fbpx

Będzie tak, jak zechcę

Maya Blake

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1225

ISBN: 9788383424125

Premiera: 21-03-2024

Fragment książki

Szejk Tahir bin Halim Al-Jukrat znał swojego najbliższego doradcę na tyle długo, żeby wiedzieć, kiedy ten z nim pogrywa. Z pewnym rozbawieniem obserwował, jak mężczyzn bawi się dokumentami, prostuje rogi, które nie wymagały prostowania, układa pióro dokładnie na środku pierwszej strony.
– Powiesz wreszcie to, co masz do powiedzenia? – zapytał zniecierpliwiony Tahir, gdy minęła pełna minuta, a Ali nadal się nie odzywał.
Doradca skrzywił się lekko; mikroskopijny ruch, który niewielu by zauważyło. Ale Tahir zauważył. Nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę.
Niegdyś rozdawał zaufanie na prawo i lewo, i słono za to zapłacił. Mógł tylko mieć nadzieję, że jego winy zostaną odpuszczone i ojciec nie będzie patrzył na niego z rozczarowaniem, kiedy spotkają się w zaświatach…
Zesztywniał pod napływem emocji, które wzbudziła w nim myśli o ojcu.
– Nie do końca, Wasza Wysokość – odparł Ali, znów poprawiając pióro.
Tahir westchnął.
– O co chodzi, Ali? Czy mój brat znowu coś nawywijał?
Jego brat Javid lubił czerpać z życia pełnymi garściami, co oznaczało liczne skandale. Nie zrobił dotąd nic niewybaczalnego; nauczył się tańczyć na granicy, nie przekraczając jej. Póki co Tahir pozwalał mu na to, ponieważ Javid był najsprytniejszym dyplomatą, jakiego Jukrat kiedykolwiek zrodził. Potrafił wejść w sam środek międzynarodowego kryzysu i wygładzić zmierzwione piórka z tą samą maestrią, z jaką uwodził najpiękniejsze kobiety na świecie.
Sam Tahir wolał dyskretniejsze romanse, i to nie tylko dlatego, że żył na świeczniku. Incydent sprzed dwunastu lat dał mu bolesną nauczkę. Odepchnął od siebie kolejne niechciane wspomnienie i spojrzał na doradcę.
– Nie mam całego dnia, wiesz?
Ali odchrząknął.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Nie, nie chodzi o Jego Książęcą Mość.
– W takim razie o co chodzi? Wyduś to z siebie, Ali.
– Poinformowano mnie, że pod pałacową bramą znajduje się… pewna osoba, która domaga się audiencji. – Ton jego głosu był niechętny. Prawie zalękniony.
– I w czym problem? Należy postąpić zgodnie z procedurami.
– Problem w tym, że koczuje tam od trzech dni. Próby odpędzenia jej nie dają rezultatu.
Tahir uszczypnął grzbiet nosa i już miał kazać Alemu zostawić ten temat, kiedy coś go tknęło.
– Ona?
– Tak, Wasza Wysokość.
Tahir powstrzymał się, żeby nie przewrócić oczami.
– Musi być powód, dla którego dzielisz się ze mną tą informacją.
– Chodzi o jej tożsamość, Wasza Wysokość.
Ukłucie niepokoju zamieniło się w lodowaty dreszcz na plecach Tahira.
– Czy kiedykolwiek sprawiałem wrażenie, jakbym lubił tajemnice albo intrygi, Ali?
Doradca odchrząknął i poprawił pióro.
– Wasza Wysokość, tym gościem jest Lauren Winchester.
Tahir wyprostował się gwałtownie. Wróciły do niego dawne emocje: szok, wstyd, furia, rozpacz. Wszystko, co wycierpiał w ciągu trzech dni w Anglii, kiedy był na jej łasce.
– Co ty powiedziałeś? – zapytał z zimną furią w głosie.
Teraz rozumiał wahanie swojego doradcy. Był wściekły na Alego, że ten ośmielił się wypowiedzieć jej imię w jego prywatnej przestrzeni.
– Przepraszam, Wasza Wysokość. Próbowaliśmy pozbyć się problemu, ale…
Tahir zmrużył oczy.
– Ale co?
Ali wzruszył ramionami.
– Była ostrożna. Nie dała nam żadnego pretekstu, żeby zdecydowanie zareagować.
Oczywiście. Lauren Winchester była niesłychanie inteligentną kobietą. To było pierwsze, co zauważył, kiedy wszedł na debatę na uniwersytecie, ponad dekadę temu. Stał z tyłu, patrząc, jak z pasją dowodzi swoich racji.
Najpierw zafascynowała go jej argumentacja, spokojny, ale dobitny głos. Potem wspaniała grzywa jasnych loków sięgających talii. Szczupła, elegancka dłoń.
A potem, po godzinie, wstała.
Odwróciła się.
Zobaczył jej twarz…
Trzy miesiące później postawiła jego świat na głowie.
Jego ojciec ogłosił go hańbą dla rodu. Przyjaciele i rodzina traktowali go jak pariasa. Wygnanie go na pustynię okazało się wytchnieniem, czymś, co pozwoliło mu przeżywać rozczarowanie i rozgoryczenie z dala od ciekawskich oczu.
To roczne wygnanie wyleczyło go z wielu rzeczy. Odnalazł nową drogę, z której już nigdy nie zboczył. A jeśli czasami dojrzał echo potępienia w oczach swojego ojca… no cóż, to było piętno, z którym musiał żyć.
Za zasługą Lauren Winchester.
Chciał nakazać ją oddalić, ale kiedy otworzył usta, padły z nich zupełnie inne słowa.
– Czy próbowała prosić o audiencję, korzystając ze standardowych procedur?
– Nie, nie próbowała.
Dlatego, że wiedziała, że to się nie uda, czy dlatego, że uważała to za coś poniżej jej godności?
Tahir zacisnął usta.
– Mogłeś rozwiązać tę sprawę, nie zawracając mi nią głowy – mruknął, wciąż nieco zły na swojego doradcę, że poruszył ten nieprzyjemny temat. – Co zamierzałeś tym osiągnąć?
Ali szerzej otworzył oczy, wyraźnie zaskoczony.
– Uznałem, że należy rozważyć możliwe implikacje tej sytuacji, biorąc pod uwagę pozycję jej ojca w brytyjskim rządzie.
Ach, tak. Polityka. Jeśli Tahir miał być szczery, wtedy nie miała dla niego żadnego znaczenia. Jedyna pozycja, jaka interesowała go w tamtym czasie, to jej pozycja pod nim i jej zielone oczy zachęcające go, by zatracił się w niej całkowicie.
A on to zrobił.
I jakże żałował, kiedy odkrył jej prawdziwą naturę.
Znów spojrzał na Alego.
– Uważasz, że powinienem ją przyjąć, prawda?
Ali ponownie uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że Wasza Wysokość mógłby chcieć zamknąć rozdział.
Zamknięcie rozdziału.
Ładny termin ukuty dla tych, którzy są zbyt słabi, żeby zostawić swoje problemy za sobą.
Ale czy naprawdę zostawił je za sobą? Czy to możliwe, że oto nadarzyła się szansa, żeby raz na zawsze pogrzebać tamte podłe wydarzenia? Wtedy być może nareszcie zdołałby się zająć zadaniem wybrania sobie żony i spłodzenia dziedzica.
Tahir zatrzymał się raptownie, zdając sobie sprawę, że chodzi w tę i z powrotem po gabinecie. Doszedł do przeciwległej ściany i stał teraz przed portretem swojego ojca. Napotkał surowe, stalowe spojrzenie poprzedniego władcy. Czy jego ojciec poparłby decyzję, zwolna rysującą się w umyśle Tahira? Czy też uznałby ją za kolejny przejaw lekkomyślności, o które oskarżył go przed dwunastoma laty?
Ali odchrząknął.
– Czy Wasza Wysokość ma dla mnie jakieś instrukcje?
Teraz, kiedy ten pomysł zagościł w umyśle Tahira, nie potrafił się od niego uwolnić. Nie prosił, żeby ta istota zawitała do jego domu, ale czy pozwolenie jej uciec nie byłoby jeszcze większą głupotą?
Od czasu tamtych wydarzeń żył przykładnym życiem, bezgranicznie oddany swoim obowiązkom, sprytnym sojuszom i surowej samodyscyplinie. Ale gdzieś głęboko w jego umyśle tamten incydent wciąż nie dawał mu spokoju, jak cierń, którego nie jest w stanie wyciągnąć.
– Odwołaj moje kolejne spotkanie i przyprowadź do mnie Lauren Winchester.

Laura Winchester wyglądała marnie – nic dziwnego, skoro przez kilka ostatnich dni koczowała pod bramą pałacu. Jej brzoskwiniowa sukienka była brudna, a włosy ściągnięte i schowane pod białym szalem, którym zakryła głowę i ramiona. Mimo to nie straciła nic ze swojego uroku. Jeśli już, była jeszcze piękniejsza.
Z dziewczyny rozkwitła w kobietę. Jej twarz była szczuplejsza, a kości policzkowe wyraźniejsze, zwracające uwagę na jej obycie i inteligencję. Kiedy wzrok Tahira padł na zmysłowe usta, musiał odepchnąć od siebie wspomnienia, które w nim obudziły.
Ale to nie zmiany w jej wyglądzie najbardziej nim wstrząsnęły. Była… powściągliwa, a dawniej aż buzowała młodzieńczą pasją i buntem. Wyglądało tak, jakby ktoś przygasił jej wewnętrzne światło.
Ona czy ktoś inny?
Ale właściwie co go to obchodziło?
Tahir stał nieruchomo za swoim biurkiem, patrząc, jak Lauren Winchester przemierza jego domenę. Poczekał, aż te oczy, które kiedyś hipnotyzowały go nieskończonymi odcieniami zieleni, podniosą się znad bezcennego, ręcznie tkanego dywanu, i napotkała jego wzrok. Poczekał, aż te pełne, zmysłowe usta rozchylą się, kiedy nabierała powietrza.
– Witaj, Ta… hm… Wasza Wysokość.
Jej głos wciąż miał tę niską, zmysłową melodyjność. Każdy mięsień w ciele Tahira napiął się, a krew w jego żyłach zawrzała w sposób tyleż niepożądany, co niepowstrzymany. Ta reakcja jeszcze bardziej go zirytowała; zacisnął palce na krawędzi biurka. Oddychał głęboko, walcząc, by jak najszybciej doprowadzić się do porządku.
Kiedy minęła minuta, a Tahir wciąż nie odpowiedział, Laura pobladła lekko.
– Dziękuję, że Wasza Wysokość zgodził się mnie przyjąć.
– Nie dziękuj mi zbyt szybko. Mogłem cię tu sprowadzić tylko po to, żeby kazać ci iść do diabła. – Jego głos był tak lodowaty, że mógłby zamrozić pustynię.
Laura otworzyła szerzej oczy, po czym z powrotem wbiła wzrok w posadzkę. U każdej innej kobiety Tahir uznałby to za postawę czci i szacunku, ale jeśli Lauren Winchester nie przeszła transplantacji osobowości, to był fałszywy, wykalkulowany ruch.
– Mam nadzieję, że nie. Musiałam przyjść. Nie miałam innego wyboru.
To było coś, co Tahir rozumiał. Potrafił łatwo odeprzeć ten argument. Jako władca codziennie musiał dokonywać trudnych wyborów.
– Oczywiście, że miałaś. Dobry lub zły. Mądry lub głupi. Przyjście pod bramę mojego pałacu było wyjątkowo głupie.
– Próbowałam… próbowałam pisać mejle. I dzwonić.
Tahir uniósł brwi.
– Albo kłamiesz, albo specjalnie wyraziłaś się na tyle niejasno, że moi ludzie nie potraktowali cię poważnie.
– Nie mogłam powiedzieć wprost, czego chcę… – Laura urwała i odetchnęła głęboko, a Tahir zmusił się, żeby nie spuścić wzroku na jej piersi. Te same piersi, które kiedyś pieścił. – To osobista sprawa – dokończyła.
Tahir zignorował jej słowa.
– Mój pradziadek został zamordowany przez jednego ze swoich poddanych, który tak samo przyszedł pod pałacową bramę i błagał o audiencję. Wiedziałaś o tym?
Laura poderwała głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego! Musisz to wiedzieć!
– Muszę? Ostatni raz, kiedy się widzieliśmy, zdradziłaś mnie. Zaprzeczysz?
Lauren pobladła.
– Mogę… mogę wytłumaczyć…
– Zaprzeczysz? – powtórzył Tahir przez ściśnięte gardło.
Laura znów potrząsnęła głową.
– Przepraszam – wyszeptała w lodowatej ciszy.
Tahir powoli do niej podszedł, wykorzystując ten czas, żeby odzyskać kontrolę nad emocjami. Zatrzymał się kilka metrów od niej.
– Spójrz na mnie – rozkazał.
Laura powoli podniosła głowę. Zielone stawy jej oczu znów wabiły go w swoją bezdenną toń. Ale Tahir nie był już tym naiwnym głupcem, co kiedyś.
– Przeprosiny nieprzyjęte.
Gardło Laury poruszyło się, gdy przełykała ślinę, i na sekundę Tahir zatęsknił za tą pełną życia kobietą, z którą spędzał namiętne noce i odbywał stymulujące intelektualnie dyskusje. Na samo wspomnienie poczuł ściskanie w lędźwiach; zirytowany, skrzyżował ramiona na piersi i utkwił w niej kolejne przeszywające spojrzenie.
– Rozumiem, że jesteś zły…
– Rozumiesz? Czy też rzucasz we mnie pustymi przeprosinami, mając nadzieję, że udobruchasz mnie na tyle, żebym wysłuchał twojej prośby? Co to jest? Coś politycznego? Zakładam, że podążyłaś za swoją pasją i pracujesz w sektorze publicznym? – Był dumny z tego, że nigdy nie poddał się pokusie, żeby wyszukać w internecie jej nazwiska.
– Tak, zrobiłam to… w pewien sposób. Ale nie jestem tutaj w swoim imieniu.
Tahirowi na moment odjęło mowę. Kompletnie nie spodziewał się wieści, że nie przyszła po to, żeby błagać o jego wybaczenie. Była tutaj… dla kogoś innego. Spojrzał na jej dłonie. Nie miała pierścionka, ale to nie oznaczało, że nie omotała kolejnego naiwnego głupca. Tahir przypomniał sobie jej rodzinę. Władczego, despotycznego ojca. Brata, który sądził, że świat obraca się wokół niego. Z początku Tahir nie mógł się nadziwić, jak bardzo Lauren się od nich różni. Tylko po to, żeby odkryć, że po prostu lepiej ukrywała swoją prawdziwą naturę…
A teraz była tutaj. Żeby prosić o przysługę dla kochanka? Męża? Kogoś, kto znaczył dla niej tyle, że siedziała dla niego przez trzy dni pod pałacową bramą? Szkoda, że nie miała tyle serca dla niego, Tahira…
Podjął decyzję, która powinna była zostać podjęta na samym początku.
– Nie mamy o czym rozmawiać. Za chwilę zostaniesz wyprowadzona z mojego pałacu.
Lauren krzyknęła i zakryła usta dłonią, patrząc, jak Tahir naciska guzik wzywający Alego.
– Błagam, żebyś mnie wysłuchał…
Tahir uśmiechnął się szyderczo.
– Lepiej się nie zbliżaj. Na takie zachowanie moja ochrona dostaje wścieklizny.
Laura zamarła i uniosła pobródek. W jej oczach błysnął bunt.
– Czyli naprawdę pozwoliłeś mi wejść tylko po to, żeby się ze mnie naigrawać? – szepnęła.
Tahir wzruszył ramionami.
– Nie muszę ci się tłumaczyć. Miałem pięć minut do zmarnotrawienia na kogoś, kogo kiedyś znałem. Te pięć minut minęło.
Laura otworzyła usta, jednak pojawienie się Alego uciszyło ją. Ale te oczy… te pełne wyrazu zielone oczy, z których zniknęło onieśmielenie, błyszczały gniewem.
W Tahirze coś się obudziło. Jedyny w swoim rodzaju, rozgrzany do białości płomień, który tylko ona potrafiła w nim skrzesać. Tahir poszukiwał tego ognia z wieloma kobietami po niej, a z każdą porażką coraz bardziej jej nienawidził i coraz bardziej doskwierał mu jej brak.
Teraz, kiedy ją obserwował, każda komórka jego ciała zdawała się wyczekiwać ciętej riposty. Ale zamiast tego uszło z niej powietrze.
– Tahir, proszę…
„Proszę”.
W odróżnieniu od nieszczerego „przepraszam”, to „proszę” zdołało zasiać w jego sercu ziarno zwątpienia. Czyż w ciągu tamtego roku na pustyni nie poprzysiągł sobie, że pewnego dnia będzie słuchał jej błagania o litość?
Ale to nie wystarczyło. Wszystko, co utracił – szacunek, honor, dumę ojca, nawet warunkową wersję miłości swojej matki – utracił dlatego, że Laura odmawiała wypowiedzenia kilku prostych, szczerych słów…
– Wasza Wysokość, już czas – powiedział Ali w napiętej ciszy.
Tahir odstąpił od biurka i bez słowa ruszył w stronę drzwi gabinetu. Po kilku sekundach usłyszał za sobą jej niepewne kroki. Wiedział, że wystarczyłby jeden jego gest, by wyprowadzono ją z pałacu, ale nie mógł oprzeć się pokusie, by jeszcze przez chwilę posłuchać jej błagań.
Ali, ściskający swoją oprawną w skórę teczkę, szedł obok niego.
– Helikopter jest gotów, by zabrać Waszą Wysokość na północ – szepnął.
– Dobrze.
– Czy Wasza Wysokość zamierza zostać pełne dwa tygodnie, tak jak było ustalone? – zapytał mężczyzna, rzucając znaczące spojrzenie przez ramię.
Tahir zazgrzytał zębami.
– Nic się nie zmieniło.
– Oczywiście. W takim wypadku spotkania z władzami regionalnymi odbędą się zgodnie z planem.
Tahir ledwo słuchał Alego. Jego słuch był wyczulony na odgłos kroków za ich plecami. Wkrótce Lauren zostanie zatrzymana; nikomu nie pozwalano na wstęp do jego prywatnego skrzydła bez jego wyraźnego zezwolenia. A on nie miał zamiaru go udzielać.
– Poczekaj! Nie możesz… Jestem… z nim. Jego Wysokością… – jąkała za jego plecami zdyszana Lauren.
Tahir szedł dalej; z radością powitał uderzenie słońca na skórze, kiedy wyszedł na brukowaną alejkę wiodącą przez nieskazitelny trawnik jego prywatnej rezydencji. Miał nadzieję, że żar wypali jego wewnętrzne rozterki.
Pilot zasalutował, a Tahir skinął mu głową.
A potem, przez ryk silnika, usłyszał głos Lauren.
– Proszę! Poczekaj! Potrzebuję twojej pomocy, żeby uratować mojego brata!
Tahir zamarł.

Lauren już w dzieciństwie nauczyła się nigdy nie okazywać słabości. Oznaczało to wystawienie się na pośmiewisko. Ze strony jej brata. Kiedy zapłakana Lauren zapytała, dlaczego tak ją traktują, matka wzruszyła ramionami.
– Życie jest ciężkie, Lauren. Musisz nabrać odporności albo zawsze będziesz kozłem ofiarnym.
Lauren miała wtedy jedenaście lat. To był ostatni raz, kiedy płakała.
Dwie dekady później, z czterema groźnymi ochroniarzami oddzielającymi ją od Tahira Al-Jukrata, znów była bliska płaczu.
Jej ramiona i kark były spalone od słońca, jej gardło wyschnięte na wiór. Ubrania kleiły się od potu i piasku, a stopy pulsowały bólem. Surowe wychowanie jej ojca zahartowało ją na tyle, by pozostała przy bramie, póki jej żądanie nie zostało wysłuchane.
To i… jego zawoalowane groźby. Podejrzenie, że jej ojciec wie więcej, niż przyznaje. Trzymał kolejny skandal jak topór katowski nad jej głową, żeby zmusić ją do posłuszeństwa.
Patrząc, jak Tahir idzie w stronę helikoptera, poczuła, że opuszczają ją resztki nadziei. Jej desperacki okrzyk zatrzymał go w pół kroku. Ale to nic nie znaczyło. Tahir nienawidził Matta na długo przed tym, jak znienawidził ją. Beztroskie, uprzywilejowane życie jej brata drażniło inteligentnego, ambitnego i pracowitego księcia.
Oddałaby rękę, żeby nie być teraz na łasce Tahira. Ale rodzice nie dali jej wiele wyboru.
Adoptowali ją, ponieważ sądzili, że nie mogą mieć dzieci, ale rok później jej matka cudem poczęła syna. Może to dlatego Lauren w głębi serca nie czuła się członkiem rodziny. To dlatego jako dziecko tak bardzo starała się udowodnić, że jest godna nazwiska Winchesterów i możliwości, które jej dali. Odpłaciła im się, będąc posłuszną córką, przykładną uczennicą, wybitną ekspertką w swojej dziedzinie.

Podczas studiów w Anglii szejk Tahir zakochał się w Lauren Winchester. Ich romans zakończył się skandalem. Tahir był przekonany, że Lauren chciała wplątać go w aferę obyczajową. Dwanaście lat później Lauren przyjeżdża do niego, by prosić o wstawiennictwo w sprawie jej brata oskarżonego o handel narkotykami. Tahir wciąż jest wściekły na Lauren, jednak jej bliskość działa na niego tak jak przed laty. By przedłużyć spotkanie, zabiera ją na pustynię i proponuje pewną grę…

Dlaczego mnie uwodzisz?

Kira Sinclair

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1289

ISBN: 9788383425146

Premiera: 07-03-2024

Fragment książki

Jasny szlag… Kinley Sullivan patrzyła na mrugające na ekranie zera. Nie, to niemożliwe.
Choć bardzo chciała, żeby to był sen, fala dreszczy i nagłe mdłości mówiły jej co innego. Zniknęły pieniądze. Prawie pięćdziesiąt milionów dolarów… wyparowało.
Co gorsza, ktoś wykorzystał do tego jej metody. Fakt, że została bez grosza, oznaczał dla niej mnóstwo kłopotów, między innymi to, że nie miała środków na walkę z tym, co ją czekało. Przeszłość w końcu ją dogoniła.
Do diabła, liczyła, że będzie miała więcej czasu. Na to, by czynić dobro, naprawić szkody i zmienić świat na lepsze.
Zawsze wiedziała, że któraś z osób, którym nadepnęła na odcisk, w końcu ją zidentyfikuje. Nie można kraść pieniędzy ludziom zdeprawowanym i posiadającym władzę, nie wspominając o przestępcach, nie budząc żądzy zemsty. A ponieważ robiła to, odkąd skończyła szesnaście lat, być może jej dobra passa minęła.
Niestety ten, kto wyczyścił jej konto, pewnie nie zadowoli się odzyskaniem pieniędzy. Jeśli dotarł do jej prywatnych rachunków, bez wątpienia znajdzie także ją.
Na tę myśl poderwała się z krzesła. Kółka zaterkotały, tocząc się po podłodze z twardego drewna w apartamencie, w którym mieszkała trzy miesiące. Pognała do łazienki i chwyciła torbę, którą miała zawsze przygotowaną.
Po incydencie sprzed roku z przyrodnim bratem i rosyjską mafią – to wówczas po raz pierwszy spotkała się z przyrodnim bratem, o którego istnieniu dowiedziała się dopiero w wieku szesnastu lat – zdała sobie sprawę, że w jakimś momencie będzie musiała zostawić swój cenny sprzęt. Najwyraźniej ten dzień właśnie nadszedł.
Chwyciła pendrive’a w formie srebrnego wisiorka na łańcuszku i powiesiła go na szyi. Nie miała pojęcia, co z nim zrobi, ale znajdujące się na nim materiały dowodowe były zbyt ważne, by je tu zostawić.
Gdy do starego plecaka wkładała laptop, dobiegł ją znajomy dźwięk powiadomienia o nowym mejlu.
Otworzyła laptop i spojrzała na ekran. Żadnego adresata, tematu, nic. Gdy kliknęła dwa razy, serce zabiło jej mocniej. Gdy zaś otworzyła mejla, z jej ust popłynął strumień przekleństw. Zabije tego drania.

Jameson Neally, znany też jako Joker, rozsiadł się wygodnie w robionym na zamówienie fotelu. Kosztował go fortunę, ale zważywszy na to, że spędzał przy komputerze szesnaście godzin na dobę, były to dobrze wydane pieniądze. Poza tym było go na to stać.
Ciemność w pomieszczeniu rozjaśniał tylko blask ekranów. Było już późno, ale nawet gdyby było południe, nie miałoby to znaczenia. Światło dzienne nie sięgało piwnicy, gdzie zorganizował sobie miejsce pracy, by unikać wścibskich sąsiadów i ciekawskich spojrzeń.
Większość czasu spędzał sam. Zdarzyło mu się rozmawiać z parą mieszkającą w bezpośrednim sąsiedztwie i starszą kobietą, która mieszkała z czterema kotami po przeciwległej stronie ulicy. Był uprzejmy, ale się nie przechwalał, jak zarabia na życie.
Sąsiedzi mogliby być niechętni hakerowi, który pracuje w piwnicy jako wolny strzelec. Okolicę zamieszkiwała głównie wyższa klasa średnia. Stały tu bliźniacze domy, które kosztują więcej niż powinny, i budowane są zbyt blisko siebie. Normalka.
Tu właśnie urządził swój dom. Kupił tę nieruchomość parę lat temu, chciał wtopić się w otoczenie, a tymczasem zdał sobie sprawę, że je polubił. Przypominało mu okolicę, gdzie mieszkał z rodzicami… do czasu ich śmierci.
W Tampie miał słońce przez cały rok, nawet jeśli niezbyt często z niego korzystał. To było wystarczająco duże miasto, by w razie potrzeby zniknąć w tłumie.
Przez miniony rok między innymi zajęciami śledził pewną kobietę. Nie dlatego, że mu za to płacono – choć otrzymał pewną kwotę – ale dlatego, że nie mógł przestać tego robić, nawet gdyby chciał.
Kinley Sullivan fascynowała go od pierwszej chwili, gdy pojawiła się na ekranie jego komputera. Była bystra, sprytna i zaradna. Tak jak on działała samotnie. Choć nigdy się nie spotkali, mieli skomplikowaną historię.
Oparł głowę o zagłówek, zacisnął powieki i westchnął. Tak, Kinley Sullivan z pewnością zabije go za to, co właśnie zrobił. Ale przynajmniej ujdzie z życiem.
Zakładając, że skorzysta z biletu na samolot, który przesłał jej mejlem. Będzie wściekła, że to on ukradł jej pieniądze, ale tak to już jest, kiedy ktoś przez ponad rok odmawia współpracy i w końcu znajdują go naprawdę źli goście.
Nie wiedział dokładnie, kim oni są, ale to nie miało znaczenia. Kinley często zdarzało się wyprowadzać z równowagi bezwzględnych i wpływowych ludzi. Tym razem, gdy Kinley się u niego pojawi, będzie już wiedział, skąd pochodzi zagrożenie.
Oby tylko się pojawiła.
Gdyby Gray Lockwood, przyrodni brat Kinley i przyjaciel Jokera, a czasem też jego szef, dowiedział się, co zrobił… zdecydowanie nie pochwaliłby jego metod. Choć Joker nie miał wyboru.
Śledził Kinley od miesięcy. Zawsze była o krok przed nim. To było irytujące i upokarzające. Zwłaszcza że gdy znaleźli ją ostatnim razem, została postrzelona przez rosyjską mafię. Zagrożenie było stałym elementem jej życia, a Joker z jakiegoś powodu czuł niegasnącą potrzebę, by ją chronić. Przede wszystkim przed samą sobą.
Od dawna była sama, a jednak nie brakowało ludzi, którzy chcieliby jej pomóc. Gray powtarzał mu, by nie naciskał, miał tylko ją obserwować. Gray chciał, by Kinley zgłosiła się do nich po ochronę z własnej woli.
Joker go rozumiał. Kinley powinna sama zdecydować, że chce im zaufać.
Gray wiedział, co to jest gniew, frustracja i żal związane z utratą wolności i prawa do wyboru. Dziesięć lat spędził w więzieniu za czyn, którego nie popełnił. Sytuację jeszcze bardziej komplikował fakt, że to Kinley się do tego przyczyniła. Owszem, wówczas nie miała pojęcia, co robi ani kogo wrabia, mimo to…
Właśnie dlatego ograniczyli się do obserwacji i czekali. Aż do dziś. Gray nie zaaprobowałby jego planu, ale teraz było już za późno.
Pieniądze Kinley zniknęły z konta i wylądowały na jednym z jego zagranicznych rachunków. Nie było powodu, by angażować w to Graya. Na razie.
Dopóki Kinley się u niego nie pojawi, a on się nie dowie, w jakich naprawdę znalazła się tarapatach.

– Ty draniu.
Na dźwięk schrypniętego głosu gwałtownie odwrócił głowę. Serce zaczęło mu walić, choć rozum rozpoznał, kto wtargnął do jego azylu. I to wiele godzin wcześniej, niż miał wylądować samolot, na który wysłał bilet.
Jak ona go znalazła, do cholery? I jak się dostała do jego piwnicy, nie uruchamiając żadnego z alarmów, które tu zainstalował? A jednak serce nie waliło mu ze strachu. W każdym razie nie był to prawdziwy strach, bo nie sądził, by Kinley była żądna krwi.
Po prostu wyobrażał sobie, że ich pierwsze spotkanie odbędzie się w zatłoczonej kawiarni, gdzie obecność ludzi będzie go chronić przed jej złością, kiedy będzie ją przekonywał, że w rzeczywistości wcale jej nie oszukał.
Żadne z nich nie chciało zwracać na siebie uwagi, a widownia gwarantowała, że obejdzie się bez podnoszenia głosu. Najwyraźniej jego plan nie wypalił.
Oczy Kinley w kolorze czystego letniego nieba lśniły wściekłością, gdy zmierzała w jego stronę. Palce prawej ręki zaciskała na ciemnoszarej broni.
Może coś było z nim nie tak, skoro pierwszą rzeczą, jaką zauważył, były jej oczy, a nie wycelowany w jego pierś pistolet. Może po jedenastu miesiącach, dwudziestu jeden dniach i szesnastu godzinach obserwacji nie poznał jej tak dobrze, jak mu się wydawało.
W ciągnącej się pod domem piwnicy znajdował się rząd serwerów, sprzęt chłodzący, monitory, klawiatury i kable. Część mieszkalna powyżej była pod każdym względem skromna. Ciężko pracował, by podtrzymywać wrażenie samotnika, może nawet trochę dziwaka od IT.
Oczywiście było w tym też sporo prawdy.
Zmrużył oczy, próbując ocenić zamiary Kinley. W napięciu szykował się do odpowiedniej reakcji. Wolałby nie wyrządzać krzywdy kobiecie, którą usiłował chronić.
Podążała naprzód z wyciągniętą bronią, a jednak, sądząc z mowy ciała, nie spodziewał się, by nacisnęła spust. Ktoś, kto okrada dilerów i ofiaruje pieniądze na programy odwykowe dla narkomanów, nie może zabić drugiego człowieka, prawda?
– Gdzie są moje pieniądze? – wycedziła przez zęby.
Powoli podniósł się z fotela, unosząc ręce.
– Może odłożysz broń, Kinley.
– Może oddasz mi moje pieniądze, Jameson.
Oczywiście, znała jego imię. Znało je niewiele osób, w tym jego opiekun z FBI, jej brat i jego partnerzy ze Stone Surveillance oraz jedyny przyjaciel z dzieciństwa, z którym utrzymywał kontakt. Był zdziwiony.
– Oddam ci je.
Prychnęła z niedowierzaniem. Musiał jednak przyznać, że trochę mu ulżyło, bo jednocześnie opuściła broń.
– Przysięgam, Kinley. Chciałem tylko, żebyś się tu pokazała. To wszystko.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby mnie o to poprosić?
Wydał z siebie pełen niedowierzania dźwięk.
– No błagam. Prosiłem cię od roku, a ty mnie ignorowałaś.
– Może powinieneś mnie zrozumieć. Albo poprosić ładniej.
Zrobił kilka niespiesznych kroków naprzód. Nawet nie drgnęła, w żaden sposób nie okazała strachu.
– A może musiałem zapędzić cię w kozi róg. Kinley, jesteś w niebezpieczeństwie.
– To żadna nowość. Wkurzyłam mnóstwo złych ludzi. Ostatnim razem Gray mnie puścił. Zawsze się zastanawiałam dlaczego. Wiedziałam, że jesteś zapatrzony w niego jak pies obronny. Obserwowałeś i czekałeś, aż był gotowy chapnąć swoje?
Jej słowa go zabolały. Nie dlatego, że nazwała go psem. Dlatego, że długo ją oszukiwano, więc było jasne, że ze strony wszystkich spodziewała się najgorszego.
Obserwował ją od miesięcy. Wiedział, że nikogo nie dopuszczała blisko. Nie miała przyjaciół. Do diabła, nie miała nawet znajomych ani złotej rybki. Samotnik rozpoznaje samotnika.
– Gray nie ma pojęcia, co tu się dzieje. Chodzi o coś więcej niż normalne zagrożenie. To nie jest jakiś wkurzony baron narkotykowy z Ameryki Południowej czy handlarz broni z Europy Wschodniej. Tych ludzi łatwo zidentyfikować. Nie wiem, kogo wkurzyłaś tym razem. – Co go przerażało. – Ale to poważna sprawa. Oni szybko otaczają i atakują. Wiedziałem, że nie będziesz rozsądna.
Jej broda drgnęła, zacisnęła palce na broni.
– Więc uznałeś, że pozbawienie mnie pieniędzy to najlepszy sposób, żebyś dostał, czego chcesz?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie mógł się powstrzymać.
– Jesteś tutaj, prawda?
Znów uniosła broń. Słabe światło z monitorów za jego plecami igrało na jej twarzy. Nie śledził broni, patrzył jej w oczy. Chciał odgadnąć jej zamiary, choć lufa była skierowana w środek jego ciała.
Jego zmysły się wyostrzyły. Czuł lekki zapach stęchlizny, którego nie udało mu się zwalczyć, mimo że się bardzo starał. Słyszał metaliczne dźwięki otaczających ich urządzeń, szum elektroniki i wentylatorów.
Czuł też zapach jej perfum, kwiatowych i słodkich, a przy tym subtelnych. Nie umknął mu lekki ruch jej ciemnych włosów, które muskały wysokie kości policzkowe. Miała piękną twarz.
Widział, że toczy z sobą walkę. Chciała dać mu popalić i szczerze mówiąc, nie miał jej tego za złe. Wiedział też, że tego nie zrobi.
Kinley Sullivan była ścigana, odkąd skończyła szesnaście lat. Żyła sama, nie miała na kim się wesprzeć. Do diabła, jej życie tak właśnie wyglądało, jeszcze zanim uciekła od rodziców i przestępczego życia, jakie wiedli w Las Vegas.
– Posłuchaj, pokażę ci moje rachunki, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. Powiedz, gdzie przesłać te pieniądze. Nie wezmę niczego, co należy do ciebie, Kinley. Chcę ci tylko pomóc. Chcę mieć pewność, że jesteś bezpieczna.
Broń wycelowana w jego pierś ani drgnęła, za to Kinley lekko przechyliła głowę.
– Podobnie jak twój brat – dodał niepotrzebnie.
– Tak, akurat. Zrujnowałam mu życie.
Rozumiał, dlaczego mogła tak uważać, choć wiedział, że rzeczywistość jest dużo bardziej złożona.
– Nieprawda, ale tę rozmowę musicie odbyć wy dwoje.
– I kiedy odłożę broń, zawieziesz mnie do niego, tak?
– Nie. Gdyby Gray chciał cię sprowadzić siłą, zrobiłby to wiele miesięcy temu.
– Racja. – Tym razem jej wargi ułożyły się w znaczący uśmiech. – Oboje wiemy, że śledzisz mnie prawie rok.
Nie myliła się. Musiał przyznać, że jest lepsza od niego, ale nie powiedziałby tego na głos. Nawet gdyby mu przyłożyła lufę do skroni.
– Tak czy owak, masz moje słowo. To nie ma nic wspólnego z Grayem. Zmusiłem cię do przyjazdu tutaj, bo według mnie był to jedyny sposób, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo.
Powoli odwrócił się do klawiatury. Jednym palcem postukał w klawisze. W tej pozycji nie widział całego ekranu, ale był pewny, co się na nim znajduje.
Do chwili, gdy Kinley powiedziała:
– Mnie to nie bawi, Joker. Widziałam swój rachunek bankowy i sporą liczbę zer.
O czym ona mówi? Gwałtownie odwrócił głowę i spojrzał na ekran. Tam, gdzie powinny widnieć miliony, znajdowały się trzy zera i przecinek.
– Sukin…
Ktoś inny był o krok przed nimi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Miała ochotę krzyczeć, nie mogła jednak pozwolić, by Joker zobaczył, że zawładnęły nią strach i frustracja. Dawno nie czuła się tak bezradna. Ogarnął ją lęk, z którym walczyła przez pierwsze lata, kiedy była sama. Ukrywała się przed ludźmi, którzy chcieli ją skrzywdzić.
Jasne, miewała na koncie miliony, ale korzystanie z tych pieniędzy wywoływało w niej poczucie winy, gdyż były skradzione.
Zagrożenie istniało od zawsze, czaiło się w każdym kącie, wyglądało zza każdego rogu. Trochę trwało, zanim zdecydowała się wykorzystać swe zdolności w dobrym celu, bo umiała już doprowadzić do tego, by winni zapłacili za swoje zbrodnie. W końcu i tak mieli ją na celowniku. Im więcej przestępców pozbawiała fortun, tym więcej miała wrogów.
W pewnym momencie przestała się tym przejmować.
A jednak poprzedniego dnia Jameson Neally pozbawił ją poczucia bezpieczeństwa. Od dawna nie czuła się tak bezbronna. Boże, miała ochotę coś mu zrobić! Nie była jednak złym człowiekiem.
– Gdzie dokładnie są moje pieniądze? – wycedziła.
Mina Jokera mówiąca „Cholera!” powiedziała jej, co chciała wiedzieć. A może tylko się z nią drażnił?
– No…
– Straciłeś je?
Kręcąc głową, pochylił się nad klawiaturą i ze złością zaczął walić w klawisze. Długie kosmyki niechlujnych włosów zasłoniły mu twarz. O nie, ona chciała widzieć jego minę. Zanim zdała sobie sprawę, co robi, założyła mu włosy za ucho. I szeroko otworzyła oczy. Z powodu tego, że w ogóle go dotknęła. Owszem, śledziła go, obserwowała, ale mimo to Jameson Neally był człowiekiem dla niej obcym…

Jameson i Kinley są hakerami. Okradają bogatych przestępców i naprawiają wyrządzone przez nich krzywdy. Pracują w ukryciu, w samotności, ale sporo o sobie wiedzą. Nigdy nie zapominają, że nie można kraść pieniędzy skorumpowanym grubym rybom, nie budząc żądzy zemsty. Kinley właśnie nadepnęła komuś takiemu na odcisk i grozi jej niebezpieczeństwo. Jameson podstępem ściąga ją na swój luksusowy jacht i odcina dostęp do komputerów. Między nimi iskrzy. Jameson nie chce się wplątywać w romans z Kinley, ale ona zaczyna go uwodzić. Chce uśpić jego czujność, dostać się do komputera i uciec z jachtu...

Głośny romans

Michelle Smart

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1224

ISBN: 9788383424361

Premiera: 07-03-2024

Fragment książki

Alessii zadrżała ręka, gdy włączała nagranie z wesela. Od kiedy trafiło do sieci przez kilkoma godzinami, obejrzały je ponad dwa miliony ludzi.
Setki elegancko ubranych osób świętowały w sali balowej królewskiego zamku w wyspiarskim państewku Ceres. Kamera pokazała dwie młode damy. Muzyka i szmer rozmów ucichły.
– Twój brat robi wrażenie oczarowanego – stwierdziła blondynka.
– To prawda – potwierdziła młoda dama o kasztanowych włosach, księżniczka Alessia Berruti.
– Ciekawe, co czuje Dominic, widząc, jak jego narzeczona wychodzi za innego.
– Kogo obchodzą uczucia tłustego, spoconego potwora? Moim zdaniem król Monte Cleure powinien siedzieć w więzieniu i dostać dożywotni zakaz zbliżania się do kobiet.
Nagranie dobiegło końca w momencie, gdy zadzwonił najstarszy brat Alessii, Amadeo.
– Przyjdź do moich komnat – rozkazał. – Natychmiast.

Cztery dni później purpurowa ze wstydu Alessia z całego serca żałowała, że nie może zapaść się pod ziemię razem z krzesłem.
Powstrzymując łzy, z wysiłkiem zwróciła wzrok na Amadea. Patrzył na nią tak surowo, jak nigdy dotąd. Matka też. Tylko w spojrzeniu ojca widziała odrobinę współczucia. Nie śmiała spojrzeć na sąsiada Amadea, ostatnie ogniwo gniewu i rozczarowania jej postępkiem. Raz w życiu pozwoliła sobie na lekkomyślną uwagę. Przez całe życie tłumiła podstawowe ludzkie potrzeby i reakcje, żeby zadowolić innych.
– Przepraszam – wyszeptała po raz trzeci. – Nie miałam pojęcia, że mnie filmują.
Nieprzekonujące usprawiedliwienie nie przełamało lodów.
– Wyjdę za Dominica – zadeklarowała. – Skoro wpędziłam nas w kłopoty, to ja powinnam ponieść karę, nie ty.
Takiego zadośćuczynienia za obelgę zażądał w pierwszej chwili obrażony król. Twierdził, że małżeństwo z księżniczką Alessią udowodniłoby światu, że tylko żartowała i że królewska rodzina Berrutich go szanuje. Nie miało dla niego znaczenia, że wiadomość o jego wcześniejszej uprzejmie, ale stanowczo odrzuconej ofercie matrymonialnej już obiegła świat.
Król Dominic miał grubszą skórę niż nosorożec. Był dumny jak paw i okrutny jak średniowieczny despota. Z powodu jego odrażającej reputacji żadna panna z europejskiej rodziny królewskiej nie zgodziła się na randkę, nie wspominając o spędzeniu z nim życia. W desperackiej próbie pozyskania małżonki o błękitnej krwi Dominic zwabił do swojego kraju daleką krewną brytyjskiej rodziny królewskiej. Więził ją, dopóki nie wyraziła zgody na małżeństwo. Jego ofiara umknęła na godzinę przed wymuszonym ślubem. Ku powszechnemu zdziwieniu i wściekłości porzuconego monarchy uratował ją drugi brat Alessii, Marcelo. I sam poślubił. To właśnie na weselu Marcela i Clary Alessia pozwoliła sobie na nietaktowną uwagę, która zaostrzyła już napięte stosunki pomiędzy dwoma narodami.
– Nie myśl, że nie kusiło mnie, żeby przyjąć ofertę – powiedział Amadeo z ponurą miną w tym samym momencie, w którym jego ojciec stwierdził:
– Taka opcja nie wchodzi w grę.
– Ale dlaczego Amadeo ma rezygnować z własnego życia z mojej winy?
– Dlatego, że nie oddałbym w jego ręce nawet osoby, której nie znoszę, a tym bardziej własnej siostry.
Alessia otarła spływającą po policzku łzę.
– Ale to ja zawiniłam. Chyba można znaleźć jakiś sposób przywrócenia pokoju pomiędzy naszymi krajami bez konsekwencji dla ciebie?
Człowiek, z którym zapoznano ją przed trzema dniami, po raz pierwszy otworzył usta.
– To rozwiązanie usatysfakcjonuje obie strony.
Gabriel Serres, mediator, sprowadzony przez rodziców i ojca w celu załagodzenia zatargu i przywrócenia pokojowych stosunków pomiędzy Ceresem i Monte Cleure, zaciekawił Alessię od pierwszego wejrzenia. Wystarczyło jedno przelotne spojrzenie, żeby zapomniała o wszelkich kłopotach.
Przez trzy dni Gabriel latał pomiędzy ich śródziemnomorską wyspą a europejskim królestwem, prowadząc negocjacje. Alessia, główna przyczyna zaostrzenia napięcia między krajami, została z nich wykluczona. Aż do tej chwili, do momentu osiągnięcia porozumienia.
Mimo że układ został zawarty, uparcie broniła brata:
– Jak może kogokolwiek usatysfakcjonować małżeństwo Amadea z zupełnie obcą osobą?
– Narzeczona jest kuzynką króla. Ich związek zjednoczy oba narody i zapobiegnie kosztownej wojnie handlowej – wyjaśnił Gabriel bezbarwnym głosem.
Zachowanie kamiennej twarzy zwykle przychodziło mu bez trudu. Zaangażowanie emocjonalne nie zaprowadziłoby go na szczyty w kręgach dyplomatycznych. Przy Alessii musiał walczyć o zachowanie dystansu od chwili, gdy wkroczyła do salonu w czarnych spodniach i luźnej, białej bluzce. Proste, kasztanowe włosy sięgały jej do ramion. Napuchnięte ciemnobrązowe oczy świadczyły o tym, że płakała. Widział, że walczy o zachowanie spokoju. Po matce, królowej Isabelli, odziedziczyła drobną posturę. Przypominała mu obrotową figurkę baletnicy na starej pozytywce siostry.
Od momentu, kiedy się poznali, jego myśli krążyły wokół niej zgoła nieprofesjonalnym torem. Ilekroć spostrzegł ją z daleka przez te trzy dni, z wysiłkiem odrywał od niej wzrok. Poprzedniego dnia, gdy wysiadał z samochodu, nadeszła w towarzystwie ochroniarzy. Przypuszczalnie gdzieś wychodziła. Gdy przelotnie napotkał jej spojrzenie, dostrzegł w ciemnych oczach zainteresowanie równe własnemu.
Podejrzewał, że każdy pełnokrwisty mężczyzna uznałby ją za atrakcyjną, ale martwiło go, że po raz pierwszy ktoś odwrócił jego uwagę od pracy. Nie dopuszczał do porażek. Pełna koncentracja na wykonywanych zadaniach i determinacja w dążeniu do celu uczyniły z niego jednego z najlepszych na świecie negocjatorów. Każda z czołowych agencji na świecie korzystała z jego usług. Polegały na budowaniu mostów pomiędzy zwaśnionymi firmami, agencjami rządowymi czy frakcjami w ONZ. Doprowadzał do porozumienia w taki sposób, że żadna ze stron nie traciła twarzy.
Otrzymywał sowite wynagrodzenie. Prócz tego miał zmysł do interesów. Trafnie oceniał potencjał początkujących firm i umiejętnie w nie inwestował. Dzięki swoim zdolnościom został nieznanym nikomu miliarderem. Gabriel Serres wysoko sobie cenił prywatność i anonimowość. Romansował równie dyskretnie, przenigdy z klientkami. Dlatego niepokoiło go, że pociąga go córka znanego klienta, żyjąca w świetle reflektorów.
Nie cierpiał medialnego cyrku. Musiał go znosić przez całe dzieciństwo. Dlatego jako dorosły starannie go unikał.
– Czy narzeczoną zapytano o zdanie, czy wydają ją za mąż bez jej zgody? – wyrwał go z zamyślenia lekko ochrypły głos obiektu jego zainteresowania.
Słyszał w nim szczerą troskę i oburzenie. Ulubienica europejskiej prasy, która robiła wszystko, żeby zaprezentować siebie i swoją królewską rodzinę w najkorzystniejszym świetle, nie była tak skoncentrowana na sobie jak przypuszczał.
– Wyraziła zgodę – uciął krótko.
Gabriel zachował kamienną twarz i obojętny ton, ale Alessia dostrzegła ciepły błysk w brązowych oczach. Trwał krótko, ale wywołał przyjemny dreszczyk. Niestety szybko zamknął oczy. Kiedy znów je otworzył, nie potrafiła nic z nich wyczytać.
Niewątpliwie przywykł do tego, że go słuchano, ale przykuwał uwagę, nawet gdy milczał. Alessia widziała go kilka razy, przeważnie z daleka, za wyjątkiem jednego przypadkowego spotkania na parkingu. Gdy napotkała jego spojrzenie, omal nie straciła równowagi. Ilekroć go zobaczyła, miękły jej kolana i czuła ciepło w okolicy serca, choć dałaby głowę, że nie ma w sobie nic ciepłego ani miękkiego. Nienaganny garnitur doskonale leżał na niewątpliwie jędrnym, smukłym ciele. Pasował do kanciastych rysów twarzy, lodowatego spojrzenia ciemnych oczu i krótko przystrzyżonych, czarnych włosów.
Rozsadzała ją złość, że bez cienia emocji rozprawia o poświęceniu czyjejś przyszłości dla ratowania skóry rodziny.
– Jak to możliwe, że przyjęła oświadczyny? – dopytywała niezmordowanie.
– Wszystko zostało ustalone – oświadczyła jej matka nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Gabriel dołożył wszelkich starań, żeby pojednać nasze narody. Wszystkie strony doszły do porozumienia: twój brat, jego narzeczona i król. Zaczynamy przygotowania do ślubu. Za dwa tygodnie odbędzie się przedślubne przyjęcie, a za sześć – wezmą ślub. Zostaniesz druhną i z uśmiechem pokażesz całemu światu swoją radość. Tak jak my. – Po tych słowach wstała i z królewską godnością opuściła pokój, nie zaszczyciwszy swego najmłodszego dziecka ani jednym spojrzeniem.
Zasmucona, że rozczarowała matkę, Alessia poszła w jej ślady, żeby jej brat, ojciec, „człowiek z lodu”, jak go nazywała, i służba nie widzieli jej załamania. Opuściła salę audiencyjną z tak wysoko uniesioną głową, jak tylko mogła.

Gabriela rozbolała głowa po trzech dniach trudnych negocjacji pomiędzy despotycznym monarchą a rywalizującą z nim rodziną królewską, desperacko usiłującą ratować swój wizerunek. Niedobór snu i wiadomość o awarii jego samolotu bynajmniej mu nie pomogły.
Plan opuszczenia zamku Berrutich i powrotu do Hiszpanii spalił na panewce. Z konieczności przyjął więc zaproszenie króla Juliusa i został na noc. Po kolacji z królewską parą i następcą tronu przeprowadzono go szerokimi korytarzami do przydzielonej mu kwatery.
Gdy został sam, potarł kark i ramiona i wziął prysznic.
Mimo wyniosłości i egzaltacji, typowej dla uprzywilejowanych, uważał Berrutich za względnie przyzwoitą rodzinę królewską. W porównaniu z królem Dominikiem Fernandezem stanowili wzór cnót. W gruncie rzeczy niewiele go obchodził charakter zleceniodawców. Jego zadanie polegało na bezstronnym doprowadzeniu do ugody, z którą obie strony mogłyby żyć. I osiągnął cel. Po raz pierwszy jednak negocjował kontrakt małżeński. Te negocjacje pozostawiły nieprzyjemny posmak w ustach, prawdopodobnie wskutek oburzenia Alessii. Na próżno usiłował go usunąć za pomocą szczoteczki do zębów.
Mimo wyczerpania nie mógł zasnąć. Po dwudziestu minutach usilnych prób wyrzucenia filigranowej księżniczki z pamięci wstał, założył spodnie, odnalazł świetnie zaopatrzony barek i wziął sobie butelkę bourbona. Mógłby zadzwonić do kuchni, żeby dyżurny kucharz przyrządził mu dowolne danie. Musiał przyznać, że Berruti wspaniale go ugościli.
Z butelką w ręku otworzył szklane drzwi i wyszedł na balkon. Ciepłe powietrze nocą utraciło dzienną wilgotność. Księżyc w pełni oświetlał obszerną posiadłość. Intrygujący, średniowieczny zamek w stylu gotyckim krył wiele sekretów. Starożytny amfiteatr w oddali rozdzielał dwie główne części twierdzy.
Z zadumy wyrwało go przeczucie, że ktoś go obserwuje. Gdy wyciągnął szyję, ujrzał Alessię.
Alessia leżała na hamaku od wielu godzin. Upokorzona, zawstydzona, dręczona wyrzutami sumienia, niezdolna spojrzeć w oczy zawiedzionej matce ani bratu, któremu zrujnowała życie, nie zjadła z nimi kolacji. Na widok męskiej sylwetki na przyległym balkonie jej serce przyspieszyło rytm. Gdy zwrócił ku niej głowę, zabiło jeszcze mocniej. Rozpoznała „człowieka z lodu”, który przyspieszał jej puls.
W świetle księżyca wyglądał jeszcze atrakcyjniej niż w dzień. Wszystkie demony na długo odfrunęły z jej głowy, gdy z zapartym tchem podziwiała wspaniały odsłonięty tors.
Pod wpływem nagłego impulsu zawołała:
– Ma pan kłopoty z zaśnięciem?
Gabriel natychmiast rozpoznał charakterystyczny zachrypnięty głos. Jego serce przyspieszyło rytm. Wsparł łokieć o balustradę i zajrzał na sąsiedni balkon. Na hamaku ujrzał osobę, której nieprzemyślane słowa omal nie doprowadziły do wojny i której obraz nie pozwalał mu zasnąć. Nie wiedział, że sąsiadują ze sobą.
– Witam Waszą Wysokość – zagadnął uprzejmie. – Przepraszam, że przeszkodziłem.
– W niczym pan nie przeszkadza. Przyniósł pan szkocką?
– Nie. Bourbona.
– Poczęstuje mnie pan?
Po pytaniu zapadła długa cisza. Nie powinien zachęcać do nocnej pogawędki księżniczki, która przez trzy dni zajmowała jego myśli.
– Proszę. Coś mocniejszego dobrze mi zrobi – nalegała.
Po długim wahaniu Gabriel doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi nalać jej łyczka, wymyślić jakieś usprawiedliwienie i szybko wrócić do pokoju.
– Oczywiście – odpowiedział.
Dopiero gdy wstała z hamaka, zauważył ładną, krótką piżamkę. Podeszła boso do balustrady, wsparła o nią ręce i zręcznym ruchem przeskoczyła na drugą stronę. Blask księżyca podkreślał zwiewność sylwetki, delikatność rysów i głębię ciemnych oczu. Wyglądała zjawiskowo.
Oczarowanemu Gabrielowi po raz pierwszy w życiu odebrało mowę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Księżniczka długo na niego patrzyła, po czym z westchnieniem wskazała butelkę.
– Mogę?
Jej lekki owocowy zapach pobudził mu zmysły. Podał jej butelkę z wymuszonym uśmiechem.
Podziękowała, odkręciła zakrętkę i przytknęła do różanych usteczek. Upiła długi łyk i eleganckim ruchem drobnego paluszka otarła szyjkę.
– Mogę usiąść? – zapytała ze smutnym uśmiechem, który mocno go poruszył.
On też przywołał uśmiech na twarz z takim wysiłkiem, że niemal rozbolały go szczęki.
– Oczywiście.
Nadal z winem w ręku elegancko opadła na sofę w kształcie litery L, wyciągnęła przed siebie nogi i skrzyżowała je w kostkach. Podciągnięte spodenki od piżamy odsłoniły prawie całe uda. Szybko spuścił wzrok na palce stóp, najmniejsze, jakie widział u dorosłej kobiety. Pomalowała paznokcie ciemnoniebieskim lakierem, podkreślającym złocisty odcień nieprawdopodobnie gładkiej skóry.
Szybko przeniósł wzrok z powrotem na jej twarz… tylko po to, żeby znów utonąć w głębi ciemnych oczu.
Nie odrywając od niego wzroku, upiła kolejny łyk wina.
– Bez obawy, nie zostanę długo – zapewniła. – Widocznie to prawda, że nieszczęście potrzebuje towarzystwa.
– Jest Wasza Wysokość nieszczęśliwa? – zapytał bez zastanowienia.
Nie powinien jej zachęcać do rozmowy. Noc, panująca wokół cisza i blask księżyca tworzyły zbyt intymną atmosferę.
Księżniczka znowu westchnęła. Kiedy opanowała zdenerwowanie, wskazała miejsce obok siebie.
– Proszę zapomnieć o zasadach etykiety. Nie musi pan stać w mojej obecności.
Gabriel skłonił głowę, na próżno szukając wyjścia z niezręcznej sytuacji. W końcu je znalazł.
– Plebejuszowi nie wypada siedzieć przy księżniczce.
– W takim razie jako księżniczka z tego zamku zapraszam pana do zajęcia miejsca na sofie na pana własnym balkonie w pana własnych komnatach – powiedziała nieco kokieteryjnym tonem.
Kiedy w końcu spełnił jej prośbę, usiadł równie sztywno, jak wcześniej stał.
Alessia zawołała go pod wpływem nagłego impulsu. Pod wpływem drugiego przeszła przez barierkę. Teraz siedziała w ciemnościach obok rozebranego do pasa obcego mężczyzny. Nikt ich nie obserwował prócz świerszczy i innych nocnych stworzeń, ćwierkających i cykających aż do świtu.
– Nie wiedziałam, że pan został – zagadnęła, gdy zbyt długo milczał.
– Z powodu awarii silnika samolotu. Powinien zostać naprawiony do rana. Rodzice Waszej Wysokości zaoferowali mi gościnę.
– Cali moi rodzice! Uosobienie dobroci! – skomentowała z przekąsem i upiła kolejny łyk wina.
Gabriel uniósł gęstą, czarną brew, ale usta pozostały zamknięte.
Alessię ogarnęły wyrzuty sumienia z powodu nielojalnej wobec najbliższych uwagi. Gabriel nie pozwolił sobie na żaden komentarz. Z powodu dyskrecji czy braku zainteresowania? Widziała, że go pociąga, co nie oznaczało, że ją polubił. W końcu spędził trzy dni na sprzątaniu bałaganu, jakiego narobiła. Prawdopodobnie uznał ją za rozwydrzoną pannicę, nieustannie sprawiającą kłopoty. Owszem, przyniosła wstyd rodzinie, ale pierwszy raz. Zawsze stawiała obowiązek na pierwszym miejscu. Prawdopodobnie właśnie stąd wynikało jej poczucie winy, że złamała żelazną zasadę. Członkowie rodziny Berrutich nigdy nie oczerniali siebie nawzajem.
– Skąd pan pochodzi? – spytała. – Nie potrafię zidentyfikować pańskiego akcentu.
Gabriel wziął głęboki oddech. Najchętniej poprosiłby, żeby wróciła do siebie, ale nie wiedział, jak to zrobić, żeby nie obrazić królewskiej córki w jej własnym zamku. Z pewnością nie przywykła do słuchania rozkazów pospólstwa. Nie osiągnąłby szczytów dyplomatycznej kariery, popełniając tak grube nietakty.
Przynajmniej w ten sposób tłumaczył sobie swoją bierność. Szybko pulsująca w żyłach krew udowadniała, że okłamuje sam siebie. Jego serce przyspieszyło rytm już wtedy, gdy światło księżyca skąpało ją w srebrnej poświacie. Wyglądała jak nieziemski miraż. Królewska córka była wielce atrakcyjną kobietą, ale dla niego nietykalną.
– Moja matka jest Francuzką, ojciec Hiszpanem – odrzekł wyćwiczonym, obojętnym tonem. – Spędziłem dzieciństwo w Paryżu, ale byłem wychowywany jako dwujęzyczny.
– Zna pan płynnie oba języki?
– Tak.
– A mówi pan po włosku jak w swoim ojczystym… Imponujące.
Gabriel nie odpowiedział. Liczył na to, że jeżeli nie podtrzyma konwersacji, znudzi się i sama wyjdzie.
– Zna pan jeszcze inne języki? – naciskała uparcie.
Gabriel nie zamierzał jej zachęcać, ale doszedł do wniosku, że brak odpowiedzi na tak bezpośrednie pytanie byłby nieuprzejmy.
– Tak.
Ciągnięcie go za język przypominało wytaczanie krwi z kamienia, ale jego małomówność zamiast zrazić, zaciekawiła Alessię. Większość ludzi pochlebiała królewnie i robiła wszystko, żeby jej zaimponować. Pozostałym odbierało mowę z powodu jej statusu. Długoletnie doświadczenie nauczyło ją, jak szybko ich ośmielić.
Gabriel najwyraźniej nie należał do żadnej z tych kategorii. Codziennie negocjował z wysoko postawionymi osobami i prestiżowymi instytucjami. Otaczała go aura godności i autorytetu. Język jego ciała wyraźnie dawał do zrozumienia, że życzy sobie, żeby odeszła, co jeszcze bardziej ją intrygowało, bo oczy mówiły coś innego.
– Jakie? – drążyła dalej.
– Angielski, niemiecki i portugalski.
– Wszystkie biegle pan opanował? To naprawdę imponujące.
Znowu żadnej odpowiedzi.
– Czy nauka przychodzi panu łatwo?
Westchnął niemal bezgłośnie, zanim odpowiedział:
– Tak.
– Ja opanowałam angielski tylko dlatego, że chodziłam tam do szkoły. Hiszpański i francuski znam słabo, portugalskiego wcale, a niemiecki okropnie kaleczę.
Odniosła wrażenie, że dostrzegła błysk rozbawienia w jego oczach.
– Przypuszczam, że umiejętności lingwistyczne są konieczne w pana zawodzie – ciągnęła w nadal trwającej ciszy, zadowolona, że wreszcie wywołała choć cień uśmiechu na kamiennym obliczu. Nikt w życiu tak jej nie zaintrygował.
– Tak.
– Dlaczego wybrał pan karierę dyplomatyczną? Nie sądzę, żeby szkoła przygotowywała do tego zawodu.
W ciemnych oczach znowu rozbłysły iskierki rozbawienia.

Nieprzemyślana uwaga księżniczki Alessii obraża władcę innego kraju i zaostrza już istniejący konflikt. Kryzysowi dyplomatycznemu ma zapobiec mediator, Gabriel Serres. Alessia i Gabriel zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, lecz zaraz potem Gabriel wyjeżdża. Chce uniknąć rozgłosu i zainteresowania mediów jego życiem prywatnym. Wkrótce jednak staje przed poważnym dylematem…

Historia niezwykłej miłości

Susan Wiggs

Seria: Powieść Historyczna

Numer w serii: 98

ISBN: 9788383425559

Premiera: 07-03-2024

Fragment książki

Poczuł też zapach prochu, a więc ten ktoś na pewno przed chwilą tej broni użył. I co? Teraz zamierza użyć jej ponownie? Już czuł, jak narasta w nim gniew. Najchętniej to zrobiłby teraz w tył zwrot i zdzielił tego drania. Ale, wiadomo, lepiej nie ryzykować. Odłożył więc nóż na bok i powoli podniósł ręce.
– Spokojnie – powiedział. – Weź to, po co tu przeszedłeś i idź sobie.
– Ja bardzo potrzebuję pomocy – powiedział ten ktoś, takim słabym głosem i, co było zaskakujące, na pewno z brytyjskim akcentem. Blue przez sekundę zastanawiał się, czy nie warto teraz skłamać i powiedzieć, że wcale nie jest doktorem, ale uznał, że to nie ma sensu.
– Tak. Jestem doktorem. Doktor Calhoun.
– Wiem. I to pan mnie wziął do swojego powozu.

– A więc to ty? Kosztowałeś mnie pięćdziesiąt dolarów.
– Ale ja wcale nie prosiłem, byś pan to zrobił!
– Ale gdybym tego nie zrobił, byłbyś zmuszony do niewolniczej pracy na jakimś statku, prawda?
– Nie. Chyba byłoby już po mnie.
Słyszał, że chłopiec oddycha coraz szybciej, prawie dyszy.
– Ale jak ja mam ci pomóc, skoro mam podniesione ręce? – spytał. A chłopiec tylko szturchnął go lufą. I cisza, słychać tylko tykanie zegara. Nie, nie tylko, bo słychać było też, jakby coś kapało na dębową posadzkę. Na pewno krew.
– Odłóż broń, a ja obejrzę twoją ranę – zarządził, już opuszczając ręce, ale chłopiec wbił teraz lufę w jego kark. Więc z powrotem ręce podniósł, dodając już nieco głośniej: – Jestem doktorem z powołania i wcale nie trzeba mi grozić pistoletem.
– Ale ja nie mam czym zapłacić.
– To nie zapłacisz.
– Miałem nadzieję, że tak będzie…
– A więc teraz ja opuszczam ręce, odwracam się i idziemy do mojego gabinetu. A ty odłóż wreszcie broń.
– Nie!
– Przecież w każdej chwili może wypalić.
Przyłożona do jego pleców lufa wyraźnie drgnęła, ale nadal tam była. Więc na nic już nie czekał, tylko odwrócił się, ale nie zdążył pochwycić broni, ponieważ błyskawicznie została wycelowana w jego pierś. Bronią tą był rewolwer, na którym zaciskały się palce dziwnie delikatne. Prawie jak u dziecka. Dziecko, nie dziecko, ten ktoś wtargnął do jego domu.
– Idziemy do mojego gabinetu – zarządził Blue i nadal trzymając ręce podniesione, ruszył przez hol ku drzwiom, przez które wyszli na dwór. Minęli pergolę oplecioną piękną wisterią, którą sam posadził, żeby cieszyła oczy jego ukochanej Sanchy, i szli dalej. Do oficyny, w której był jego gabinet.
– Odłóż wreszcie pistolet – powiedział, gdy weszli do środka. – Chcę obejrzeć twoją ranę.
– Nie odłożę – zaprotestował chłopiec. – Będę go trzymał przez cały czas.
– Uważasz, że z mojej strony coś ci grozi?
– Nigdy nic na wiadomo.
– Przecież sam tu przyszedłeś. Nikt cię na prosił! A więc pozwól sobie wreszcie pomóc!
Chłopiec oddychał głośno i szybko. Blue chwycił go za nadgarstek i rękę z pistoletem poderwał do góry. I już po kilku sekundach to on trzymał w ręku pistolet. Rozładował go błyskawicznie, wrzucił do żelaznej szafki, po czym podszedł do drzwi. Zamknął je na klucz, a kiedy odwrócił się, w pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Jakby chłopiec znikł. Ale, oczywiście, tak się nie stało. Leżał na podłodze, na brzuchu, a płaszcz na plecach był czerwony od krwi.
Natychmiast podniósł go z tej podłogi i położył na stole, przykrytym białym płótnem. Położył też na brzuchu, po czym sięgnął po nożyczki chirurgiczne i szybko rozciął zakrwawiony płaszcz na plecach, potem koszulę i podkoszulek. Ostrożnie zdjął płaszcz, a całą resztę rozsunął na boki, odsłaniając ranę. Naprawdę paskudną, a więc trzeba natychmiast zabrać się do roboty, choć nie ma przy sobie Delty, swojej pielęgniarki. Szybko podwinął rękawy, chwycił gąbkę i zmoczywszy ją w roztworze kwasu borowego, zaczął zmywać krew. Po chwili widział już ranę dokładnie. Na pewno postrzałową. Kula może utkwiła w ciele, co grozi poważną infekcją, a więc trzeba ją wyjąć.
Wsunął palec do rany i już wiedział, że tak. Kula tkwi pod prawą łopatką. Teraz więc sięgnął po szczypce. Wyjął kulę, potem zaczął usuwać z rany martwe tkanki z nadzieją, że kiedy będzie ranę oczyszczał i zaszywał, co również jest bolesne, pacjent nadal będzie nieprzytomny. A oczyścić trzeba. Koniecznie. Kiedy studiował w college’u medycznym, kształcił się pod okiem Gordona Blake’a, znakomitego szkockiego chirurga, który był przekonany o konieczności sterylności w chirurgii. Nie wszyscy doktorzy byli tego samego zdania, ale Blue, kiedy był chirurgiem wojskowym w Armii Unii, absolutnie tak.
Ten nieszczęsny chłopiec też został postrzelony przez jakiegoś drania. Niestety coś takiego zdarzało się często w Barbary Coast, dzielnicy obskurnych knajp i domów rozpusty. To przede wszystkim stamtąd trafiali do Ligi Obrony Człowieka ludzie wymagający natychmiastowej pomocy. Pobici, ze złamaniami. Najczęściej ofiary napaści. Ten nieszczęsny chłopiec w łachmanach absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto ma coś, na co warto się połakomić. Tym niemniej został postrzelony. Może zrobili to szanghajerowcy. Postrzelili go, kiedy od nich uciekał… Nie. Szanghajerowcy nigdy nie sięgali po pistolet. W razie potrzeby użyli kija, postraszyli nożem, a przede wszystkim poili swoją ofiarę piwem z narkotykiem. Choć tym razem może i użyli pistoletu, bo ten chłopiec wcale nie miał być zawleczony na statek, tylko ktoś chciał się go pozbyć.
Zaszył ranę i opatrzył, przykładając do niej kompres z maścią ziołową i gorczycą. O czymś takim w szkole medycznej na pewno nie wiedziano, bo ten kompres wymyśliła Delta, jego pielęgniarka, nadzwyczaj zdolna i bystra. I był to pomysł znakomity. Stosował ten kompres od lat.
Kiedy sięgnął po bandaż, by owinąć nim tors chłopca, ten nagle jęknął. Czyli chyba już przytomny, a więc niedobrze, bo owijanie torsu to dla pacjenta prawdziwa męka. Wszystko trzeba robić jak najdelikatniej. I tak też zrobił. Bardzo ostrożnie rozłożył bandaż na plecach pacjenta, podciął rękawy i płaszcza, i koszulki, by nie zawadzały, po czym ostrożnie chwycił pacjenta za ramię.
Ułożył go na boku, spojrzał, coś dostrzegł i nagle znieruchomiał. Bandaż wysunął mu się z palców i omal nie wypuścił z rąk pacjenta.
Pacjenta? Wcale nie. Pacjentki!
Czyli ma przed sobą kobietę. I choć doktorem był od lat, a więc powinien podejść do tego ze stoickim spokojem, był jednak skonfundowany. Szybko skończył bandażowanie, wyjął z szafy szary bawełniany kitel i zarzucił kobiecie na ramiona. Tak szczupłej, niewysokiej. Nic dziwnego, że wziął ją za chłopca. Włosy miała brązowe, kiedyś na pewno lśniące. Rysy twarzy delikatne, ale jednocześnie twarz ta wcale nie była taka łagodna, a małe dłonie wcale nie delikatne, bo widać było na nich nagniotki.
Z tego pistoletu potrafiła zrobić użytek, a więc ciekawe, skąd u niej te umiejętności. A tak w ogóle to należałoby o tym całym zajściu powiadomić odpowiednie władze. Co można zrobić bardzo szybko, kiedy ma się telefon. Był zdecydowany, że to zrobi, i jednocześnie zaskoczony, że tak mu na tym zależy. Oczywiście nie miał serca z kamienia, potrafił współczuć, ale losem tej nieznanej młodej kobiety był naprawdę bardzo przejęty.
Teraz zajęczała i podkurczyła nogi. Ruszył do szafki, w której była morfina, ale po dwóch zaledwie krokach przystanął. Kiedy usłyszał ten charakterystyczny metaliczny dźwięk. Naturalnie odwrócił się natychmiast i okazało się, że jego pacjentka odzyskała przytomność. Wcale już nie leżała, tylko siedziała, trzymając w ręku wycelowanego w niego derringera.
– Czyli znowu to samo? – spytał, wcale nie starając się, by zabrzmiało to łagodnie. Przecież był teraz zły. Choć nie tylko, bo rzecz dziwna, czuł, że ta młoda kobieta zaczyna go po prostu fascynować.
– Owszem. Ponieważ pan nie sprawdził, co mam w kaburze na kostce. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan podał mi wodę.
Podał jej wodę, którą wypiła, nadal celując do niego z pistoletu i nie spuszczając z niego oka. A kiedy odstawiła filiżankę, raptem powiedziała coś, czego się nie spodziewał:
– Dziękuję, że pan uratował mi życie.
Pokiwał tylko głową i przysiadł na obrotowym stołku, popatrując na pacjentkę.
– Bardzo panią boli? Mogę podać morfinę.
– Dziękuję, wytrzymam. Poza tym stanowczo wolę zachować trzeźwość umysłu.
Czyli musiała być obyta z narkotykami. Albo udawała, że tak jest. A poza tym coś jeszcze trzeba sprawdzić. Wstał , przyłożył ręce do kibici pacjentki i kreśląc kciukami kółka, zaczął przesuwać dłonie wokół tej nieprawdopodobnie smukłej talii. Pacjentka wydała z siebie cichy okrzyk i przyłożyła pistolet do jego piersi.
– Co pan wyrabia?
A on najpierw skończył to, co zaczął, a więc przesunął jeszcze dłoń po brzuchu, biodrach, nogach i dopiero wtedy udzielił odpowiedzi:
– Sprawdzam, czy nie ma pani jeszcze gdzieś ukrytej broni. Bardzo mi przykro, ale ja pani nie dowierzam.
I w tym momencie uświadomił sobie, że wcale nie robił tego delikatnie. A więc może i nie powinien się dziwić, że pacjentka zareagowała gwałtowne.
– Rozpustnik! – wykrzyknęła i kopnęła go, omal nie trafiając w to najczulsze miejsce. – Pan chce wykorzystać kobietę, która przyszła prosić o pomoc.
– Zapewniam panią, że nie mam zwyczaju uwodzić moich pacjentek. Gdybym jednak miał na to ochotę, na pewno wybrałbym taką, która nie wprowadza takiego zamętu!
– Ale ja… ja mam za sobą naprawdę trudną noc.
– Ja też niełatwą. Czyli jedziemy na tym samym wózku, panno…
Cisza. Odpowiedzi żadnej, czemu w sumie nie należało się dziwić. Odwrócił się więc, nie przejmując się już pistoletem i podniósł z podłogi mocno sfatygowany płaszcz pacjentki. Strzepnął i wtedy zauważył w jednej kieszeni coś białego. Chyba kawałek zgniecionego papieru.
– Niech pan tego nie rusza! – krzyknęła pacjentka.
– Niestety za późno.
Bo on już zdążył wyjąć to coś z kieszeni jej płaszcza. Bilet kolejowy pierwszej klasy. W salonce.
– Panna Isabel Fish-Wooten – przeczytał na głos, wpatrując się w bilet. – O! Przejechała pani kawał drogi, z Denver do San Francisco. A przyjechała tutaj niecałą dobę temu i już zdążyła dać się postrzelić.
Spojrzał jej teraz prosto w oczy, czując, jak narasta w nim gniew. W końcu ta kobieta pojawiła się w jego domu w niezwykły sposób, a więc powinna mu coś niecoś wyjaśnić.
– Panno Fish-Wooten, proszę mi powiedzieć, dlaczego zjawiła się pani tu w przebraniu i z kulą w plecach.
Ani drgnęła, tylko spokojnie dalej patrzyła mu w oczy.
– Jeśli wyjawię to panu, doktorze, to czy zacznie pan traktować mnie inaczej?
– Naturalnie, że nie. Przecież składałem przysięgę lekarską, że będę służył wszystkim ludziom.
– A więc dlaczego pan mnie o to właśnie pyta?
Trzeba było przyznać, że ta panna, choć w tak ciężkim stanie, wykazuje się jasnością umysłu. I w rezultacie był coraz bardziej zły na siebie. Był lekarzem nie od dziś i wiedział doskonale, że należy pomóc, nie zadając pytań. W wielu przypadkach nie trzeba było o nic pytać. Górnik ze świszczącym oddechem. Dziewczyna, która wykrwawiła się na śmierć, bo sama dokonała aborcji. Leciwy weteran, którego białka oczu są żółte, a więc wątroba szwankuje.
– Może i rzeczywiście niepotrzebnie. O nic nie będę już pytał. Wcale nie musi mnie pani do tego zmuszać, grożąc pistoletem.
– A to jeszcze nic pewnego…
Isabel Fish-Wooten! Przecież to nazwisko pasowałoby do delikatnej panny, która zadebiutowała już na salonach. Która w rękawie ma koronkowe chusteczki. Do tej pannicy, przebranej za chłopca i zamieszanej w jakąś strzelaninę w Barbary Coast, na pewno nie pasuje.
A pannica teraz zaczęła się przyglądać jego oprawionym w ramki dyplomom.
– Theodore B. Calhoun – przeczytała na głos. – Studiował pan w College’u Medycznym Tolanda. Nigdy o tym college’u nie słyszałam.
– Bo teraz to Uniwersytet Kalifornijski.
– Na pewno wspaniała uczelnia.
To powiedziała już takim słabszym głosem. Nic dziwnego, skoro straciła tyle krwi. Może niebawem wreszcie przyśnie i wtedy wreszcie będzie można odebrać jej pistolet i przekazać ją w ręce policji.
– Ma pan piękny dom – zagadnęła panna Fish-Wooten. – Czyżby był pan milionerem?
On? Milioner? Nie, nie mógł się teraz nie zaśmiać.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałem, o co pani pyta.
– Ciekawa jestem, czy nie jest pan milionerem – wyjaśniła i raptem uśmiechnęła się. I był to uśmiech zadziwiająco uroczy. Ale to był tylko moment, bo zaraz spoważniała. – A ja… Ja przyjechałam do Ameryki, by wyjść za kogoś za mąż.
Blue mimo woli przemknął teraz spojrzeniem po jej zniszczonym ubraniu leżącym na podłodze.
– Ale chyba pani się nie powiodło, prawda?
– Po prostu nie natrafiłam na nikogo godnego uwagi. Wszyscy kandydaci, z którymi się spotkałam, byli to albo już zniedołężniali starcy, albo jacyś rozpustnicy. Albo i to, i to. Dlatego postanowiłam, że będę sama i dam sobie radę.
– I co? Udało się?
Panna Fish-Wooten machnęła tylko lekceważąco ręką.
– Nie zamierzam się z niczym spieszyć. W tym kraju jest tyle do zobaczenia. Nie tylko tutaj. Dlatego przede wszystkim chcę podróżować. Być taką poszukiwaczką przygód.
– Ach tak? Ale będąc kimś takim nie wolno zapominać, że są przygody, których naprawdę nie warto przeżywać.
– Oczywiście. Ale nie brakuje takich, które właśnie warto przeżyć. A więc jestem tą poszukiwaczką przygód. Czy mógłby mi pan nalać jeszcze wody?
– Wcale nie musi pani grozić mi bronią, kiedy o coś prosi.
– To samo powiedział mi ktoś, kogo ostatnio zastrzeliłam.
– Czyli pani ma po prostu taki zwyczaj? Strzelać do ludzi?.
– Naturalnie, że nie. Ale tu jest przecież Dziki Zachód, a ja sporo o tym czytałam. Miedzy innymi to, co napisał w gazecie pan Mark Twain. Wiem, że tu ludzie żyją z bronią w ręku i giną od kuli.
– Nie wszyscy, proszę pani. Tylko ci, którym rozumu brakuje.
Podał jej wodę. Zaczęła popijać małymi łyczkami, a on na nią popatrywał. Nie była żadną pięknością. Rysy raczej ostre, nos mały, podbródek spiczasty, a cera, jak zwykle u angielskich panien, bardzo jasna. A oczy piękne. Szaroniebieskie, w obramowaniu długich gęstych rzęs. Wielkie oczy, pełne tajemnic.
– Panno Fish-Wooten? Kogo mam powiadomić o tej jakże niemiłej przygodzie?
Panna Fish-Wooten wyraźnie sposępniała.
– Powiadomić?
– Oczywiście. O tym, że jest pani ranna i musi być teraz pod opieką. Należałoby powiadomić pani rodziców…
– Nie!
– To kogoś innego z rodziny?
– Nie!
– Może tego kogoś, kto towarzyszy pani w podróży?
– Nie!
– Znowu nie?! To może skończymy już tę zgadywankę i pani wreszcie powie, kogo powiadomić.
– Nikogo, ponieważ w tę podróż wybrałam się sama. Dam sobie radę, szanowny panie!
– Nie, szanowna pani. Została pani poddana poważnemu zabiegowi chirurgicznemu i jest duże ryzyko infekcji. Zalecam odpoczynek, a nie samotne podróże!
– A czy ja prosiłam o jakieś zalecenia?
– Oczywiście! Grożąc mi pistoletem!
– A… Rzeczywiście… Jestem panu bardzo wdzięczna za pomoc. I już sobie pójdę – bąknęła panna Fish-Wooten, opierając rękę o ścianę.
– Pomogę pani.
– Nie, nie. Dziękuję.
Więc tylko patrzył. Jak panna Fish-Wooten próbuje się podnieść, co jednak jej się nie udaje. Niestety, bo zerknął też na zegar i wiedział, że za kwadrans pojawi się tu Delta, jego pielęgniarka. A jego syn Lucas też niebawem się obudzi i wstanie z łóżka.
Stał, nie ruszał się, z nadzieją, że pacjentka zaśnie. Bo wcale już na próbuje zejść, tylko siedzi, oparta o ścianę. Głowa opada, powieki półprzymknięte, ale nadal trzyma w ręku pistolet. Więc czekał cierpliwe, na odzywając się już ani słowem. I wreszcie ręka, w której trzymała pistolet, opadła na podołek. Głowa też opadła, czyli panna Fish zasnęła.
Jednocześnie coś usłyszał. Coś, co świadczyło, że zaraz pojawi się tu Delta Beasley. Naprawdę znakomita pielęgniarka i bardzo ją sobie cenił, ale niestety Delta, kiedy szła do pracy, zawsze śpiewała po drodze spirituals. A on, kiedy to słyszał, zawsze wpadał w melancholię. Przecież wyrósł na plantacji w Wirginii i ten śpiew wcale nie budził w nim miłych wspomnień.
Ale wspomnienia wspomnieniami, teraz najważniejsze to wreszcie odebrać tej tajemniczej pacjentce ten pistolet. Podszedł cicho, prawie na palcach, nachylił się i miał okazję przekonać się na własnej skórze, jak perfidne potrafią być kobiety. Kiedy prawie już dotknął pistoletu, ona raptem usiadła prosto jak świeca i wycelowała w niego.
– Ja zwykle ostrzegam tylko raz – wysyczała. – A pana już raz ostrzegłam.
– Ale ja wcale nie zamierzam zrezygnować!
W tym momencie do pokoju weszła Delta, krokiem niemal marszowym.

Doktora Blue Calhouna znają w całym San Francisco. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy, a tych najbiedniejszych leczy za darmo. Gdy pewnego dnia do jego domu włamuje się ranna kobieta i żąda, by ją opatrzył, Blue nie waha się ani sekundy. Tak nakazuje mu sumienie, a nie fakt, że niezwykła pacjentka trzyma go na muszce. Nie wie, że Isabel naraziła się wpływowym ludziom. Udzielając jej schronienia, Blue popada w kłopoty, lecz nie to martwi go najbardziej. Sekrety Isabel, jej wybujały temperament i niefrasobliwość działają mu na nerwy. Jeszcze bardziej irytuje go, że w obecności tej ekscentrycznej i tajemniczej kobiety jego puls przyspiesza, a mur, którym otoczył serce, powoli kruszeje…

Miłość bez obietnic, Najlepsze jest przed nami

Melanie Milburne, Annie West

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1227

ISBN: 9788383424248

Premiera: 14-03-2024

Fragment książki

Miłość bez obietnic – Melanie Milburne

Harper, zlana potem, leżała na szpitalnym łóżku i zaczynała panikować. Uporczywy ból pleców zaczął się trzy dni temu i od tamtego czasu było tylko gorzej – zaczął rozlewać się na brzuch i zaciskać na nim jak żelazne obręcze, przez co traciła oddech. W jej głowie kołatały się myśli na temat tego, co może z nią być. Endometrioza? A może rak? Miała tylko dwadzieścia siedem lat i wszystko w niej krzyczało, że nie czas umierać. Jeszcze tyle przed nią: dopiero zaczęła się rozkręcać jej kariera fotografki i za sześć tygodni miała wyjechać robić zdjęcia do Paryża. To był zadecydowanie najgorszy moment na wyrok śmierci.
Ból nadchodził falami. Kiedy odpuszczał, miała szansę opaść na poduszkę i wypuścić powietrze, choć wiedziała, że zaraz nadejdzie kolejny skurcz. A te były coraz częstsze.
Do tej pory przebadał ją tylko stażysta, który zdawał się nieco zdezorientowany po przestudiowaniu jej objawów. Pobrał jej krew i przekazał, że z wynikami zjawi się ktoś bardziej kompetentny.
Harper zamknęła oczy i starała się medytować w oczekiwaniu na wyniki. Medytowanie nie było nigdy jej mocną stroną, szczególnie że podczas swojej jedynej wizyty w SPA w życiu czuła się raczej poirytowana wszystkimi zabiegami mającymi na celu oczyszczenie jej aury i przywrócenie czakr do równowagi. Jej czakry nadawały się na śmietnik, a wieczny niepokój umysłu i wyczulenie na każdy dźwięk przypisywane były przez nią dość burzliwemu dzieciństwu spędzonemu w rodzinie zastępczej.
Na ostrym dyżurze było jak zawsze, normalna sobota, nic specjalnego. Harper słyszała, jak ktoś gdzieś kaszlał, z głębi trzewi, jakby miał rozedmę płuc albo raka.
Rak.
Dlaczego ciągle o tym myślała?
W dalszej części oddziału jakiś mężczyzna krzyczał o morfinę. Harper zaczęła się zastanawiać, czy dolega mu to samo, co jej. Może kobietom z rodu Swan nie dane było dożyć trzydziestki? Jej mama i babcia umarły młodo.
Kolejna fala bólu ścisnęła jej brzuch, na czole pojawiły się kolejne krople potu, a zęby zaciskała tak mocno, że była pewna, że siła rozkruszy wszystkie trzonowce. W trumnie i tak nie będą jej potrzebne. W myślach, jakby za wciśnięciem niewidzialnego przycisku z napisem „panika”, krzyczała, że nie chce umierać.
Kotara odsunęła się i pojawiła się lekarka. Z poważną miną położyła dłoń na nadgarstku Harper i spytała, czy na korytarzu czeka jej partner.
– Nie mam partnera.
– A ktoś z krewnych? Mama?
– Moja mama umarła, kiedy miałam osiem lat – odparła beznamiętnie Harper, ale ta obojętność poprzedzona była latami praktyki ukrywania swoich uczuć za maską spokoju i hamowania wspomnień o ciele matki leżącym na podłodze ich małego mieszkania. Tamtego dnia Harper wróciła do domu później, niż powinna, i nigdy nie przestała sobie wyrzucać tego, że zatrzymała się po drodze, żeby się pobawić z jakimś kociakiem.
– Siostra? Brat?
– Jestem jedynaczką.
To akurat nie była prawda; Harper miała kilkoro przyrodniego rodzeństwa, ale nigdy z żadnym z nich się nie widziała, bo jej ojciec wolał zamieść niewygodną prawdę o nieślubnym dziecku pod dywan. Nawet nie kochał jej matki. Wykorzystał ją, by przełamać nudę i rutynę małżeństwa. A ona zaszła w ciążę.
– Harper – zaczęła lekarka głosem tak ciepłym, jakby zaraz miały paść straszne słowa.
– W porządku, pani doktor. Proszę mówić. To rak, prawda?
Doktor Praneesh zmarszczyła brwi.
– To nie jest rak, choć istotnie to, co masz w środku, rośnie. Jesteś w ciąży.
Harper nie była w stanie w to uwierzyć. Może nie była najszczuplejszą kobietą świata, ale przecież coś by zauważyła.
– Kiedy odbyłaś ostatni stosunek?
– Mhmmnęć miesięcy temu.
– Dziewięć?
Po szybkich obliczeniach Harper ścisnęło w dołku. Przygoda na jedną noc z Jackiem Livingstonem. Jak mogła zajść w ciążę z takim bawidamkiem? To jakiś koszmar! I jak niby miałaby mu o tym powiedzieć? Zjawić się w jego drzwiach z niemowlęciem na rękach? Jakim cudem miałaby urodzić jego dziecko? I w ogóle jakiekolwiek dziecko? Nie planowała tego, nie nadawała się przecież na matkę. Zależało jej na karierze, w życiu bizneswoman nie ma miejsca na dziecko. Tym bardziej, że ostatnim razem trzymała jakiekolwiek, kiedy sama była dzieckiem.
– Tak, ale to niedorzeczne… przecież mam regularny okres. – Harper spojrzała na swój leciutko zaokrąglony brzuch i wtem nadszedł kolejny skurcz. – Znowu się zaczyna… – Ścisnęła rękę doktor Praneesh tak mocno, że ta aż się skrzywiła.
– Rodzisz, Harper. To wygląda na ciążę utajoną. Nie zdarza się to aż tak rzadko, około trzystu kobiet rocznie jest w sytuacji podobnej do twojej. Miesiączka może nadal się pojawiać, a inne objawy praktycznie nie występują – szczególnie, jeśli łożysko znajduje się z przodu brzucha i zmniejsza odczuwanie ruchów dziecka. Muszę cię zbadać, żeby stwierdzić, kiedy zacznie się akcja porodowa.
– Poród… – Harper poczuła kulę w gardle. – Czyli będę miała dziecko? Teraz? – Jej krzyk mógł śmiało konkurować z tym faceta od morfiny.
– Masz skurcze co dziesięć minut, więc już niedługo. Z tego, co powiedziałaś pielęgniarce na izbie przyjęć, wnioskuję, że nieaktywna faza porodu trwa u ciebie już kilka dni. Zrobimy USG, żeby sprawdzić rozwój dziecka i, jeśli będziesz chciała, powiem ci, jakiej jest płci. Potem wykonam badanie wewnętrzne. Czy chciałabyś zadzwonić po kogoś z przyjaciół lub do ojca dziecka?
Harper żachnęła się. Jej dwie najlepsze przyjaciółki i zarazem partnerki biznesowe przebywały akurat poza miastem. Ruby niedawno się zaręczyła z Lucasem Rothwellem i właśnie spędzali razem weekend w Lake District, a Aerin odwiedzała rodziców w Buckinghamshire z okazji ich trzydziestej rocznicy ślubu. A to, gdzie podziewał się Jack Livingstone, raczył wiedzieć tylko sam Bóg. Choć, jak by na to nie patrzeć, istniało duże prawdopodobieństwo, że był właśnie w jednym ze swoich superluksusowych hoteli, w łóżku z jakąś nowo poznaną panienką. Ale przecież musiała mu powiedzieć – był w końcu ojcem i miał prawo mieć wybór, czy chce być przy narodzinach dziecka i uczestniczyć w jego wychowaniu.
Mógł też powiedzieć „nie”, tak jak zrobił to ojciec Harper.

Gdy zadzwonił telefon, Jack siedział nad papierami w swoim londyńskim apartamencie w najlepszym ze swoich hoteli butikowych. Uśmiechnął się, widząc, kto dzwoni akurat w sobotni wieczór. Nieuchwytna Harper Swan. Być może zmieniła zdanie i jednak chciała się z nim znów spotkać, by odebrać swój kolczyk, który zostawiła w jego sypialni?
– No witam serdecznie.
W słuchawce brzmiał ciężki oddech kobiety.
– Jack, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale jestem w szpitalu i…
Mężczyzna wyprostował się, a w jego piersi załomotało serce.
– Wszystko w porządku? Co się stało? Miałaś wypadek?
– Tak jakby. – Harper przełknęła ślinę. – Wolałabym porozmawiać osobiście. Jesteś w Londynie?
– Jestem – Jack sięgnął po kurtkę i kluczyki do samochodu. – W którym jesteś szpitalu?
– St. Agnes. Leżę na ostrym dyżurze, ale…
– Zaraz tam będę. – Jack otworzył drugą szufladę biurka i wyjął z niej kolczyk Harper – pamiątkę po ich ekspresowej, trwającej jedną noc przygodzie. Przynajmniej będzie miał szansę oddać go właścicielce osobiście.
Nie przepadał za szpitalami, ale jednak coś kazało mu jechać. Harper wspominała o jakimś wypadku. Pewnie uderzyła się w głowę i doznała wstrząsu mózgu, skoro zdecydowała się z nim spotkać po tym, jak ignorowała go całymi miesiącami. Jakoś nie mógł tego przeboleć, choć nie był typem mężczyzny, który by dawał się oczarować i zaślepić miłością. Tamtej nocy było mu wspaniale i miał ochotę na jakiś romans, ale ona najwyraźniej nie podzielała jego nadziei i najwyraźniej nie chciała się z nim widzieć tak bardzo, że nawet nie upomniała się o kolczyk. Mógł oczywiście zwrócić zgubę do jej biura, ale zdecydował się zatrzymać błyskotkę i z niewiadomych przyczyn, kiedy na nią spoglądał, za każdym razem wracał myślami do erotycznych fajerwerków w hotelowym pokoju.
Nie był też w stanie wyjaśnić, dlaczego od tamtej pory z nikim się nie umówił – to nie było w jego stylu. Z drugiej strony był zajęty kupnem kolejnej nieruchomości w Yorkshire i nie chciał, by coś go przy tym rozpraszało. Przekształcenie starej posiadłości w Rothwell Park w nowoczesny hotel butikowy było marzeniem, które właśnie zaczynało się spełniać. Jedynym rozpraszaczem były myśli o Harper, której nie mógł wyrzucić z głowy, wyzwanie, jakie stanowiła dla niego ta kobieta i brak satysfakcji z powodu tego, że jej nie zdobył. Jak żadna inna z dotychczasowych kochanek, Harper odeszła bez słowa i błagania o kolejne spotkanie. Zdecydowanie miała w sobie coś całkowicie wyjątkowego i wyróżniającego ją z tłumu.
Jack dotarł do szpitala. Pielęgniarka zaprowadziła go do Harper i oświadczyła z szerokim uśmiechem, że wkrótce zabierze ją sanitariusz.
Harper leżała na boku, a na jej spiętej twarzy rysował się grymas bólu. Po czole spływał jej pot, a w ręce zgniatała niebieską antystresową piłeczkę, która całkowicie straciła swój kształt i przypominała bardziej rodzynek lub zmiażdżoną śliwkę. Nagle, na widok tego, kto stał przy łóżku, jej policzki zalała fala czerwonych rumieńców.
– Jack… – wyszeptała przez zaciśnięte gardło, unikając jego wzroku swymi szarozielonymi oczami. – Tak mi przykro…
Mężczyzna chwycił jej drugą, wolną od masakrowania piłeczki rękę i delikatnie ścisnął.
– Hej, co się dzieje?
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… – Przygryzła wargę niemal do krwi. – Myślałam, że to ból pleców… Nie miałam pojęcia, nie sądziłam, że można nie wiedzieć. Nie przypominam sobie żadnych objawów…
– Jakich objawów?
– Sądziłam, że to rak, dasz wiarę? – Zaśmiała się drwiąco, wyrwała rękę z jego dłoni i odgarnęła z twarzy mokre od potu włosy. – Myślałam, że usłyszę, że mam raka i umrę w wieku dwudziestu siedmiu lat.
Jacka aż zgięło.
– Nie masz raka, prawda?
Kolejny raz mocno przygryzła usta i jeszcze mocniej ścisnęła piłeczkę.
– Nie… tak mi głupio. Jak ja to wszystkim wyjaśnię? Co powiedzą Aerin i Ruby? Jest sezon ślubny, mamy zabukowane terminy na następne dwa miesiące, w tym jeden na ślub Ruby i Lucasa. To jakiś koszmar. Nie wierzę, że przytrafiło się to akurat mnie.
Kotara ponownie się odsunęła i pojawiła się pielęgniarka.
– Sanitariusze zaraz przewiozą panią na oddział położniczy.
Jack nie wierzył własnym uszom i odwrócił się w stronę pielęgniarki tak szybko, że niemal przewrócił ciśnieniomierz.
– Oddział położniczy? – Serce Jacka waliło tak szybko, że myślał, że jego samego zaraz odwiozą na kardiologię.
– Próbowałam ci powiedzieć… – Harper przewróciła oczami.
– Co powiedzieć?
– Będę mieć dziecko.
Harper urodzi dziecko. Te słowa sztyletem wbiły się w umysł Jacka, a rozczarowanie przeszyło go na wylot. Ona będzie mieć dziecko z kimś innym. Sam nie planował rodziny, ale bolało go, że znalazła sobie kogoś i zaszła z nim w ciążę. Tylko co on miał z tym wspólnego? Nie wyglądała, jakby miała rodzić, raczej jakby była w pierwszych miesiącach. Wiedział, że ciąża może wywołać u niektórych kobiet okropne mdłości, czasem wymagające hospitalizacji. Tylko dlaczego zadzwoniła do niego? Nie był żadną bliską jej osobą. Na pewno miała przyjaciół i rodzinę, jakiegoś partnera, ojca dziecka. To on powinien być teraz u jej boku. Nie Jack, jakiś przypadkowy kochanek, którego porzuciła po jednej nocy, nie oglądając się za siebie.
– Czy to pan jest dumnym tatusiem? – zapytała uśmiechnięta pielęgniarka.
– Nie, ja…
– Tak – powiedziała Harper. – On jest ojcem.
Jack zaniemówił i w milczeniu wpatrywał się w Harper. Nie widzieli się od miesięcy. Dziewięciu. Liczył dokładnie. Potrząsnął głową, zastanawiając się, czy nie wpadł w pętlę czasoprzestrzenną. To absolutnie nie miało sensu.
Nie było czasu na wyjaśnienia, bo zjawił się sanitariusz i sprawnie odblokował kółka łóżka.
– Pierwsze dziecko? – zapytał z radosnym uśmiechem.
– Tak… – Zdanie Harper zostało przerwane przez spazm bólu.
Jack spojrzał na pielęgniarkę, która zbierała torebkę i telefon Harper ze stolika.
– Czy można dać jej coś przeciwbólowego?
– Niczego nie chcę – powiedziała Harper, zanim pielęgniarka zdążyła odpowiedzieć. – Chcę rodzić naturalnie.
Jack nie był do końca na bieżąco z nowinkami o ciąży i macierzyństwie, ale słyszał termin „poród siłami natury”, który w jego uszach brzmiał jak coś niezwykle bolesnego.
– Jest dwudziesty pierwszy wiek, nie ma sensu cierpieć – powiedział, idąc obok łóżka prowadzonego do windy przez sanitariusza.
– Wiem, ale może w ten sposób dotrze do mnie, co tak naprawdę się dzieje.
– To, co mówisz, nie ma sensu. Miałaś na to dziewięć miesięcy.
Jack z kolei miał tylko kilka minut. Kręciło mu się w głowie, puls przyspieszał, a serce waliło jak szalone od nadmiaru emocji – paniki, strachu, lęku. Miał zostać ojcem. To nie wydawało się realne ani możliwe. Przecież się zabezpieczali. Zastanawiał się, dlaczego Harper nie powiedziała mu wcześniej. Może obawiała się, że będzie naciskał na aborcję? Nie zrobiłby niczego takiego, ale wolałby wiedzieć wcześniej niż na kilka minut przed rozwiązaniem.
Nigdy nie czuł się tak bezradny i zaskoczony.
– Nie miałam dziewięciu miesięcy na przygotowania – wtrąciła Harper. – Dowiedziałam się pół godziny temu.
– To ciąża utajona – wyjaśnił sanitariusz. – Nie zdarza się zbyt często, ale widziałem już taki przypadek. Nastolatka nie miała pojęcia, że jest w ciąży, dopóki nie trafiła na ostry dyżur z silnym bólem brzucha. Myślała, że to zapalenie wyrostka. Trzeba było widzieć minę jej matki, gdy dowiedziała się, że zostanie babcią.
Jack musiał błyskawicznie zmierzyć się z kwestią zostania ojcem. Postanowił, że dziecko musi nosić nazwisko. Małżeństwo nie było jedną z jego życiowych ambicji, ale zdawało się konieczne, by móc być przy dziecku. Sam nie miał najszczęśliwszego dzieciństwa z powodu długiej choroby ojca, ale to nie znaczyło, że sam nie mógł być wspaniałym tatą. A tego nie da się robić zdalnie.
Gdy dojechali na trzecie piętro, wnętrzności Jacka podeszły mu do gardła na widok napisu „Oddział położniczy”. Spojrzał na Harper, ale ta akurat była zajęta zwijaniem się z bólu podczas kolejnego skurczu. Wziął ją za rękę, a ona chwyciła jego dłoń tak mocno, że myślał, że pokruszyła mu wszystkie kości śródręcza. To raczej marny moment na oświadczyny.
– Na pewno nie chcesz czegoś przeciwbólowego? – zapytał z troską.
– Jeśli nie chcesz być przy porodzie, to nikt cię nie zmusza – powiedziała Harper przez zaciśnięte zęby.
– A chcesz, żebym był przy tobie?
– Tylko jeśli ty tego chcesz – odpowiedziała z naciskiem na słowo „chcesz”, co nie umknęło uwadze Jacka.
Przeczesał nerwowo włosy ręką, która akurat nie była miażdżona.
Drzwi windy na piętrze położniczym otworzyły się z trzaskiem, a serce Jacka znowu zaczęło łomotać.
– Lepiej się pospiesz i zdecyduj – powiedziała Harper, dysząc. – Mam przeczucie, że ono nie będzie czekać.

Po przewiezieniu do sali porodowej, Harper była przygotowana psychicznie na to, że Jack nie wejdzie tam razem z nią. A jednak. Był blady i sztywny z szoku, ale wszedł razem z nią.
Narodziny ich dziecka.
Harper wciąż miała trudności z dopuszczeniem do siebie faktu, że zaraz urodzi dziecko, które nosiła w sobie nieświadomie prawie dziewięć miesięcy i na które totalnie nie była przygotowana. Nie miała żadnych ubranek, zabawek, akcesoriów, pokoiku pomalowanego farbą w pastelowym kolorze, wózka, fotelika, krzesełka do karmienia ani przewijaka. Nie była też przygotowana emocjonalnie. Nie było w niej ekscytacji, oczekiwania, radości czy zachwytu.
Harper całkowicie świadomie odmówiła podania środków przeciwbólowych. Sądziła, że to jedyny sposób, by dotarło do niej, że to wszystko naprawdę się dzieje. Wiedziała, jak ważna jest bliska więź z dzieckiem. Jej matka zawsze wydawała się nieco przytłoczona byciem samotnym rodzicem – oczekiwała czegoś innego od relacji z ojcem Harper i marzyła o tym, by żyli razem długo i szczęśliwie. Harper przypisywała tę zdystansowaną postawę faktowi, że partner zostawił ją z dzieckiem na rękach i nie wspierał ani finansowo, ani emocjonalnie. Brak oparcia w drugiej osobie i przytłoczenie ciężarem samotnego wychowywania dziecka doprowadziły do tego, że matka Harper odebrała sobie życie.
Harper przysięgła sobie zrobić wszystko, by przerwać to błędne koło, być blisko ze swoim dzieckiem, zapewnić mu miłość i wsparcie bez względu na wszystko.
Zdała sobie sprawę, że nie ma nawet imienia dla dziecka. Zalała ją fala paniki. Spojrzała na Jacka.
– Musimy wymyślić jakieś imię.
– Ale teraz?
– Powinniśmy mieć już jakieś imiona w głowie. Jedno dla chłopca, jedno dla dziewczynki.
– Nie znasz płci?
– Nie. Kiedy robili mi USG, stwierdziłam, że nie chcę wiedzieć.

Najlepsze jest przed nami – Annie West

Nawę wypełniły pierwsze takty znajomej melodii i szmer zgromadzonych w kościele gości powoli milknął. Nie zapadła całkowita cisza, bo przez muzykę wciąż przebijały szepty i szelest designerskich sukni, gdy ludzie zaczęli się odwracać i patrzeć w stronę wejścia.

Cesare czekał, patrząc prosto przed siebie, jakby napawał się widokiem bogato zdobionego, renesansowego wnętrza. Myślami jednak był zupełnie gdzie indziej. Wracał do wydarzeń, które doprowadziły do dzisiejszej ceremonii. Okoliczności – niektóre do przewidzenia, inne zupełnie nie, ale wszystkie pociągające – pchały go do tej właśnie chwili. Zgromadzony w kościele tłum westchnął i nagle powietrze zdawało się gęstnieć. Zapach bogatych kwietnych dekoracji przybrał na sile, a płomyki białych świec w srebrnych kandelabrach zamigotały. Ksiądz zerknął na niego i Cesare wiedział, że teraz powinien się odwrócić. Jego wzrok powędrował do stojącej pośrodku nawy postaci. Teraz zrozumiał, dlaczego wszyscy wstrzymali oddech.
Ida Montrose wyglądała zjawiskowo i eterycznie, dryfując przez nawę w długiej, zwiewnej sukni, ozdobionej paskami delikatnej koronki. Koronkowy welon skrywał jej twarz i ramiona, widział jednak zza niego jej złote włosy i duże, lśniące oczy.
Wbrew sobie spojrzał w dół, na uroczy zarys jej piersi, ledwie skrytych pod delikatną koronką, i dalej, do talii tak wąskiej, że byłby w stanie zmieścić ją w swoich dłoniach. Suknia podkreślała jej biodra, a potem rozchodziła się pasmami transparentnej, koronkowej tkaniny, czyniąc ją kimś pomiędzy kwietną wróżką a modelką prezentującą bieliznę.
Ciało Cesarego zareagowało adekwatnie. Gorąca fala rozlała się w jego piersi, płynąc prosto do lędźwi. Wstrzymał oddech, wyobrażając sobie, jak jego dłonie torują sobie drogę przez kolejne warstwy koronki, aż do jej satynowej skóry. Pożądanie zapłonęło niczym podlany benzyną ogień. Na karku i wzdłuż linii włosów pojawiły się kropelki potu.
Tak nie mogło być.
Oderwał wzrok od panny młodej i spojrzał na prowadzącego ją mężczyznę. Siwowłosy pan z zadowolonym uśmiechem na twarzy. Fausto Calogero.
Cesare odetchnął powoli, starając się zapanować nad sobą. Nie łudził się, że po dzisiejszym dniu będzie mógł zupełnie zignorować tego człowieka, ale od teraz wszystko się zmieni. Sam się o to zatroszczy.
Para zatrzymała się przy schodach i Cesare znów spojrzał na przyszłą żonę. Stała tak blisko, że widział, jak welon porusza się pod jej oddechem, a bukiet białych lilii i kwiatów pomarańczy drży w jej dłoniach. Głowę jednak trzymała wysoko i patrzyła prosto na niego.
Chciała tego ślubu.
Cesare uśmiechnął się.
Niedługo dostanie to, czego pragnął.

Ida powinna być wykończona. W nocy prawie nie spała, a dzisiejsze formalności ciągnęły się w nieskończoność. Najpierw musiała przejść uważną inspekcję dziadka, który płacił za wszystko, co dawało mu prawo, aby wydawać polecenia na prawo i lewo – fryzjerom, makijażystom, garderobianym i Bogu ducha winnym florystkom, które kręciły się wokół.
Nie przyszło jej do głowy, żeby zasugerować, jak sama chciałaby wyglądać w dniu ślubu. Albo zaprotestować, gdy zobaczyła suknię, dzięki której wyglądała jak parodia dziewiczej panny młodej, za którą dziadek zamierzał ją przebrać.
Z Faustem Calogerem nie warto było się kłócić.
Ślub miał się odbyć w jednym z najstarszych kościołów w Rzymie, po brzegi wypchanym odpowiednio urodzonymi gośćmi z koneksjami, których nawet nie znała. Potem wesele. Godziny uprzejmych rozmów, doskonałego jedzenia, którego nawet nie była w stanie skosztować, i starych win, o których nawet nie słyszała.
Tańczyła, aż zaczęły ją boleć stopy, pozowała do zdjęć, dopóki nie zaczęła drętwieć jej twarz, i dzielnie znosiła spojrzenia ludzi, którzy nie mogli uwierzyć, że Cesare Brunetti ożenił się właśnie z nią.
Ida była jednak zbyt zdenerwowana, żeby myśleć o śnie. Znajdowała się w najelegantszym apartamencie jednego z najsłynniejszych i najdroższych hoteli w Rzymie. Jej mąż natomiast był w pokoju obok. Czekał na nią.
Zadrżała, nie z zimna, lecz strachu.
Nie, to była ekscytacja połączona z oczekiwaniem, od których mrowiła ją skóra, a krew płynęła szybciej. Spojrzała w lustro i zobaczyła, że sutki jej stwardniały, odznaczając się wyraźnie pod koszulką z niebieskiego jedwabiu. Dłonie jej drżały, gdy wygładziła materiał.
Wrażenie było czymś nowym, nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie miała na sobie tak seksownej koszuli nocnej. Dotyk materiału sprawił, że myślała teraz, jak jego dłonie błądzą po jej ciele. Będą spokojne i powolne czy może gwałtowne i zachłanne? Jej oddech przyspieszył, potęgując napięcie, które zgromadziło się w dole jej ciała jak pulsujący ból.
Ida spojrzała na swoje odbicie i w oczach dostrzegła to samo – gorączkowe oczekiwanie.
Czy dobrze zrobiła rozpuszczając włosy? Opadały na ramiona i nawet to było niczym pieszczota. Czy Cesare zauważy, jak się czuła?
Zmarszczyła czoło i sięgnęła po szlafroczek, zawiązując go mocno w pasie. Pokręciła głową. Gdy tylko Cesare weźmie ją do łóżka, zda sobie sprawę, jak bardzo tego pragnęła. Miała nadzieję, że jej brak doświadczenia nie popsuje pierwszej wspólnej nocy. Cesare, potomek starej greckiej rodziny arystokratycznej, miał wszystko – urodę, pieniądze, magnetyzm i władzę. Mógł też mieć każdą kobietę. Z pewnością miał ich wiele, nawet jeśli utrzymywał swoje miłosne podboje w tajemnicy. Wciąż nie mogła uwierzyć, że wybrał właśnie ją.
Wiedziała, że jej nie kocha, nie była aż tak naiwna. Spotkali się, gdy zaczął robić interesy z jej dziadkiem i, jak wyjaśnił, potrzebował żony.
Ale wybrał właśnie ją. Idę Montrose.
Nie była znaną bywalczynią salonów ani zjawiskową księżniczką. Dla Cesarego Ida była najwygodniejszym wyborem, ale było coś jeszcze. Lubili się i rozumieli i Ida wiedziała, że mogą zbudować na tym udany związek. Gdy patrzył na nią, czuła między nimi silną więź. Gdy o czymś mówiła, naprawdę jej słuchał.
Cesare… jej mąż. Wybrał ją, ponieważ tego chciał.
A ona pragnęła jego.
Teraz należał do niej.
Miała dziewiętnaście lat i w chwili, gdy go poznała, obudziły się w niej wszystkie kobiece pragnienia. Nie miała wcześniej okazji, żeby się spotykać lub poznawać zbyt wielu mężczyzn. Była jednak gotowa, żeby to nadrobić. Nie dlatego, że tak bardzo pragnęła mężczyzny, to nigdy nie był dla niej priorytet. To Cesare sprawił, że zapragnęła odkrywać zmysłowy świat, który mieli razem dzielić.
Ida spojrzała na lewą dłoń – złota obrączka i pierścionek zaręczynowy z brylantem. Wyobrażała sobie, że za parę lat będą się czuć swobodnie w swoim towarzystwie, ale w oczach można będzie dostrzec blask i miłość, którą dostrzegała u rodziców, gdy patrzyli na siebie. Myśl o tym rozpalała w niej nadzieję, która dawno temu umarła. W wieku ośmiu lat straciła rodziców i wciąż za nimi tęskniła.
Wyprostowała się. Zdjęła szlafroczek i odwiesiła go na krzesło, po czym wzięła głęboki oddech i sięgnęła do klamki.
Cesare był w eleganckim salonie, nie czekał jednak na nią na kanapie, lecz stał przy oknie, rozmawiając przez telefon. Jego głęboki głos przywodził jej na myśl ciemną, płynną czekoladę – oblizała wargi, zastanawiając się, jak smakował. Buziak w kościele to zdecydowanie za mało. Zadrżała, czując rosnące podniecenie, i przycisnęła dłonie do ud. Może jednak powinna założyć szlafrok. Cesare wciąż miał na sobie idealnie skrojony ślubny smoking. Nigdy nie widziała go w dżinsach i koszulce, ale wiedziała, że pod eleganckimi strojami krył się silny i energiczny mężczyzna.
Ida spojrzała na jego długie nogi, przypominając sobie, jak jego umięśnione uda ocierały się o nią w tańcu. W jego oczach również dostrzegła ogień. Być może była niedoświadczona, ale nie zupełnie naiwna. Widziała w jego spojrzeniu obietnicę zmysłowych doznań, których nie mogła się już doczekać.
Ida podeszła bliżej, a kroki jej bosych stóp na dywanie były niemal bezszelestne. W końcu mogła do woli rozkoszować się jego widokiem.
Cesare odwrócił się i otworzył szerzej oczy – poczuła satysfakcję. Wyczuł jej obecność i nie potrafił ukryć reakcji.
Odetchnęła z ulgą, widząc, że nie był rozczarowany. Choć koszulka zakrywała ją od obojczyków po kolana, nigdy nie czuła się tak naga.
Cesare zakończył rozmowę i wsunął telefon do kieszeni, przyglądając jej się z uśmiechem.
– Ida.
Tylko tyle. W jego głosie pobrzmiewały tony, od których dostała gęsiej skórki. To z pewnością dobry znak. Nie podszedł jednak do niej. Nie zdjął marynarki ani nawet nie rozluźnił muszki.
Przełknęła ślinę. Czy powinna zaproponować, że sama to zrobi? Poczuła mrowienie w palcach na samą myśl o dotyku. Zbierając w sobie odwagę, podeszła bliżej. Czuła na sobie jego wzrok. Czy podobało mu się to, co widział? Nagle wydała się sobie tak bardzo zwyczajna. Była niska i drobna, a jej krągłości mogły być bardziej zjawiskowe.
Odsunęła jednak od siebie wątpliwości. Przez całe życie słuchała krytycznych uwag dziadka, teraz zamierzała wejść w nowy etap bez tamtego bagażu. Przyszłość należała do niej i Cesarego. Uśmiechnęła się.
Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa.

Gdy się przed nim zatrzymała, dech zamarł mu w piersi. Jej uśmiech był jak wschód słońca w Toskanii. Wszystko inne zniknęło. Plany, które musiał jak najszybciej wdrożyć w życie, żeby osiągnąć cele. Calogero kontrolujący jego firmę i tym samym życie – wszystko nagle się rozpłynęło w jej cudownym uśmiechu i hipnotyzujących, zielonych oczach.
Była wnuczką Calogera, ale miała twarz jak anioł z obrazu Botticellego i ciało Wenus. Złote włosy opadały falami na blade ramiona. Różowe usta. Delikatne krągłości i aura niewinności, która tak go intrygowała.
To przywróciło go do rzeczywistości. Nie mogła być niewinna, będąc jednocześnie częścią knowań Calogera. Weszła do starego i dumnego rodu Brunettich, a jako wnuczka Fausta i teraz żona Cesarego, czerpała korzyści z manipulacji i spisków jej dziadka.
Cesare odwrócił się i podszedł do kominka.
– Mam ochotę na drinka. Napijesz się czegoś?
Milczała przez chwilę.
– Dziękuję. Poproszę o to samo co ty.
Jej głos był jak zaproszenie do łóżka. Lekko zachrypnięty szept, pełen dekadenckich niedomówień i dwuznaczności, brzmiał, jakby należał raczej do śpiewaczki w zadymionym barze.
Cesare z irytacją stwierdził, że jego ciało reaguje zdecydowanie zbyt mocno, jakby nigdy wcześniej nie miał kobiety. Jakby to on miał dziewiętnaście lat, a ona dwadzieścia siedem. Jakby nie potrafił postępować z kobietami albo nie wiedział, jak niebezpieczne jest uleganie pożądaniu. Z zaskoczeniem stwierdził, że był teraz bliski tego, żeby o wszystkim zapomnieć i rzucić się na nią. Wszystkie emocje, które trzymał przez cały dzień na wodzy, teraz chciały się uwolnić i dojść do głosu.
Świadomość pomogła mu odzyskać kontrolę i pewną ręką nalał wina do dwóch kieliszków. Cesare nie dotarł aż tutaj, żeby ugiąć się pod pierwszą lepszą prowokacją. Nieważne, jak bardzo kuszącą. Wiedział, jak niebezpieczne są skutki utraty kontroli. Gdyby jego ojciec też miał tego świadomość, rodzina nie znalazłaby się w tych okolicznościach.
Odwrócił się z kieliszkami w dłoni, a Ida wciąż stała na środku salonu. Czy zdawała sobie sprawę, że górne światło zamieniało jej włosy w cudowną burzę ognia, odkrywając jednocześnie zarys sutków i ciała pod cieniutką, migotliwą tkaniną?
Z pewnością. Ida była ekspertką w kreowaniu swojego wizerunku. Skromne, pastelowe sukienki przed ślubem podkreślały jej młodość i dawały wrażenie niewinności. Suknia ślubna łączyła w sobie dziewicę i wampa, zupełnie mieszając mu w głowie.
Cesare podał jej kieliszek i sam napił się wina. Znajomy smak pomógł mu się skoncentrować. Wino pochodziło z rodzinnej winnicy, przypominając mu o wszystkim, co kiedyś brał za pewnik.
Niedługo znów tak będzie, jeśli jego plan się powiedzie.
– Idziesz niedługo do łóżka?
Jej głos był czystą pokusą. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami – ciekawe, jak często patrzyła tak na mężczyzn, gdy chciała coś osiągnąć?
Cesare Brunetti nie zamierzał jednak tańczyć tak, jak mu zagrała.
– Nie. Muszę jeszcze popracować.
Zmarszczyła czoło. Z irytacją zauważył, że teraz wyglądała jeszcze seksowniej.
– Ale to nasza noc poślubna!
– No i?
Jej rozpacz nie powinna mu sprawiać takiej satysfakcji, ale po wielu stresujących miesiącach nie mógł się powstrzymać, żeby nie poddać się tej małej przyjemności. Ida i jej dziadek sądzili, że mają go w garści, a on będzie im posłuszny jak pies. W sprawie ślubu nie miał nic do gadania, ale mógł kontrolować własne życie seksualne, nieważne, jak silna była pokusa.
Cesare wziął kolejny łyk wina, rozkoszując się jego bogatym bukietem. Odniósł przynajmniej jedno zwycięstwo. Nawet jeśli reszta planów zawiedzie, zabezpieczył winnicę i swoich pracowników. Co do reszty aktywów rodziny Brunetti…
– A… nie chcesz…?
Pokręciła głową, jakby wstydziła się spytać otwarcie. W innych okolicznościach pewnie byłby rozbawiony, ale miał dosyć całej tej maskarady.
– Pytasz, czy nie chcę uprawiać seksu?
Cesare powiódł wzrokiem po jej szczupłym ciele, a potem spojrzał na twarz. Jej policzki płonęły, a na szyi pojawiły się czerwone plamy.
A więc nie była aż tak opanowana.
– Lubię seks – odparł wolno – ale mam swoje standardy.
– Słucham?
Wzdrygnęła się i kilka kropelek wina spadło na jej jedwabną koszulkę.
Cesare pomyślał o tym, to skrywała jedwabna tkanina.
Pragnął jej.
Od pierwszego dnia, gdy stary Calogaro przyprowadził ją, żeby się poznali. Wyglądała zupełnie niewinnie. Od tego czasu pożądanie towarzyszyło mu podczas ich każdego spotkania. Tak jak i dzisiejszego dnia, gdy na oczach całego świata została jego żoną. Jakaś pierwotna część jego natury pragnęła ją posiąść, zapomnieć o udręce ostatnich miesięcy i po prostu zatracić się w niej.
Nie podobało mu się, że tak bardzo jej pragnął. Dlatego właśnie nie mógł, nie powinien ulegać pokusie.
– Nie rozumiem.
Patrzył na nią. Wciąż wyglądała zdecydowanie zbyt apetycznie. Co musi się stać, żeby się pozbył tej słabości?
– Pozwól więc, że ci to wyjaśnię.
Przerwał i spojrzał na jej piersi, które uniosły się, gdy wstrzymała oddech. W przeszłości nie musiał żyć w celibacie i Cesare miewał wiele kochanek, lecz miał swoją dumę.
– Nie zamierzam iść do łóżka z kobietą taką jak ty. Protegowaną kryminalisty, który zniszczył nie tylko moją rodzinę, ale po drodze też wielu innych niewinnych ludzi. Nie dotknąłbym cię, nawet gdybyś była ostatnią kobietą we Włoszech.

On nie żartował. Był zupełnie poważny.
Ida zamarła, czując, jak każde słowo wbija się w jej ciało jak ostrze noża. Ścisnęła kieliszek tak mocno, że szkło prawie pękło. Wino wylało się na jej dłoń, ale nie mogła oderwać wzroku od Cesarego. Z jakiegoś powodu czuła też, że nie może odstawić kieliszka, ścisnęła go więc również drugą dłonią, nie ufając tej pierwszej. Dzięki temu mogła się skupić na czymś poza nienawiścią, która lśniła w ciemnych oczach jej męża.
Wcześniej miała wrażenie, że jego spojrzenie jest ciepłe i aksamitne, co stanowiło cudowny kontrast do wściekłości i furii, która zwykle malowała się w oczach jej dziadka. Teraz jednak oczy Cesarego były zimne i poczuła, jak chłód przeszywa jej ciało aż do kości.
– Ale ja…
– Oszczędź sobie tłumaczeń. To nie ma znaczenia.
– Oczywiście, że ma! Jesteśmy małżeństwem!
To była jakaś fatalna pomyłka. Ślubowali sobie, że będą budować wspólną przyszłość, że…
– Zgadza się. Dostałaś to, czego chciałaś. Męża z pozycją i szlacheckie nazwisko, które otwiera drzwi twoim aspiracjom społecznym.
Ida pokręciła głową, a włosy zatańczyły dziko wokół jej twarzy. Jak mógł tak myśleć? Co ze wspólnymi rozmowami? Nie było ich wiele, ale zaczynali budować prawdziwą więź.
Przerwał jej, kiedy otworzyła usta, żeby zaprotestować.
– Twój dziadek dostał to, czego chciał, nieprawdaż? Lata podchodów i knucia, żeby zniszczyć rodzinę, której nienawidził. Zmanipulował nas i zadał ostateczny cios, dzięki któremu ma kontrolę nad nami i naszą firmą.
Cesare przerwał i Ida wyczuła, że w środku cały się gotował. Atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej gęsta.
Gdyby mogła, odsunęłaby się. Wiedziała, jak niebezpieczny potrafił być rozwścieczony mężczyzna. Czuła, że nogi się pod nią uginają i stanie prosto stało się znacznie trudniejsze. Jej ciało zamarło, oprócz tłukącego się w piersi serca i drżących dłoni.
Nie cofnęła się jednak, choć miała wrażenie, jakby ściany napierały i miały się za chwilę przewrócić. Cesare twierdził, że jej dziadek wszystko ukartował jako część jakiejś okrutnej zemsty. Ale to nie mogła być prawda. Dziadek naprawdę był zachwycony tym małżeństwem. Często wykorzystywał ludzi do swoich celów, ale Cesare był bogaty i wpływowy. Sam podejmował decyzje.
– Ale wciąż było mu mało, prawda? – Cesare parsknął.

Miłość bez obietnic - Melanie Milburne
Jack Livingstone niespodziewanie dowiaduje się, że zostanie ojcem i natychmiast obdarza miłością nowo narodzoną córeczkę. Chce, by miała pełną rodzinę, więc oświadcza się jej matce Harper. Ona jednak uważa go za playboya niezdolnego do życia w związku. Choć widzi, jak bardzo Jack stara się być dobrym ojcem, nie chce małżeństwa z rozsądku. A miłość to jedyne, czego Jack nie chce jej obiecać...
Najlepsze jest przed nami - Annie West
Ida Montrose, wychodząc za Cesarego Brunettiego, liczyła, że po ślubie mąż pokocha ją tak, jak ona kocha jego. Tymczasem w noc poślubną dowiaduje się, że Cesare ożenił się z nią tylko ze względu na interesy. Zrozpaczona wyjeżdża jeszcze tej samej nocy. Cesare odnajduje ją po czterech latach w Londynie i żąda rozwodu. Jednak gdy Ida podpisuje dokumenty, Cesare uświadamia sobie, że wcale nie chce rozstania…

Piękne lato w Sydney

Annie Claydon

Seria: Medical

Numer w serii: 691

ISBN: 9788383425399

Premiera: 29-02-2024

Fragment książki

Mordercza dwudziestoczterogodzinna podróż. Nad spalonym słońcem interiorem Australii doktor Allie Maitland-Hill zdała sobie sprawę, że uciekła z Londynu na drugi koniec świata i dalej już się nie da.
To wzmogło jej determinację.
Kiedy szepty za plecami zamieniły się w otwarte plotki, a potem pojawiło się oficjalne i bardzo oględne oświadczenie szpitala, wyjechała na weekend do Hampshire. Dwa dni spędzone na włóczeniu się po okolicy z ciotką Sal zawsze poprawiały jej humor, ale tym razem nawet to nie pomogło.
W poniedziałek rano szpital wydał kolejne oświadczenie, tym razem ze szczegółami, które pozwalały identyfikować sprawców i ofiary. W internecie pojawiły się zdjęcia i nagrania – na myśl o filmach Allie zrobiło się słabo – i sprawa przestała istnieć w sferze domysłów.
Ujawniono prowodyrów grupy i od razu ich zawieszono. Nie podano wszystkich nazwisk, ale biurko Jamesa było puste, a Allie nie potrzebowała innych wskazówek.
Kolejny weekend spędziła jeszcze dalej. Może podziała na nią magia Yorkshire? Nic z tego. Tkwiła przez dwa dni w pokoju hotelowym, gapiąc się przez okno na wspaniałe widoki i próbując znaleźć inne wytłumaczenia oprócz oczywistych. Na próżno.
James był uprzejmy, miły i trochę nieśmiały, ale wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że jest nią zainteresowany. Przez trzy miesiące ją adorował, najpierw spojrzeniami znad biurka, później podczas randek w kawiarni, wreszcie zaprosił ją na kolację do lokalu.
Allie zignorowała delikatne sugestie przyjaciółki, że James nie jest takim aniołem, za jakiego pragnie uchodzić. Wszyscy go lubili, a zresztą nigdy nie próbował zaciągnąć jej do łóżka. Kiedy wreszcie spędzili razem noc, kochankiem był idealnym. Zrzucił kołdrę z łóżka i zapalił światło w pokoju, bo chciał ją lepiej widzieć. Kochali się do białego rana.
Następnego dnia zadzwonił i sprawiał wrażenie szczerze zmartwionego. Powiedział, że spędzili razem cudowny czas, ale ma teraz wiele na głowie i nie powinien szukać stałego związku. Mówił niejasno i w zasadzie głównie o sobie, a zawstydzona Allie nie odważyła się zadać pytań, które zrodziły się w jej głowie. James zapewnił, że zawsze będzie mile wspominał ich wspólne chwile i się rozłączył.
Kiedyś siedziała samotnie w pokoju hotelowym i przyszło jej na myśl, że James może mieć z ich nocy inne pamiątki niż tylko wspomnienia. Nagrania? Zdjęcia? Podejrzenie paliło ją żywym ogniem, więc po powrocie do Londynu zadzwoniła na poufną infolinię dla osób, które obawiają się, że ktoś zrobił im intymne fotografie i mogły one zostać upublicznione bez ich wiedzy i zgody.

Od tego czasu minęło osiemnaście miesięcy. Allie odważnie zmierzyła się z prawdą o kochanku i poradziła sobie z konsekwencjami, a przynajmniej tak jej się wydawało. Wreszcie zdecydowała, że potrzebuje zmiany. Tęskniła za anonimowością, której nie miała w szpitalu, gdzie wszyscy wiedzieli, co jej się przytrafiło, a niektórzy nawet widzieli w internecie jej nagie zdjęcia.
Poszła do przełożonego, by złożyć wypowiedzenie, ale on zaproponował inne rozwiązanie.
Doktor Zac Forbes spędził ostatnie dwa lata na wymianie w szpitalu w Sydney, a teraz wracał do Londynu. Brakowało osoby, która mogłaby go zastąpić w Australii. Aplikacja Allie zostanie rozpatrzona błyskawicznie i z pewnością pozytywnie. Mogłaby zatrzymać swoje miejsce w londyńskiej klinice i w przyszłości wrócić do niej bez utraty stażu pracy.
Australia, to zabrzmiało jak prawdziwy nowy początek. Trudno uciec dalej, chyba że na Księżyc. Przed Allie wreszcie otwierały się nowe możliwości, podczas gdy w Londynie myślała jedynie o tym, aby przetrwać dzień, a potem kolejną noc.
Oszołomiona i zmęczona lotem, podążała za tłumem pasażerów przechodzących przez odprawę celną. Niektórzy cieszyli się na spotkanie z rodziną lub przyjaciółmi. Allie obserwowała ich, gdy wpadali w ramiona krewnych oczekujących w hali przylotów. Jeśli ogrzeje się w ich cieple, może przestanie dygotać ze zdenerwowania.
Zac obiecał, że będzie na nią czekał na lotnisku. Próbowała sobie przypomnieć, jak on właściwie wygląda. Jasnobrązowe włosy. A oczy? Jakie on właściwie ma oczy? Nie pamiętała. Wydawał jej się osobą, która zawsze wtapia się w otoczenie, trudno będzie go poznać. Być może ma z sobą tabliczkę z jej nazwiskiem. To ułatwiłoby identyfikację w morzu obcych twarzy, które ją otaczało.
Usiadła na brzegu rzędu rozkładanych siedzeń, ściskając kurczowo rączkę walizki. Rozglądała się, ale nie dostrzegła Zaca. Może zatrzymano go w szpitalu?
Powieki jej opadały, najchętniej ucięłaby sobie drzemkę. Wtedy zobaczyła tekturkę opartą o kasę wózka z kawą. Doktor Alexandra Maitland-Hill. Mężczyzna, który właśnie płacił, podniósł jednorazowy kubek z napojem i kartkę z jej imieniem i nazwiskiem. Odwrócił się. Zac?
Nie było w nim niczego anonimowego. Odważnie patrzył na ludzi, ramiona miał bardziej barczyste, niż pamiętała. Był opalony, włosy mu pojaśniały. Miał na sobie ciemnoniebieski T-shirt z kolorowym nadrukiem. Tylko spojrzenie przypomniało jej tamtego nieśmiałego łagodnego mężczyznę, który starał się nie wyróżniać z otoczenia.
Australia dobrze mu zrobiła. Odruchowo podniosła rękę i pomachała, a Zac odpowiedział jej uśmiechem. Czy to naprawdę on? A może zmęczony mózg płata jej figle?
Niebieskie. Zac Forbes ma ciemnoniebieskie oczy. No i jest zabójczo przystojny.

Wiele o tym myślał. Gdy w szpitalu rozeszły się wieści o londyńskiej aferze, policja się z nim skontaktowała, aby zapytać, czy wiadomo mu o molestowaniu kobiet w jego poprzednim miejscu pracy. Chciał być pomocny, ale naprawdę nie miał na ten temat wiedzy. Z oddali obserwował rozwój wypadków. Podziwiał odwagę Allie, która złożyła zeznania i zachęciła inne kobiety do oskarżenia mężczyzn, którzy je wykorzystywali. Podejrzewał, że wiele ją to kosztowało.
Teraz dostrzegał skutki minionych miesięcy na jej twarzy. Rozglądała się, zdezorientowana po długim locie. Jednak było w niej coś jeszcze. Podejrzliwość, z jaką obserwowała obcych. Czujność, której zapewne sama nie była świadoma. Z trudem rozpoznał w niej tę towarzyską żywiołową dziewczynę, którą pamiętał sprzed dwóch lat.
Przywiodły ją tu odwaga i pragnienie nowego startu, a on postanowił, że zrobi wszystko, aby jej to ułatwić. Zapewni jej bezpieczeństwo w nowym miejscu pracy i podczas pięciu tygodni przeznaczonych na przekazanie obowiązków upewni się, że jego dawna koleżanka zostanie serdecznie przyjęta.
– Jak ci minął lot? – Usiadł, zostawiając miejsce między nimi wolne. Najłatwiejsze będą banalne tematy.
– Dobrze – zapewniła, ale była to zdawkowa odpowiedź. – Przydałoby się trochę świeżego powietrza.
– Wypijesz kawę, zanim ruszymy? Możemy wyjść z nią na dwór.
Zawahała się, jakby spodziewała się zagrożenia. Każdy napój można czymś doprawić. Serce mu się krajało, że jest do tego stopnia nieufna.
I wtedy nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Dziękuję. To miłe, że proponujesz. Śpieszysz się?
– Mam dyżur po południu, więc czasu jest mnóstwo. – Podniósł się. – Pozwól, wezmę walizkę.
Allie czuła się niepewnie w nieznanym otoczeniu, ale chciała odwzajemnić jego przyjazne gesty.
Z niemal niezauważalnym oporem popchnęła walizkę w jego stronę. Zac przymocował na wierzchu mniejszy podręczny bagaż. Allie podeszła do stoiska z kawą.
Ze zmarszczonymi brwiami studiowała menu.
– Flat white to coś pomiędzy cappuccino a latte – wyjaśnił. – Czarna kawa zalana lekko spienionym mlekiem.
– Super. – Sięgnęła do torebki, ale Zac był szybszy i podał jej dziesięciodolarowy banknot. Dwa lata temu on też próbował się rozeznać w nieznanej australijskiej walucie.
– Dziękuję. – Przyjrzała się banknotowi i obdarzyła go uśmiechem.
Ona ma takie piękne brązowe oczy, które pobłyskują złotem, kiedy zwraca twarz do światła. Jej uśmiech zawsze go dobrze nastrajał w Londynie, gdy jeszcze nie miał odwagi, aby porozmawiać z nią o czymkolwiek poza pracą.
Powinien się powstrzymać przed myślami, które prowadzą go na manowce. Po tym, co ta kobieta przeszła, nie będzie się chciała do nikogo zbliżyć, a zresztą jego zadaniem jest zapewnienie jej bezpiecznego startu w nowym miejscu. Gdyby mógł, chętnie by wymazał z jej wspomnień wszystkie złe doświadczenia minionych miesięcy.

Po wielu godzinach w klimatyzowanym samolocie zapach świeżego powietrza podziałał na Allie ożywczo. Rozkoszowała się słońcem na twarzy i smakiem kawy.
Zac siedział obok w milczeniu. Wszystko wydawało jej się bardziej kolorowe i intensywniejsze.
– Chyba mi się tu spodoba – przyznała. Skoro zaczyna od początku, ma chyba prawo do odrobiny optymizmu.
– Przeprowadzka na drugi koniec świata powoduje, że patrzymy na wszystko z innej perspektywy.
Czy Zac wie, co jej się przydarzyło? Zapewne nadal ma przyjaciół w Londynie, choć prowadzi samotniczy styl życia. Allie postanowiła nie zastanawiać się nad tym. W końcu chodzi o nowy start. Pora przestać się zastanawiać, kto i co widział w internecie.
– Mówisz z doświadczenia? – zagadnęła, pijąc kawę.
– Zgadłaś. Będziesz miała trochę mniej pracy, więcej czasu na wypoczynek. Choć nadal mnóstwo roboty i wiele nauki.
Właśnie na to liczyła. Na coś, co zajmie jej umysł i zmęczy ją na tyle, że wieczorem zaśnie bez tabletki. Zainteresowała się metamorfozą Zaca. Wydawał jej się zrelaksowany i pogodzony ze światem.
– Co robisz w wolnym czasie?
– Nauczyłem się surfować – odparł ze śmiechem.
– Surfing? Stałeś się prawdziwym Australijczykiem.
– Nie, wciąż jestem Anglikiem. Zapytaj ludzi w szpitalu. – Wzruszył ramionami. – Słyszałem, że Kornwalia jest świetnym miejscem dla surferów.
– Po powrocie będziesz tam jeździł na weekendy?
– Kto wie, może spróbuję. – Wrzucił pusty kubek do kosza na śmieci. – Jedziemy?
– Chętnie bym się zdrzemnęła na parę godzin – przyznała i ziewnęła. – Może uda mi się przetrwać popołudnie i zasnę dopiero wieczorem.

Zac ułożył jej walizki w bagażniku dość zniszczonego SUV-a, który bardzo pasował do mężczyzny spędzającego tyle czasu na plaży. Otworzył przed nią drzwi i starannie strzepnął drobinki piasku z siedzenia pasażera.
Teraz bardziej przypominał nieśmiałego człowieka, którego się tu spodziewała zastać. W miejscu tak podobnym do domu, a jednak tak odmiennym, mogła się spodziewać jeszcze wielu niespodzianek.
Przez pół godziny jechali – najpierw szerokimi autostradami, potem przez dzielnice mieszkalne z domami otoczonymi bujną zielenią. W końcu Zac skręcił w drogę wiodąca wzdłuż oceanu.
– Mieszkasz tutaj?
– Cronulla jest po tej samej stronie Sydney co szpital. Tylko pół godziny samochodem, a godzinę pociągiem od centrum miasta, jeśli ma się ochotę wyjść wieczorem.
Dwa lata temu Allie z radością zaplanowałaby wypad do klubu. Teraz już nie pamiętała, kiedy ostatnio wyszła ze znajomymi na kolację czy tańce. Bliskość szpitala była jednak atutem nie do pogardzenia.
– No i Cronulla leży nad morzem – powiedziała z aprobatą.
– A niedaleko jest Royal National Park, gdybyś miała ochotę pospacerować lub wybrać się na przejażdżkę rowerową.
Ostatnio nie w głowie jej były spacery i przejażdżki. Nie była też na plaży, choć głęboki błękit nieba zlewający się w jedno z wodą wydał jej się zachęcający.
– Mieszkasz nad sklepem dla surferów? – spytała rozczarowanym tonem, gdy Zac zaparkował na zadaszonym miejscu przy jaskrawo pomalowanej witrynie. O tym nie wspomniał w mejlach, które wymienili.
– Zaprzyjaźniłem się z właścicielami. Sami korzystali z tego mieszkania, ale powiększyła im się rodzina i potrzebują więcej miejsca. Poczekaj, aż zobaczysz. – Wyjął jej walizki z bagażnika i poprowadził ją z boku budynku, gdzie znajdowały się schody na piętro. Wyciągnął klucze z kieszeni i otworzył przed nią drzwi.
Opuszczone zasłony chroniły oczy przed jaskrawym porannym słońcem. Miejsce było chłodne i przestronne. Drewniane podłogi i neutralne kolory sprawiały, że połączona kuchnia i salon wydawały się bardzo duże jak na brytyjskie standardy. Wszystko było schludne i lśniące, Allie nie widziała też żadnych osobistych rzeczy.
– Spakowałem się i przeniosłem swoje manele do zapasowej sypialni – wyjaśnił Zac.
– Nie musiałeś… – Ale nagle się ucieszyła, że to zrobił. Przyjęcie propozycji zamieszkania u niego, gdy będzie szukała własnego lokum, wydawało się rozsądnym posunięciem, choć i tak nie zamierzała odkładać poszukiwań na później.
Po namyśle jednak perspektywa zatrzymania się nad sklepem zaczęła wyglądać całkiem przyjemnie.
– Jak tu cicho.
– Myślałaś, że sklep przyciąga plażowiczów żłopiących piwo? Mark i Naomi sprzedają sprzęt surfingowy z najwyższej półki, więc trafia tu wybrana klientela. A oni nie urządzają hałaśliwych przyjęć, mają przecież małe dzieci.
– Całe szczęście. Bardzo tu miło.
– Jeszcze nie widziałaś najlepszego. – Uśmiechnął się i zdecydowanym gestem rozsunął zasłony.
Wstrzymała oddech. Rozsuwane przeszklone drzwi prowadziły na duży zadaszony balkon. Stały na nim krzesła i niewielki stół, a przed nią rozciągał się widok na ocean i długą linię brzegową z zakrzywionym, porośniętym drzewami półwyspem z jednej strony.
Neutralne barwy pokoju nabrały sensu, bo kto potrzebuje koloru i dekoracji w środku, gdy ma za oknem taki bajeczny widok?
– Jak pięknie!
– Jeszcze lepszą panoramę mamy z górnego balkonu. I każdego dnia się zmienia.
– Puk, puk? – zawołał kobiecy głos za drzwiami.
– Część, Naomi. Wejdź.
Była to opalona blondynka mniej więcej w wieku Allie. Miała na piersi chustę, w której spało niemowlę. Czteroletnia dziewczynka trzymała się spódnicy mamy, w rączce miała bukiet kwiatów.
– Wpadłyśmy się przywitać. – Naomi uśmiechnęła się, a jej córeczka podbiegła do Zaca.
– Jak się masz, Izzy. – Przykucnął przed nią, a mała wcisnęła mu kwiaty do ręki. – Piękny bukiet, ale myślę, że nie jest dla mnie.
– Ty możesz sobie sam nazrywać. Izzy, daj kwiaty Allie – poinstruowała córeczkę Naomi. Dziewczynka odebrała kwiaty Zacowi i pomaszerowała do Allie.
– Witamy w Australii – powiedziała.
– Piękne. – Allie pochyliła się, nie zważając na ból w krzyżu. – Sama zrywałaś?
– Nazywają się waratah – powiedziała Izzy poważnie, wskazując na ciemnoróżowe płatki.
– Naprawdę piękne. Bardzo ci dziękuję.
– Waratah jest kwietnym symbolem Nowej Południowej Walii – wyjaśniła Naomi. – Nie zostaniemy, bo na pewno chcesz odpocząć po podróży. Wpadłam tylko powiedzieć, że jeśli czegokolwiek będziesz potrzebowała, Mark i ja całymi dniami jesteśmy na dole. Mieszkamy w domu na wzgórzu, po sąsiedzku. Mam nadzieję, że wpadniesz do nas na kawę.
– Dom Marka i Naomi to ten budynek obrośnięty krzewami waratah – wyjaśnił Zac.
– I jeszcze jedno, zanim zapomnę. Umowa Zaca wygasa za sześć tygodni, ale możesz zostać, jak długo chcesz. Jeśli ci się spodoba, chętnie wynajmiemy ci mieszkanie. A gdybyś sobie upatrzyła inne miejsce, możemy się umówić, że nas uprzedzisz o wyprowadzce tydzień wcześniej.
– To miłe z twojej strony. – Allie poczuła się pewniej. Czy Zac miał coś wspólnego z ofertą gospodyni?
– Cieszymy się, że możemy cię gościć – zapewniła Naomi i wzięła córkę za rękę. – Zac, czy nie zechciałbyś pomóc Markowi w warsztacie? Allie potrzebuje czasu dla siebie, żeby się tu zadomowić.

Allie poczuła zmęczenie. Zac włożył kwiaty do wody i zaniósł jej walizki na górę, do sypialni. Tam też był duży balkon i piękny widok na ocean.
Zdjął z breloczka klucz do drzwi wejściowych.
– Będzie ci potrzebny, kiedy wrócisz ze szpitala. Po południu znajdziesz mnie u Marka. Kolacja o szóstej?
– W porządku. Muszę się zdrzemnąć przez godzinkę, dwie.
– Miłego wypoczynku.

Zac wrócił do domu o piątej i zobaczył, że Allie już wstała, wzięła prysznic i się przebrała. Więcej, ułożyła kwiaty w wazonie i wyskoczyła do kiosku po gazetę.
– Co ciekawego słychać? – spytał.
– Jeszcze nie wiem. Nazwiska tych ludzi nic mi nie mówią. – Uśmiechnęła się. Kilka godzin snu wyraźnie dobrze jej zrobiło.
– W pobliżu szpitala można dostać brytyjską prasę, jeśli ci na niej zależy.
– Teraz mieszkam w Australii.
A więc poważnie myśli o nowym początku. Zac dłużej przyzwyczajał się do otoczenia. Może tempo aklimatyzacji zależy od tego, co się zostawia za sobą. On nie mógł się rozstać z bagażem dręczących go spraw, ale to były kwestie bardzo intymne, tymczasem Allie była udręczona kontaktami z władzami szpitala, rozgłosem, sądami, a w ostatecznym rozrachunku i zainteresowaniem prasy.
Przygotował kolację i po jedzeniu zaproponował spacer. Allie interesowała się jego życiem tutaj, o wszystko wypytywała. Jedną tylko rzecz starannie przemilczeli – powód, dla którego się tu znalazła.
Wreszcie oznajmiła, że jest gotowa wcześniej się położyć, a Zac nasłuchiwał z dołu cichych odgłosów, patrząc na księżyc. Usłyszał nawet zasuwkę w drzwiach.
Zapewne zamyka się nawet wtedy, kiedy jest sama w mieszkaniu. Jak wielka była jej trauma, skoro potrzebuje zamka w drzwiach, aby mieć odwagę położyć się i zasnąć?
Westchnął. Wiedział to i owo o upokorzeniu. Gdy dorastał, nie skarżył się nikomu na rodziców. Szukał ucieczki w książkach i spuszczał oczy, aby nikt nie próbował go zaczepić. Wreszcie znalazł własne bezpieczne miejsce, a teraz przyszła pora, aby udostępnić je Allie…

Allie nie potrafiła uporać się z traumą, jaką zakończył się jej związek, toteż propozycję wyjazdu do Australii potraktowała jak wybawienie. W szpitalu w Sydney miała zastąpić kolegę, Zaca Forbesa. Na lotnisku ledwie go poznała – zamiast nieśmiałego Zaca powitał ją opalony i emanujący radością życia facet. Ta radość była zaraźliwa; Allie uznała, że jej pragnienie nowego startu może się spełnić. Ocean, plaża, nowe przyjaźnie w miejscu pracy. No i Zac, który w wolnych chwilach uczył ją sportów wodnych, zwiedzał z nią okolice. Coś między nimi zaiskrzyło. Allie powoli nabierała przekonania, że teraz wszystko znowu jest możliwe. Nawet romans...

Podaruj mi szczęście, Awaryjne lądowanie

Emmy Grayson, Sharon Kendrick

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1226

ISBN: 9788383424323

Premiera: 29-02-2024

Fragment książki

Podaruj mi szczęście – Emmy Grayson

Furia, która błyskawicznie rozprzestrzeniła się w żyłach księcia Alarica Van Ambrose, zaskoczyła nawet jego samego. Nie sądził, że ktokolwiek poza jego beznadziejnym ojcem, będzie w stanie doprowadzić go do białej gorączki.
Ale to nie ojciec spoglądał teraz na niego ze zdjęcia wyświetlonego na tablecie Clary, lecz jego była już narzeczona, Celestine Osborne, w ramionach nie jednego, a dwóch mężczyzn, przyłapana przez paparazzich w którymś z modnych nowojorskich klubów. Jeden z mężczyzn trzymał ją dłońmi w talii, lubieżnie przytulony do ledwo przykrytych kusą spódniczką pośladków. Dłonie drugiego mężczyzny spoczywały tuż pod jej piersiami, które omalże wylewały się z wydekoltowanej bluzki na ramiączkach.
Większość kobiet przyłapanych in flagranti zapewne zasłoniłaby się przed błyskiem flesza, ale nie Celestine, która patrzyła prosto na fotografa. Dobrze znał to jej wyzywające spojrzenie i bezczelny uśmiech. Niektórym mogłaby się wydać pewna siebie i seksowna. Alaricowi te oślepiająco białe zęby kojarzyły się z piranią.
Powoli rozprostował palce zaciśnięte na telefonie i odłożył go na biurko. Gdy wybierał numer Celestine, pozostawił zdjęcie otwarte – miało mu przypominać, że nie może już dłużej tolerować jej skandalicznych wybryków. Trwające od dziewięciu lat zaręczyny były co prawda efektem umowy biznesowej zawartej przez ich ojców, jednak Alaric zawsze był przekonany, że ten układ pasuje także Celestine.
Dopiero podczas ostatniej rozmowy, a właściwie awantury zakończonej zerwaniem, Celestine wyjawiła, że nigdy nie chciała tego ślubu. Był teraz zły nie z powodu rozstania, lecz dlatego, że zmarnował tyle czasu, czekając na Celestine i znosząc wszystkie jej wyskoki.
– Przykro mi, Wasza Wysokość.
Spokojny głos Clary pomógł mu odzyskać równowagę. Była jego asystentką przez ostatnie siedem lat. Niezawodna, profesjonalna, biegła w mowie oraz piśmie, szybko stała się kimś, bez kogo nie umiałby funkcjonować. Cechowała ją skuteczność, obojętne, czy chodziło o niwelowanie napięć na linii ojciec-syn, reagowanie na coraz bardziej zuchwałe zachowania Celestine czy dyskretne zakończenie jego ostatniego romansu z córką hiszpańskiego potentata olejowego.
W ostatnim czasie Alaric zauważył, że coraz częściej zwraca się do niej, prosząc o opinie na tematy polityczne, a jej towarzystwo sprawia mu przyjemność. Oczywiście, dostrzegał czerwone flagi. Clara była zatrudniona w jego kancelarii, a on jeszcze do niedawna był zaręczony.
Ale już nie jesteś, usłyszał diabelski podszept. Zerknął teraz na Clarę zbliżającą się do jego biurka. Była bardzo atrakcyjną kobietą. Zwykle nosiła kostiumy składające się z żakietu i spodni lub spódnicy, dopasowane do figury na tyle, by podkreślać walory sylwetki, ale nie wodzić go na pokuszenie.
Jednak dzisiejszego wieczora… miała na sobie suknię w kolorze kobaltu, który przypominał mu Morze Północne tuż przed wschodem słońca. Sposób, w jaki delikatny materiał spowijał jej szczupłe ciało, podkreślając wszystkie krągłości i opadając kaskadą aż do samej ziemi, wprawił go w podekscytowanie. Jasne blond włosy, upięte zazwyczaj w skromny kok tuż nad karkiem, były dziś wysoko zaczesane i fantazyjnie skręcone, a pojedyncze loki okalały jej anielską twarz.
Gdy dotknęła tabletu, arogancka mina Celestine zniknęła z ekranu.
– Mnie natomiast jest przykro, że nie zerwała zaręczyn wcześniej. Linnaea zasługuje na lepszą królową.
Usta Clary rozchyliły się na moment i z powrotem zacisnęły.
Alaric uniósł brwi.
– Co takiego?
– Nie jest moją rolą to oceniać.
Zaśmiał się. Rzadko zdarzało mu się opuszczać gardę, ale przy Clarze nie miał z tym problemu. Należała do osób szczerych i wiedział, że leżało jej na sercu dobro kraju, którym w zastępstwie ojca rządził.
– Możesz powiedzieć to, co myślisz. Nie pogniewam się.
Jeden z kącików ust uniósł się lekko w górę. W oczach zatańczyły wesołe ogniki.
Wesołe ogniki? Co też mu przyszło do głowy?
– Wasza Wysokość też zasługuje na kogoś lepszego.
Zmrużył oczy, przypomniawszy sobie, że wypowiedziała już kiedyś podobne słowa. Pewnego wieczora jedenaście miesięcy temu. Wtedy właśnie sprawy między nimi przybrały nieco inny obrót. Przynajmniej z jego perspektywy.
Alaric wstał z fotela i przeszedł kilka kroków w stronę okien sięgających od sufitu do podłogi. Jezioro połyskiwało w blasku zimowego księżyca. Śnieg przykrył ziemię już w październiku, tworząc spektakularną scenerię, która jak magnes przyciągała turystów.
W całym swoim życiu Alaric kochał jedynie swoją zmarłą matkę Marianne oraz kraj, w którym się urodził. Z miłości do ojczyzny zgodził się na zaręczyny z Celestine.
Jakiś ptak zerwał się do lotu. Sądząc po białych skrzydłach rozpostartych na tle nocnego nieba, był to puchacz śnieżny. Zniżył lot, ocierając się prawie o taflę jeziora, i wzbił się ponownie ku gwiazdom. Zawsze zazdrościł ptakom wolności. Żadnych terminarzy, zobowiązań, komisji i zgłębiania dokumentów piętrzących się na biurku. A także żadnych narzeczonych, których eskapady stanowiły wizerunkową katastrofę dla królestwa. Mając szesnaście lat, zrozumiał, że jeśli ktokolwiek miał uratować Linnaeę, to na pewno nie był to jego ojciec, Daxon Van Ambrose. Lubił on bowiem nosić koronę, ale pogardzał pracą i odpowiedzialnością. Nie znał umiaru w wydawaniu pieniędzy. To był główny powód, dla którego Alaric zdecydował się zaręczyć z kobietą, której nigdy wcześniej nie widział na oczy.
Dziewięć lat. Tyle czasu upłynęło, odkąd poznał Celestine i jej bajecznie bogatego ojca oraz podpisał umowę, w której zgodził się dać Maxowi Osborne’owi tytuł królewski – jedyną rzecz, jakiej ten nie mógł kupić za swoje miliardy. Umowa zakładała, że ślub odbędzie się w ciągu maksymalnie dziesięciu lat. W tym czasie Max miał wpompować w gospodarkę Linnaei potężne pieniądze za pośrednictwem różnych projektów. Potem Celestine miała oficjalnie wejść do rodziny Van Ambrose, wnosząc dodatkowo posag wart kilka miliardów dolarów.
Mówiąc w uproszczeniu, Daxon Van Ambrose sprzedał rolę królowej Linnaei temu, kto zaoferował najwięcej.
Na celowniku złości, którą Alaric wciąż kipiał, nie była już Celestine, ale on sam. On, który wyraził zgodę na idiotyczną umowę zawartą przez jego ojca i Maxa. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat i był zaangażowany w sprawy monarchii na tyle, na ile pozwolił mu ojciec. Dziewiętnastoletnia Celestine dopiero co ukończyła szkołę i zapewne zaświeciły jej się oczy, gdy usłyszała, że zostanie żoną przyszłego króla. Od chwili, gdy się poznali, co miało miejsce w sali tronowej, eleganckiej, choć mniej uczęszczanej – Daxon wybrał ją, by zaimponować zaproszonym z tej okazji gościom – wiedział, że dziewczyna była za młoda, by w pełni rozumieć, na co się zgodziła.
Podpisał jednak dokument i tym samym sprzedał nie tylko swoją duszę, ale także duszę młodej kobiety, dwóm starym wyjadaczom, którzy troszczyli się wyłącznie o swoje interesy, a nie o kondycję Linnaei.
Odebrała telefon i usłyszał zamulony głos, który szybko nabrał zjadliwości. Spytała, czy dzwoni, żeby jak zwykle prawić jej kazania. Oświadczył, że albo zaprzestanie imprezowania i wyznaczy wreszcie datę ślubu, albo on zadzwoni do jej ojca, by renegocjować umowę. Odpowiedź była krótka:
– Droga wolna, ja z tobą skończyłam.
Alaric omiótł spojrzeniem górskie szczyty po drugiej stronie jeziora, czując w ciele inny rodzaj napięcia. Skoncentrował się na dobrze znanym widoku. Lepsze to, niż wpatrywać się w asystentkę.
– Jestem księciem, Claro. Nie rycerzem z baśni. Te zaręczyny nigdy nie miały nic wspólnego z miłością, zawsze chodziło tylko o pieniądze.
Ostatnie słowo wypowiedział z pogardą. Przez całe życie walczył o to, by nie kojarzono go ojcem, jego romansami, piciem i rozrzutnością. A jednak stał tutaj, rozmyślając właśnie o pieniądzach. O tym, że pierwszą jego reakcją była satysfakcja. Ponieważ to Celestine zerwała zaręczyny, Linnaea i tak dostanie sporą sumkę od Osborne Construction. To mówiło aż nazbyt wiele o tym, kim stał się Alaric z biegiem lat. Omal nie przymusił do ślubu krnąbrnej narzeczonej, byle dobrać się do fortuny jej ojca.
Wzdrygnął się z obrzydzenia na samego siebie.
– Przygotowałam wstępne oświadczenie do akceptacji Waszej Wysokości.
– Wyślij je.
Westchnęła poirytowana, co bardziej wyczuł, niż usłyszał.
– Potrzebuję akceptacji.
– Akceptuję.
Ponownie westchnęła, tym razem głośniej.
– To niestety tak nie działa, Wasza Wysokość.
Obejrzał się przez ramię, ale to nie powstrzymało Clary, która zdecydowanym krokiem szła w jego stronę. Im bliżej była, tym bardziej się robił spięty. Zatrzymała się tuż obok i podała mu tablet, na którym zamiast zdjęcia Celestine widniał teraz dokument do podpisu. Przebiegł wzrokiem tekst, choć słodki zapach perfum Clary wcale mu tego nie ułatwiał.
Książę Alaric Van Ambrose i pani Celestine Osborne ogłosili, że nie są już zaręczeni. Życzą sobie nawzajem jak najlepiej…
Skrzywił lekko usta, przypominając sobie wrzaski Celestine podczas ich ostatniego spotkania.
– Może być.
Tablet zniknął sprzed jego oczu, ale nie Clara. Kątem oka dostrzegł, jak pochyla głowę nad ekranem i dotyka go palcami. Blask ekranu oświetlał jej delikatny profil.
Dobrze pamiętał moment, w którym Clara przestała być godną zaufania asystentką, a stała się kimś więcej. Kimś, na kim mógł polegać. Kimś, z kim lubił przebywać.
Przez pierwsze lata narzeczeństwa Alaric zachowywał dystans wobec Celestine, która wydawała mu się za młoda. Żadnemu z nich nie spieszyło się do ołtarza, przynajmniej dopóki realizowane były inwestycje Maxa, które pozwoliły Linnaei trochę odetchnąć finansowo. Po podpisaniu umowy Celestine powiedziała mu, że przez kilka kolejnych lat nie zamierza zmieniać stylu życia, w tym rezygnować z randek. Wyraził na to zgodę, co okazało się później szczytem głupoty.
I kiedy on zajęty był odbudowywaniem kraju, a w wolnych chwilach zdarzało mu się miewać ściśle tajne romanse, Celestine zaczęła dokazywać, co z roku na rok przybierało coraz bardziej spektakularną formę. Parę lat temu Alaric całkowicie zrezygnował z romansów na boku i uznał, że najwyższa pora lepiej poznać swoją przyszłą żonę, ale to, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało. Celestine była do szpiku kości zepsutą dziedziczką fortuny, która miała nieograniczone możliwości, a wybrała hulaszczy tryb życia tak jak ojciec Alarica.
Mimo to nie zamierzał wycofać się z umowy.
Rok temu, w przeddzień dorocznego Balu Bożonarodzeniowego, ukrył się w swojej prywatnej siłowni w podziemiach pałacu po tym, jak Celestine przybyła na kolację z udziałem najważniejszych osób w państwie ewidentnie podpita i ubrana w sukienkę, którą najlepiej można było opisać jako halkę, tak niewiele zasłaniała.
Z trudem wytrwał do końca wieczoru. Po deserze polecił odprowadzić Celestine do jej pokoju, nie pozwalając jej zostać podczas dalszej części przyjęcia. Sam został nieco dłużej, a potem wymówił się złym samopoczuciem i zszedł na dół. Był właśnie w trakcie okładania pięściami worka treningowego, by wyładować z siebie frustrację, gdy do środka weszła Clara. Miał wtedy na sobie jedynie spodnie dresowe. Pot ściekał mu po plecach. Nie przerwał ćwiczeń, po raz pierwszy w życiu nie zawracając sobie głowy swoim wyglądem. Dlaczego miał się przejmować tym, jak go postrzegano, jeśli ledwie kilka pięter wyżej przyszła królowa Linnaei robiła z siebie pośmiewisko?
Clara nie wybiegła z siłowni z krzykiem. Nie zganiła go też za to, że wyszedł z kolacji. W eleganckiej wieczorowej sukni usiadła na ławeczce do ćwiczeń z obciążeniem. Splotła palce i oparła dłonie na udach, po czym zapytała, czy Alaric chce o tym porozmawiać.
Nie chciał. Dlatego wyładował swoją frustrację na worku treningowym. Było mu jednak miło, że ktoś zainteresował się tym, co czuje. Kiedy odburknął, że woli zostać sam, Clara posłała mu uśmiech zaprawiony smutkiem, a następnie wstała i ruszyła do drzwi. Wkurzyło go to. Nie chciał jej współczucia i nawet to powiedział.
Do dziś słyszał łagodny, dźwięczny śmiech.
„Nie myślałam o współczuciu. Wasza Wysokość zasługuje po prostu na kogoś lepszego”.

– Wysłałam.
– Dziękuję, Claro.
Podniosła głowę. Jej spojrzenie śledziło teraz puchacza lecącego w stronę ciemnego lasu po południowej stronie jeziora.
– Czasami trudno mi uwierzyć, że tu mieszkam.
Zachwyt w jej głosie wzruszył go. Nie poznał jeszcze nikogo, kto kochałby Linnaeę równie mocno jak on.
– Ach tak?
– Linnaea to kraina jak z baśni.
Głos przepełniony tęsknotą, której nigdy u niej nie słyszał, rozgrzał jego krew. Starał się nie dać po sobie poznać poruszenia, jakie w nim wywołała.
Ale kiedy mówiła takie rzeczy jak teraz głosem pełnym podziwu, a zachwyt w jej oczach łagodził poważny na ogół wyraz twarzy, miał kłopot z utrzymaniem rąk przy sobie.
– Baśnie zwykle mają szczęśliwe zakończenie.
– Nie w oryginalnych wersjach. Te były często dość upiorne. Krew, kaci, egzekucje, brrr – powiedziała i zaśmiała się.
Alaric uniósł lekko brwi. Zazwyczaj ich rozmowy dotyczyły zupełnie innych tematów.
– Kiedy ojciec dowie się, że kontrakt z Maxem Osborne’em został zerwany, być może i w Linnaei będziemy oglądać egzekucje – rzucił sarkastycznie.
– Ślub siostry Waszej Wysokości będzie wielkim wydarzeniem dla Linnaei i korzystnym finansowo. Ambasador Szwajcarii już zapowiedział, że będzie apelował o sojusz. – Clara delikatnie trąciła Alarica ramieniem, co było złamaniem protokołu, ale przede wszystkim zelektryzowało go. – To efekt pracy Waszej Wysokości.
Chciałby wierzyć w optymistyczny rozwój wypadków, jaki przedstawiała Clara. Odkrycie, że ma przyrodnią siostrę, było dla niego niespodzianką, ale nie szokiem, wziąwszy pod uwagę liczne romanse ojca. Briony miała poślubić Cassiusa Adamę, rodowitego Linnaeańczyka, który pomimo wygnania z ojczyzny zdołał zgromadzić spory majątek, a teraz dołoży do niego tytuł królewski. Alaric początkowo sprzeciwiał się temu zaaranżowanemu małżeństwu. Budziło ono zbyt wiele skojarzeń z umową, którą ojciec zawarł z Maxem Osborne’em. Nadal też nie ufał w pełni młodemu mężczyźnie, choć na podstawie własnych obserwacji w ciągu ostatnich kilku tygodni musiał przyznać, że Cass wydawał się naprawdę dbać o jego siostrę. Briony też mu zaimponowała. Bardzo szybko dostosowała się do wcale niełatwego życia na dworze królewskim oraz ujęła się za zwykłymi obywatelami jej nowej ojczyzny i zaangażowała w projekty edukacyjne.
Ostatni czas obfitował w niespodziewanie pozytywne wydarzenia, ale to nie oznaczało, że da się uniknąć kłopotów, zwłaszcza z królem Daxonem Van Ambrose i ojcem Celestine, Maxem Osborne’em. Małżeństwo Briony i Cassa w połączeniu z międzynarodowym wsparciem mogłoby przybliżyć Linnaeę do niezależności finansowej, na czym najbardziej mu zależało. Pieniądze Celestine znacznie by ten proces przyspieszyły.
– Zawsze byłaś taką optymistką, czy sytuacja wygląda aż tak źle, że postanowiłaś podnieść mnie na duchu?
Zaśmiała się znowu, ale już nie tak pogodnie.
– Zdecydowanie nie jestem optymistką. Staram się podchodzić do wszystkiego realistycznie. Ale nawet realistka może się zachwycić takimi widokami – dodała, wskazując dłonią w kierunku okna.
Kwiatowy zapach perfum, w którym wyczuł słodką i cierpką nutę, otulił go, rzucając na niego zaklęcie. Ono z kolei, niczym płonąca zapałka spowodowało w jego wnętrzu pożar, który kazał mu unieść loki wokół smukłego karku, przycisnąć usta do alabastrowej skóry i posmakować jej, zanim do reszty oszaleje.
Powinien odejść. Zaczął się obracać, ale położyła dłoń na jego ramieniu. Stopy wrosły mu w podłogę, ciało stężało w oczekiwaniu.
Tylko na nią nie patrz!
Nie myślał logicznie. Ani teraz, ani wcześniej. Był tak tym wszystkim rozdrażniony, że wszystko mogło spowodować jego wybuch albo… skłonić do robienia rzeczy, których nie powinien.
– Wszystko będzie dobrze, Alaricu.
Spojrzał na nią, usłyszawszy po raz pierwszy, jak wymawia jego imię. Brzmienie jej głosu wypełniło przestrzeń między nimi. Cały świat skurczył się do widoku szczupłej dłoni spoczywającej na czarnym rękawie.
– Claro…
Zabrzmiało to jak groźny pomruk i było zapowiedzią zachowania, które nie przystoi księciu. Wtedy właśnie powinna cofnąć rękę i pobiec do drzwi. Zamiast tego jej palce zacisnęły się mocniej. Gwałtowny świst powietrza, które wciągnęła do płuc, zabrzmiał jak wystrzał z broni palnej. Uniósł nieco głowę, natykając się na spojrzenie oczu w odcieniu arktycznego błękitu, i świat zawirował mu przed oczami.
Czy to on zrobił pierwszy krok? A może ona? W jednej chwili mierzyli się wzrokiem, jakby wiedząc, co się za chwilę stanie. W następnej zatonęli w pożądaniu, które obmywało ich jak wysoka fala. Zatopił palce w jej jedwabistych włosach i sięgnął ustami jej warg.
To nie był czuły i delikatny pocałunek. Nie był też romantyczny. Był gwałtowny, zaborczy, jakby chciał jej pokazać to dzikie zwierzę ukryte pod fasadą opanowania i dobrych manier, które prezentował światu.
Objęła jego twarz dłońmi, kojąc częściowo furię, którą podszyta była jego namiętność.

Awaryjne lądowanie – Sharon Kendrick

Ceremonia ślubna dobiegła końca. Chociaż wszyscy goście zachwycali się, jak ochrzciły go media – „najwspanialszym ślubem w historii świata” – Bianca nareszcie odetchnęła z ulgą. Lepszej okazji nie mogli sobie wymarzyć najstarsi nadworni fotografowie i paparazzi. Ślub tuż przed świętami Bożego Narodzenia w ociekającym złotem pałacu! Prawdziwa gratka. Wielka okazja zarobienia na unikalnych zdjęciach. I zarobienia wielkich pieniędzy.

Bajecznie bogaty i uwielbiany przez kobiety król Corso żeni się ze zwykłą kobietą i czyni ją swoją królową.
Taki ślub zdarza się raz na całe życie.
Skąd więc u Bianki uczucie ulgi?
Rzuciła okiem na uroczyście przystrojony hol wejściowy pałacu. Druhną została trochę z przymusu, bo wcale o tym nie marzyła, choć panna młoda była jej siostrą. Miała na imię Rosie. Bianca nie chciała też wracać do Monterosso, bogatego górskiego królestwa, gdzie spędziła wiele swoich dziecięcych wakacji.
Ślub odbył się dwa dni przed Bożym Narodzeniem. Wielka stołeczna katedra była już przystrojona na święta. Potężne filary ozdobiono zielonymi ostrokrzewami i winoroślą. Bianca wciśnięta w wąską purpurową suknię druhny na siłę próbowała wchłaniać obecne wśród gości poczucie radości i szczęścia.
Uważnie śledziła wzrokiem długi szeleszczący biały welon siostry lekkim krokiem sunącej wśród ław katedry do ołtarza. Jednak myśli Bianki nie biegły w stronę siostry. Tak, kochała ją całym sercem i była szczęśliwa, że Rosie znalazła mężczyznę swoich marzeń. Ale Bianca była starszą siostrą i wciąż nie miała męża. A uboga historia jej związków i miłości mówiła jej, że sytuacja szybko się nie zmieni.
Jeśli w ogóle.
Gdyby nie nagła zmiana planu powrotu do domu, pewnie zamyśliłaby się nad tym, czemu jej życie nie potoczyło się zgodnie z planem. I marzeniami.
Miała zamiar wrócić rejsowym samolotem do Anglii i spędzić święta w domowym zaciszu. Z dala od wszechobecnego na londyńskich ulicach rejwachu i wrzawy. Po gorączkowych dniach przygotowań do królewskiego ślubu marzyła o ciszy i spokoju. Jednak Rosie uprosiła ją, by wróciła prywatnym samolotem człowieka, z którym nigdy nie chciałaby spędzić ani minuty.
Na samą myśl o nim przechodził ją dreszcz, ciało przeszywały dziwne ciarki, a wargi nagle schły.
Xanthos Antoniou.
Podczas ślubu i wesela Rosie ten wpływowy amerykański miliarder greckiego pochodzenia przyciągał zachłanny wzrok wszystkich obecnych kobiet. Zabójczo przystojny i z mięśniami atlety był jak mroczny meteor, który nagle z ogromną siłą zderzył się z kapiącym złotem splendorem królewskiego ślubu. Nikt nie odwracał oczu od tego mężczyzny. Przyciągał wzrok jak magnes.
Bianca, choć walczyła ze sobą, nie była wyjątkiem.
Nie miała pojęcia, dlaczego siostra tak naciska, by przyjęła ofertę Xanthosa.
„Proszę, zrób to dla mojego męża, Xanthos jest świetnym pilotem”, dźwięczały jej w głowie słowa Rosie.
Przez chwilę Bianca zastanawiała się, dlaczego królowi Corso, tak na tym zależy. Ale zanim zdążyła zapytać, siostrę otoczyła już kolejna grupa rozradowanych gości weselnych.
Xanthos pewnym krokiem szedł w jej stronę po marmurowej posadzce holu. Bianca usiłowała na niego nie patrzeć, ale było to nie lada wyzwanie. Nie wiedziała, co w czarnych oczach miliardera sprawia, że tak gwałtownie reaguje na jego obecność. Wiedziała jednak, że na próżno stara się kontrolować własne przedziwne reakcje. Pierwsza pojawiła się już w chwili, gdy ich sobie przedstawiono. Poczuła, że jej policzki z wolna pąsowieją.
Dlaczego? Xanthos uosabiał przecież wszystko, czego w mężczyznach szczerze nie znosiła. Emanował twardą męską siłą i miękką zmysłową groźbą. Był uosobieniem samca alfa. A takie cechy nigdy jej nie podniecały. Lubiła mężczyzn spokojnych, kochających książki i dających poczucie bezpieczeństwa.
Xanthos znajdował się na przeciwnym biegunie.
– Bianca?
Jego niski głos brzmiał jak żwir sypany na miód. Zmysłowo i przenikliwie. Pewnie dlatego serce Bianki biło tak, jakby w pośpiechu biegła za odjeżdżającym pociągiem. Wciągnęła powietrze i przywołała na wargi uśmiech, jaki zwykła przywoływać wobec nowego klienta przychodzącego do jej kancelarii po poradę prawną.
– Tak. Bianca Forrester – odparła bez wahania. – Nie byłam pewna, czy zapamiętał pan moje nazwisko, gdy nas sobie przedstawiano, panie Antoniou.
– Nie zapomniałem. Jak pewnie i pani mojego, ale prościej jest być na ty – dodał miękko ściszonym głosem.
Jednak towarzyszący tym słowom ironiczny uśmieszek sprawił, że Bianca poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Bajeczny majątek Xanthosa ani prywatny samolot nie robiły na niej wrażenia. Siostra promowała miliardera, jak mogła, ale Bianca nie chciała brać udziału w tej grze.
– Wiem, że wymuszono na tobie tę propozycję. Miło z twojej strony, ale nie ma takiej potrzeby. Mogę sama wrócić do Londynu.
– Czemu? – zapytał.
– Bo już mam bilet na zwykły rejs. Nawet wolę taki lot. Mogę w tym czasie pracować zamiast rozmawiać o wszystkim i o niczym.
Xanthos poczuł nagłą irytację, bo właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Nie, nie dlatego, że nigdy nie widział tak pięknej kobiety jak Bianca. Fascynowały go jej kruczoczarne włosy i szmaragdowe oczy. Ale irytował charakter, którego u kobiet nigdy nie lubił. Zimny, oceniający i protekcjonalny. Jak gdyby Bianca już wyrobiła sobie zdanie na jego temat i wiedziała, że nie jest mu obojętna. Czy jej postawa nie przypominała, mu skąd pochodzi i dlaczego tu jest?
– Ale twoja siostra osobiście prosiła, żebym zapewnił ci bezpieczny powrót do domu – odparł chłodnym tonem. – Nie mogłem przejść obojętnie wobec takiej prośby. Odmówiłabyś nowej królowej?
Nie wymienił jednak innego powodu. Najważniejszego – własnych najgłębszych z możliwych więzów z panem młodym.
Więzów krwi.
Złączyły one ich obu, choć żaden z nich nie chciał. Był to mroczny sekret wciąż tlący się w sercu Xanthosa. Przypominał mu o tym, jakiej zdrady padł kiedyś ofiarą. To on kazał mu przysiąc, że nigdy nie zaufa żadnej kobiecie. Xanthos był bowiem przyrodnim bratem króla Corso. Nikt nie znał tej tajemnicy.
Oprócz Rosie.
I obaj chcieli, by tak zostało.
Xanthos nie wiedział, dlaczego brat tak bardzo pragnął jego obecności na swoim ślubie. Początkowo odrzucił zaproszenie, za które dałaby się pokroić połowa możnych tego świata. Corso jednak nie ustępował i naciskał, aż w końcu Xanthos się zgodził. Podejrzewał, że król pragnie go zmiękczyć i w ten sposób upewnić się, że nigdy nie wpadnie mu do głowy walka o tron. Ale Xanthos nie tylko był dzieckiem z nieprawego łoża. Nie miał też najmniejszej chęci walczyć o koronę czy królestwo. Nigdy nie pragnął zostać osobą publiczną. Kochał swoją wolność i to, że odpowiadał tylko sam przed sobą. Zawsze też dotrzymywał danego słowa, a obiecał Rosie, że Bianca bezpiecznie dotrze do domu. Choćby na każdym kroku okazywała mu niechęć.
Jednak gdy teraz patrzył w jej ocienione długimi czarnymi rzęsami oczy, wbrew sobie myślał tylko o ich niezwykłej zieleni, która kojarzyła mu się ze szmaragdowym kolorem morza, który widywał w dzieciństwie. Przez chwilę stał jak zahipnotyzowany. Nie tylko nimi, ale i różowością jej pełnych warg i miękko falistymi liniami ciała.
– Gotowa? – spytał niepewnym głosem.
– Chyba nie zrozumiałeś? – odparła z nieco protekcjonalnym uśmiechem. – Właśnie się wykręciłam.
– Nie przyjmuję wymówek. Na stołecznym lotnisku czeka tłum paparazzich. Rosie mówiła, że chcesz ich uniknąć – powiedział, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Większość ludzi przyjęłaby taką ofertę w dobrej wierze, a może i z wdzięcznością. Więc jeśli nie chcesz wkurzać siostry w czasie jej miodowego miesiąca i doczekać się scen, przyjmij moją propozycję. Limuzyna czeka. Lepiej mieć to już za sobą.
– A co to? Wizyta u dentysty?
– Twoje słowa, Bianco. Nie moje – odparł z lekkim uśmiechem.
Przeszli obok wielkiej świątecznej choinki obwieszonej srebrnymi gwiazdkami i setkami lampek. W pałacu wciąż panował nastrój radosnego podniecenia. Część gości przerwała pogawędki i z ciekawością w oczach patrzyła na przechodzących obok nich Biancę i Xanthosa.
– Piękna para – dobiegł ją czyjś głos. – Kim jest ten mężczyzna?
– Nie wiem – odpowiedział inny. – Ale dziewczyna to szczęściara.
Jednak siedząc w limuzynie w pełnej napięcia ciszy, Bianca była daleka od szczęścia. Miała poczucie, że straciła kontrolę nad sobą.
Gdy wysiadła z auta, zerwał się wiatr. Wirujące płatki śniegu spadały na ich włosy i twarze. Jeden z nich osiadł na wargach Bianki i od razu stopniał. Kątem oka zauważyła jednak, że Xanthos go dostrzegł, bo patrzył wtedy na jej usta.
Szaleństwo. Podobało jej się, jak wolno przesuwał wzrokiem po jej wargach. I zwlekał z oderwaniem go od nich.
Nie wiedziała dlaczego.
Jak można pragnąć mężczyzny, który sprawia, że czujesz się tak niezręcznie skrępowana?
Bianca mocniej owinęła się płaszczem i weszła po schodkach do samolotu. Wnętrze głównej kabiny pachniało przepychem, ale ręka projektanta zadbała, by zachowało dyskretną klasę elegancji. W wazonach umieszczono świeżo ścięte róże. Na stoliku, obok którego stały wygodne obite skórą fotele, rozłożono kolorowe magazyny. Wszystko miało tu sprzyjać wygodzie podróżujących.
– A gdzie załoga? – spytała zdziwiona Bianca.
– Nie ma. Zawsze latam sam. To krótki lot. Wszystko co potrzebne znajdziesz na pokładzie. Chyba że życie w pałacu nauczyło cię czekać na obsługę – powiedział z uśmiechem Xanthos.
– Nie mieszkam tam – zaprzeczyła gwałtownie. – I nigdy nie mieszkałam. Spędzałam w nim tylko szkolne wakacje, bo mój ojciec pracował dla zmarłego króla, ojca Corso.
– Więc z pewnością potrafisz sama nalać sobie szampana.
Z twarzy Xanthosa nie znikał uśmiech. Czy wiedział, jak ten uśmiech na nią wpływa? I sprawia, że pragnie rozpaść się na kawałki, które on pozbiera z powrotem?
– Piję szampana jedynie wtedy, gdy coś świętuję. A świętować będę chwilę, w której wylądujemy.
– Mówił ci ktoś, jaka z ciebie niewdzięcznica?
– Ty. A tobie, że się powtarzasz? – fuknęła jak kotka Bianca.
– Nie. Ale jesteś fanką złośliwych uwag. Lepiej zapnij pasy. Zaraz startujemy.
Xanthos spodziewał się większej niechęci z jej strony, bo Bianca zdawała się robić wszystko, by uprzykrzyć mu lot. Ale ku swojemu zdziwieniu od razu posłuchała jego polecenia. Usiadła w fotelu i z uwagą zaczęła się rozglądać po wnętrzu kabiny.
Choć robił, co mógł, Xanthos nie potrafił ukryć przed sobą, że Bianca Forrester pociąga go coraz bardziej. Było w tej kobiecie coś, co nie dawało mu spokoju. Jakaś uśpiona zmysłowość, która sprawiała wrażenie, że zaraz wybuchnie z siłą wulkanu.
Wczoraj pojawiła się jako druhna panny młodej. Miała na sobie długą do kostek, obcisłą czerwoną suknię podkreślającą jej wąską jak osa talię i drobną figurę, ale i zmysłowe krągłości ciała. W czarne włosy wpięła szkarłatne róże. Taką samą szminką umalowała usta. Wyglądała jak bohaterka niedzisiejszych bajek dla dzieci. Xanthos zauważył, że gdy szła kamienną posadzką między ławkami katedry, przyciąga wzrok wszystkich mężczyzn. Ona sama jednak nie widziała tych spojrzeń, bo była skupiona na podtrzymywaniu ciężkiego trenu panny młodej. Lub może była jedną z tych kobiet, które udają, że nie wiedzą, jak na mężczyzn działa ich widok.
Dziś jednak nie miała w sobie nic z bohaterek starych bajek. Była ubrana w proste i przylegające do jej kształtów dżinsy oraz miękki zielony sweterek. Ciężką falę gęstych włosów spięła w koński ogon. Nie miała makijażu, ale Xanthos uznał, że z tak długimi czarnymi rzęsami Bianca w ogóle nie potrzebuje się malować. Jedyną jej ozdobę stanowiły okrągłe złote kolczyki. Nie nosiła żadnych pierścionków ani bransoletek. Sprawiała wrażenie kobiety nieprzystępnej. Z tych, których cała mowa ciała ostrzega: nie zbliżaj się do mnie.
Xanthos przymrużył oczy. Czy to ten niski wzrost czynił ją tak prowokacyjnie kobiecą? Bianca miała ledwie ponad metr sześćdziesiąt. A może Xanthosa pociągał jej zadziorny charakter?
Serce na chwilę zabiło mu mocniej. Nie znosił kobiet z charakterem. Choć właściwie bardziej podejrzewał się o taką niechęć, bo nigdy takich nie wybierał. Przywykł do podziwu i uwielbienia z ich strony. Nie musiał nawet zdobywać kobiet, bo same robiły wszystko, by zwrócił na nie uwagę. Czasem nawet myślał, jak to jest starać się o względy kobiety, bo sam nigdy tego nie doświadczył. Ale myśli te pierzchały równie szybko, jak się pojawiały.
Człowiek łatwo się nie zmienia, choć czasem zdarza mu się wyściubić nos poza własne schematy. Tak było teraz z Xanthosem. Chwilowe zainteresowanie Biancą szybko ustąpiło miejsca zniecierpliwieniu. Nie chciał o niej myśleć w ten sposób. W ogóle nie chciał poświęcać jej żadnej myśli. Była szwagierką jego brata. Nikt zresztą nie wiedział, że Corso jest jego bratem. Jej pojawienie się w życiu Xanthosa tylko je komplikowało. Miał jedynie przetrwać kilka kolejnych godzin. Później będzie wolny jak ptak i poleci do Szwajcarii, gdzie już czeka paczka starych znajomych. Jak on miłośników nart i hazardu. I supermodelka Kiki, która od dawna robiła wszystko, by go uwieść.
Siedząc w kokpicie, czekał na pozwolenie na start, ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Dopiero po dłuższej chwili doszedł do niego głos z wieży kontroli lotów. Dostał pozwolenie na start. Powoli rozpędził maszynę i wzniósł ją w błękitne zimowe niebo. Pilotując, zawsze czuł się wolny. Bezkres nieba dawał mu swobodę, której potrzebował jak ryba wody. Odetchnął głęboko i spojrzał w dół na słynne, czerwone wulkaniczne góry Monterosso, które powoli malały w oczach. Pomyślał, że pewnie nigdy nie wróci już do królestwa, choćby Corso stawał na głowie, próbując przekonać go do odwiedzin. Xanthos nie miał żadnej ochoty pogłębiać więzi z bratem. Nie chciał związków z rodziną, o istnieniu której przedtem nie miał pojęcia. Bo rodzina zawsze oznaczała problemy, wysysała energię i siły. Kojarzyła mu się z bólem, zawodem i złamanym sercem. W każdej chwili mogła wywrócić do góry nogami całe czyjeś życie.
Kto o zdrowych zmysłach mógł pragnąć rodziny?
Xanthos porzucił te myśli i skupił się na pilotowaniu. Ta czynność zawsze sprawiała mu przyjemność i satysfakcję. Spodziewał się zwykłego lotu bez przeszkód. Jednak coś nagle zaczęło się zmieniać. Kontroler lotu przekazał, że nie ma odczytów maszyny, a ona sama zniknęła z radarów. Xanthos spojrzał na wysokościomierz. Znajdowali się na wysokości dziewięciu kilometrów. Z rosnącym niedowierzaniem patrzył, jak jeden po drugim wysiadają oba transpondery. Poczuł nagły przypływ adrenaliny, ale mimo napięcia, które czuł w całym ciele, był dziwnie spokojny. Jak każdy doświadczony pilot miał za sobą długie godziny szkoleń. Wiedział, jak reagować w sytuacjach zagrożenia. Dlatego widok smugi dymu wydobywającego się spod jednego ze skrzydeł nie przestraszył go bardziej niż tupot nóg Bianki, która z przerażeniem na twarzy nagle wpadła do kokpitu.
– Dym! – krzyknęła. – Pali się!
Xanthos szybko obrócił się przez ramię. Smuga dymu stawała się coraz gęstsza. Nie była już szarego, lecz czarnego jak noc koloru. Głośno rozdzwoniły się wszystkie systemy bezpieczeństwa. Na tablicy rozdzielczej złowrogo zaczęły błyskać czerwone lampki. Rzucił okiem na mapę. Do najbliższego lotniska były trzy kwadranse lotu, ale Xanthos wiedział, że najpóźniej za dwadzieścia minut cały samolot stanie w ogniu.
Poczuł suchość w ustach.
Dwadzieścia minut!
Spojrzał na Biancę i dostrzegł w jej oczach przerażenie. Wysłał sygnał ratowniczy i w milczeniu czekał na odpowiedź. Odetchnął z ulgą, gdy na ekranie wyświetliła się informacja o pobliskim nieużywanym lotnisku położonym w małej górskiej dolinie.
– Musimy lądować awaryjnie. Wróć do kabiny i zapnij pasy! – krzyknął. – Rób, co mówię, i nie zadawaj pytań. Będzie dobrze. Zrozumiałaś?
Bianca posłusznie kiwnęła głową i ruszyła do kabiny. Xanthos myślał tylko o tym, by bezpiecznie wylądować. Dokładnie tak jak szkolono go na kursach. Był tak skoncentrowany, że nie miał w głowie ani jednej myśli. Liczyło się tylko lądowanie. Szybko spiralnym lotem schodził w stronę lotniska. Tuż przed uderzeniem o zlodowaciały pas startowy krzyknął do Bianki, by pochyliła się i mono objęła ramionami nogi. Samolot ślizgał się i tańczył na lodzie, tocząc się w stronę wysokiej zaspy śnieżnej. Wreszcie zarył w nią dziobem i trzęsąc się, stanął w miejscu.
Xanthos natychmiast rzucił się do kabiny, jednym ruchem odpiął pasy Bianki i, wziąwszy ją na ręce, wyskoczył z samolotu. Wokół unosiły się już gęste kłęby dymu, przez które nie było nic widać.
Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy jak teraz, gdy dotknął stopami ziemi, chociaż lód był twardy jak żelazo. Przez chwilę myślał, że nie utrzyma się na nogach. Dobiegł go szloch Bianki.

Podaruj mi szczęście - Emmy Grayson
Clara Stephenson od siedmiu lat jest asystentką króla Alarica. Ich relacje są profesjonalne, ale gdy Clara próbuje go pocieszyć po jego zerwanych zaręczynach, daje się uwieść jej wdziękom i urodzie. Po miesiącu okazuje się, że będą mieli dziecko. Alaric decyduje, że się pobiorą. Clara zaczyna żyć jak królowa, lecz nie potrafi być szczęśliwa, żyjąc w sposób narzucony przez Alarica. A on wkrótce zaczyna tęsknić za dawną Clarą – przyjacielską, pełną energii, mającą własne zdanie. Bardzo chciałby uszczęśliwić swoją żonę…
Awaryjne lądowanie - Sharon Kendrick
Po ślubie siostry Bianca Forrester wraca prywatnym samolotem z amerykańskim milionerem Xanthosem Antoniou, drużbą pana młodego. Podczas burzy śnieżnej samolot ulega awarii i ląduje na odludziu. Muszą przeczekać w zimnej chacie, zanim nadejdzie pomoc. Bianca jest zmuszona przystać na propozycję Xanthosa, by spali razem w jedynym łóżku. Próbują zachować dystans, ale nagle ta zimna noc staje się coraz gorętsza…

Świat jest mały

Heidi Rice

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1223

ISBN: 9788383424354

Premiera: 14-03-2024

Fragment książki

Noc Halloween
– To musiało kosztować fortunę!
Ellie MacGregor patrzyła na wielopoziomowe tarasy luksusowego apartamentu w na ostatnim piętrze budynku na Manhattanie. Oszałamiający widok na Central Park był niczym w porównaniu z dekoracjami, których budowa musiała zająć tygodnie i zamieniła ogrody dachowe w królestwo horroru godne słynnych parków rozrywki.
Na godzinę przed przybyciem gości projektant wciąż dokonywał ostatnich poprawek w nawiedzonym lesie oświetlonym płonącymi pochodniami, natomiast kucharze i kelnerzy przygotowywali wykwintny bankiet na cmentarzysku z lukru i masy cukrowej oraz nad przypominającą Styks rzeką z ponczem.
Wszystko tylko na jedną noc!
Ile to kosztowało? Pewnie więcej, niż zarobiłaby przez dekadę.
– Naprawdę nie słyszałaś o słynnym halloweenowym balu Alexa Costy, Ellie? To jeden z najgorętszych chłopaków w Ameryce. On i jego przyjaciel Roman Fraser co rok walczą o pierwsze miejsce na liście wymarzonych narzeczonych magazynu „Celebrity”.
Carly, przełożona personelu kelnerskiego, mówiąca z silnym nowojorskim akcentem, prowadziła Ellie przez korytarz jęczących upiorów, których oczy świeciły jaskrawą zielenią.
– Jak dla mnie Costa jest bardziej seksowny, podoba mi się jego robotniczy wizerunek, dzika męskość młodego ciała. Chociaż Roman Fraser też jest uroczy, z tym swoim akademickim szlifem. A to, że poszukuje zaginionej siostry, sprawia, że chciałoby się go utulić do piersi.
Carly śmiała się z własnych słów, przechodząc przez drzwi z napisem „Zawróć albo przygotuj się na śmierć”.
– Poszukuje siostry? – zapytała zdziwiona Ellie, kiedy wchodziły do kuchni.
Carly zatrzymała się, by na nią spojrzeć.
– Poważnie? Nie słyszałaś? I ty podobno jesteś Szkotką?
Ellie potrząsnęła głową.
Przyleciała tanimi liniami z Glasgow dwa dni wcześniej, po podróży autostopem z maleńkiej szkockiej wyspy Moiry na Hebrydach Zewnętrznych, gdzie spędziła całe życie, konkretnie dwadzieścia jeden lat.
Pracowała przez dwa lata w pubie na Moiry, by zarobić na lot do Ameryki. Szukała przygód, chciała wreszcie przeżyć coś ekscytującego, zobaczyć nowe miejsca i spotkać ludzi, którzy nie znaliby jej od urodzenia. Chciała też otrząsnąć się po stracie Rossa i Susan MacGregorów – trzy lata temu ojciec miał zawał serca, a mama wkrótce po jego śmierci zmarła z rozpaczy.
Udało się, pomyślała, gdy Carly opowiadała dzieje Romana Frasera i jego dawno zaginionej siostry. Okazało się, że ponad dwie dekady temu przed Bożym Narodzeniem para miliarderów postanowiła kupić hotel w szkockich górach. Na ciemnej, opustoszałej drodze mieli wypadek. Przeżył tylko chłopiec, Roman. Drugiego dziecka, dziewczynki, do dziś nie odnaleziono.
– Jesteś pewna, że nigdy nie słyszałaś tej historii?
– Sama nie wiem, może – skłamała Ellie.
Godziny pracy w pubie wykluczały oglądanie telewizji, a internet rzadko działał na wyspie. Gazety przychodziły z opóźnieniem, więc nikt nie zwracał uwagi na nieaktualne wiadomości. Poza tym, jeśli chodzi o bezowocne poszukiwania siostry przez Romana, to rozpoczął je dziesięć lat temu, kiedy tylko oficjalnie odziedziczył fortunę. Ellie miała wtedy zaledwie jedenaście lat i niczym się nie interesowała.
– Wyszukaj sobie tę historię na przerwie. – Carly zaczęła intensywnie przyglądać się Ellie. – Jesteś w jej wieku, ze Szkocji… Nigdy nie wiadomo…. Dziewczynka miała na imię Eloise… Czyż to nie brzmi jak Ellie?
Tak, jasne… Ellie zaśmiała się w duchu. Dlaczego właściwie każdy Amerykanin myśli, że w Szkocji mieszka dwadzieścia osób i wszyscy są spokrewnieni?
– Otrzymałam imię po babci ze strony matki, Eleonorze Fitzgerald – wyjaśniła Ellie.
Nie dodała, że od śmierci jej rodziców zmagała się z poczuciem winy. Prawda jest taka, że zawsze pragnęła wyjechać i swoimi planami zmieniła ich życie w piekło. Byli dobrymi ludźmi, a ona ich wymarzonym dzieckiem – Susan urodziła ją, będąc po czterdziestce, po kilku wcześniejszych poronieniach.
Jako dziecko, urywała się ze szkoły, by wędrować po wyspie i marzyć o odległych miejscach, zwłaszcza o Nowym Jorku, o którym kiedyś opowiedział jej tata.
Jako nastolatka nienawidziła mentalności małej wyspy i swoich rówieśników, których ambicją było pracować w polu, łowić ryby i wypasać barany. Nie chciała całe życie rozmawiać tylko o pogodzie i przyrządzaniu jagnięciny.
Rodzice zawsze byli wobec niej cierpliwi, nigdy nie podnosili głosu, po prostu patrzyli na nią z paniką i niepokojem w oczach, co sprawiało, że po ich śmierci jeszcze bardziej wstydziła się swojego buntu.
Chociaż była zdeterminowana, żeby w końcu opuścić wyspę i spełnić marzenia, kiedy wreszcie przyjechała do Nowego Jorku, zdała sobie sprawę, że ucieczka od jednego życia do drugiego może nie wystarczyć. Wybrała Nowy Jork, by móc się z czymś utożsamiać, ale też pozostać anonimową. Jednakże, o ile drapacze chmur, hałas i energia miasta fascynowały ją, z drugiej strony – przerażały.
Może nie była tak odważna, jak myślała. Czy przygotowała się na bezpardonową walkę, którą żyli mieszkańcy Ameryki? A jeśli tu też nie będzie pasowała?
– Szkoda – powiedziała Carly, wytrącając Ellie z zamyślenia. – Fajnie byłoby mieć Romana Frasera za brata. Byłabyś spadkobierczynią miliardów. I mogłabyś poderwać Alexa Costę, przyjaciela Romana.
Ellie skinęła głową, chociaż nie żałowała, że to MacGregorowie byli jej rodzicami. Przynajmniej miała szczęśliwe dzieciństwo, w odróżnieniu od osieroconego Romana. Znów ogarnął ją wstyd, bo nie doceniała Rossa i Susan, gdy żyli, przynajmniej nie dała im tego odczuć.
A co do hipotetycznego randkowania z Costą? Odpada. Facet to znany playboy, a ona nadal była dziewicą. Nie miała zamiaru zawracać sobie głowy mężczyzną, który pewnie oganiał się od supermodelek. Jak mógł wydać fortunę na głupie dekoracje, skoro tuż obok ludzie spali na ulicy?!
Ellie może i miała zamiłowanie do włóczęgi, ale postanowiła zrobić wszystko, żeby zbyt szybko nie zrujnować swojej wielkiej przygody w Nowym Jorku. Musiała zachowywać się rozsądnie przez co najmniej tydzień. A to oznaczało ciężką pracę dziś wieczorem, by dostać rekomendacje i znaleźć stałą pracę, zanim skończą się oszczędności.
Carly zatrzymała się przy stojaku z kostiumami i jeden z nich, niepełny kostium elfa czy może chochlika, ze spódniczką niezakrywającą majtek, podała Ellie.
– To powinno pasować. Możesz się przebrać w toalecie – powiedziała, zerkając na telefon. – Zaczynamy serwować, gdy pojawią się goście, czyli wcześnie, bo chcą sobie pooglądać i liczą, że zobaczą pana Costę, który i tak zawsze się spóźnia. Bądź w swoim sektorze za dwadzieścia minut.
– Ale… Ten kostium niczego nie zakrywa! – krzyknęła przerażona Ellie.
– Chcesz tę pracę czy nie? – spytała Carly.
Nie mogła być małomiasteczkowo pruderyjna, to nie Moira, pomyślała.
– Chcę – odpowiedziała.
Kiedy poszła się przebrać, zdecydowała, że Alex Costa to zdecydowanie kretyn… Kto kazałby przebrać kelnerki za chochliki z gołymi tyłkami?

– Przepraszam, Alex, nie będzie mnie na twojej imprezie, mam lepszą propozycję. Baw się dobrze. I nie podrywaj żadnej, której ja bym nie poderwał.
– Zostawiasz mi większe pole manewru.
Alex Costa zaklął pod nosem. Roman Fraser znów go wystawił. „Lepsza oferta” to pewnie jakaś nieziemska dziewczyna. Nie miał pretensji. Roman nie przepadał za imprezami, zwłaszcza wymagającymi przebrania się. Szczerze, sam też mógłby bez nich żyć.
Zainicjował halloweenowe spotkania siedem lat temu, kiedy jego firma Costa Tech wbiła się na szczyt Forbes Global 2000 i w wieku dwudziestu trzech lat oficjalnie został miliarderem. Pierwotnie bal Halloween miał promować jego nazwisko, ale bardzo szybko wszedł na stałe do kalendarza Manhattanu.
Nie był w nastroju, stojąc na balkonie swojego apartamentu na ostatnim piętrze i obserwując uroczystości poniżej. Ludzie, których nie znał i którzy go nie obchodzili, tłumnie paradowali w drogich kostiumach od projektantów, zachwycając się nawiedzonym domem i cmentarzyskiem projektu scenografki z Broadwayu.
Powinien sam wszystkiego doglądać, ale najpierw musiałby zdać się na łaskę ekipy charakteryzatorów czekających od godziny, by przeistoczyć go w coś demonicznego.
Wypił kolejny łyk szkockiej. Wieczór byłby bardziej znośny, gdyby Roman też zechciał zrobić z siebie głupka. Miał nadzieję na wspólny wieczór, ponieważ wiedział, że jego przyjaciel wyjeżdża w interesach aż do Święta Dziękczynienia. Z kolei przed Bożym Narodzeniem Roman zwykle gdzieś się zaszywał i w samotności przeżywał wspomnienie wypadku sprzed lat.
Alex zadrżał. Nie cierpiał Bożego Narodzenia, odkąd był małym dzieckiem. Jego ojciec, Carmine Da Costa, był uwielbiany przez wszystkich, z wyjątkiem Alexa, który znał prawdę o jego oszustwach i kochankach. Carmine długo udawał wspaniałego męża i oddanego ojca. Mama w końcu się domyśliła, rodzeństwo nie przyjmowało strasznej prawdy do wiadomości.
Patrzył na swoich anonimowych gości z uczuciem bolesnej samotności. Nie czuł się tak od dawna. Dlaczego do cholery pomyślał o ojcu, o rodzinie, z którą nie miał kontaktu?
Czas wziąć się w garść, Costa.
Gdy wreszcie miał wejść do środka, jego uwagę przykuła kelnerka, która przedzierała się przez korytarz pełen gości w kostiumie wielkości podkładki pod piwo. Pożądanie niemal zwaliło go z nóg, gdy przyjrzał się jej smukłej sylwetce i burzy kasztanowych loków. Za chwilę jednak zaczął współczuć dziewczynie.
Za kogo oni ją przebrali? Wyglądała jak kiepska parodia elfa. Co za głupi pomysł, żeby tak ubrać kelnerki pod koniec października? Musiała nieźle zmarznąć. Manewrowała biodrami pod ledwo widoczną spódnicą, jej smukłe nogi posiniały w kabaretkach. Alex wściekł się jeszcze bardziej.
Kiedy ostatni raz czuł takie pożądanie? Dawno temu.
Nie miał jednak zamiaru uwodzić kelnerki na własnym balu. Co oznaczało, że znów mógł pozazdrościć Romanowi.
Wypił ostatni łyk whisky i wszedł do środka.

– Hej, ślicznotko, można prosić więcej martini czarownic?
Ellie obróciła się z trudem na wysokich obcasach, starając się nie myśleć o stopach z pęcherzami rozmiaru Brooklynu. Kiepsko zrobiony Frankenstein, który gapił się na nią przez całą noc, potykając się, zmierzał w jej kierunku.
– Oczywiście, proszę pana, zaraz przyniosę.
– Hej – wybełkotał i zablokował jej drogę. – Nie uciekaj, ślicznotko.
Zesztywniała, gdy chwycił ją w talii i przyciągnął.
– Proszę zabrać ręce, proszę pana.
Wyrwała mu się i odeszła. Była zmarznięta, obolała, zmęczona podróżą i podirytowana tym gościem. A przecież impreza dopiero się rozkręcała.
Jeśli dotknie jej jeszcze raz, pożałuje…
– Jestem dyrektorem generalnym Radisson Investments. Costa nie będzie zadowolony, że odgrywasz niezdobytą twierdzę…
Mówiąc to, chwycił ją za pupę. Ellie gwałtownie odtrąciła jego rękę.
– Dotknij mnie jeszcze raz, Frankie, i po tobie.
Podrażniony oporem Frankenstein znów ścisnął jej pośladek. Chwilę potem drobna kobieca pięść z impetem wylądowała na jego szczęce.
– O, nie! – krzyknęła.
Ból sprawił, że nie utrzymała tacy z napojami, zalewając się drogimi drinkami. Czerwona ze wstydu próbowała doprowadzić się do porządku, nieświadoma poszerzającego się kręgu ciekawskich wokół. Przeklinając wściekle, Frankenstein potoczył się z powrotem w jej stronę, trzymając się za szczękę.
– Pozwę cię, dziwko. Złamałaś jeden z moich implantów.
Ellie uniosła przed siebie obie pięści.
– Dotknij mnie jeszcze raz, a nie dasz rady policzyć wszystkich złamań.
Przygotowana do zadania ciosu, poczuła, że ktoś odciąga ją od Frankensteina za pasek fartuszka.
– Spokojnie, chochliku – wyszeptał męski głos. – Uwierz mi, on nie jest tego wart.
Po chwili ten sam głos przemówił do Frankensteina.
– Wynoś się stąd, Brad, i nie wracaj.
– Uderzyła mnie!
– Też zaraz to zrobię.
Frankenstein zaklął, ale zrezygnowany uniósł ręce.
– Dobra, spoko, już mnie nie ma.
– Zanim sobie pójdziesz, przeproś panią.
Ellie zachwiała się, ale właściciel zbawiennego głosu za jej plecami podtrzymał ją.
Otaczało ich morze upiornych, potwornych, diabelskich postaci – niektórzy chichotali, inni robili im zdjęcia, wszyscy otwarcie cieszyli się niespodziewanym spektaklem.
– Przepraszam – wydusił Frankenstein.
– Przedstawienie skończone – oznajmił tajemniczy wybawca głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Ellie czuła, jak powoli schodzi z niej napięcie. Nogi ponownie się pod nią ugięły i ciepłe dłonie znów ją przytrzymały.
Obróciła się w kierunku nieznajomego. Musiała spojrzeć w górę, żeby zobaczyć jego twarz, i od razu zakręciło jej się w głowie – kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu, biała jedwabna koszula, czarna peleryna i krew kapiąca z jednego z wystających kłów. Została uratowana przez mierzącego metr dziewięćdziesiąt wampira!
– Drakula?
– Do usług!
Kły zalśniły i Ellie wyobraziła sobie, jak zatapiają się w jej szyi.
– Może pani stać o własnych siłach?
– Tak – powiedziała wbrew temu, co czuła.
– Jest pani przemoczona.
– To wina F-Frankensteina – wyjąkała, szczekając zębami.
Sytuacja była katastrofalna. Ludzie wciąż się gapili, a ona pogrążała się w przerażeniu, bo prawdopodobnie zostanie pozwana przez Frankensteina. Co gorsza, zauważyła pędzącą w jej kierunku Carly. No tak, nie dość, że pozwana, to jeszcze bezrobotna! Czy chociaż zapłacą jej za sześć godzin pracy, którą wykonała?
– Dlaczego uderzyła pani Brada? – zapytał Drakula.
Nie wiedział, mimo to przybył jej na ratunek, miłe z jego strony…
– Poklepywał mnie po… pupie – powiedziała z trudem.
– To drań…– wykrzyknął z wściekłością.
– Właśnie dlatego…
– Jest pani Szkotką? – zapytał nieoczekiwanie. – Mam rację?
– Tak.
– Z której części Szkocji? Rodzina mojego przyjaciela Romana stamtąd pochodzi.
Patrzyła na niego zdziwiona, nie tylko ze względu na wzmiankę o tajemniczym Romanie. Rozpoznał jej akcent, a większość nowojorczyków, których spotkała do tej pory, myliła szkocki akcent z irlandzkim. Drakula był bardzo spostrzegawczy, na dodatek jego ognisty wzrok zmiękczał jej mięśnie i kości.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Carly wyhamowała i zatrzymała się tuż przed nimi.
– Panie Costa, słyszałam, co się stało. Przepraszam za nią. – Wskazała Ellie. – Pan Radisson powiedział mi, że jedna z kelnerek go zaczepiała. Ochrona zaraz wyprowadzi stąd panią MacGregor.
Costa? Więc jej wybawiciel nie był rycerzem w lśniącej zbroi, lecz kretynem, który kazał ubrać kelnerki w głupie kostiumy?
– A pani to…?
– Carly Jemson, organizatorka, kierownik sztabu Marilyn Holsten, proszę pana.
– Zabieram panią MacGregor do środka, żeby mogła się przebrać. Jest przemoczona, zmarznięta i właśnie została obrażona przez Radissona. Będziemy mieli szczęście, jeśli nas nie pozwie.
Ton jego głosu powstrzymał Carly.
– Pani MacGregor weźmie teraz wolne. Proszę też podwoić jej wypłatę – kontynuował, ku zdumieniu Carly i gapiów. – I proszę powiedzieć Marilyn, choć nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek ją zatrudnię, że nie życzę sobie, by kelnerki były ubierane w coś tak cholernie niestosownego.
Zostawili Carly wyrzucającą z siebie serię przeprosin i skierowali się schodami na najwyższy poziom, niedostępny dla gości i personelu.
Ellie pozwoliła się prowadzić, choć nadal czuła się okropnie, fizycznie i psychicznie, na dodatek nie wiedziała, co zrobić z żarem rodzącym się między udami. Ale gdy tylko weszli do rozległej części dziennej ze szklaną ścianą zapewniającą wspaniały widok na rozświetlony nocą Manhattan, natychmiast odskoczyła od Drakuli.
– Dziękuję panu – powiedziała.
Tak naprawdę, nie odczuwała wdzięczności. Owszem, nie zwolnił jej, może nawet nie wiedział o strojach kelnerek, ale to była jego impreza! Mogła postawić każde pieniądze, że Carly umieści ją na czarnej liście za to, jak przed chwilą została upokorzona.
Ellie czuła się bezbronna, bezradna i nienawidziła się za to.
– Mów mi Alex – uśmiechnął się lekko.
– Eleonora… Mów mi Ellie… – odburknęła. – Gdzie jest winda? Chciałabym już pójść.
– Jesteś mokra, robi się zimno – powiedział podirytowany. – Nigdzie nie pójdziesz, póki się nie upewnię, że nic ci nie jest.
Ujął jej dłoń, żeby przyjrzeć się posiniaczonym kostkom. Ten czuły gest był tak nieoczekiwany, że zabrało ją kilka sekund, by uwolnić palce.
– Nie trzeba…
– Weź gorący prysznic, a ja poszukam apteczki. Powinniśmy zastosować jakiś środek antyseptyczny. W szafce są czyste dresy, a w barku dobra szkocka. Poczęstuj się.
– Nie mogę się tu kąpać, panie Costa – powiedziała.
– Mam na imię Alex – powtórzył, wyciągając z ust sztuczne kły. – Albo Drakula, jak wolisz.
Bez kłów wcale nie wyglądał mniej niebezpiecznie.
– Myślisz, że to zabawne? – spytała.
Ledwo stała na nogach. Pragnęła jedynie położyć się i spać przez tydzień. Gdyby tylko udało się powstrzymać fale podniecenia, które zalewały ją za każdym razem, gdy na niego spojrzała.
– Ależ skąd!
– Powinnam stąd wyjść – powtórzyła słabnącym głosem.
Tak strasznie chciało jej się spać. I faktycznie było jej zimno, poza nieznanym ciepłem w dole brzucha.
Podszedł, położył ręce na jej ramionach i kolana znów ugięły się pod jej zmęczonym ciałem.
– Czy masz kogoś, kto mógłby po ciebie przyjechać? – zapytał. – I czuwać przy tobie w nocy?
Potrząsnęła głową. Czy on musiał być taki przystojny? I dlaczego nie mogła przestać się trząść?
– Ja… Właśnie przyjechałam do Nowego Jorku… – wydusiła z trudem. – Ale już od lat radzę sobie sama.
Przygotowała się na lawinę litości. Dlaczego właściwie ujawniła coś tak osobistego mężczyźnie, którego nie znała? Resztkami sił odsunęła się od niego. Nie czas na rozklejanie się, Ellie.

Ciekawa świata Ellie MacGregor przyjeżdża ze Szkocji do Nowego Jorku. Na imprezie halloweenowej u znanego na Manhattanie milionera Alexa Costy pracuje jako kelnerka. Alex od razu zauważa piękną Ellie i przychodzi jej z pomocą, gdy zaczepia ją jeden z gości. Ich znajomość szybko przeradza się w romans. Wkrótce Alex odkrywa, że Ellie jest siostrą jego najbliższego przyjaciela. Ma wyrzuty sumienia, że ją uwiódł, i chce się z nią rozstać. Jednak Ellie nie zamierza pozwolić, by ktoś za nią podejmował decyzje o jej życiu…

Trudny wybór lady Marguerite

Ann Lethbridge

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 634

ISBN: 9788383425573

Premiera: 21-03-2024

Fragment książki

Lady Marguerite nienawidziła sposobu, w jaki ziemia nasiąkała wodą, która później wyciekała przy każdym kroku. Zapach mokrego błota wypełnił jej nozdrza, ale cały ranek szukała miejsca, w którym rosła interesująca ją roślina i nie zamierzała się teraz poddawać, nawet jeśli oznaczało to przemoczenie stóp.
Przedarła się przez łąkę, stąpając po wystających kępach trawy. Przynajmniej po raz pierwszy od tygodnia nie padało i zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Niestety ona musiała wędrować po bagnistym gruncie.
Tak! Wreszcie. Żółty kwiat, którego szukała. Caltha palustris, knieć błotny. Podeszła do wysokiej rośliny, zdając sobie sprawę, że poziom wody jest tu wyższy niż w innych miejscach. Przy każdym kroku tworzyły się głębokie kałuże, które zagrażały jej półbutom.
Fuj. Nienawidziła tej części swojej pracy, czyli zbierania roślin. Petra by to uwielbiała, ale Petra wyszła za mąż i wyjechała. Wydawca, który płacił Marguerite za rysowanie roślin do książki, miał dostarczyć jej okazy, ale poprosił, by sama je znalazła.
Myślała, że dziś będzie łatwo, bo przecież zeszłej wiosny widziała wszędzie pełno knieci. Niestety potrzebowała kwitnącej rośliny, a kwitło ich jeszcze bardzo niewiele.
Szarpnęła za łodygę, która z lekkim oporem dała się wyrwać z błotnistej ziemi. Obejrzała ją dokładnie. Bliżej strumienia rosło więcej roślin, może tam powinna poszukać takiej, która ma więcej kwiatów? Ta miała tylko dwa rozwinięte i jeden pąk.
– Ała! – Przez pole poniósł się wysoki krzyk. Marguerite rozejrzała się. Rozległo się więcej krzyków. Dziecko, pomyślała, gdzieś na skraju łąki. Uniosła spódnicę i ruszyła w kierunku, z którego dochodził dźwięk.
– Och! Ała! To boli. Ała. Ała.
Czy ktoś uderzył dziecko?
Odrzuciła roślinę i pobiegła, ignorując wodę przesiąkającą do butów. Potem zobaczyła dwie dziewczynki, z których większa miotała się, machając rękami i krzycząc. Marguerite podbiegła do niej, bo dziewczynka wyraźnie cierpiała.
– Co się dzieje?
– Ała, ała. – Po twarzy dziecka spływały łzy. – Zbierałam kwiaty i coś mnie ugryzło.
Młodsze dziecko podeszło i stanęło obok. Chyba były siostrami, bo wyglądały podobnie. Miały brązowe włosy, wielkie brązowe oczy i były tak samo ubrane. Skąd się tu wzięły?
Marguerite chwyciła jedną z trzepoczących dłoni i przyjrzała się jej. Rosnący bąbel ze szkarłatnymi krawędziami. Już wiedziała dokładnie, co się stało i co na to poradzić. Rozejrzała się dookoła, aż znalazła to, czego szukała. Liście szczawiu. Zgarnęła kilka i ścisnęła w dłoniach, aż zaczęły puszczać sok, a potem potarła nim ręce dziecka.
Po kilku chwilach płacz dziewczynki ucichł, a ona sama spojrzała na Marguerite ze smutną miną.
– Dlaczego ten kwiatek mnie ugryzł? – Wskazała na niebieski chaber.
– Nie ugryzł. Ukrywa się w grządce pokrzyw. Tych wysokich zielonych roślin. To właśnie one cię zraniły.
– Pokrzywy? – Kopnęła roślinę, ale Marguerite szybko ją odciągnęła.
– Ostrożnie. Mogą cię sparzyć nawet przez pończochy.
Cóż, chyba każde dziecko w Anglii musiało doświadczyć tego na własnej skórze.
Młodsza dziewczynka przykucnęła i spojrzało na najbliższą pokrzywę.
– Paskudna roślinka – powiedziała.
Marguerite obejrzała rękę starszej. Dłoń wciąż była spuchnięta i obolała. Wtarła w skórę jeszcze trochę soku ze szczawiu.
– Włożyłaś rękę w sam ich środek.
Dziewczynka spojrzało na nią smutno, a po jej twarzyczce spłynęły łzy
– Dlaczego parzą?
– Bo chcą powstrzymać cię przed ich zbieraniem. A raczej powstrzymać pasące się zwierzęta przed tym, żeby je zjadły. W ten sposób roślina się chroni.
Dziewczynka wyciągnęła rękę z dłoni Marguerite i obejrzała bąble.
– Cały czas boli. A ja wcale nie chciałam zbierać pokrzyw, tylko te niebieskie.
– Obawiam się, że będzie bolało przez jakiś czas. I swędziało. – Zerwała więcej liści szczawiu. – Pocieraj tym bolące miejsca, aż bąble znikną.
Rozejrzała się dookoła. Były o dobrą milę od wioski Ightham i jeszcze dalej od jej domu w Westram.
– Gdzie mieszkacie?
Mniejsza dziewczynka wskazało na kierunek przeciwny do Ightham.
– Tam. W takim dużym domu.
Marguerite znała tylko jeden duży dom w tej okolicy, choć nigdy go nie widziała. Dobry Boże. Założyła, że były to dzieci wieśniaków lub dzierżawców, ale teraz, gdy miała czas, by przyjrzeć się im dokładniej, dostrzegła, że ich sukienki były bardzo dobrej jakości.
– Masz na myśli Bedwell Hall. Jesteście córkami lorda Comptona?
Starsza dziewczynka przestała ssać grzbiet dłoni i skinęła głową.
Marguerite przypomniała sobie porzuconą roślinę i westchnęła. Będzie musiała wybrać się tu jeszcze raz, bo te dzieci nie powinny włóczyć się same po polach. O czym, u licha, myślał lord Compton?
– Chodźcie, panienki. Czas wracać do domu.
Młodsza zachichotała.
– Panienki.
– Jesteście damami, prawda? – zapytała Marguerite.
Starsza przestała pocierać bąble.
– Ja jestem lady Elizabeth, a ona to lady Janey. Wszyscy nazywają mnie Lizzie.
– A mnie Janey – dodała młodsza.
Marguerite wzięła je za ręce. Były takie malutkie. I brudne. To sprawiło, że pomyślała o swoim dzieciństwie. Ledwo pamiętała te czasy. Mama zmarła, gdy Marguerite była bardzo mała, a potem próbowała zastąpić matkę rodzeństwu, zwłaszcza siostrze Petrze.
A teraz Petra wyszła ponownie za mąż, zostawiając Marguerite zupełnie samą. Podobało jej się to, naprawdę. Nie musiała troszczyć się o nikogo, mogła robić to, co chciała i kiedy chciała, a właśnie tego było jej potrzeba. A gdyby poczuła się samotna, mogła napisać do Petry i jej męża Ethana, lub odwiedzić Carrie i Avery’ego w ich domu w północnej Anglii.
W tej chwili Petra i jej mąż odwiedzali starszego krewnego Ethana w Bath. Ethan stwierdził, że Petra wygląda na nieco zmęczoną i uznał, że zmiana powietrza dobrze jej zrobi. Niech Bóg błogosławi tego człowieka. Naprawdę był dobry dla jej młodszej siostry.
Wspięły się i przeszły przez murek na drogę.
– Wejście jest z tamtej strony – powiedziała Lizzie.
Wydawało się, że dziewczynki zawędrowały naprawdę daleko od domu.
– Ile masz lat, Lizzie?
– Osiem, a Janey ma sześć.
Marguerite zmarszczyła brwi.
– Czy powinnyście same spacerować po polach?
– Nie – powiedziała Lizzie. – Ale uciekłyśmy.
Po kręgosłupie Marguerite przebiegł zimny dreszcz.
– Dlaczego?
– Ponieważ tata jest dla nas niemiły – oznajmiła Janey. – Dlatego uciekłyśmy.
– Uciekłyście – powiedziała powoli Marguerite. Nie podobał jej się dźwięk tego słowa, ale ileż razy ona też miała ochotę uciec? A potem to Neville ją opuścił. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego on, ze wszystkich ludzi, wyruszył wraz z jej bratem i szwagrem na wojnę. Jednak z trzech kobiet, które zostały wdowami, chyba była jedyną, która uczciła odejście męża toastem i błogosławiła impuls, który go tam wysłał.
Nie chciała jego śmierci, ale cieszyła się, że odszedł. Niestety nie była jeszcze wolna od nieszczęść, którymi ją obarczył od momentu ich ślubu. Ale będzie, już wkrótce.
Aleja prowadziła do bocznej bramy posiadłości Bedwell, której wrota były uchylone.
Zmarszczyła brwi. Ten lord nie dbał zbytnio o dobro dzieci, to było pewne. Przepuściła dziewczynki i zamknęła za nimi furtkę. Z rosnącą złością na nieostrożnego ojca poprowadziła je na tyły pięknej palladiańskiej rezydencji. Kiedyś, jeszcze zanim Oliver Cromwell wywrócił Anglię do góry nogami, ten dom należał do Westramów, jednak wyglądał inaczej.
Nikt nie wyszedł im na spotkanie. Czy nie zorientowano się, że dziewczęta zaginęły?

– Milordzie?
Jack Vincent, hrabia Compton, podniósł wzrok znad przeglądanego cotygodniowego raportu swojego zarządcy. Zmarszczył brwi. Johnson wpatrywał się w okno gabinetu ze zdziwionym wyrazem twarzy.
– Co się wydarzyło?
– Młoda kobieta, milordzie. Z lady Elizabeth i lady Janey.
Jack poderwał się z krzesła i okrążył biurko, by zobaczyć, o czym mówi Johnson. Rzeczywiście, przez podwórze stajni szła jakaś obca kobieta, a jego córki powłóczyły nogami, gdy je popędzała.
– Zaczekaj tutaj – rozkazał. Ruszył w stronę kuchennego wyjścia.
Kucharka podniosła wzrok, speszona jego wejściem.
– Czy coś…?
Otworzył drzwi na dziedziniec i wyszedł na wiosenne słońce. Zamrugał, chcąc uchronić oczy przed blaskiem.
– Lord Compton? – zapytała surowo zdyszana kobieta.
Ukłonił się lekko rozczochranej nieznajomej. Jej suknia była wilgotna i zabłocona, a kosmyki kasztanowych włosów wysmyknęły się spod czepka, jakby przeciągnięto ją pod żywopłotem.
– Kim pani, do diabła, jest? I co pani tu robi z moimi córkami?
Cofnęła się i wyprostowała.
– Nie znamy się, jestem lady Marguerite Saxby. Mieszkam niedaleko, w Westram. – Zacisnęła usta. – Jeśli zaś chodzi o pańskie drugie pytanie, to znalazłam te dwa lwiątka błąkające się po polu za murami posiadłości. Lady Elizabeth miała niefortunny wypadek z pokrzywą.
Zamarł, spojrzał na łzy na twarzy córki i poczuł, jak wzbiera w nim gniew.
– Jak to się stało? Dlaczego byłaś na zewnątrz?
Lizzie wzdrygnęła się. Cholera. Nienawidził, gdy to robiła, więc spróbował się uspokoić.
– Uciekłyśmy – oznajmiła Janey.
– Uciekłyście. – Lord i lady Marguerite powiedzieli w tym samym momencie.
Wpatrzył się w nią, a ona odwzajemniła spojrzenie. Sprawiała przy tym wrażenie, jakby go o coś oskarżała.
– Wiecie, że nie wolno wam wychodzić na zewnątrz bez pokojówki – powiedział bardziej szorstko, niż zamierzał.
Lizzie wzruszyła ramionami.
– Niania mówiła, że wszyscy są zajęci.
– W takim przypadku macie zaczekać. – Przeczesał dłońmi włosy. – Cóż. Jeśli nie jesteście w stanie robić tego, co wam każą, Lizzie, to przykro mi, ale znacie konsekwencje.
Lizzie wybuchła płaczem.
– Nieeee!
Kobieta stanęła między Lizzie a nim.
– Proszę zostawić to biedne dziecko w spokoju! Myślę, że została już wystarczająco ukarana. Niech pan spojrzy. – Delikatnie pociągnęła Lizzie do przodu i uniosła jej rękę, by mógł ją obejrzeć.
Była pokryta białymi bąblami z czerwonymi krawędziami. Żołądek mu się skurczył, a mózg nagle odmówił współpracy.
– Szybko! – krzyknął. – Na górę. Niech niania coś na to przyłoży.
– Dałam jej liście szczawiu – powiedziała lady Marguerite. Jej głos miał piękne brzmienie, choć był nieco głębszy niż u większości kobiet. Z jakiegoś powodu go to uspokoiło.
Przykucnęła.
– Zanieś liście do niani, ona będzie wiedziała, co robić. – Lizzie skinęła głową i uciekła, a Jane pobiegła za nią. Jack nienawidził patrzeć, jak jego dzieciom dzieje się krzywda. Nie mógł tego znieść. Dlaczego, do diabła, nie robiły tego, co im polecił?
Lady Marguerite wstała. Była prawie tak wysoka, że mogła swobodnie spojrzeć mu w oczy. I zachwycająca, nawet mimo skromnego ubrania.
– Jak pan mógł, u licha, do tego dopuścić, lordzie Compton?
Wpatrywał się w nią pustym wzrokiem.
– Dopuścić?
– Te dzieci nie powinny włóczyć się same po okolicy. Wszystko może się zdarzyć.
– Myśli pani, że o tym nie wiem?
Cholera, podniósł głos. Znowu.
– Powtarzałem im to wielokrotnie – powiedział ciszej.
Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy.
– Brama na drogę była otwarta. Dziewczynki były daleko od domu, a pan nie miał o tym pojęcia. Dzieci w ich wieku potrzebują odpowiedniego nadzoru dorosłych.
Dobry Boże, kim ona była, żeby tu przychodzić i go pouczać? To przecież jego posiadłość i jego rodzina!
– Nonsens. Mają odpowiedni nadzór. Wewnątrz domu.
– Rozumiem. – Wyglądała na całkowicie nieprzekonaną.
– Jest niania, trzech lokajów i kucharka, a wszystko po to, by zapewnić im czego tylko zapragną. Czy to wystarczający nadzór, madame? – Niech to diabli, dlaczego tłumaczył się tej kobiecie? Wziął głęboki oddech.
Jakimś cudem udało jej się spojrzeć na niego spode łba.
– Najwyraźniej jednak jest go za mało. Choć uważam, że w tym przypadku kara jest uzasadniona, błagam, aby była to odmowa jakiegoś przywileju, bajki na dobranoc, wizyty w wiosce… Coś, co nie spowoduje fizycznego bólu.
Wpatrywał się w nią oszołomiony. Fizyczny ból?
Znów zmrużyła oczy.
– Miłego dnia, lordzie Compton.
Odwróciła się i ruszyła tam, skąd przyszła.
Jak ona śmiała tu przychodzić i oskarżać go, że nie opiekuje się swoimi dziećmi? Myślała, że będzie je bił? Niech ją szlag, jak mogła go o to posądzić?
– Johnson, weź łańcuch i kłódkę, zabezpiecz tę przeklętą bramę. I dowiedz się, kto zostawił ją otwartą.
Ruszył do pokoju dziecinnego. Tak jak się spodziewał, jego córki siedziały przy fotelu niani. Wyglądały tak niewinnie tak słodko i były… zmorą jego życia.
Nie, nieprawda. Po prostu w pewnym momencie utracił kontrolę, a tak nie powinno być, bo to niebezpieczne. Po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. Wspomnienie tego, co stało się z jego żoną, gdy postanowiła odwiedzić brata bez jego wiedzy, nie dawało mu spokoju. Gdyby był bardziej rygorystyczny, bardziej kontrolował żonę, żyłaby dzisiaj.
– Elizabeth, co ty sobie myślałaś? – Spojrzał na starszą córkę. – Ostrzegałem cię przed takim postępowaniem, a teraz, obawiam się, wykorzystałaś swoją ostatnią szansę. Jak powiedziałem, musisz ponieść konsekwencje.
– No już, już, paniczu Jack – odezwała się niania. – Co ci leży na wątrobie?
– Na wątrobie? – Wpatrywał się w kobietę, która była niegdyś nianią jego żony. – Zapewniam, że z moim zdrowiem wszystko w porządku. Po prostu chciałbym wiedzieć, dlaczego córki zignorowały moje polecenia i poszły włóczyć się po okolicy. Nie proszę o zbyt wiele, prawda?
Elizabeth wpatrywała się w dywan i czubkiem buta przesuwała po jego wzorach.
– Nie, tato – wyszeptała.
Teraz czuł się jak potwór, ale nie mógł się poddać. I nie chciał.
– Chciałyśmy znaleźć żabę – oznajmiła Janey, jakby to było dobre wytłumaczenie. – Bert powiedział Samowi, że na tamtym polu są żaby. Włożył jedną do łóżka siostry, a ona zaczęła krzyczeć.
Mówiła o stajennych. Co oznaczało, że kręciły się po stajniach. Kolejna rzecz, której nie powinny robić. Konie były niebezpieczne.
Oczy Janey napełniły się łzami.
– Nie mogłyśmy żadnej złapać. Potem chciałam zrobić dla ciebie bukiet, ale nie mogłam dosięgnąć kwiatka i wtedy pokrzywy poparzyły Lizzie, a ona krzyknęła. Byłam przerażona.
Skrzywił się.
– Potem pojawiła się ta miła pani. – Uśmiechnęła się promiennie. – I oto jesteśmy. – Minka jej zrzedła. – Nie chciałyśmy zrobić nic złego, tato. To się więcej nie powtórzy. – Jej dolna warga zadrżała od tłumionych łez.
Wyciągnął rękę, a wtedy wpadła w jego ramiona.
– Żadnego płaczu – powiedział. Podniósł ją i przytulił do piersi. Nie zniósłby, gdyby płakały. Niestety wiedziały, że ich łzy go niepokoją i nigdy nie był pewien, czy są prawdziwe, czy po prostu używają płaczu jako broni.
Nie miał też ochoty spełnić swojej groźby. Jednak jak miał zarządzać posiadłością, gdy cały czas martwił się, że jego córeczki wpadną w jakieś tarapaty? Jedynym wyjściem było posłanie po ciotkę Ermintrude. Ona sprawiłaby, że dziewczęta stałyby się bardziej posłuszne.
Jako chłopiec bardzo jej się bał.
– Przykro mi, ale nie mogę pozwolić na łamanie zasad. Napiszę dziś do ciotki.
Niania zbladła.
– Nie zrobią tego więcej, kochanieńki.
Na kolana niani wspięła się Netty. Miała już niemalże trzy lata. Nie mógł uwierzyć, że minęły prawie dwa od brutalnego zamordowania Amandy. A Netty wciąż nie mówiła. Niania powtarzała mu, że to nic złego, że zacznie mówić, kiedy będzie gotowa, ale Jack trochę się martwił.
– Proszę, tato – powiedziała Elizabeth. – Obiecujemy, że więcej tego nie zrobimy.
– Obiecujecie? – spytał, nagle znużony. – Słowo honoru?
– Tak, obiecuję. Z ręką na sercu i niech umrę, jeśli złamię słowo.
Postawił Janey na ziemi.
– To już naprawdę ostatnia szansa.
– Obiecujemy – powtórzyły chórem dziewczynki.
– Dobrze zatem. Trzymam was za słowo, a słowo zawsze powinno być dotrzymane.
– Tak, tato. – Zawstydzone zwiesiły głowy.
Niania spojrzała na niego uważnie.
– Podziękowałeś damie, paniczu? Za przyprowadzenie dziewczynek do domu?
Czy podziękował? Przypomniał sobie tylko, jak próbował bronić się przed jej nieuzasadnionymi atakami. Cholera, bez wątpienia był niegrzeczny, co ostatnio zdarzało się zbyt często. Nie miał czasu na uprzejmości i chodzenie wokół ludzi na paluszkach.
– Podziękuję jej następnym razem, gdy ją spotkam. A z wami zobaczę się, zanim pójdziecie do łóżek.
Wyszedł z pokoju dziecinnego, zanim przekonały go do zrobienia czegoś nierozsądnego. Czy tracił panowanie nad sytuacją?
Współczuł mężczyznom, którzy ożenią się z jego córkami. Nie mieli szans.
Zresztą nie zamierzał pozwolić jakiemukolwiek mężczyźnie zbliżyć się do nich na odległość mniejszą niż sto mil, zanim skończą dwadzieścia pięć lat.
Może powinien zatrudnić kolejną guwernantkę? Ale dziewczynki przegoniły już dwie, potrzebowałby kogoś z naprawdę silnym charakterem.

Dwa dni później, po kolejnej wyprawie na bagna, tym razem już bliżej domu, Marguerite nadal nie mogła pozbyć się myśli o dwóch przygnębionych małych dziewczynkach. Ani o tym, jak zareagował ich ojciec. To był przerażający człowiek. Ciemnowłosy, o szerokich ramionach, wysoki i niezwykle przystojny. Przystojny? Może i tak, ale wygląd nic nie znaczył, liczyły się czyny. Najwyraźniej był brutalny i bezwzględny.
Chciała powiedzieć mu coś więcej na temat karania córek, ale wiedziała, że czasami kłótnie z wściekłymi mężczyznami tylko pogarszają sytuację. Miała nadzieję, że uspokoił się, zanim wymierzył dzieciom karę. Wydawało się, że wysłuchał tego, co powiedziała, nawet jeśli wydawał się zszokowany jej bezpośredniością.
Szybko nauczyła się nie kłócić z Neville’em, bo inaczej znalazłby sposób, by ją zranić: uszczypnięcie w ramię, uderzenie w tył głowy… W miejsca, w których nikt nie widział śladów. Ale Neville’a już nie było, a ona miała wątpliwości, czy byłaby w stanie milczeć, gdyby inny mężczyzna robił rzeczy, które się jej nie podobają.
Marguerite wpatrywała się w rozcięty kwiat na stole. Musiała przestać myśleć o roztargnionym, przystojnym lordzie Comptonie i jego dzieciach, skoncentrować się na rysowaniu tej rośliny. Jeszcze tylko jeden rysunek, a wypełni swój kontrakt i będzie mogła odesłać całą pracę. Jeśli wszystko zostanie zatwierdzone, powinna otrzymać zapłatę w ciągu dwóch tygodni.
Bóg wiedział, że bardzo jej potrzebowała.

Marguerite odziedziczyła po mężu długi i złe wspomnienia. Zarabia na życie, ilustrując książki i chociaż musi liczyć każdy grosz, cieszy się wolnością. Z radością zgadza się udzielać lekcji rysunku córkom mieszkającego w pobliżu lorda Comptona. Owdowiały arystokrata nie radzi sobie z żywiołowymi dziewczynkami. Jest troskliwym, lecz nazbyt opiekuńczym ojcem. Marguerite często łamie ustalone przez niego zasady, co powinno go irytować, tymczasem coraz bardziej mu się podoba. Chciałby spędzić z tą mądrą kobietą resztę życia. Marguerite odwzajemnia jego uczucia, ale boi się utraty niezależności. A może to niezbyt wygórowana cena za prawdziwą miłość?

W ostatniej chwili

Dani Collins

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1222

ISBN: 9788383424347

Premiera: 29-02-2024

Fragment książki

Lipiec, miasto Niagara nad Jeziorem
Chwila obecna

To miał być najszczęśliwszy dzień w jej życiu, ale Eden Bellamy nie była szczęśliwa, choć powinna.
Wychodziła za solidnego, statecznego mężczyznę, równie wiarygodnego jak jej ojciec, żeby uratować rodzinną firmę. Myślała, jak to zrobić, od chwili śmierci Oscara Bellamy’ego przed rokiem. Powinna promienieć szczęściem, że w końcu osiągnęła cel. Udawała zadowoloną, choć naprawdę chciała mieć to już za sobą. Przywołała uśmiech na twarz, gdy jej matka ocierała łzy, żałując, że jej mąż tego nie widzi.
– Ja też, mamo – zapewniła. – Usiądź, proszę.
Matka pospieszyła zająć miejsce. Eden z żalem odprowadziła ją wzrokiem jak dziecko zostawione po raz pierwszy w przedszkolu.
Organizatorka wesel poprawiła mikrofon przy dekolcie sukni ślubnej i spróbowała opuścić welon, ale Eden ją powstrzymała:
– Muszę widzieć schody.
Bała się, że z nerwów straci równowagę. Oczywiście przyrodni brat, Micah, nie dopuściłby do tego, żeby upadła. Odprowadzał ją do ołtarza zamiast ojca. Ze stoickim spokojem obserwował jej druhnę, Quinn, ustawiającą gości we właściwych miejscach.
Kilka sekund później muzyka i szmer rozmów ucichły.
Eden pomyślała, że popełnia kolosalny błąd.
Przecież on mnie nie chce – tłumaczyła sobie tak jak podczas nieprzespanej nocy i jak wielokrotnie wcześniej podczas wielu miesięcy i lat.
Usiłowała sobie przypomnieć wszelkie korzyści wynikające z poślubienia Huntera Waverly’ego, ale jej myśli krążyły wokół innego mężczyzny, ledwie zauważającego jej istnienie. Obecnie stał u boku Huntera.
Jak to możliwe, że czekała tylko na to, żeby zobaczyć Remy’ego Sylvaina, skoro nie będzie go obchodzić, że złoży przysięgę innemu?
Gdy Micah podał jej ramię, łzy napłynęły jej do oczu.
Na zewnątrz liryczne dźwięki harfy zachęcały do przekroczenia progu nowego życia. Serce tak mocno jej zabiło, że mikrofon musiał wychwycić jego uderzenia. Stopy jakby wrosły w podłogę.
– To on! – wrzasnął gdzieś z dołu zagniewany męski głos.
Odpowiedziało mu kobiece błaganie:
– Nie, tatusiu! Proszę!
– Co tam, do diabła? – dopytywał Micah, ruszając ku krańcowi tarasu.
Eden podążyła za nim. Popatrzyła z góry na zgromadzonych gości wpatrzonych w pergolę, pod którą stał Hunter z drużbami i urzędnikiem stanu cywilnego.
Siwy mężczyzna w pogniecionym ubraniu wskazywał palcem Huntera. Córka ciągnęła go za ramię, błagając, żeby wyszedł. Trzymała niemowlę, tak małe, że musiała podtrzymywać mu szyję. Starszy pan odsunął ją i dalej wyklinał Huntera.
– Tato! On nie wiedział! – krzyczała młoda matka. – Nie powiedziałam mu.
Po chwili zdumionego milczenia i gwałtownej wymianie zdań między ojcem a córką w głośnikach zabrzmiał głos Huntera:
– Czy to prawda?
Eden w końcu pojęła, że starszy pan twierdzi, że to dziecko jej narzeczonego. Nogi się pod nią ugięły.
Hunter ściągnął mikrofon i oddał mistrzowi ceremonii.
W tym momencie Eden zauważyła, że Remy na nią patrzy.
Włożył taki sam garnitur jak pozostali drużbowie, ale nosił go z większą gracją. W białej koszuli i wiśniowej kamizelce ze złotymi dodatkami wyglądał po królewsku. Strój perfekcyjnie leżał na muskularnym torsie.
Był równocześnie piękny, elegancki i męski. Jak zawsze. Włosy ostrzygł niezbyt krótko, a twarz ogolił na gładko. Wysoka, muskularna sylwetka pozostała nieruchoma, a wyraz twarzy nieprzenikniony. Wyglądało na to, że nie przeżył szoku. Najwyraźniej obserwował jej reakcję.
Czyżby zaaranżował tę scenę? Czy Micah miał rację? Czy z premedytacją rujnował jej ślub? I życie?
Koło niej Micah rzucił wiązankę przekleństw. Pod pergolą Remy szturchnął Huntera. Pan młody podniósł na nią wzrok. Kobieta z dzieckiem też. Eden wyczytała w spojrzeniu Huntera skruchę.
Napięte milczenie trwało jeszcze dwie lub trzy sekundy, podczas których Eden cierpiała męki upokorzenia. Młoda matka robiła wrażenie równie przerażonej. Wykrzywiła twarz i umknęła.
Bezwładne palce Eden puściły bukiet, który spadł z tarasu. Oderwała wzrok od kamiennej twarzy Remy’ego i wróciła do apartamentu dla nowożeńców w gościnnym domku przy winnicy.

Paryż, pięć lat wcześniej

Eden omal nie puściła Quinn do Luwru samej. Widziała już muzeum. Przeszkadzały jej tłumy, zwłaszcza wokół najsłynniejszego obrazu na świecie.
Nie jeździła do Europy w celu zwiedzania zabytków, tylko po to, żeby odwiedzić brata. Wolała wakacyjne rozrywki jak żeglowanie, zakupy, pływanie czy jazda na desce snowboardowej. Quinn też je lubiła, ale nie pochodziła z bogatej rodziny. Budowała swoją przyszłość na edukacji możliwej dzięki stypendium i wykorzystywała każdą okazję do poszerzania wiedzy.
Eden szanowała jej podejście. Poniekąd zazdrościła Quinn ograniczonych środków. Jej przyszłość została z góry ustalona. Skończy studia ekonomiczne i odziedziczy rodzinną firmę Bellamy Home and Garden, oferującą wyposażenie domu i ogrodu. Cieszyła ją ta perspektywa, ale czasami potrzebowała wytchnienia od presji odpowiedzialności.
Mimo odmiennych zainteresowań i pochodzenia przyjaciółki razem odrabiały lekcje, chodziły po zakupy i żartowały.
– Myślałam, że jest większa – stwierdziła Quinn, patrząc na Monę Lizę.
– Podobno rozmiar nie ma znaczenia. Nie słyszałaś?
Śmiech za plecami skłonił Eden do odwrócenia głowy.
Zaparło jej dech na widok wysokiego, barczystego mężczyzny w wytartych dżinsach, zamszowych botkach do kostek i marynarce z szarego płótna lnianego narzuconej na zieloną koszulę w słoneczniki. Rozpięty guzik przy kołnierzyku odsłaniał skromny złoty medalik na brązowej szyi, prawdopodobnie ze świętym patronem.
Emanował pewnością siebie. Szerokie ramiona świadczyły o sile fizycznej. Podciągnięte rękawy odsłaniały drogi zegarek. Miał krótkie, naturalnie kręcone włosy nad wysokim czołem. Kozia bródka otaczała pełne usta. Gdy popatrzył na Eden spod ciężkich powiek, spłonęła rumieńcem i zaczęła płycej oddychać.
– Ale wiek ma znaczenie – przypomniała Quinn.
Eden posłała przyjaciółce karcące spojrzenie, po czym odwzajemniła uśmiech nieznajomego. Miała dziewiętnaście lat, wystarczająco dużo, żeby poflirtować z dwudziestokilkulatkiem, zwłaszcza w Paryżu.
– Mówi pan po angielsku? – spytała, może niezbyt kokieteryjnie, ale całkiem stosownie na początek znajomości w wielojęzycznym tłumie.
– Owszem. Pochodzę z Kanady tak jak wy.
– Po czym pan poznał?
– Po akcencie rodem z Halifaxu.
– Z Wyspy Świętego Edwarda – sprostowała Quinn. – Spróbuję dotrzeć bliżej obrazu.
Eden wyciągnęła do niego rękę.
– Eden. Z Toronto.
– Remy. Z Montrealu.
Ściskała jego dłoń, nie przerywając kontaktu wzrokowego, póki ktoś nie szturchnął jej z tyłu. Zrobiła krok w kierunku Remy’ego i przycisnęła dłoń do jednego ze słoneczników, żeby nie stracić równowagi. Podtrzymał ją za łokieć. Przeprosiła grzecznie, żeby ukryć, że zmiękły pod nią kolana. Czuła, że płoną jej policzki.
– Nic nie szkodzi – odparł z pewną rezerwą. – Pracujecie czy przyjechałyście na wakacje po maturze? Nie wyglądacie mi na turystki.
– Przyjeżdżam tu co rok do brata – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Ma tu mieszkanie.
Należałoby je raczej nazwać apartamentem. Prócz niego posiadał jeszcze kilka rezydencji, willi i innych mieszkań na ostatnich piętrach. Faktycznie obecnie mieszkał w Paryżu. Zafundował im lot i przyznał nieprzyzwoicie hojny budżet, zachęcając, by zabrała ze sobą przyjaciółkę. Pod twardą powłoką miał szlachetne serce, ale nie znosił buszowania po butikach.
– Wracamy na Uniwersytet McGilla we wrześniu – wyjaśniła Eden.
Remy skinął głową z pewnym wahaniem. Eden widziała wewnętrzny konflikt w jego oczach. Najwyraźniej nie potrafił zdecydować, czy nie jest dla niego za młoda. Brakowało jej wprawdzie doświadczenia, ale chadzała na randki. Postrzegała jednak swych rówieśników jako niedojrzałych w porównaniu z bystrym, dynamicznym przyrodnim bratem, który zbyt wcześnie odziedziczył wielką odpowiedzialność po zmarłym ojcu.
Jej własny był grubą rybą w małym stawie, ale ludzie dziwnie reagowali, gdy odkrywali, kim jest – czasami przerażeniem, czasami oportunistycznie. Wolała nie ujawniać swoich męskich krewnych, dopóki kogoś lepiej nie poznała.
– A ty? Przyjechałeś na urlop z żoną?
– Nie mam żony. Przybyłem w interesach, ale mam tu rodzinę. Już jestem spóźniony na spotkanie z kuzynem. Długo zostaniecie w Paryżu? Obiecałem kumplowi, właścicielowi nocnego klubu, że wpadnę w piątek. Poprosić go, żeby wpisał was na listę? – spytał, wyciągając telefon.
– Brzmi kusząco. Bardzo chętnie. Eden i Quinn.
Nie podała nazwiska, żeby jej nie sprawdził. Nie poprosiła też o zaproszenie Micaha. Już zachowywał się jak wiktoriański strażnik.
– Przyjdę koło jedenastej. Nie zawiedź mnie. Chcę cię znowu zobaczyć.
Ostatnie zdanie i mrugnięcie okiem skłoniło ją do intensywnych poszukiwań stroju. Przeciągnęła Quinn przez całe Pola Elizejskie, żeby znaleźć idealną sukienkę. Wybrała srebrzystą z odkrytymi plecami i frędzlami przy krótkiej spódnicy, do tego sandały na dziesięciocentymetrowych obcasach z cekinami i paskami owiniętymi wokół łydek.
Praktyczna Quinn wybrała zieloną sukienkę bez ramiączek dlatego, że miała kieszenie i pasowała do jej figury.
W piątek Quinn rozpuściła wspaniałe rude włosy, ale jechała do klubu w napięciu.
– Co cię trapi? – dopytywała rozentuzjazmowana Eden.
– Sama nie wiem… – wymamrotała z wahaniem, najwyraźniej rozdarta wewnętrznie.
Eden nie drążyła dalej, bo zobaczyła neon oznaczający po francusku „Do białego rana”.
– To tu. Jusqu’a l’Aube – poinformowała Eden kierowcę Micaha.
Przed wejściem stał tłum roześmianych dwudziestokilkulatków w szykownych minisukienkach i błyszczących garniturach. Rzucali im zaciekawione i nieprzychylne spojrzenia, gdy podążały z samochodu wprost ku wejściu.
– Nie znoszą nas. Czemu nie stanęłyśmy na końcu kolejki? – narzekała Quinn.
– Bo zostałyśmy wpisane na listę.
Co ją bardzo cieszyło, bo świadczyło o tym, że Remy odwzajemnia jej zainteresowanie. Gdyby nie zastała go w środku, przeżyłaby większe rozczarowanie, niż chciałaby przyznać.
Nerwowo podała imiona bramkarzowi i wprowadzono je do środka. Tłum podrygiwał w rytm pulsującej muzyki pod błyskającymi, kolorowymi lampami. Hostessa podprowadziła je do sofy w kształcie litery U dla uprzywilejowanych gości.
Remy wstał, posłał jej uśmiech i ucałował w oba policzki jak starą przyjaciółkę, jakby szczerze ucieszył go jej widok. Wyglądał fantastycznie w czarnych spodniach, jaskraworóżowych tenisówkach i czarnym podkoszulku pod błękitnym, jedwabnym blezerem z różowym wzorem.
Przedstawił je przyjaciołom, ale usłyszała tylko, że jego kuzyn pracuje w Luwrze. Jakaś para wyszła na parkiet. W ślad za nią podążyło dwóch panów, ustępując Eden i Quinn miejsca przy Remym.
– Szampana? Rumu? A może coś innego? – zaproponował Remy.
Wybrały szampana. Eden szepnęła Quinn do ucha:
– Tak musi wyglądać życie sławnych i bogatych.
– Przecież ty też do nich należysz.
– Niezupełnie.
To Micah był bogaty.
Quinn podziękowała uśmiechem za poczęstunek i uniosła napełniony kieliszek do ust. Eden ledwie mogła utrzymać swój, gdy Remy zajął miejsce obok niej. Pachniał równie wspaniale, jak wyglądał, latem, przyprawami korzennymi i chyba pożądaniem, ale może za dużo sobie wyobrażała.
Napotkała jego spojrzenie. Chciała usłyszeć każde słowo, jakie padnie z jego ust, ale mogłaby tak pozostać w milczeniu, byle blisko niego. Jego bliskość odurzała mocniej niż bąbelki.
Musnął jej ucho wargami, gdy pochylił głowę i poprosił ją do tańca.
Skinęła głową i zerknęła na Quinn. Jeden z kolegów Remy’ego patrzył na nią z nadzieją, ale już marszczyła brwi do telefonu.
Coś ją trapiło, ale Eden nie potrafiła myśleć o niczym, gdy Remy wziął ją za rękę. Odłożyła wypytanie przyjaciółki na później. Remy nie tylko świetnie wyglądał, fantastycznie się ubierał i był bogaty, ale też wspaniale tańczył, nie odrywając od niej wzroku. Jego spojrzenie sprawiło, że czuła się najbardziej upragnioną kobietą na świecie.
Uwielbiała tańczyć. Nigdy nie czuła się tak piękna jak podczas zjednoczenia z muzyką. I z Remym, gdy obejmował ją, obracał, puszczał i znów przyciągał do siebie.
To nie był taniec, lecz gra wstępna. Wcześniej całowała się i trochę flirtowała z chłopakami, ale nikt do tej pory tak mocno jej nie pociągał. Marzyła o większej bliskości.
Gdy ktoś ją potrącił, czar niemal prysł. Remy szybko sprowadził ją z parkietu w ciemny kąt za barem i przesunął dłońmi wzdłuż jej ramion.
– Nic ci nie jest? – zapytał z troską.
– Nic. Wszystko w porządku – odpowiedziała.
Gdy zbliżył usta do jej ust, instynktownie pogładziła go po ramieniu i uścisnęła je. Skorzystał z niemego zaproszenia. Objął ją w talii i przytulił.
Wstrzymała oddech, gdy ich ciała przylgnęły do siebie jak dwa magnesy. Pocałunek dał jej poczucie absolutnego spełnienia. Ogarnęła ją nieopisana radość. Gdy obejmował ją mocno, a równocześnie delikatnie i czule, pojęła, że to ten jedyny. Zagarniał ją, równocześnie dając do zrozumienia, że jest dla niego cenna i ważna.
Z kolorowymi światłami pod spuszczonymi powiekami i dźwiękami muzyki przyspieszającymi rytm serca wkroczyła w inny świat. Przez kilka sekund zajmowali tę samą przestrzeń w czasie.
Nic ich nie dzieliło, dopóki nie odstąpił o krok tak gwałtownie, że omal nie straciła równowagi.
Nie, nie z własnej woli. Został przez kogoś odciągnięty, odwrócony i zmuszony do konfrontacji grożącej użyciem siły. Dopiero po chwili rozpoznała, kto go zaatakował.
– Micah! – krzyknęła z przerażeniem. – Przestań!

Październik minionego roku

Tego dnia po raz pierwszy mieli oficjalnie wystąpić jako para.
Siostra Huntera, Vienna, poznała Eden z Hunterem Waverlym miesiąc wcześniej. Zaczęli ze sobą chodzić dość nieregularnie. Zajmowała go sprawa sądowa, która groziła upadkiem jego firmy telekomunikacyjnej, Wave-Com. Ostateczny wyrok zapadł przed kilkoma dniami. Hunter wydawał przyjęcie, żeby uczcić zwycięstwo. Zażyczył sobie, żeby Eden mu towarzyszyła.
– Chcę, żeby ludzie widzieli, że to coś poważnego – tłumaczył. – Trwałaś przy mnie w trudnych chwilach. To dobrze wróży na przyszłość.
Czy myślał, że ma tak wiele możliwości, że kierowała nią lojalność? Zważywszy kłopoty w jej rodzinnej spółce, byłaby raczej ciężarem. Musiała mu to wyjaśnić, zanim zajdą dalej.
– Chciałabym, żebyś wiedział, na czym stoisz, zanim zadecydujemy o przyszłości – odpowiedziała ostrożnie.
Eden intensywnie studiowała, żeby dobrze przygotować się do objęcia rządów w przedsiębiorstwie oferującym wyposażenie domu i ogrodu, Bellamy Home and Garden. W wieku czternastu lat obsługiwała stoisko. Gdy skończyła szesnaście, zaczęła pracować w biurze jako stażystka. Podczas studiów na uniwersytecie brała na siebie większą odpowiedzialność. Prowadziła kampanie marketingowe, zawierała kontrakty z kupcami i współpracowała przy rekrutacji nowych pracowników.
Wierzyła, że zyskała szacunek zarządu. Po śmierci ojca myślała, że wszyscy ją wesprą jako nową prezeskę BH&G.
Nieoczekiwanie wyciągnięto noże. Odkryła, że zaplanowano zamach, już gdy jej ojciec podupadł na zdrowiu. Gdy zawirowania ekonomiczne wstrząsnęły spółką, kilku ważnych udziałowców wyłożyło kapitał z tykającą bombą zegarową. Jeżeli nie uzyskają gwarantowanego zwrotu inwestycji do końca kolejnego roku, przejmą interes. Już próbowali ją wykluczyć. Jeżeli nie będzie walczyć jak lwica, doprowadzą rodzinne dziedzictwo do upadku.
Wszystkie opcje wchodziły w grę, łącznie z aranżowanym małżeństwem.
– Właśnie dlatego pozwoliłam Viennie, żeby nas zapoznała. Nie wspomniałam o swoich kłopotach, kiedy walczyłeś z własnymi smokami, ale dłużej nie mogę milczeć.
– Mam doświadczenie ze smokami – odparł Hunter ze stoickim spokojem. – Razem je pokonamy.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Eden pozwoliła sobie na odrobinę optymizmu. Ze szczerym uśmiechem stała obok Huntera, witając jego gości. Wprawdzie go nie kochała, ale miała wszelkie powody, żeby kiedyś w końcu pokochać. Nie szaleńczą, nieokiełznaną miłością.
Nie życzyła sobie kolejnego oczarowania. Wspomnienie pierwszego tamtej pamiętnej nocy w Paryżu nadal bolało, choć nie powinno.
Nikt w jej oczach nie wytrzymywał porównania z Remym, nawet Hunter. Choć najbliższy ideału, nie był nim. Ilekroć ktoś ją zainteresował, przypominała sobie swoją żenującą naiwność. W efekcie zwątpiła w swoją umiejętność oceny ludzi. Gdyby Vienna ich nie zapoznała, nie zaufałaby Hunterowi.
Jasno dała mu do zrozumienia, że wolałaby zaczekać z rozpoczęciem współżycia do ślubu, na co przystał bez oporów. Być może gdyby rozpalił w niej taki ogień jak Remy, już by straciła dziewictwo. Niestety jedynym mężczyzną, który obudził w niej erotyczne pragnienia, był śmiertelny wróg jej brata. Zaczęła nawet podejrzewać siebie o upodobanie do zakazanych owoców.
– To on! – obwieścił Hunter z nieskrywaną radością, prowadząc ją w jego kierunku. – To Remy Sylvain. A to Eden Bellamy – przedstawił ich sobie, po czym dodał: – Pamiętasz, jak wspomniałem, że Vi mnie swata? Wygląda na to, że ma talent do kojarzenia par.
W ciągu pięciu lat Remy jeszcze wyprzystojniał. Strzygł krócej włosy, nosił wąską bródkę i równie stylowe stroje jak dawniej. Tym razem założył bordową marynarkę na czarną koszulę i krawat.
Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i wyciągnął rękę na powitanie.
– Miło cię poznać – powiedział lodowatym tonem.
– Mnie również – odpowiedziała automatycznie, choć wcale nie było jej miło.
Przeżyła szok. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył, że szczęka jej opadła?
Szybko puścił jej dłoń, jakby parzyła. Sprawił jej ogromną przykrość, choć nie powinna nic do niego czuć, zwłaszcza bólu odtrącenia. Przecież jej nie chciał.
Czekała na następne słowa jak na wyrok.

Eden Bellamy decyduje się na małżeństwo z Hunterem Waverlym, by ratować rodzinną firmę. Drużbą Huntera ma być jego przyjaciel – Remy Sylvain, mężczyzna, którego Eden poznała pięć lat temu w Paryżu i który zawładnął jej sercem, choć od tamtej pory się nie widzieli. Jednak fakt, że to drużba, a nie przyszły mąż przyciąga nieustannie jej wzrok i wszystkie myśli, to dopiero początek kłopotów. Niespodziewanie bowiem, tuż przed ślubem, zjawia się dziewczyna z małym dzieckiem i oznajm ia, że to córka Huntera. Ślub zostaje odwołany. Eden chce jak najszybciej uciec od pytań i współczucia zebranych. Remy proponuje jej wyjazd do swojego domu na Martynice…

W stronę zachodzącego słońca, Burzliwa noc

Cynthia St. Aubin, Jules Bennett

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1292

ISBN: 9788383425153

Premiera: 29-02-2024

Fragment książki

W stronę zachodzącego słońca – Cynthia St. Aubin

W ciągu swoich trzydziestu pięciu lat życia Rainier „Remy” Renaud miał wiele twarzy. Był bratem, złodziejem, skazanym, byłym skazanym, motocyklistą, pracownikiem platformy wiertniczej, ojcem, samotnym ojcem, współwłaścicielem destylarni, a ostatnio – milionerem.
Najpierw jednak był jednym z synów Charlesa Zapa Renaud z Luizjany. A Zap nie wychował głupców. Głupcy byliby obciążeniem dla przedstawiciela trzeciego pokolenia bimbrowników i dostawców dóbr niewiadomego pochodzenia dla szemranych okolicznych mieszkańców i podejrzanych przyjezdnych.
Remy dobrze o tym wiedział, bo pracował z ojcem, podobnie jak jego trzech starszych braci.
W młodości cierpiał biedę, ale wyniósł z niej jedną dobrą umiejętność: wykrywacz prób wciskania kitu. W tym momencie wykrywacz wył jak syrena alarmowa, a powód tego zachowania był dość nieoczywisty.
Cosima Lowell. Producentka telewizyjna i kłopoty przez duże K. Uosobienie pokusy w szarym kostiumie.
̶ No i co pan o tym myśli? – Pełne usta pomalowane na wyzywający czerwony kolor ułożyły się w uśmieszek, który wskazywał, że i tak zna odpowiedź.
To, że w ogóle zadała mu takie pytanie, było żartem, jakby ktoś chciał zagrać mu na nosie. Gdyby złożyć razem wszystkie jego nastoletnie fantazje, ich uosobieniem byłaby właśnie ona. Gładka skóra o odcieniu, który przypominał sylwetki biegnących po plaży serialowych ratowników. Loki w kolorze kasztanów, które jadał z braćmi. Orzechowe oczy, hipnotyzujące, głębokie jak ocean, który wtedy tylko sobie wyobrażał; groźne jak fale, po których kiedyś chciał surfować.
Siedziała naprzeciwko niego w fotelu, który pewnie kosztował więcej niż jego pierwszy samochód, na tle wysokich okien z widokiem na panoramę Los Angeles. Była uosobieniem jego pragnień, ale nie mógł jej mieć. Szczęście Renaudów, jak mawiał z przekąsem Zap.
Już jako dorosły człowiek Remy zrozumiał, że niemal wszystkie problemy jego rodzina sprowadziła na siebie sama. Nie były one skutkiem pecha, a po prostu złych pomysłów i jeszcze gorszych decyzji.
Przyjazd do Los Angeles był jedną z nich.
Wiedział to już wtedy, gdy siedział na kanapie naprzeciwko swojego młodszego brata i Marlowe, jego dziewczyny w zaawansowanej ciąży, a Law kiwał głową, uśmiechał się i kłamał. Oczywiście serial dokumentalny o destylarni 4 Złodziei to doskonały pomysł, tak twierdził Law. Dziwne, że sam na to wcześniej nie wpadł.
Z przyjemnością porozmawia na ten temat z producentką, szkolną przyjaciółką Marlowe. Zarezerwuje bilety na pierwszy lot do Los Angeles. Nie zarezerwowali „pierwszego” lotu, ale w dalszym ciągu mieli polecieć zbyt szybko, jak na gust Remy’ego. A potem Marlowe zaczęła rodzić bliźnięta siedem tygodni za wcześnie i Remy musiał wybrać się do Los Angeles sam.
̶ Panie Renaud? – Poczuł, jak coś go ściska w środku na dźwięk tego głosu: głębokiego, seksownego, którego zwykle nie słyszał aż do chwili po.
Po whisky. Po seksie.
̶ Remy. – Sięgnął po szklankę z wodą, którą przyjął, gdy zaoferowano mu już wszystko, od latte po masaż na miejscu, w Ferro Studios, w pełnej roślin poczekalni biurowca w zachodnim Los Angeles. – Ale chyba muszę wiedzieć więcej.
̶ O preprodukcji? – Już się tak nie uśmiechała.
̶ O pani.
Światełko w jej oczach zamigotało jak świeca.
̶ Co chce pan wiedzieć?
Słuszne pytanie. Marlowe krótko ją wcześniej opisała, ale kilka szczegółów nie dawało mu spokoju. Jej włoska matka była niegdyś znaną śpiewaczką operową, a ojciec pochodził ze starej zamożnej rodziny z Nowej Anglii. Cosima zniknęła w ostatniej klasie szkoły średniej i kilka lat później pojawiła się na drugim końcu kraju, w kręgach skrajnie oddalonych od jej rodziny w Filadelfii.
W Hollywood.
̶ Jak właściwie pani tu trafiła? – zapytał.
Jej ciemne brwi ułożyły się w piękne łuki.
̶ Mam opisać drogę, którą tu przyjechałam, czy jest to osobiste pytanie?
Poczuł, że czerwienieją mu uszy. Ostatni raz tak zareagował, gdy matematyczka przyłapała go na gapieniu się w jej dekolt, gdy pomagała mu rozwiązać zadanie.
̶ Nie mam zwyczaju prowadzić interesów z ludźmi, których nie znam.
̶ To ciekawe. – Dotknęła dołeczka w brodzie. – Kiedy czytałam, jak fundusz kapitałowy Samuela Kane’a zainwestował w Destylarnię 4 Złodziei, odniosłam wrażenie, że się nie znaliście.
To już postęp. Nie dostał tiku nerwowego, słysząc w jednym zdaniu „Samuel Kane”, „fundusz kapitałowy” i „zainwestował”. Owszem, był wdzięczny bratu Marlowe, który zjawił się w samą porę, aby utrzymać projekt rozwoju destylarni po nagłym wycofaniu się z niego Parkera Kane’a, właściciela Kane Foods i wyjątkowego drania. Ale ciągle dręczyło go, że musieli przyjąć ich propozycję.
Napił się wody, jakby mogła zmyć gorzki smak tej myśli.
̶ Samuel Kane zainwestował w moją firmę – odparł i zapragnął rozluźnić kołnierzyk koszuli, którą Law kazał mu włożyć na spotkanie. – Nie mam zamiaru wpuścić żadnej cholernej ekipy telewizyjnej do mojego życia.
̶ Nie do pana życia – odparła, ponownie przybierając ton negocjatorki. – Do pana destylarni.
̶ Destylarnia to jest moje życie.
A przynajmniej prawie je zdominowała od czasu decyzji o inwestycji. Szybko się nauczył, czego od niego wymagano. Musiał podawać rękę do ściskania i nadstawiać plecy do poklepywania. I pracować. Brać kolejne nadgodziny, gdy zaczęły spływać zamówienia. Poświęcać jedyne, co było mu drogie w życiu. Czas z Emily.
Czułość zalała jego serce, jak zawsze, kiedy myślał o ośmioletniej córeczce: szarookiej, z włosami potarganymi przez wiatr, długonogiej. Zdawało mu się, że mała jest wyższa co godzinę. A wiedział, ile już tych godzin stracił.
̶ Moja terapeutka powiedziałaby, że to stwierdzenie świadczy o zachwianiu równowagi między życiem prywatnym a pracą. – Czerwone usta Cosimy ułożyły się w posępny grymas. Odetchnął. Zażartowała z niego, ale jednocześnie przyznała się do słabości.
̶ Myślę, że pani terapeutka nigdy nie zbudowała destylarni od podstaw.
̶ Nie. Myślę, że zbudowała bazę klientów, korzystając z obfitości przewrażliwionych gwiazd Hollywood i swojej słabo ukrywanej chęci osądzania innych. – Jej oczy zalśniły. Usiadła wygodniej i skrzyżowała nogi.
Nie będę myślał o jej nogach.
Postanowienie to złamał w sekundzie, w której je podjął. Zawsze uwielbiał piękne nogi. Był trzecim synem w kolejności urodzenia, ale był najniższy. Jego skromny metr osiemdziesiąt oznaczał, że podobały mu się kobiety, które w butach na obcasach były od niego wyraźnie wyższe.
Cosima Lowell miała na nogach bardzo wysokie szpilki, ale gdyby stanęli obok siebie, sięgałaby mu może do nosa. Maleńka. Niska. Drobna. Eteryczna. Delikatna.
Żadne z tych słów do niej nie pasowało.
Wyrafinowana brzmiało znacznie lepiej. Seks i oryginalność sprowadzone do najczystszej formy. Emanowała taką samą wolą walki jak ta, która każe najmniejszym pieskom rzucać się na groźne pitbulle.
Usłyszał chrząknięcie i wrócił do rzeczywistości. Nawet nie zauważył, że do biura ktoś wszedł. Cholera.
̶ Remy Renaud, a to jest Sarah Sharp. Część tej „cholernej ekipy telewizyjnej” i moja asystentka.
Sarah miała na sobie T-shirt i obcisłe dżinsy. Była szczupła, miała marchewkowe włosy i jasne piegi. Przyglądała mu się wielkimi łagodnymi oczami zza grubych okularów. Dzieciak. Dla Remy’ego dzieciakiem był każdy w wieku poniżej dwudziestu czterech lat.
̶ Możemy być „Telewizyjną ekipą potępieńców”? – zapytał „dzieciak”. – To lepiej brzmi.
̶ To jego destylarnia i to on ustala zasady. – Cosima wzruszyła ramionami.
Remy skrzyżował ramiona i popatrzył na nią.
̶ Nie przypominam sobie, żebym zgodził się na filmowanie.
̶ Jeszcze nie, ale się pan zgodzi. Jestem aż tak dobra. – Powiedziała to zadziornym tonem i nagle przestał mieć wątpliwości, że była dobra nie tylko w pracy.
̶ Tak właśnie jest – potwierdziła Sarah i podniosła srebrzysty dzbanek. – Kawy?
̶ Poproszę. – Cosima pochyliła się i zdjęła żakiet.
̶ Dla mnie nie, dziękuję – odparł Remy. Dla niego odmawianie było wciąż oznaką uprzejmości.
̶ Na pewno? – Cosima poprawiła rękawy na przedramionach. Ten gest sprawił, że trudniej było mu się skupić. – To moja prywatna kawa, nie ta lura z baru.
Sarah sięgnęła po kubek ze stolika obok Cosimy. Remy poczuł zapach prażonych ziaren i jego kubki smakowe się ożywiły. Rzadko pijał dobrą kawę w destylarni. Nie dlatego, że jej nie kupowali. Emily uparła się, że to ona będzie parzyć kawę, a on i Law nie mieli serca zwrócić jej uwagi, że ostatni łyk nie powinien składać się z fusów.
̶ Jamaica Blue Mountain. – Piękny głos Cosimy bawił się słowami jak ptak w powietrzu.
Poczuł się jak bezradny pies z kreskówki, którego zapach łapie za nos i przyciąga.
̶ No dobrze, poproszę.
̶ Mówiłam – mruknęła Sarah, napełniając kubek.
Kawa smakowała jeszcze lepiej, niż pachniała. Musiał powstrzymać się, by nie wydać dźwięków, które nie pasowały do eleganckiego biura. Zmusił się do odstawienia kubka.
̶ Na czym to stanęliśmy? – zapytał i jęknął w duchu.
Dzięki funduszom na więzienia i zatrudnionych tam lekarzy wiedział, skąd biorą się niemożność usiedzenia na miejscu i skupienia uwagi na rozmowach. Od dzieciństwa sprawiało mu to trudność. Wiedział, ale lek, który mu zapisano, pomagał niewiele, zwłaszcza że średnio co drugi dzień zapominał go brać. Dzisiaj był właśnie ten dzień.
Czerwone paznokcie Cosimy delikatnie stuknęły w kubek, kiedy podnosiła go do ust.
̶ Gapi się pan na moje nogi.
Jego uszy znowu poczerwieniały.
̶ Przecież nie – odparł, przeklinając się w duchu za gwarę z Luizjany, która zawsze wkradała się do jego mowy, gdy był zdenerwowany. – Ja tylko… myślałem.
̶ O moich nogach? – Wskazała na czubek szpilki i napięła kształtną łydkę. Remy podążył za jej wzrokiem. Łatwo było wyobrazić sobie, jakie w dotyku byłyby jej uda, gdyby posadził ją na biurku.
̶ Jest pani pewna, że z Marlowe Kane byłyście przyjaciółkami? – zapytał. Im dłużej siedział obok tej diablicy, tym trudniej było mu wyobrazić ją sobie w szkole obok spokojnej, wycofanej córki miliardera.
̶ Raczej znajomymi. Łączyły nas pieniądze i cheerleading.
̶ Marlowe mówiła, że w ostatniej klasie przeniosła się pani do innej szkoły. – Musiał zmienić temat.
̶ Tak brzmi wersja oficjalna, owszem.
̶ A nieoficjalna? – spytał zaciekawiony.
Podniosła oczy znad kubka, ważąc słowa.
̶ Rzuciłam szkołę. Technicznie rzecz biorąc, uciekłam.
̶ I przyjechała pani od razu do Los Angeles czy…
Boże, ależ jest w tym beznadziejny.
To Augustin, złodziej numer dwa z ich czwórki, odziedziczył po ojcu dar wymowy. Nieważne, że wykorzystywał go w sposób destrukcyjny dla firmy, a szczególnie dla relacji Lawa z jego byłą dziewczyną.
̶ Włóczyłam się przez kilka lat. Sprawiałam kłopoty złym ludziom i trochę zostawiałam ich dla siebie. – Uśmiechnęła się łobuzersko. – W końcu adrenalina trochę mi opadła i się pozbierałam. Firma producencka, w której odbywałam staż w college’u, zatrudniła mnie, kiedy odebrałam dyplom. A reszta, jak to mówią… ̶ Machnęła ręką, obrazując drogę do dnia dzisiejszego.
̶ Co panią ciągnęło do telewizji? – W brudnej szopie, w której spędził dzieciństwo, wtłoczono mu niechęć do wszystkiego, co jasne i piękne, musiał więc uważać na słowa.
Cosima popatrzyła za okno z tęskną miną.
̶ Mój starszy brat Danny i ja uwielbialiśmy oglądać po nocach stare seriale. „Kocham Lucy”, „Marzę o Jeannie”, „Śniadanie Bradych”, takie tam. Marzyliśmy, żeby wybrać się autostopem do Hollywood. Chcieliśmy znaleźć pracę w małej restauracyjce, gdzie niechybnie odkryłby nas jakiś producent i stalibyśmy się wielkimi gwiazdami.
To brzmiało znajomo. Wspólne nierealne marzenia rodzeństwa. Zastanawiał się, czy Cosima i jej brat mieli podobne powody, by planować ucieczkę.
̶ Więc jak znalazła się pani za kamerą?
̶ Najpierw byłam przed nią. Wystąpiłam w kilku reklamach, dostawałam też niewielkie role w serialach.
Aktorka. Wszystko składa się w jasną całość.
̶ Chyba chodziło o opowieści – powiedziała. ̶ Na tym mi najbardziej zależało. Nie na gwiazdach, czerwonym dywanie czy sławie. ̶ Gdy popatrzyła na niego, w jej oczach błyszczała pewność. – Dlatego odezwałam się do Marlowe, jeśli już koniecznie chce pan wiedzieć. Myślę, że historię Czterech Złodziei warto opowiedzieć, a ja jestem właściwą osobą, żeby to zrobić.
Cholera. Ona jest naprawdę dobra. Na tyle dobra, że prawie wyciszyła syrenę w jego wykrywaczu prób wciskania kitu. Nie z powodu tego, co powiedziała. Raczej z powodu tego, czego nie powiedziała, bo nie chciała.
Remy to wyczuł. Tajemnice były jego specjalnością. Zamierzał się dowiedzieć, jaką tajemnicę skrywa Cosima, choćby miało mu to zająć całą noc.

Remy Renaud jej nie pamięta. Poczuła jednocześnie oburzenie i ulgę. Oburzenie, bo każda sekunda ich pierwszego spotkania odcisnęła się na zawsze w jej pamięci. Ulgę, bo dużo ryzykowała, zakładając, że ich wspólna noc sprzed dziewięciu lat będzie dla niego argumentem za przyjęciem jej propozycji.
Potrzebowała jego zgody. Wydała wszystkie pieniądze, by wykupić Ferro Studios. Założyła tę firmę i popełniła błąd, czyniąc byłego już narzeczonego swoim partnerem. Teraz nie miała nic, nawet szafki, w której mogłaby złożyć dokument ugody czy długopis, którym został podpisany.
̶ Pani Lowell?
Ten głos. Z lekkim akcentem, znany jej ze zjazdu motocyklistów w Memphis, gdzie go poznała. Wciąż widziała kolorowy neon baru, jakby tamta noc była wczoraj…

 

Burzliwa noc – Jules Bennett

 

Kiedy elegancko ubrana młoda kobieta, stukając obcasami, ruszyła w kierunku jego drzwi wejściowych, Cruz Westbrook uświadomił sobie, że ta znajomość może narazić go na kłopoty.

Mila Hale walczyła z przeciwnym wiatrem i gęstym deszczem, bo jej parasolka została zdeformowana przez burzliwe podmuchy. Dżentelmen powinien przyjść jej z pomocą, Cruz jednak wiedział, że ta kobieta wydrapie mu oczy, jeśli podejmie misję ratunkową. Spotkał się z nią tylko raz, ale szybko wyczuł, że Mila ceni niezależność i nie dopuszcza do czyjejkolwiek dominacji.
Teraz weszła na ganek, rzuciła połamaną parasolkę na kępę krzaków i odgarnęła z twarzy mokre kosmyki ciemnych włosów.
Zaklął pod nosem. Ta kobieta, nawet ociekając wodą, budziła w nim odczucia, których budzić stanowczo nie powinna. Zamierzał ograniczyć ich kontakty wyłącznie do sfery zawodowej, choć jej czerwone usta wydawały mu się bardzo kuszące.
– Piękny dzień, prawda? – zażartował nieudolnie, wsuwając ręce do kieszeni dżinsów. – Czy podróż przebiegła zgodnie z planem?
– Lot był okej. Wykończyła mnie dopiero biurokracja związana z wynajęciem samochodu i dwugodzinna jazda.
Obrzuciła wzrokiem mokre krzewy ozdobne miotane porywami wiatru.
– Mieszka pan na kompletnym odludziu.
Wiedział o tym i był z tego bardzo zadowolony.
Kiedy wraz ze swoim bliźniaczym bratem Zane’em odziedziczył popularny na całym świecie magazyn „Opulence”, ich życie nabrało rozpędu.
Cruz celowo zbudował swój nowy dom w niewielkiej dolinie ukrytej w zakolu rzeki. Zane wzniósł swoją rezydencję na wzgórzu oddalonym od posiadłości brata o jakieś trzydzieści minut jazdy.
Lubił przebywać na łonie natury. Natychmiast po ukończeniu budowy wyprowadził się od Zane’a i był szczęśliwy, że mieszka we własnych czterech ścianach.
– Odbyliśmy tu kilka bardzo udanych sesji zdjęciowych dla naszego magazynu – poinformował swojego gościa. – Zna pani pewnie Maddie, która pełni w nim funkcję dyrektora artystycznego. Opracowała projekt, w którym główną rolę ma grać moja zarośnięta dzikimi kwiatami łąka, a cała redakcja uznała zgodnie, że będzie pani wyglądać w tym otoczeniu świetnie.
Cruz nigdy dotąd nie przyjmował na terenie swojej posiadłości żadnej modelki pod nieobecność innych pracowników magazynu, a dzisiejsza sytuacja była wynikiem tego, że Maddie od dwóch godzin nie reagowała na jego esemesy, a Mila przybyła na miejsce trzydzieści minut przed terminem.
– Ta burza wygląda naprawdę groźnie – przyznała. – Nie wiem, czy jutro rano będziemy w stanie rozpocząć sesję zdjęciową, a tym bardziej obejrzeć jeszcze dziś wybrane przez was plenery.
Mila przyleciała z Miami na dzień przed rozpoczęciem pracy, gdyż zażądała wglądu w szczegóły koncepcji przygotowanej przez redakcję.
Inne zatrudniane przez Cruza modelki też stawiały niekiedy warunki dotyczące realizacji takiego czy innego projektu, ale żadna z nich nie pojawiała się tak często w jego erotycznych snach. Te jej czerwone wargi…
Zdał sobie sprawę, że powinien przeznaczyć więcej czasu na życie towarzyskie.
Od dwóch miesięcy, to jest od chwili ogłoszenia zaręczyn Zane’a z Norą, bliską przyjaciółką obu braci, bardzo ciężko pracował. Wiedział, że jego brat ma na głowie nadchodzący ślub i mające się narodzić dziecko, więc usiłował przejąć od niego część najtrudniejszych obowiązków.
Chyba właśnie dlatego nie mógł oderwać wzroku od mokrych części garderoby przylegających do ciała Mili.
Opanuj się, do diabła! – zgromił go wewnętrzny głos. Przecież jesteś profesjonalistą.
Potężny odległy grzmot wywołał efekt przypominający trzęsienie ziemi. Mila drgnęła nerwowo i przycisnęła dłoń do piersi.
– Czyżby nie lubiła pani burz? – spytał Cruz, a ona wyprostowała się i spojrzała na niego zaskoczona.
– To nie to. Po prostu zależy mi na tym, żeby jak najszybciej rozpocząć realizację tego projektu.
– Matka natura ma najwyraźniej inne plany, ale może je zmieni. Wiosną pogoda jest tu nieprzewidywalna.
Gdy poznał Milę w Miami dwa miesiące wcześniej, wydała mu się nieco zarozumiała, ale to samo można było powiedzieć o większości modelek, z którymi miał do czynienia. Inne jednak modelki entuzjastycznie przyjmowały propozycję współpracy z „Opulence”, a ona potraktowała jego ofertę z wyraźnym dystansem.
Początki magazynu były bardzo skromne. Cruz zatrudniał mało znanych fotografów, aranżerów wnętrz i projektantów mody, a mimo to w niezbyt długim czasie osiągnął oszałamiający sukces.
Obecnie wydawał trzy dodatki poświęcone biżuterii, turystyce i doradztwu w dziedzinie hoteli, ale nadal podstawą jego działania było wyszukiwanie nieodkrytych dotąd talentów.
– Mieszkałam kiedyś w podobnej okolicy, ale ciągle sypał tam śnieg, więc czym prędzej się stamtąd wyniosłam.
Spojrzał na nią badawczo, zastanawiając się, czy Mila chce mu w ten sposób zakomunikować, że marzy o tym, by jak najszybciej opuścić jego posiadłość.
Zdawał sobie sprawę, że modelki, niezależnie od swojego statusu zawodowego, posiadają przesadnie rozbudowane ego, ale nigdy nie usiłował zgłębiać tajemnic ich osobowości. Interesowało go tylko dobro jego magazynu, który rozrósł się z czasem do rozmiarów potężnego prasowego imperium.
– Czy moglibyśmy przynajmniej wejść do budynku? – spytała Mila, gdy niebo rozjaśniła kolejna błyskawica.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Z reguły nie podejmuję w mojej prywatnej rezydencji potencjalnych współpracowników pod nieobecność choćby jednego członka zespołu redakcyjnego, ale jeszcze nikt tu nie dotarł.
W tym momencie rozległ się następny grzmot.
Mila natychmiast ruszyła w kierunku drzwi, a on, chcąc nie chcąc, poszedł za jej przykładem. Wyczuwał jej lęk i chciał zachować się jak dżentelmen, a poza tym jemu również nie zależało na tym, aby paść ofiarą pioruna.
Gdy znaleźli się w holu, Mila zsunęła z nóg czarne buty na wysokich obcasach.
Cruz natychmiast zauważył lśniące karminowe paznokcie jej stóp i zaczął podejrzewać siebie o słabość do koloru czerwonego.
– Ociekam wodą.
– Zaraz coś na to poradzimy – mruknął, przypominając sobie o obowiązkach gospodarza.
Skierował się korytarzem do swojej sypialni, znalazł w przylegającej do niej garderobie duży miękki ręcznik i wrócił do holu.
Mila stała przed wielkim kryształowym lustrem i usiłowała związać w jakiś sposób mokre włosy, które opadały jej na twarz.
– Proszę bardzo.
Stanął za nią i wyciągnął rękę, a przy okazji ujrzał jej odbicie w lustrze. Wyglądała na osobę, która marzy o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłym i słonecznym klimacie Miami.
– Dziękuję.
Cofnął się o dwa kroki, bo poczuł w kieszeni wibrację telefonu. W tym momencie niebo rozjaśniła kolejna błyskawica, a tuż po niej zabrzmiał donośny grzmot. Szyby okienne zatrzęsły się głośno, a Mila nerwowo zadygotała.
– Czy dobrze się pani czuje? – spytał, zerkając w kierunku lustra.
– Doskonale – odparła, wyzywająco podnosząc głowę.
Temu zapewnieniu zdawała się przeczyć pulsująca żyłka u nasady szyi, ale Cruz nie zamierzał z nią w tej sprawie polemizować.
Był świadomy tego, że burza oraz samotny pobyt w domu obcego mężczyzny mogły wyprowadzić ją z równowagi. Nie chcąc ingerować w jej prywatne życie, wyciągnął komórkę i przeczytał esemesa od Maddie:

Lot przełożony z powodu burz. Dowiedz się, czy Mila może spotkać się z nami jutro w tym samym miejscu.

Zerknął w kierunku Mili, która przestała się wycierać i spojrzała badawczo na jego telefon.
Zdawał sobie sprawę, że znaleźli się oboje w kłopotliwej sytuacji. Nie chciał, by Mila czuła się niezręcznie, ale szalejąca na dworze burza skazywała ich na swoje towarzystwo.
– Pana asystentka nie przyjedzie na umówione z nami spotkanie, prawda?
Schował komórkę do kieszeni i kiwnął głową.
– Ona nie jest moją asystentką, tylko szefową naszego działu sztuki. Pisze, że jej lot został odwołany z powodu zaburzeń atmosferycznych czy raczej przełożony na inny termin… Tak czy owak, nie dotrze dziś na miejsce.
Mila zamrugała nerwowo, a on nie wiedział, czy ma zamiar się rozpłakać, czy głośno zakląć.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może zostać na noc w jego domu.
– Jak się nazywa hotel, w którym redakcja zarezerwowała dla pani apartament?
– Golden Valley B&B.
Starannie złożyła ręcznik i ponownie spojrzała mu w oczy.
– Czy to daleko stąd?
– Zbyt daleko, aby dojechać tam podczas burzy. W słoneczny dzień jazda zajmuje około dwudziestu minut.
Drogi były kręte i wymagały umiejętności prowadzenia samochodu po stromych zboczach, ale w panujących warunkach podróż właściwie nie wchodziła w rachubę.
– No cóż, nie mogę zostać tutaj na noc – stwierdziła z bladym uśmiechem, zwracając mu ręcznik. – W tych warunkach musimy chyba odwołać nasze wszystkie ustalenia.
– Proponuję, żeby pani poczekała, aż pogoda się poprawi. Wiem, że spotkaliśmy się dotychczas tylko raz, ale zapewniam panią, że nie jestem podrywaczem, a w moim domu będzie pani bardziej bezpieczna niż na drodze w takim deszczu.
– Mimo to spróbuję dotrzeć do hotelu – odparła, kręcąc głową. – Będę jechała wolno, a w razie konieczności zatrzymam się na chwilę i poczekam na lepsze warunki.
Cruz uświadomił sobie, że ta kobieta podjęła już decyzję i nie zamierza jej zmienić. Wiedział, że próby nakłonienia jej do ustępstwa tylko utwierdzą ją w przekonaniu, że jej decyzja była słuszna.
– Po przyjeździe na miejsce proszę wysłać mi esemesa, abym wiedział, że jest pani bezpieczna.
– Czyżby pan wymagał, żebym zdawała panu relację z tego, gdzie jestem i co robię?
– Została pani zatrudniona przez mój magazyn, więc formalnie rzecz biorąc jest pani moim gościem. Będę wdzięczny, jeśli da mi pani znać, że nic jej nie zagraża.
– W porządku – odparła, potakując ruchem głowy. – Jestem pewna, że bardzo szybko dotrę na miejsce.
Wydawało mu się to wątpliwe, ale otworzył przed nią drzwi wejściowe, a ona, brnąc w potokach deszczu, dobiegła do samochodu i powoli opuściła podjazd.
Obserwował przez chwilę tylne światła jej auta, a potem wzruszył ramionami i wrócił do budynku. Był przekonany, że mimo swej determinacji Mila daleko nie zajedzie.

Zaklęła głośno i wjechała na podjazd prowadzący do rezydencji Cruza. Wiedziała już, że będzie musiała spędzić u niego noc, bo most prowadzący do głównej drogi został zerwany przez strumienie wody.
Myśl o tym, że może stać się od kogoś zależna, napełniała ją przerażeniem.
Przez całe życie była świadomym kowalem własnego losu. Nigdy ani na chwilę nie traciła z oczu swojego ostatecznego celu: chciała zostać znaną projektantką mody i produkować piękne stroje dostępne dla kobiet o różnych figurach i rozmiarach.
Zmrużyła oczy i przyspieszyła ruchy wycieraczek. Zdawała sobie sprawę, że będzie musiała spędzić noc w domu człowieka, który piekielnie ją irytował, a równocześnie budził w niej niezdefiniowane tęsknoty.
Był wysoki, ciemnowłosy i przystojny, więc ucieleśniał wszystkie zalety, jakich wymagała od mężczyzny.
Podjechała jak mogła najbliżej do schodków prowadzących na frontowy ganek. Chwyciła telefon i wyskoczyła z samochodu, zostawiając w nim torebkę oraz zamkniętą w bagażniku walizkę.
Gdy znalazła się pod dachem, odgarnęła z twarzy mokre włosy i otworzyła szeroko oczy.
Stał przed nią Cruz, trzymając w ręku ten sam ręcznik, którego używała wcześniej.
– Pomyślałem, że się pani przyda.
Do diabła! – pomyślała ze złością, dostrzegając na jego twarzy ironiczny uśmiech.
A więc wiedział, że wróci i będzie teraz okazywał jej swoją wyższość.
Wzięła od niego ręcznik, przekroczyła próg domu, zsunęła buty i rozpoczęła od nowa cały proces doprowadzania się do jako takiego stanu.
– Most jest nieprzejezdny – oznajmiła, wycierając szyję i ramiona.
– Czy upadło na niego drzewo?
– Nie, po prostu został zmyty przez wodę.
Cruz zaklął pod nosem i ciężko westchnął.
– Będę musiał tam pojechać, kiedy ta burza się przewali. W tej chwili nic nie mogę zrobić.
– Czy z pana posiadłości można się wydostać inną drogą?
– Jeśli dysponuje się helikopterem.
Jego nonszalancki ton wzbudził jej zdumienie. Jak on może się uśmiechać? – pomyślała ze złością. Przecież został właśnie odcięty od cywilizacji.
Jakim cudem potrafi zachować spokój?
– Czy ma pani w samochodzie walizkę? – spytał z uśmiechem. – Jestem pewny, że chętnie by się pani przebrała.
Przestała na chwilę wycierać twarz i spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Czy naprawdę chce pan wyjść na dwór w taką pogodę?
– To tylko woda – odparł, wzruszając ramionami. – Jeśli pragnie pani odzyskać swoje rzeczy, chętnie po nie pójdę.
Chciała je odzyskać. Chciała mieć na sobie suche ubranie i siedzieć we własnym pokoju hotelowym. Chciała mieć pod ręką szkicownik i kolorowe ołówki. Wiedziała jednak dobrze, że teraz może o tym wszystkim najwyżej pomarzyć.
Praca modelki niezwiązanej z żadną agencją wymaga niekiedy poświęceń, ale nie zamierzała wracać do Montany, bo była pewna, że ojciec powita ją słowami: „A nie mówiłem”.
– Pani już dzisiaj dużo przeszła, a dla mnie to żaden kłopot – oznajmił Cruz, unosząc w górę obie ręce.
Zanim zdążyła zaoponować, wyszedł z domu i zniknął na ganku, a ona zaczęła podejrzewać, że pod szorstkim sposobem bycia kryje się prawdziwy dżentelmen obdarzony wrażliwością i zdolny do szlachetnych gestów.
Co mi przychodzi do głowy? – pomyślała z gniewem. Przecież to nie jest wspólna wycieczka w góry.
Przyjechała tu tylko na kilka dni, by wykonać określone zlecenie. Koniec, kropka.
Podeszła do podwójnych drzwi prowadzących na ganek i stwierdziła, że Cruz wyjął jej bagaże oraz leżącą na przednim siedzeniu torebkę i niesie całą tę zdobycz w kierunku ganku.
Mokra koszula przylegała do jego piersi, a Mila stwierdziła ze zdumieniem, że prezes potężnej korporacji, który na koncie ma miliardy, może być zbudowany jak prawdziwy kulturysta.
Gdy tylko przekroczył próg, pospiesznie zamknęła drzwi, chcąc jak najszybciej odciąć się od dokuczliwego szumu deszczu.
Cruz ustawił jej bagaże na podłodze i spojrzał ze zdumieniem na potężny stos.
– Jak długo zamierza pani tu zostać? – spytał z podziwem.
– Tylko dwa dni.
– Myślałem, że miesiąc – mruknął z ironicznym uśmiechem. – Jeśli chce pani się przebrać, zaprowadzę panią do pokoju gościnnego.
On mnie chyba bierze za jakąś celebrytkę lub osobę z wyższych sfer, pomyślała z goryczą.
Byłby zdumiony, gdyby poznał prawdę. Przecież jej droga do kariery była bardzo mozolna i usłana trudnościami. Musiała dążyć do wyznaczonego sobie celu dzień po dniu, mając nadzieję, że ojciec nie zniszczy jej w taki sam sposób, w jaki zniszczył matkę.
– Będę panu bardzo wdzięczna.
Sięgnęła po jedną ze swoich toreb, ale pośliznęła się na mokrej podłodze i straciła równowagę.
I poczuła, że obejmują ją mocne męskie ramiona. Ponieważ jednak wydarzyło się to zbyt późno, oboje wylądowali na parkiecie.
– Czy nic się pani nie stało? – zapytał, nie wypuszczając jej z uścisku.
– Co mi się mogło stać? Przecież upadłam na pana.
Czuła się upokorzona tą całą sytuacją. W dodatku wyglądała jak zmoknięty szczur, sklejone włosy zasłaniały jej twarz, a wilgotna sukienka przylegała do ciała w nieodpowiednich miejscach.
To nie jest wizerunek, który chciałabym prezentować w mediach, pomyślała z goryczą.
Na szczęście on widział jej liczne fotografie, więc być może nie dojdzie do wniosku, że popełnił katastrofalny błąd, proponując jej współpracę.
Pomógł jej wstać, a potem dźwignął się na nogi. Nadal spoglądał na nią tak badawczo, jakby chciał się przekonać, że rzeczywiście nic się jej nie stało.
Zaczynała żałować, że nie została w Miami. Perspektywa uwięzienia w domu bardzo atrakcyjnego mężczyzny, który miał otworzyć jej drogę do sławy i majątku, budziła w niej przerażenie. Ale nie mogła sobie pozwolić na odrzucenie propozycji Cruza Westbrooka.
Miała nadzieję, że sesja zdjęciowa dla jego czasopisma stanie się siłą napędową jej kariery, która w ostatnim okresie wyraźnie zwalniała tempo.
– Co będzie z tym pokojem? – spytała, podnosząc z podłogi szkicownik.
Kiedy sięgnęła po dużą torbę, Cruz uniósł prawą rękę.
– Musimy wejść na górę – oznajmił z uśmiechem. – Ja to wszystko zaniosę.
– Uważa pan, że sama nie dam sobie rady?
– Nie, ale usiłuję być pomocny.
– Jestem pewna, że pan też chce się osuszyć i przebrać. Proszę mi tylko powiedzieć, dokąd mam się skierować.
– Do dowolnego pokoju na piętrze – mruknął, wskazując schody. – Ja mieszkam na dole.
Odszedł, spełniając jej życzenie i zostawiając ją nad stosem bagaży. Zmagając się z nimi, usłyszała dochodzący z głębi korytarza jego pogodny gwizd i przeżyła ukłucie frustracji. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna w towarzystwie żadnego mężczyzny.

W stronę zachodzącego słońca - Cynthia St. Aubin Ze swoich podbojów miłosnych z czasów młodości Cosima zapamiętała tylko jeden – gorącą noc spędzoną z szalonym motocyklistą w tanim moteliku. Dziś ona ma studio filmowe i pomysł na film dokumentalny o pewnej destylarni. On jest teraz milionerem, jednym z właścicieli wybranej przez nią wytwórni. Cosima nie jest pewna, czy ją pamięta, ale wie, że musi się z nim zobaczyć. To spotkanie może być trudne, bo nigdy nie przestała go pożądać... Burzliwa noc - Jules Bennett Marząca o karierze modelki Mila staje u progu sławy. Cruz Westbrook, potentat w branży medialnej, proponuje jej sesję na terenie swojej bajkowej posiadłości. Od pierwszej chwili budzi się w nich pożądanie, ale Mila się obawia, że romans mógłby zepsuć dobrze zapowiadającą się współpracę. Wie, że Cruz, dżentelmen i profesjonalista, nie będzie jej uwodzić, ale pod jego spojrzeniem czuje się tak, jakby była naga...

Zbuntowany lord Westford

Lara Temple

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 633

ISBN: 9788383425597

Premiera: 07-03-2024

Fragment książki

– Bezużyteczne trutnie. – Stuk. – Banda fircyków! – Stuk. – Po co komu stajnia ogierów – stuk – jeśli żaden z nich nie spłodził dziedzica?

Stuk, stuk, stuk!
Genny poprawiła mały stolik, który padł ofiarą gniewnie wywijającej laską lady Westford. Jej ekspresyjnym tyradom zawsze towarzyszyło stukanie, ale dziś najwyraźniej zamierzała zrobić dziurę w dywanie. Napiętej atmosfery nie łagodziły szaleńcze świergoty Carmine’a, ulubionego kanarka lady, który spłoszony jej furią, zataczał dzikie pętle w klatce.
Mary i Serena siedziały sztywno na krzesłach, ze splecionymi na podołkach dłońmi. Zarówno ciemnowłosa jak i blondynka pochylały głowy niczym pozujące do obrazu pokutnice.
Genny zdjęła źdźbło słomy z sukni i zaczęła drzeć je na strzępki, wyobrażając sobie, że to laska lady Westford. Albo lepiej, sama lady Westford.
– A teraz na czele rodziny stoi darmozjad i łajdak, który nie raczył się zjawić na pogrzebie własnego dziadka i nigdy nawet nie kiwnął palcem dla rodu Carringtonów!
– Z tego, co mi wiadomo, lady Westford, rodzina również nic dobrego dla niego nie zrobiła. A wręcz odwrotnie – wtrąciła Genny i od razu pożałowała swojej impulsywności.
Miała przecież ułagodzić smoczycę, a nie dolewać oliwy do ognia.
Lady Westford wymierzyła w nią laskę.
– Daliśmy wszystko, co trzeba, temu synowi nierządnicy, a on odpłacił nam kolejną hańbą! Tak się właśnie kończy… Och! Wynoście się stąd wszystkie! – krzyknęła. – Żadnego z was pożytku! Obie miałyście swoją szansę i zawiodłyście – oznajmiła zjadliwym tonem, mierząc teraz laską w skulone na krzesłach kobiety. – Obie zostałyście obdarzone przez los wspaniałymi przedstawicielami rodu Carringtonów i żadna z was nie dała nam dziedzica! Puste naczynia! Przylgnęłyście tylko do cycka Carringtonów i nic więcej. Wkrótce podążę za moim Alfredem do grobu, żeby nie oglądać dłużej upadku naszego rodu! Otaczają mnie sami łajdacy, pieczeniarze i jałowe nieudacznice. Wynoście się wszystkie!
Postąpiły zgodnie z jej życzeniem. Genny cicho zamknęła za nimi drzwi.
– Powinnam już się nauczyć, że milczenie jest złotem – mruknęła pod nosem, zerkając z niepokojem na siostrę.
Pobladła Serena Carrington przyciskała dłoń do brzucha, jakby ból trzeciego poronienia był nadal tak ostry, jak przed dwoma laty.
– Chodź, przejdziemy się po ogrodzie – zaproponowała zmartwiona Genny.
– Dziękuję, ale chyba się położę – odparła cicho Serena.
Mary i Genny stały w milczeniu, dopóki nie znikła w swojej sypialni.
– Tak dalej nie może być – oznajmiła Genny, biorąc Mary pod ramię i kierując się z nią do biblioteki na parterze. – Serena nie dojdzie do siebie po stracie Charliego i trójki nienarodzonych dzieci, jeśli ta stara wiedźma będzie ją stale atakować.
– Lady Westford także cierpi, Genny – zauważyła łagodnie Mary. – Utrata trzech synów, męża i ulubionego wnuka załamałaby każdego.
– Wiem, Mary, ale to nie usprawiedliwia dręczenia Sereny. Rozumiem, że nigdy nie uważała jej za godną partię dla swojego syna, ale Serena ma wielkie serce i wspaniały charakter. Gdy nasz dziadek zmarł, walczyła, bym mogła z nią zamieszkać, mimo obiekcji Carringtonów. Nie będę stać z boku, gdy ta Meduza powoli zamienia ją w kamień. Nie zgadzam się. Serena zasługuje na coś lepszego.
– Oczywiście – zgodziła się Mary i ujęła jej dłonie.
Ciepło i czułość tego dotyku przywołały wspomnienie matki, z którą Genny jako dziecko chodziła za rękę przez wieś.
– Jestem zmęczona, Mary – wybuchła nagle, zanim zdążyła się powstrzymać. – Zmęczona patrzeniem, jak osoba, na której mi zależy, wciąż cierpi. Jestem zmęczona życiem na łaskawym chlebie lady Westford. Niedługo z Sereny i ze mnie nic nie zostanie, a ja chciałabym… Nie, ja potrzebuję powietrza – wykrztusiła, zacisnęła usta i zrobiła krok w tył, gdy ogarnęła ją nieprzeparta chęć wtulenia się w starszą kobietę i wypłakania się.
Spojrzała przez okno na feerię barw w ogrodzie, żeby się opanować.
– Wiem, że musimy coś zrobić – westchnęła Mary. – Tylko co? Nie zmienimy przecież lady Westford.
– Nie zamierzam jej zmieniać. Mój dziadek mawiał, że jeśli nie możesz wybrać wroga, wybierz choć pole walki. Lady Westford staje się bardziej znośna w otoczeniu swoich przyjaciół i partnerów karcianych z Londynu. Spróbujmy namówić ją na bal w mieście , by uczcić rychłe zaślubiny Emily.
Genny patrzyła, jak ta myśl zakorzenia się w umyśle Mary, łagodząc jej rysy. Poczuła ukłucie żalu. Nie nad sobą, lecz nad Sereną jej siostrą. Parę razy widziała, jak Serena ukradkiem obserwuje więź Mary z córką.
Po chwili Mary uśmiechnęła się smutno.
– Ty jesteś zmęczona, ja przerażona, a Serena zagubiona. Ależ z nas trio, Genny. Masz rację, najwyższy czas powrócić do żywych. Tylko jak przekonać lady Westford? Mogłaby to uznać za zdradę pamięci Alfreda.
– Najłatwiej będzie przekonać ją, oferując coś, czego pragnie – powiedziała Genny z namysłem. – Zostaw to mnie.
– Jedyne, czego wydaje się pragnąć, to żeby któryś z jej wnuków spłodził dziedzica. A na to, niestety, się nie zanosi. Są już dobrze po trzydziestce i żaden nie wykazywał zainteresowania małżeństwem.
– Na razie – powiedziała Genny, kierując się do drzwi z nową energią.
– Dokąd idziesz?
– Zawrzeć pakt z diablicą. A potem zamienić słówko z jednym z tych bezużytecznych trutni.

– Może i jestem dla niej bezużyteczny, ale za trutnia się obrażę – zapowiedział Julian, zbierając plik papierów z sofy.
Genny uniosła woalkę i usiadła na wolnym miejscu, rozglądając się wokół. Nigdy nie była u Juliana przy Half Moon Street. Mieszkanie wyglądało, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna, rozrzucając wszędzie dokumenty, książki i różne tajemnicze instrumenty.
– Zakładam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda? – zapytała, a Julian oparł się o blat stołu, ze smutnym uśmiechem na przystojnej twarzy.
– W moim szaleństwie zawsze jest jakaś metoda, Genny. Zakładam, że w twoim również. Wiesz, lepiej byłoby trzymać się naszych ustaleń i wezwać mnie do Dorset.
– Trudne sytuacje wymagają poświęceń.
– To mi się nie spodoba, prawda?
– Pewnie nie. Powiedziałam twojej babce, że mogłabym wreszcie przyjąć twoje oświadczyny.
Julian drgnął tak gwałtownie, że niemal strącił miniaturowe tellurium ze stołu. Planety mechanicznego modelu układu słonecznego tańczyły przez chwilę, póki ich nie zatrzymał.
– To było trzy lata temu! Odmówiłaś mi wtedy, Genny.
– Niezupełnie. Powiedziałam tylko, że ślub po to, by otrzymać legat po śmierci ciotki, jest kiepskim interesem dla nas obojga. I skoro okazało się, że i tak wszystko zapisała Marcusowi, to chyba dobrze, że się wtedy nie pobraliśmy?
– Cóż, nie możesz przyjmować oświadczyn, kiedy ci wygodnie. Przestań owijać w bawełnę i powiedz, czego naprawdę chcesz, moja słodka Genny.
– Potrzebuję pomocy, żeby ugłaskać twoją babkę – oznajmiła z rozbrajającym uśmiechem.
– Jak? – zapytał podejrzliwie.
– Jest samotna, znudzona i od miesięcy nie grała w wista.
– Nie będę grał w wista z moją babką, Genevieve Maitland. Wolałbym paradować nago po Piccadilly.
– To nie byłby przyjemny obrazek, Julianie – oznajmiła, marszcząc nos.
– Protestuję. Niektórzy powiedzieliby, że wręcz kuszący.
– Na pewno – zgodziła się pojednawczo. – Zresztą nie oczekuję, że będziesz z nią grał. Nie masz drygu do kart. Chodzi o to, że chciałabym sprowadzić ją do Londynu, gdzie mogłaby spotkać się z przyjaciółmi.
– To brzmi sensownie, ale gdzie jest haczyk?
– Nie ma żadnego haczyka.
– Oczywiście, że jest. Twoje plany zawsze mają drugie dno.
– Cóż, to nie całkiem haczyk… Kobiety z rodziny Carringtonów były w żałobie i z dala od Londynu niemal przez dwa lata. Będą potrzebowały wsparcia w powrocie do towarzystwa. Gdybyś mógł przekonać Marcusa, żeby przyjechał do miasta, okazując solidarność rodzinną…
– I oto jest – rozpromienił się Julian. – Wcześniejszy nonsens miał sprawić, że alternatywa wyda mi się łatwiejsza do przełknięcia, prawda?
– Julianie Carrington, to nie było szarmanckie!
– Genevieve Maitland, byłaś makiaweliczna – oznajmił z teatralną emfazą.
– Ale i tak mi pomożesz? – spytała ze śmiechem. – Może nawet znajdziesz kogoś, kto zasponsoruje twoje liczne projekty – podrzuciła kusząco.
– Wątpię, ale obiecuję, że wezmę udział w paru wybranych przez ciebie wydarzeniach.
– W dziewięciu.
– Nie, szalona kobieto. Para to dwa.
– Dwa to żadna zabawa. Osiem to taka ładna, okrągła liczba.
– Ósemka nie jest okrągła.
– Ależ jest. Wije się w nieskończoność jak wąż – powiedziała, rysując niespiesznie ósemkę palcem na blacie i nachylając się przy tym nisko.
Julian zawsze komplementował jej dekolt, a Genny zamierzała użyć każdej broni, która mogła zapewnić zwycięstwo.
Zgodnie z przewidywaniami jego spojrzenie pobiegło do jej piersi.
– Na litość boską, Genny, jesteś bezwstydnicą. Trzy i ani jednego więcej.
– Siedem.
– Cztery.
– Sześć.
– Pięć.
– Siedem.
– Sześć… Niech to szlag! To nie fair, zmieniłaś kolejność!
– Och, niech już będzie sześć – westchnęła z udawaną rezygnacją.
– Twoje szczęście, że mam do ciebie słabość, przebiegła lisico.
– Nie tylko jestem szczęśliwa, ale też wdzięczna. Spróbujesz przekonać Marcusa, żeby do nas dołączył?
– Spróbuję. Dobrze, że nie wysłałaś mnie do doków, bym płaszczył się przed naszym nowym lordem, namawiając go na udział w balach, skoro tak ci na tym zależy.
– Lord Westford jest w Londynie? – zapytała zaskoczona.
Mary mówiła, że planował dotrzeć na ślub Emily w Hampshire, ale nie wspomniała o jego obecności w Londynie.
– Przypłynął wczoraj.
– Och! Niedobrze.
– W pełni się z tobą zgadzam – przytaknął, unosząc brwi, by wyrazić zdziwienie. – Nie miałem pojęcia, że podzielasz moją niechęć do niefortunnego kuzyna z nieprawego łoża, nowej głowy rodu Carringtonów. Ty i Charlie zawsze stawaliście w jego obronie, ilekroć zdarzyło mi się źle mówić o wspaniałym kapitanie Christopherze Carringtonie.
Nieco zażenowana Genny uniosła wyżej brodę. Świadoma swojej delikatnej pozycji, odkąd zamieszkała z Sereną i Charliem, ukrywała prawdziwą opinię na temat klanu Carringtonów. Jednak bywała tak zaskoczona szkalowaniem kapitana Carringtona, że nie raz dawała się sprowokować i stawała w obronie człowieka, którego jej dziadek uznał za najbardziej godnego zaufania wśród swoich oficerów.
– Broniłam go, bo sposób, w jaki ty, Marcus i twoi dziadkowie się o nim wyrażaliście, wydawał mi się ogromnie niesprawiedliwy i pozbawiony szacunku. A przecież go nie znaliście, skoro nie spędził z wami wiele czasu w Carrington Hall – powiedziała. Nie pozwoliła sobie przerwać, choć Julian ewidentnie zbierał się do omówienia dawnych żali. – Jednak przyznaję, odkąd przestał służyć, nie zachowywał się zbyt przykładnie i jest okropnym jako lordem. Czy masz pojęcie, że ani prawnicy rodziny, ani zarządca majątku nie mieli z nim kontaktu po śmierci twojego dziadka? Dostali jedynie zdawkowy list od jakiegoś radcy prawnego z Londynu, by to do niego kierować całą korespondencję.
– Ach, więc zrozumiałaś wreszcie, że twój idol ma wady?
– Nigdy nikogo nie idealizowałam. Nawet dziadka, a darzyłam go większym szacunkiem niż kogokolwiek na świecie. Przyznaję, oczekiwałam elementarnej przyzwoitości od kapitana Carr… lorda Westforda, ale skoro porzucił skrupuły wraz z mundurem, muszę znaleźć inny sposób na osiągnięcie celu.
– Masz na myśli mnie?
– Właśnie. Więc postaraj się, proszę, ściągnąć Marcusa. Jeśli będzie robił problemy, sama z nim porozmawiam.
– Ta groźba powinna go skłonić do współpracy, moja miła.
– Dziękuję, Julianie.
– Hm. A teraz zmykaj, zanim zażądam rekompensaty za moją uczynność.
Genny z uśmiechem skryła twarz za woalką.
– Daj spokój. Pomyśl, że mogło być gorzej.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Gdybym zgodziła się wyjść za ciebie trzy lata temu, mogłabym tobą manipulować o wiele częściej.

***

– Miesiąc temu pływałem w zatoce opodal Aleksandrii nagusieńki jak mnie Bóg stworzył – powiedział w zadumie Kit, opierając się o reling Hesperusa i wpatrując w gęstą mgłę.
Widoczność ograniczała się ledwie do kilku metrów, tylko czasem było widać magazyny nabrzeża, niczym przyczajoną bestię czekającą na nieostrożnego śmiałka, który zszedłby na ląd.
W innych miejscach globu mogła panować wieczna wiosna, ale w londyńskich dokach panowała najciemniejsza i najwilgotniejsza zima. Pod stopami Kit czuł niemrawy prąd Tamizy ciągnący statek ku morzu. Ogarnęła go nieprzeparta pokusa podniesienia kotwicy.
– Taka mgła to zły omen, capità – powiedział Benja i splunął w mętne wody rzeki.
– Dlaczego robisz się przesądny, gdy tylko zawijamy do Anglii?
– Bo właśnie w taki dzień twój ojciec przypłynął do Anglii po raz ostatni.
– Nieprawda – zaprotestował Kit, szczerząc zęby w uśmiechu. – Może i miałem wtedy jedenaście lat, ale pamiętam, że przybiliśmy do Portland w pełnym słońcu.
– Ja pamiętam mgłę. W Anglii zawsze jest mgła. – Benja zamilkł, gdy narzekanie przerwał mu głuchy głos z nabrzeża.
– Hej, wy tam, czy to Hesperus?
Z pokładu rozległ się równie zduszony głos:
– A jeśli tak, to czego od nas chcesz, mój dobry człowieku? – Zaśpiew zdradzał pochodzącego z Kentu bosmana Brimble’a.
Kit rozpoznał intruza i uśmiechnął się na myśl, że ludzie raczej rzadko odnosili się do Juliana Carringtona z takim lekceważeniem jak jego bosman.
– Przyprowadź mi tego dobrego człowieka do mojej kwatery, Benja – poprosił.
Benja wychylił się przez reling, by lepiej widzieć i mlasnął językiem.
– On mi się nie podoba, kapitanie. Wygląda jak Borgia. Znasz go?
– Znam. To, amic, jeden z dwóch ludzi ze szczytu długiej listy, którzy najchętniej nakarmiliby mną ryby na dnie oceanu.
– Chcesz zaprosić wroga na pokład Hesperusa?
– Jest kimś gorszym niż wróg, Benja. To mój kuzyn.

 

– Hm. Wygląda na kosztowne cacko. To prawdziwe rubiny?
Kit przyglądał się, jak Julian unosi do światła inkrustowaną złotem pozytywkę. Kuzynek mógł być darmozjadem, ale miał dobre oko. Może trzeba będzie sprawdzić po jego wyjściu, czy nic nie zginęło.
– Oczywiście, że są prawdziwe. Cały trefny towar trzymam w ukryciu na wypadek kontroli.
Julian odstawił pozytywkę z tym samym czarującym uśmiechem, który Kit pamiętał z dzieciństwa. I któremu nieopatrznie zaufał.
– Tak, słyszałem, że ostatnio lepiej się prowadzisz, kuzynku.
Kit usiadł przy stole, na którym była rozpostarta mapa Morza Śródziemnego.
– A ja słyszałem o tobie wprost odwrotne ploteczki, Julianie. Wychodzi na to, że żaden z nas nie powinien ufać ludzkiemu gadaniu.
– Albo temu, co piszą – oznajmił Julian. Siadając, i rzucił na stół wyciągniętą z kieszeni gazetę.
W artykule nie było nic ciekawego, oprócz zdawkowej informacji, że nowy lord Westford nie został zaproszony na bal przyrodniej siostry, by oszczędzić rodzinie wstydu.
Kit nie wiedział, czy śmiać się, czy złościć. W protekcjonalnej historyjce pobrzmiewały tony plotek rodem z magla.
– Wiedziałem, że jesteś wdzięcznym tematem dla kolumn towarzyskich, Julianie, ale nie miałem pojęcia, że je czytujesz.
– Bo nie czytam tych bzdur, ale akurat na to Marcus zwrócił uwagę. Ma udziały w „Gazette” i zamierza zamienić słówko z autorem tej bredni. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nie skłamali.
– A jakże. Jestem nieokrzesanym piratem o kiepskim pochodzeniu i nasza babka splunęłaby na mnie, gdyby znalazła się z taką czarną owcą w jednym pomieszczeniu. To nie są rewelacje do gazety i nie rozumiem, czemu się tak przejąłeś. Sądziłem raczej, że taki paszkwil cię ucieszy. Sam nieraz mnie szkalowałeś.

Kit, syn lorda i aktorki, odziedziczył tytuł i ziemię, ale od lat spędza czas na morzu. Unika rodziny, która uważa go za buntownika i czarną owcę. Stroni od ludzi z towarzystwa, którzy wypominają mu pochodzenie i rozsiewają plotki o jego statku. Podobno załoga składa się z przestępców i kobiet lekkich obyczajów. Gdy pewnego dnia Kit niespodziewanie pojawia się w Londynie, wszyscy oczekują, że jego spotkanie z bliskimi zakończy się skandalem. Jednak Genny, powinowata Kita, nie zamierza do tego dopuścić. Cała rodzina ma robić dobrą minę do złej gry, udawać silny i zwarty klan. I choć Kit nazywa Genny generałem w spódnicy, ze zdumieniem odkrywa, że coraz chętniej wykonuje polecenia tej upartej panny.