla niego sposób, by go przekonać, żeby zostawił cię w spokoju. Jeśli czujesz się urażona, nic na to nie poradzę.
– Musiałeś mu powiedzieć, że należę do ciebie? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Jak w średniowieczu! Jeśli mogę zapytać, to kim dla ciebie jestem?
– On chyba myśli, że jesteś moją kochanką, a nie moją kozą – odrzekł Iwan gładko. Nie potrafił się powstrzymać, by się z nią trochę nie podroczyć.
– Nie prosiłam, żebyś wsiadał na białego konia i przybywał mi na ratunek – odrzekła, nie podnosząc głosu. Jej ton doskonale pasował do ciemnoszarych pereł na szyi. Wszystko w niej było gładkie, wyrafinowane i arystokratyczne. Iwan dorastał w nędzy w Niżnym Nowogrodzie, w czasach, gdy to miasto jeszcze nazywało się Gorki. Po rosyjsku znaczyło to „gorzki” i tak właśnie Iwan wspominał te mroczne, zimne lata. Może właśnie dlatego ta kobieta tak zaszła mu za skórę. Rzadko się zdarzało, by ktoś go traktował z takim lekceważeniem jak ona.
– Nie potrzebowałam twojej pomocy – ciągnęła z urazą. Iwan przypomniał sobie wyraz bezradności, który przez chwilę widział na jej twarzy, ale powiedział sobie, że to nie jego problem. Sama zrobiła sobie z niego wroga.
– Może i nie prosiłaś. – Wzruszył ramionami, jakby to nie miało większego znaczenia. – Ale ja znam Gubereva. Ma podły charakter i gdybym się nie wtrącił, skończyłoby się to znacznie gorzej. – Popatrzył na nią prowokująco. – Masz sińce na ramionach?
Na jej twarzy pojawiło się zmieszanie. Roztarła ramiona dłońmi i skrzywiła się lekko.
– Nic mi nie jest. – Opuściła ramiona i przesunęła ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Iwan potrafił czytać język ciała i widział, że wcale nie jest tak opanowana, jak chciałaby się wydawać. – Doceniam twoją chęć pomocy, jeśli rzeczywiście o to ci chodziło, ale rozumiesz chyba, że nie popieram metod, których użyłeś.
– Może były nieco radykalne – przyznał. Wciąż nie rozumiał, dlaczego ją pocałował. Wielokrotnie walczył z Guberevem na macie i wiedział, że podobnie jak większość damskich bokserów, tamten w głębi serca był tchórzem i nigdy nie odważyłby się na taki pokaz agresji wobec kogoś silniejszego. Sama obecność Iwana wystarczyła, by go odstraszyć. Po co więc posuwał się dalej? – Ale skuteczne.
– Skuteczne? Dla kogo? – Napięcie w końcu przedarło się przez gładki ton. – To może być koniec mojej kariery. Mogę tylko przypuszczać, że właśnie o to ci chodziło. Nie ma lepszego sposobu, by podważyć wszystko, co mówiłam o tobie, niż pokazać publicznie, że jestem dla ciebie tylko kolejną seksualną zabawką.
Iwan jednak nie musiał uciekać się do takich metod. W końcu był Iwanem Korovinem, mistrzem walki i gwiazdą filmową, i wbrew insynuacjom Mirandy nie został ani jednym, ani drugim przez przypadek. Miał za sobą lata wyczerpującego treningu. W ciągu trzech lat od opuszczenia Rosji musiał nauczyć się płynnie mówić po angielsku i wiele wysiłku włożył w pozbycie się akcentu. Nie intrygował ani nie kopał pod nikim dołków; był znany z tego, że do problemów i przeciwników podchodzi z otwartą przyłbicą.
– Czyżbyś była jedną z moich seksualnych zabawek? Wydaje mi się, że pamiętałbym coś takiego.
– Powiedzmy to sobie jasno – odrzekła. – Zajmowałam się tobą w swoich badaniach. Cała twoja kariera opiera się na tym, że niszczysz przeciwników jednego za drugim, w ogóle nie biorąc pod uwagę możliwości porażki.
Przeprowadzała nad nim badania, jakby był jakimś zwierzęciem w zoo. Jak to możliwe, że wydawała mu się tak atrakcyjna, choć wiedział, że gdyby tylko mogła, gotowa była zniszczyć go w jednej chwili? Ale rozsądek nie miał z tym nic wspólnego.
– Często nazywają cię „ niepowstrzymaną siłą” – mówiła, unosząc wyzywająco głowę, jakby przygotowywała się do pojedynku i jakby uważała, że to określenie jest obelgą. – Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by dojść do wniosku, że mnie również postanowiłeś skosić równo z trawą i wykorzystałeś do tego pierwszą okazję.
– Twoje badania, pani doktor Sweet, bywają całkiem interesujące – powiedział, zły na siebie za to, że wciąż nie potrafił się pozbyć erotycznych wyobrażeń. – Ale ja się z nimi zupełnie nie zgadzam. Mogę się z tobą nie zgadzać i nie potrzebuję wymyślać dziwnych strategii, by cię zdyskredytować. Chciałem ci tylko pomóc. Pomógłbym każdemu, kto znalazłby się w podobnej sytuacji. Przykro mi, jeśli uznałaś to za obraźliwe.
Przez chwilę patrzyła na niego ze zmarszczonym czołem. Miał wrażenie, że jest oceniany i że ta ocena nie wypadła dla niego korzystnie. Znów poczuł się jak w młodości, nim jeszcze zaczął pokonywać drogę do sławy. Wziął głęboki oddech, żeby się opanować.
– Życie to nie film akcji, panie Korovin – stwierdziła takim tonem, jakby wygłaszała werdykt, stojąc na jakimś podium sędziowskim. – Nie możesz porwać kobiety w ramiona i całować bez jej pozwolenia, a potem jeszcze oczekiwać aplauzu. Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że zostaniesz oskarżony o molestowanie.
– Oczywiście – odrzekł tym samym znudzonym tonem. – Dziękuję, że mi przypomniałaś, że znajduję się w najbardziej zwyrodniałym prawnie kraju na świecie. Następnym razem, gdy będziesz próbowała wejść pod jadącą ciężarówkę, nie ruszę palcem, żeby cię stamtąd odciągnąć.
– Nie sądzę, żeby nasze ścieżki miały się jeszcze kiedyś skrzyżować – odparowała. Była to niezmiernie elegancka obelga. – I bardzo się z tego cieszę. A teraz wybacz, ale muszę już iść. Trzeba jakoś zminimalizować straty. Cały świat widział, jak hollywoodzki macho chwyta mnie w objęcia…

Dam ci wszystko - Lorraine Hall
Król Diamandis nie rozumie, dlaczego jego asystentka Katerina Floros odeszła z pracy nagle i bez wyjaśnień, ale nie docieka przyczyn. Zaczyna się niepokoić dopiero kilka miesięcy później, gdy jego siostra donosi mu, że widziała Katerinę w Atenach, w zaawansowanej ciąży. Diamandis natychmiast ją odnajduje i jego przypuszczenia się potwierdzają – będzie ojcem. W tej sytuacji nalega, by Katerina wróciła z nim do pałacu i została jego żoną. Tyle że choć Diamandis jest królem i wiele może, to nie może jej obiecać tej jedynej rzeczy, której ona pragnie – miłości…
Na gali w Cannes - Caitlin Crews
Miranda Sweet, profesor socjologii, napisała książkę o agresji w sporcie. Jako główny przykład posłużył jej Iwan Korovin, były mistrz sztuk walk, a obecnie gwiazda kina akcji. Przed festiwalem w Cannes Iwan proponuje Mirandzie, by udawali romans. Jej pomoże to wypromować książkę, a jemu poprawi wizerunek. Jadą razem na galę filmową do Cannes. Miranda nie wie, że Iwan ma jeszcze inny cel…

Erotyczny taniec

Tracy Wolff

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1307

ISBN: 9788329116640

Premiera: 07-11-2024

Fragment książki

Był najbardziej urodziwym mężczyzną, jakiego dotąd widziała.
Desi Maddox miała świadomość, że przesadza, zważywszy że stała w sali wypełnionej pięknymi ludźmi w jeszcze piękniejszych strojach, ale im dłużej wpatrywała się w tego mężczyznę, tym bardziej była przekonana o swojej racji. Był tak zachwycający, że dosłownie ją oślepił i przez długie sekundy niczego więcej nie widziała, nawet błysku klejnotów i blasku wyższych sfer, których w normalnych okolicznościach nie dałoby się ignorować.
Ale te okoliczności były dalekie od normalnych. Bo kiedy on spojrzał jej w oczy ponad morzem ludzi, nogi jej zadrżały. Aż do tej chwili uważała, że to banał, który sprawdza się w babskich filmach i harlequinach. A tymczasem stała pośrodku zatłoczonej sali balowej, serce jej waliło, dłonie zwilgotniały, a nogi naprawdę się trzęsły. Tak reagowała na mężczyznę, którego nie znała i pewnie nie pozna.
Może to i dobrze. Musiała sobie przypomnieć, z jakiego powodu znalazła się wśród śmietanki towarzyskiej San Diego. Szef nie płacił jej za to, by gapiła się na obcych mężczyzn.
Kręcąc głową, siłą woli odwróciła wzrok. Zaczęła rozglądać się dokoła, podziwiała elegancką galę i bardzo eleganckich ludzi. On także – jej oczy mimowolnie wróciły do wysokiego, smagłego i obłędnie przystojnego mężczyzny – był elegancki, w smokingu za pięć tysięcy dolarów, z diamentowymi spinkami do mankietów. Nawet nie próbowała się z tymi ludźmi porównywać.
To nie był jej świat, ale kiedy już na to zasłuży ciężką pracą i poświęceniem, szef zleci jej inne zadanie. Coś naprawdę ważnego. W końcu jakie to ma znaczenie, czy żona burmistrza San Diego nosi szpilki od Manola czy Louboutina na swoich wypieszczonych stopach?
To ma zbyt duże znaczenie, pomyślała z goryczą. Zbyt wielu ludzi przykłada do tego zbyt dużą wagę. Właśnie dlatego, gdy znów okrążała salę, bacznie przyglądała się mijanym gościom. Nie wiedziała, czy ma być zadowolona czy przerażona, że rozpoznała niemal wszystkie z obecnych tam osób.
Ale w końcu na tym polegała jej praca, więc chyba miło, że godziny spędzone nad artykułami i zdjęciami ze starych gazet nie poszły na marne.
W przeciwieństwie do pozostałych uczestników balu nie przyszła tu pić szampana ani licytować na aukcji charytatywnej. Jej zadaniem było obserwowanie, co robią inni, żeby mogła o tym napisać. Jeżeli szczęście jej dopisze – i jeśli będzie miała oczy i uszy otwarte – ktoś powie albo zrobi coś skandalicznego czy wyjątkowo godnego uwagi, a wtedy będzie miała szansę to zrelacjonować, zamiast pisać o jedzeniu, winie i o tym, który projektant jest akurat najmodniejszy wśród elit południowej Kalifornii.
Zaś jeśli szczęście jej nie dopisze, będzie zmuszona odnotować, kto z kim się spotyka, kto popełnił modową gafę, kto…
Tak, praca reporterki kroniki towarzyskiej lokalnej gazety jest tak nudna, na jaką wygląda. Desi starała się nie myśleć o tym, że spędziła cztery lata na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia, a skończyła w takim miejscu. Ojciec byłby z niej bardzo dumny – gdyby nie został zamordowany pół roku wcześniej na Bliskim Wschodzie.
Kiedy mijał ją kelner z tacą, chwyciła kieliszek z szampanem. Opróżniła go jednym – miała nadzieję eleganckim – haustem. Potem odsunęła od siebie myśl o śmierci ojca. Musi skupić się na pracy. Jej zadaniem jest opisanie tej idiotycznej imprezy.
Żeby dobrze wykonać pracę, powinna zlać się z tłumem. W sukni z domu towarowego i butach z wyprzedaży zakrawa to na utopię. Ale może przynajmniej spróbować, dopóki szef nie przejrzy na oczy i nie zleci jej czegoś choć trochę ważniejszego.
I trochę bardziej interesującego, pomyślała, ledwie hamując ziewnięcie, gdy usłyszała piątą tego wieczoru rozmowę na temat liposukcji.
Odwróciła się, by postawić kieliszek na pustej tacy kolejnego mijającego ją kelnera. W tym samym momencie jej oczy znów napotkały spojrzenie tamtych ciemnozielonych oczu. Tym razem mężczyzna znajdował się niespełna dwa metry od niej.
Nie wiedziała, czy uciec czy się ucieszyć.
Patrzyła osłupiała na tę przystojną twarz i kombinowała, co by tu powiedzieć, żeby nie wyjść na idiotkę. Niestety inteligencja ją zawiodła, jej umysł wypełniały wyłącznie wysokie kości policzkowe nieznajomego, jego czarne opadające na czoło włosy, błyszczące humorem szmaragdowe oczy, zmysłowe wargi, które właśnie czarująco się uśmiechały. Mężczyzna był tak wysoki, że musiała podnieść wzrok, choć w butach na obcasie miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu.
Żaden z przymiotników, które przychodziły jej do głowy, nie oddawał mu sprawiedliwości. Przez moment przeraziła się, że się na niego gapi z otwartymi ustami, co nigdy jej się nie zdarzało. Dyskretnie uniosła rękę. Na szczęście usta miała zamknięte.
Do diabła, kogo oszukuje? Nogi zadrżały pod nią drugi raz tego wieczoru. Nie widziała dotąd takiego mężczyzny ani na żywo, ani na zdjęciach w gazecie. Tymczasem on stał naprzeciwko z kieliszkiem szampana w prawej ręce.
– Wygląda pani na spragnioną – rzekł zmysłowym głosem. A na dodatek z cieniem rozbawienia!
Teraz już nie tylko nogi jej drżały. Drżała także ręka, którą sięgnęła po kieliszek.
Co się z nią dzieje? Poza tym, że libido ją obezwładniło? Lepiej, by jej rozum zaczął funkcjonować, bo ten mężczyzna wyraźnie nie odejdzie, dopóki nie otrzyma odpowiedzi. Nawet jeżeli nie miała pojęcia, co odpowiedzieć na uwagę, że wygląda na spragnioną…
W końcu jednak odzyskała rozum i poczucie humoru.
– Zabawne, właśnie to samo myślałam o panu. – To nie było najbardziej inteligentne, ale na razie musi się tym zadowolić.
– Doprawdy? – Uśmiechnął się nieco ironicznie. – Ma pani rację. – Uniósł kieliszek do warg i wypił spory łyk.
Patrzyła jak zaczarowana. Jezu! Jak to możliwe, że nawet widok mężczyzny pijącego szampana ją podnieca? Chyba powinna wyjść, póki jeszcze jest w stanie.
Wiedziała jednak, że tego nie zrobi. Częściowo dlatego, że nie była pewna, czy nogi jej posłuchają, a częściowo dlatego… że nie miała ochoty znaleźć się w żadnym innym miejscu oprócz tego, w którym stała, uśmiechając się do czarującego mężczyzny, który odpowiadał jej uśmiechem.
– Jestem Nick – oznajmił, gdy wypiła łyk szampana.
– Desi. – Wyciągnęła rękę.
Zamiast ją uścisnąć, trzymał ją lekko, delikatnie przesuwając kciukiem po wnętrzu dłoni.
Ten dotyk był tak intymny, tak zaskakujący, że przez długie sekundy nie wiedziała, co począć. Cichy głos w jej głowie szepnął, by się odsunęła. Przegrał.
– Ma pani ochotę zatańczyć, Desi? – spytał Nick, zabierając jej kieliszek i odstawiając go na tacę.
Powinna odmówić. Ma tego wieczoru milion rzeczy do zrobienia. Nie powinna dać się porwać na parkiet bogatemu facetowi, który pewnie zna znacznie więcej uwodzicielskich sztuczek niż te, o których słyszała. Mimo wszystko pozwoliła mu poprowadzić się na środek sali.
Zespół grał właśnie jakąś wolną melodię – nie mogło być inaczej – więc mężczyzna wziął ją w ramiona i zaczął tańczyć. Trzymał ją bliżej niż to konieczne podczas pierwszego tańca dwojga obcych sobie osób. Jedną rękę położył nisko na jej plecach, drugą trzymał jej dłoń, nie przestając jej głaskać. Przy każdym kroku o nią się ocierał. Czuła, że robi jej się słabo.
Chyba trochę za bardzo uległa jego czarowi. Wiedziała, że to głupie i szalone, lecz po raz pierwszy w życiu wcale się tym nie przejmowała. Nie przejmowała się, że jej dotykał. Nie przejmowała się, że później tego pożałuje. Ani tym, że skończy się to kłopotami w pracy, bo spędzi z Nickiem czas, który powinna poświęcić na wyłapywanie wypowiedzi lokalnych celebrytów.
Jest kobietą, która żyje dla pracy, która o niczym tak nie marzy jak o tym, by zostać sławną dziennikarką. Fakt, że ryzykuje z powodu mężczyzny, którego dopiero spotkała, jest niedorzeczny.
Nie była taka, nigdy nie chciała taka być. A jednak zamiast się oddalić, właśnie się do niego zbliżyła. Jej piersi i uda mocniej do niego przywarły. Uległa zamiast walczyć.
Błysk w oczach Nicka, gdy na nią patrzył z góry, był tak oczywisty jak jego przytulone do niej ciało. Zamiast poczuć się urażona, tylko się podnieciła. Zamiast się przestraszyć, zapragnęła więcej.
Jedna noc z nieznajomym nikomu jeszcze nie zrobiła krzywdy. Ani jeden pocałunek. Tej nocy miała zamiar się tego trzymać.
Właśnie dlatego, wziąwszy głęboki oddech, ręką, którą trzymała na karku Nicka, przyciągnęła go do siebie. W końcu ich wargi się spotkały.

Desi od dawna czeka na swoją wielką zawodową szansę. Kiedy szef zleca jej przeprowadzenie dziennikarskiego śledztwa w sprawie słynnego handlarza diamentami, uznaje to za uśmiech losu. Nie podejrzewa, że człowiekiem oskarżanym o przemyt diamentów jest mężczyzna, z którym spędziła najbardziej namiętną noc w życiu i o którym nie może przestać marzyć...

Francuski kochanek

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1270

ISBN: 9788383429144

Premiera: 30-10-2024

Fragment książki

– Czy ktoś widział, jak wchodziłaś na górę do mojego apartamentu? – zapytał Navarre Cazier po włosku, którym to językiem władał równie biegle jak rodzimym francuskim.
Tilda, jedna z najsławniejszych na świecie gwiazd filmowych, wydęła zmysłowe usta i odpowiedziała:
– Wśliznęłam się bocznym wejściem.
Navarre rozpogodził się i uśmiechnął.
– Chodzi mi o ciebie. Paparazzi wszędzie za tobą łażą.
– Ale nie tutaj. – Tilda Castelli potrząsnęła głową i jej złociste włosy spłynęły kaskadą na ramiona. – Jednak nie mamy zbyt wiele czasu. Muszę być w hotelu przed trzecią, zanim wróci Luke.
Na tę wzmiankę o jej mężu, porywczym znanym muzyku rockowym, szczupła, śniada twarz Navarre’a stężała, a zielone oczy pociemniały.
– Nie złość się tak, caro mio – dodała pospiesznie Tilda. – Wiesz, jak wiele mam do stracenia i jak ogromnie żałuję, że musimy spotykać się potajemnie.
– W porządku – powiedział pojednawczo Navarre.
Ale w rzeczywistości irytowało go, że Tilda musi ukrywać ich relację. Nie chciał jej jednak zerwać.
– Przyprowadzisz ze sobą partnerkę na ceremonię rozdania nagród, prawda? – spytała. – Luke jest wobec ciebie strasznie podejrzliwy.
– Tak, Angelique Simonet, tę sławną paryską modelkę – odrzekł kwaśno.
– I ona nic o nas nie wie? – upewniła się z niepokojem aktorka.
– Oczywiście, że nie.
– No, tak. Wybacz, że tak się tym przejmuję – szepnęła w napięciu. – Ale nie zniosłabym rozstania z Lukiem!
– Możesz mi zaufać – powiedział Navarre i objął ją uspokajająco.
W błękitnych oczach Tildy błyszczały łzy i drżała ze zdenerwowania. Starał się nie zastanawiać, czym Luke Convery doprowadził ją do takiego stanu. Nauczył się nie wtrącać się w jej małżeństwo, podobnie jak ona nie kwestionowała jego wyboru kochanek.
– Nienawidzę takich długich rozstań z tobą. To okropne – wyszeptała z przygnębieniem. – Ale kłamię w tej sprawie od tak dawna, że chyba już nie potrafiłabym wyznać prawdy.
– To nieważne – odpowiedział z łagodnością, która zaskakiwała niektóre z kobiet w jego życiu.
Navarre Cazier, legendarny francuski przemysłowiec i miliarder, miał reputację szczodrego, lecz powściągliwego kochanka. Chociaż nie ukrywał niechęci do trwałych związków i upodobania do niezależności, kobiety lgnęły do niego i irytująco usiłowały go usidlić. Tilda jednak zajmowała w jego życiu całkiem osobne miejsce i traktował ją odmiennie. Był bezwzględny i samolubny, ale wobec niej przynajmniej starał się powściągnąć te cechy i nagiąć się do jej oczekiwań.
Później tego popołudnia po jej wyjściu pomyślał, że kiedy następnym razem spotkają się publicznie, będą musieli zachować ostrożność, ponieważ Luke Convery jest w gorącej wodzie kąpany i dobrze zna burzliwą historię wcześniejszych małżeństw i sekretnych romansów swej pięknej żony.
Kiedy Navarre szedł wziąć prysznic, zadzwoniła Angelique, jego aktualna kochanka, i poinformowała go, że niestety nie będzie mogła przyjechać do Londynu, gdyż zaproponowano jej udział w telewizyjnej kampanii reklamowej znanej firmy kosmetycznej. Navarre nie mógł jej winić, że nie odrzuciła takiej okazji.
Niemniej ogarnęła go irytacja. Potrzebował w tym tygodniu Angelique, i to nie tylko po to, by uciszyć plotki o jego romansie z Tildą. Finalizował ważną umowę biznesową z mężem swojej byłej kochanki, która ostatnio usiłowała wskrzesić ich romans. Aby uśmierzyć podejrzenia tego mężczyzny, planował zjawić się na końcowych negocjacjach z Angelique u boku, stwarzając pozór, że łączy go z nią poważny związek. Teraz zastanawiał się gorączkowo, jakiej innej kobiecie mógłby zaufać na tyle, by powierzyć jej rolę swej rzekomej narzeczonej bez obawy, że będzie chciała to wykorzystać.

Telefon komórkowy Tawny wyświetlił wiadomość od Julie: „Muszę z tobą pilnie pomówić”. Tawny zeszła po schodach, zastanawiając się, o co chodzi przyjaciółce.
Julie była recepcjonistką w tym samym wytwornym londyńskim hotelu, w którym Tawny pracowała od niedawna jako pokojówka. Szybko zaprzyjaźniły się ze sobą. Kiedy Tawny musiała wyprowadzić się z domu matki, Julia pomogła jej wynająć znośną kawalerkę i przewiozła rzeczy swoim samochodem.
– Mam kłopot – oznajmiła teraz Julie konspiracyjnym szeptem, gdy Tawny usiadła obok niej przy stole w kącie obskurnego pokoju dla personelu. –Przespałam się z jednym z hotelowych gości.
– Przecież wyleciałabyś z pracy, gdyby cię przyłapano! – wykrzyknęła Tawny, odgarniając rude tycjanowskie włosy. – Kto to był?
– Navarre Cazier – wyznała Julie z zawstydzonym uśmiechem. – I nie przyłapano mnie.
– Navarre Cazier? – powtórzyła wstrząśnięta Tawny.
Znała tego mężczyznę, bo sprzątała jego apartament na ostatnim piętrze. Ów bajecznie bogaty francuski przemysłowiec zatrzymywał się tam co najmniej dwa razy w miesiącu i zawsze zostawiał suty napiwek. Jednakże widziała go tylko raz – i to z daleka. Był wysoki, kruczowłosy i uderzająco przystojny, a jego władczy sposób bycia określał go jako człowieka pewnego siebie, bystrego i energicznego, nawykłego, by natychmiast wypełniano każde jego polecenie.
Navarre i Julie kochankami?! Tych dwoje wydawało się nie mieć ze sobą nic wspólnego. Ale przyjaciółka była bardzo ładna, a Tawny nauczyła się już, że wielu mężczyznom to wystarcza. Widocznie ten wyrafinowany Francuz nie stronił od przelotnych erotycznych przygód.
– To w czym problem? – spytała, przerywając napiętą ciszę. – Zaszłaś z nim w ciążę?
– Och, nie bądź śmieszna. Ale poniosło mnie i zgodziłam się pozować mu nago do serii zdjęć. Są w jego laptopie!
Zszokowana Tawny zaczerwieniła się z zakłopotania i odrazy.
– Dlaczego, u licha, to zrobiłaś? – zapytała.
Julie nieoczekiwanie otarła oczy chusteczką – nieoczekiwanie, gdyż Tawny uważała ją zawsze za twardą.
– Możesz się domyślić dlaczego. Nie chciałam wydać się pruderyjna… Pragnęłam go zadowolić, licząc, że zechce ponownie się ze mną spotkać. Bogatych facetów łatwo znudzić. Trzeba być gotową na wszystko, by podtrzymać ich zainteresowanie. Ale nigdy więcej się ze mną nie skontaktował, a mnie niepokoi, że wciąż ma te zdjęcia.
Tawny rozumiała sytuację przyjaciółki, choć jej nie pochwalała. Niegdyś jej matka Susan też starała się wywrzeć wrażenie na bogatym mężczyźnie. W tamtym przypadku chodziło o jej szefa, a ich sekretny romans ciągnął się z przerwami kilka lat. Zakończył się, gdy Susan zaszła w ciąże, urodziła Tawny i odkryła, że była dla tego mężczyzny jedynie błahą pozamałżeńską rozrywką.
– Poproś go, żeby wykasował tę zdjęcia – poradziła Tawny przyjaciółce, zakłopotana, ale współczująca.
– Poprosiłam wczoraj, lecz stanowczo odmówił – oznajmiła Julie. – Ale potrzebowałabym tylko dostać się do jego laptopa – dodała z naciskiem.
– On ci na to nie pozwoli – rzekła sucho Tawny.
– Mogłabym bez jego wiedzy pożyczyć sobie laptop na pięć minut, lecz niestety, w przeciwieństwie do ciebie nie mam wstępu do apartamentu Navarre’a. Pomyślałam więc, że zrobisz to za mnie – oświadczyła zdesperowana Julie.
Tawny wpatrzyła się w nią z niedowierzaniem.
– Chyba żartujesz?
– Nie ma żadnego ryzyka. Powiem ci, kiedy on wyjdzie. Przyniesiesz mi laptop do magazynu, ja w pięć minut wykasuję zdjęcia, a potem odniesiesz go na miejsce. Proszę, Tawny, to dla mnie bardzo ważne! Nigdy nie zrobiłaś czegoś, czego potem żałowałaś?
– Chciałabym ci pomóc, ale nie mogę popełnić przestępstwa.
– On się o niczym nie dowie. Błagam cię, tylko na ciebie mogę liczyć!
– Przykro mi, ale nie ma mowy, żebym zrobiła coś takiego – mruknęła zmieszana Tawny.
– Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Porozmawiam z tobą jeszcze podczas lunchu. Zostało niewiele czasu. Navarre pojutrze opuszcza hotel.
– Nie zmienię zdania – ostrzegła ją Tawny i zacisnęła usta.
– Przemyśl to jeszcze. To niezawodny plan. Gotowa jestem zapłacić ci za ryzyko…
– Zapłacić mi? – powtórzyła zaskoczona Tawny. – Posłuchaj, nie chodzi o pieniądze. Po prostu nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Gdybym mogła ci pomóc, nie wzięłabym od ciebie ani grosza.
Wróciła do swoich obowiązków z mętlikiem w głowie. Kolejny przystojny bogaty bydlak, Navarre Cazier, bezwzględnie wykorzystał zwykłą kobietę. Ale, niestety, takie jest życie. Bogacze nie liczą się z nikim i żyją według własnych zasad. Czyż nie tak samo postąpił jej ojciec? Porzucił jej matkę, kiedy nie zgodziła się usunąć ciąży, i poprzestał na wypłacaniu nędznych groszy na utrzymanie niechcianej córki do czasu jej pełnoletności. Dzieciństwo Tawny upłynęło w ubóstwie i bez miłości, gdyż zgorzkniała matka żałowała decyzji urodzenia nieślubnego dziecka, którą przypłaciła koniecznością rezygnacji z kontynuowania kariery zawodowej.
Tawny porzuciła te jałowe rozważania i pomyślała z troską o Julie. Żałowała, że musiała jej odmówić. W dodatku wprawiło ją w zakłopotanie to, że przyjaciółka zaproponowała jej pieniądze za pomoc. Czyżby zdawała sobie sprawę z jej problemów finansowych?
W istocie, zarobki Tawny w hotelu pozwalały jej tylko wspomagać swoją babkę Celestine w opłacaniu czynszu za małe mieszkanko w osiedlu dla emerytów. Babka, zdruzgotana śmiercią ukochanego męża i w konsekwencji utratą domu, zdołała się jednak podźwignąć, rozpocząć życie od nowa i nawiązać nowe przyjaźnie. Tawny, aby móc sekretnie wspierać ją finansowo, zatrudniła się w hotelu jako pokojówka. Wcześniej zarabiała na życie, ilustrując książki dla dzieci i projektując pocztówki z życzeniami. Niestety, kryzys ekonomiczny sprawił, że nie zdołałaby dłużej utrzymywać siebie i jeszcze pomagać babce. Dlatego obecnie pracowała w hotelu, a swoimi artystycznymi projektami zajmowała się wieczorami i w weekendy.
Mimo wszystko uraziło ją, że przyjaciółka zaproponowała jej pieniądze. Choć z drugiej strony to dowodziło desperacji Julie.
Może jednak powinnam jej pomóc? – zastanowiła się. Rozumiała niepokój Julie, że Navarre Cazier mógłby beztrosko wpuścić te kompromitujące zdjęcia do internetu.
– Dobrze, zdobędę dla ciebie ten laptop – oznajmiła przyjaciółce przy lunchu.
– Och, wspaniale, dziękuję ci! – wykrzyknęła rozpromieniona Julie.
Tawny nadal obawiała się konsekwencji, powiedziała sobie jednak, że powinna stłumić lęk i wykazać więcej odwagi. Nosiła barwne modne stroje, miała zdecydowane poglądy i zamierzała zostać autorką komiksów w jakiejś wielkiej gazecie lub czasopiśmie. Jednym słowem, lubiła myśleć o sobie jako o kobiecie wolnej i niezależnej. Czasami podejrzewała jednak w głębi duszy, że jest o wiele bardziej konserwatywna, niż skłonna byłaby przyznać. Marzyła o założeniu tradycyjnej rodziny i nigdy nie złamałaby prawa.
– Zrobimy to dziś po południu – powiedziała z zapałem Julie. – Upewnię się, że Navarre wyszedł z apartamentu, i zadzwonię do ciebie. Pójdziesz po laptop i zostawisz go w magazynie. Zjawię się tam dwie minuty później.
– Może powinnaś raczej ponownie porozmawiać z Cazierem – rzekła zaniepokojona Tawny. – Jeśli nas przyłapią…
– Nie damy się przyłapać – przerwała jej z przekonaniem przyjaciółka. – Po prostu wróć do pracy, zachowuj się jak zwykle i czekaj na telefon ode mnie.
Tawny powróciła więc do ścielenia łóżek, odkurzania pokoi i szorowania łazienek. Starała się nie myśleć o tym, co ją czeka, lecz podświadomie była napięta, toteż wzdrygnęła się gwałtownie, gdy zabrzęczała jej komórka. Julie powiadomiła ją, że właśnie wyszedł asystent Caziera i apartament jest już pusty. Serce Tawny waliło mocno, gdy szła korytarzem, pchając wózek z czystą pościelą, co miało dostarczyć jej pretekstu. Otworzyła drzwi, weszła do środka i nerwowo ogarnęła wzrokiem przestronne wnętrze. Przeszła przez pokój, odłączyła komputer od ładowarki i wsadziła go pod ramię. Zajęło jej to zaledwie chwilę, lecz spociła się z napięcia, a w żołądku czuła nerwowy skurcz. Odwróciła się i wybiegła na korytarz. Lecz w tym momencie rozsunęły się drzwi windy i wyszedł z niej Navarre Cazier w czarnym garniturze – wysoki, barczysty i zabójczo przystojny. Z przerażeniem ujrzała na jego śniadej twarzy wyraz zaskoczenia.
– Czy to mój laptop? – zapytał. – Dlaczego go wynosisz?
– Ja… ja… ee… – wyjąkała bezradnie, a serce podeszło jej do gardła.
Zza pleców Navarre’a szef jego ochrony Jacques, starszy, mocno zbudowany mężczyzna, odezwał się po francusku:
– Zadzwonię po policję.
Navarre wprowadził Tawny z powrotem do pokoju.
– Nie… nie ma potrzeby wzywania policji! – wykrzyknęła, żałując, że nie użyła wymówki, że podczas sprzątania pokoju niechcący zrzuciła laptop ze stołu i właśnie go podniosła.
– Mówisz po francusku? – zdziwił się Navarre.
Przyjrzał jej się zaniepokojony. Miała na sobie niebieski uniform i pantofle na niskim obcasie. Widocznie to sprzątaczka. Była średniego wzrostu, szczupła, o delikatnych rysach, jasnoniebieskich oczach i bujnych rudych włosach. Navarre’owi zawsze podobały się rudowłose kobiety.
– Moja babka jest Francuzką – wyjaśniła cicho.
Niepokój Navarre’a wzrósł. Skoro ona zna biegle francuski, mogła jeszcze bardziej mu zaszkodzić. Jak długo miała dostęp do jego laptopa? Nie było go w apartamencie godzinę, a jej wystarczyłoby pięć minut na skopiowanie zawartości twardego dysku. W ten sposób poznałaby nie tylko ściśle tajne szczegóły handlowych negocjacji, lecz również jego prywatne, potencjalnie kompromitujące mejle – na przykład te od Tildy.
– Co robisz z moim laptopem? – zapytał.
Tawny śmiało podniosła głowę.
– Wytłumaczę to, ale tylko na osobności.
Gniewnie zacisnął szczęki i zerknął na jej plakietkę. Tawny Baxter.
– Nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś udzielić wyjaśnień w obecności moich ochroniarzy – odparł ze zniecierpliwieniem.
– Chodzi o Julie, recepcjonistkę, z którą spędził pan noc podczas swojego poprzedniego pobytu w hotelu – rzekła szorstko Tawny. – Ona chce, aby usunął pan z laptopa zdjęcia, do których pozowała nago.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem i mimo woli zatrzymał wzrok na jej zmysłowych, kuszących wargach. Zirytowany na siebie, wyprostował się i oświadczył:
– Nigdy nie spędziłem nocy z recepcjonistką z tego hotelu. Co to za kłamliwa intryga?
– Nie trać czasu na rozmowę z nią i pozwól mi wezwać policję – wtrącił Jacques.
– Nazywa się Julie Chivers. Pracuje w recepcji, a w tej chwili czeka w magazynie obok na laptop – dorzuciła Tawny w gorączkowym pośpiechu. – Zależy jej tylko na usunięciu tych zdjęć.
Nieznacznym ruchem głowy Navarre polecił szefowi ochrony, by to sprawdził. Starszy mężczyzna wyszedł z pokoju. Tawny wzięła głęboki wdech.
– Dlaczego nie spełnił pan prośby Julie? – spytała wyzywająco.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odrzekł ponurym głosem, który przejął ją zimnym dreszczem. – Nie spędziłem nocy z recepcjonistką ani nie
robiłem żadnych zdjęć. Przestań obstawać przy tej głupiej historyjce i powiedz prawdę, co robiłaś z moim laptopem?
– Absolutnie nic. Dopiero przed chwilą wzięłam go ze stołu – odparła.
Zastanawiała się, dlaczego on nadal kłamie, i czekała z nadzieją na zjawienie się Julie. Wówczas nie będzie mógł dłużej się wypierać.
– Miałaś pecha, że niespodziewanie wróciłem – zauważył niewzruszenie.
Był przekonany, że ta Tawny Baxter wbrew swym zaprzeczeniom skopiowała twardy dysk i może zdążyła ukryć pendrive pod ubraniem. Przyjrzał się jej smukłym kształtom, cudownie wąskiej talii. Mimo woli zastanowił się czy jej ciało jest w podobnie perłowym odcieniu jak twarz. W czasach, gdy niemal wszystkie kobiety mają sztuczną opaleniznę, ożywczy był widok takiej jasnej cery z przeświecającymi błękitnymi żyłkami. Im dłużej przyglądał się tej dziewczynie, tym bardziej dostrzegał jej niezwykłą subtelną urodę, mimo że była nawet bez makijażu. Ogarnęło go pożądanie. W odpowiednim stroju i fryzurze wyglądałaby zapewne olśniewająco. Szkoda, że to tylko skromna pokojówka oskarżona o kradzież, zreflektował się zirytowany.
Wrócił Jacques i na pytające spojrzenie swego szefa odpowiedział przeczącym potrząśnięciem głowy. Tawny usiłowała opanować panikę. Widocznie przyjaciółka nie dotarła jeszcze do magazynu.
– Julie musiała usłyszeć, że pan wrócił, i zeszła z powrotem na dół do recepcji – rzekła zaniepokojona.
– Dzwonię na policję – oznajmił Navarre i sięgnął do kieszeni po komórkę.
– Nie, niech pan pozwoli mi zatelefonować najpierw do Julie. Poproszę, żeby tu przyszła i wszystko wyjaśniła – rzekła pospiesznie po francusku. – Błagam pana!
Navarre przez chwilę mierzył ją wzrokiem, po czym zamknął komórkę. Tawny w napięciu wstrzymała oddech, wcisnęła na ścianie guzik połączenia z recepcją i poprosiła, by wezwano Julie Chivers.
Odetchnęła drżąco.
– Przysięgam, że nie kłamię. Nie miałam nawet czasu otworzyć laptopa.
– Jasne, że tak twierdzisz – rzucił drwiąco. – W rzeczywistości może nawet już odnosiłaś go z powrotem.
– Ależ nie! – zaprzeczyła ze zgrozą. – Mówię prawdę!
– Utrzymujesz, że przespałem się z recepcjonistką i w dodatku robiłem jej pornograficzne zdjęcia – rzekł gniewnie. – Naprawdę uważasz mnie za kogoś takiego?
Tawny po raz pierwszy ogarnęły wątpliwości. Serce jej zamarło na myśl, że mogłaby się mylić. Jednak niezgrabnie wzruszyła ramionami i odparła:
– Skąd mogę wiedzieć, jaki pan jest? Wiem tylko to, co powiedziała mi przyjaciółka.
– Twoja przyjaciółka skłamała – powiedział stanowczo.
Zapadła pełna napięcia cisza, którą po paru minutach przerwało pukanie do drzwi. Weszła Julie z niezwykle potulną miną.
– Czym mogę panu służyć, panie Cazier? – spytała.
– Julie! – zawołała Tawny. – Wyjaśnij, dlaczego poprosiłaś mnie o przyniesienie laptopa i…
– Jakiego laptopa? – przerwała jej ostro Julie i spojrzała na nią z irytacją. – W co, u diabła, próbujesz mnie wrobić?

Pokojówka Tawny Baxter została przyłapana na gorącym uczynku, gdy wynosiła z pokoju hotelowego laptop znanego francuskiego przemysłowca Navarre’a Caziera. Navarre podejrzewa, że chciała przekazać tajne informacje o nim prasie lub jego konkurentom. Postanawia jednak wykorzystać Tawny: ma udawać jego narzeczoną, co uchroni ją przed utratą pracy, a jemu pomoże zakończyć plotki o innym romansie…

Nigdy nie mów nigdy

Anne Fraser

Seria: Medical

Numer w serii: 699

ISBN: 9788329116671

Premiera: 30-10-2024

Fragment książki

Cassie z niekłamaną ulgą postawiła na ziemi ciężką walizkę, bo afrykańskie słońce prażyło niemiłosiernie, po czym zadarła do góry głowę.
Statek był ogromny, zdecydowanie większy, niż sobie wyobrażała. To dobrze, bo na tylu pokładach znajdzie dużo zakamarków, gdzie da się ukryć. Nie zamierzała unikać ludzi, ale liczyła, że będą tam miejsca, oprócz jej kabiny, gdzie będzie mogła być sama. Lubiła ludzi, ale najbardziej odpowiadało jej własne towarzystwo.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który oparty o barierkę rozmawiał przez komórkę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, gwałtownie odwróciła głowę, czując niepokojące mrowienie. Nie był wyjątkowo przystojny, umawiała się z bardziej atrakcyjnymi, ale zaintrygowało ją, jak się porusza, jak przechyla głowę, nawet jak się uśmiecha do rozmówcy. Jednak nawet tak krótki kontakt wzrokowy sprawił, że w jej mózgu rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Błyskawicznie postanowiła, że niezależnie od tego, kim jest ten człowiek, w najbliższych tygodniach musi go unikać.
Gdy to się stało, była w połowie trapu: jej wypchana do granic możliwości i wysłużona walizka uznała, że dłużej nie wytrzyma i z trzaskiem się otworzyła, wyrzucając z siebie T-shirty, sukienki i bieliznę.
Cassie patrzyła z przerażeniem, jak jej jedwabne, wykwintne i piekielnie drogie figi szybują ponad poręczą, by zawisnąć na jakimś kawałku żelaza, gdzie powiewały niczym koronkowa śnieżnobiała flaga wywieszona na znak kapitulacji. Rzuciła się za nimi i byłaby wpadła do wody, gdyby nie pochwyciły ją czyjeś silne ramiona.
Przez moment trwała nieruchomo wtulona w męską pierś, napawając się chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Absurd. Do tego nie potrzebuje faceta ani nikogo innego.
Prawdę mówiąc, wcale jej nie zdziwiło, gdy wybawcą okazał się człowiek, który jeszcze na dole przyłapał ją na tym, że mu się przygląda. A miała go unikać…
– Wiem, że jest gorąco, ale odradzam skok do wody. – Mówił ze szkockim akcentem, a w jego ciepłym głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia.
Gdy przeniosła na niego wzrok, zamurowało ją, bo w ręce trzymał jej figi.
– To chyba należy do pani – dodał, uśmiechając się bezczelnie.
Czy można jeszcze gorzej zaprezentować się załodze? – pomyślała z goryczą, dostrzegając gapiów wychylających się z pokładu. Co gorsza, na dole zebrała się grupka miejscowych, którzy głośno wymieniali uwagi, wskazując na nią i chichocząc.
– Dziękuję – odparła oschłym tonem, wyrywając mu tę intymną sztukę garderoby. Czy on musi trzymać je tak, żeby wszyscy widzieli?!
Przykucnęła, by pozbierać rozrzucony dobytek i wepchnąć go z powrotem do walizki. Zawsze miała w walizce idealny ład, wszystko starannie złożone i poukładane, dobrane kolorami.
Zdawała sobie sprawę, że to zakrawa na obsesję, lubiła jednak porządek, a nawet bardziej niż lubiła, wręcz go potrzebowała. Jednak w tych okolicznościach chodziło o to, by wszystko zgarnąć jak najszybciej. Porządek w walizce zrobi, jak dotrze do kabiny.
Jej pomocnik, bo nie chciała nazywać wybawcą człowieka, który ratował jej bieliznę, przykucnął obok. Tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło.
Wstrzymała oddech. Ale gdyby się choć trochę odsunęła, niechybnie wpadłaby do wody, z czego wcześniej pozwolił sobie zażartować. Aczkolwiek w tej chwili taka perspektywa wydała się jej dość kusząca.
– Dziękuję, poradzę sobie. Na pewno pan się spieszy.
– Owszem, ale byłoby grzechem przepuścić taką okazję.
Gdy już cała garderoba znalazła się w walizce, Cassie nagle zdała sobie sprawę, że po pierwsze, by walizkę domknąć, musiałaby na niej usiąść, i to na pochyłym trapie, a po drugie, istniało duże prawdopodobieństwo, że zamek znowu puści, zanim uda się jej dotrzeć do kabiny.
Jemu chyba to samo przyszło do głowy, bo jednym ruchem zapiął walizkę, po czym wziął ją pod pachę.
– Który pokład, która kabina? – zapytał. – Domyślam się, że jest pani członkiem personelu medycznego.
Przyjrzała mu się. Wysoki, spłowiałe od słońca włosy, szerokie pełne wargi, ale najbardziej ją zafascynowały jego piwne oczy. Oraz przenikliwy wzrok, ponieważ ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie, że facet widzi, co dzieje się w jej duszy, zna wszystkie tajemnice, a tego sobie nie życzyła.
– Cassie Ross, lekarka – przedstawiła się, podając mu dłoń.
Szeroko się uśmiechnął.
– Leith Ballantyne, lekarz. Witam na pokładzie afrykańskiego Mercy Ship.
Mercy Ships to ogólnoświatowa organizacja charytatywna zapewniająca krajom rozwijającym się darmowe usługi medyczne i chirurgiczne.
Cholera, lekarz. Bardzo trudno będzie go unikać. Jest jednak nadzieja, że wkrótce wyjedzie. Już zawczasu poinformowano ją, że pielęgniarki zazwyczaj pracują na statku minimum trzy miesiące, ale większość lekarzy, podobnie jak ona, jest na stałe zatrudniona gdzie indziej, więc mogą poświęcić na tę działalność zaledwie kilka tygodni w roku.
Już na pokładzie wyciągnęła ręce po walizkę.
– Proszę mi ją oddać.
– Wykluczone. Jest pani zmęczona. – Uniósł pytająco brwi. – Z Londynu?
– Tak – mruknęła, ale zaraz dodała: – Mam wrażenie, że już dawno temu opuściłam Anglię. Przez ostatnie dwie doby podróżowałam chyba wszystkimi środkami transportu funkcjonującymi w Afryce. Cieszę się, że nareszcie dotarłam do celu.
– To wspaniały statek i wspaniały zespół – zapewnił ją.
– Nie mogę się doczekać, kiedy wezmę się do pracy.
– Pracuje pani dopiero od jutra. – Nie czekając na jej reakcję, ruszył wąskim przejściem. Nadal trzymał walizkę, więc posłusznie ruszyła za nim.
– Będę gotowa, jak tylko wezmę prysznic.
Spojrzał na nią przez ramię.
– Proszę mi wierzyć, będzie pani miała jej aż nadto. Jak długo zamierza pani tu działać?
– Trochę dłużej niż dwa tygodnie.
– Na razie niech pani odpoczywa. I zbiera siły, bo bardzo się przydadzą. – Gdy się uśmiechnął, zaparło jej dech w piersi. Z trudem odwróciła wzrok, łudząc się, że jej zaczerwienione policzki Leith przypisze działaniu afrykańskiego słońca. – Czy możemy się umówić, że przy kolacji opowiem pani, jak wygląda nasza praca?
Kurczę, poznał ją pięć minut temu i już ją podrywa! Normalnie by się tym nie przejęła, nieraz radziła sobie z takimi jak on, zazwyczaj zbywając ich jakąś celną ripostą, ale ten osobnik zaburzał jej procesy myślowe.
– Chciałabym od razu wziąć się do pracy.
Spoważniał.
– To niemożliwe. Zmęczony lekarz to niebezpieczny lekarz. Nie można pracować, dopóki człowiek się porządnie nie wyśpi. – Znowu się uśmiechnął. – Zatem jesteśmy umówieni na kolację? Niestety nie będzie to nic wytwornego, ale spełnia swoje zadanie.
Kim on jest, że mówi, co jej wolno, a co nie?! Już miała otworzyć usta, ale wszedł do jej kabiny, by postawić walizkę na wąziutkiej ławie. Było tam tak mało miejsca, że znowu poczuła jego fizyczną bliskość.
– Jeśli nie wolno mi dzisiaj pracować, to chyba zrezygnuję z kolacji i wcześniej pójdę spać – odparła. – Gdzie jest łazienka?
– Na końcu korytarza.
Żeby go wypuścić, odsunęła się, czując jak w skroniach pulsuje jej krew. Chyba przez ten piekielny upał.
Uśmiechnął się znowu, jakby zauważył jej reakcję i nie był nią zaskoczony.
– Gdyby zmieniła pani zdanie, o siódmej zastanie mnie pani w kantynie.
Gdy wyszedł, zamknęła drzwi, po czym opadła na łóżko. Za wszelką cenę musi unikać doktora Ballantyne’a.

Pogwizdując, ruszył do swojej kabiny. Gdy tylko zobaczył tę kobietę, poczuł, że jego życie nabiera nowych kolorów. Zazwyczaj podobały mu się dziewczyny z długimi włosami, ale krótka fryzurka Cassie podkreślała subtelne rysy twarzy, uwydatniając duże oczy.
Zanim zawartość jej walizki wysypała się na trap, ta kobieta w białej bluzce i obcisłych dżinsach sprawiała wrażenie bardzo atrakcyjnej i pewnej siebie. Do tego te oczy! Gdy przyłapał ją na tym, że mu się przygląda, spiorunowała go wzrokiem, więc rumieniec na jej policzkach, gdy podawał jej majtki, był sporym zaskoczeniem.
Zaintrygowała go. Szkoda, że będzie na statku tylko przez dwa tygodnie, bo przydałoby się więcej czasu, by mógł lepiej poznać doktor Ross.

Otarłszy pot z czoła, spojrzała na kolejkę pacjentów ciągnącą się niemal po horyzont. Na Mercy Ship nie było dla nich miejsca, bo wszystkie pomieszczenia zajmowały sale operacyjne oraz oddziały szpitalne.
Przyjęła już mnóstwo dzieci, ale końca nie było widać. Jedne cierpliwie stały u boku opiekunek, inne bawiły się na drodze, jeszcze inne czekały w chustach na plecach matek. Najpierw należało zająć się tymi, które ani nie płakały, ani się nie bawiły, tylko leżały bezwładnie.
Jako jedynemu pediatrze powierzono jej dzieci skierowane przez pielęgniarki oraz niewielki, ale dobrze wyposażony oddział dziecięcy. Ponadto do jej obowiązków należało asystowanie na bloku operacyjnym przy przypadkach pediatrycznych.
Gdy zrobiła sobie chwilę przerwy, by się napić, bo w takim upale należy się nawadniać, dotarły do niej odgłosy zamieszania dobiegające z innej kolejki.
Mimo że pacjenci musieli godzinami czekać w pełnym słońcu, rzadko się buntowali, więc każde takie poruszenie oznaczało, że dzieje się coś niedobrego.
Gdy dotarła do tego miejsca, czekający się rozstąpili. Na ziemi leżała może siedemnastoletnia dziewczyna. Jęczała, trzymając się za brzuch. Cassie od razu się zorientowała, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży, na krótko przed rozwiązaniem. Ale zobaczyła też coś, co ją zaniepokoiło: plamę krwi na ubraniu.
Poinstruowała stojące obok kobiety, by dziewczynę zasłoniły, po czym zajrzała pod jej szaty. Całe uda we krwi. Zapewne przedwczesne odklejenie łożyska. Albo natychmiastowe cesarskie cięcie i transfuzja, albo dziewczyna umrze.
Już miała zawołać wolontariuszy z noszami, gdy ktoś przykląkł obok niej. Facet z trapu, doktor Ballantyne. Przez cztery dni nie mieli okazji rozmawiać, widywała go, to jasne, ale starała się unikać. Nie bardzo wiedziała dlaczego, ale na pewno budził w niej niepokój.
– Cześć. – Nie musiała mu nic wyjaśniać, bo od razu się zorientował, co się dzieje. – Wygląda na odklejenie łożyska. Nie ma czasu, żeby zabrać ją na blok na statku. Trzeba ją przenieść do chaty i operować tutaj. Nosze! – zawołał.
Jak spod ziemi błyskawicznie wyrósł przed nimi wolontariusz z noszami.
– Anestezjolog! Natychmiast!
– Wszyscy są na statku – oznajmiła jedna z pielęgniarek. – Mam po niego kogoś posłać?
– Tak, i to szybko! – Leith spojrzał na Cassie. – Nawet jak ktoś się znajdzie, to zanim tu się stawi, będzie za późno. Robiłaś kiedyś nakłucie lędźwiowe?
Przytaknęła.
Gdy czekali, aż środek znieczulający zacznie działać, Leith pobrał krew w celu określenia grupy, a pielęgniarka zabrała ją do laboratorium na statku.
Tymczasem wróciła położna z pojemnikami z płynami, więc od razu podłączył dziewczynę do kroplówki.
– Już szykują dla pana salę operacyjną – oznajmiła położna.
– Za późno – odparł.
Cassie zapanowała nad złowieszczym dreszczykiem, zachowując kamienną twarz. To jeszcze jedna umiejętność, którą posiadła już w dzieciństwie.
Kilka minut później Leith wyjął z brzucha dziewczyny idealnie ukształtowanego noworodka, ale, niestety, niepokojąco bezwładnego i cichego.
W tej sytuacji Cassie od razu przystąpiła do sztucznego oddychania. No, mały, oddychaj. Zrób to dla mnie. I dla mamy. No, potrafisz.
Na szczęście po chwili noworodek zakwilił. Gdy przeniosła wzrok na Leitha, uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech. Uratowali dziecko.
W tej samej chwili zjawiły się dwie pielęgniarki z przenośnym inkubatorem. Gdy układały w nim noworodka, Cassie spojrzała na matkę dziecka. Tyle krwi…
– Cholera, trzeba usunąć macicę – mruknął Leith. – Ale ta operacja nie obejdzie się bez znieczulenia ogólnego, a tutaj to niemożliwe. Trzeba przenieść ją na blok.
Tymczasem dołączył do nich drugi lekarz, więc by im nie przeszkadzać, Cassie podążyła za inkubatorem, żeby na statku podłączyć dziecko do specjalistycznej aparatury. Dziewczynka była maleńka, ale oddychała samodzielnie. Gdy tylko matka wybudzi się z narkozy, pielęgniarka przyniesie jej córeczkę do nakarmienia.
Było już po pierwszej, więc należało wrócić do czekających na nią pacjentów, zwłaszcza że później miała asystować przy operacji. Przeczuwając, że nie będzie miała czasu na porządny lunch, z kanapką z kantyny udała się na pokład, by odpocząć choćby przez pięć minut.
Gdy opuściła powieki, przed oczami stanął jej obraz Leitha. Ilekroć go widziała, grał w karty albo żartował z pielęgniarkami, jakby medycyna w ogóle go nie dotyczyła. Czasami spoglądał w jej stronę, ale unikała jego wzroku i zawsze starała się siadać od niego jak najdalej.
Jaki jest ten prawdziwy Leith Ballantyne? Podrywacz, z którym miała do czynienia pierwszego dnia, czy lekarz do tego stopnia oddany pacjentom, że ledwie ją dostrzega?
Otrząsnęła się. Po co zawracać sobie tym głowę? Nie miałaby nic przeciwko przelotnemu romansowi, ale nie z kimś z pracy.
Dokończyła kanapkę.
Nie, lepiej posłuchać intuicji i trzymać się z daleka od doktora Ballantyne’a.

Doktor Cassie Ross nie potrafi wymazać z pamięci gorących chwil, jakie spędziła z Leithem Ballantyne’em na pokładzie statku szpitala u wybrzeży Afryki. Byli szczęśliwi, ale Cassie nie wierzyła, że ich związek przetrwa, i bez słowa wyjechała. Po niespełna dwóch latach wraca do Londynu, gdzie Leith jest lekarzem w prywatnej klinice. Cassie szuka pracy, lecz nie jest łatwo prosić o pomoc dawnego kochanka. Nie wie, jak Leith zareaguje na jej widok...

Pełnia szczęścia

Candace Camp

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 102

ISBN: 9788329112871

Premiera: 07-11-2024

Fragment książki

Powóz był już blisko posiadłości Exmoora i Nicola miała coraz bardziej mieszane uczucia. Przecież teraz powinna być w Londynie i pomagać Marianne i Penelope w przygotowaniach do ślubu. Jednak Deborah sprawiała wrażenie tak nieszczęśliwej, pozbawionej sił, nawet wystraszonej, że nie potrafiła odmówić młodszej siostrze, którą bardzo kochała. Były sobie niezwykle bliskie, dopóki Deborah nie wyszła za hrabiego Exmoora…
Nicola westchnęła. Gdy Deborah oznajmiła, że wychodzi za Richarda, starała się jej to wyperswadować, lecz na próżno. Zakochana Deborah w ogóle nie dostrzegała, że Richard ma naprawdę wiele wad. A kiedy zdesperowana Nicola w końcu wypaliła, że jeszcze przed kilkoma miesiącami Richard zalecał się do niej, Deborah posądziła ją o zazdrość. Nicola uznała wtedy, że dalsza dyskusja nie ma sensu i przez prawie dziewięć lat widywała się z siostrą tylko sporadycznie. Nigdy nie przekroczyła progu domu Exmoora, a Deborah z kolei tego domu prawie nie opuszczała. Do Londynu przyjeżdżała bardzo rzadko. Jednak miesiąc temu, kiedy spotkały się na przyjęciu u Bucky’ego, ich kuzyna, Deborah wręcz błagała Nicolę o przyjazd. Znów była przy nadziei, a przedtem trzy razy poroniła, a więc hrabia nie doczekał się jeszcze dziedzica. Bała się, że to dziecko też straci. Nicola nie była w stanie jej odmówić, choć na samą myśl o tym, że kilka miesięcy spędzi pod jednym dachem z Richardem Montfordem, czuła ciarki na plecach.
Deborah nie wiedziała, dlaczego Nicola aż tak bardzo nienawidzi jej męża. Nie miała pojęcia, że Richard Montford zniszczył Nicoli życie, zabijając jedynego mężczyznę, którego darzyła miłością.
Powóz wjechał w jakąś dziurę w drodze. Nicolą rzuciło w tył, potem do przodu, a zaraz potem usłyszała coś, co ją przeraziło. Huk wystrzału. Strzelił na pewno ktoś, kto był bardzo blisko, a potem zawołał:
– Stój!
Powóz natychmiast się zatrzymał, a ten mężczyzna wołał dalej, niby żartobliwie:
– Masz głowę na karku, skoro podjąłeś dobrą decyzje, bo jak podejrzewam, masz co najwyżej garłacz, a my aż sześć strzelb wycelowanych prosto w twoje serce. Dlatego proponuję, byś się nie opierał i oddał nam broń. Oczywiście powoli i lufą w dół.
Nicola ostrożnie uniosła brzeg zasłony w najbliższym oknie. Noc była ciemna, co sprzyjało rozbójnikom. Widziała, jak siedzący obok stangreta chłopiec stajenny podaje strzelbę dosiadającemu konia mężczyźnie, który swoją broń wsuwa za pas i teraz do stangreta i chłopca stajennego celuje z ich strzelby. Powóz otoczyli jego ubrani na czarno kamraci. Twarze mieli do połowy przesłonięte czarnymi maskami, konie były ciemnej maści, a więc doskonale wtapiali się w mrok.
Gdy krzyknęła, jeden z rozbójników spojrzał w jej stronę. Oczywiście od razu opuściła zasłonę, ale została już zauważona.
– A więc powóz nie jest pusty – stwierdził rozbójnik. – Czyżbym miał zaszczyt spotkać się zaraz z hrabią Exmoorem? Panie hrabio, bardzo proszę, by pan wysiadł!
Rozbójnik, niewątpliwie herszt tych opryszków, dostrzegł połyskujący na drzwiach powozu herb Exmoorów, z czego wydawał się bardzo zadowolony. Bo herb to dowód, że powóz należy do kogoś bogatego. I kto wie, czy ten herszt nie porwie jej, żądając od hrabiego Exmoora okupu. Niepotrzebnie uległa Richardowi, który nalegał, że wyśle po nią powóz. Przecież gdyby jechała skromnym powozem, może ten rozbójnik wcale nie zwróciłby na niego uwagi.
Trudno, jest, jak jest. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi powozu z nadzieją, że uda jej się zachować zimną krew. Bardzo też żałowała, że nie wzięła przykładu z Alexandry, która zawsze nosiła w torebce pistolet. Tak na wszelki wypadek.
Drzwi powozu otworzyła, ale nie wysiadła, tylko stanęła wyprostowana, starając się wyglądać tak, jakby nie była wystraszona. Mężczyzna na koniu spojrzał na nią i cicho zaklął. Uśmiechnęła się złośliwie.
– A więc udało się wam zatrzymać powóz, którym jedzie kobieta. Nie ma się czym chwalić, bo to żaden wyczyn, skoro nie mam przy sobie żadnej broni.
– Czyżby? – Po twarzy mężczyzny przemknął uśmiech. – Kobiety zawsze mają przy sobie pewien rodzaj broni.
Spojrzał na nią wymownie i zeskoczył z konia. Nadzwyczaj zręcznie, po czym ukłonił się elegancko. A był to mężczyzna wysoki, mocno zbudowany i na pewno wzbudzający respekt. Jego twarz była zakryta maską, ale tylko do połowy, widać było mocno zarysowaną szczękę, kozią bródkę, wąsy i pełne usta rozciągnięte w sarkastycznym uśmiechu. Teraz uniósł dłoń, naturalnie ukrytą w czarnej rękawiczce, wziął Nicolę za rękę i pomógł wysiąść z powozu. Przez krótką chwilę nie puszczał jej ręki, spoglądając prosto w oczy. Odwzajemniła spojrzenie. Trwało to moment, potem puścił jej rękę i wystąpił z żądaniem:
– Musi pani zapłacić myto za przejazd przez moją ziemię.
– Pańską ziemię? Przecież to ziemia Exmoorów.
– Owszem, w rozumieniu prawa. Ale należy też do ludzi, którzy tu mieszkają.
– A… pojmuję. Czyli również do złodzieja, który tutaj osiadł.
– Obraziła mnie pani. A miałem nadzieję, że będziemy dla siebie uprzejmi.
– Mam być uprzejma, gdy pan mi grozi?
– Przecież ja wcale pani nie grożę.
– Nie? Czyli uważa pan, że to zwykła uprzejmość kazała panu zatrzymać powóz i domagać się zapłaty za przejazd? Gdy jednocześnie kilku mężczyzn celuje do mnie z broni?
– To po prostu interes, szanowna pani. Proszę dać mi swój woreczek.
– Bardzo proszę.
Nicola rozwiązała sznurki przy woreczku i podała go mężczyźnie, który wyjął z niego portmonetkę.
– O! Wcale nie pusta. Czyli szczęście mi dopisało!
– I zapewne chce pan jeszcze jakąś błyskotkę – wycedziła, zdejmując teraz rękawiczki, żeby mógł spojrzeć na jej dwa srebrne pierścionki. Miała nadzieję, że nie będzie szukał dalej. Przecież miała jeszcze coś, z czym nie chciała się rozstać, a co wisiało na łańcuszku starannie wsuniętym pod ubranie. Ten przedmiot był dla niej bezcenny.
Na wszelki wypadek dodała:
– Kiedy jestem w podróży, raczej nie wkładam ani bransoletek, ani naszyjników.
– Oczywiście! Zwykle wtedy ma się je z sobą, ale nie na sobie.
Dał znak ręką. Dwóch rozbójników natychmiast zeskoczyło z koni i znikło w powozie, z którego już po chwili wyskoczyli z kolejną zdobyczą, ze szkatułką z biżuterią i niewielkim podróżnym sejfem. Przytroczyli to do siodeł, a herszt zdjął rękawiczki, szybko zsunął z jej palców oba pierścionki. Potem spojrzał na nią jakoś dziwnie. Skomentowała to uszczypliwie:
– Jeśli pan ma już to, czego chciał, to może łaskawie pozwoli mi odjechać.
– Nie. To jeszcze nie wszystko. Chcę coś jeszcze pani ukraść.
I raptem chwycił ją za ramiona, przygarnął do siebie i zaczął całować. Zesztywniała, ale jego wargi poruszały się po jej ustach tak słodko, że już czuła, jak w środku robi się jej cudownie ciepło. I to było niepojęte. Była przecież naprawdę niebrzydka, nieduża, ale tam, gdzie trzeba, zaokrąglona, miała też bujne włosy i duże oczy w obramowaniu bardzo gęstych rzęs. Była przyzwyczajona, że mężczyźni zabiegają o jej względy, ale po raz pierwszy zareagowała tak mocno. A rozbójnik, tak samo nagle jak ją złapał, puścił i spojrzał, jakby doskonale wyczuł, co się z nią dzieje. To ją rozjuszyło tak bardzo, że wymierzyła mu policzek.
Wszyscy dookoła znieruchomieli. Nicola też, świadoma, że rozbójnik może teraz odpłacić jej pięknym za nadobne, ale nie dbała o to. Nie ruszała się z miejsca, on też, wpatrując się w nią przez chwilę, a potem raptem skłonił się, wskoczył na konia i po chwili on i jego kamraci zniknęli w mroku.
Odprowadzała ich wzrokiem, nadal zła jak osa. I nie bez powodu. Przecie nadal czuła na ustach żar tego pocałunku.

– Do kroćset! Co za zuchwałość! – wykrzyknął hrabia Exmoor, szwagier Nicoli. Bardzo przystojny, niebawem już pięćdziesięciolatek, który, jak wszyscy Montfordowie, wcale na swoje lata nie wyglądał. Wysoki, postawny, miał brązowe włosy i przyprószone siwizną skronie.
Nie tylko krzyknął, także rąbnął pięścią w zastawiony bibelotami stolik, kiedy usłyszał od Nicoli o napadzie. Był tak rozeźlony, że poczerwieniał jak burak i zaciskając pięści, zaczął gniewnym krokiem przemierzać pokój, nadal wykrzykując:
– Niesłychane! Miał czelność napaść na mój powóz! Ale dlaczego stangret zatrzymał konie?
– Musiał – powiedziała Nicola. – Oni zagrodzili nam drogę wielkim pniem.
– Przecież dałem chłopcu stajennemu pistolet! I kazałem siedzieć obok stangreta! A on z tego pistoletu nie zrobił żadnego użytku.
– Tam było aż sześciu rozbójników. Gdyby chłopiec zaczął strzelać, oni zrobiliby to samo i w rezultacie chłopiec i stangret już by nie żyli, a ja zostałabym sama, zdana na łaskę i niełaskę tych łajdaków. Na szczęście udało nam się wszystkim wyjść z tego cało. Owszem, parę błyskotek i monet musiałam oddać, ale to naprawdę żadna tragedia.
– Ty wcale nie jesteś przejęta tym, co się stało.
– Najważniejsze, że uszłam z życiem. A była taka chwila, kiedy wcale nie byłam tego pewna.
– I to najważniejsze – zgodziła się Deborah, podchodząc szybko do siostry. – Jesteś cała i zdrowa.
Wzięła ją za rękę, uścisnęła, a hrabia spojrzał na nie chłodno.
– Cieszę się, że potraficie podejść do tego tak spokojnie – odezwał się po chwili. – Jednak ja tym wszystkim czuję się znieważony.
– Ależ Richardzie, przecież oni napadli na mnie! – zaprotestowała Nicola.
– Jechałaś moim powozem i moim obowiązkiem było zapewnienie ci bezpieczeństwa. A teraz czuję się tak, jakbym dostał w twarz. Ten łajdak będzie rozpowiadał, że nie potrafię o nikogo zadbać. Na pewno już to zrobił, by mnie upokorzyć. – Hrabia uśmiechnął się wyjątkowo zjadliwie. – Niebawem przekona się, że posunął się jednak za daleko. Bo ja już posłałem po policjanta z Bow Street. Kiedy tylko się pojawi, zajmie się sprawą. Ten łajdak przekona się, że ze mną lepiej nie zadzierać.
Dla Nicoli to, co powiedział, nie było niespodzianką. Wiadomo, dla Richarda najważniejsze były jego uczucia. Zerknęła na Deborah, zastanawiając się w duchu, czy siostra nadal jest zaślepiona miłością i nie widzi, że jej mąż to człowiek bez serca, myślący tylko o sobie. Natychmiast przestała się nad tym zastanawiać, ponieważ Deborah zrobiła się przeraźliwie blada.
– Nie mówmy już o tym – powiedziała. – Deborah jest bardzo zmęczona i powinna się położyć.
Siostra uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, ale jednocześnie wymamrotała:
– Wcale nie padam z nóg.
– Nie wierzę – odparła Nicola stanowczo. – Chodź już, Deborah. Richardzie? Pozwolisz, że się oddalimy?
– Ależ naturalnie! – Richard ukłonił się. – Ja też już muszę iść. Trzeba porozmawiać ze stangretem. Życzę wam dobrej nocy.
Pierwszy wyszedł z pokoju. Nicola pomogła siostrze wstać, podała jej ramię i wyszły do holu.
– Mam nadzieję, że Richard opanuje nerwy i nie będzie zbyt surowy dla stangreta – powiedziała Deborah, kiedy szły przez hol. – Zazwyczaj tak się nie zachowuje, ale teraz jest wzburzony. Ten rozbójnik go po prostu prześladuje. Jakby okradanie właśnie Richarda sprawiało mu wielką radość. Kradnie i dostawy od dzierżawców, i z kopalni. W biały dzień! Zrobił to już niezliczoną ilość razy.
– Dziwisz się? Przecież Richard to najbogatszy człowiek w okolicy.
– Tak… Na innych też się zasadza, na powozy, na dyliżanse, ale największe straty ponosi Richard. Jest tym zdruzgotany. A tego rozbójnika, którego nazywają Dżentelmenem, nie sposób pochwycić. Raptem wyłania się z mroku i równie nagle znika w ciemnościach. Richard kazał swoim ludziom szukać jego kryjówki, ale nic nie znaleźli. Nakazał też, by przy wozach z kopalni było więcej strażników, jednak to nie pomogło. W dodatku nikt nic nie wie o tych rozbójnikach, a przecież ludzie we wsi zwykle wiedzą wszystko. Richard twierdzi, że nie chcą zdradzić kryjówki Dżentelmena, bo on jest dla nich bohaterem.
Nicoli to nie dziwiło. Widziała przecież, jak zagniewany był Exmoor i na stangreta, i na chłopca stajennego. Może wszyscy woleli trzymać język za zębami, może nawet pracownicy i dzierżawcy Richarda byli zadowoleni, że rozbójnik gnębi właśnie hrabiego Exmoora.
– Deborah? Co wiesz o tym rozbójniku? Wydał mi się trochę dziwny. Niby złodziej, a mówi tak, jakby był z naszej sfery. Tak samo jego kamraci.
– Tak, jest bardzo uprzejmy, zwłaszcza wobec dam i podobno nigdy jeszcze nikogo nie skrzywdził. A kiedy zdarzyło mu się zatrzymać pastora, który jechał do umierającego, przeprosił go, i pastor pojechał dalej, nie doznając żadnego uszczerbku.
– Aha… – bąknęła Nicola. Nie zdradziła oczywiście, że wobec niej ów rozbójnik nie był tak do końca uprzejmy. Poczynał sobie wręcz zuchwale, bo przecież ją pocałował.
– Nikt nie wie, skąd się tu wziął – dodała Deborah. – A pojawił się przed kilkoma miesiącami.
– Trochę dziwne, że właśnie tutaj – zauważyła Nicola. – Przecież złodzieje grasują zwykle w pobliżu Londynu albo przy drodze naprawdę uczęszczanej, a nie na głębokiej wsi. A poza tym… Dlaczego okrada ludzi? Może pochodzi z arystokratycznej rodziny, ale okrył się hańbą i został wydziedziczony.
– Albo to nicpoń, który roztrwonił fortunę. Tak uważa żona pastora. Richard sądzi, że to wcale nie jest rozbójnik z krwi i kości, tylko ktoś, kto go udaje.
Deborah zatrzymała się przed drzwiami do jednego z pokoi.
– To twój pokój, Nicolo. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Mój jest tuż obok.
Weszły do środka. Grube zasłony w oknach były zasunięte, w kominku napalono, lampa na stoliku przy łóżku była zapalona, a koło łóżka pokojówka właśnie wsuwała w pościel szkandelę. Wsunęła, dygnęła i wyszła.
– Bardzo ładny pokój – pochwaliła Nicola, rozglądając się dookoła.
– Cieszę się, że ci się podoba. A za oknem masz ogród. Widać wrzosowisko. A teraz…– Deborah uśmiechnęła się i wzięła siostrę za rękę – …chodź! Pokażę ci mój pokój.
Pokój Deborah był też duży, też bardzo ładnie umeblowany. Nie brakowało tu koronek i falbanek, ale nigdzie… ani śladu mężczyzny. Żadnych męskich butów pod ścianą albo stojaka na przybory do golenia. Jednak to wcale Nicoli nie zdziwiło. Wiadomo przecież, że w rodzinach arystokratycznych małżonkowie mają oddzielne sypialnie.
Deborah pokazała, w którym miejscu koło łóżka stanie kołyska dziecka. Łóżko niani będzie w garderobie. A Nicola, słuchając jej, zastanawiała się w duchu, jak to teraz jest między małżonkami. Czy Deborah nadal kocha Richarda tak bardzo jak wtedy, gdy wychodziła za niego i była wręcz zaślepiona miłością? A może z biegiem lat przejrzała na oczy?
Deborah wyraźnie posmutniała. Zapewne pomyślała o tych trzech istotkach, które nosiła pod sercem, ale którym nie dane było przyjść na świat.
– Bardzo dobre miejsce – powiedziała szybko Nicola radośnie i objęła siostrę. – Dzidziuś będzie zadowolony.
– Tak uważasz?
Oczywiście nadal zamartwiała się, czy tym razem wszystko przebiegnie bez komplikacji. Nicola uśmiechnęła się promiennie.
– Naturalnie. A tobie nie wolno się teraz niczym martwić.
– Przecież wiem, wszyscy mi to powtarzają, ale…
– …ale teraz ja tu jestem i we wszystkim będę cię wspierać. Jeśli masz kłopot z prowadzeniem domu, wezmę to na siebie. Wiesz przecież, że potrafię być despotką!
Deborah uśmiechnęła się.
– Cudownie, że przyjechałaś. Wiadomo, nie zawsze się zgadzałyśmy, ale zapomnijmy o tym.
– Naturalnie! Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie, droga siostro.
– Tak… Nie ukrywam, że wcale nie czuję się taka pełna werwy. Wręcz przeciwnie. Tym razem poranne mdłości naprawdę dają mi się we znaki. Ale wiesz… – Deborah raptem rozpromieniła się – …doktor twierdzi, że to dobry znak. Bo to świadczy o tym, że dziecko jest zdrowe.
– I na pewno doktor ma rację – przytaknęła Nicola, choć jej zdaniem doktorzy wcale nie byli nieomylni. Nigdy nie ukrywała tego poglądu, miedzy innymi dlatego w londyńskiej socjecie uważano ją za ekscentryczkę. – Nie wolno ci się przemęczać. A teraz powinnaś już się położyć. Zadzwonię po pokojówkę…
– Nie! Nie! Jeszcze nie teraz! – zaprotestowała Deborah. – Bardzo chcę, byś mi opowiedziała o zaręczynach kuzyna Bucky’ego.
– Na pewno opowiem ci o tym jutro. Także o tym, co zamierza lord Lambeth.
– Czyżby też planował ożenek? Ten zatwardziały kawaler?
– Dowiesz się wszystkiego, ale jutro.
– Dobrze, dobrze…
Nicola cmoknęła ją w policzek, zadzwoniła po pokojówkę i poszła do swojego pokoju. Zamknęła drzwi i rozejrzała się po miłym, ładnym wnętrzu. Niestety wcale nie czuła się tu komfortowo, marzyła, by jak najszybciej wrócić do swego londyńskiego życia. Zaangażowała się tam w dobroczynność, przekazywała i jedzenie, i ubranie najbardziej potrzebującym kobietom z East Endu. Nie tylko robiła coś dobrego, ale nawiązała też wiele miłych znajomości. A poza tym w Londynie można wybrać się i do teatru, i do opery. Tutaj czuła się obco i nieswojo, chociażby dlatego, że był tu Richard.

Nicola jest niezwykłą kobietą. Gdy zostaje napadnięta przez Jacka Moore’a, słynnego w okolicy rozbójnika, zamiast strachu odczuwa ekscytację. Rodziny to nie dziwi, zawsze uważali ją za dziwaczkę. Przecież dawno powinna wyjść za mąż, tymczasem ona woli przyrządzać ziołowe mikstury i leczyć ubogich. Byliby jednak zdumieni, wiedząc, że niebezpieczny Jack Moore bez reszty opanował jej myśli. Jest nim zafascynowana, pociąga ją jego hultajski wdzięk. Zgadza się na kolejne spotkania, ale trzyma uczucia na wodzy. Miałaby oddać serce mężczyźnie, któremu grozi stryczek? Kiedyś już straciła ukochanego, nie zniosłaby kolejnej tragedii. Jednak tym razem los okaże się dla niej łaskawy, ofiarując rozwiązanie, które nawet ostrożna i praktyczna Nicola uzna za pełnię szczęścia.

Pragnienia księżniczki

Natalie Anderson

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1272

ISBN: 9788383429120

Premiera: 07-11-2024

Fragment książki

– Jeszcze tylko kilka pociągnięć igłą, wasza wysokość.
Zara Durant zacisnęła zęby i posłusznie stała nieruchomo. Krawiec z chirurgiczną precyzją pracował nad jej suknią. Stała tak od ponad dwóch godzin, ale dziś wszystko musiało być jak ze snu. Jeśli jej gorset zsunie się w katedrze pełnej ludzi, to nie będzie to wyśniona sytuacja, więc nie było jej trudno uzbroić się w cierpliwość, gdy zespół makijażystów i fryzjerów wydawał się fruwać w powietrzu, od czasu do czasu podlatując, by zrobić drobne poprawki. Niezamierzenie straciła trochę na wadze. Gdy rankiem jej matka dotarła w końcu do Monrayne, była zachwycona, mogąc po raz pierwszy od tygodni zobaczyć Zarę.
Monrayne było najmniejszym, ale najbogatszym regionem na Półwyspie Skandynawskim. Słynął z dziewiczego górskiego krajobrazu, olśniewających pałaców i zachwycającej nowoczesności. Jadąc przed tygodniem przez miasto, Zara zachwycała się wysokimi iglicami i starożytną architekturą tej śnieżnej krainy.
Gdy suknia Zary poddawana była ostatnim poprawkom, jej nieopisanie dumna matka – królowa Dolrovii – zajmowała miejsce w imponującej katedrze. Zara obserwowała jej uroczyste wejście na ekranie zamontowanego w apartamencie telewizora. Podobnie jak miliony widzów, w swojej sypialni w Dolrovii ceremonię śledził także jej niesławny ojciec król Harold. Ich dużo mniejsze i mniej zamożne państwo leżało nad Morzem Bałtyckim, a ojciec Zary został pozbawiony tronu przed dekadą. Rewolucja była spokojna, ale skuteczna. Ich tytuły były wyłącznie honorowe i były właściwie wszystkim, co zostało z ich wielkiej historii. Jedyną nieruchomością, którą pozwolono im zatrzymać, był rozpadający się, położony na nizinnych równinach zamek. Pozostałe posiadłości, podobnie jak dzieła sztuki, antyki i biżuteria, stały się własnością państwa. Jednak pomimo pozbawienia jej rodziny godności królewskich, dzisiaj cały kraj, a nawet cały świat, zafascynowany był ślubem Zary.
Rozkoszując się każdą minutą, matka Zary z królewską wyższością witała setki dygnitarzy, polityków, członków rodzin królewskich i celebrytów, którzy w swych najlepszych strojach zgromadzili się, by być świadkami królewskiego ślubu dekady.
Pozbawienie korony, władzy i pieniędzy nie było łatwym doświadczeniem dla rodziców Zary. Nie zmieniał tego fakt, że mogli się tego spodziewać od kilku dziesięcioleci. Uważali, że doszło do tego wyłącznie z powodu braku męskiego potomka, a ich ciągłe ekscesy, zaprzeczanie rzeczywistości i nieumiejętność przystosowania się do współczesnego świata nie miały z tym nic wspólnego.
Nigdy nie pomyśleliby, że ich nieplanowana, niepotrzebna, niechciana i rzadko wypuszczana za bramy zamku córka, zapewni sobie tak korzystny kontrakt małżeński.
Wielu obywateli Dolrovii zaczęło się nagle interesować najmłodszą księżniczką, o istnieniu której większość z nich zdążyła już zapomnieć. Podczas gdy jej siostry mieszkały w mieście, ona utknęła na wsi, zajmując się niezainteresowanymi nią rodzicami.
Wciąż wydawało jej się to nierealne, ale to właśnie jej przypadła rola panny młodej w tym spektaklu. Co więcej, nie tylko zgodziła się na to szaleństwo, ale aktywnie o nie zabiegała. Wychodziła za mąż za następcę tronu Monrayne – głowę rodziny królewskiej, która wciąż cieszyła się bogactwem, prestiżem i prawdziwą władzą.
Nie zależało jej na tych wszystkich luksusach. Pragnęła jedynie większej swobody, którą zresztą jej obiecano.
Spoglądając w lustro, Zara widziała obcą osobę. Miała doskonały makijaż, a wysadzana diamentami ręcznie tkana koronka zakrywała plecy i ramiona. Ukrywała nieestetyczne różowe plamy, które pojawiały się zawsze, gdy była zdenerwowana. Całość tworzyła skromne i niewinne wrażenie, które najwyraźniej uważano za kluczowe. Ona uważała je za staroświeckie. Zaciskała zęby, próbując zapomnieć o zawstydzających pytaniach zadanych jej przez doradców następcy tronu i upokarzającym badaniu, które następnie przeszła, by zostać uznaną za akceptowalną pannę młodą.
– Gotowe – powiedział po angielsku krawiec. Był to drugi oficjalny język obu krajów, a Zara płynnie się nim posługiwała.
Chwilę później Zara powoli podążyła za jednym z lokajów. Pałac Monrayne był znacznie większy i bardziej okazały niż jej podupadła posiadłość. Dużo łatwiej też było się w nim zgubić. Portrety wiszące niegdyś w głównym atrium, a dziś upchnięte w najdalszym skrzydle zamku, w którym była zamknięta przez ostatni tydzień, stały się jej drogowskazami. Pierwszy przedstawiał zmarłych królową Kristyn i króla Lucasa w dniu ich ślubu. Z drugiego spoglądało ich jedyne dziecko, książę Lucjan. Jak zawsze, Zara zatrzymała wzrok na postaci młodego mężczyzny o intrygującym spojrzeniu. Niebieskie oczy, triumfalny uśmiech i bijąca od niego młodzieńcza uroda powodowały u niej niemal utratę tchu. Obraz namalowano, gdy miał zaledwie szesnaście lat. Dwa lata przed tragicznym zaginięciem podczas nurkowania dekadę temu. Zara miała wtedy zaledwie trzynaście lat, ale doskonale pamiętała falę żalu i szoku, która objęła niemal cały świat. Trwające tygodniami poszukiwania na Morzu Śródziemnym nie przyniosły efektów, a ciała nigdy nie odnaleziono.
Dla milionów dziewcząt na całym świecie był wyśnionym księciem z bajki. Jego już wtedy owdowiała matka – królowa Kristyn – nie otrząsnęła się po stracie i zmarła kilka dni po śmierci syna.
Zara miała poślubić kuzyna Lucjana, Andersa, który po jego śmierci został następcą tronu. Za kilka dni skończy dwadzieścia pięć lat, co oznaczało, że osiągnie wymagany do koronacji wiek. Ich ślub był jedynie początkiem bogatej serii uroczystości, a każda miała być większa od poprzedniej.
Nie była pierwszym wyborem księcia Andersa. Jego wuj Garth, aktualny regent Monrayne, dyskretnie odwiedził pałac jej rodziców. Siostry rzuciły wszystko i złożyły rodzicom rzadką wizytę, by godnie przywitać gościa. Zaskoczył wszystkich oświadczeniem, że poszukuje kandydatki na przyszłą żonę dla następcy tronu. Zabrzmiało to jak wzięte z poprzedniego wieku. Najstarsza Mia grzecznie wyjaśniła, że ma już swoje lata. Ana także odmówiła, twierdząc, że w wieku trzydziestu trzech lat czułaby się za stara dla Andersa. Wtedy z końca kolejki na prowadzenie wysunęła się Zara.
Zaskoczyła wszystkich. Była co prawda dziesięć lat młodsza od Any, ale była też wystarczająco dorosła, by decydować o sobie. Była gotowa na znacznie poważniejsze wyzwania, niż wydawało się jej rodzicom i rodzeństwu. Garth, który biorąc pod uwagę jej klasztorne życie, zdążył już zapomnieć o jej istnieniu, przyjrzał się jej badawczo i, ku zdumieniu wszystkich, natychmiast się zgodził. Spotkanie zapoznawcze z następcą tronu odbyło się zaledwie dwa miesiące później.
Warunki były proste. Nie wolno jej było przyćmić przyszłego męża. Nie lubiła rozgłosu i nie zależało jej na poklasku. Była więc przeszczęśliwa, mogąc usunąć się w cień. Nie tracąc niezależności, będzie mogła wspierać bliskie jej sercu instytucje charytatywne i zyskać w oczach rodziny. Dotąd nie była przez nich doceniania.
Gdy wsiadła do zaprzężonej w osiem koni kryształowej karocy, zwątpienie niemal ją powaliło. Oddychała ciężko, próbując przekonać samą siebie, że jej zdenerwowanie spowodowane jest jedynie tym, że znalazła się w centrum uwagi milionów ludzi. Jeśli to wytrzyma, to dalej będzie już dużo łatwiej. Usunie się w cień i to król będzie wieść prym.
Dziesięć minut później powóz zatrzymał się przed katedrą. Poczuła się bardzo samotna. Ale przecież nie inaczej było przez całe jej życie.
Ostrożnie trzymała przepiękny bukiet, a z twarzy nie schodził jej ćwiczony godzinami uśmiech. Żadna z sióstr nie zdecydowała się być jej druhną, więc podążała za uroczo wyglądającymi w filigranowych jedwabnych sukienkach i garniturkach w marynarskim stylu potomkami wybranych dworzan. Wszystko wyglądało perfekcyjnie.
Nie miało znaczenia, że właściwie nie zna Andersa. Była to umowa o charakterze politycznym, a nie osobistym. Będzie miała mnóstwo czasu, by lepiej go poznać. Trochę żałowała, że był w tym tygodniu zbyt zajęty, by się z nią zobaczyć. Nie mieli nawet chwili, którą mogliby spędzić bez towarzystwa innych osób. Wszystkie zdjęcia, które pojawiły się w internecie, były efektem jednodniowej sesji, w którą zaangażowany był zastęp makijażystów i stylistów.
Stał do niej tyłem, co było pewnie elementem protokołu. Powinna go znać, ale podczas prób była zbyt zdenerwowana, by móc skupić się na szczegółowych wyjaśnieniach powodów, dla których wszystko miało się odbywać w tak zawiły sposób.
W rytm muzyki stąpała w skupieniu po wielowiekowej kamiennej posadzce. Gdy była w połowie drogi, usłyszała za sobą ciężkie i szybkie kroki. Brzmiały, jakby ktoś ją gonił. Zamarła. Panna młoda powinna dotrzeć do ołtarza jako ostatnia. Czy powinna się zatrzymać i pozwolić, by, ktokolwiek to był, zajął jej miejsce?
Gdy wahała się, co zrobić, organy zamilkły, a katedrę wypełniła cisza. Słychać było jedynie zbliżające się wciąż ciężkie kroki. Nie było sensu iść dalej. Spojrzała na Gartha, głównego reżysera tego spektaklu. Najpierw zbladł, by po chwili się zaczerwienić. Nie zareagował na jej wyrażające zaskoczenie spojrzenie, a jedynie z przerażeniem wpatrywał się w tajemniczą postać. Także pan młody stał nieruchomo z otwartymi z zaskoczenia ustami.
Mimo że miała na sobie najdroższą suknię świata, została przyćmiona w dniu swojego ślubu. Jakże to dla niej typowe, że nawet w takim dniu nic nie mogło się odbyć, jak powinno.
Zara obejrzała się za siebie. Zobaczyła wysokiego, niespotykanie barczystego mężczyznę, którego muskulatura przyćmiła otoczenie. Zajmował niemal całą szerokość przejścia. Stał niecały metr od niej, intensywnie się w nią wpatrując. Miał na sobie kompletny strój ceremonialny – czarne spodnie, nienagannie wyprasowaną białą marynarkę i szkarłatną szarfę podkreślającą jego groźną postawę. Przycięte na wojskową modłę włosy uwydatniały wysokie kości policzkowe, kwadratową szczękę i nos, który wyglądał na niejednokrotnie złamany. Zaciskał nieprzyzwoicie kształtne usta, a jego lewą brew i powiekę przecinała poszarpana, pomarszczona blizna. Stał nieruchomo i emanował złością. Zagubiła się w najjaśniejszych i jednocześnie najbardziej lodowatych oczach, jakie kiedykolwiek widziała. Po chwili zdała sobie sprawę, że widziała już to spojrzenie. Patrzyła na mężczyznę z mijanego w drodze do karocy portretu. Mężczyznę uznanego za martwego.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zajęło mu dziesięć długich lat, by zaplanować ten moment do perfekcji. Byli tu obecni przedstawiciele wszystkich mniej lub bardziej cenionych rodzin królewskich na kontynencie. Przybyli premierzy i prezydenci wszystkich krajów. Przyjechali generałowie i książęta, aktorzy i aktorki, modelki i muzycy. Zebrał się crème de la crème współczesnej socjety, by być świadkami spektaklu, który Lucjan Monrayne uważał za odpychający.
Najważniejsza była liczba kamer. Było ich tak wiele, że były w stanie pokazać każdy szczegół ze wszystkich możliwych perspektyw. Na tym Lucjanowi najbardziej zależało.
Wielokrotnie wyobrażał sobie tę chwilę, ale nie wziął pod uwagę, jakie wrażanie zrobi na nim wnętrze katedry. Z każdym kolejnym krokiem odczuwał większy ból i rozdzierający żal. Wróciły wspomnienia z chłopięcych lat, z którymi nie miał ani czasu, ani emocjonalnej gotowości, by sobie poradzić. Teraz jednak nie mógł ulec osobistej słabości. Była to zbyt ważna chwila i musiał być czujny. Niemniej jednak, obecność w tym miejscu była rozdzierającym serce doświadczeniem, uwalniającym coś długo tłumionego. Po wielu latach wrócił do domu.
Wpatrywał się w stojącą przed nim kobietę. Zatrzymał się, a ona nagle odwróciła się w jego stronę. Nie był na to gotowy i nagle nie był w stanie zrobić kolejnego kroku. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od niskiej postać o bladej twarzy w ogromnej inkrustowanej diamentami sukni, która wydawała się dla niej zbyt ciężka. Pod cienkim jak pajęczyna welonem widział twarz o delikatnych rysach, jedwabistej skórze, pełnych ustach i dużych oczach o kolorze błękitu, z którym nie mogła się równać żadna barwa. Patrzyła tak, jakby poszukiwała w nim ludzkich cech. Gdyby wciąż to potrafił, czułby dla niej współczucie. Była dla niego jednak wyłącznie okazją, której nie mógł zignorować. Człowieczeństwo od dawna było mu obce. Został sprowadzony do roli ocaleńca, wojownika, stratega.
Bezwzględnie żądał odzyskania swoich praw. Nie dlatego, że na nie zasługiwał, ale dlatego, że inni zasługiwali na nie mniej niż on. Pragnął też zemsty. W końcu mógłby spełnić swój obowiązek. Chciał chronić swoje królestwo i swój lud oraz dać mu czas, który został zabrany. Przeszywało go poczucie winy, ale determinacja dodawała sił.
Wypełniająca katedrę cisza wydawała się nie mieć końca. Setki osób wstrzymało oddech. Nagle usłyszał oszałamiający krzyk.
– Lucjan! Lucjan! Lucjan!
Do katedry docierały okrzyki tłumu zebranego przed rozstawionymi za murami pałacu ogromnymi ekranami. Skandowanie przybierało na sile i przypominało mu o celu, dla którego się tu zjawił. Po ponad dekadzie ponownie usłyszał swoje imię. Powrócił książę, który miał utonąć dawno temu.
Lucjan zmusił się, by spojrzeć na purpurowego z wściekłości Gartha. Następnie przeniósł wzrok na kipiącego furią Andersa – drania, tchórza i niedoszłego mordercę. Uniósł rękę i pomimo opóźnienia w przekazie sygnału telewizyjnego zgromadzony przed telebimami tłum zamilkł zdumiony i podekscytowany.
– Nie spodziewałeś się, że mnie kiedykolwiek jeszcze zobaczysz kuzynie, prawda? – powiedział ściszonym głosem, przechodząc na znany wszystkim angielski.
Ponad tysiąc zebranych w katedrze gości wstrzymało oddech.
Ostatni raz miał okazję widzieć Andersa, gdy ten zanurzał go pod wodę. Nigdy nie zapomni błysku złośliwości i triumfu w oczach swojego młodszego kuzyna, gdy Lucjana oślepiała zalewająca oczy krew. Wielokrotnie próbował sam siebie przekonać, że był to jedynie koszmarny wytwór doświadczonego wstrząsem umysłu, który wypaczoną wersją zdarzeń próbował wypełniać luki w pamięci. Sprawa jednak była jasna. Zanurkował i nieszczęśliwie uderzył się w głowę. To był oczywiście wypadek, ale jego kuzyn nie próbował go ratować. Anders chwycił za bosak nie po to, by mu pomóc wejść do łodzi, ale by zadać kolejny cios.
– Jesteś oszustem – powiedział Garth i zrobił krok naprzód.
Nie był zaskoczony. To właśnie Garth od początku chciał mieć nad wszystkim kontrolę. Nie miał królewskiego pochodzenia, ale miał je jego bratanek. Od dekady de facto to on rządził Monrayne, a w tym czasie korupcja wciąż się pogłębiała. Nielegalnie gromadził majątek i ukrywał okrucieństwo swego bratanka.
– Książę Lucjan zginął dziesięć lat temu – dodał Garth. – Gdzie byłeś przez cały ten czas? Operacje plastyczne nie wystarczą, by zwieść nas tym wyszukanym podstępem.
– Nie zdecydowałem się na operację plastyczną – odparł spokojnie Lucjan. – Nie chcę ukrywać żadnej z ran, które mi zadano.
Katedrę wypełniły westchnienia. Twarz Andersa zzieleniała. Z szeroko otwartymi oczami zdawał się chować za panną młodą, która wciąż stała niewzruszona.
– Pozwól, że coś ci pokażę – powiedział Lucjan, spokojnie rozpinając guziki marynarki.
Nie była uszyta przez krawców z pałacu Monrayne, ale była dziełem rzemieślników króla Niko z Piri-nu. Była nie mniej elegancka, ale delikatniejsza dla jego zrogowaciałej skóry.
Pozwolił, by marynarka zsunęła się z ramion na podłogę. Westchnięcia ponownie wypełniły katedrę. Celowo nie włożył nic pod marynarkę, co było normalne w ciepłym klimacie Królestwa Wyspy Pacyfiku, gdzie mieszkał przez cały ten czas. W Monrayne było chłodniej.
Nie miał także na sobie kamizelki kuloodpornej. Teoretycznie ktoś mógłby spróbować zamachnąć się na jego życie. Był jednak czujny, a poza tym zabrał ze sobą ochronę. Gdyby snajper chciał go zabić, to i tak celowałby w głowę. Liczył na to, że nie chcieli, by piękną suknię panny młodej zaplamiły ślady krwi. Nie przed milionową publicznością.
Stał półnagi w centralnej części katedry z mało ceremonialnym mieczem przy boku.
Przez cały ten czas nie wpatrywał się w swego wroga, ale w pannę młodą. Wciąż nieruchoma opuściła wzrok. Dostrzegł zaciekawienie, gdy jej spojrzenie prześlizgnęło się po jego ciele. Nie przywykł do pokazywania się w niekompletnym stroju, a już na pewno nie przed całym światem. Przez chwilę poczuł się bezbronny. Jej uwagę przykuł jego tatuaż. Następnie przeniosła wzrok na bliznę, którą miał przez większą część swojego życia. Bliznę, o której istnieniu wiedziało całe Monrayne.
Gdy jej wzrok podążył jeszcze niżej, poczuł w ciele napięcie. Był poobijany i pokryty bliznami, a potrzebował teraz dużo siły. Powinien skupić się na tym, który stał za nią, a mimo to nie potrafił oderwać wzroku od nieziemsko pięknej panny młodej. Gdy ponownie na niego spojrzała, przez sekundę wydawało mu się, że dostrzegł w jej oczach żar. To niemożliwe; nie w przypadku kobiety, która miała właśnie poślubić innego mężczyznę. Nagle prawie niezauważalnie skinęła głową, co dało mu impuls do działania.
– To blizna, która jest pamiątką po wypadku na łyżwach, gdy miałem trzy lata. – Gniewny i władczy podniósł głos, by wszyscy mogli go usłyszeć. – Jak widać, od tego czasu dorobiłem się kilku nowych.
Wszyscy wiedzieli o wypadku na lodowisku, który został uwieczniony na wielu zrobionych przez paparazzi zdjęciach.
– Czy ktoś ponownie chce rozlewu mojej krwi? – zapytał chłodno.

Zara Durant ma nadzieję, że małżeństwo z księciem Andersem odmieni jej życie na lepsze. Zyska niezależność, a rodzice wreszcie będą z niej zadowoleni. A jednak znowu spotyka ją porażka i upokorzenie. W dniu ślubu zjawia się niespodziewanie książę Lucjan, uważany za zmarłego prawowity następca tronu. Narzeczony Zary, zamieszany w zaginięcie Lucjana, ucieka sprzed ołtarza i z kraju. Oszołomiona Zara postanawia jeszcze jakiś czas zostać w pałacu. Lucjan chciałby, żeby jak najszybciej wyjechała, lecz z każdym tygodniem coraz trudniej mu myśleć o rozstaniu z piękną i zadziorną Zarą…

Sekretny związek markiza Hale’a

Diane Gaston

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 650

ISBN: 9788329112871

Premiera: 21-11-2024

Fragment książki

Trzewiki Elizy Varden grzęzły w błotnistej drodze. Chciała uciec. Zostawić Henry’ego, wicehrabiego Vardena, jej nowo poślubionego męża, jej najbliższego powiernika i najlepszego przyjaciela.
Po tym, co zrobiła.
I po tym, co jej powiedział.
Och, co on jej wyznał! Strach pomyśleć. Nieoczekiwana, bolesna zdrada. Nie śmiała o tym myśleć. Musi po prostu uciec i nigdy nie wracać.
Miała ochotę lamentować, szarpać ubranie, wyrywać sobie włosy z głowy, ale co by to dało? To, co Henry przed nią ukrywał, nie znikłoby. Nie znikłaby prawda, którą przed nią taił.
Płaszcz przesiąkł jej od deszczu, wiatr przenikał do szpiku kości, ale zimno niemal przynosiło ulgę emocjom – rozczarowaniu i wściekłości, dającym jej siłę do dalszego marszu. Stawiać jedną nogę przed drugą, tylko tyle musiała robić. Buty po raz kolejny zaczęły zsuwać się jej z nóg. Usiłując utrzymać równowagę, usłyszała nagle za sobą tętent końskich kopyt i męski głos.
– Madam!
Czyżby ją wytropiono? Jak zdoła wyjaśni, dlaczego brnie po grząskiej drodze w ulewnym deszczu? Naciągnęła głębiej kaptur i odwróciła się. Ze strug deszczu wyłonił się mężczyzna na koniu.
– Madam. – Dopędził ją. – Miss. Co pani tu robi? Mogę pani pomóc?
– Nie! – krzyknęła.
Nic i nikt nie może jej pomóc.
– Proszę posłuchać – perswadował. – Mój koń uniesie nas oboje. Proszę mi pozwolić, bym zawiózł panią tam, dokąd pani zmierza.
– Nie! – krzyknęła ponownie, usiłując od niego uciec, ale pośliznęła się i upadła.
– Nic się pani nie stało? – Mężczyzna błyskawicznie zeskoczył z konia i pomógł jej się podnieść.
– Nie – parsknęła. – Proszę mnie zostawić.
– Ja tylko chcę pomóc. Zawiozę panią…
Wyrwała się i odsunęła.
– Proszę się nie bać. – Mężczyzna odstąpił na krok. – Nic pani nie grozi. Jest pani przemoknięta i zmarznięta. To męczące, tak brnąć w błocie. Mój koń nas uniesie. Zawiozę panią, dokąd pani chce.
Rzuciła na niego okiem, by stwierdzić, że jest wysoki i muskularny. Nie znała go. Skłamała, że nic się jej nie stało. Po upadku miała wrażenie, że nie zdoła się utrzymać na nogach. Skinęła głową. I zanim zdążyła zrobić jakikolwiek ruch, mężczyzna chwycił ją na ręce i posadził na koniu, potem usiadł za nią.
– Skąd pani jest? – zapytał.
– Z Witley – skłamała.
Nie mogła przecież wyznać, że uciekła od dopiero co poślubionego męża i chce wrócić do rodziców.
– Witley? – powtórzył. – A gdzie to jest? Pokieruje mnie pani?
– Za Milford.
– To co najmniej dziesięć mil stąd– zdziwił się. – Zamierzała pani przebyć taki dystans?
– Jak pan widzi. – Nie zamierzała jechać do Witley, skoro dom rodziców był zaledwie trzy mile stąd. Nie chciała jednak zdradzić nieznajomemu, skąd pochodzi.
– To dla mnie właściwie po drodze – mruknął.
Jechali drogą w stronę Witley, mijając miejsce, w którym mieszkała przez całe życie, do czasu ślubu z Henrym. Przynajmniej jej towarzysz nie był rozmowny, natomiast biedny koń uginał się pod ich ciężarem. Zastanawiała się, jak przekonać mężczyznę, żeby ją zostawił gdzieś po drodze.
– Już odpoczęłam – zwróciła się do niego w końcu. – Mogę dalej iść sama.
– Czy pani oszalała? Nie zostawię pani w tej ulewie.
Mijali pola i pastwiska, ale było tak ciemno, że nie bardzo wiedziała, gdzie są. Czy opuścili już posiadłości Henry’ego i znajdują się na terenie należącym do jej rodziny? Jeśli nawet jeszcze nie, to niebawem tam dotrą. Droga z każdym krokiem stawała się bardziej grząska. Nagle koń skręcił.
– Dlaczego tędy? – spytała zaniepokojona.
– Zauważyłem chatę. W tym tempie nie dojedziemy szybko do żadnej wioski. Mój koń musi odpocząć. Przeczekamy deszcz pod dachem.
Od razu poznała budynek. To była chata na ziemiach jej ojca. Zarządca trzymał ją na wypadek, gdyby pracownicy musieli przeczekać gdzieś burzę. Mężczyzna zsiadł z konia i otworzył drzwi do niewielkiej stajni. Wiedziała, że będzie tam świeże siano. Ześliznęła się z siodła, tymczasem on zaczął wycierać konia. Podała mu szmatę, która leżała na pniaku pod ścianą.
– Może pan zdjąć siodło – powiedziała.
– Chciałem najpierw otworzyć izbę, a dopiero potem zająć się koniem.
– Nie, proszę się nim zająć. – Wzruszyła ramionami.
– Pegaz, nazywa się Pegaz. – Głos mężczyzny przybrał łagodne brzmienie.
Gdy podała mu koc, okrył konia i podrapał po karku.
– Nie bój się – powiedział. – Zaraz poszukam wody. – Zarzucił na ramię swoje torby. – Zaczeka tu pani? Sprawdzę, czy uda się otworzyć chatę.
– Pójdę z panem.
Wiedziała, gdzie jest ukryty klucz, ale nie chciała tego zdradzać. Mężczyzna wyjął nóż i zaczął majstrować przy kłódce, a ona w tym czasie napełniła wiadro wodą.
– Dla pańskiego konia – powiedziała.
Gdy uporał się z kłódką, weszli do środka. Chwilę trwało, zanim przyzwyczaiła się do panującego tu mroku. Od lat nie była w chacie, ale nic się tu nie zmieniło, nawet stół, przy którym grała z Henrym w karty, był ten sam.
Mężczyzna rzucił na podłogę juki i zdjął z głowy czako. Ściągnął pelerynę, pod którą miał czerwony płaszcz i szarfę, jaką nosili oficerowie. Wstrzymała oddech. Rzadko widywano żołnierzy w tej okolicy. Najwyraźniej tylko tędy przejeżdżał. Nie muszę już skrywać twarzy, pomyślała.
– Zaraz rozpalę ogień. – Mężczyzna podszedł do kominka.
Jak się spodziewała, obok kominka było zgromadzone drewno, podpałka i hubka. Na półce leżało też krzesiwo. Przyniosła z komórki lampę naftową i podała ją mężczyźnie, który tymczasem zdążył rozpalić ogień.
Gdy zapalił lampę i płomień rozświetlił wnętrze chaty, zobaczyła wreszcie jego twarz. Był przystojny, miał ciemne kręcone włosy, błyszczące teraz od deszczu, gęste brwi i brązowe oczy. Nos nosił ślady złamania. Wargi były wyraziste, szczęka silna. Jej siostry zemdlałyby na widok takiej twarzy. Mężczyzna był wysoki, co najmniej o pół stopy wyższy od Henry’ego. I od niej.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, gdy nagle głośno zagrzmiało.
– Chyba nieprędko stąd wyjdziemy. – Zwrócił się ku oknu.
Wciąż się zastanawiała, czy nie mogłaby jednak wrócić do rodziców. Cóż to są dwie mile, nawet w deszczu? Jednak kolejna błyskawica uświadomiła jej, że taka wyprawa mogłaby być niebezpieczna.
– Pozwoli pani, że pomogę jej zdjąć okrycie? – zapytał mężczyzna.
Zostać czy wyruszyć w drogę? Podejrzewała, że gdyby teraz opuściła chatę, podążyłby za nią, narażając na ryzyko siebie i tego pięknego konia. Naprawdę nie miała wyboru, nieprawdaż?
– Poradzę sobie. – Rozpięła płaszcz, ściągnęła go i przerzuciła przez krzesło. Rękawiczki położyła na stole. Przeniknął ją chłód, zadrżała. Suknia była niemal tak samo przemoczona jak płaszcz. Nogi jej skostniały. Podeszła do skrzyni obok pryczy i otworzyła ją. Udawała, że w niej grzebie, ale dobrze wiedziała, co tam jest.
– O, są koce. – Wyjęła je. – I suche ubrania. – Wskazała głową drugą część izby. – Tam gdzieś powinna być pompa do wody. Potrzebujemy tylko trochę deszczówki, żeby ją uruchomić. Będę mogła zaparzyć herbatę.
– Tu jest herbata? – zdziwił się.
– Herbata, czajnik i inne sprzęty kuchenne. – Och, ujawniła zdecydowanie za dużo. – Znalazłam je, kiedy pan rozpalał kominek.
– Powinniśmy ściągnąć mokre ubrania i włożyć suche. Nasze wyschną przy kominku – stwierdził.
No tak, to oznacza, że zostaną tutaj dłużej, niż zakładała.
– Musi pan rozpiąć mi guziki. – Odwróciła się do niego plecami.
Dotyk jego palców dziwnie ją podniecił, choć przecież nie raz była z Henrym sam na sam.
– Pójdę nałapać trochę wody – powiedział, rozpiąwszy jej guziki.
No i dobrze, będzie mogła się przebrać, a jego chwilowa nieobecność ostudzi jej zmysły.

Robert Nathanial Thorne, kapitan piechoty, oparł się o zamknięte drzwi chaty i wystawił twarz na chłodny deszcz, by ostudzić emocje wywołane sam na sam z piękną młodą kobietą w bardzo intymnej sytuacji.
Skrywała jakąś tajemnicę. Samotna kobieta wędrująca w taką pogodę? Przez dziesięć mil? Zwrócił uwagę na jej rękawiczki z delikatnej koźlej skóry. Płaszcz też był w najlepszym gatunku, takie nosiły damy, a nie służące czy wiejskie dziewczyny. Potem zorientował się, że ona zna się na koniach i potrafi o nie dbać, a w chacie okazała się bardzo pomocna i pomysłowa. Dlaczego dama włóczyła się sama w deszczu i błocie? A potem zdjęła płaszcz z kapturem, odsłaniając twarz. I wtedy zaparło mu dech w piersiach.
Była piękna.
Miała niewiarygodnie jasne oczy. Szare? Zielone? Nie potrafiłby powiedzieć, ale ocieniały je ciemne brwi o lekko łukowatym kształcie. Włosy były również ciemne, ale w izbie nie było na tyle widno, by mógł określić dokładnie ich kolor. Skóra, jasnokremowa, była zaróżowiona od zimna, a pełne wargi tak różowe, jakby były pomalowane.
Najbardziej jednak ujęła go otaczająca ją aura rozpaczy, tak silna, że miał ochotę wziąć ją w ramiona i ukoić. Nate wiedział, co to rozpacz. Wiedział, co to samotność i strata, a właśnie to wszystko zdawały się wyrażać jej oczy. Przynajmniej jej rozpacz pozwoliła mu zapomnieć o własnej. Był bliski pogrążenia się w niej i użalania nad sobą na tej pustej, skapanej w deszczu drodze, zwłaszcza po koniecznej i niezbyt miłej wizycie u stryja.
Spojrzał w niebo i wsłuchał się w odległe odgłosy grzmotów. Muszą tutaj spędzić noc. Razem. I niezależnie od tego, jak bardzo był rozpalony, nie przysporzy tej damie dodatkowych problemów zachowaniem niegodnym dżentelmena. Wszedł do stajni, starł resztki błota z kopyt Pegaza i dodał mu siana.
– Będzie ci tu dobrze, przyjacielu – zwrócił się do konia, na co ten otarł się o niego. – Zajrzę do ciebie później. – Napełnił wiadro deszczówką i wrócił do chaty w nadziei, że ona zdążyła się już przebrać.
– Położyłam na skrzyni ubranie dla pana – rzuciła w jego stronę.
Spojrzał na nią. Miała na sobie męską koszulę, bryczesy i grube skarpety, ubiór niestosowny dla damy, ale przynajmniej było jej ciepło. Odpowiedziała mu spojrzeniem, zatrzymując na nim wzrok nieco dłużej. Zmusił się do odwrócenia głowy, postawił wiadro obok pompy, rzucił na podłogę juki i ściągnął wierzchni płaszcz. Nie bardzo wiedział, jak się ma przy niej rozebrać. Zawahał się.
– Zajmę się herbatą – powiedziała, widząc jego wahanie, przechodząc w drugi kąt izby i odwracając się do niego plecami.
– Szczęście, że znaleźliśmy tu suche rzeczy – zauważył, gdy się przebrał.
– Ktoś o to zadbał. – Postawiła na ogniu czajnik.
– Zetrę błoto z naszych butów – powiedział Nate. – Wyschną przy kominku.

Po chwili usiedli na pryczy okryci kocami i sączyli herbatę. Wreszcie było im ciepło.
– Powinienem się pani przedstawić – powiedział Nate. – Jestem…
– Proszę, nie! – Eliza wpadła w panikę. – Ja nie zamierzam panu mówić, kim jestem, i nie chcę wiedzieć, kim pan jest.
– Proszę wyjaśnić dlaczego. – Nie był przygotowany na tak gwałtowną reakcję. – Nie chciałbym, żeby oskarżono mnie o uprowadzenie czy o inne niecne czyny, gdy tymczasem chciałem tylko pani pomóc.
– Zmusił mnie pan, bym podporządkowała się pana woli – Eliza rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Zmusiłem? Co byłby ze mnie za mężczyzna, gdybym zostawił panią na drodze?
– Proszę wybaczyć – zmitygowała się. – Nie jestem niewdzięczna.
– Ma pani kłopoty? – Pochylił się ku niej. – Jeśli mogę coś dla pani zrobić…
– Nie mam kłopotów – odparła szybko. – Jestem tylko… nieszczęśliwa.
– Czy powinienem się bać gniewu zazdrosnego męża?
– On nie wie, że wyszłam z domu. – Natychmiast pożałowała tego wyznania, ale po sekundzie skrzywiła się. – Zazdrosny – mruknęła pogardliwie. – Raczej mało prawdopodobne.
– Dlaczego? – zdziwił się Nate.
– Nieważne.
Uniósł brwi.
– Nie powiem panu – parsknęła. – Nie mogę – dodała ciszej.
– Może przynajmniej zdradzimy swoje imiona? – zaproponował.
Eliza nie odpowiedziała.
– A więc zrobię to pierwszy. Mam na imię Nate.
Eliza z wahaniem uścisnęła wyciągniętą do niej dłoń, ale nadal milczała.
– Eliza – powiedziała w końcu.
– Eliza – powtórzył uradowany, że zrobiła, o co prosił.
Odwróciła wzrok i z ogromnym zaabsorbowaniem zajęła się herbatą. Nate nie spuszczał z niej oka, wyczuwając, że coś ją trapi. A kiedy zamrugała, chcąc ukryć łzy, powiedział:
– Myślę, że będzie lepiej, jeśli mi pani powie, co ją dręczy. Jestem w to teraz zamieszany. Oczywiście przez przypadek, ale to ja znalazłem panią na drodze. Co takiego się stanie, jeśli mi pani wszystko wyzna, skoro nie wiem, kim pani jest, a pani nie wie, kim ja jestem.
– Nie mogę o tym mówić – oświadczyła zdecydowanie. – Nie chcę.
– A ja nie mogę pani zmusić – odrzekł łagodnie. – Jednak ta sprawa bardzo panią trapi. Musi się pani z nią uporać. Ucieczka nic tu nie pomoże.
Nate nauczył się tego w wieku sześciu lat. Żadna ucieczka, żadne udawanie nie usuwają problemów. One zawsze wrócą i nie dadzą ci spokoju. Jedynym wyjściem jest stawienie im czoła.
– Skąd pan może wiedzieć? – Eliza rzuciła mu zjadliwe spojrzenie.
– Zapewniam panią, że doświadczyłem wiele bólu. Naprawdę wiem.
– Nie takiego bólu. – Zaśmiała się szyderczo.
– Cóż, może innego, ale założę się, że równie druzgocącego. – Co mogło ją spotkać? Kłótnia z mężem? Nie, coś gorszego. – Dlaczego mi pani nie powie? – nalegał. – Gdy ustanie deszcz, nigdy już mnie pani nie zobaczy. Zmierzam do Portsmouth, na statek do Portugalii.
Twarz Elizy się zmieniła. Zrozumiała, że zmierza na wojnę i Nate zobaczył w jej oczach wyraz współczucia. Upił kolejny łyk herbaty. Na kominku trzaskał ogień, napełniając izbę miłym ciepłem. Dlaczego nagle stało się dla niego ważne, by poznać powód jej rozpaczy? Ileż to razy siedział z obcymi ludźmi, czując się samotny i obojętny na wszystko wokół. Dlaczego teraz było inaczej? Dlaczego nagle ona tak bardzo zaprzątnęła jego uwagę?
Widział ciężkie walki, gdy wojska Wellingtona wypierały Francuzów z Półwyspu Iberyjskiego, ale to go nie złamało. W końcu był żołnierzem. Nikomu nie zależało na jego życiu, nawet jemu.
Więc dlaczego pragnął, żeby ta kobieta mu zaufała i powierzyła swoje sekrety? Dlaczego czuje się z nią związany, skoro zawsze szczycił się tym, że nikt nie jest mu bliski? Czy naprawdę jej nieszczęście go poruszyło?
Wiedział, że może jej pomóc, nie wiedział tylko, dlaczego chce to zrobić.

***

Kolejna błyskawica rozświetliła niebo i zaraz po niej rozległ się potężny grzmot. Nate upił łyk herbaty. Patrzył na profil Elizy i nie próbował zaprzeczać, że jej uroda pobudza jego zmysły, ale było w tym coś więcej. Coś, co sięgało głęboko w jego wnętrze. Może dlatego, że opuścił właśnie dom stryja, a stryj był zaprzeczeniem prawdziwej więzi rodzinnej.
Och, płacił za jego naukę i kupił mu patent oficerski, ale to wszystko. Nie wykraczał poza swoje zobowiązania. Nawet jako dziecko Nate miał świadomość, że był mu całkowicie obojętny. Odwzajemniał się tym samym, ograniczając się do krótkich wizyt.
Lepiej by zrobił, udając się wprost do Portugalii. Stryj przyjął go lodowato i może dlatego rozpacz tej kobiety tak go poruszyła. Choć wzniósł mury wokół swoich uczuć, był rozpaczliwie spragniony czyjejś bliskości. Miał za sobą naprawdę ciężkie przejścia, choćby na Martynice.
– Byłem ostatnio na Martynice – powiedział. – Odebraliśmy ją Francuzom i mój garnizon tam stacjonował. Bitwa to mordercza sprawa, ale to w końcu moja praca, rozumie pani?
Eliza spojrzała na niego bez zainteresowania, ale przynajmniej słuchała.
– Później jednak żołnierze zaczęli umierać na febrę. Setki mężczyzn. Jeden z nich był moim przyjacielem.
Nate rzadko nazywał kogoś przyjacielem. Kilku, których miał w szkole, w końcu wróciło do swoich rodzin albo zaprzyjaźniło się z innymi chłopcami. W wojsku przyjaciele zmieniali się od regimentu do regimentu. Albo ginęli w bitwie, albo, jak Woodman, umierali na żółtą febrę. Skóra robi się żółta, oczy czerwone, wymioty czarne. W końcu następuje delirium i nadchodzi wybawienie – śmierć. Chciał jednak oszczędzić jej takich szczegółów.
– Zapewniam panią, że śmierć z powodu żółtej febry nie jest szczególnie miła – powiedział tylko. – Człowiek okrutnie cierpi, zanim nastąpi kres. – W jego głosie słychać było emocje, których nie był w stanie opanować.
– To straszne. – Eliza spojrzała na niego ze współczuciem.
– Nikt nie mógł nic zrobić. – Zmarszczył czoło. – Mogłem tylko czekać, aż febra i mnie dopadnie. Zamiast tego objąłem dowództwo w innym regimencie i właśnie jestem w drodze, by do niego dołączyć.
– Czy to nie była ucieczka?
– Określiłbym to raczej jako wybór tego, co lepsze.
– Skąd pan wie, że ja nie dokonuję lepszego wyboru? – spytała.
Jest błyskotliwa, pomyślał z podziwem.
– Nie wiem. Jednak marsz w ulewnym deszczu raczej wskazuje na ucieczkę, nieprawdaż?

Eliza bezgranicznie ufała mężowi, najlepszemu przyjacielowi, powiernikowi jej młodzieńczych sekretów. Dlaczego tak ją oszukał, pozbawił marzeń o miłości i szczęśliwej rodzinie? Zdesperowana, podejmuje decyzję o ucieczce. Poznany tej nocy mężczyzna, Nate Thorne, na zawsze pozostanie w jej pamięci. Oboje uważają się za życiowych rozbitków, a deszczowa noc skłania do zwierzeń. Wyjawiają sobie najbardziej wstydliwe tajemnice, przekonani, że to ich pierwsze i ostatnie spotkanie. Po siedmiu latach los ponownie krzyżuje ich ścieżki. Nate, teraz markiz Hale, próbuje zdobyć przychylność owdowiałej Elizy. Zrobi wszystko, by uwierzyła, że czasami naprawdę wystarczy jedna wspólna noc, by ktoś skradł nam serce…

Szpieg jego królewskiej mości

Carole Mortimer

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 649

ISBN: 9788329113892

Premiera: 07-11-2024

Fragment książki

– Czy mogę ci zaoferować przejażdżkę moim powozem, Genevieve?
Genevieve odwróciła się i spojrzała na mężczyznę, który stał obok niej na schodach kościoła Świętego Jerzego przy Hanover Square. Właśnie odbył się ślub ich wspólnych znajomych, na którym obydwoje byli świadkami.
Zaskoczył ją nie tyle ton głosu dżentelmena, co samo pytanie, bowiem na ulicy czekał jej własny powóz, który miał ją odwieźć do domu przy Cavendish Square. Chodziło również o to, że ona, Genevieve Forster, była owdowiałą księżną Woollerton, a dżentelmenem u jej boku był lord Benedict Lucas, znany w kręgu przyjaciół i znajomych jako Lucyfer. Istniała różnica w ich pozycji społecznej i aż do dzisiaj znali się jedynie z widzenia, toteż Benedict zwracając się do niej, powinien używać tytułu, a nie imienia.
– Genevieve?
Na dźwięk jego zmysłowego głosu przeszył ją dreszcz. Patrzył na nią zagadkowo czarnymi jak węgiel oczami, unosząc kpiąco brwi pod cylindrem, który nałożył w progu kościoła. Lucyfer – ten przydomek doskonale do niego pasował. Włosy, czarne jak noc, opadały miękko na kołnierz czarnego żakietu. Oczy miały kolor tak ciemnego brązu, że również wydawały się czarne. Ponadto Benedict miał wysoko osadzone kości policzkowe, ostro zarysowany nos i usta o ładnym wykroju. Od czasu do czasu te usta uśmiechały się zmysłowo, zwykle jednak pozostawały pogardliwie zaciśnięte.
Miał trzydzieści jeden lat, zaledwie o sześć więcej niż Genevieve, ale głębia emocji skryta w tych błyszczących czarnych oczach świadczyła o doświadczeniu życiowym znacznie przerastającym wiek. Zapewne po części spowodowane to było tragiczną śmiercią jego rodziców. Podobnie jak wszyscy w towarzystwie, Genevieve wiedziała, że Lucyfer przed dziesięciu laty znalazł ich oboje zamordowanych w wiejskiej posiadłości. Zabójców nigdy nie wykryto. Może dlatego Benedict Lucas zawsze ubierał się na czarno, z wyjątkiem białej koszuli. Oczywiście były to doskonale uszyte stroje, podkreślające szerokie ramiona, mocną klatkę piersiową, smukłe biodra i długie nogi w czarnych skórzanych butach do konnej jazdy. W takim stroju powinien wyglądać poważnie i praktycznie, ale jakimś dziwnym sposobem w czerni wydawał się jeszcze bardziej nieosiągalny i niebezpieczny.
Czyżby propozycja powrotu do domu w jego powozie miała oznaczać, że Genevieve dostąpi zaszczytu przekroczenia owej bariery niedosiężności? Gdyby się zgodziła, zyskałaby doskonałą okazję do wypełnienia obietnicy, którą złożyła przed tygodniem dwóm swoim najbliższym przyjaciółkom, Sophii i Pandorze. Niepewnie przeciągnęła językiem po ustach.
– To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, milordzie, ale…
– Z pewnością damy tak śmiałej jak ty nie może wprawić w zdenerwowanie myśl o jeździe ze mną w jednym powozie, Genevieve.
Fakt, że użył słowa „śmiała”, natychmiast wzbudził jej czujność, sama bowiem użyła go przed tygodniem w rozmowie z Sophią i Pandorą. Wiedziała, że tę rozmowę słyszał jeden z dwóch najbliższych przyjaciół Lucyfera i być może również mu ją powtórzył. Jeśli tak, było to zachowanie niegodne dżentelmena.
Uniosła dumnie głowę i czujnie spojrzała na niego błękitnymi oczami.
– Nic mi o tym nie wiadomo, bym kiedykolwiek zachowywała się w sposób, który mógłbyś, milordzie, określić jako śmiały. – Nie była również pewna, czy w ogóle jest zdolna do takiego zachowania. Czym innym były przechwałki w rozmowie z przyjaciółkami, a czym innym wprowadzenie słów w czyn.
Poza tym Benedict Lucas był dżentelmenem, o którym całe towarzystwo rozprawiało przyciszonym tonem, o ile w ogóle odważyło się o nim mówić. Charakter miał porywczy i namiętny. Przed dziesięciu laty przysiągł sobie, że znajdzie mordercę rodziców, choćby miało mu to zająć całe życie, a gdy to uczyni, nie powierzy go sądom, lecz zabije własnymi rękami. Było również powszechnie wiadomo, że jest jednym z najlepszych strzelców w Anglii, a także doskonale włada bronią białą. Obydwie te umiejętności wyćwiczył podczas lat spędzonych w armii, był zatem człowiekiem w zupełności zdolnym do wprowadzenia obietnicy w czyn.
Gdy nie odpowiedział, zapytała prowokująco:
– A może doszły do ciebie inne słuchy, milordzie?
Benedict omal nie wybuchnął śmiechem. Wyraz lekceważenia zupełnie nie pasował do drobnej, uroczej twarzy Genevieve Forster. Jednakże od dziesięciu lat niełatwo było pobudzić go do śmiechu, toteż tylko uśmiechnął się kpiąco.
– Niczego takiego nie słyszałem, droga Genevieve. – Wciąż rozmyślnie zwracał się do niej po imieniu, zauważył bowiem, że zbija ją to z tropu. – Ale jestem pewien, że nie jest jeszcze za późno, by nadrobić ten brak, o ile zechciałabyś to uczynić.
Nie sposób było odmówić pani Forster urody. Błękitny czepek skrywał gęste, ogniste loki, a jej żywe oczy miały kolor bławatków. Nosek nad pełnymi zmysłowymi ustami był nieco zadarty, cerę Genevieve miała brzoskwiniową i choć była drobna, z dekoltu błękitnej sukni wyłaniały się pełne piersi. Benedict wiedział, że owdowiała przed rokiem. Nie miała żadnych męskich krewnych oprócz starszego od siebie o kilka lat pasierba, który odziedziczył po ojcu tytuł diuka. Dla nikogo nie było tajemnicą, że nie łączyły ich serdeczne stosunki. Dwie najbliższe przyjaciółki Genevieve niedawno zaangażowały się w nowe związki, przez co nie miały dla niej wiele czasu.
Benedict nigdy nie żerował na bezbronnych kobietach, ale dwudziestopięcioletnią wdowę trudno było nazwać bezbronną. Bliższa znajomość z nią mogłaby w najbliższych tygodniach posłużyć za zasłonę dymną dla jego szpiegowskiej działalności, a jej uroda i radość życia pozwoliłyby mu połączyć przyjemne z pożytecznym.
– Chyba że twoim zdaniem jazda ze mną w jednym powozie byłaby zbyt śmiałym wyczynem – dodał prowokująco.
Genevieve obruszyła się. Nie była niedoświadczoną młódką, lecz księżną i wdową, a od śmierci męża bardzo dbała o własną niezależność. Mogła robić, co jej się podobało, i nie zamierzała dać temu kpiarzowi satysfakcji, pozwalając, by ją uznał za tchórza.
– Absolutnie nie, milordzie – zapewniła go lodowato. – Zechciej poczekać chwilę, to odeślę swój powóz.
– I pokojówkę?
To było kolejne wyzwanie.
– I pokojówkę – zgodziła się chłodno po chwili namysłu.
Benedict Lucas podał jej ramię i sprowadził po schodach. Serce Genevieve zabiło szybciej, gdy jej dłoń w rękawiczce spoczęła na jego mocnym ramieniu. Na dole przeprosił ją i podszedł do swojego stangreta, ona zaś ruszyła w stronę swojego powozu.
– Czy jest pani pewna, wasza wysokość? – May, która od siedmiu lat była pokojówką Genevieve i dobrze wiedziała, jak okropne było małżeństwo jej pani z Josiahem Forsterem, niespokojnie spojrzała w stronę atrakcyjnego Lucyfera.
– Tak, jestem zupełnie pewna – odrzekła Genevieve z pewnością siebie, której nie czuła.
May jednak nie wydawała się przekonana.
– Słyszałam różne historie o tym dżentelmenie…
– Dość już tego, May. Dziękuję ci za troskę – przerwała jej Genevieve. Ona również słyszała różne historie na temat Lucyfera, ale cóż mogła zrobić, gdy rzucił tak oczywiste wyzwanie? Uciekać jak najdalej, podpowiadał rozsądek. Wiedziała jednak, że tego nie uczyni. Nie chciała już dłużej żyć tak jak wtedy, gdy była żoną Josiaha, bojąc się własnego cienia, choć na samą myśl o tym, że mogłaby się znaleźć sam na sam z mężczyzną, puls jej przyspieszał i zaczynała czuć mdłości. Ale cóż takiego Benedict Lucas mógł jej zrobić we własnym powozie w środku jasnego dnia?

– Czy to naprawdę konieczne, milordzie?
Benedict, zajęty zasuwaniem zasłonek w oknach powozu, uśmiechnął się do Genevieve Forster, która siedziała naprzeciwko, wpatrując się w niego z wyraźnym niepokojem.
– Nie sądzisz, pani, że słońce jest nieco zbyt jaskrawe?
Jeszcze przez kilka długich sekund nie odrywała od niego spojrzenia.
– Owszem, nieco oślepia – zgodziła się nieoczekiwanie.
– No właśnie. – Nie spuszczając oczu z jej twarzy, Benedict zaciągnął ostatnią zasłonkę. – Tak jest o wiele przyjemniej, prawda?
– O wiele. – Uśmiechała się chłodno, ale puls jej przyspieszył. – Niech mi pan powie, milordzie, czy był pan równie zdziwiony dzisiejszym ślubem jak ja.
– Nie. – Należało zachować dyskrecję. To, co pan młody powiedział mu w zaufaniu, musiało pozostać tajemnicą.
– A czy sądzi pan…
– Nie.
Genevieve Forster uniosła złociste brwi.
– Przecież jeszcze nie dokończyłam pytania.
Benedict uśmiechnął się drwiąco.
– To nie ma znaczenia, bo nie zamierzam roztrząsać prywatnych spraw młodej pary. – Przesunął spojrzenie na jej piersi. – Masz bardzo ładny naszyjnik.
– Ach… dziękuję. – Dłoń w rękawiczce instynktownie powędrowała do spoczywającego pomiędzy piersiami szafiru, wielkiego jak jajo drozda. – To był ślubny prezent – dodała sztywno.
– Twój mąż musiał był dżentelmenem o wyrafinowanych gustach, zarówno przy wyborze żony, jak i biżuterii, którą ją obdarzał – mruknął Benedict.
– Jeśli pan chce, może pan tak myśleć, Lucas. – Głos Genevieve był twardy jak lód. Benedict przymrużył oczy i zatrzymał na niej przenikliwe spojrzenie. Na jej policzki wystąpiły czerwone plamy, a piękne niebieskie oczy rozbłysły złością.
– Czy mam rozumieć, że książę nie był dżentelmenem o wyrafinowanych gustach? – powtórzył powoli.
– W ogóle nie był dżentelmenem – parsknęła. – I muszę panu powiedzieć, Lucas, że jeśli zaprosił mnie pan do swojego powozu z zamiarem pogłębienia naszej znajomości, to z pewnością nie uda się panu tego dokonać rozmową o moim świętej pamięci mężu.
Benedict uniósł brwi, zaskoczony jej bezpośredniością. Rozmowa z nią okazała się ciekawsza, niż mógłby przypuszczać.
– Twoje małżeństwo nie było szczęśliwe?
– Naturalnie, że nie.
– A czy tytuł książęcy nie rekompensował ci niedostatków diuka jako męża?
– Nie rekompensował. – W ciemnych oczach Benedicta Lucasa pojawił się błysk humoru, ale nastrój Genevieve nie poprawił się ani na jotę. – Być może powinnam pana ostrzec: następnym razem, gdy znajdzie się pan w towarzystwie damy, niech pan lepiej nie wspomina o jej nieżyjącym mężu.
– Jeśli cię uraziłem…
– Nie uraziłeś mnie, milordzie, po prostu nudzi mnie ta rozmowa. – Odsunęła zasłonkę i wyjrzała na ulicę. Zaskoczony Benedict przez dłuższą chwilę milczał. Jeszcze nigdy nie spotkał takiej kobiety jak Genevieve Forster, choć w ciągu ostatnich dwunastu lat poznał blisko wiele kobiet – kobiet, które pociągały go fizycznie, ale nie interesowały w żaden inny sposób – ani one same, ani szczegóły życia, jakie prowadziły, zanim go spotkały. Nie inaczej było w tym przypadku. Chciał użyć przyjaźni z Genevieve jako pretekstu do pojawiania się w towarzystwie. W przeszłości czynił tak wielokrotnie. Zwykle starał się unikać wszelkich balów i przyjęć; pokazywał się na nich tylko wówczas, kiedy było to konieczne ze względu na powinności szpiega. Ale Genevieve Forster pokazała charakter i wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie interesuje jej pogłębianie tej znajomości. Wbrew sobie Benedict poczuł się zaintrygowany.
– Czy jest jakiś sposób, bym mógł się zrehabilitować w twoich oczach?
Obróciła twarz w jego stronę i dostrzegł na jej czole zmarszczkę irytacji.
– Mogę ci powiedzieć, milordzie, że byłam nieszczęśliwa przez sześć lat małżeństwa, a przez ostatni rok nosiłam żałobę po mężu, do którego nie czułam nic oprócz niechęci i pogardy. Dlatego też w przyszłości zamierzam szukać w życiu jedynie przygód i dobrej zabawy.
Benedict wiedział, że między diukiem a żoną istniała wielka różnica wieku, ale aż do tej pory nie miał pojęcia, jak naprawdę wyglądało to małżeństwo. Zaczął się zastanawiać, dlaczego Genevieve była aż tak nieszczęśliwa.
– Sądzisz, że ja nie mógłbym dostarczyć ci przygód i zabawy? – zapytał prowokująco.
– Być może mógłbyś się stać pewnego rodzaju przygodą – stwierdziła już bardziej opanowanym tonem. – W końcu jesteś niebezpiecznym i trudnym do zdobycia… Lucyferem.
Benedict uniósł ciemne brwi.
– Czyżby?
– Och, tak. Ale jeśli chodzi o dobrą zabawę… nie, nie jestem o tym przekonana, milordzie.
Znów napotkał chłodny uśmiech i jego irytacja wzrosła.
– Skąd możesz o tym wiedzieć, pani, skoro dotychczas bardzo niewiele czasu spędziłaś w moim towarzystwie?
Genevieve wzruszyła ramionami.
– Milordzie, ta przejażdżka powozem w zupełności wystarczy, bym mogła mieć pewność, że nasze charaktery zanadto się różnią.
Frustracja Benedicta rosła z chwili na chwilę.
– Czy pojawisz się dziś wieczorem na balu u lady Hammond?
Odpowiedziało mu kolejne wzruszenie ramion.
– Jeszcze nie zdecydowałam, czy pójdę na ten bal, czy też na prywatną kolację z earlem Sandhurst.
Benedict wyprostował się na miejscu z wyraźnym zdumieniem.
– Zamierzasz zjeść kolację z Charliem Brooksem?
Niebieskie oczy popatrzyły na niego zaczepnie.
– Earl jest miły i czarujący, a ponadto przystojny jak grecki bóg.
Owszem, earl posiadał wszystkie te przymioty, a ponadto reputację największego uwodziciela w Londynie. Z pewnością był odpowiednim człowiekiem, by zaspokoić pragnienie przygód i dobrej zabawy. Benedict zastanawiał się, skąd się wzięła jego nagła irytacja i złość na Sandhursta. Czyżby aż tak dotknęły go słowa Genevieve o tym, że nie pasują do siebie? Może trochę, przyznał przed sobą. Ale, doprawdy, przegrać rywalizację z kimś takim jak Charlie Brooks?
– Wczesnym wieczorem jestem zajęty, ale później moglibyśmy zjeść kolację we dwoje, o ile sądzisz, że mogłoby ci to dostarczyć rozrywki i przygody.
– Sądzę, że nie, ale dziękuję za zaproszenie – odrzekła Genevieve chłodno.
– Dlaczego nie, do diabła? – prychnął Benedict.
– Cóż… Przede wszystkim nie podoba mi się to, że zajmuję drugie miejsce po jakimś innym spotkaniu, które ma się odbyć wcześniej.
– To jest spotkanie w interesach.
Lekko wzruszyła ramionami.
– W takim razie życzę panu więcej szczęścia w interesach niż w rozmowie ze mną.
Lucyfer nachmurzył się groźnie.
– Zachowujesz się nierozsądnie.
Genevieve spojrzała na niego ze współczuciem.
– Jestem pewna, milordzie, że wiele kobiet doceniłoby pańskie zainteresowanie, ja jednak bardzo niedawno uwolniłam się od nieszczęśliwego małżeństwa i potrzebuję czegoś nieco bardziej romantycznego niż to, co pan mi proponuje.
– Romantycznego… – Popatrzył na nią, jakby zupełnie postradała zmysły, ale Genevieve spokojnie wyglądała przez okno.
– Jesteśmy już przy moim domu. – Rzuciła mu nieobecny uśmiech. – Dziękuję za przejażdżkę, milordzie. Dała mi wiele do myślenia.
Lucas znów się zachmurzył.
– Rozrywki mają wiele twarzy, Genevieve – rzekł cicho. – I sądzę, że gdybyś się nad tym zastanowiła, to doszłabyś do wniosku, że więcej wiem o rozrywkach niż Sandhurst.
Genevieve uniosła brwi.
– Może nadejdzie kiedyś dzień, kiedy się nad tym zastanowię, ale z pewnością jeszcze nie dzisiaj.
– Jesteś bardzo naiwna, jeśli wierzysz, że przy kimś takim jak Charlie Brooks czekają cię tylko przygody i zabawa.
Prawdę mówiąc, Genevieve już teraz bawiła się doskonale. Wyszła za mąż bardzo młodo i wcześniej nie miała okazji flirtować z mężczyznami, ale mimo to nie miała ani cienia wątpliwości, że wzbudziła zainteresowanie Benedicta Lucasa, udając, że ten zupełnie jej nie pociąga. Może rzeczywiście była naiwna, gdy chodziło o dżentelmenów z towarzystwa, ale nie była głupia i wiedziała, że mężczyzny takiego jak on nie pociągają łatwe wyzwania. Zaproponował jej przejażdżkę, bo uznał ją za łatwą zdobycz. Pomyślała z zachwytem, że wzbudzenie zainteresowania takiego mężczyzny jest ogromnie podniecające, i wzruszyła ramionami.
– Wspomniałam już, że chciałabym poczuć się adorowana, zanim w ogóle rozważę wzięcie sobie dżentelmena za kochanka.
– Sandhurst…
– Sandhurst przysłał mi kwiaty i czekoladki, a także piękny bilecik – uśmiechnęła się.
– Bo ma nadzieję, że wieczorem trafisz do jego łóżka.
Genevieve lekko skłoniła głowę.
– Naturalnie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale nadzieje Sandhursta nie wystarczą jeszcze, by tak się stało.
Chyba żadna jeszcze kobieta nie potrafiła go tak rozzłościć i sfrustrować jak Genevieve. Rzadko okazywał emocje, co oczywiście nie oznaczało, by ich nie odczuwał. Po prostu wolał ich nie ujawniać. Teraz skrzywił usta z niechęcią.
– Nie widzę zupełnie nic romantycznego w tym, że Sandhurst próbuje cię zmiękczyć kwiatkami, czekoladkami i bilecikami, wyłącznie po to, byś poszła z nim do łóżka zaraz po wspólnej kolacji.
Genevieve popatrzyła kpiąco.
– A czy ty nie oczekiwałbyś ode mnie tego samego, tylko bez kwiatów, czekoladek i bilecików, gdybym zgodziła się spotkać z tobą na balu lady Hammond?
Benedict parsknął ze zniecierpliwieniem.
– Nawet jeśli tak, to przynajmniej szczerze wyraziłem swoje intencje.
– Może zbyt szczerze? – zapytała z pewną dozą współczucia.
– Jesteś niesłychanie irytującą kobietą, Genevieve.
– Teraz dopiero mówisz szczerze, Benedikcie. – Zaśmiała się.
Czarne oczy patrzyły na nią przez szerokość powozu. Benedict niecierpliwie potrząsnął głową.
– Jeśli zechcesz, znajdziesz mnie wieczorem na balu u lady Hammond.
Znów chłodno skłoniła głowę.
– Zachowam tę łaskawą propozycję w pamięci, a teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu… – Spojrzała wymownie na drzwi powozu. Benedict nie miał wyboru: musiał wyjść i pomóc jej wysiąść. Jeszcze raz skinęła mu głową, weszła na schody prowadzące do frontowych drzwi i znikła w środku. Lucas pomyślał ponuro, że ani razu nie obejrzała się w jego kierunku.

Rodzice lorda Benedicta Lucasa zostali przed laty zamordowani, a sprawców nigdy nie ujęto. Kiedy Benedict dorósł, został tajnym agentem. Miał w życiu dwa cele: pracę dla Korony i odnalezienie zabójcy. Wykonując misje, nigdy nie musiał pojawiać się na przyjęciach śmietanki towarzyskiej Londynu. Nowe zadanie jednak wymaga od niego powrotu do wyższych sfer. Pomaga mu w tym jego dobra znajoma, młoda wdowa, Genevieve Woollerton, wykorzystując swoje rozległe koneksje. Benedict nie spodziewa się, że Genevieve odegra bardzo ważną rolę w jego śledztwie, a także odmieni jego życie.

W morzu uczuć, Weekend w Toskanii

Louise Fuller, Lynne Graham

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1275

ISBN: 9788383429090

Premiera: 14-11-2024

Fragment książki

W morzu uczuć – Louise Fuller

Ondine odetchnęła głęboko. Plaża Dipper była zbyt wąska i stroma dla turystów gromadzących się na wybrzeżach Florydy, więc oprócz przypadkowego kraba czy mewy praktycznie nie było tu żywego ducha.
I dobrze.
To był jej pierwszy dzień wolny od trzech tygodni, więc mogła dziś dłużej poleżeć w łóżku. Mózg jednak działał jak zawsze, więc obudziła się minutę przed budzikiem. Nie musiała wstawać, mogła chwilę poleżeć i może znów by zasnęła, ale lubiła wczesne poranki, gdy słońce barwiło niebo nad jej domkiem na plaży na różowy kolor. Miała cały dzień dla siebie.
W pracy nie miała chwili przerwy ani czasu na rozmyślania. Tutaj jednak nikt nie będzie próbował ściągnąć jej uwagi wzrokiem ani nie pstryknie na nią palcami. Było tylko słońce, niebo bezkresne, błękitne morze.
Spojrzała na migoczącą wodę, którą okalały wydmy o porosłych trawą brzegach.
Była raczej przeciętnym dzieckiem, wyjątkiem było pływanie – to była jej super moc. Jedyna rzecz, w której była naprawdę świetna, a dorastała w bardzo ambitnej rodzinie, nastawionej na osiąganie sukcesów. Trenowała codziennie przed szkołą i praktycznie co weekend miała jakieś zawody. Przez chwilę nawet wyobrażała sobie, że jest w stanie osiągnąć sukces i zdobyć podium, ale kontuzja przekreśliła jej karierę i teraz pływała tylko dla przyjemności i w pracy – była ratowniczką w Whitecaps, położonym przy plaży ekskluzywnym hotelu w Palm Beach, który upodobała sobie bogata i atrakcyjna klientela.
Nie miała zbyt dużo okazji, żeby wykorzystać swoje umiejętności.
W przeciwieństwie do ludzi korzystających z publicznych basenów, bywalcy Whitecaps woleli leżeć i się opalać, niż pływać.
W hotelu zatrudniła się dwa lata temu i oprócz etatu ratowniczki pracowała również wieczorami jako kelnerka. Skrzywiła się. Praca nie była najgorsza, po prostu inaczej wyobrażała sobie swoje życie. Dwa etaty, dwa rozwody. Gnieżdżenie się w wynajmowanym domku plażowym…
Napiwki jednak były bardzo wysokie i dzięki Vince’owi, bezużytecznemu byłemu mężowi numer dwa, aktualnie było to dla niej ważniejsze niż satysfakcja zawodowa.
Na myśl o piętrzących się na kuchennej szafce brązowych kopertach żołądek ścisnął jej się w bolesny węzeł. Czasami, przeważnie po wyjątkowo męczących zmianach, próbowała przekalkulować, ile zbierze szklanek i kieliszków, zanim spłaci wszystkie długi. Zwykle jednak była zbyt zmęczona na cokolwiek, jadła coś na szybko, wcześniej makaron, teraz głównie płatki na mleku, i szła spać.
– Hola, Ondine. Como esta hoy?
Ondine odwróciła się i uśmiechnęła do starszej kobiety, która szła w jej stronę. Dolores mieszkała po sąsiedzku, miała osiemdziesiąt jeden lat, idealnie siwe włosy i codziennie spacerowała po plaży, wyprowadzając Herkulesa, rudego pieska rasy chihuahua.
– Pływałaś, chica? Ale przecież masz dzisiaj wolne, prawda?
– Hola, Dolores. Cześć Herk. – Pocałowała starszą panią w policzek i pochyliła się, żeby pogłaskać pieska. – Mam wolne do wieczora, ale pomyślałam, że pójdę popływać i nie żałuję. – Rozejrzała się po pustej plaży. – Jest tu dziś tak pięknie i spokojnie.
– Nie to co zeszłej nocy. – Dolores zerknęła na piękny jacht, który cumował nieopodal. – Taki hałas, muzyka i krzyki. Nie chcę nawet wiedzieć, co tam się działo. Ludzie naprawdę potrafią być bezmyślni – westchnęła. – W każdym razie miłego pływania, chica.
– Dziękuję, Dolores. Do jutra. Cześć, Herk. – Uśmiechnęła się, gdy Dolores pomachała jej maleńką łapką pieska.
Jacht kołysał się delikatnie na morskich falach.
Kiedyś pewnie zrobiłby na niej wrażenie, ale pracowała w Palm Beach. Było tu tyle samo jachtów, co palm.
Rozpięła bluzę, zsunęła szorty i zrzuciła klapki. Piasek był jak ciepły cukier i przez chwilę stała w miejscu, przebierając palcami u stóp. Pieniądze szczęścia nie dają, powtarzała jej mama, z czym trudno się było zgodzić, gdy na stole piętrzyły się niezapłacone rachunki.
Powinna bardziej pilnować Vince’a. Wiedziała, że pieniądze się go nie trzymały, ale nie chciała przyznać przed samą sobą, że znów się pomyliła. Poślubiła nieodpowiedniego mężczyznę. Znowu.
Spojrzała na jacht, a serce tłukło się boleśnie w jej piersi na wspomnienie pierwszego małżeństwa. Niewierność Garretta była bolesna i upokarzająca, ale poradziłaby sobie z tym. Jednak trzy tygodnie później, zanim zebrała się na odwagę, żeby powiedzieć im o rozwodzie, jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
Zadrżała, czując na skórze powiew ciepłego wiatru. W jedną noc stała się sierotą i prawną opiekunką piętnastoletniego brata. Wróciła na Florydę, żeby zająć się Oliverem, a miesiąc później w sklepie z narzędziami poznała Vince’a. Potrafił ją rozbawić, również wtedy, gdy zaprosił ją na randkę, na której po raz pierwszy od dawna poczuła się seksowna i pożądana.
Był typowym plasterkiem na złamane serce, co jednak nie powstrzymało jej przed przyjęciem jego oświadczyn. Związek przetrwało ledwie rok, jakby potrzebowała kolejnych dowodów, że nie nadaje się do małżeństwa. Tym razem jej duma nie ucierpiała tak bardzo, straciła jednak dom i wciąż spłacała rachunki z kard kredytowych.
Na szczęście pieniądze na edukację Olivera były bezpieczne. Na myśl o tym poczuła lekką ulgę. W przeciwieństwie do niej Oli doskonale wiedział, kim chce być, a inteligencja i determinacja pozwalały mu zrealizować wszystkie plany. Aktualnie był wolontariuszem w szpitalu w Costa Rice, a we wrześniu rozpoczynał studia medyczne.
Ściągnęła brwi, wpatrując się w jacht. Ktoś był na pokładzie. Mężczyzna ubrany w czarną marynarkę i spodnie oraz białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Patrzyła, jak się schylał, podniósł butelkę, potrząsnął nią i uniósł rękę, jakby miał zamiar wrzucić ją do wody.
– Ani się waż – szepnęła.
W tej chwili mężczyzna spojrzał na nią, jakby usłyszał jej głos, a ona poczuła, jak przeszywa ją dreszcz. Nie widziała jego twarzy, ale na tle nieba rysowała się wyraźnie jego potężna sylwetka, niczym u postaci z powieści Fitzgeralda.
Butelka zakołysała się w jego palcach, a potem spadła na pokład. Mężczyzna wyprostował się i zdjął marynarkę pewnym ruchem.
Skrzywiła się lekko. Podobne gesty widywała u bogatych klientów w barze, gdy niedbale rzucali napiwki na stół.
Zmrużyła oczy, przyglądając się mężczyźnie na jachcie. Nagle bez ostrzeżenia obrócił się, wziął rozbieg i skoczył. Zapanowała cisza, gdy leciał w powietrzu, aż z głośnym pluskiem wylądował w wodzie.
Co, do cholery…?
Poczuła, że jej ciało sztywnieje, a ręka automatycznie wędruje do przewieszonego przez ramię pływaka. Tylko że nie była teraz w pracy, więc nie miała sprzętu. Zaklęła cicho i ruszyła do wody. Czy musiało się to wydarzyć akurat, gdy miała wolne?
Wpatrzyła się w punkt, w którym zniknął pod wodą i oceniała dystans, a sekundy mijały.
Z pewnością powinien się już wynurzyć.
Biegła już do wody, zanim mózg zarejestrował, co robi, i po chwili płynęła szybko, rozglądając się wokoło, wykorzystując całą wiedzę teoretyczną zdobytą podczas szkoleń. Wszystko działo się tak szybko, że nie miała czasu na panikę czy inne emocje.
Co to było?
Coś złotego błysnęło na chwilę i zaraz zniknęło.
Wzięła głęboki wdech i zanurkowała. Był tam, jego biała koszula lśniła jasno pod wodą, a ręce miał wyciągnięte do góry.
W sekundę znalazła się przy nim, objęła go ramieniem, wyciągnęła nad powierzchnię wody, przechyliła mu głowę do tyłu i zaczęła holować go do brzegu. Oddychając z trudem, wyciągnęła go z wody i teraz zauważyła, że jego koszula nie była gładka, ale miała wzory.
Nie, to nie były wzory, tylko plamy krwi.
Serce łomotało jej w piersi, ale w głowie usłyszała głos instruktora. „Zawsze zaczynaj od najważniejszego. Sprawdź, czy oddycha. Dwa wdechy, a potem trzydzieści ucisków.”
Ciało drżało jej z wysiłku i adrenaliny, ale umysł pozostał jasny. Odchyliła jego głowę i zaczęła sztuczne oddychanie.
Przy drugim wdechu mężczyzna zaczął kaszleć, więc odwróciła go na bok i czekała, gdy gwałtownie chwytał powietrze.
– Już dobrze, wszystko w porządku. – Ścisnęła jego ramię. – Byłeś w tarapatach, ale już jesteś bezpieczny.
Czy na pewno? Spojrzała na niego, a serce waliło jej jak oszalałe. Plamy krwi na białym materiale były wyjątkowo jaskrawe, więc zaczęła rozpinać jego koszulę, żeby sprawdzić obrażenia.
– Co ty robisz?
Głos miał ochrypły od słonej wody.
– Masz krew na koszuli, muszę sprawdzić…
Machnął ręką.
– Nie przejmuj się tym. Wczoraj doszło do bójki, próbowałem ich rozdzielić – dotknął wargi i dopiero teraz zauważyła, że była rozcięta. – W zamian za moje wysiłki dostałem w mordę.
Zadrżał i zakrył oczy dłonią. Ondine sięgnęła po swoją bluzę i okryła go.
– Szkoda, że cię tam wczoraj nie było – mruknął. – Musisz być naprawdę silna, skoro udało ci się wyciągnąć mnie z wody.
– To moja praca. Jestem ratowniczką.
Więc skup się na pracy, skarciła się w duchu, odrywając wzrok od jego ust. Ujęła go za nadgarstek, żeby sprawdzić puls. Na szczęście stabilny.
– Jesteś pod wpływem alkoholu lub narkotyków?
– Słucham? – Zmarszczył czoło. – Nie, nic z tych rzeczy…
Spojrzała na niego niepewnie, przypominając sobie butelkę, którą trzymał w dłoni, ale oddychał, a jego puls był w normie, resztę mogą sprawdzić w szpitalu.
– W porządku, w każdym razie wszystko będzie dobrze. Zaczekaj tutaj, a ja pójdę po pomoc…
Nie chciała zostawiać go samego, ale szanse na to, że pomoc zjawi się nagle na plaży, były znikome. Niestety nie zabrała ze sobą telefonu, który leżał spokojnie na kuchennej szafce.
– Nie. – Złapał ją za rękę, jego chwyt był zaskakująco silny. – Nie potrzebuję pomocy. Przecież ty jesteś ratowniczką.
– Ale nie lekarzem – odparła spokojnie, ale stanowczo, tak jak ją uczono. – Posłuchaj, mieszkam tuż obok. Pobiegnę do domu, zadzwonię po karetkę, a oni przyjadą cię zbadać.
Przez chwilę myślała, że będzie się z nią kłócił. To była typowa reakcja. Ludzie, w szczególności mężczyźni, często czuli się zażenowani tym, że zostali „uratowani”, jednak niedoszła ofiara utonięcia zgodnie z protokołem musiała zostać zbadana – nawet jeśli pozornie wszystko wydawało się w porządku.
– Dobra, niech będzie. – Puścił jej ramię i machnął ręką.
Włożyła spodenki i wstała.
– Wrócę za parę minut. Siedź tu i niczym się nie martw. To typowe środki ostrożności. Tak przy okazji, jestem Ondine.
– Jack. – Przesunął się lekko na piasku, wciąż z zamkniętymi oczami. – Jack Walcott.
Wiem, kim jesteś.
Niemal wypowiedziała to na głos.
Jack Walcott był spadkobiercą imperium energetycznego. Oraz gościem w Whitecaps. Miliarder o chłopięcej, idealnie symetrycznej twarzy, blond włosach i miedzianych oczach. Trudno było oderwać od niego wzrok.
A on dobrze o tym wiedział.
Jack Walcott był piękny jak gwiazdor filmowy, a jego uśmiech topił najtwardsze lodowce.
Zacisnęła usta. Był również aroganckim, egoistycznym hulaką. Gdy wylegiwał się na leżaku w błękitnych kąpielówkach, idealnie podkreślających jego gładką, złotą skórę i wyrzeźbione mięśnie, ona była dla niego powietrzem. Również wtedy, gdy obsługiwała go w restauracji. Dla niego była personelem, jedną z wielu, opłaconą, żeby spełniać jego potrzeby.
Musiał wiedzieć, jakie wrażenie robi na innych, jak odwracają głowy, gdy przechodził, trącają sąsiadów i szepczą między sobą.
Spojrzała na jego idealnie wyrzeźbiony brzuch i nagle zapragnęła go dotknąć, przesunąć po nim dłonią… Poczuła mrowienie w palcach i świadoma niestosowności własnej reakcji przycisnęła dłonie do bioder i wstała.
– Zaraz wracam, Jack – powiedziała szybko, a on wciąż leżał z zamkniętymi oczami.
Pobiegła plażą i była już w połowie wydmy, gdy pod wpływem impulsu spojrzała przez ramię i zamarła. Jacka Walcotta nie było w miejscu, w którym go zostawiła. Szedł plażą z jej bluzą zarzuconą na ramiona, poruszając się z leniwym wdziękiem, który przyprawił ją o lekki zawrót głowy. Zaklęła pod nosem i zawróciła.
– Hej…
Odwrócił się, a jego blond grzywka załopotała nad czołem. Koszulę miał prawie suchą, więc zamiast przylegać do skóry, unosiła się na wietrze, odsłaniając jeszcze więcej jego pięknego ciała. Podniosła wzrok na jego twarz, żeby się tak nie gapić.
– Nie zapomniałeś o czymś?
Słońce świeciło mu w twarz, więc zmrużył oczy.
– Tak, jasne. Mój błąd. Proszę. – Złoty sygnet na jego małym palcu zamigotał w słońcu, gdy zdjął jej bluzę i zarzucił na jej ramiona.
– Nie o to mi chodziło – warknęła i w końcu na nią spojrzał. Tak naprawdę, z uwagą, aż nagle stała się aż nazbyt świadoma swojego ciała, piersi unoszących się i opadających przy oddechu, bicia serca, skóry, która mrowiła.
Patrzył na nią ze spokojem, jednak coś buzowało pod powierzchnią, jak drżenie zwiastujące trzęsienie ziemi, niemal jakby wyczuwał jej reakcję, jakby sam czuł to samo…
Potem zastanawiała się, kto wykonał pierwszy krok. Być może on się nachylił, a może ona się zachwiała, ale w jednej chwili patrzyli na siebie, a w drugiej ich usta się spotkały, a ona czuła w brzuchu pustkę podobną do dziwnego głodu, którego doświadczała pierwszy raz w życiu.
Jego usta były miękkie, ciepłe i kuszące, dłoń powędrowała do jej talii i wtedy ogień ogarnął całe jej ciało, więc nie mogła się oprzeć i przywarła do niego, czując twarde mięśnie jego torsu. Odwzajemniła pocałunek, czując na jego ustach smak soli i głód podobny do tego, który trawił jej ciało. Miękła coraz bardziej…
Nagle zaczerpnęła tchu i odsunęła się gwałtownie.
– Co ty wyprawiasz?
To było dobre pytanie, zwłaszcza że wtedy sama nie musiała się zastanawiać, dlaczego całowała się z kimś, kogo przed chwilą wyciągnęła z morza.
– Nie możesz tak po prostu całować ludzi wokół siebie.
Przechylił głowę i spojrzał na nią.
– Przecież to ty pierwsza mnie pocałowałaś – odparł miękko.
– Ja tylko robiłam ci sztuczne oddychanie. A teraz co robisz? – spytała, gdy zaczął się wycofywać.
– Wracam do hotelu.
– Nic podobnego – z trudem panowała nad głosem. – Nie powinieneś nigdzie iść, zwłaszcza sam. Dlatego mówiłam, żebyś tu na mnie zaczekał i nie ruszał się z miejsca.
– Znudziło mnie to – wzruszył ramionami.
Znudziło?
Poczuła, jak jej nozdrza się rozszerzają, a serce tłucze się w piersi.
– Musi obejrzeć cię lekarz.
– Spotykam się z jedną lekarką. A raczej spotykałem. – Patrzył na nią z kpiącym uśmiechem. – Z tego co pamiętam, od wczoraj znów jestem singlem.
– Jeśli traktujesz partnerki z takim samym szacunkiem, jak własne zdrowie, to się nie dziwię – odezwała się, zanim zdążyła pomyśleć.
Patrzył na nią w milczeniu.
– Czyżby? – uśmiech zniknął z jego twarzy. – Myślałem, że według ciebie potrzebuję lekarza, nie psychoterapeuty. Słuchaj, wiem, że chcesz dobrze, Odette, ale jestem naprawdę zmęczony i nie mam teraz ochoty na słuchanie wykładów. Chcę tylko położyć się do łóżka. – Jakby na potwierdzenie ziewnął i przeciągnął się.
– Ondine, nie Odette. Nie powinieneś teraz zostawać sam – odparła sztywno.
Patrzył jej prosto w oczy.
– W łóżku?
Poczuła, że się rumieni. Tak naprawdę miała wrażenie, że całe jej ciało płonie.
– Zgadzam się z tobą. – Oczy mu rozbłysły. – Proponujesz mi swoje towarzystwo? W takim razie może chodźmy do ciebie, będzie bliżej.
– Nic ci nie proponuję – warknęła.
– Tylko się z tobą droczę.
– Chyba nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Być może teraz czujesz się dobrze, ale komplikacje po tonięciu są bardzo częste. Może dojść do zaburzenia równowagi chemicznej, arytmii…
– Dobra, w porządku. – Podniósł ręce. – Rozumiem. Nie musisz dzwonić po karetkę. Mam samochód w hotelu, sam pojadę do szpitala.
Powstrzymała się, żeby nie przewrócić oczami.
– Nie, nie możesz. Dlatego sama cię zawiozę.
Zmarszczył czoło i przyglądał się jej tak, jakby nagle zaczęła gadać głupoty.
– Dlaczego miałabyś to robić?
– Mówiłam ci, że musi zbadać cię lekarz, i nie wierzę, że sam zrobisz to, co należy.
– Jestem pod wrażeniem – odparł miękko. – Zwykle ludzie potrzebują trochę więcej czasu, żeby mnie rozgryźć.
Ich oczy się spotkały.
– Potrzebujesz butów – powiedziała, ignorując ukłucie pożądania. – Możemy zabrać po drodze. Muszę też wziąć telefon. Będziesz mógł powiadomić, kogo trzeba, że nic ci nie jest. Tędy. – Wskazała drogę i nie czekając, odwróciła się i ruszyła.
Pięć minut później tłukli się jej starą i brudną hondą. Obok Jack rozparł się na siedzeniu pasażera, wyciągając długie, muskularne nogi.
– Teraz na pewno będę musiał odwiedzić szpital – mruknął i skrzywił się, gdy przyspieszyła. – Mam wrażenie, jakbym zjeżdżał na nartach po trawie.
– Przydałoby się nowe podwozie – odparła – ale nie będziesz musiał długo się męczyć. – W okolicy były cztery szpitale, ale nie musiała nawet pytać, do którego go zawieść.

Weekend w Toskanii – Lynne Graham

Cristophe Donakis otworzył teczkę z dokumentami Stanwick Hall, który chciał dołączyć do swego imperium luksusowych hoteli, i przeżył nieoczekiwany szok.
A bardzo trudno było go zadziwić. W ciągu trzydziestu lat życia grecki przedsiębiorca i miliarder widział już niejedno. Był absolutnym cynikiem, zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Niczego już od nich nie oczekiwał. Mając pięć lat, został sierotą i miał za sobą wiele przykrych doświadczeń. Z poważniejszych mógł wymienić zastępczych rodziców, których kochał, ale byli dla niego z obcego świata, i rozwód, wciąż wywołujący ból, bo Cristophe żenił się w jak najlepszej wierze. Aż podskoczył, wstał zza biurka i podszedł z teczką do okna, by lepiej się przyjrzeć, bo na fotografii zarządu Stanwick mignęła mu znajoma twarz… twarz z przeszłości.
Erin Turner… Filigranowa Wenus o jasnych włosach, lśniących jak polerowane srebro, i oczach o kolorze ametystów. Zacisnął usta. Erin w jego pamięci stanowiła osobną kategorię: była jedyną kobietą, która go zdradziła. Mimo że od ich ostatniego spotkania minęły trzy lata, wspomnienie to znów dotknęło go do żywego. Wpatrywał się intensywnie w zdjęcie byłej kochanki, która, uśmiechnięta, stała obok Sama Mortona, człowieka w podeszłym wieku, właściciela Stanwick Hall. W ciemnym kostiumie, z efektownymi włosami spiętymi klamrą, wyglądała zupełnie inaczej niż beztroska, zwyczajnie ubrana dziewczyna, którą zapamiętał.
Jego ciało ogarnęło nagłe napięcie, a ciemne oczy zabłysły. Natychmiast przypomniał sobie szczupłą dziewczynę w jedwabiach i satynach, jej wspaniałe, gładkie ciało, którego dotykał z takim zachwytem. Niestety, nigdy potem już nie spotkał kobiety podobnej do Erin. Wkrótce jednak ożenił się, i dopiero od kilku miesięcy cieszył się ponownie wolnością singla. Wiedział, że bardzo trudno spotkać kobietę dorównującą mu w seksualnym apetycie, a czasem nawet potrafiącą wyczerpać jego libido. Przypomniał sobie jednak, że to prawdopodobnie ten głód był przyczyną jej zdrady. Niepoprawny pracoholik, wyjeżdżając za granicę w sprawach biznesowych, zostawiał ją samą na długie tygodnie, i możliwe, że sam się prosił o to smutne zakończenie ich romansu, przyznał z niechęcią.
Przyglądał się Mortonowi, którego wyraz twarzy i mowa ciała dużo wyjawiały bystremu obserwatorowi. Starszy pan, sporo po sześćdziesiątce, nie potrafił ukryć opiekuńczego nastawienia wobec smukłej, niewysokiej menedżerki sieci jego spa. Widać je było w dumnym uśmiechu i ręce przyklejonej do jej pleców w geście posiadacza. Cristo zaklął siarczyście po grecku i jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu. Nie dawało się to zinterpretować jako coś niewinnego. Znów spała z szefem! Zastanawiał się, czy Mortona też okrada. Gdy się na niej zawiódł, zrzucił ją z piedestału, ale ta kara nie ukoiła w nim goryczy, która jeszcze się wzmogła, gdy odkrył, że go okradła. Wierzył jej, w pewnym momencie nawet zaczął myśleć, że mogłaby być dobrą żoną. A potem wszedł do sypialni, i w łóżku, które zamierzał z nią dzielić, zobaczył innego mężczyznę, a obok pobojowisko kieliszków do wina i opowiadający plugawą historię szlak z ubrań. Co zrobił potem?
Twarz mu zesztywniała. Z niechęcią przyznał się do błędu. Po odkryciu, że Erin go zdradziła, podjął decyzję, za którą wciąż drogo płacił. Wykonał zły ruch, a dla niego, mężczyzny, który prawie nie popełniał błędów, pozostawało to zmuszającą do pokory nauką. Z perspektywy czasu wiedział, dlaczego to zrobił, jednak wciąż nie wybaczył sobie tego kroku i jego efektów ubocznych, od których cierpieli bliscy mu ludzie. Zacisnął piękne usta i przyjrzał się uważnie Erin. Wciąż była zachwycająca. I bez wątpienia zajęta planowaniem, jak najszybciej obrosnąć w piórka, a ten biedny dureń u jej boku ufał jej i czcił ziemię, po której stąpały jej drobne stopy.
Jednak Cristo wiedział, że może spowodować trzęsienie ziemi pod tymi stopami. Wątpił, by znany z konserwatywnych poglądów i uczciwości Morton wiedział o miesiącach zabawy, którymi Erin rozkoszowała się w przebraniu kochanki Crista, czy o fakcie, że tak naprawdę jest zwykłą małą złodziejką.
Bomba wybuchła w kilka tygodni po zakończeniu ich romansu. Audyt wykazał poważne nieprawidłowości w finansach spa, które dla niego prowadziła. Zniknęły bardzo drogie produkty. Sfałszowano rachunki, wykazano nieistniejących pracowników, za których pobierano czeki. Tylko Erin miała pełny dostęp do ksiąg rachunkowych, a wiarygodna, długoletnia pracownica powiedziała, że widziała ją wynoszącą pudła z produktami. Najwyraźniej od dnia, w którym Cristo ją zatrudnił, przywłaszczyła sobie tysiące funtów. Dlaczego nie oskarżył jej o kradzież? Ponieważ był zbyt dumny, by afiszować się z faktem, że wziął do łóżka oszustkę i zatrudnił na wymagające zaufania stanowisko.
Pomyślał z goryczą, że niezły z niej numerek, bez dwóch zdań. Morton na pewno nie był świadom, że to niewiniątko bardzo dobrze gra w rozbieranego pokera. Kiedyś w dniu urodzin Crista powitała go na lotnisku ubrana pod płaszczem jedynie w swoją skórę. I nawet ten płaszcz zniknął, gdy tylko wsiadła do limuzyny. Czy wykrzykiwała imię Mortona i łkała w jego objęciach, osiągnąwszy orgazm? Uwodziła go, gdy usiłował skupić się na interesach? Prawdopodobnie tak, bo nauczyła się od Crista, czego potrzebuje mężczyzna.
Zaniepokojony, że wciąż pielęgnuje te wspomnienia, nalał sobie whisky i szybko uspokoił gniewne myśli. Zwrot: „Nie złość się, po prostu wyrównaj rachunki”, można by kiedyś wyryć na jego grobie. Nie chciał marnować czasu na nic, co nie wzbogacało jego życia. Erin była blisko, używając sprytu i ciała do wspinaczki po stopniach kariery. Co dla niego znaczyła ta informacja? I dlaczego zakładał, że Sam Morton jest naiwny i nie wie, że złapał za ogon tygrysicę? Dla wielu mężczyzn wymiana finansowych profitów na seks jest całkowicie do przyjęcia.
Stwierdził – dziwiąc się, że jest tak przewidywalny – że nie różni się od tej napalonej większości. Gdybym mógł, znowu bym w to wszedł, pomyślał z żarem, i poczuł skok adrenaliny wobec perspektywy seksualnego wyzwania. Ona się marnuje z tym starcem, jest zbyt przebiegła, by samiec o konwencjonalnych poglądach sobie z nią poradził. Zaczął czytać dokumenty i dowiedział się, że pracodawca Erin jest wdowcem. Pomyślał, że jej celem jest teraz zostać drugą panią Morton. W przeciwnym razie po co taka poszukiwaczka złota robiłaby słodkie oczy, zarabiając na skromny kawałek chleba? Był przekonany, że nie unikała pokusy, by korzystać również z funduszy sieci spa Mortona.
Jej zdrowy instynkt samozachowawczy i przebiegłość urażały poczucie sprawiedliwości Crista. Ale porównywał do niej każdą kobietę, z którą szedł do łóżka, i okazywało się, że każda czegoś chciała. Tę żenującą prawdę trudno było zaakceptować. Okazało się, że nie udało mu się wyrzucić Erin z pamięci, pomyślał ponuro. Wciąż z nim podróżowała, jak bagaż, którego nie można się pozbyć. Już czas pójść dalej. Może najłatwiej będzie to zrobić za pomocą ostatniej seksualnej przygody?
Co prawda wiedział, kim jest Erin Turner, ale wiedział też, że pamięć zawsze kłamie, ubarwia obraz. Potrzebował surowego światła rzeczywistości. Chciał zniszczyć mit, rozprawić się z uporczywymi fantazjami. Wykrzywił się w okrutnym uśmiechu, wyobrażając sobie jej przerażenie, gdy po raz ostatni zjawi się w jej życiu.
– Patrz, gdzie skaczesz – mówiła mu w dzieciństwie przybrana matka, która bała się jego śmiałej, buntowniczej natury. Nie potrafiła zrozumieć, jak niezwykle pociągające jest skakanie w nieznane. Mimo wysiłków rodziców zastępczych, starających się okiełznać jego temperament, gorąca krew Donakisów wciąż krążyła w jego żyłach.
Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, podniósł słuchawkę telefonu. Poinformował szefa działu kupna, że przejmuje następną fazę negocjacji z właścicielem Stanwick Hall.

– No i co o nim myślisz? – dopytywał się Sam, zbity z tropu jej niecodziennym milczeniem. – Potrzebujesz nowego samochodu, oto on!
Erin patrzyła na srebrne bmw zaparkowane obok garaży.
– Jest piękne, ale…
– Żadnych ale! – przerwał jej zniecierpliwiony. Tylko odrobinę wyższy od niej, a mierzyła sto pięćdziesiąt pięć centymetrów, był szczupłym niebieskookim mężczyzną z burzą siwych włosów, pełnym niespokojnej energii. – Świetnie pracujesz i potrzebujesz odpowiedniego auta…
– Ale nie tak luksusowego – zaprotestowała, zastanawiając się, co pomyślą koledzy, widząc ją w takim samochodzie.
– Dla mojej gwiazdy wszystko, co najlepsze – odparował radośnie. – To przecież ty nauczyłaś mnie, jak ważny w biznesie jest wizerunek, i mały, ekonomiczny samochodzik na pewno się nie nadaje.
– Po prostu nie mogę go przyjąć, Sam – rzekła z zażenowaniem.
– Nie masz wyboru – powiedział jej szef, bardzo z siebie zadowolony, i wcisnął jej do ręki kluczyki. – Twojej fiesty już nie ma. Wystarczy: „Dziękuję, Sam”.
– Dziękuję, Sam, ale to naprawdę zbyt kosztowne.
– Nic nie jest dla ciebie za dobre. Spójrz na bilans naszych spa od momentu, gdy zaczęłaś nimi zarządzać – poradził jej sucho. – Nawet według tego ponuraka księgowego szybko się bogacę. Jesteś warta dziesięć razy więcej niż ten samochód, więc skończmy już z tym.
– Sam… – westchnęła, a on wyjął jej z rąk kluczyki, podszedł do bmw i otworzył je teatralnym gestem.
– No chodź – ponaglił. – Zabierz mnie na próbną przejażdżkę. Mam trochę czasu do zabicia przed tym wielkim popołudniowym spotkaniem.
– Co to za spotkanie? – zapytała, wrzucając wsteczny bieg i gładko wyjeżdżając na drogę obok idealnie utrzymanych ogrodów.
– To kolejna próba przejścia na emeryturę – wyznał żałośnie.
Erin stłumiła westchnienie. Morton ciągle mówił o sprzedaży swoich trzech hoteli w stylu wiejskich rezydencji, ale sądziła, że to bardziej pomysł niż konkretny plan. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat wciąż bardzo dużo pracował. Owdowiał ponad dwie dekady temu, nie miał dzieci. Hotele stały się całym jego życiem.
Pół godziny później, zostawiwszy Sama w klubie golfowym i wróciwszy do Stanwick Hall, weszła do gabinetu sekretarki szefa, Janice, szykownej brunetki po czterdziestce.
– Widziałaś samochód? – spytała nieśmiało.
– Sam poprosił mnie, bym pomogła go wybrać. Źle cię potraktowałam? – zażartowała.
– Nie próbowałaś odwieść go od kupna tak drogiego modelu? – zdziwiła się Erin.
– Sam właśnie zobaczył zyski za ostatni kwartał i chce zaszaleć. Kupienie ci nowego auta to dobry pretekst. Nie chciałam strzępić języka na próżno. Kiedy on coś postanowi, tak ma być na wieki. Potraktuj to jako nagrodę za nowych klientów, których przyciągnęłaś, od kiedy zreorganizowałaś firmę – poradziła jej Janice. – A tak poza tym pewnie zauważyłaś, że ostatnio nie jest sobą.
– Co masz na myśli?
– Ma zmienne nastroje, jest nerwowy. Szczerze mówiąc, myślę, że tym razem naprawdę chce przejść na emeryturę, ale ta sprzedaż to dla niego trudna sprawa.
Ta opinia zdumiała Erin. W ciągu dwóch lat, od kiedy zatrudniła się w Stanwick Hall, pojawiło się i znikło kilku potencjalnych kupców. I nikt ich nie opłakiwał.
– Naprawdę tak myślisz? Ładne rzeczy! Czy za miesiąc połowa z nas będzie na zasiłku dla bezrobotnych?
– Akurat te obawy mogę rozwiać. W wypadku zmiany właściciela prawo chroni pracowników. Sam już to sprawdził – uspokoiła ją Janice. – Z tego co wiem, po raz pierwszy zaszedł tak daleko w negocjacjach.
Erin opadła ciężko na fotel. Walczyły w niej sprzeczne uczucia ulgi i niedowierzania, bo doświadczenie nauczyło ją nie uważać niczego za rzecz oczywistą.
– Nie miałam pojęcia, że tym razem rozważa sprzedaż na poważnie.
– Bardzo przeżył sześćdziesiątkę. Mówi, że osiągnął punkt zwrotny. Jest zdrowy i bogaty, i chce mieć czas, by z tego skorzystać – mówiła spokojnie Janice. – Rozumiem go. Odkąd pamiętam, całe jego życie kręci się tylko wokół tego miejsca.
– Poza sporadycznymi wypadami na golfa nie ma innych zajęć – zgodziła się ze smutkiem Erin.
– Uważaj, Turner. On cię bardzo lubi – zamruczała Janice, przyglądając się młodszej kobiecie. – Zawsze wydawało mi się, że traktuje cię jak córkę, ale ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy jego zainteresowanie tobą jest na pewno bez skazy…
Erin zmieszała się, słysząc tę opinię tak otwarcie wyrażoną przez kobietę, którą bardzo szanowała. Popatrzyła tamtej w oczy, a potem zachichotała bezradnie. – Janice… Nie mogę sobie wyobrazić, by Sam mógł się do mnie przystawiać!
– Posłuchaj – zniecierpliwiła się brunetka. – Jesteś piękna, a piękne kobiety rzadko wywołują w mężczyznach czysto platoniczne uczucia. Jest samotny, a ty potrafisz słuchać. Lubi cię i podziwia za to, jak zmieniłaś swoje życie. Któż może zaręczyć, że nie rozwinęło się to w bardziej osobiste zaangażowanie?
– Skąd, u licha, przyszło ci do głowy, że Sam interesuje się mną w ten sposób?
– To, jak na ciebie patrzy, jak wykorzystuje każdy pretekst, by z tobą porozmawiać. Kiedy ostatnim razem byłaś na urlopie, nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Erin zwykle szanowała zdanie wyrobionej życiowo Janice, ale w tym przypadku była przekonana, że koleżanka się myli. Zmartwiła się też ze względu na Sama, ponieważ ten dobrze wychowany człowiek hołdował staroświeckim zasadom i nie podobałyby mu się takie plotki krążące wśród personelu. Nigdy z Erin nie flirtował. Nigdy nie dał jej poznać, że jest dla niego kimś więcej niż zaufaną i cenioną pracownicą.
– Myślę, że się mylisz, i mam nadzieję, że nikt inny nie ma co do nas takich podejrzeń.
– Będą gadać, gdy zobaczą ten samochód – ostrzegła ją cierpko Janice. – Jest tutaj wielu, którzy z radością stwierdzą, że stary a głupi.
Erin zaczerwieniła się. Chciała jak najszybciej skończyć ten okropny temat. Bardzo lubiła i szanowała Sama, który do wszystkiego doszedł własną pracą. Zawstydzała ją nawet rozmowa o nim jako o mężczyźnie ze zwykłymi męskimi apetytami. Tylko jemu zawdzięczała karierę, dobrą pensję i widoki na przyszłość. Tylko czy one takie pozostaną, jeśli Sam sprzeda firmę? Nowy pracodawca może zatrudnić swoich ludzi, i nawet jeśli będzie musiał czekać na sposobność, by ją zwolnić, ona nie będzie się już cieszyć taką swobodą. To była trzeźwiąca myśl. Na samą myśl o bezrobociu spociła się i zrobiło jej się niedobrze.
– Lepiej już pójdę. Owen przeprowadza dziś rozmowy kwalifikacyjne z terapeutami – powiedziała. – Nie chcę, żeby czekał.
Jechała lśniącym bmw kilka mil do Black’s Inn, najmniejszego hotelu w portfolio Sama – eleganckiego georgiańskiego budynku z nowym spa. Z niepokojem rozmyślała, ile pieniędzy udało jej się zaoszczędzić w ostatnich miesiącach. Z pewnością za mało, by pokryć wydatki w przypadku utraty pracy, stwierdziła zmartwiona. Chyba nigdy nie zapomni tych trudów, gdy po urodzeniu bliźniąt, Lorcana i Nuali, próbowała utrzymać rodzinę z zasiłków. Jej matkę, kiedyś tak dumną z osiągnięć córki, przerażały kłopoty, w które popadła Erin. A ona czuła się jak kompletna nieudacznica. Przypomniała sobie moment, gdy wszystko się zawaliło. Jak wspaniale byłoby robić karierę i mieć faceta swoich marzeń, ale może liczenie na takie szczęście było chciwością? Po prostu zakochała się w nieodpowiednim mężczyźnie, i chcąc z nim być, zrobiła sobie z życia niezły pasztet. Wszystko, czego nauczyła się, dorastając, wzięło w łeb. Niczym nie mogła usprawiedliwić swojej głupoty i krótkowzroczności. W końcu wychowywała się w biednym domu, a jej ojciec bez końca opowiadał, jak się wzbogaci, co nigdy się nie ziściło. Co gorsza, wiele razy roztrwonił pieniądze, z którymi było tak krucho, na jakieś szalone projekty, i wpędził rodzinę w długi. Mając dziesięć lat i widząc, jak niemająca wykształcenia matka chwyta się kolejnych marnych prac, Erin zrozumiała, że ojciec jest marzycielem, ale brakuje mu umiejętności, by wcielić pomysły w życie. Próżna wiara, że jego przeznaczeniem jest świecić jak gwiazda, uniemożliwiała mu szukanie zwykłego zajęcia. Pracę u kogoś jej ojciec określał jako „coś dla frajerów”. Zginął w wypadku kolejowym, gdy miała dwanaście lat, i od tego momentu życie nie przypominało już jazdy kolejką w wesołym miasteczku.
Krótko mówiąc, bardzo wcześnie zrozumiała, że musi się nauczyć utrzymywać sama, i jak ryzykowne jest ufanie, że zadba o nią mężczyzna. W efekcie pilnie się uczyła, ignorowała kolegów nazywających ją kujonem, i poszła na uniwersytet, nie słuchając protestów matki, która chciała, by córka zaczęła zarabiać. Chłopcy pojawiali się i znikali, bo miała się na baczności, by się nie zaangażować. Ukończyła uniwersytet z wyróżnieniem, uzyskując dyplom z zarządzania. W czasie studiów pracowała jako osobista doradczyni. Ten zawód dał jej mnóstwo praktycznych umiejętności, między innymi jak sprawiać, by klient był zadowolony.
Tego popołudnia, gdy wróciła z Black’s Inn, recepcjonistka w Stanwick poinformowała ją, że Sam chce ją natychmiast widzieć. Uświadomiła sobie z konsternacją, że po rozmowach kwalifikacyjnych nie włączyła komórki. Zastukała do gabinetu szefa i weszła bez ceregieli, których Sam nie lubił.

W morzu uczuć - Louise Fuller
Ondine Wilde jest ratowniczką na Florydzie. Gdy pewnego dnia dostrzega topiącego się mężczyznę, śpieszy mu na pomoc. W uratowanym rozpoznaje Jacka Walcotta, spadkobiercę koncernu energetycznego. Przyjmuje go u siebie na noc, ponieważ Jack nie chce po wypadku wzbudzać sensacji w swoim hotelu. Przystojny milioner bardzo jej się podoba, ale Ondine ma już za sobą dwa nieudane małżeństwa i głębokie postawienie – koniec z mężczyznami. Tymczasem rano czeka ją nie lada niespodzianka…
Weekend w Toskanii - Lynne Graham
Cristo Donakis chce dokupić do swojej sieci luksusowy hotel Stanwick Hall. Odkrywa, że w zarządzie tego hotelu jest Erin Turner, jego dawna kochanka, która zdradziła go i okradła. Cristo dostrzega szansę, żeby się odegrać. Stawia Erin warunek: nie wyjawi wydarzeń z przeszłości jej szefowi, jeśli ona spędzi z nim weekend w Toskanii…

W sercu Londynu

Carole Mortimer

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1271

ISBN: 9788383429137

Premiera: 14-11-2024

Fragment książki

– Kim ona jest? – spytał Markos, wchodząc do gabinetu kuzyna.
Drakon telefonował do jego biura przed kilkoma minutami ze swego ogromnego apartamentu na trzynastym piętrze wieżowca Lionides Tower, który wznosił się w centrum Londynu. Zatrzymywał się tutaj, ilekroć przyjeżdżał z Nowego Jorku, gdzie znajdowała się siedziba firmy. Markos, jego kuzyn i współwłaściciel Lionides Enterprises, wolał mieszkać w pewnej odległości od budynku, w którym codziennie pracował.
Cała uwaga Drakona skupiała się teraz na czarno-białym ekranie jednego z monitorów, na którym pojawiła się młoda kobieta. Nerwowo przemierzała pomieszczenie, do którego przed chwilą wprowadził ją szef ochrony budynku, Max Stanford, w związku z zamieszaniem, jakie wywołała w recepcji na parterze.
Była wysoka i smukła. Jej ciemna bluzka, zapewne czarna lub brązowa, uwydatniała kształt małych, jędrnych piersi, zaś obcisłe dżinsy biodrówki na nieznośnie krótką chwilę odsłoniły płaski brzuch, by następnie podkreślić kuszącą krągłość pośladków i na koniec spłynąć wzdłuż długich nóg. Miała chyba ponad dwadzieścia pięć lat – jej proste blond włosy w niespotykanie jasnym odcieniu sięgały poniżej ramion, a w uderzająco pięknej twarzy o delikatnym kształcie serca dominowały wielkie jasne oczy. Niech diabli wezmą ten czarno-biały ekran!, pomyślał, nie mogąc odgadnąć ich barwy. Urody nieznajomej dopełniał mały prosty nos i zmysłowe, pełne usta.
Podniósł wzrok na Markosa, który stał tuż za nim. Ich surowe, rzeźbione rysy nie pozostawiały cienia wątpliwości co do rodzinnych związków i greckiego pochodzenia młodych mężczyzn. Obaj mieli ciemne włosy i oczy, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i oliwkową skórę, z tą jedynie różnicą, że trzydziestoczteroletni Markos był o dwa lata młodszy od Drakona.
– Nie mam pewności – odparł Drakon. – Kilka minut temu zadzwonił do mnie Max, pytając, co z nią zrobić. – Odkąd wyprowadził ją z recepcji, odmawia odpowiedzi na wszelkie pytania. Powiedziała tylko, że nazywa się Bartholomew i nie zamierza opuścić tego budynku, dopóki nie pomówi z tobą lub ze mną. Najchętniej ze mną – dokończył sucho.
Oczy Markosa rozszerzyły się z wrażenia.
– Myślisz, że ma coś wspólnego z Milesem Bartholomew?
– Może być jego córką.
Drakon kilkakrotnie widywał Milesa, zanim ten przed pół rokiem zginął w katastrofie samochodowej. Podobieństwo między nim i młodą kobietą, którą obserwował teraz na monitorze, nie ulegało kwestii, choć włosy sześćdziesięciodwuletniego Milesa były srebrne, a jego figura mocno korpulentna w przeciwieństwie do smukłej, pełnej wdzięku sylwetki dziewczyny.
– Jak myślisz, o co jej chodzi? – zdumiał się Markos.
Drakon zmrużył oczy, obserwując niecierpliwie przechadzającą się kobietę, a jego usta przybrały zdecydowany wyraz.
– Nie mam pojęcia, ale zamierzam się tego dowiedzieć.
– Chcesz z nią rozmawiać osobiście?
Drakon uśmiechnął się kwaśno, widząc zdumienie kuzyna.
– Poleciłem Maksowi, by ją tu przyprowadził za dziesięć minut. Mam nadzieję, że do tego czasu nie zdąży wydeptać dziury w tym kosztownym dywanie.
Markos spojrzał na niego z namysłem.
– Myślisz, że to dobry pomysł, zważywszy na nasze obecne stosunki z młodą i piękną wdową po Milesie Bartholomew?
– Jedyną alternatywą dla Maksa było wezwanie policji i aresztowanie dziewczyny za zakłócenie porządku i wtargnięcie na teren prywatny – odparł Drakon, odwracając się tyłem do ekranu. – W najlepszym przypadku przyniosłoby to Lionides Enterprises niepożądaną reklamę. A w najgorszym miałoby zgubny wpływ na nasze relacje z Angelą Bartholomew.
– Racja – zgodził się z nim kuzyn. – Ale czy nie stworzysz swego rodzaju precedensu, ulegając takiemu szantażowi emocjonalnemu?
Drakon spojrzał wyniośle spod swych czarnych brwi.
– Czyżbyś przypuszczał, że w Londynie jest więcej młodych kobiet gotowych okupować recepcję Lionides Enterprisers w celu uzyskania dostępu do prezesa firmy?
Markos z rezygnacją pokręcił głową.
– Jesteś w Anglii zaledwie dwa dni. To zbyt krótko, by złamać kobiece serce.
Twarz Drakona pozostała niewzruszona.
– Jeśli ktoś tu komuś łamał serca, to na pewno nie ja. Nigdy nie robiłem złudzeń, że w tej chwili nie interesuje mnie małżeństwo.
– W tej ani w żadnej – parsknął jego kuzyn.
– Kiedyś zapewne przyjdzie czas, gdy zapragnę mieć następcę. – Wzruszył ramionami.
– Ale na razie nie?
– Nie. – Drakon zacisnął wargi.
Markos spojrzał na niego kpiąco.
– Coś mi się wydaje, że panna Bartholomew zwróciła jednak twoją uwagę.
Tylko dwie osoby na świecie mogły sobie pozwolić na tak poufały ton: kuzyn i owdowiała matka.
Obaj wychowywali się w rodzinnym domu w Atenach. Markos zamieszkał razem ze swym wujem i ciotką, a także nieco starszym Drakonem, gdy w wieku ośmiu lat stracił oboje rodziców w katastrofie lotniczej. Braterska zażyłość sprawiała, że młodszy z nich mógł sobie na wiele pozwolić. Gdyby ktokolwiek inny odważył się na podobne uwagi czy pytania pod adresem Drakona, ten natychmiast wyrzuciłby go za drzwi, udzielając wcześniej odpowiedniej nagany.
– Interesują mnie powody, dla których tu przyszła – wycedził wolno.
Kuzyn zerknął na ekran.
– Jest niewątpliwie piękna.
– Owszem, jest – potwierdził lakonicznie Drakon.
Markos znów spojrzał na niego z ukosa.
– Może mógłbym uczestniczyć w tej rozmowie?
– Nie sądzę – uciął. – Bez względu na to, o czym panna Bartholomew chce rozmawiać, dopięła tego w dość nietypowy sposób. Nie wydaje mi się, by wiceprezes Lionides Enterprises, jawnie okazując jej zachwyt, mógł odpowiednio wyrazić dezaprobatę dla jej zachowania.
Markos uśmiechnął się łobuzersko.
– Musisz mi zepsuć każdą przyjemność?
Drakon znacząco się uśmiechnął, jednocześnie spoglądając na zegarek. Dobrze znał uwodzicielskie talenty kuzyna.
– Wkrótce przyjdzie Thompson. Umawialiśmy się na dziesiątą. Za dziesięć minut dołączę do was w twoim gabinecie.
Młodszy z mężczyzn kpiąco uniósł brwi.
– Sądzisz, że to wystarczy na rozmowę z piękną panną Bartholomew?
– Całkowicie – uciął Drakon.
Po raz ostatni zerknął na ekran monitora, po czym skierował się do salonu swego przepastnego apartamentu i stanął przed jednym z ogromnych okien, z których roztaczał się panoramiczny widok na Londyn. Gdy chwilę później usłyszał, że Markos wychodzi, jego myśli wciąż krążyły wokół zuchwałej panny Bartholomew.
Przejął władzę nad rodzinnym imperium Lionidesów przed dziesięciu laty, po śmierci swego ojca. Teraz, w wieku trzydziestu sześciu lat, rzadko dziwiły go czyjeś czyny lub słowa, a już na pewno nikt nie mógł go zastraszyć. To on onieśmielał swoją obecnością. Odwrotność tej sytuacji była niewyobrażalna. Panna Bartholomew wkrótce zda sobie sprawę, że bez względu na motywy, które nią kierują, jej zachowanie jest absolutnie niedopuszczalne.

Gemini obróciła się, marszcząc czoło na widok mężczyzny w średnim wieku, który przedstawił jej się wcześniej jako szef ochrony. Teraz wrócił do elegancko umeblowanego pokoju, gdzie wprowadził ją przed kwadransem, by następnie wyjść, zamykając drzwi na klucz.
Niewątpliwie udał się do Markosa Lionidesa po instrukcje, co ma z nią zrobić. Może zresztą nawet go nie trudził, tylko z miejsca zawiadomił policję, domagając się jej aresztowania. Wątpiła, by chciał informować nieuchwytnego prezesa firmy Drakona Lionidesa o czymś tak banalnym jak to, że jakaś młoda kobieta odmawia opuszczenia budynku, dopóki ten nie zechce jej wysłuchać.
Dobrze wiedziała, jak trudno uzyskać do niego dostęp. Od dwu dni, kiedy to usłyszała, że przyleciał do Anglii, rozpaczliwie ponawiała próby umówienia się na spotkanie. Ponieważ jednak uparcie odmawiała ujawnienia przyczyn swej prośby, sekretarka Markosa Lionidesa uprzejmie, lecz stanowczo ją ignorowała.
Owszem, proponowano jej nawet, by wysłała swoje CV do odpowiedniego działu, jakby kiedykolwiek chciała pracować dla takiego rekina jak Drakon Lionides. Nie dopuszczano natomiast do spotkania z nim lub z jego kuzynem, wiceprezesem firmy kierującym oddziałami w Londynie. Gemini nie miała wyboru. W akcie determinacji postanowiła rozpocząć strajk okupacyjny w recepcji na parterze Lionides Tower.
Chwilę później usunięto ją stamtąd i zamknięto w jakimś pomieszczeniu do czasu wyjaśnienia sprawy.
– Idziemy. – Ubrany w czarny uniform szef ochrony o surowej twarzy i szpakowatych, krótko ostrzyżonych włosach cofnął się, by przepuścić ją przodem. Wyglądał na byłego wojskowego.
– Spodziewałam się co najmniej kajdan – mruknęła, przechodząc obok niego w stronę marmurowego holu.
Spojrzał na nią stalowym wzrokiem.
– Co pani ma na myśli?
– Och, nic. Zapewniam, że nic w tym rodzaju – odpowiedziała sucho.
– I ja tak myślę. – Skinął głową, mocno ujmując ją pod ramię. – Kajdanki nie zrobiłyby dobrego wrażenia na naszych klientach.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie miał tak śmiertelnie poważnej miny.
– Dokąd mnie pan prowadzi? – spytała, marszcząc brwi. Próbowała się oswobodzić, ale posiniaczyła sobie tylko rękę, gdyż ochroniarz, trzymając jej ramię w żelaznym uścisku, prowadził ją w milczeniu przez długi, cichy hol, kierując się w głąb budynku. – Pytałam…
– Słyszałem. – Zatrzymał się przed windą, po czym starannie wcisnął cyfry kodu bezpieczeństwa na podświetlonym panelu.
Słyszał, lecz najwyraźniej nie zamierzał zaspokoić jej ciekawości.
– Myślę, że to zbyt nowoczesny budynek, by mogły tu być lochy – zauważyła.
– Są za to podziemia. – Gdy otworzyły się drzwi windy, zerknął na nią z ukosa, pchnął lekko do środka, po czym dotknął jednego z przycisków.
Zrobił to tak błyskawicznie, że nie zauważyła numeru piętra. Drzwi natychmiast się zamknęły i kabina ruszyła. Gemini nie bardzo wiedziała, w górę, czy w dół. Mknęła jednak tak szybko, że bez względu na kierunek jazdy żołądek podchodził jej do gardła. Może zresztą przyczyniły się do tego również jej nadszarpnięte nerwy. Nie miała najmniejszej ochoty zjawiać się tego ranka w recepcji Lionides Tower, by urządzać z siebie widowisko, a groźnie milczący mężczyzna obok nie napawał szczególnym optymizmem. Może jednak próba wymuszenia spotkania z którymś z Lionidesów, Markosem lub Drakonem, nie była najlepszym pomysłem?
Zadziornie uniosła brodę, zerkając na swego srogiego konwojenta.
– Kidnaperstwo jest poważnym przestępstwem, wie pan o tym?
– Podobnie jak naruszanie porządku publicznego – odparował bez cienia skruchy.
– Lionides Tower nie jest miejscem publicznym.
– Masz prawo do własnych poglądów, skarbie. – Kolejny raz dostrzegła błysk rozbawienia w stalowobłękitnych oczach, który jednak natychmiast zniknął, pozostawiając lodowaty chłód.
– Nigdzie nie zdołam stąd uciec, może więc pan wypuści moją rękę? – Przerwała gwałtownie, gdyż winda bezszelestnie stanęła, a drzwi się rozsunęły.
Jej oczom ukazał się widok, który zapierał dech. Nie lochy czy podziemia, ale najbardziej niezwykłe biuro, jakie kiedykolwiek widziała.
Chyba jednak nie biuro… – uświadomiła sobie, gdy pod milczącą eskortą została wprowadzona do ogromnego salonu. Stanęła na dywanie jasnokremowej barwy, grubym aż do kostek, a gdy się rozejrzała, dostrzegła marmurowy kominek, który otaczało kilka brązowych skórzanych foteli, i olbrzymią sofę w kształcie litery L. Na gustownie rozmieszczonych stolikach stały flakony pełne kremowych róż, jeden róg pokoju zajmował fortepian tej samej barwy, a w drugim wydzielono przestrzeń na bar. Natychmiast zdała sobie sprawę, że wśród licznych obrazów zdobiących kremowe ściany znajdują się bezcenne dzieła sztuki, które wyszły spod pędzla dawno zmarłych artystów, zaś przeszklona ściana na wprost niej ukazywała oszałamiającą panoramę Londynu.
A więc nie zamknięto jej w podziemiach!
– Zadzwonię po ciebie, Max, gdy panna Bartholomew będzie wychodzić.
– Tak jest, proszę pana.
Gemini prawie nie dostrzegła, że szef ochrony wycofał się do windy i cicho znikł, gdyż odwróciła się gwałtownie w kierunku, z którego dobiegł głęboki, władczy głos. Jej oczy rozszerzyły się z wrażenia, gdy na tle okien po przeciwległej stronie pokoju ujrzała wysoką męską sylwetkę. Zdała sobie sprawę, że oto stoi przed nią wszechmocny Drakon Lionides we własnej osobie.
Nie miała złudzeń, że daleki jest od zachwytu. Patrzył na nią z miną bardziej surową niż jego ochroniarz. Miał ponad metr osiemdziesiąt, barczyste ramiona, szeroką klatkę piersiową i długie nogi, których kształt podkreślał jeszcze nienagannie skrojony i niewątpliwie kosztowny ciemnopopielaty garnitur. Elegancji dopełniała biała koszula i jasnopopielaty jedwabny krawat. Ciemne, krótko przystrzyżone włosy okalały twarz o rysach jakby wykutych w granicie, a spojrzenie dużych, czarnych jak węgiel oczu przenikało na wskroś. Żadna z nielicznych fotografii Drakona Lionidesa, które na przestrzeni lat sporadycznie ukazywały się w prasie, w najmniejszym stopniu nie oddawała aury władzy, która spowijała go niczym niewidzialny płaszcz. I nie tylko o władzę tu chodzi, uświadomiła sobie Gemini, czując, że przebiega ją zimny dreszcz. Był równie niebezpieczny jak drapieżnik – zabójca, który czai się do skoku. I to na niej spoczął jego stalowy wzrok.

Z nieodgadnionym wyrazem twarzy patrzył na pannę Bartholomew stojącą przed nim teraz w wersji kolorowej. Jej proste, długie do ramion włosy, które na monitorze wyglądały na jasny blond, w rzeczywistości miały niezwykły odcień białego złota, taki jak długie pasma piaszczystej plaży na jego prywatnej wyspie u wybrzeży Grecji. Z twarzy o nieskazitelnej barwie kości słoniowej wyzierały spod zasłony długich rzęs wielkie oczy, przywodzące mu na myśl szmaragdową toń Morza Egejskiego, a nietknięte szminką, pełne, zmysłowe usta, zachwycały naturalną, różaną świeżością. Zdawała się pozbawiona cienia makijażu, co w skali jego doświadczeń stanowiło prawdziwą rzadkość.
– Pan Lionides, jak mniemam? – spytała miękko i poruszając się z naturalnym wdziękiem, weszła do salonu jego podniebnego apartamentu.
– Panna Bartholomew… – Na twarzy Drakona nie pojawił się nawet cień uśmiechu. – Max poinformował mnie, że… usilnie domagała się pani osobistej rozmowy ze mną.
– Doprawdy? – Wpatrywała się w niego uważnie szmaragdowymi oczyma.
– No cóż, odmowa opuszczenia recepcji w celu uzyskania dostępu do mnie lub mojego kuzyna wygląda na akt determinacji.
– Ach, tak. O to chodzi… – Gemini skrzywiła się, usiłując zebrać myśli, które nagle gdzieś się rozproszyły w konfrontacji z jego dominującą osobą. – Max szybko się tym zajął w pana imieniu – powiedziała, przypominając sobie, jak ochroniarz wziął ją pod ręce i bez trudu przeniósł z recepcji do jakiegoś odosobnionego pomieszczenia.
Drakon uniósł swe ciemne brwi.
– Jest pani po imieniu z szefem ochrony?
– Można by raczej powiedzieć, że znam go tylko z imienia. Nie próbował mi się przedstawić, toteż pamiętam tylko imię, jakim pan się do niego zwracał. – Wzruszyła ramionami. – Nie musiałabym się uciekać do takich sposobów, gdyby zechciał mnie pan wysłuchać wcześniej – rzuciła z wyrzutem.
– A z jakiego powodu miałbym to zrobić? – Zdawał się szczerze zdziwiony.
– Ponieważ… Och, nieważne. – Potrząsnęła głową, rezygnując z dalszej odpowiedzi.
Dostrzegł, jak kaskada włosów barwy białego złota zalśniła w promieniach słońca, i przez chwilę zadawał sobie pytanie, czy są naturalne, czy farbowane. Ale natychmiast się zreflektował, świadom, że nie powinien ulegać żadnym ubocznym myślom w trakcie tego spotkania.
– Chyba zdaje sobie pani sprawę, że zakłócanie porządku na terenie prywatnym jest….
– Poważnym wykroczeniem – dokończyła, wzdychając. – Owszem, pański ochroniarz niezwłocznie mi uświadomił, że może pan wezwać policję, by mnie aresztowano, zamiast zgodzić się na tę rozmowę.
Drakon uśmiechnął się cierpko.
– Proszę mi wierzyć, że nadal wchodzi to w rachubę.
W jej oczach na krótko pojawiła się niepewność, lecz natychmiast się wyprostowała na całą wysokość metra siedemdziesiąt, włączając w to pięciocentymetrowe obcasy. Czarna bluzka podkreślająca jej kształtny biust przylegała do płaskiego brzucha, a błękitne dżinsy kusząco opinały zgrabne pośladki.
– Zrobiłam to tylko dlatego, że muszę z panem pomówić.
– Czy napije się pani kawy?
Zamrugała.
– Słucham?
– Kawa – powtórzył, wskazując barek, gdzie na blacie z czarnego marmuru stał dzbanek z przygotowaną wcześniej kawą, a obok kilka czarnych filiżanek.
– Bezkofeinowa?
Uniósł brwi.
– Myślę, że to kawa brazylijska, bo tę lubię najbardziej.
– W takim razie dziękuję, nie – odmówiła uprzejmie. – Piję tylko bezkofeinową, każda inna przyprawia mnie o migrenę.
– Polecę, by przyniesiono pani kawę bezkofeinową.
– Nie, dziękuję, to zbędny kłopot – odparła z uśmiechem.
Drakon nie miał pojęcia, czemu wystąpił z taką propozycją. Przecież im szybciej skończy spotkanie z tą kobietą, tym lepiej.
– Pozwoli pani zatem, że ja się napiję. – Nie czekając na odpowiedź, podszedł do barku i napełnił filiżankę parującą, aromatyczną kawą. Nie słodząc, podniósł ją do ust i wolno pociągnął łyk. Korzystając z chwilowej przerwy w konwersacji, przyglądał jej się uważnie znad brzegu porcelany.
Jeśli ta kobieta była naprawdę córką Milesa Bartholomew i pasierbicą Angeli, jego drugiej żony, to zachowywała się całkiem inaczej, niż można by oczekiwać po jedynaczce przemysłowca miliardera. Ubiorem nie różniła się wcale od dziesiątków młodych kobiet, które mijał, jadąc dwa dni wcześniej z lotniska do centrum Londynu. Jej włosy, wprawdzie niezwykłej barwy, były prosto ostrzyżone i układały się naturalnymi warstwami, a delikatnej twarzy, jak z miejsca zauważył, nie zdobił nawet cień makijażu. Palce eleganckich, wąskich dłoni były długie i smukłe, ale paznokcie krótko obcięte i nietknięte lakierem. Właśnie podniosła rękę, by odsunąć niesforne pasmo złotych włosów.

Grecki milioner Drakon Lionides wkrótce ma sfinalizować bardzo korzystną transakcję – zakup pięknej rezydencji w samym sercu Londynu. Zamierza tam urządzić centrum konferencyjne i hotel. Córka zmarłego właściciela rezydencji, Gemini Bartholomew, próbuje odwieść go od tych zamiarów. Drakon oczywiście nie zgadza się, ale Gemini tak bardzo mu się podoba, że wkrótce znów się z nią spotyka…

Zawsze się pragnęliśmy, Ukryta namiętność

Susannah Erwin, Katherine Garbera

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1308

ISBN: 9788329116091

Premiera: 30-10-2024

Fragment książki

Zawsze się pragnęliśmy – Susannah Erwin

Niebo w połowie października było błękitne i bezchmurne, lekki wiatr wciąż ciepły, choć czuło się już zapowiedź chłodu. Rosnące wzdłuż chodnika klony zdobiły korony czerwonych liści. Na latarniach wisiały jesienne wianki ze słoneczników, łodyg pszenicy i barwnych tykw. Właściciele urokliwych sklepików i restauracji w dzielnicy handlowej udekorowali swoje witryny dyniami i słomą.
Mara Shuyler nie znalazłaby bardziej malowniczej scenerii do relacji na żywo. Roseville w stanie Nowy Jork leżało sześćdziesiąt cztery kilometry na południe od granicy z Kanadą. To był kompletnie inny świat niż ten, jaki znała z Nowego Jorku. I jedno z bardziej fotogenicznych zleceń, jakie otrzymała w zespole popołudniowych wiadomości stacji WRZT-TV – Głos Okręgu North.
Fotogeniczne, ale nie przełomowe. Mara zbytnio się tym nie przejmowała. Zrezygnowała z ambicji, by zostać sławną dziennikarką, i pragnienia bycia gospodynią własnego programu informacyjnego podziwianego przez miliardy. Już wiedziała, że to marzenie dziecka, które towarzyszyło dziadkom w niedzielnym rytuale oglądania programu „60 Minut”.
Dorosła, stała się realistką. Ma szczęście, że płacą jej za pracę w telewizji, choć była jedynie reporterką lokalnych wiadomości. WRZT-TV to jedna z trzeciorzędnych stacji na rynku USA, zaś zlecenia Mary ograniczały się do wywiadu ze zwycięzcą wyścigu dziwnych pojazdów czy relacji z zebrania w ratuszu, gdzie dyskutowano o funduszach. Te historie nie dotyczyły głów państw ani tajnych agentów, ale były istotne dla lokalnej społeczności.
Cóż, w każdym razie dla trzech osób, które skomentowały w sieci jej relację z wyścigu. Jeden z widzów skarcił ją, że nie dała więcej czasu antenowego jego synowi, zdobywcy drugiego miejsca, a kolejny stwierdził, że za rzadko się uśmiecha. Autor trzeciego komentarza skupił się na sposobach podwajania dochodów, Mara więc podejrzewała, że nie oglądał jej relacji.
– Jesteśmy gotowi? – spytała kamerzystę Hanka Yi.
Hank rozejrzał się po ulicy i wzruszył ramionami.
– Tu każde miejsce jest dobre. Chcesz zrobić próbę?
Wzięła głęboki oddech, uśmiechnęła się i zaczęła:
– Tu Mara Shuyler, mówię do państwa z centrum Roseville, gdzie miejscowi kupcy przygotowują się do sześćdziesiątego szóstego dorocznego Święta Dyni. Czy Abe Nagasaki w końcu straci koronę Dyniowego Króla? Siedzę tu jak na szpilkach. Zaraz, to bez sensu. Przecież stoję, nie siedzę.
Hank zdjął kamerę z ramienia.
– To metafora. O piątej po południu nikt nie zwróci na to uwagi. Dzieci odrabiają lekcje, a dorośli rozmawiają, co było w pracy.
Mara przewróciła oczami.
– Przekazujemy wiadomości, Hank. Słowa są ważne. Precyzja jest ważna.
– Masz taką obsesję na punkcie detali, jakbyś była Declanem Treharne’em.
Jej uśmiech zgasł. Czemu powiedziała Hankowi, że znała kiedyś Declana, gwiazdę dziennikarstwa? Przeklinała butelkę tequili, którą otworzyli po fiasku materiału na temat ambulansu. Nie, nie mogła stwierdzić, że łączy ją z Declanem wspólna przeszłość. Podczas studiów ostro rywalizowali, a przed dyplomem spędzili razem namiętny tydzień zakończony bolesnym rozstaniem. Teraz za swoje dziennikarstwo śledcze Declan zdobywał uznanie i sławę na obu wybrzeżach, ona zaś…
– Ta historia jest tłem ich rozmów – ciągnął Hank, nieświadomy, że na jakiś czas się wyłączyła. – Za pięć minut wchodzimy na żywo.
– Zawsze mnie lekceważysz. – Sięgnęła do kieszeni i wyjęła długopis. – Masz podkładkę do pisania?
– Czy mam… nie. Cztery minuty i odliczam.
– Denerwuję się. Nie, nie mogę złapać tchu. Napięcie mnie zabija? – Zmarszczyła nos. – To nie tylko banał, ja zdecydowanie nie umieram. Hm…
– Dwie minuty.
– To nie piekarnia. – Napisała coś na ręce.
– Wchodzimy na żywo. Cztery, trzy, dwa… – Wycelował w jej stronę palec.
– Tu Mara Schuyler na żywo z centrum Roseville, gdzie lokalni kupcy przygotowują się do sześćdziesiątego szóstego Święta Dyni. Kto pochwali się najlepszym zbiorem? Czy Abe Nagasaki straci koronę Dyniowego Króla? Czy pani burmistrz, trzykrotna zdobywczyni Błękitnej Wstążki, znów zostanie królową dyniowego placka? Tegoroczne święto potrwa od czwartku do niedzieli. Na pewno nie chcielibyście stracić tak pysznej zabawy. – Uśmiechała się do chwili, gdy Hank zdjął kamerę z ramienia, pokazując, że zeszli z anteny.
Do wywiadu, który miał zakończyć półgodzinne wiadomości o siedemnastej, zostało im dwadzieścia minut. Mara sięgnęła do torby; szukała telefonu i tabletu.
– To ciasto naprawdę jest takie dobre?
– Tak, nie zaszkodzi wkraść się w łaski pani burmistrz, skoro później chcemy z nią pogadać. I naprawdę piecze wyśmienite ciasta. – Mara przeglądała informacje w telefonie. Nie zauważyła, że Hank był już w dalszej części ulicy, szukał miejsca na wywiad.
Chwileczkę. Znała ten głos. Minęło siedem lat, odkąd słyszała go na żywo, lecz w międzyczasie nie brakowało jej okazji, by słuchać, jak wygłasza rozmaite opinie.
Nie spuszczając wzroku z telefonu, miała nadzieję, że ten głos to wytwór jej wyobraźni wywołany przez słowa Hanka. Gdy usłyszała chrząknięcie, podniosła wzrok i jej nadzieja prysła.
– Witaj, Treharne.
Declan uśmiechnął się i zdjął lustrzane okulary.
– Cześć, Schuyler, świetnie wyglądasz.
On też nie wyglądał najgorzej. Szlag, szlag i jeszcze raz szlag. Wyglądał nawet lepiej na żywo niż na ekranie, gdzie nie było widać jaśniejszych kosmyków w szatynowych włosach, teraz krótko ostrzyżonych. Kamera nie potrafiła uchwycić intensywnego błękitu oczu. Declan nie był najwyższym znanym Marze facetem, ale ze znanych jej mężczyzn najlepiej czuł się w swoim ciele.
Skórzana kurtka leżała na nim jak druga skóra. Na głównej ulicy Roseville wyglądał jak u siebie, a jednocześnie jak z innego świata, o którym Mara kiedyś marzyła, ale z którego dawno zrezygnowała.
Nagle poczuła, jakby się przecisnęła przez szczelinę w czasoprzestrzeni i siedziała znów w pierwszym rzędzie podczas pierwszego dnia studiów, przekonana, że już ona im pokaże, co potrafi, aż tu nagle w drzwiach pojawił się Declan, skupiając na sobie jej uwagę.
Zdała sobie sprawę, że gapi się na niego.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Wszystko – powtórzyła, potem zamrugała, a następnie się zaczerwieniła, zła na siebie. – W porządku – dodała, gdy już nie miała tak sucho w ustach.
– To dobrze. Masz chwilę, żeby pogadać? Mogę cię zaprosić na kawę? – Wskazał na samochód stojący przy krawężniku, sportowe coupé w futurystycznym stylu.
– Chcesz, żebym wsiadła do auta, które jest warte więcej niż saldo na rachunku moich dość znacznych studenckich pożyczek, z tobą? – W końcu jej myśli zwolniły na tyle, że była prawie w stanie mówić pełnymi zdaniami. Niestety jej kolejne zdanie brzmiało: – Co do diabła?
– To znaczy, że nie pojedziesz na kawę?
– To znaczy: Co do diabła? Jak w zdaniu: Co, do diabła, tu robisz, Treharne? Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć?
– Znalazłem cię w katalogu absolwentów, a potem zadzwoniłem do szefa twojej stacji. – Podrapał się w kark. – Przyjechałem zaprosić cię na kawę.
Zacisnęła powieki nie tylko po to, by poszukać w tej sytuacji sensu. Pamiętała, że patrzenie na Declana przez dłuższą chwilę jest niczym patrzenie prosto w słońce.
– Nie mogę. Pracuję. Mam wywiad na żywo za… – otworzyła oczy, by zerknąć na smartwatcha – dwadzieścia minut. Muszę jeszcze przejrzeć notatki.
– Więc po wywiadzie?
Przynajmniej jedno się nie zmieniło. Nadal był nieustępliwy. Pewnie dlatego jest takim dobrym dziennikarzem.
– Po wywiadzie wracam do studia. Muszę przygotować się na jutro. – Gdy otworzył usta, uniosła rękę. – Mam plany na jutrzejszy wieczór. – Nie miała, chyba że oglądanie teleturnieju Jeopardy i ostatnich odcinków jej ulubionej kryminalnej serii dokumentalnej, ale tego nie musiał wiedzieć.
– W takim razie zjedzmy jutro śniadanie. – Tym razem to on pokręcił głową, gdy próbowała zaoponować. – Musisz jeść, więc równie dobrze możesz zjeść ze mną.
Uśmiechał się jak ktoś, kto rzadko słyszy odmowę, zwłaszcza od osób, z którymi kiedyś spędził szalone chwile. Na samo wspomnienie robiła się wilgotna. Od tamtego tygodnia rozpusty zaliczyła wiele randek. Gdy pracowała w lokalnej gazecie w Hightown, przez dziewięć miesięcy spotykała się z pewnym chłopakiem. Aż zaproponowano jej pracę w WRZT-TV i oboje zgodzili się, że ich relacja jest dreptaniem w miejscu, choć seks był niezły.
I znów to robi. Pozwala, by Declan zajął jej myśli. Poświęciła wiele miesięcy na wymazanie go z pamięci. Wystarczyło, że się pojawił i bum! Jakby nigdy nie opuścił wygodnego gniazdka, które dla niego urządziła w głowie.
– Nie zjem z tobą śniadania, niczego też z tobą nie wypiję. Ani dziś, ani jutro, ani żadnego innego dnia, dopóki mi nie powiesz, po co zjawiłeś się na moim planie. Nie marzyłeś przecież o wypiciu kawy w Roseville, bo tu najlepsza kawa smakuje jak spalona woda.
– Spalona woda? Jak to… – Zrezygnował z żartu, widząc jej wrogie spojrzenie. – Chciałbym ci to wyjaśnić, ale może powinniśmy poczekać, aż będziesz mniej zestresowana.
– Uważasz, że jestem zestresowana? Bo raczyłeś pojawić się w moim życiu siedem lat po tym, jak…
Nie, nie powie mu, jak cierpiała. Nie teraz, gdy zalały ją wspomnienia. Declan powtarzał, że za bardzo się martwi i za dużo czasu poświęca szczegółom, nie zajmując się tym, co istotne. Schowała tablet i telefon do torebki i ruszyła w stronę Hanka, który stał przed ratuszem.
Na czas święta budynek przybrano żółtymi, brązowymi i pomarańczowymi chorągiewkami.
– Jestem w pracy – rzuciła przez ramię. – Wracaj tam, skąd przyjechałeś. Nie mamy o czym rozmawiać.
Zostawiła go na chodniku. Gdy nie usłyszała za sobą kroków, okłamała się, mówiąc sobie, że tego oczekiwała.

Ukryta namiętność – Katherine Garbera

Gail Little wzięła głęboki oddech, wchodząc do zaimprowizowanej garderoby na planie dokumentalnego serialu telewizyjnego „Seksowni i samotni”. Nigdy nie uważała się za seksowną, ale rzeczywiście była samotna. Zawsze myślała, że pozna kogoś na studiach i po kilku latach znajomości wyjdzie za mąż. Ale teraz dobiegała trzydziestki i wciąż była sama.
– Jestem Kat Humphries, asystentka programu „Seksowni i samotni”. Będę opiekować się tobą podczas kręcenia wszystkich odcinków.
Gail uścisnęła jej rękę. Myślała, że zobaczy Willow Stead – producentkę programu i jedną z jej najlepszych przyjaciółek, a nie asystentkę. Willow wpadła na pomysł, by zrealizować telewizyjny reality show, gdy Gail zgłosiła się do biura matrymonialnego Matchmakers Inc. Choć Gail powiedziała tylko przyjaciółkom, że chce znaleźć męża, bo w pracy nie spotyka odpowiednich mężczyzn, w głębi serca pragnęła założyć rodzinę, bo jej zegar biologiczny nieubłaganie posuwał się naprzód.
Dlatego skorzystała z oferty biura matrymonialnego, nie przypuszczając, że jej historia stanie się kanwą programu opartego na faktach.
Kat wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Była ubrana w obcisłe dżinsy i T-shirt reklamujący jakiś bar w Meksyku. Jej brązowe włosy były związane w koński ogon. Na głowie miała słuchawkę połączoną z radiem przyczepionym do paska.
– Chodź ze mną – poprosiła Kat.
Zbliżyły się do rzędu oświetlonych luster umieszczonych na ścianie. To były kulisy telewizji, których widzowie nie oglądali. Ten świat był jej dobrze znany, gdyż jako właścicielka znanej firmy public relations zajmowała się kontaktami z mediami.
– Usiądź tutaj. Styliści od fryzury i makijażu zaraz będą. Przyszłaś trochę za wcześnie.
– Przepraszam, nie chciałam się spóźnić – odparła Gail.
Kat kiwnęła głową i uniosła palec w górę, nasłuchując, co ktoś mówi do niej przez słuchawkę.
– Zaczekaj tu, zaraz wrócę. Chcemy uchwycić moment, w którym po raz pierwszy spotykasz się z partnerem.
Gail omal nie jęknęła, jednak wiedziała, że jeśli nie zacznie działać, jej życie będzie nadal składać się tylko z pracy, a marzenia o posiadaniu rodziny nigdy się nie spełnią.
Patrzyła na siebie w lustrze, czekając na makijażystkę i fryzjera. Burza gęstych kręconych włosów otaczała jej twarz. Do pracy zwykle upinała je w kok.
– Cześć, Gail. Jestem Mona, a to Pete – rzekła kobieta, która zbliżyła się do niej w towarzystwie mężczyzny. – Zrobimy ci fryzurę i makijaż. Usiądź i zrelaksuj się.
Gail zastanawiała się, w co się wpakowała. Chciała mieć mężczyznę, z którym spędzałaby wakacje, zamiast siedzieć w domu. Na przykład marzyła o wspaniałej Gwiazdce. Obrazy układały się w jej myślach jak w filmie. Pracowała w biznesie łączącym wyobraźnię z rzeczywistością, dlaczego więc nie miałaby stworzyć doskonałego obrazu świata dla siebie?
Odnosiła sukcesy w pracy, a teraz obmyśliła plan, który miał zapewnić jej osobisty sukces. Potrafiła świetnie wcielać plany w życie, więc na pewno wszystko się uda. Oczywiście nie spodziewała się, że Willow Stead tak spodoba się ten pomysł, że zechce zrealizować na jego podstawie show.
– Gotowe – oznajmiła Mona.
Gail odwróciła się, by się przejrzeć w lustrach. Jej gęste niesforne włosy zostały wyprostowane i opadały na ramiona. Oczy wyglądały na większe, a usta były pełne i kuszące. Nigdy nie przypuszczała, że odrobina szminki i cieni do powiek mogą zdziałać cuda.
– Jak ci się podoba? – spytał Pete.
– Wyglądam zupełnie inaczej.
– Oczywiście, skarbie. Tak miało być.
– Co teraz?
– Garderoba. Twoja przebieralnia jest tam w rogu.
Kwadrans później Gail stała przed wielkim lustrem w sukni z kolekcji Jil Sander. Dopasowana góra miała duży dekolt w szpic, a spódnica z baskinką nadawała jej biodrom zgrabnej krągłości. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak seksownie i elegancko.
Wkrótce wróciła Kat, mówiąc, że pora iść. Gail zorientowała się, że ma spocone ręce, więc zaczęła wycierać je w spódnicę, gdy uświadomiła sobie, że ta suknia kosztuje więcej niż jej cała garderoba.
Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, pomyślała. Niezależnie od tego, jakich cudów dokonali styliści, wciąż była zapracowaną kobietą, która nie wie, jak zachować się w sytuacji, gdy ma poznać potencjalnego narzeczonego.
– Za dwie minuty pójdziesz do pokoju zwierzeń, a potem do sali balowej na dole, gdzie spotkasz się z partnerem – informowała Kat.
Gail była zdenerwowana. To było zupełnie nie w jej stylu. Nie była typem kobiety, która pozwoli, by coś stanęło jej na przeszkodzie, gdy postanowiła działać.
Technik w czarnych spodniach i koszulce polo przymocował mikrofon do kołnierzyka jej sukni. Powinna zachować się tak samo jak wtedy, gdy spotykała się z klientem w firmie: uśmiechnąć się i udawać, że ta wspaniała kobieta, która spogląda na nią z lustra, to naprawdę ona.
Wstała i podeszła do pokoiku, który składał się z przesuwanych ścian i kotary.
– Naciśnij guzik i mów. Nie martw się, jak coś nie wyjdzie, zacznij od początku. Zmontujemy to – powiedziała Kat.
– Co mam mówić?
– Powiedz, o czym myślisz przed spotkaniem ze swoim przyszłym partnerem.
Gail weszła do pokoju zwierzeń, usiadła przed kamerą i nacisnęła guzik do nagrywania. W małym monitorze widziała swoją twarz, co jej trochę przeszkadzało, więc wolała patrzeć w obiektyw kamery.
– Nazywam się Gay Little, prowadzę firmę do spraw kontaktów z mediami. Jestem strasznie zdenerwowana. Podpisałam umowę z Matchmakers Inc., bo nie chcę, żeby minął kolejny rok, a ja znów nikogo nie poznam. Pracuję od rana do wieczora i nie spotykam w pracy wielu samotnych mężczyzn. – Wzięła głęboki oddech. Ale się nagadała! – Chciałabym wiedzieć więcej o mężczyźnie, który ma być moim partnerem. – Nacisnęła guzik „stop” i wyszła z pokoju zwierzeń.
– Wszystko gotowe? – spytała Kat.
– Tak.
– W takim razie idziemy. Twój partner czeka.
Wyszły do holu, gdzie specjalista od spraw dźwięku sprawdził jej mikrofon.
– Bob to kamerzysta, który ma cię filmować. Będzie stać na wprost, gdy wejdziesz do sali balowej. Nie patrz na niego, tylko na stolik, przy którym czeka twój partner.
– Dobrze.
– W sali balowej przygotowaliśmy dla was kolację. Kiedy dam ci sygnał, że zaczynamy, możesz iść.
Kat i dźwiękowiec dołączyli do Boba, który stał na końcu korytarza. Gail zdawało się, że minęła wieczność, zanim Kat dała jej wreszcie sygnał.
W sali balowej było kilka osób z ekipy produkcyjnej i mężczyzna odwrócony do niej plecami. Po chwili pojawił się Jack Crown.
– Cześć, Gail – powiedział.
Jack Crown prowadził mnóstwo programów w telewizji. W szkole średniej zapowiadał się jako świetny piłkarz, ale po fatalnej kontuzji zrezygnował ze sportu i został dziennikarzem w Discovery Chanel.
– Cześć, Jack – odparła zaskoczona. – Co tu robisz?
– Mam być gospodarzem tego programu. Porozmawiam z wami na zakończenie każdej randki.
– Dobrze. Teraz też?
– Nie. Najpierw chcemy zobaczyć, jak na siebie zareagujecie.
Jej partner był barczysty i miał szczupłą talię, co było łatwo zauważalne dzięki dopasowanej marynarce.
– Stop! – zawołała głośno Willow. Gail nigdy wcześniej nie pracowała z przyjaciółką i jej donośny głos zabrzmiał dziwnie obco. – Za chwilę zobaczycie po raz pierwszy swoje twarze. Patrzcie na siebie, nie zwracając uwagi na kamery. Kat, pokaż Gail, gdzie ma stanąć.
Kat wskazała Gail miejsce na podłodze oznaczone taśmą. Gail stanęła tak blisko swego partnera, że czuła świeży zapach jego wody kolońskiej. Gęste włosy mężczyzny miały brązowy kolor ze złotoblond odcieniami.
– Możemy kręcić. Spójrzcie teraz na siebie – powiedziała Willow.
Mężczyzna odwrócił się i Gail zaparło dech w piersi. To był miliarder Russell Holloway, właściciel sieci hoteli i nocnych klubów w Nowej Zelandii. Rozpoznała go, gdyż ciągle pokazywano go w telewizji i w magazynach.
To na pewno jakiś żart! Niemożliwe, by człowiek znany z miłosnych podbojów był jej partnerem. Po co mu biuro matrymonialne?
Jego jasnoszare oczy wpatrywały się w nią uważnie. Był opalony, wysportowany i miał zdrową cerę. Wyglądał o wiele za dobrze jak na człowieka o wątpliwej reputacji.
– Gail Little – przedstawiła się, wyciągając rękę. – Dużo o tobie słyszałam.
Och! Nie mogła wymyślić nic lepszego?
Roześmiał się i pocałował ją w rękę.
– Oho, to nie brzmi zachęcająco. Ja wiem o tobie niewiele, ale może usłyszę coś ciekawego z twoich ust.
Jej spojrzenie przesunęło się po ostrym zarysie nosa i pełnych zmysłowych ustach. „Z ust”, rozbrzmiewało w jej uszach. Nie, nie padnie ofiarą tego uwodziciela. Niszczy jej plany, i nie ma w tym nic śmiesznego.

Zawsze się pragnęliśmy - Susannah Erwin
Mieli wspaniały romans tuż przed końcem studiów, ale nagle Declan zniknął. Mara była załamana, nie mogła o nim zapomnieć. Po siedmiu latach Declan, teraz znany dziennikarz śledczy, proponuje jej pracę w streamingowym serwisie informacyjnym. O czymś takim zawsze marzyła, ale ma dylemat – z jednej strony jest zła na Declana, z drugiej czuje podniecenie i znów chętnie poszłaby z nim do łóżka.
Ukryta namiętność - Katherine Garbera
„Russell potrzebował Gail. Lubił ją, podobała mu się i świetnie pasowałaby do jego nowego wizerunku. Wzbudzała zaufanie swym wyglądem. To nie była kobieta, która opalałaby się topless na jachcie. Mimo to czuł, że kipi w niej namiętność i nie jest pruderyjna. Była po prostu powściągliwa. I dzięki temu coraz bardziej rozpalała jego wyobraźnię...”.