fbpx

A może romans?

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1273

ISBN: 9788327697776

Premiera: 14-06-2023

Fragment książki

– Nienawidzę ślubów – mruknęła Finley Smythe do swojego przyrodniego brata, którego uwielbiała. Znajdowali się w winnicy Saint Isadore, w sali przeznaczonej dla pana młodego i jego drużbów. – Ale twój będzie idealny. – Włożyła mu do butonierki białą różę.
Patrząc do lustra, Grayson Monk skinął głową, po czym się odwrócił.
– Nie masz pojęcia, jacy jesteśmy ci z Nelle wdzięczni, że zorganizowałaś nam tę uroczystość, i to mimo że nie lubisz ślubów.
– Sama idea małżeństwa mi nie przeszkadza. – Finley, ubrana w suknię o czarnej satynowej spódnicy i kremowej gorsetowej górze, podeszła do stolika po swój bukiecik. – Jeśli dwie osoby chcą się pobrać i wspólnie płacić podatki, to ich święte prawo.
Ukłuła się w palec ukrytą wśród łodyżek szpilką. Odruchowo potrząsnęła ręką. Maleńka kropla krwi kapnęła na gorset.
– To dlaczego nie znosisz ślubów? – spytał Grayson, poprawiając krawat.
Finley ostrożnie przypięła bukiecik do sukni.
– Nie cierpię tej „dozgonnej miłości” i „dopóki śmierć was nie rozłączy”, tego kretyńskiego słownictwa, które pociąga za sobą idiotyczne oczekiwania. – Z doświadczenia wiedziała, że żadne „bratnie dusze” nie istnieją.
– Wcale nie uważam tych zwrotów za kretyńskie. – Grayson przyjrzał się jej badawczo.
– Wiem, inaczej byś się nie żenił. – Wzruszyła ramionami. – Gdzie twoi drużbowie? Już chyba usadzili gości…
– Prosiłem, żeby zostawili nas na chwilę samych. Chciałem ci podziękować. Od najmłodszych lat zawsze przy mnie byłaś.
– Po śmierci mamy ktoś musiał zająć się twoim wychowaniem.
– Jesteś niecałe dwa lata starsza; nawzajem się wychowywaliśmy. Dlatego wiem, że ostatni rok był dla ciebie wyjątkowo ciężki.
Machnęła lekceważąco ręką, broniąc się przed wzruszeniem.
– Ciężki? Dlatego, że mój szef złamał przepisy o finansowaniu kampanii wyborczej i siedzi w więzieniu federalnym, a ja zostałam bez pracy? Też mi coś!
– Próbujesz żartować, ale to nie jest śmieszne. Tym bardziej że Barrett to nie tylko twój szef. To też twój ojczym.
– A twój ojciec, więc to ty miałeś ciężki rok. Oraz twoja narzeczona, której rodzinę Barrett zniszczył. Ale nie licytujmy się w dniu twojego ślubu, okej? – Finley zerknęła na zegar ścienny. – Jeśli Luke i Evan wkrótce się nie pojawią, trzeba będzie zapłacić muzykom za nadgodziny.
Grayson ujął jej dłonie.
– Próbuję ci powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczysz. I dla Nelle. To, że wzięłaś na siebie zaplanowanie naszego ślubu, pozwoliło Nelle spędzić czas z ojcem przed jego śmiercią. – Na moment zamilkł. – Mam nadzieję, że kiedyś będziemy sobie żartować na twoim ślubie.
– Dobra, dobra. – Finley wyszarpnęła rękę. – Dlaczego ludzie mający się pobrać koniecznie chcą wciągnąć w małżeńskie bagno swoich przyjaciół? – Rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołała. – Wybawcie mnie od tego typa!
Do pokoju weszli Luke Dallas i Evan Fletcher, obaj w smokingach, przystojni i uśmiechnięci. Uścisnęli dłoń Graysona i poklepali go po ramieniu. Oczywiście Finley nie liczyła na wsparcie z ich strony; żaden z nich nie uważał małżeństwa za przestarzały rytuał. Luke kochał swoją żonę Danicę i ich malutką córeczkę, a Evan cieszył się, że Grayson i Nelle biorą ślub w winnicy jego narzeczonej Marguerite Delacroix, bo za kilka miesięcy on z Marguerite też zamierzali się tu pobrać.
Finley westchnęła. Czasem miała wrażenie, jakby była jedyną rozsądną osobą w tym pokoju.
– Goście już siedzą? – spytała.
– Tak jest, proszę pani. – Evan wyszczerzył zęby.
– Świetnie. – Skinęła na Graysona. – Idziemy.
Saint Isadore było wymarzonym miejscem na ślub. Większość winnic w dolinie Napy miała zakaz organizowania ślubów na swoim terenie; zakaz nie obejmował zamku Saint Isadore zbudowanego w dziewiętnastym wieku na wzór zamków w dolinie Loary.
Ceremonia odbywała się na ogromnym tarasie, z którego rozciągał się widok na wzgórza poprzecinane rzędami winorośli. Na jednym końcu stał ołtarz, czyli ozdobiony różami i bluszczem treliaż, oraz krzesła dla gości, na drugim zaś przygotowano stoły na przyjęcie. Po uroczystości zaślubin w miejscu treliażu miała powstać scena, na której miał wystąpić ulubiony zespół Nelle.
Finley ostatni raz powiodła wkoło wzrokiem, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniano. Nie, o niczym. Nawet pogoda dopisała. Było ciepłe lutowe popołudnie, niebo bezchmurne.
Rozległy się pierwsze nuty marsza weselnego. Nelle stała na końcu prowizorycznej nawy. W białej sukni z koronki i tiulu wyglądała jak księżniczka z bajki. Oczy młodych się spotkały i w tym momencie reszta świata przestała dla nich istnieć. Finley odetchnęła z ulgą. Za kilka minut Grayson i Nelle będą małżeństwem. Przez chwilę spoglądała na twarze gości, kiedy nagle…
Znieruchomiała. Mężczyzna w trzecim rzędzie… Nie, to nie może być on. Skąd by się tu wziął? Nic go nie łączyło z Nelle i Graysonem, jego nazwisko na pewno nie figuruje na liście gości.
Serce zaczęło jej walić. Przymknęła powieki i wzięła kilka głębokich oddechów. Po prostu wyobraźnia płata jej figla. Przez rozmowę o „dozgonnej miłości” i „dopóki nas śmierć nie rozłączy” obudziły się w niej zapomniane wspomnienia.
Po chwili otworzyła oczy i zerknęła w bok; na pewno wszystko się jej przywidziało. Ale nie; mężczyzna w trzecim rzędzie wpatrywał się w nią intensywnie, równie zszokowany jej widokiem co ona jego.
Nie ma halucynacji. To on, Will Taylor.
Ten sam Will, który udowodnił jej, że pojęcie bratnich dusz to żart. Który zniszczył jej wiarę w prawdziwą miłość i szczęśliwe związki. Który piętnaście lat temu odszedł od niej, rozdzierając jej serce na tysiące kawałków.
Najwyższym wysiłkiem woli skierowała wzrok na pastora. Udało jej się śledzić przebieg uroczystości na tyle, aby w odpowiednim momencie podać obrączki. Nawet zdołała się uśmiechnąć, gdy pastor ogłosił Graysona i Nelle mężem i żoną. A kiedy Grayson zgarnął Nelle w ramiona i pocałował ją gorąco, zapomniała o Willu i śmiejąc się radośnie, zaczęła klaskać.
Potem wszyscy wstali, by ruszyć za młodą parą na drugi koniec tarasu. Finley wyprostowała ramiona i uniosła głowę. Nie spojrzę w tamtą stronę, powtarzała w myślach. Nie spojrzę. Nie spojrzę…
Gdy spojrzała, Willa już tam nie było.

Przyjedź do Kalifornii, powiedziała tydzień temu jego siostra Lauren. Spędzimy razem trochę czasu, pośmiejemy się… Śmiech był ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Czuł się tak, jakby ktoś go uderzył. Był tak oszołomiony, że niemal przez całą ceremonię siedział nieruchomo. Nic nie słyszał, nic nie widział. Gdy rozległy się oklaski, oddalił się pośpiesznie.
Finley Smythe. Była równie piękna jak dawniej. Czasem, skacząc po kanałach informacyjnych lub czytając artykuły w internecie, trafiał na zdjęcia Finley oraz jej ojczyma. I chociaż mieszkał w Chicago, daleko od okręgu wyborczego kongresmana Barretta Monka, to słyszał o jego „kłopotach”. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że pan młody jest spokrewniony z byłem kongresmanem, a zatem i z Finley.
Włosy miała krótsze, była szczuplejsza, niż pamiętał. Ale nadal odznaczała się wdziękiem, opanowaniem i magnetyczną charyzmą, która sprawiała, że wszyscy patrzyli na nią, zamiast na piękną pannę młodą. I nadal – co jej spojrzenie mu uzmysłowiło – była dla niego niedostępna.
Od przechodzącego kelnera chwycił kieliszek, który opróżnił jednym haustem. Jak to możliwe? Tylu ludzi się pobiera, a Lauren musiała zaciągnąć go akurat na ślub, na którym Finley pełni rolę druhny?
– Wreszcie cię znalazłam. – Lauren pojawiła się u jego boku, jakby przywołał ją myślami. – Tak nagle zniknąłeś. Dobrze się czujesz?
– Tak – skłamał.
– Jakoś ci nie wierzę. Wracamy do hotelu?
– Nie, serio, nic mi nie jest. – Skinąwszy na kelnera, wymienił pusty kieliszek na pełny. Drugi podał siostrze. – Nie wiem, o co ci chodzi.
– Jeśli nie chciałeś tu przyjeżdżać, mogłeś mi powiedzieć. Poprosiłabym kogoś innego. Wiele osób chętnie skorzystałoby z możliwości uczestniczenia w tak ekskluzywnym wydarzeniu towarzyskim.
Will skarcił się w myślach. Nie powinien pozwolić, by widok dawnej flamy zepsuł mu humor. Uśmiechnął się do siostry.
– Cieszę się, że jestem tu z tobą. Słowo honoru. Minęło za dużo czasu, odkąd się widzieliśmy.
– Czyja to wina? – spytała i dokończyła: – Moja.
– Moja – zawtórował.
– Fajnie, że się zgodziłeś, kiedy okazało się, że Reid nie może. – Spojrzała na lśniącą platynową obrączkę, która wraz z pierścionkiem zaręczynowym zdobiła serdeczny palec jej lewej ręki.
– Reid zna pannę młodą, tak?
– I pana młodego, ale Nelle pracuje dla organizacji non-profit, której Reid jest sponsorem, więc często rozmawiają. A ja rok temu zaprzyjaźniłam się z Nelle, ale wiedziałam, że nikogo poza nią nie będę tu znała. Dlatego poprosiłam cię o towarzystwo. Tu jest sama śmietanka branży technologicznej, twoi ludzie.
– Bez przesady. – Finley jasno dała mu do zrozumienia, za kogo go uważa, a nie uważała za „swojego”.
– Bez przesady? – Lauren skrzyżowała ręce na piersi. –Jesteś prezesem w firmie technologicznej.
– EverAftr mieści się w Chicago, nie w Dolinie Krzemowej.
– Screenweb chce nakręcić program o tobie.
– Nie o mnie, tylko o EverAftr. Taki reality show o ludziach, którzy szukają swojej drugiej połowy.
– Masz być bohaterem pierwszego sezonu.
– Ale tematem całej serii jest EverAftr.
Lauren pokręciła ze śmiechem głową.
– Może mi jeszcze powiesz, że sukces EverAftr to nie twoja zasługa?
Mimo tłumu na tarasie Will bez trudu odnalazł wzrokiem Finley. Zawsze miał doskonałą pamięć. Wprawdzie nie mógł zadziwić przyjaciół szczegółami posiłku zjedzonego sześć lat temu, ale potrafił przywołać mnóstwo faktów i liczb, dźwięków, zapachów i obrazów. A teraz jedyne, co pamiętał, to Finley.
Jej aksamitną skórę. Błysk, który pojawiał się w jej oczach, gdy ją rozśmieszał. Jej przyśpieszony oddech, kiedy ją całował…
– Na pewno dobrze się czujesz? – Lauren pomachała ręką przed jego twarzą. – Nie słuchasz, co mówię. Policzki masz zaczerwienione.
– Trochę zmarzłem. Dziwne, że przyjęcie odbywa się na zewnątrz, a nie pod dachem.
– Żartujesz! Jest piękna pogoda, rozstawiono promienniki. Jak wyjdziesz z tego kąta i wmieszasz się w tłum, od razu zrobi ci się cieplej. Swoją drogą nie jesteś głodny? – Lauren wskazała tace z przekąskami. – Podobno wynajęto szefa kuchni, którego restauracja ma trzy gwiazdki Michelina.
Will ponownie odszukał wzrokiem Finley; stała z nowożeńcami, pozując do fotografii. Popołudniowe słońce tworzyło nad jej głową aureolę.
Odwrócił głowę. Co z tego, że są na tym samym przyjęciu? On już nie jest zakochanym młodzieńcem, ona też się zmieniła. Wytrzyma parę godzin. Zresztą wkrótce jego życie i tak zostanie wystawione na widok publiczny.
Właściwie może jego obecność tutaj miała pewien plus. Kiedy Screenweb ogłosi, że przystępuje do realizacji programu w oparciu o EverAftr i że pierwszy sezon skupi się na nim, przedstawiciele mediów zaraz zaczną grzebać w jego przeszłości. Odkryją, że przed laty coś go łączyło z Finley. Czy nie lepiej, by sam się z tym rozprawił?
Oczywiście jeśli będzie miał okazję do rozmowy z Finley, która unikała patrzenia w jego stronę. Najwyraźniej jej też nie kusiło ponowne spotkanie. Nic dziwnego; tamtego lata dała mu do zrozumienia, że przeżyli przygodę, i na tym koniec.
Szlag by trafił tę jego doskonałą pamięć. Bo odtwarzając w myślach słowa Finley, miał wrażenie, jakby każda sylaba fizycznie go raniła.
– To co, zjemy coś?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Zobaczmy, co przygotowano.
Nie powstrzymał się i jeszcze raz zerknął na Finley. Rozmawiała z jakąś kobietą. Jeśli czuła na skórze jego spojrzenie, nie dała nic po sobie poznać. Wyprostowawszy się, ruszył za Lauren, która omijając rozbawione grupki gości, szła w kierunku bufetu.
Finley należy do przeszłości. Tam musi pozostać. Ale przez całe popołudnie i wieczór, podczas kolacji i tańców, zalewała go fala wspomnień…

„Zamknął na moment oczy. Jego napięcie rosło, z każdą sekundą stawało się coraz większe, ledwo wytrzymywał. Zanurzył palce w jej włosach. Tym, co robiła, doprowadzała go do szaleństwa, ale i uszczęśliwiała. To było jeszcze bardziej ekscytujące przeżycie niż w Miami, a przecież seks w Miami był wyjątkowy, fantastyczny. Może chodziło o to, że już znali swoje ciała? A może o to, że dziś wiedział, iż Chloe nie potrafi mu się oprzeć? Że pragnie go z równą siłą co on jej?”.

Asystentka z temperamentem

Lynne Graham

Seria: Światowe Życie

Numer w serii: 1156

ISBN: 9788327691675

Premiera: 06-04-2023

Fragment książki

– Zapomnij o tym – poradził mu ich rodzinny prawnik. – Twoje dziedzictwo jest dobrze zabezpieczone. Nie musisz się tym martwić.
Zwłaszcza dziś, w dniu, w którym w Londynie otwarto nową siedzibę Stefanos Enterprises, nie powinien być w tak posępnym nastroju. Aristeus Stefanos nie mógł jednak do siebie dojść. Od śmierci ojca minął zaledwie miesiąc. Jego ojciec, Christophe Stefanos, był w świecie biznesu znaną osobistością. Ari, ukochany syn, był wstrząśnięty jego niespodziewaną śmiercią. Ari uwielbiał ojca i nigdy nie wątpił w jego nieskazitelną uczciwość.
Teraz, kiedy patrzył na to z punktu widzenia dojrzałego, dwudziestoośmioletniego mężczyzny, nie mógł się nadziwić swojej naiwności. Śmierć ojca odkryła jego mroczne sekrety, skrzętnie ukrywane przed całym światem. Ari musiał podjąć decyzje, których być może kiedyś będzie żałował. Był pełen sprzecznych uczuć, nad którymi chwilowo nie potrafił zapanować. Miotały nim złość, wstyd, niedowierzanie, a momentami nawet rozpacz.
Choć nie mógł zmienić tego, co się już stało, miał jednak wpływ na to, co przyniesie przyszłość. Po powrocie do Grecji z pogrzebu ojca postanowił poznać osobiście swoich pracowników. Do tej pory nigdy tego nie robił. Zatrudniał specjalne osoby, które monitorowały pracę jego ludzi. Tym razem postanowił wziąć udział w spotkaniu firmowym organizowanym w Norfolk.
W nowej siedzibie Stefanos Enterprises zebrali się pracownicy z siedmiu oddziałów. Jego dyrektor generalny zaproponował zorganizowanie spotkania firmowego, żeby zintegrować pracowników i poprawić komunikację między poszczególnymi oddziałami tego ogromnego przedsiębiorstwa. Ari nie był do końca przekonany co do celowości organizowania takiego spotkania. Przypuszczał, że niektórzy z pracowników potraktują je jako krótkotrwałe wakacje na koszt firmy.
Wyszedł ze swojego biura i spojrzał w kierunku ochroniarza, który flirtował z recepcjonistką. Jak ona miała na imię? Cleo? Tak. Cleopatra. Burza jasnych kręconych włosów i błękitne oczy. Takie imię powinna nosić wysoka, posągowa brunetka, a nie drobna blondynka, w dodatku ubrana w jakąś kolorową sukienkę, która wyglądała, jakby była uszyta z zasłonki.
Prawdą było, że nie miał dla niej do tej pory czasu. Pierwszego dnia pracy niepotrzebnie wpuściła do niego jego byłą dziewczynę, Galinę Ivanową, której wcale nie miał ochoty oglądać. Oczywiście, przepraszała go za to sto razy! Przez całe pięć długich minut. Patrzyła na niego tymi ogromnymi niebieskimi oczami, które sprawiały, że wyglądała raczej jak jakiś cherubin, a nie dojrzała kobieta. Nie mógł jej tak po prostu zwolnić, ale jej obecność w tak bliskiej odległości działała na niego drażniąco.
– Miłego popołudnia, panie Stefanos – wykrzyknęła radośnie na jego widok, zupełnie nie przejmując się tym, że została przyłapana na odrywaniu ochroniarza od pracy.
Ari z trudem powstrzymał się przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi. Nie chciał wszczynać awantur. Nade wszystko cenił sobie spokój i porządek. W jego życiu wszystko miało swoje miejsce i swój czas. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Ubrania w jego szafie były ułożone kolorami, książki na półce stały w porządku alfabetycznym, a biurko zawsze było uporządkowane. Wszystko miało swoje miejsce. Jeśli tylko coś wymykało się spod jego kontroli, stawał się nerwowy. Dlatego właśnie ta kobieta ze swoją niefrasobliwością wyprowadzała go z równowagi.
Cleo „nie pasowała” do Stefanos Enterprises. Była zbyt gadatliwa, zbyt głośna, zbyt widoczna. Zbyt dużo się uśmiechała i zbyt dużo czasu spędzała na pogaduszkach z przygodnymi ludźmi. Ari nie cierpiał takich ludzi jak ona.
Otrząsnął się, przypominając sobie, że czeka na niego helikopter, który miał go zabrać do Norfolk.

Cleo weszła do minibusa i umieściła torbę na półce. Większość pracowników jechała na to spotkanie samochodem, ona jednak nie znała nikogo na tyle dobrze, żeby się z nim zabrać. Zazwyczaj trzymała się nieco na uboczu, tym bardziej więc poczuła się doceniona, kiedy otrzymała zaproszenie na ten wyjazd. Zawdzięczała ten zaszczyt zapewne temu, że miała pracować w Steafanos Enterprises przez następne osiem miesięcy.
Skrzywiła się, przypominając sobie swój pierwszy dzień, który definitywnie przekreślił jej szansę uzyskania w tej firmie stałego zatrudnienia. W recepcji pojawiła się uderzająco piękna i niezwykle pewna siebie brunetka, która oznajmiła, że jest umówiona z panem Stefanosem na lunch. Cleo nie przyszło nawet do głowy, żeby zadać jej jakieś dodatkowe pytanie. Nikt jej nie poinformował, że kochanki szefa mają zakaz kontaktowania się z nim zarówno osobiście, jak i przez telefon w czasie jego pracy.
Była zszokowana, kiedy po chwili ujrzała jak dwóch ochroniarzy grzecznie, ale stanowczo wyprowadziło ją z biura. Po chwili jedna z asystentek pana Stefanosa przyszła do niej i spytała, co ona sobie, do diabła, wyobraża? Dlaczego wpuściła tę „wariatkę” do biura szefa? Ta kobieta nawiedzała ich jeszcze kilkakrotnie, w nadziei, że uda jej się przekonać Stefanosa do zmiany zdania i do odnowienia znajomości. Cleo uważała, że ktoś powinien ją ostrzec przed tym, że może mieć do czynienia z takimi osobami jak ona.
Cóż, teraz już nie mogła zmienić tego, co się stało. Postanowiła skupić się na tym, co ją czeka. Noc spędzona poza ciasnym mieszkankiem, które wynajmowała do spółki z przyjaciółką, na pewno dobrze jej zrobi. Choć uwielbiała ciszę i spokój, nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie samodzielnego mieszkania. Ceny lokali w Londynie były niebotyczne i przy swoich zarobkach mogła jedynie o tym pomarzyć. I tak miała dużo szczęścia, bo jej współlokatorka, Ellie, kilka nocy w tygodniu spędzała u swojego chłopaka, dzięki czemu ona miała całe mieszkanie dla siebie. Mieszkanie należało do Ellie, która jednak była studentką i potrzebowała stałego źródła dochodu.
Spotkanie firmowe miało się odbyć w usytuowanym na wsi hotelu, otoczonym lasami i polami. Gdy zajechali na miejsce, było późne popołudnie. Kiedy odbierała w recepcji kartę do pokoju, podeszła do niej Lily, jedna z pracownic biura.
– Chodź… Jesteś ze mną w pokoju.
Cleo zmusiła się do uśmiechu. Widziała, że jej towarzyszka jest z tego faktu tak samo niezadowolona jak ona. Lily zaprowadziła ją do pokoju, po czym przeprosiła, nie mogąc się doczekać, kiedy dołączy do przyjaciół.
– Po kolacji spotykamy się w barze. Możesz do nas wpaść, jeśli chcesz. Im więcej osób, tym weselej.
Obcą twarz lepiej znieść w tłumie, skonstatowała ze smutkiem Cleo. Ucieszyła się z zaproszenia, choć nie miała pewności, czy było do końca szczere.
– Zejdę zobaczyć, na co się mogę zapisać.
– Podobno zajęcia z jogi są niezłe – poinformowała ją Lily.
Cleo nie była fanką jogi. Kiedyś już jej próbowała i uznała, że to nie dla niej.
Odświeżyła się nieco, po czym zeszła na dół przekonać się, co jeszcze jest w ofercie. W końcu zdecydowała się na paintball i wiosłowanie. Nie należała do osób, które uprawiają sporty, ale uważała, że skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać, zwłaszcza że nie musiała za to płacić. Miała nadzieję, że będzie się dobrze bawić.
Wychowana przez samotną matkę szybko się nauczyła, że żeby osiągnąć coś w życiu, musi mieć tupet. I zawsze starała się dostrzec we wszystkim coś pozytywnego. Dla niej szklanka była do połowy pełna.
Na kolację założyła kolorową sukienkę ze stretcha i buty na obcasie. Jej matka uważała, że tylko czarny kolor jest elegancki, ale wiele jej to nie pomogło. Mężczyzna, którego kochała, nie odwzajemnił jej miłości i nie chciał dziecka, które z nią spłodził. Odszedł, jak tylko się dowiedział, że Lisa Brown jest w ciąży.
Zeszła do jadalni i rozejrzała się po zgromadzonych ludziach. Rozpoznawała twarze tylko niektórych z nich. Wiedziała, że Ari Stefanos miał do nich dołączyć, co trochę ją zaskoczyło. Wiedziała, że nie mieszka z nimi w hotelu, tylko w jakiejś skrytej w lasach luksusowej posiadłości. Lubiła na niego patrzeć. Wysokie kości policzkowe, kruczoczarne włosy, przenikliwe spojrzenie czarnych jak smoła oczu i usta, jakby stworzone do całowania.
Pierwszy raz zobaczyła go w dniu, w którym usiłowała przeprosić go za to, że z jej winy do jego biura wtargnęła ta kobieta. Od razu ją zafascynował. Było w jego twarzy coś, co sprawiało, że nie mogła oderwać od niej wzroku. Czuła się przy nim jak speszona nastolatka. Wysychało jej w ustach, a w głowie nagle robiła się pustka. Ari Stefanos zdecydowanie działał na nią onieśmielająco.
Był jej sekretnym uzależnieniem. Wszystkie kobiety w biurze podkochiwały się w nim i trudno było mieć im to za złe. Ari był niezwykle przystojnym i seksownym mężczyzną. Wszyscy inni mężczyźni po prostu przy nim bledli. Doskonale wiedziała, że Ari nigdy nie łączy przyjemności z pracą. Poza tym wiedziała, że nie należy do kobiet, którymi taki mężczyzna jak Stefanos mógłby się zainteresować.
Cleo nigdy nie była zakochana i specjalnie jej na tym nie zależało. Doskonale pamiętała, czym skończyła się miłość matki. Ona, jeśli zdecyduje się na związek z mężczyzną, to tylko wtedy, kiedy to jemu będzie na tym zależało bardziej niż jej. Nie zamierzała powielać błędów swojej matki.
Podziwianie Ariego Stefanosa było miłą rozrywką i do tego zupełnie niegroźną.

Całkowicie nieświadomy tego, że ktoś czerpie przyjemność z patrzenia na niego, Ari skierował się do baru, zdecydowany wypić drinka i być miłym dla wszystkich. Zamierzał udać się do swoich prywatnych apartamentów, jak tylko będzie to możliwe.
Z niewiadomego powodu jego wzrok spoczął na Cleo. Była pogrążona w rozmowie z jakimiś ludźmi, a burza jej jasnych włosów poruszała się przy każdym ruchu. Wstała, żeby podejść do baru, i wtedy zobaczył, że jest ubrana w obcisłą sukienkę w duże palmowe liście. Na piersiach widniał ogromny błękitny motyl niczym ogromny liść obejmujący jej piersi. Ta krzykliwa kreacja podkreślała jej pełne kształty. Nagle zrozumiał, dlaczego tak przykuwała jego uwagę. Choć nie była wysoka, miała świetną figurę. I całkiem niezłe nogi, dodał w myślach, przyglądając jej się z uwagą. Uśmiechała się promiennie do barmana, który przygotowywał jej drinka.
– Jest bardzo ładna i bardzo młoda – skomentowała Mel, jego starsza asystentka, spoglądając w tym samym kierunku.
Oderwał wzrok od Cleo, czując, że lekko się rumieni.
– Za dużo mówi.
– Tak, ale jest bardzo dobra w tym, co robi. Pomocna, życzliwa, miła. W moim przekonaniu jest znacznie lepsza od tej sztywnej lalki, która poszła na urlop macierzyński.
Ari zacisnął zęby.
– Koszmarnie się ubiera.
Mel zmarszczyła brwi i spojrzała na niego zaskoczona.
– W takim razie niech ktoś jej powie, żeby stonowała kolory, żeby wyglądać nieco bardziej… profesjonalnie.
Ari jednym haustem wychylił whisky, którą podał mu barman.
– Idę się integrować. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. To był długi dzień.

Cleo spędziła z Lily i jej przyjaciółmi jakąś godzinę. Potem wróciła do pokoju i położyła się do łóżka. Zastanawiała się, gdzie się podział Ari Stefanos, ponieważ w ogóle go nie widziała.
Rano zeszła na śniadanie sama, ponieważ Lily poszła na zajęcia z jogi. Zjadła w samotności i odnalazła otoczone drewnianym płotem miejsce, w którym miała się odbyć zabawa w paintball. Okazało się, że oprócz niej tę zabawę wybrała tylko jedna kobieta, którą poznała wczoraj w barze. Był to typ sportsmenki, która zaliczyła rano jogging. Cleo założyła maskę i wzięła do ręki pistolet. Instruktor pokazał jej, jaką pozycję przybrać, żeby oddać prawidłowy strzał.
W tej samej chwili na teren strzelnicy wkroczył Ari Stefanos wraz z kilkoma mężczyznami. Weszli do budki, w której przechowywany był sprzęt. Zastanawiała się, co takiego jest w tym człowieku, że tak bardzo przykuwał jej uwagę. Mocno zarysowana szczęka? Pięknie wykrojone usta, na których nigdy nie dostrzegła uśmiechu? A może wysoka, dobrze umięśniona sylwetka, której mógłby mu pozazdrościć niejeden sportowiec?
Mężczyźni podzielili się na dwie grupy i rozpoczęli zabawę. Cleo stała za drzewem przez nikogo niedostrzeżona. Trzy osoby z jej własnej drużyny zapędziły ją w ten zakątek. Została przez nich całkowicie pokryta plamami z farby, stając się doskonałym celem. Była zdziwiona tym, jak bolesne okazały się uderzenia małych piłeczek z farbą.
– Przestańcie! – krzyknęła, czując, że będzie miała całe ciało w siniakach, ale oni jedynie roześmieli się głośniej i dalej w nią strzelali.
Kiedy wreszcie poszli, była wściekła. Zaatakowali ją członkowie własnej drużyny, zapewne dlatego, że była łatwym celem i nie umiała się bronić. Bolało ją całe ciało i czuła, że łzy napływają jej pod powieki.
– Wypadasz z gry. Przejdź do strefy zabitych – poinstruował ją czyjś bezduszny głos.
– Nigdzie nie idę! To byli ludzie z mojej drużyny!
– Masz jakichś świadków? Jeśli nie, to wypadasz z gry. – Głos był nieubłagany.
– Powiedziałam już, że nigdzie nie idę!
Doskonale wiedziała jeszcze z czasów dzieciństwa, że jeśli nie będzie o siebie walczyć, zostanie zniszczona. Nie zamierzała dopuścić do tego, żeby powtórzyło się to, co było zmorą w czasach, kiedy chodziła do szkoły.
– To jest niezgodne z zasadami gry.
– Och, zamknij się wreszcie! Jeśli oni mogli pogwałcić zasady i zaatakować członka własnego zespołu, to ja mogę zrobić to samo. Dopadnę ich!
Ari popatrzył na nią spod maski z niedowierzaniem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Zapoznałaś się z zasadami gry? Nie wolno wspinać się na drzewa ani atakować zza nich. A kiedy zostaniesz trafiona, musisz opuścić pole działań.
– Dużo mi da czytanie zasad, skoro nikt inny ich nie przestrzega! Zostaw mnie. Przyciągasz uwagę do mojej osoby i przez ciebie nie uda mi się ich dopaść.
– Natychmiast zejdź z tego drzewa. Upewnię się, że bezpiecznie opuścisz teren manewrów.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Nikt ci nigdy nie mówił, żebyś pilnował swojego nosa? – Wspięła się na wyższą, szerszą gałąź i przygotowała pistolet. – Mam zamiar dać im nauczkę.
Ariemu nigdy dotąd nie zdarzyło się, by ktokolwiek z jego podwładnych zignorował jego polecenie. Najwyraźniej go nie rozpoznała. Rozumiał jej złość, ale nie mógł pozwolić na to, żeby zignorowała obowiązujące reguły.
Wyciągnął ręce i objął ją w pasie. Z tej odległości nie mógł nie zauważyć, jak kształtne miała pośladki. Były niczym dwie połówki dojrzałej brzoskwini. Mimo woli poczuł, jak jego ciało reaguje na jej bliskość. Potężny wzwód omal nie rozerwał mu spodni. Starając się nie zwracać na to uwagi, ostrożnie postawił Cleo na ziemi.
– Co ty wyprawiasz?
Pochylił się, żeby ją uspokoić. W nozdrza uderzył go delikatny zapach truskawek unoszący się z jej włosów. Zdecydowanie był zbyt blisko niej. Odsunął się i popatrzył w błękitne oczy.
– Zabieram cię stąd – oznajmił stanowczo. – Zanim stracę do ciebie cierpliwość.
– Tylko dlatego, że masz inny pogląd na to, jak powinna wyglądać ta gra…
– Łamanie reguł może doprowadzić do tego, że gra skończy się dla wszystkich. Ponadto chodzi też o kwestie bezpieczeństwa. Proszę…
Było w tonie jego głosu coś, co sprawiło, że znieruchomiała i spojrzała na niego z namysłem. No tak. Te ciemne oczy nie mogły należeć do nikogo innego. Wykłócała się z własnym szefem, który był znany z tego, że maniakalnie przestrzegał wszelkich zasad.
– Och, przepraszam, panie Stefanos. Nie wiedziałam, że to pan.
– Może powinienem być w jakiś sposób oznakowany – powiedział, prowadząc ją w stronę wyjścia.
Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta.
– Dziękuję. Pójdę do hotelu, żeby się przebrać.
Ari pochylił się w jej stronę.
– Obiecuję, że zamaluję ich farbą od stóp do głów.
– Niech sobie pan nie robi kłopotu, panie Stefanos. W końcu to tylko zabawa…
Stał nieruchomo przez kilka sekund, wpatrując się w jej kształtną figurę znikającą z pola widzenia. Naturalny wdzięk, z jakim się poruszała, przykuwał uwagę każdego mężczyzny. Zacisnął zęby, zirytowany faktem, że wzbudziła w nim taką żywą reakcję. Była jego pracownicą i taka reakcja była zupełnie niedopuszczalna.

Cleo była wściekła. Poszła prosto do łazienki, żeby zmyć z siebie plamy po farbie. Wszędzie miała czerwone ślady po uderzeniu małymi kulkami. To jej wina, że nie założyła grubszych ubrań ani ochraniaczy proponowanych przez personel. A do tego to niefortunne spotkanie z Arim Stefanosem!

Cleo Brown nie najlepiej zaczęła swoją nową pracę. Nieświadoma zakazu, wpuściła do gabinetu szefa Aristeusa Stefanosa jego byłą kochankę, a podczas wyjazdu integracyjnego nie rozpoznała go w przebraniu do gry w paintball i pokłóciła się z nim. Na koniec wpadła do wody, a ponieważ nie umiała pływać, szef musiał ratować jej życie. Aristeus jest wściekły na Cleo za wszystkie gafy, lecz jednocześnie jej temperament i uroda nieodparcie go pociągają. Gdy po ich wspólnej nocy Cleo odchodzi z pracy, Aristeus czuje, że musi ją odnaleźć… Druga część miniserii ukaże się w maju

Burzliwy romans lady Violet

Sophia James

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 616

ISBN: 9788327697745

Premiera: 28-06-2023

Fragment książki

Aurelian de la Tomber poczuł, jak kula przelatuje przez jego ramię, odbijając się od kości i wędrując dalej. Kiedy stał nieruchomo, czekając na życie lub śmierć, serce mu przyspieszyło i nagle zaczął myśleć jaśniej.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie stracić przytomności i nie pozwolić, by to inni się nim zajęli. Odzyskał równowagę, odetchnął ciężko i szybko, przeanalizował sytuację.
Kula najwyraźniej nie uszkodziła tętnicy, bo upływ krwi z ran był dość powolny. Ciężkie dudnienie w uszach sugerowało, że serce nadal pracuje, a jeśli będzie uważał, da radę zachować równowagę. To, że w ogóle mógł sobie to wszystko wyobrazić, było kolejnym plusem, a pojawiający się na czole i górnej wardze pot był oznaką szoku. Mimo to nie miał pojęcia, jak głęboko utkwił pocisk, a ból narastał. To dobry znak, pomyślał.
Człowiek przed nim był martwy i nie stanowił już zagrożenia, krew z jego szyi spływała na gruby dywan. Odrzucając broń, Aurelian skierował się do drzwi. Był pewien, że ludzie słyszeli strzał, bo pensjonat przy Brompton Place był pełen gości. Zdjął krawat, zębami złapał koniec materiału, po czym owinął go najciaśniej, jak potrafił, wokół ramienia. To było wszystko, co mógł na razie zrobić. Prowizoryczny opatrunek miał zatamować upływ krwi i umożliwić mu ucieczkę. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy zaczął się trząść, przeklął świat rozmywający się przed oczami. Czuł się tak, jakby znajdował się na pokładzie statku w czasie burzy, stopy lądowały nie do końca tam, gdzie chciał, a wirowanie świata przyprawiało go o mdłości.
Zaklął cicho. Musiał uciec jak najdalej stąd, zanim straci przytomność. Opierał się sprawną ręką o ścianę i liczył stopnie. Ciężko oddychał i kaszlał, ale starał się być cicho, gdy mijał mały niebieski salonik tuż przy holu. Z ulgą zauważył, że nie ma tam już człowieka, który kwadrans temu obserwował korytarz. Drzwi wejściowe znajdowały się dziesięć kroków od podstawy schodów, czwarta płytka od drzwi była wypaczona i mocno popękana. Klamka znalazła się w zasięgu jego ręki, ale krew ściekająca po palcach sprawiła, że nie dał rady chwycić metalu i musiał wytrzeć dłoń o kurtkę, zanim spróbował ponownie.
W końcu wyszedł na zewnątrz. Poczuł na twarzy chłód nocy i wiatr. Stwierdził, że kamienna ściana pomoże mu iść prosto. Paznokcie wbijał w kruszącą się zaprawę. Jego nozdrza wychwyciły zapach roślin wyrastających z chodnika. Pachniały czymś, co przypominało zapach kasztanów pieczonych na ogniskach na Polach Elizejskich w okresie Bożego Narodzenia.
To nie w porządku, pomyślał.
Na Brompton Place w Chelsea nie było o tej porze sprzedawców. Zamknął oczy, a potem szybko otworzył je ponownie. Przed nim rozciągała się Brompton Road, a potem Hyde Park. Gdyby udało mu się tam dotrzeć, byłby bezpieczny, bo zieleń go ukryje. Mógłby w samotności przeanalizować sytuację, a przede wszystkim wypchać kurtkę trawą, żeby zatamować krew. Jeśli dotrze do linii drzew, znajdzie tam schronienie i spokój. Było coraz zimniej, a w palcach lewej ręki czuł dziwne odrętwienie. Uczucie, jakby wbijały mu się w ciało niewidzialne szpilki, teraz ustąpiło.
Gdyby to był Paryż, szybko znalazłby kryjówkę i pomoc. Znowu przeklął, ale tym razem jego głos zabrzmiał słabo.
Upadł ciężko na kolana. Nie mógł stać, ale w rynsztoku znajdowała się krata prowadząca do podziemnego odpływu. Doczołgał się do niej, a gdy wyczuł palcami zimny metal, podniósł pokrywę, wytężając wszystkie siły. Jednak jej ciężar odrzucił go do tyłu na śliską ulicę. Głową głucho trzasnął o bruk.
Odgłos kół powozu w pobliżu był ostatnią rzeczą, którą zarejestrował, zanim pochłonęła go ciemność.

Violet Augusta Juliet, wicehrabina wdowa Addington, nigdy nie powinna była zachęcać szanownego Alfreda Biggleswortha do wygłaszania swoich opinii na temat koni, ponieważ później przez całą noc była zmuszona wysłuchiwać jego tyrad. Nie, powinna była ładnie się uśmiechnąć i pójść dalej, kiedy po raz pierwszy zaczepił ją na balu u Barringtonów, ale w jego wyrazie twarzy było coś, co wyglądało na desperację, więc słuchała. To była jej najlepsza i najgorsza strona, ta troska o uczucia innych ludzi i jej potrzeba, by ich uszczęśliwiać. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by spojrzeć w ciemność przez okno powozu. Uszczęśliwiać? Nie, to nie było słowo, którego szukała. Marszcząc brwi i zastanawiając się nad właściwym określeniem, zdjęła rękawiczki. Nigdy nie lubiła ich nosić, W ślad za nimi poszedł też czepek.
– Pan Bigglesworth najwyraźniej przykuł twoją uwagę, Violet.
Amaryllis Hamilton siedziała obok w powozie, obserwując ją ciemnymi oczami. Violet poczuła wyrzuty sumienia – powinny wyjść wcześniej, przecież wiedziała, że jej szwagierka dopiero niedawno wyzdrowiała po zapaleniu płuc.
– Mówi się, że jest doskonałą partią, a ci, którzy go znają, mówią też bardzo dobrze o jego rodzinie – ciągnęła Amaryllis żartobliwym tonem. – Zasługujesz na dobrego człowieka, który będzie szedł z tobą przez życie, Violet, i modlę się co noc do Pana, abyś go znalazła.
To była rozmowa, która toczyła się między nimi bardzo często, ale dziś Violet była nią zirytowana.
– Osiągnęłam dojrzały wiek dwudziestu siedmiu lat, Amaro, i nie szukam kolejnego męża. Dzięki Bogu.
Wyprostowała się, a obrączka na jej dłoni zalśniła w świetle latarni. Pamiętała, jak Harland włożył ją na jej palec przy ołtarzu, pod pięknym witrażem, obok wazonu wypełnionego liliami. Od tamtej pory nigdy nie lubiła tych kwiatów, połysk na woskowych płatkach kojarzył jej się z kroplami potu na czole męża. Podpisano umowę, niełatwą do zerwania, a mężowi przekazany został pokaźny posag. Pamiętała też ojca stojącego w kościele z szerokim uśmiechem zadowolenia na twarzy.
Powóz zwolnił, by przejechać przez wąskie uliczki przy Brompton Road, a następnie zatrzymał się całkowicie – co było niezwykłe, biorąc pod uwagę, że ruch o tej porze powinien być znikomy.
Odsunąwszy zasłonę, Violet wyjrzała i zobaczyła leżącego mężczyznę. Dżentelmena, sądząc po jego ubiorze, choć nie miał krawata, a jego strój wyglądał na podniszczony. Otworzyła okno i zawołała do woźnicy.
– Czy jest jakiś problem, Reidy?
– To nic, milady. Tylko pijak, który zasnął na przejściu. Stangret próbuje go usunąć w bezpieczniejsze miejsce. Za chwilę znów wyruszymy.
Violet zerknęła w dół i zobaczyła, że niekoniecznie jest to zgodne z prawdą. Stangret Addingtonów był niewielkim chłopcem, który miał spore problemy z przeciągnięciem mężczyzny na bok. Mimo znikomej ilości światła, zobaczyła ciemny ślad krwi i bez wahania otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z powozu.
– Jest ranny, musi go obejrzeć doktor. – Rana na linii włosów nad prawym uchem krwawiła, na lewym ramieniu nieznajomy miał opatrunek. Na dźwięk jej głosu otworzył oczy.
– Ja… będzie… dobrze… – szepnął poirytowanym tonem.
Pochyliła się.
– Czy woli pan umrzeć z powodu utraty krwi, czy po prostu zamarznąć?
Woźnica podszedł z latarnią, a wtedy Violet zauważyła uśmiech na twarzy nieznajomego. Jeśli rzeczywiście był umierający, to dobrze, że niczym się nie smucił. Położyła rękę na jego dłoni i poczuła, że jest zmarznięta na kość.
– Zaprowadź go do powozu. Ze względu na późną godzinę i spadającą temperaturę uważam, że dobrze byłoby zawieźć go szybko do domu.
Służący z trudem podniósł nieznajomego, który okazał się bardzo wysoki. Mężczyzna zaklął płynnie po francusku, co sprawiło, że się spięła. A potem zwymiotował na ulicę tuż przy jej butach. Gdy ponownie spojrzał w górą, na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Znajdź butelkę z wodą i obmyj go.
Woźnica westchnął ciężko.
– Wydaje się, że ten człowiek powinien zostać pozostawiony samemu sobie, moja pani.
– Proszę, zrób, jak mówię, Reidy. Jest tu zimno i chciałabym już wrócić do powozu.
– Tak, proszę pani.
Woda przemoczyła jej jedwabne pantofle. Gdy nieznajomy wytarł krew z ust mankietem, uwidoczniła się blizna w dolnej części podbródka. Wyglądał jak pirat po skończonej bitwie, niebezpieczny, ogromny i nieprzewidywalny. Ciemne włosy miał rozpuszczone, a oczy w półmroku błysnęły złotem.
– Gdzie pan mieszka, sir? – zadała to pytanie, gdy tylko wszedł do powozu, polecając woźnicy, by poczekał na informację, w którym kierunku będą jechać. Spróbował jej odpowiedzieć, ale tylko kaszlnął i osunął się na oparcie.
– Pojedziemy do domu. On potrzebuje ciepła i lekarza.
– Jesteś pewna, milady?
– Jestem. Pani Hamilton dopilnuje, by nic mi się nie stało. Jeśli będą jakieś problemy, zaczniemy walić w dach. Choć patrząc na stan tego człowieka, nie sądzę, by stanowił zagrożenie.
Gdy powóz ruszył, Violet spojrzała na nieznajomego. Pomyślała, że jest źle ułożony, bo zdrowe ramię miał wciśnięte pod ciało. Mogła dostrzec broń w kieszeni, a drugą w miękkiej skórze prawego buta. Czyli był uzbrojony i niebezpieczny. Powinna go wyrzucić na ulicę, a jednak tego nie zrobiła.
Był ranny, a to poruszyło jej serce.
Zaczęło padać, wkrótce deszcz zamieni się w śnieg, bo chmury burzowe zalegające nad miastem były fioletowe. Zadrżała i zacisnęła zęby na myśl o tym, co zrobiła.
Porywcza. Głupia. Jak często Harland tak o niej mówił? Kobieta o głupich i irytujących poglądach. Kobieta, która nigdy do końca nie potrafiła się odnaleźć. Amara przyglądała się jej niepewnie i nawet stangret miał problemy z patrzeniem w jej stronę. Zapłacę za głupotę, pomyślała, ale gdyby zostawiła nieznajomego, umarłby.
Gdy dotarli do domu, kazała służącym wnieść mężczyznę do środka i wysłała lokaja po lekarza.
– O tej porze może być trudno go znaleźć, milady..
– Proszę tylko, abyś się pospieszył, Adams, i zapewnił lekarza, że dostanie dobrą zapłatę za usługę.
Umieściła gościa w gościnnej sypialni, ignorując zastrzeżenia Amary.
– Nie wygląda na cywilizowanego dżentelmena – zauważyła szwagierka, obserwując go od drzwi. –Nie wygląda też na Anglika.
Miała rację. W ogóle nie wyglądał jak eleganccy lordowie, którzy bawili się dziś wieczorem u Barringtonów. Jego płaszcz był zbyt prosty, a włosy o wiele za długie. Wyglądał męsko i był przystojny. Gdy leżał w łóżku na pięknej pościeli, w pokoju pełnym eleganckich ozdób, wydawał się zupełnie nie na miejscu.
– Proszę go obmyć, pani Kennings, i ubrać w jedną z koszul nocnych mojego zmarłego męża. Lekarz powinien być tu za chwilę. Niech pani znajdzie kogoś do pomocy.
Nie czuła się już zmęczona, była za to nieco zdezorientowana całą sytuacją i swoim zdecydowanym postępowaniem. Harland zawsze upierał się przy podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji, a ona rzadko miała na nie jakiś wpływ. Dziś wieczorem poczuła, że wreszcie robi to, co ona uważa za słuszne i nie musi nikogo słuchać.
Jeśli służba dziwiły jej polecenia, nie mówili o tym. Byli posłuszni i powstrzymali się od pytań. Władza miała w pewnych okolicznościach wiele zalet.
Po kilku chwilach do drzwi biblioteki zapukał lokaj. Wszedł do środka z naręczem broni.
– Pani Kennings przysłała mnie z tym, milady. Powiedziała, że lepiej, aby były tutaj niż przy nieznajomym. Lekarz też właśnie przyszedł.
– Poproś go, by przyszedł do mnie, gdy skończy, Adams. Będę tu na niego czekała.
– Oczywiście, milady.
Zauważyła, że uzbrojenie było liczne i zróżnicowane. Na stole leżał pistolet skałkowy wykonany z orzecha i stali. Jego mosiężna kolba odbijała światło. Dobrze wyważony egzemplarz, pomyślała, gdy podniosła go i zastanawiała się, jaką skrywa historię. Cała kolekcja noży: ostrze w pochwie z szorstkiej skóry, dłuższy, ostrzejszy nóż z inkrustowaną rękojeścią oraz gruby, szeroki ni to miecz, ni sztylet.
Narzędzia pracy świadczące o zajęciu nieznajomego. Prawda ją na chwilę oszołomiła. Człowiek, któremu pomogła, był zabójcą. Zdawała sobie sprawę, jak musiało go naznaczyć takie życie. Być może właśnie w tej chwili pani Kennings podnosiła materiał jego koszuli, aby pokazać lekarzowi blizny wypisane na jego skórze, układające się w historię jego życia. Była pewna, że tak właśnie jest. Ciemna krew rozmazała się na matowej stali ostrza w miejscach, które zraniły czyjeś ciało. Wyobraziła sobie, jak wygląda przeciwnik nieznajomego i podeszła do stolika, by nalać sobie brandy.
Przez wszystkie lata małżeństwa nie piła nic mocniejszego niż poncz. Teraz skłaniała się ku brandy, bo ten alkohol uśmierzał ból, choć zawsze uważała, by pić w samotności, bez świadków. Brandy spłynęła po jej gardle jak ciepły balsam, osiadając w żołądku i kojąc nerwy.
Chciała pójść do nieznajomego, upewnić się, że nie umarł. Chciała też znów go dotknąć, poczuć ciepło jego skóry, mieć pewność, że oddycha. Pochyliła głowę i nasłuchiwała. Umarły nie zatrzymałby medyka tak długo, a medyk oczekujący zapłaty szybko przyszedłby do biblioteki i zażądał tego, co mu się należało.
Usłyszała głęboki okrzyk bólu i spięła się, a cisza, która nastąpiła później, była równie przerażająca jak hałas.
– Proszę, Boże, pomóż mu – wyszeptała w noc i spojrzała na płonący w kominku ogień.
Służąca musiała zostać wyciągnięta z ciepłego łóżka, aby go rozpalić. Czasami życie było niekończącym się pasmem nieszczęść lub uciążliwych obowiązków, zwłaszcza dla służby.
Natomiast życie Harlanda wydawało się pasmem gniewu. Po pierwszych kilku miesiącach małżeństwa rzadko widziała go szczęśliwego. Zmarszczyła brwi. Wydarzenia tego wieczoru sprawiły, że zaczęła wspominać smutne chwile, a przecież nie było sensu patrzeć wstecz.
Przypomniały jej się słowa ojca. Kiedy oddawał ją w ramiona Harlanda Addingtona, pochylił się i powiedział:
– Wicehrabia jest człowiekiem, który zmierza do celu. To mądry i utytułowany młodym mężczyzna. Będziesz szczęśliwa, Violet, zobaczysz.
Wtedy uznała, że w to wierzył, ale teraz nie była tego taka pewna. Jej ojciec był twardym i zdystansowanym mężczyzną, z którym nie była w najlepszych relacjach, zresztą z nikim nie miał dobrych relacji. Wszak po kilku latach małżeństwa jej macocha i ojciec nienawidzili się prawie tak samo gorąco, jak ona i Harland pod koniec wspólnego życia. Jaki ojciec, taka córka. Zagubieni w zdradliwym bagnie między dobrem a złem.

Hałas w holu dwa kwadranse później sprawił, że odwróciła się, odstawiła pustą szklankę po brandy i czekała, aż drzwi się otworzą.
– Doktor Barry jest gotowy do wyjścia, milady. – Jej gospodyni stała u boku starego lekarza. Violet mgliście kojarzyła tego człowieka. Być może przychodził kiedyś do Harlanda, by zdiagnozować jedną z jego licznych i różnorodnych dolegliwości.
– Jak się miewa pacjent?
– Obawiam się, że kiepsko, lady Addington – Widziała z wyrazu jego twarzy, że prognozy nie były optymistyczne. – Jeśli Bóg w całej swej mądrości zechce, by wyzdrowiał, to może, ale jeśli nie… –zawahał się, ale po chwili kontynuował: – Człowiek trudniący się… przemocą… musi liczyć się z tym, że to anioły lub demony zadecydują o jego losie.
– Czy są jakieś instrukcje dotyczące opieki?
– Tak, milady. Upewnijcie się, że przyjmuje wodę i co sześć godzin trzeba nakładać tę maść na jego prawą skroń i lewą rękę. Ma pod bandażem kompres, który należy rano zmienić. Najbardziej martwi mnie klatka piersiowa, ale wyjąłem kulę. Wrócę jutro w południe, aby go ponownie zbadać, chyba że życzy pani sobie, abym go stąd zabrał…
– Nie, nie życzę sobie – odparła szybko. Lekarz wyglądał na zaskoczonego.
– Dobrze, lady Addington. Zostawiłem rachunek, życzę dobrej nocy. Jeśli ten mężczyzna umrze do rana, proszę wysłać wiadomość. Przyjadę po ciało.
Kiwnąwszy głową, zdusiła wszelkie podziękowania, które g zamiar wypowiedzieć. Spodziewała się więcej troski i optymizmu po osobie, której praca polegała na opiece nad chorymi. Nie wezwę go ponownie, postanowiła.
Chwilę później siedziała na krześle przy łóżku wysokiego nieznajomego, a ciężar decyzji o oddaniu go pod czyjąś opiekę spoczywał na jej ramionach.
Umyty, był jeszcze piękniejszy. Ale przecież Harland był niezwykle przystojny i jakoś jej to nie fascynowało.
Potrząsając głową, skupiła się na mężczyźnie przed sobą, ciesząc się, że jest z nim sam na sam, ciesząc się z nocy, blasku świec i nieruchomego świata na zewnątrz.
Gospodyni ubrała go w jedną z wykrochmalonych i haftowanych nocnych koszul Harlanda, której kołnierz sztywno okalał jego szyję. Rana nad uchem została zszyta, a długie ciemne włosy opadały na rozsmarowaną na niej żółtą maść. Nic jednak nie mogło ukryć śladu na jego brodzie, grubej blizny zaczynającej się tuż pod ustami i biegnącej do szyi. Violet pomyślała, że to rana od noża, która nie została dobrze opatrzona i zapewne zaczęła ropieć. Zastanawiała się, czy to było bardzo bolesne.
Był rozgorączkowany. Widziała to po rumieńcach na jego skórze i pulsującym tętnie na szyi.
– Pozwól mu żyć – szepnęła. Już dawno nie modliła się tak szczerze.
Pod zamkniętymi oczami rysowały się ciemne sińce, mężczyzna był blady. Paznokcie miał krótkie i porządnie przycięte, a pierścień na jego palcu był ze złota. Pod wygrawerowaną koroną umieszczono kilka małych brylantów.
Stracił opuszek palca prawej ręki – wyglądało to na czyste i dobrze wygojone cięcie, ale rana musiała być stosunkowo stara, ponieważ blizny były już blade. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka, którego życie mogło obfitować w wiele niebezpiecznych sytuacji. Ledwo mieścił się na łóżku – musiał mieć kolana zgięte, żeby stopy pozostały na łóżku. Buty ustawione obok łóżka były z najlepszej skóry, dobrze wykonane, wyglądały na drogie – w srebrze ich klamerek wygrawerowana była ta sama korona, która widniała na pierścieniu.
Violet z westchnieniem wstała i odwróciła się do okna, spoglądając na miasto i jego gasnące światła. Londyn był bezpieczny, pełen ludzi i ciągłych zmian. Była tu już od dwunastu miesięcy i ani razu nie opuściła śródmieścia, prowadziła uporządkowane życie, w którym nie było nic zaskakującego. Dlaczego więc nalegała, by sprowadzić do domu tego niebezpiecznego nieznajomego?

Lady Violet nie przejmuje się plotkami. Nie waha się udzielić pomocy rannemu mężczyźnie, którego wygląd przestraszyłby wiele innych dam z towarzystwa. Podejrzewa, że Aurelian nie został zaatakowany przypadkowo i pełni w Londynie tajną misję. Kolejne wypadki potwierdzają to założenie. Violet, która szuka poplecznika i obrońcy, składa Aurelianowi szokującą ofertę. Mąż zostawił jej w spadku wielu wpływowych i groźnych wrogów, wobec których samotna kobieta jest bezradna. Jeśli Aurelian podejmie się jej ochrony, ona zostanie jego kochanką. Ich burzliwy romans każe się obojgu zastanowić, czy słusznie uznali, że w takim związku miłość to tylko przeszkoda.

Byle się nie zakochać

Louise Fuller

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1141

ISBN: 9788327688859

Premiera: 26-01-2023

Fragment książki

Pociąg wyjechał z tunelu w stronę blednącego światła. Frankie Fox się wzdrygnęła, gdy wagon zakołysał się na boki.
Potrzebowała ponad dwóch lat wytrwałości i ciężkiej pracy, ale wreszcie osiągnęła swój cel. Przed kilkoma dniami liczba obserwujących jej profil w mediach społecznościowych – @StoneColdRedHotFox – sięgnęła miliona.
Poza tym wymarzony mężczyzna zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, swojego domu rodzinnego w hrabstwie Northumberland, w północno-wschodniej Anglii. Powinna się czuć jak w siódmym niebie, lecz zamiast tego wpatrywała się posępnie przez brudną szybę w ciemniejący krajobraz.
Sama zawiniła. Po raz pierwszy od dwóch lat pozwoliła obudzić w sobie nadzieję, że dostanie drugą szansę, by do kogoś przynależeć. Myślała, że może w końcu uczyniła wystarczająco dużo, żeby zasłużyć sobie na miejsce w czyimś życiu.
Dzień zaczął się obiecująco… Po kilku tygodniach deszczów obudziła się rano i zobaczyła czyste marcowe niebo, błękitne jak niezapominajka. Jakimś cudem udało jej się przyjechać na stację wcześniej, a Johnny, na szczęście, czekał już na nią pod zegarem, tak jak się umówili.
Poznali się zaledwie przed trzema miesiącami podczas wprowadzania na rynek nowego produktu. Oficjalnie pracowała, ale szybko o tym zapomniała, ponieważ była to dla niej miłość od pierwszego wejrzenia.
Johnny Milburn był aktorem w rodzaju dobrze zapowiadającego się amanta. Szczupły, dobrze zbudowany, z niesfornymi jasnymi włosami, czarującym uśmiechem i pięknymi czekoladowymi oczami, idealnie nadawał się do odgrywania głównych ról.
Urzekło go jego spojrzenie, gdy w ostatnią sobotę wziął ją za ręce i powiedział, że za dużo pracuje. Przypomniała sobie, jak wtedy na nią patrzył. Jakby poza nią nie było nikogo innego na świecie. Nie pocałował jej, ale zaprosił ją na weekend do Hadfield Hall, rodzinnej posiadłości na wyspie pływowej u wybrzeży Northumberland. Wszystko to wydawało się niezwykle romantyczne, jakby prosto z powieści Georgette Heyer…
Frankie zerknęła ponad stolikiem na miejsce, gdzie powinien siedzieć Johnny. W powieściach romantycznych potrzebna była para bohaterów, a w tym momencie jej bohater znajdował się gdzieś nad Atlantykiem w drodze do Los Angeles na casting do roli filmowej, a ona jechała sama do Northumberland.
Westchnęła, kuląc się na siedzeniu. Próbowała przekonać Johnny’ego, że nie powinna pojawić się sama w jego rodzinnym domu, ale nie chciał jej słuchać.
– Frankie, proszę. Źle, że nie mogę jechać. Ale jeśli ty też nie pojedziesz, to chyba odwołam podróż do Los Angeles, bo nie będę mógł znieść myśli, że ci wszystko zepsułem.
– Ale co mam powiedzieć twojemu bratu?
– Arlo? Nie musisz mu nic mówić. Myślałem, że będzie w domu, ale najwyraźniej znowu jest na Antarktydzie. Pewnie wróci dopiero za kilka miesięcy.
To ją trochę uspokoiło. Brat Johnny’ego, Arlo Milburn, nie tylko służył kiedyś w piechocie morskiej i został odznaczony medalem, ale też był słynnym ekspertem od ochrony środowiska i polarnikiem. Bała się spotkania z nim nawet w towarzystwie Johnny’ego, ale gdyby miała natknąć się na niego sama…
Zadrżała. Miała szczęście, że go nie było, ponieważ Johnny pod wpływem poczucia winy stał się wyjątkowo uparty.
– Posłuchaj, to dla ciebie idealne miejsce na wypoczynek. – Uniósł telefon, żeby jej pokazać. – Przede wszystkim, często nie ma tam zasięgu. Poza tym możesz się swobodnie poruszać po domu. Nikogo tam nie będzie poza Constance…
– Kto to?
– Kobieta, która zajmuje się domem.
– Nie pomyśli, że to trochę dziwne, kiedy pojawię się sama?
– Nie – odparł stanowczo. – Ona nie lubi, kiedy Arlo wyjeżdża i nikogo nie ma w domu. Ucieszy się, gdy cię zobaczy. Tobie też się tam spodoba. Poczujesz się jak u siebie. – Wziął ją za rękę i uścisnął. – Poza tym już do niej zadzwoniłem i zostawiłem wiadomość, że przyjeżdżasz, więc teraz musisz jechać.
Wydawał się ogromnie skruszony i taki przystojny… Zresztą, jaki miała inny wybór? Wrócić do domu z podwiniętym ogonem?
Zapadał zmrok i przez chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w szybie. I co dalej? Gdyby wysiadła z pociągu, musiałaby udawać, że wszystko w porządku, a nie miała na to siły. A zostając w środku, była sama ze swoimi myślami…
Czy to z Johnnym, czy bez niego, potrzebowała odpoczynku, zmiany miejsca. Kilka dni w spokojnym miejscu było dokładnie tym, co zaleciłby jej lekarz.
Nagle serce zaczęło jej łomotać i choć czuła swoje ręce i widziała zbielałe kostki, miała wrażenie, jakby rozpływała się w niebycie. Oczywiście, prawda była zupełnie inna. Właśnie ona jedna ocalała.
Drgnęła. Wciąż odczuwała fizyczny ból, przypominając sobie, że wszyscy których kochała i którzy ją kochali, odeszli. Wracała z rodziną z wakacji w Prowansji. Ojciec pilotował samolot, który się rozbił. W wypadku zginęli oboje rodzice, siostra i brat bliźniak. Tylko Frankie przeżyła. Codziennie zastanawiała się dlaczego.
– Następna stacja: Berwick-upon-Tweed – rozległ się głos syntezatora mowy, wyrywając ją z rozmyślań. – Prosimy pamiętać o zabraniu swoich rzeczy przed wyjściem z pociągu.
Zacisnęła palce na podłokietniku. Kiedy otrząsnęła się z szoku po wypadku, musiała podpisywać mnóstwo dokumentów, spotykać się z adwokatami, a potem w końcu nastąpiło dochodzenie. Poczuła ciarki na skórze.
Powiedziała wtedy prawdę, ale jej słowa nic nie zmieniły. Właśnie wtedy zaczęła prowadzić blog i aż dotąd nie przestała. Jednak praca przez osiemnaście miesięcy bez przerwy dała w końcu o sobie znać. Pojawiła się bezsenność, kłopoty z koncentracją, a ostatnio dopadało ją dziwne niepokojące poczucie wykluczenia… jakby nie była wystarczająco dobra.
Powracając myślami do teraźniejszości, rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że wagon jest pusty i pasażerowie już wyszli. Wstała i zdjęła walizkę z górnej półki bagażowej. Wszystko ułoży się dobrze. Kiedy tylko dotrze do Hall, będzie mogła się odprężyć i wyciszyć. A gdy zechce się trochę rozruszać, wybierze się na spacer po plaży lub po prostu pogapi się na obłoki.

Niebo było całkowicie zakryte ciemnymi chmurami, gdy dwadzieścia minut później otuliła się ocieplaną kurtką, drżąc z zimna. Siąpiący wcześniej deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, kiedy zastukała w drzwi wielką żeliwną kołatką.
Zerkając na wznoszący się przed nią wielki szary dom z kamienia, czekała, aż ktoś otworzy, a krople deszczu spadały jej na twarz. Wyobrażała sobie Constance, otwierającą drzwi z serdecznym uśmiechem. Nic jednak nie wskazywało, by w domu znajdowała się jakakolwiek gosposia, miła czy niemiła, a we wszystkich oknach było ciemno…
Zaniepokojona, wyciągnęła telefon, chcąc zadzwonić do Johnny’ego. „Brak zasięgu”, przeczytała i przygryzła wargę. Może więc Constance nie odebrała wiadomości o przyjeździe gościa?
Światła odjeżdżającej taksówki, którą Frankie przyjechała ze stacji, znikły w ścianie deszczu. W taką pogodę nie dałoby się wrócić piechotą na dworzec. Ale przecież wcale nie włamie się do domu… Odwracając się plecami do spadających z nieba strug wody, wyciągnęła klucze, które dostała od Johnny’ego, i otworzyła drzwi.
W środku panowały złowieszcze ciemności. Z bijącym sercem poszukała po omacku włącznika i zapaliła światło.
O rany! Ujrzała hol wielkości boiska do tenisa. Woda spływała jej po nogach do butów, ale Frankie nie zwracała na to uwagi, zbyt zaskoczona widokiem, jaki ujrzała. Wielkie schody z mahoniu, stiukowy sufit i mnóstwo obrazów olejnych w złoconych ramach.
Rodzinny dom, tak nazwał to miejsce Johnny. Wiedziała, że pochodzi z bogatej rodziny, ale nie takiej, która zbiła majątek na pracy własnych rąk, lecz należała do wąskiego kręgu ludzi zamożnych od pokoleń, posiadających apartamenty przy Eaton Square i wiejskie posiadłości. Słyszała też, że Johnny ma kuzyna lorda czy też hrabiego. Ale nigdy wcześniej się nie zastanawiała, co to oznacza, aż do tej chwili.
Rozejrzała się wokoło. Jak by się tutaj mieszkało, gdyby była panią takiego domu? Ale, oczywiście, zwykli ludzie, tacy jak ona, nie spędzali życia w takich miejscach. Najwyżej zatrzymywali się w nich na weekend lub na jedną noc, jak w jej przypadku. Zamierzała bowiem następnego dnia pojechać taksówką do najbliższego hotelu. Johnny z pewnością to zrozumie.
Deszcz walił głośno o szyby wysokich okien. Może rano uda jej się obejrzeć cały dom. Teraz miała jedynie ochotę położyć się do łóżka.
Na piętrze znajdowało się mnóstwo sypialni. We wszystkich wisiały ciężkie kotary i malowidła przedstawiające konie, a na podłodze leżały perskie dywany. Czując się jak Złotowłosa z bajki, chodziła od pokoju do pokoju i naciskała ręką na pluszowe narzuty na łóżkach, by sprawdzić twardość materaca…
Ten za miękki, tamten za twardy, ale ten tutaj…
Pokój był duży, podobnie jak wszystkie inne, ale wyczuła w nim coś osobliwego. W rogu stał regał z książkami, przy łóżku wysłużony kufer, a pod oknem duży wiklinowy kosz z posłaniem dla psa. Materac ugiął się lekko, gdy usiadła na brzegu mahoniowego łoża z baldachimem. Tak, ten będzie dobry.
Umyła twarz i zęby w dużej, ascetycznie urządzonej łazience przy sypialni. Nie było tam żadnych kosmetyków, tylko szare kafelki, ogromna wanna i skórzany fotel wyglądający tak, jakby pochodził z jakiegoś klubu dżentelmenów.
Dostrzegła jeszcze kij do krykieta, oparty o ścianę, jak gdyby pozostawiony przez kogoś, kto właśnie zszedł z boiska. Przyglądała mu się milczeniu, po czym go podniosła. Co prawda, znajdowała się na wyspie, w domu, który wyglądał jak forteca, ale nie zaszkodziłoby mieć przy sobie jeszcze coś do obrony.
Wróciła do sypialni, zdjęła mokre ubranie i sięgnęła do walizki po starą koszulkę taty, w której zwykle sypiała. Zamiast tego dotknęła czegoś uwodzicielsko miękkiego i wyciągnęła ciemnoniebieską jedwabną koszulę nocną, którą zapakowała na „wszelki wypadek”, gdyby coś miało się wydarzyć między nią a Johnnym.
Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła ją na sklepowej wystawie. Chciała sprawiać wrażenie kobiety atrakcyjnej i pewnej siebie. Taki wizerunek prezentowała w mediach społecznościowych. Ale udawała tylko kogoś takiego, bo w rzeczywistości wcale się tak nie czuła.
Zacisnęła dłoń na miękkim materiale. Równie dobrze mogłaby założyć tę koszulę. Kto wie, kiedy będzie miała znowu ku temu okazję?
Moszcząc się pod kołdrą, spoglądała na ciężkie gobelinowe zasłony. Czuła się jak w bajce. Gdyby tylko Johnny był tutaj, wszystko wydawałoby się doskonałe. Ale go nie było.
Objęła mocno poduszkę. Jej życie nie przypominało bajki, a jej domniemany książę znajdował się po drugiej stronie oceanu. Zgasiła światło. Pusty dom natychmiast ożył. Słychać było szum w rurach, grzechotanie okien i jakieś stuknięcie, jakby trzask zamykanych drzwi.
Ziewnęła, obracając się na drugi bok. Odgłos deszczu działał usypiająco… I nagle usłyszała jakieś kroki. Usiadła szybko na łóżku. Chyba mi się coś przywidziało, pomyślała, czując ciarki na plecach. Tyle że odgłos kroków wyraźnie się zbliżał.
Sięgnęła po omacku po kij do krykieta i omal nie podskoczyła, kiedy drzwi się otwarły. Rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś wpadł na coś w ciemności, po czym zaklął. Najwyraźniej był to mężczyzna.
Ogarnął ją paniczny lęk. Serce jej łomotało i cała się trzęsła, gdy nagle oślepiło ją światło. Spojrzała przez pokój. Jej walizka leżała, wywrócona dnem do góry, kołysząc się jeszcze z boku na bok. Obok stał mężczyzna o szerokich ramionach, w kapturze przesłaniającym część twarzy, z ciemną skórzaną torbą w ręce i trzęsącym się psem u nogi.
Rzucił bagaż na podłogę i zrobił krok do przodu. Frankie przywarła do wezgłowia łóżka, ściskając gorączkowo kij do krykieta.
– Nie zbliżaj się – zawołała.
Mężczyzna w milczeniu ściągnął kaptur z głowy i wtedy ją dostrzegł.
– Bo co? – Jego głos zabrzmiał jak grzmot.
– Spróbuj tylko się zbliżyć, a zobaczysz, czym to grozi.
Oparł się niedbale o framugę, wykrzywiając usta w kpiącym uśmiechu.
– Czy to jakieś zaproszenie?
Zaproszenie!
Zszokowana, gapiła się na niego z otwartymi ustami. Był wysoki i choć nie mogła zajrzeć pod jego opasłą kurtkę, wyczuwała moc w jego niedbałej pozie. Podobali się jej przystojni mężczyźni, lecz ten wcale taki nie był. Rysy jego twarzy wydawały się nieregularne.
Miał zbyt duże usta, wąsy i brodę. Szeroki nos wyglądał tak, jakby był kiedyś złamany, może nawet kilka razy, a lewy policzek przecinała blizna przypominająca wgłębienie na brzoskwini.
Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, być może potraktowałaby go bardziej wyrozumiale, uznając go za przystojnego „w sposób niekonwencjonalny”. Ale skoro wtargnął do domu, w którym się zatrzymała, i okropnie ją przestraszył, wcale nie miała ochoty okazywać mu wspaniałomyślności.
Mimo to… Było w nim coś pociągającego, jakaś bezkompromisowa i nieskruszona męskość, która jednocześnie ją podniecała i wzbudzała lęk. Niemal wyobrażała go sobie stojącego na klifie i wpatrującego się w spienione morze…
Odgoniła te myśli i spojrzała na niego groźnie, zaciskając palce na kiju.
– Posłuchaj, zadzwoniłam już na policję – skłamała. – Na twoim miejscu wyszłabym stąd.
– Naprawdę? – Spojrzał na nią prowokująco. – Ale właśnie zaczyna się robić ciekawie…
Podciągnęła wyżej kołdrę, widząc, że się jej przygląda.
– Zadzwoń jeszcze raz na policję – dodał – i powiedz, żeby przywieźli piłkę do krykieta. Wtedy będziemy mogli zrobić użytek z kija, którym wymachujesz z takim zapałem.
Spojrzała na niego zdezorientowana. Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z włamywaczem.
– Myślisz, że to śmieszne? – warknęła.
– Wcale tak nie myślę. A ty?
– Oczywiście, że nie.
– W takim razie… może mi powiesz, co robisz w moim łóżku?
Wlepiła w niego wzrok. Potem spojrzała na skórzaną torbę u jego stóp i zobaczyła inicjały A.M.
A więc to był Arlo Milburn… Jęknęła.
– A co… ty tu robisz? – wyjąkała. – Miało cię tu nie być.
Odsunął się od framugi, powoli podszedł bliżej i przystanął niedaleko łóżka.
– To raczej ja ciebie o to pytam – odparł chłodno.

Obserwując bladą i wylęknioną twarz kobiety, Arlo poczuł napięcie. Kilka ostatnich dni należało do jednych z najbardziej stresujących w niego życiu. Był właśnie w drodze ze stacji badawczej w Brunt Ice Shelf na ważną konferencję w sprawach klimatu w Nairobi, gdzie miał przemawiać. Kiedy jednak wylądowali w Durban, jeden z inżynierów znalazł usterkę w systemie elektronicznym samolotu i Arlo nie zdążył na swój lot do Afryki, tracąc szansę na wygłoszenie przemówienia.
A gdyby tego było jeszcze mało, to Emma – jego wyjątkowo kompetentna sekretarka – zadzwoniła z wiadomością, że złamała rękę i nie będzie jej w pracy co najmniej przez sześć tygodni.
Napotykając przeszkody na każdym kroku, postanowił wrócić do domu. To też okazało się błędem. Z powodu silnego huraganu Delia, szalejącego u wybrzeży Wielkiej Brytanii, jego podróż jeszcze bardziej się opóźniła. Był więc zziębnięty, przemoczony i zmęczony i bardzo chciał położyć się do łóżka.
Ale jego łózko okazało się zajęte. Przez jakąś obcą kobietę, która wyglądała tak, jakby zeszła z obrazu Tycjana wiszącego w holu. Tyle że trzymała kij do krokieta.
– Skąd się wzięłaś w moim domu? I w moim łóżku? – spytał. – Gadaj szybko, bo inaczej sam zadzwonię na policję i w odróżnieniu od ciebie nie będę blefował.
– Przestań mnie przepytywać jak jakiś sierżant sztabowy – warknęła. – Nie jesteś teraz w wojsku.
– Służyłem w marynarce wojennej i to nie w stopniu sierżanta tylko kapitana.
– Wszystko jedno… Myślałam, że Johnny z tobą rozmawiał. Mówił, że do ciebie zadzwonił.
No tak, Johnny, oczywiście…
Arlo zaklął pod nosem, zastanawiając się, co jeszcze brat powiedział tej kobiecie. Opiekował się nim od czasu, kiedy pogrążony w żałobie ojciec zamknął się w swojej pracowni artystycznej po śmierci ich matki. Bardzo kochał brata, ale Johnny nie był człowiekiem pozbawionym wad.
Nie zjawiał się na czas. Miał problemy z dotrzymywaniem obietnic. I jeszcze się nie nauczył, że pozory czasem mylą, co najwyraźniej ta rudowłosa intrygantka dostrzegła w nim i wykorzystała.
– Gdzie on jest? – spytał Arlo.
– Nie wiem dokładnie.
Spojrzała na niego i przez ułamek sekundy zapomniał, że jest wściekły, zziębnięty i zmęczony. Wpatrywał się w nią w milczeniu, urzeczony jej niebieskimi oczami. Miały kolor arktycznego nieba w lecie. Taki, który niemal przechodził we fiolet, jak wonne kwiaty rozmarynu rosnącego obficie w ogrodzie.
Johnny nie mógł się opędzić od kobiet. Gdy tylko dorósł, podążał za nim nieustannie potok długonogich dziewczyn i to się do tej pory nie zmieniło. Z jakiegoś powodu jednak myśl o związku młodszego brata z tą konkretną ślicznotką wprawiała Arla w irytację. Może dlatego, że uznał ją za jedną z tych bezwstydnic, które ogłupiają mężczyzn swoim wyglądem.

Ashling Doyle nie może odmówić przyjaciółce przysługi i w jej zastępstwie idzie do biura, by dostarczyć szefowi Zacharemu Temple’owi przesyłkę. Cztery lata temu na przyjęciu publicznie upokorzyła Zacharego. To było zlecenie, którego się podjęła jako początkująca aktorka. Ku jej zdumieniu Zachary prosi, by zastąpiła jego asystentkę podczas negocjacji w Paryżu. Ashling nabiera przekonania, że nie pamięta ich poprzedniego spotkania…

Co wiemy o miłości

Stella Bagwell

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 163

ISBN: 9788327693365

Premiera: 09-02-2023

Fragment książki

– Czyli mam rozumieć, że ta mała ikonka z sercem i kluczykiem zrewolucjonizuje zwyczaje randkowe całego narodu. Wystarczy, żebym dotknął jej palcem, a ona magicznie zaprowadzi mnie do kobiety, którą pokocham od pierwszego wejrzenia. – Wesley Robinson odsunął smartfon z drwiącym prychnięciem. – Co za stek bzdur.
Vivian Blair spojrzała gniewnie na mężczyznę siedzącego za szerokim mahoniowym biurkiem. Nie obchodziło jej, że jest jej przełożonym, a zarazem kierownikiem działu badań i rozwoju w Robinson Tech. Ani że nigdy przedtem nie spotkała tak seksownego faceta. Ten projekt był jej dzieckiem.
– Słucham? – zapytała, nie kryjąc oburzenia. – Ta mała ikonka, którą właśnie nazwał pan stekiem bzdur, jest produktem pana firmy. Firmy należącej do pańskiej rodziny. Zapomniał pan, że sam pan zaakceptował ten projekt miesiące temu?
Wesley zignorował jej wybuch.
– O niczym nie zapomniałem, Vivian.
Przez sześć lat jej pracy w firmie Wes Robinson tylko kilka razy zwrócił się do niej po imieniu, co za każdym razem robiło na niej potężne wrażenie.
– W takim razie dlaczego tak lekceważąco się pan o nim wypowiada? Był pan przekonany, że zarobimy na nim kupę kasy.
Wes nonszalancko odchylił się na fotelu. Zsunął z nosa szylkretowe okulary i spojrzał na nią z zadowolonym uśmieszkiem. Vivian poczuła bardzo nieprofesjonalną pokusę, żeby pokazać mu język.
– Nadal uważam, że zarobimy na tej aplikacji – odparł. – I to sporo. Ale jestem gotów się założyć, że po kilku miesiącach popularność aplikacji zacznie spadać, ponieważ ludzie uświadomią sobie, że nie spełnia obietnic. Zaryzykuję założenie, że początkowa sprzedaż aplikacji zrekompensuje jej krótką żywotność.
Pochyliła się do przodu.
– Proszę wybaczyć moją śmiałość, panie Robinson, ale pan się myli – oświadczyła. – Moje badania dowodzą, że zgodność charakterów jest kluczem do znalezienia idealnego partnera. Aplikacja przedstawi użytkownikowi listę pytań. Jeśli odpowie zgodnie z prawdą, algorytm połączy go z idealnym partnerem.
– Wybacz, ale to pic na wodę. Jak myślisz, czy kiedy mężczyzna dosiada się do kobiety w barze, to ma w głowie listę pytań? Oczywiście, że nie. Interesuje go tylko odpowiedź na jedno pytanie: uda się, czy się nie uda. Nie obchodzi go, że ta kobieta jada rybę dwa razy w tygodniu, chodzi piechotą milę dziennie i ma kota.
– Przypominam, że ta aplikacja nie jest instrumentem do zawierania znajomości na jedną noc! To pomoc dla samotnych ludzi, którzy szukają partnera na całe życie. Słyszał pan już kiedyś o takiej koncepcji?
Wes skrzywił się ironicznie i Vivian pozwoliła sobie przez moment podziwiać jego rysy. Doszła do wniosku, że w wieku trzydziestu trzech lat zdecydowanie osiągnął szczyt atrakcyjności. Wielu kolegów i koleżanek Vivian z Robinson Tech miało problem z odróżnianiem Wesa od jego brata bliźniaka, Bena, nowo mianowanego dyrektora operacyjnego firmy. Ale Vivian nigdy ich nie pomyliła. W odróżnieniu od brata, Wes rzadko chodził w garniturze i pod krawatem, częściej w dżinsach lub bojówkach. Styl ubierania się nie był jedynym, co ich odróżniało. Trudno byłoby znaleźć dwa bardziej odmienne charaktery. Bena był energiczny i towarzyski, Wes cichy i pełen rezerwy.
– Rozumiem, że mówisz o małżeństwie – powiedział wyraźnie znudzony. – Przez ostatni miesiąc tyle się o tym nasłuchałem, że wystarczy mi na całe życie.
Vivian domyśliła się, że mówi o ślubie Bena, który miał odbyć się za dwa tygodnie, w walentynki. Wes nigdy nie miał dziewczyny na stałe, a na pewno nie był zaręczony. Ale tak naprawdę nie miała pojęcia, co ten mężczyzna robi w wolnym czasie. Była tylko jedną z wielu osób, które pracowały dla rodziny Robinsonów.
– Co innego mogę mieć na myśli? Jeśli ktoś znajdzie swoją drugą połówkę, małżeństwo to naturalna kolej rzeczy – stwierdziła. Podniosła wzrok na swojego pracodawcę, który skrzywił się z niezadowoleniem. Zdała sobie sprawę, że przypadkiem dowiedziała się całkiem sporo o jego życiu prywatnym, choć nigdy nie planowała, żeby ta rozmowa zamieniła się w debatę o randkowaniu, miłości i seksie. Vivian nie rozmawiała na takie tematy z mężczyznami.
– Małżeństwo nie jest powodem, dla którego konsumenci będą kupować tę aplikację – powiedział cierpko. – Ale niezależnie od ich motywów, ten koncept nie zadziała. W relacjach między kobietą i mężczyzną chodzi o chemię. To ta iskra łączy ludzi, a nie zgodne upodobania.
Iskry? Vivian pomyślała, że może i byłoby fajnie, gdyby mężczyzna wziął ją w ramiona i rozpalił jej zmysły, ale namiętność nie trwa wiecznie. Miała okazję zobaczyć na przykładzie rodziców, co się dzieje, kiedy namiętność wygasa i zastępuje ją codzienność. Jej matka wypruwała sobie żyły, żeby wychować trójkę dzieci, gdy ojciec odszedł i związał się z młodszą kobietą. Teraz jej matka żyła samotnie, zbyt rozczarowana, żeby szukać szczęścia.
– Może pociąg fizyczny zbliża ludzi, ale to nie on sprawia, że ich związek przetrwa próbę czasu – utrzymywała. – I to jest problem, który rozwiąże Mój Idealny Partner. Dlatego aplikacja odniesie sukces. Trwałe związki naszych użytkowników będą najlepszą reklamą.
– Doceniam pani entuzjazm, pani Blair.
Wyraźnie się z nią nie zgadzał i ten fakt denerwował Vivian o wiele bardziej, niż powinien. Niby rozumiała, że ten projekt nie ma nic wspólnego z osobistymi poglądami, chodziło o zyski. Jednak cyniczne opinie Wesa na temat relacji damsko-męskich wciąż doprowadzały ją do szału.
– Mimo to uważa pan, że się mylę – odparła. – Jeśli jest pan taki pewny, że to będzie niewypał, to dlaczego zaakceptował pan ten projekt? Za dwa tygodnie, w walentynki, aplikacja zadebiutuje. Nie uważa pan, że jest trochę za późno, żeby się wycofać?
– Skąd pomysł, że chcę się wycofać? Pani Blair, przede wszystkim jestem biznesmenem. Wierzę, że konsumenci są naiwni, i nabiorą się na te głupoty. Jeśli chodzi o mnie, to skuteczność aplikacji niezbyt mnie interesuje.

Wes patrzył, jak Vivian Blair prostuje się, sięgając do górnego guzika bluzki. Wyglądało na to, że udało mu się wyprowadzić ją z równowagi, co nieco go zaskoczyło. Dotąd zawsze była w jego obecności chłodna i opanowana. Przez sześć lat pracy dowiodła, że jest zaangażowaną, pomysłową i inteligentną pracownicą. Jej praca zawsze robiła na nim wrażenie, ale jako kobieta nigdy go nie interesowała. Aż do teraz, kiedy spiorunowała go wzrokiem.
Zaskoczony, na moment zapomniał, że ma przed sobą podwładną. Nigdy nie myślał o Vivian Blair jako o kimś więcej niż koleżance z pracy, mądralińskiej programistce z głową na karku. Ubierała się schludnie i skromnie. Jedyna biżuteria, jaką nosiła, to skromny sznur pereł albo krzyżyk na delikatnym złotym łańcuszku. Jej pantofle były płaskie i nudne. Jej błyszczące, miodowobrązowe włosy sięgały ramion, ale rzadko nosiła je rozpuszczone.
Nie, Vivian Blair nie należała do kobiet, za którymi mężczyźni oglądają się na ulicy. Ale teraz pasja błyszcząca w jej oczach zaintrygowała Wesa…
Pochylił się do przodu, oparł łokcie na blacie biurka i zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
– Ma pani z tym problem? – zapytał.
– Niby dlaczego? Pana praca to zarabianie pieniędzy. Moja to tworzenie produktu, na którym można zarobić. Dzięki mojej aplikacji odniesiemy sukces.
Wyraźnie walczyła o odzyskanie spokoju. Wes odkrył, że obmyśla ripostę, która znów wytrąciłaby ją z równowagi. Oglądanie tego byłoby zabawne. Ale nie był tutaj po to, żeby się dobrze bawić, i nie miał na to czasu. Nie, kiedy jego brat bliźniak, dyrektor operacyjny Robinson Tech, oczekiwał od Wesa, że każdego dnia położy na jego biurku nowy lukratywny projekt.
– Wróciła pani na właściwe tory, pani Blair.
Sięgnęła po mały notes i długopis.
– Czy dalej planujemy jutro udzielić wywiadu na żywo?
– Oczywiście. Dzisiaj rano rozmawiałem z producentem Dzień dobry, USA. Wchodzimy o dziewiątej piętnaście czasu centralnego. Spodziewam się, że będzie pani gotowa.
– Gdzie chcą to nakręcić? W sali konferencyjnej?
– Tutaj, w moim gabinecie. – Wskazał okno za sobą. – Będziemy siedzieć przed szybą, żeby tłem była panorama miasta. Wiesz, ludzie zbyt zajęci i zaganiani, żeby znaleźć partnera na randkę, więc pomagają sobie aplikacją – dodał z przekąsem.
– Chodzi o coś więcej niż o znalezienie partnera na randkę. To…
Wes podniósł rękę, zanim zaczęła kolejne kazanie o zgodności charakterów i stałych związkach. Nie chciał niczego na stałe i z całą pewnością nie szukał żony. Oglądanie matki, cierpiącej przez zbyt wiele lat w pozbawionym miłości małżeństwie, upewniło go, że nie chce tego samego dla siebie.
– Proszę zostawić te wykłady na jutro – poradził. – To konsumentów ma pani przekonać, nie mnie.
Vivan przycisnęła notes do piersi i Wes mimowolnie zastanowił się, czy kiedykolwiek trzymała tak mocno mężczyznę. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ale przecież nie miał pojęcia, jak wygląda jej życie prywatne. Całkiem możliwe, że poza murami Robinson Tech porzucała profesjonalny wizerunek i zamieniała się w dziką kocicę. Uśmiechnął się na tę myśl.
– Ma pan pojęcie, jakie pytania będzie zadawał prowadzący? Chciałabym jak najlepiej się przygotować.
– Podczas tego spotkania miałaś mnóstwo do powiedzenia na temat swojego produktu – przypomniał jej. – I jestem pewien, że jutro też nie zabraknie ci słów. Po prostu wyjaśnisz, na czym polega nasz produkt i jak działa. Ja natomiast będę promował naszą firmę. To będzie świetna reklama.
Vivian położyła notes na kolanach, odsłaniając subtelną krzywiznę swoich piersi pod białą koszulą. Wes skarcił się w duchu. Do diabła, co z nim było nie tak? Naprawdę nie musiał ukradkiem pożerać wzrokiem koleżanek z pracy. Miał mnóstwo kobiet gotowych w każdej chwili pójść z nim na randkę. Na pewno nie powinien interesować się Vivian.
– Tak, reklama jest tym, czego potrzebuje również nasza aplikacja – odparła sztywno. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko.
– Dlaczego miałoby nie pójść?
– Nigdy wcześniej nie występowałam w telewizji.
– Jest na pewno wiele rzeczy, których nigdy pani nie robiła, pani Blair. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
– Świetny sposób, żeby kogoś uspokoić!
– Nie jestem pani niańką, pani Blair.
– Dzięki Bogu.
Powiedziała to tak cicho, że w pierwszej chwili Wes myślał, że się przesłyszał. A kiedy doszedł do wniosku, że usłyszał dobrze, zirytował się.
– Co pani powiedziała? – zapytał ostro.
– Pytałam, czy jest jeszcze coś, co chce pan ze mną przedyskutować.
W każdej innej sytuacji pracownik, który wyskoczyłby z takim tekstem, dostałby od Wesa naganę. Ale z jakiegoś powodu postanowił odpuścić Vivian Blair.
– Nie. Proszę być w moim gabinecie nie później niż o ósmej czterdzieści pięć. Nie chcę żadnych błędów ani wpadek.
– Obiecuję, że będę na czas. – Vivian wstała i ruszyła w stronę drzwi.
– Pani Blair! – zawołał za nią, zanim zdążył się powstrzymać. – Czy jutro, podczas wywiadu, mogłaby pani nie wyglądać tak… poważnie? Byłoby dobrze, gdyby pani strój był bardziej… odpowiedni do prezentacji takiej romantycznej aplikacji.
Wyprostowała się jak struna, patrząc na niego z oburzeniem i niedowierzaniem.
– Innymi słowy, seks się sprzedaje – syknęła. – To właśnie próbuje mi pan powiedzieć?
Wes uświadomił sobie, że pewnie zabrzmiało to prostacko. Ale Vivian powinna rozumieć, że biznes to biznes. Mimo to coś w jej oburzeniu sprawiło, że zalała go fala gorąca. Miał nadzieję, że w przyćmionym świetle Vivian nie zauważyła jego zażenowania.
– Pani Blair, nie ma powodu, żeby czuła się pani urażona. Nie próbuję wykorzystać pani ani tego, że jest pani kobietą. Próbuję sprzedać produkt. Pani atrakcyjny wygląd może pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.
Vivian była kilka metrów od niego, ale i tak widział, jak westchnęła ciężko. Przez ułamek sekundy czuł pokusę, żeby znowu zobaczyć ten ogień w jej oczach. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił się, żeby zostać na miejscu i zachowywać się, jak przystało na przełożonego.
– A jaki będzie pana udział w tym przedstawieniu, panie Robinson? Planuje pan wydepilować pierś i rozpiąć koszulę do talii?
Minęła chwila, zanim Wes przetrawił jej pytanie, ale kiedy mu się to udało, wybuchnął śmiechem.
– Touché, Vivian. Sądzę, że na to zasłużyłem.
– Owszem, zasłużył pan – odparła sucho, po czym obróciła się i wyszła z pokoju.
Patrząc, jak zamykają się za nią drzwi, Wes uświadomił sobie, że minęły całe dni, odkąd się z czegoś śmiał. Dziwne, że to przemądrzała kobieta wywołała uśmiech na jego twarzy.
Kręcąc głową z niedowierzaniem, obrócił się z powrotem do biurka i sięgnął po stertę raportów.

Vivian była pewna, że wszyscy zauważą jej wzburzenie. Aż do dzisiaj nigdy nie pozwoliła sobie myśleć o Wesie Robinsonie jako o kimś więcej niż swoim szefie. Starała się być odporna na jego urok. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że aby go dojrzeć ze swojej ligi, musiałaby użyć lornetki. Ale ich spotkanie tego ranka pozwoliło jej zobaczyć go w innej odsłonie niż zwykle. I nie podobało jej się to, co zobaczyła.
– Cześć, Viv. Gotowa na lunch?
Vivian przycisnęła palce do czoła i obejrzała się na George’a Townsenda stojącego przy jej biurku. Był wysokim, tęgim mężczyzną po pięćdziesiątce, o rudych włosach i gęstej brodzie w tym samym kolorze. Poza rodzicami, mieszkającymi tysiąc kilometrów od niego, nie miał żadnej rodziny. Wydawało się, że traktowanie współpracowników jako swojej rodziny mu wystarcza. Prawie wszyscy w dziale traktowali George’a jak dziwaka. Poza Vivian.
Przez lata wspólnej pracy zbliżyła się do George’a. Teraz traktowała go bardziej jak brata niż współpracownika. Ceniła sobie relację z człowiekiem, którego uważała nie tylko za komputerowego geniusza, ale też za dobrego człowieka. Nie obchodził go jej wygląd, ani stan konta bankowego.
– To już? Nie jestem jeszcze głodna. – Właściwie to w tej chwili czuła się tak źle, że wątpiła, czy przez resztę dnia uda jej się cokolwiek przełknąć. Wspomnienie zarozumiałych odzywek Wesa Robinsona wciąż sprawiało, że gotowała się z oburzenia.
– Już prawie dwunasta – odparł, marszcząc brwi. – Kupiłem nam ciasto z jeżynami – dodał kusząco.
Vivian westchnęła, odłożyła ołówek i wstała. Dla George’a była w stanie się poświęcić.
– No dobrze – powiedziała. – Wyloguję się i możemy iść.
Razem przeszli przez biuro i weszli do sporego pokoju socjalnego wyposażonego w rząd szafek, lodówkę, mikrofalówkę, kuchenkę i ekspres do kawy. Mimo że była pora lunchu, przy długich stołach siedziało tylko kilka osób. Siedziba Robinson Tech mieściła się w centrum Austin, więc większość pracowników z działu Vivian jadła lunch na mieście. W promieniu kilkuset metrów było kilka dobrych restauracji, które potrafiły sprawnie obsłużyć spieszących się klientów. Ale Vivian zwykle przynosiła swoje jedzenie i zostawała w biurze.
– Wygląda na to, że większość twoich koleżanek wyszła – stwierdził George, kiedy usiedli naprzeciwko siebie. – Najwyraźniej nie przeszkadza im zimno.
Vivian też nie przeszkadzało zimno, ale nie lubiła siedzieć przy stoliku z grupą rozchichotanych kobiet, które rozmawiały o modzie i facetach.
– Wiatr dzisiaj rano był bardzo zimny – zgodziła się. – Dotarłam do pracy, zanim moje auto w ogóle zdążyło się nagrzać.
Ubierając się tego ranka, zdecydowała się na cieplejszy strój: ciemnoszare spodnie i oksfordki. Szary sweter, który włożyła na białą bluzkę koszulowaą, wydawał jej się całkowicie odpowiedni, ale teraz, patrząc na siebie, zaczęła wątpić w swoje wyczucie stylu.
Niech diabli wezmą Wesa Robinsona! Co on w ogóle wiedział o kobietach, seksie i romantyzmie?
Pewnie więcej, niż ty, Vivian, przyznała w duchu. Minęły tygodnie od twojej ostatniej randki, która była równie ekscytująca, co oglądanie gąsienicy wspinającej się na źdźbło trawy.
– No, w gabinecie pana Robinsona musiało być bardzo ciepło – skomentował George między kęsami kanapki. – Wyglądałaś na zgrzaną, kiedy wróciłaś do siebie.
Vivian obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem.
– Zauważyłeś?
George uśmiechnął się.
– Po prostu akurat podniosłem głowę. Coś poszło nie tak?
– Po prostu nie zgadzam się z jego poglądami, to wszystko. Szczerze mówiąc, będę szczęśliwa, kiedy kampania mojej aplikacji się skończy. Jestem programistką, George. Nie pracuję w marketingu.
– Ale udzielisz tego wywiadu dla telewizji?
Grymas na twarzy Vivian dokładnie wskazywał, co myśli o wystąpieniu w ogólnokrajowej telewizji oglądanej przez miliony ludzi.
– Nie mam wyboru. Pan Robinson chce, żebym wytłumaczyła, jak działa aplikacja.
– To ma sens. W końcu to twoje dziecko – zauważył George.
Vivian wyciągnęła rękę przez stół i poklepała go po ramieniu.
– Nigdy nie stworzyłabym tej aplikacji bez twojej pomocy, George. To ty jesteś czarodziejem. Moim zdaniem jesteś w stanie wytłumaczyć, jak to działa.
George zaśmiał się.
– Tylko pod względem technicznym.
Vivian stała tego ranka prawie dziesięć minut w Garcia’s Deli tylko po to, żeby kupić jedną z pysznych kanapek z wieprzowiną, ale teraz każdy kęs zdawał się utykać jej w gardle.
– Pytania dla korzystających z aplikacji zostały opracowane przez zespół psychologów. Wierzę, że to ma sens. I ty też powinieneś wierzyć, George. Inaczej nasze dziecko będzie niewypałem.
George wzruszył ramionami.
– Nie martwię się. Już mieliśmy kilka wpadek i przeżyliśmy. Nie wszystko, co tworzymy, musi odnieść sukces.
Tak, w czasach ekspresowego rozwoju technologii trudno było przewidzieć, na co klientela wyda swoje ciężko zarobione pieniądze. Ale Vivian wiedziała z

Wes wierzy, że miłość to wynik reakcji chemicznej. Krótka chwila oszołomienia, która odbiera nam rozum. Jest sceptyczny, gdy Vivian, jego podwładna, prezentuje mu aplikację dla sfrustrowanych singli szukających partnera. Wystarczy smartfon, by znaleźć szczęście? Bzdura, ale na pewno można na tym sporo zarobić. Zgodne zainteresowania to gwarancja udanego związku? Tak twierdzi Vivian, gdy wspólnie analizują ten projekt. Każde broni swoich racji, ale może zamiast szukać definicji miłości, powinni się skupić na własnych uczuciach.

Czekam, aż dasz mi rozkosz, Sekrety złej reputacji

Barbara Dunlop, Joss Wood

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1274

ISBN: 9788327697943

Premiera: 06-06-2023

Fragment książki

Czekam, aż dasz mi rozkosz – Barbara Dunlop

Katie Tambour, moja najlepsza przyjaciółka z Uniwersytetu Stanu Kalifornia, stała na krześle w moim kąciku jadalnym, przesuwając po ścianie detektorem kabli.
– Nie ma sensu go wieszać – powiedziałam niepewna, czy na wypadek, gdyby straciła równowagę, stać blisko czy raczej się cofnąć.
– Ja powiesiłam swój dziś rano – odparła.
Mój świeżo oprawiony dyplom stał za nią na okrągłym stoliku. Było tam napisane: Adeline Emily Cambridge, doktor filozofii, architektury i urbanistyki.
– Ty się stąd nie wyprowadzisz – zauważyłam.
Katie zaoferowano pracę w Sacramento, miała wykładać fizykę i astronomię na uniwersytecie stanowym.
– Ty też trochę tu zostaniesz.
– Może. – Nie spieszyło mi się, by opuszczać Kalifornię. Minione dziewięć lat cieszyłam się tutejszym powietrzem i słońcem, a także wyluzowanym trybem życia.
– Znalazłam dobre miejsce! – zawołała Katie, palcem zaznaczając punkt między kuchennymi szafkami i szmaragdową szklaną rzeźbą, którą kupiłam na festiwalu sztuki lokalnych artystów trzy lata temu.
Byłam szczęśliwa w tym mieszkaniu. Na balkonie w ciepłe letnie dni czułam świeży powiew znad rzeki. W maju moja opalenizna miała już złotobrązowy odcień, bo godzinami czytałam i pisałam na leżaku.
– Podaj mi młotek. – Katie wyciągnęła za siebie rękę.
– Nie wolno mi robić dziur w ścianach. Wiesz, że zapłaciłam kaucję za ewentualne szkody.
– Nikt nie zauważy jednej więcej. – Wskazała głową na szklaną rzeźbę wiszącą na trzech hakach.
– Dobra. Demoluj moje mieszkanie.
Katie się zaśmiała.
– Będziesz na to patrzeć z przyjemnością. Powinnaś już podpisywać się doktor Cambridge. Ja na pewno przez jakiś czas będę pod wszystkim podpisywała się doktor Tambour.
– Ludzie będą cię prosić o poradę medyczną.
– Powiem im, że jestem doktorem fizyki i zacznę wyjaśniać stałą Plancka. To ich powstrzyma. – Katie sięgnęła po oprawiony dyplom. Powiesiła go i sprawdziła, czy wisi równo. – Idealnie.
Zastanowiłam się, ile czasu minie, zanim włożę dyplom do pudła, szykując się do przeprowadzki.
– Dostałam wczoraj dziwną ofertę pracy – powiedziałam. Starałam się nie myśleć o liście, który wzbudził we mnie niepokój.
– Dziwną? – Katie raz jeszcze poprawiła dyplom.
– Sama zobacz. – Z koszyka na pocztę wyciągnęłam kartkę w kolorze kości słoniowej. Gdy podawałam ją Katie, spojrzałam na trójkolorowy stylizowany nagłówek „Windward Alaska”.
Katie usiadła w fotelu obok otwartych drzwi balkonowych, wzięła do ręki kieliszek merlota, który odstawiła dwadzieścia minut wcześniej, i zaczęła czytać.
– Poważnie? – Podniosła na mnie wzrok.
– Nie starałam się o tę pracę. Nie mam zielonego pojęcia, skąd w ogóle o mnie wiedzą.
– Opublikowałaś pracę doktorską, a ceremonia rozdania dyplomów była transmitowana w sieci.
Przeczytała opis projektu, który przewidywał zaprojektowanie i budowę centrum kultury i sztuki, gdzie prócz powierzchni wystawowej, sprzedażowej i sali kinowej znalazłoby się miejsce na edukację. W trzecim co do wielkości mieście Alaski. Usiadłam na kanapie i sięgnęłam po kieliszek z winem. To była praca marzeń. W normalnych okolicznościach nie dostałabym czegoś podobnego bez dziesięciu lat doświadczenia. Jedna rzecz przemawiała na moją korzyść – pochodziłam z Alaski.
– Ale – Katie spojrzała na mnie – mówiłaś…
– Że nie wrócę do domu. Nie zmieniłam zdania. Nie miałam zamiaru nawet zbliżać się do Alaski.
– Czyli musisz zaczekać na inne propozycje. Albo przemyśl jeszcze Tucson – rzekła Katie.
– Osiedle mieszkaniowe? – Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
– Pensja jest niezła, a pogoda fantastyczna.
Zamknęłam oczy i prychnęłam, dając jej do zrozumienia, co sądzę o tej propozycji.
– Reno? – zasugerowała. – Byłabyś dość blisko, żeby wpadać tu na weekendy.
– Kasyna i hotele? Odpada.
– Tylko mi nie mów, że wybierasz się do Keys. Węże, aligatory i robactwo. Nie wyszłabyś stamtąd żywa.
– Cóż, na Alasce są niedźwiedzie.
– Więc bierzesz pod uwagę Alaskę?
– Właśnie powiedziałam, że tam są niedźwiedzie. Czy to brzmi, jakbym brała to pod uwagę?
– Niedźwiedzie nie spacerują główną ulicą.
– W Windward tak. – Grizzly stanowią poważne zagrożenie w całej Alasce. – Pamiętasz, jak w podstawówce uczyli cię, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, bo mogą być niebezpieczni? Nas uczono, żeby unikać grizzly.
– Więc wolisz węże? – Katie wypiła resztę wina i wstała.
– Nie. – Węże mnie przerażały. Aligatory pożerają ludzi, niedźwiedzie zwykle chcą tylko, by ludzie trzymali się od nich z daleka. To wielka różnica.
– Kasyna nie wyglądają teraz tak źle, prawda?
– Nie ekscytuje mnie projektowanie modnych kasyn.
Przy barku śniadaniowym Katie dolała sobie wina, po czym zakołysała butelką w moją stronę.
– Poproszę. – Uniosłam kieliszek.
Mogłam odrzucić te oferty i zostać w Kalifornii miesiąc dłużej z nadzieją, że pojawi się coś ciekawszego. Pieniądze nie stanowiły problemu. Czułam jednak, że chcę wyjechać. Chciałam zacząć kolejny etap życia.
– Przy podejmowaniu życiowych decyzji pomaga alkohol – zażartowała Katie, idąc ku mnie z butelką.
Podstawiłam jej kieliszek, by go napełniła.
– To nie będzie Reno – stwierdziłam, choć podobało mi się, że mogłabym samochodem odwiedzać Katie.
– Keys to nieustający koszmar, stale bym się o ciebie martwiła.
– A projektowanie przedmieść Tucson po paru tygodniach doprowadziłoby mnie do szału.
– Sama widzisz, co właśnie zrobiłaś. Wygląda na to, że jedziesz na Alaskę – powiedziała.
– Mój ojciec, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. Wuj, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. – Jęknęłam na wspomnienie lat, gdy dorastałam w rezydencji Cambridge’ów. – A moja rodzina wciąż ma wobec mnie oczekiwania.
– Jak daleko jest z Windward do Anchorage?
– Nie dość daleko.
– Ale nie ma tam drogi, tak?
– Moi bracia latają służbowymi samolotami.
– Skąd będą wiedzieli, że tam jesteś? Nosisz bransoletkę, która pozwala cię śledzić? Masz czip w ramieniu?
– Wuj Braxton wyczuje to nosem.
– Wuj Braxton jest jasnowidzem? – Katie się zaśmiała.
– Raczej intrygantem. Podobnie jak mój ojciec. Od lat mają mnie na oku i marzą o rodzinnej dynastii.
– Masz dwadzieścia siedem lat.
– Wiem.
– Nie mogą cię zmusić do niczego, czego nie chcesz.
– To także wiem.
Zawsze mogłam odmówić, już to robiłam. Ale ilekroć odrzucałam coś, co ich zdaniem było w interesie rodziny, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Sięgnęłam po list.
– Mogłabym pojechać na Alaskę – odezwała się Katie. – Mówię serio – dodała. – Zajęcia zaczynają się we wrześniu. Wszędzie mogę przygotować program zajęć.
– Chcesz rozwiązać moje problemy z ojcem i wujem?
– Albo z niedźwiedziami. Nie zapominaj o nich.
– Bez urazy, Katie. Byłabym szczęśliwa, gdybyś mi wszędzie towarzyszyła. Nie miałam lepszej przyjaciółki od ciebie, ale to by się na nic nie zdało. Ci dwaj są nie do pokonania, jak siły natury.
– A ja nie? Chyba nie zapomniałaś, że mam doktorat z astronomii? Wisi na ścianie. Pozwól, że coś ci powiem. Natura nie jest potężniejsza niż supermasywna czarna dziura.
– Wysysa energię życiową ze wszystkiego, na co trafia.
Katie ściągnęła twarz, słysząc mój uproszczony opis.
– Można tak to ująć.
– To właśnie mój ojciec i jego brat Braxton.
– Nie wiem, co masz na myśli. Więc co? Jadę na Alaskę?

Gdy wysiadłyśmy z samolotu na płycie lotniska w Windward, powietrze było ciepłe i przejrzyste.
– Czujesz ten zapach? – spytała Katie z zachwytem.
– Jaki? – Czułam wyłącznie woń oparów silnika.
– Powietrze jest czyste jak bąbelki w drogim szampanie. Moje płuca są oszołomione.
– Szampan wydziela dwutlenek węgla. Co z ciebie za naukowiec?
Katie wzięła mnie za rękę.
– Nie mówiłaś, że Alaska tak ładnie pachnie.
– Nie ma tu przemysłu. – Wzorem Katie wzięłam głęboki oddech. – Na zachód ciągnie się ocean, aż do Chin. Na wschód jest północna Kanada, która też nie jest źródłem emisji przemysłowej. Na północy mamy trzy parki narodowe.
Przez rozsuwane drzwi weszłyśmy do budynku terminalu, zostawiając za sobą hałas pasa startowego. Zauważyłam, że terminal został odnowiony. Hala była jednak niewielka w porównaniu z międzynarodowym lotniskiem w Anchorage. Katie się rozglądała.
– Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
– Oglądałaś to lotnisko w sieci.
– Tak, ale trzeba się znaleźć w danym miejscu, żeby poczuć, jak jest naprawdę.
Ludzie nas mijali, zdążając w różnych kierunkach, ubrani w stroje robocze albo sportowe. Windward szczyciło się tym, że jest niezależne i bezpretensjonalne. W zasadzie można tak powiedzieć o wszystkich mieszkańcach Alaski.
Kiedy szłyśmy odebrać bagaż, a był tu tylko jeden transporter, mój wzrok przyciągnęło ogromne zdjęcie przedstawiające ceremonię oddania lotniska po remoncie.
Z góry uśmiechał się do mnie kongresmen Joe Breckenridge. Powiedziałam sobie, że to tylko zdjęcie. Prawdziwy Joe jest w Waszyngtonie. Spędzał tam większość czasu, poza tym bywał w Anchorage i Fairbanks, gdzie mieszkali jego wyborcy, albo na rodzinnym ranczu w Kenai Peninsula. Mimo to nie mogłam pozbyć się uczucia, że ściany terminalu na mnie napierają.
– No, szybko poszło – powiedziała Katie, gdy wypatrzyła swoją walizkę. – Twoja też tu jest! – zawołała.
Jak większość pasażerów, spokojnie ruszyłam naprzód.
– Jak się dostaniemy do hotelu? – spytała Katie.
– Do Redrock z lotniska jeździ autobus. – Wskazałam na odpowiednie wyjście. I rzeczywiście, gdy drzwi się rozsunęły, ujrzałyśmy bus z hotelu.
Podszedł do nas kierowca ubrany w czarne dżinsy i koszulkę polo z hotelowym logo na kieszonce.
– Adeline? – zwrócił się do mnie.
– Znają cię tu? – szepnęła Katie z cieniem ekscytacji.
– To ja – powiedziałam do kierowcy i szepnęłam do Katie: – Mają mnie na liście rezerwacji.
– Jestem Jackson, witamy w Windward – rzekł mężczyzna, uścisnął nam ręce, po czym wziął walizki. – Chcecie mieć torebki przy sobie?
– Tak – odparłam, bo w swojej miałam telefon i portfel.
– Wskakujcie do środka. – Zabrał bagaże na tył busa.
– Super – powiedziała Katie. – Nie musimy czekać.
– Przestań się tak wszystkim ekscytować.
– Żartujesz? Gdyby to był LAX, jeszcze byśmy tkwiły w samolocie.
Na przednich fotelach busa siedziała para starszych ludzi. Kiwnęli nam głowami z uśmiechem. Katie wsunęła torbę podręczną pod siedzenie.
– Kocham góry. Spójrz na te drzewa.
– Przybrzeżny las deszczowy.
– Szczyt jest zaśnieżony!
Kobieta siedząca z przodu odwróciła głowę, zapewne rozbawiona entuzjazmem Katie.
– To lodowiec – poinformowałam ją. – Góry osiągają wysokość około tysiąca metrów.
– Więc śnieg nigdy się nie topi.
– Nigdy się nie topi.
Bus jechał wzdłuż linii brzegowej.
– Czuję się, jakbym podróżowała w czasie. – Wróciłam myślą do zdjęcia Joego na lotnisku.
Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy odwiedził moją rodzinę w Anchorage. Patrzył na mnie pytająco, jakby próbował czytać mi w myślach, ale tak, by mnie nie przestraszyć. Cóż, miałam dla niego wieści. Nie pozna moich myśli. Zachowywałam czujność.
Nie przeszywał mnie wzrokiem, by się dowiedzieć, czy jestem inteligentna lub zabawna, czy łączą nas te same zasady moralne. Zastanawiał się, czy jestem taka jak mój ojciec i wuj, i czy można mnie dokooptować do wspólnej sprawy, jaką było połączenie interesów rodzinnej firmy Cambridge’ów i politycznej kariery Joego.
Mój ojciec Xavier i jego brat Braxton od początku wspierali tę karierę i od lat przyjaźnili się z ojcem Joego, właścicielem rancza. W rozmowach ze znajomymi i przyjaciółmi nie mogli się go nachwalić, zabezpieczając mu poparcie wyborców i popychając do zwycięstwa.
Po wyborze do Kongresu Joe z kolei poparł ich wysiłki, by znaleźć federalne fundusze na północny kabel podwodny, co pozwoliłoby otworzyć naszą firmę Kodiak na europejski przepływ danych w internecie.
Następnie za cel wzięli sobie mnie: stwierdzili, że Joe potrzebuje żony z dobrej alaskańskiej rodziny, a znów Cambridge’owie bliskiego związku z dobrze zapowiadającym się politykiem. To miało przynieść korzyści obu stronom. Szkoda tylko, że ewentualna panna młoda nie była chętna.
– Twoi bracia czasem tu pracują? – spytała Katie.
– Rzadko, a biura Kodiak znajdują się za miastem.
Uważałam, że mam szansę na zachowanie mojej obecności w Windward w sekrecie. Gdybym nie myślała, że to się uda, nie przyjęłabym tej pracy. Nazajutrz rano miałam się spotkać z Williamem O’Donnelem, dyrektorem wydziału kultury i sztuki Izby Handlowej, i Nigelem Longiem z biura gubernatora, by sfinalizować szczegóły umowy. Bus zajechał przed zadaszone wejście Redrock Hotel. Wysiadłyśmy, dałyśmy napiwek kierowcy, a portier wziął nasze bagaże i zaprowadził nas do recepcji.
– Chcą się panie zameldować? – spytała kobieta za ladą. Miała przypiętą tabliczkę z imieniem Shannon.
– Tak – odparłam. – Jestem Adeline… – Mój wzrok padł na ekran telewizora w holu, na którym widniał Joe w dżinsach, koszuli w kratę, kowbojkach i kapeluszu. Mój umysł krzyczał: Tylko nie to! Czułam się, jakby mnie prześladował.
– Proszę pani? – spytała Shannon.
– Cambridge – dokończyła za mnie Katie.
– Ma pani rezerwację na trzy doby. – Głos Shannon płynął z daleka, kiedy patrzyłam na Joego na ekranie.
Szedł z gubernatorem Harlandem. Na pasku pod spodem przeczytałam: Spotkajmy się. Kongresmen Breckenbridge weźmie dziś udział w spotkaniu w Windward.
– To jakiś żart? – wydusiłam.
– Więc nie trzy doby?
Katie szturchnęła mnie łokciem i się otrząsnęłam.
– Wyjeżdża pani dwudziestego trzeciego? – spytała Shannon.
– Tak. – Wyjęłam portfel i podałam kartę kredytową.
– Co jest? – spytała Katie ściszonym głosem.
– Czy w hotelu jest fryzjer? – spytałam Shannon.
– Tak. – Podsunęła mi wizytówkę. – Proszę iść do końca holem i minąć windy. Fryzjer jest obok spa.
– Spa? – zainteresowała się Katie.
Shannon z uśmiechem przeciągnęła kartę przez czytnik.
– Czynne od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. Przyjmują bez rezerwacji, ale lepiej ją zrobić. Fryzjer pracuje od dziewiątej do szóstej.
– Chcesz się zrobić na tę rozmowę? – spytała Katie.
– Myślę o tym.
– To rozmowę o pracę? – spytała uprzejmie Shannon.
– Tak – odparła Katie i wskazała na mnie – Jej.
– W takim razie powodzenia. – Shannon oddała mi kartę. – Mam nadzieję, że zostanie pani u nas dłużej.
Milczałam. Projekt był ekscytujący, ale coraz bardziej uświadamiałam sobie związane z tym ryzyko. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to wpaść na Joego albo żeby ktoś z Kodiaka mnie tu rozpoznał.

– Wyglądasz jakoś inaczej. – Siedziałyśmy w restauracji Steelhead na parterze hotelu. Przez nieduże okna wpadało światło długich alaskańskich dni. Zamówiłyśmy sałatkę z cytrusów i dzikiego łososia oraz chardonnay. Nie byłam przekonana do nowego koloru włosów, ale też nie byłam niezadowolona. Jeszcze nie byłam blondynką, miałam kasztanowe włosy. – Odważnie – stwierdziła Katie.
Odwróciłam głowę i poczułam muśnięcie kosmyków, które już nie zakrywały mi szyi. Miałam przedziałek na boku i odrobinę sterczące włosy na czubku.
– Odrosną.
– Trochę to potrwa. A skąd okulary? Taki intelektualny akcent dla zrównoważenia blondu? – Zamiana szkieł kontaktowych na okulary była kolejnym sposobem na zmianę wizerunku, która miała być moim kamuflażem.
– Ty jesteś blondynką – zauważyłam.
– Czasami mam chęć przefarbować się na czarno, może wtedy ludzie traktowali mnie poważniej.
– Ludzie traktują cię bardzo poważnie.
Katie była geniuszem. Wiedzieli o tym wszyscy na uniwersytecie kalifornijskim. Właśnie dlatego propozycję etatu dostała kilka minut po otrzymaniu dyplomu.
– Na uniwersytecie owszem. – Zaśmiała się. – A tak w ogóle świetnie ci w okularach.
Oprawki były bordowe w drobne cętki, lekko zaokrąglone, z maleńkimi kryształkami obok zawiasów.
– Ledwie cię rozpoznałam. – Katie wypiła łyk wina.
Poprawiłam okulary, myśląc, że potrzeba czasu, żebym do nich przywykła. Zawsze nosiłam szkła kontaktowe.
– Adeline? – odezwał się niski męski głos. Wiedziałam, do kogo on należy, bo dreszcz przebiegł mi po plecach. – Jesteś w Windward – dodał Joe, zostawił trzech towarzyszących mu panów w garniturach i podszedł do naszego stolika. Natychmiast pożałowałam, że ścięłam włosy.
– Witaj, Joe…

Sekrety złej reputacji – Joss Wood

James
Boże Narodzenie

James Ryder-White starannie złożył złotą folię, w którą owinięte było atłasowe pudełeczko, i wydał bezgłośny jęk znudzenia. Kolejne Boże Narodzenie, kolejna para luksusowych spinek do mankietów od Penelopy…
Jego żona nie była najbardziej pomysłowym ofiarodawcą prezentów na świecie. Ale cóż… on wręczył jej przed chwilą czarny kaszmirowy sweter i kolejny złoty breloczek mający ozdobić jej i tak już ciężką bransoletę.
Wiedział dobrze, że będzie równie zachwycona tym podarunkiem, jak on swoim.
Za długo byli małżeństwem… żadnemu z nich nie chciało się już zabiegać o względy partnera.
James wyjrzał przez okno ogromnej rezydencji swojego ojca, w której spędził dzieciństwo, a teraz zajmował wraz z żoną jej prawe skrzydło.
Kochał pobliskie miasteczko Portland w stanie Maine, pełne zabytkowych budynków i latarni morskich oraz stylowych sklepów i restauracji. Ale w gruncie rzeczy czuł się u siebie tylko na tym oddalonym od niego o dwadzieścia kilometrów kawałku wybrzeża.
Rodzinny dom mieścił siedemnaście sypialni, z których każda udostępniała użytkownikom widok na zatokę. Były tam też liczne podgrzewane baseny, nadwodne pomosty, pawilony oraz garaż na dziesięć samochodów.
Nie wspominając już o kamiennym molo, do którego przylegał niewielki port jachtowy oraz kilkusetmetrowy odcinek plaży.
James kochał ten dom i tę posiadłość… choć nie przepadał za ich właścicielem.
Usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przed trzydziestu kilku laty nie poślubił Penelopy. Gdyby miał dość odwagi, aby zaryzykować, zlekceważyć rozkazy ojca i wybrać własną drogę.
Przesunął dłonią po twarzy, starając się odpędzić przykre myśli. Wiedział, jak bezwzględnie potrafi traktować jego ojciec swoich konkurentów i członków rodziny, więc nigdy nie brał na serio pod uwagę możliwości sprzeciwienia się jego woli.
Musiał przyznać przed samym sobą, że do uległości skłaniały go też apanaże związane z przynależnością do rodziny Ryder-White.
Posłuszeństwo zapewniało mu pełne kieszenie i zasobne rachunki bankowe. Znoszenie humorów Calluma umożliwiało mu kupowanie nieruchomości oraz ostentacyjnie luksusowych samochodów i tworzenie funduszy powierniczych dla swoich dzieci.
Jego córki dysponowały już pieniędzmi, którymi je obdarował. O ile się orientował, fundusze Kingi oraz Tinsley były nadal nienaruszone.
Kinga, piękna blondynka o piwnych oczach, przysiadła właśnie na poręczy jego fotela, a on czułym gestem położył dłoń na jej ramieniu.
Gdy przytłaczały go wyrzuty sumienia, przypominał sobie zawsze, że gdyby nie Penelopa, nie byłby ojcem dwóch uroczych i inteligentnych młodych dam.
Jego małżeństwo nie było związkiem opartym na wzajemnej miłości, ale córki wynagradzały mu z nawiązką wszystkie poniesione ofiary.
– Tato, dlaczego wydajesz się tak bardzo przygnębiony? Przecież jest dziś święto.
– Nic mi nie dolega, kochanie.
Był przekonany, że mówi prawdę. Jego małżeństwo funkcjonowało bez zarzutu, a dzieci były zdrowe i udane. Chętnie dodałby do tej charakterystyki słowo „szczęśliwe”, ale Kingę nadal prześladowały skutki dramatycznego wydarzenia, do którego doszło przed dziesięcioma laty, a Tinsley dotąd nie zdołała pogodzić się z rozwodem.
Szczęście było pojęciem mglistym i równie trudnym do uchwycenia jak poranna mgła.
Poczuł, że Kinga sztywnieje, więc uniósł głowę i ujrzał ojca, który stał przy kominku, usiłując skupić na sobie uwagę rodziny.
Callum zbliżał się do osiemdziesiątki, ale był zdrowy i sprawny tak fizycznie, jak umysłowo. Teraz spojrzał na Jamesa i kiwnął znacząco głową. Jego syn odchrząknął głośno. Tinsley i Penelopa natychmiast przestały rozmawiać, a w ich oczach pojawił się wyraz czujności.
James dobrze znał jego przyczynę; Callum miał zwyczaj prezentować członkom rodziny swoje nowe koncepcje – lub rozkazy – przy okazji towarzyskich spotkań.
Świąteczny charakter tego dnia nie miał dla niego najmniejszego znaczenia; jedyne co się liczyło, to reputacja i interesy firmy.
James był w istocie zaskoczony, że ojciec tak długo zwlekał z przejściem do spraw zawodowych.
– Zapewne zauważyliście, że nie wszystkim dałem w tym roku prezenty – oznajmił namaszczonym tonem, obrzucając zebranych bacznym spojrzeniem niebieskich oczu.
O Boże, pomyślał jego syn. Ile razy słyszałem ten wykład? Sto? Dwieście? Chyba jeszcze więcej.
– Jak dobrze wiecie, pierwszym przedstawicielem naszej rodziny w stanie Maine był William Ryder, który przybył tu wraz z trzecią falą osadników. Poślubił bogatą Lottie White, a my wszyscy wywodzimy się od tej pary. Poświęciłem wiele czasu na studiowanie genealogii, bo chciałem lepiej poznać dzieje naszego rodu.
Znowu to samo, pomyślał z irytacją James. Jak długo można się szczycić przynależnością do rodziny, której dzieje sięgają trzystu lat?
Co jeszcze nowego można odkryć?
– Dowiedziałem się, że rozwój nauki pozwala ustalić miejsce pochodzenia naszych przodków – ciągnął Callum. – Stwierdziłem z ubolewaniem, że żadne z was nie okazało najmniejszego zainteresowania swoją proweniencją. Chcąc obudzić waszą pasję poznawczą, postanowiłem dać wam w prezencie gwiazdkowym testy DNA, żebyście mogli sobie uświadomić nasze dziedzictwo.
Callum wyjął z brązowej papierowej koperty kilka szklanych rurek i wręczył jedną z nich Jamesowi.
– Potrzymajcie przez chwilę ten wacik w ustach, a potem włóżcie go do probówki – polecił Callum, podając kolejne testy Penelope, Kindze i Tinsley. – Wpiszcie na etykiecie swoje imię i nazwisko. Zarejestrowałem nas wszystkich na stronie internetowej pod adresem WhoAreYou.com.
Callum zdjął nakrętkę szklanej rurki i wyciągnął z niej kłębek waty.
– Technologia poczyniła zdumiewające postępy, a WhoAreYou to największa i najbardziej popularna instytucja oferująca tego rodzaju usługi. Mam dalekich kuzynów, którzy są już zarejestrowani na tej stronie, więc wkrótce powinienem otrzymać jakieś informacje na ich temat. Dzięki tej metodzie będziemy mogli wypełnić luki w swoim drzewie genealogicznym.
James poczuł zawrót głowy. Wpatrywał się w szklaną rurkę, gorączkowo wytężając umysł. Nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji.
– To wcale nie jest trudne – apodyktycznym tonem oznajmił Callum, przenosząc wzrok z niego na Penelopę, która nadal trzymała probówkę w ręku. – Na czym polega problem?
– Nie ma żadnego problemu, Callum – skłamał James. Nigdy nie pozwolono mu nazywać go ojcem lub tatą.
Spojrzał na żonę i dostrzegł w jej oczach wyraźne niezadowolenie, a nawet coś w rodzaju paniki.
– Teraz możemy już porozmawiać o interesach – oświadczył senior rodu, chowając wszystkie testy do koperty. – Powiedz mi, James, czy udało ci się wytropić właściciela tego pakietu akcji?
James zacisnął zęby. Callum od trzydziestu lat obsesyjnie poszukiwał dwudziestopięcioprocentowego udziału w kapitale spółki Ryder International. Chciał za wszelką cenę wykupić te akcje, by uzyskać pełną kontrolę nad swoim przedsiębiorstwem, ale do tej pory nie udało mu się zidentyfikować ich posiadacza.
– Cały czas nad tym pracuję.
– W takim razie pracuj bardziej usilnie – warknął Callum. – Porozmawiajmy teraz o obchodach stulecia firmy Ryder International. Będą one trwały cały rok i zaczną się od dobroczynnego balu.
Miało to być ekskluzywne przyjęcie dla starannie wybranej dwutysięcznej elity bogaczy. Zaproszenie kosztowało sto tysięcy dolarów, a na liście gości widniały nazwiska wielu arystokratów i polityków.
– Powiedzcie mi, dziewczyny, czy udało wam się znaleźć gwiazdę wieczoru?
Kinga i Tinsley kierowały wspólnie działem PR rodzinnej firmy i robiły to w sposób perfekcyjny. Callum rzadko je chwalił i często ignorował ich zasługi.
– Gwiazda, którą wybrałyśmy, odwołała swoje występy zaplanowane na najbliższe półrocze ze względu na stan zdrowia – odparła Kinga. – Nadal szukamy kogoś, kto mógłby ją zastąpić.
– Chciałbym zatrudnić kogoś, kto zapewni nam rozgłos, a nawet wywoła kontrowersje… choćby na granicy sensacji.
– Czy możemy poprosić o sugestie dotyczące wyboru takiej osoby? – spytała Kinga, unosząc brwi.
– Griff O’Hare.
Kinga i Tinsley wymieniły przerażone spojrzenia, a James nie był tym zdziwiony. Nawet on słyszał o modnym młodym piosenkarzu i aktorze, który miał anielski głos oraz opinię wybuchowego awanturnika.
– Widzę, że będę miała w tym roku bardzo udane święta… – mruknęła Kinga, zamykając oczy i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Kinga Ryder-White siedziała w ustronnej loży słynnego nowojorskiego baru będącego chlubą hotelu Forrester-Grantham i zerkała co chwilę na tarczę swojego złotego zegarka marki Piaget.
Nie była zaskoczona tym, że Griff O’Hare spóźnia się na spotkanie. Denerwowało ją postępowanie dziadka Calluma, który wybrał człowieka o tak fatalnej opinii na główną gwiazdę obchodów stulecia firmy.
Już kilkakrotnie za jej pamięci wtrącał się do spraw leżących w kompetencjach działu PR i nigdy nie wynikało z tego nic dobrego.
Kiedy wezwał ją wczoraj do swojego gabinetu, była zaskoczona tym, że dziadek wpatruje się w olbrzymi ekran telewizora, na którym gwiazdor rocka siedzi przy fortepianie w czerwonym podkoszulku i postrzępionych dżinsach.
– Nie mam zamiaru go zatrudniać, Callum – oznajmiła stanowczym tonem, choć wiedziała dobrze, że ten młody człowiek jest popularnym i utalentowanym artystą.
Callum zignorował jej uwagę i nacisnął guzik Play. W gabinecie rozległ się głęboki, dźwięczny głos. Kinga rozpoznała melodię i stwierdziła ze zdziwieniem, że znany z ekscesów gwiazdor rock and rolla potrafi zapanować nad swoim temperamentem i zaśpiewać godną podziwu wersję arii „Nessun Dorma”.
Gdy nagranie dobiegło końca, Kinga odwrócił się do dziadka i wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie twierdziłam, że on nie potrafi śpiewać. Powiedziałam tylko, że nie życzę sobie, aby wystąpił na naszym balu.
– Decyzja w tej sprawie należy nie do ciebie, lecz do mnie – odparł Callum, rzucając na biurko trzymanego w ręku pilota.
Oczywiście, pomyślała Kinga. On chce mi przypomnieć, że w jego świecie rządzą tylko mężczyźni.
Z trudem powstrzymała wybuch złości. Jej stosunki z dziadkiem były mieszaniną miłości i niechęci.
On zarzucał wnuczce arogancję i brak szacunku, ona zaś miała mu za złe sposób, w jaki traktował jej ojca, oraz lekceważenie, jakie okazywał swoim wnuczkom.
Kochała tę posadę i ludzi, z którymi przyszło jej pracować, ale nie mogła znieść swojego szefa.
– To nagranie wideo obejrzało w ciągu miesiąca przeszło sześćdziesiąt pięć milionów odbiorców. Świat muzyczny przewiduje jego rychły powrót na scenę – oznajmił Callum, wskazując ruchem głowy migający ekran.
Kinga zerknęła na tabelę oglądalności i zmarszczyła brwi, zaczynając rozumieć motywy postępowania dziadka.
Griff O’Hare był nieprzewidywalny, ale posiadał opinię bardzo utalentowanego gwiazdora rocka, więc wszyscy jego wielbiciele marzyli o tym, by zobaczyć go jak najszybciej na estradzie.
Zapraszając tego skandalizującego artystę do udziału w uroczystym balu, Callum Ryder-White chciał zyskać opinię człowieka, który doprowadził do jego ponownego pojawienia się w światłach rampy.
Zawsze chętnie sięgał po kosztowne i ekskluzywne zabawki mogące przynieść mu osobisty rozgłos.
Był, bądź co bądź, patriarchą rodziny i uważał się za kogoś w rodzaju króla wschodniego wybrzeża. A królowie mają prawo do kapryśnych zachcianek.
Kinga rozważyła wszystkie za i przeciw, uznała, że ryzyko związane z zatrudnieniem tego nieprzewidywalnego artysty byłoby zbyt wielkie, i potrząsnęła głową.
– Nie życzę sobie, żeby do jego pierwszego występu po tak długiej przerwie doszło na moim balu – oznajmiła stanowczo.
– To jest mój bal – poprawił ją Callum. – Moja firma, mój bal, moja decyzja. Spotkaj się z nim i ustal szczegóły albo poszukaj sobie nowej pracy. A teraz odejdź.
Kinga wiedziała dobrze, że próba dyskusji z dziadkiem jest skazana na niepowodzenie. Nie była pewna, czy Callum, cieszący się sławą sprytnego manipulatora, mówi w tym momencie poważnie, czy też zastawia na nią pułapkę mającą doprowadzić do jej klęski.
Tak czy inaczej, włożyła zbyt wiele pracy w przygotowania do obchodów, by narazić je na katastrofę.
Po rozmowie z Callumem zbadała dokładnie przeszłość Griffa O’Hare i doszła do wniosku, że artysta uznany kiedyś za najbardziej seksownego mężczyznę świata jest nieodpowiedzialnym durniem.
Zmarszczyła brwi i postanowiła zaczekać jeszcze pół godziny, a potem opuścić bar.
Nie zamierzała tracić czasu na fanaberie byłych gwiazd uważających się za nadludzi.
Lubiła Nowy Jork, ale go nie kochała. Jej domem było niewielkie miasto Portland, o wiele mniej zanieczyszczone, o wiele bardziej przytulne.
Chciała tam jak najszybciej wrócić.
Gwar panujący w barze nagle przycichł. Usłyszała podniecone szepty gości i domyśliła się, że umówiony z nią na czwartą trzydzieści gwiazdor raczył przybyć na miejsce. Odwróciła głowę i ujrzała jego słynny, lekko ironiczny uśmiech skierowany pod adresem oniemiałej z zachwytu kelnerki. Większość obecnych tu mężczyzn miała na sobie szyte na miarę garnitury i buty, które kosztowały ich co najmniej tysiąc dolarów, oraz starannie zawiązane krawaty.
Strój Griffa O’Hare’a składał się z wypłowiałych, rozdartych na kolanach dżinsów, butów do kostek i skórzanej lotniczej kurtki.
Niósł w ręku kask motocyklowy, jego jasne włosy były rozczochrane, a dolną szczękę pokrywał dwudniowy zarost. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie dba o to, co pomyślą o nim inni.
Kinga musiała przyznać, że jego widok obudził w niej zainteresowanie. Wiedziała jednak, że jest to tylko biologia. Podobnie jak większość kobiet, była zaprogramowana przez ewolucję w taki sposób, by zwracać uwagę na najbardziej męskiego przedstawiciela płci przeciwnej, obecnego w jej otoczeniu.
Ona jednak nie wdawała się w trwałe związki, bo wymagała od mężczyzn nie tylko atrakcyjnej twarzy i atletycznej budowy. Najwyżej ceniła wierność, poważne podejście do pracy oraz inteligencję.
Wszystko to jednak nie miało teraz znaczenia, ponieważ nie wierzyła już w miłość. Straciła kiedyś ukochaną osobę, przeżyła to bardzo ciężko i nie zamierzała powtarzać tego doświadczenia.
Griff O’Hare wręczył kask i kurtkę zachwyconej kelnerce, a Kinga mimo woli dostrzegła pod jego niebieskim T-shirtem potężną muskulaturę ramion i klatki piersiowej. Emanowała z niego zabarwiona arogancją pewność siebie, która zwiastowała konfliktowe usposobienie i skłonność do wdawania się w kłopoty.
Organizowany przez nią bal miał odznaczać się elegancją i wyrafinowaniem. Poszukiwała mistrza ceremonii, który spełni te wymagania.
Już pierwszy rzut oka na Griffa przekonał ją, że nie jest to właściwy człowiek.
Postanowiła przebrnąć przez to spotkanie, a potem przekonać Calluma, że jego sugestia była niedorzeczna i znaleźć jakąś inną gwiazdę wieczoru.
Griff rozejrzał się po sali. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, poczuła zalewającą ją falę ciepła. Usiadła wygodnie na wyłożonej skórą kanapie, postanawiając obserwować jego zachowanie.
Kiedy ponownie obrzucił otoczenie czujnym wzrokiem, dostrzegła w jego oczach błysk irytacji.
Ruszył niepewnie w głąb sali i zatrzymał się o kilka kroków od niej, a ona poczuła, jakby zakręciło jej się w głowie.
– Hmm… – mruknął niewyraźnie.
– Słucham? – spytała, unosząc brwi.
– Pani oczy mają kolor szlachetnej starej whisky.
– I to od dnia narodzin – mruknęła, starając się ukryć zmieszanie.
– Mam się tu spotkać z pewnym kontrahentem, ale go nie widzę. Czy mogę panią zaprosić na drinka, jeśli się nie zjawi?
– Nie, panie O’Hare. Nie może pan postawić mi drinka ani niczego innego. Ale pozwalam panu usiąść w mojej loży. Jestem Kinga Ryder-White, a pan się skandalicznie spóźnił.

Griff doszedł do wniosku, że Kinga Ryder-White wygląda na osobę, która połknęła przed chwilą duży plaster bardzo kwaśnej cytryny.
Wsunął się do loży, nie odrywając wzroku od jej ładnej twarzy i smukłej szyi. Przechylił lekko głowę, chcąc obejrzeć całą jej figurę. Stwierdził, że jest dość wysoka jak na kobietę, ponieważ jednak miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, górował nad nią o ponad dziesięć centymetrów.
Miała na sobie zestaw, który nazywał Nudnym Uniformem Służbowym: męską koszulę, czarne obcisłe spodnie i buty na wysokich obcasach.
Na jej twarzy nie dostrzegł śladów makijażu, ale znał wiele kobiet i wiedział dobrze, że taki naturalny wygląd wymaga kilku godzin wytężonej pracy.
Ponownie spojrzał w jej bystre oczy i zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z naiwną smarkulą ani osobą skromną i ustępliwą, lecz z inteligentną, zdeterminowaną młodą kobietą.
– Myślałem, że mam się spotkać z Callumem Ryder-White’em – oznajmił niepewnym tonem, przesuwając dłonią po włosach.
– Mój dziadek Callum polecił mi odbyć tę rozmowę w jego zastępstwie. Kieruję działem PR rodzinnej firmy i podejmuję wszystkie decyzje dotyczące obchodów stulecia jej istnienia.
– Miło mi cię poznać, skarbie.
Dostrzegł w jej piwnych oczach błysk gniewu i zdał sobie sprawę, że chyba posunął się za daleko…

Czekam, aż dasz mi rozkosz - Barbara Dunlop „Jedną ręką objął mnie w pasie, palce drugiej wplótł mi we włosy i musnął wargami moje usta. Pierwszy dotyk był delikatny, a jednak elektryzujący. Poczułam w piersi fale gorąca i znieruchomiałam. Potem znów mnie pocałował. Tym razem goręcej, a jednak z zaskakującą czułością, więc oddałam mu pocałunek. Czułam, że nie mogę sobie ufać. Joe mocniej trzymał mnie za kark, a ja wtuliłam się w niego, czując jego ciepło. Nie wiedziałam, kiedy otworzył drzwi i je zamknął...”. Sekrety złej reputacji - Joss Wood Gdy Kinga Ryder-White dowiaduje się, że na jej balu charytatywnym wystąpi gwiazdor rocka Griff O’Hare, wpada w panikę. Griff słynie z konfliktowego charakteru. Ich pierwsze kontakty utwierdzają ją w przekonaniu, że trudno jej będzie zapanować nad jego arogancją i pewnością siebie. Ale im mniej pozwala wchodzić sobie na głowę, tym większe zainteresowanie Griff jej okazuje. I zaczyna ją uwodzić. W skrytości ducha Kinga przyznaje, że chętnie spędziłaby z nim noc albo dwie…

Cztery razy miłość

Diana Palmer

Seria: Gwiazdy Romansu

Numer w serii: 161

ISBN: 9788327691125

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

Tansy Deverell znowu zapadła się pod ziemię. Minął już tydzień, a ona nadal nie dawała znaku życia. Christopher Deverell martwił się za każdym razem, kiedy nie mógł znaleźć swojej siedemdziesięcioletniej matki, ale ty razem nawet agencja detektywistyczna z Houston nie była w stanie jej odnaleźć. Chris właśnie wrócił z wycieczki do Hiszpanii i znalazł swoją rodzinę spanikowaną. Tansy była znana ze swojego awanturniczego trybu życia.
Starszy brat Chrisa, Logan, mieszkał w Houston z żoną Kit i synkiem o imieniu Bryce. Od czasu ślubu Logana Tansy stała się jeszcze bardziej dzika niż wcześniej. Niedawno zdiagnozowano u niej cukrzycę i Chris martwił się, że podczas swoich wojaży zapomni o przestrzeganiu diety.
Pod wpływem impulsu Chris postanowił pojechać do Jacobsville w Teksasie, żeby zobaczyć się ze swoim kuzynem, Emmettem Deverellem. Dawniej nikt nie odwiedzał Emmetta, ale ślub z Melody zmienił go nie do poznania. Tansy mogła zboczyć z trasy, żeby ich odwiedzić. Ale Chrisa spotkało rozczarowanie: Emmett nie widział się z Tansy od miesięcy.
Po wyjściu od Emetta pojechał do miasta i zjadł lunch. Nie podzielał optymizmu Emetta, który zdawał się wcale nie przejmować zniknięciem Tansy. to Logan wiecznie się zamartwiał. Za to Chris poszedł w ślady matki i przez długi czas miał w głowie tylko przygody i romanse. Dopiero wypadek samochodowy zmienił jego spojrzenie na świat. Jego niegdyś przystojną twarz przecinały teraz dwie głębokie szramy, a w jednym oku bezpowrotnie stracił wzrok.
Nie był odrażający. W gładkiej oliwkowej twarzy błyszczały czarne oczy o gęstych brwiach i rzęsach, a po wąskich ustach błąkał się ironiczny uśmiech. Miał szczupłą twarz i muskularne ciało. Odziedziczył po ojcu tyle pieniędzy, że mógł robić, co mu się żywnie podobało. Zainwestował spadek w akcje. Żył komfortowo z odsetek. Jedynym jego zajęciem było projektowanie jachtów z tym samym przyjacielem, z którym żeglował w Hiszpanii.
Obserwował swoje inwestycje jak jastrząb, ale pomnażanie fortuny nie satysfakcjonowało go tak, jak kiedyś. Beztroskie życie kawalera teraz wydawało mu się odstręczające. Czuł się wypalony, a jego życie nagle stało się puste.
W zamyśleniu zabębnił palcami o kubek, ściągając uwagę kelnerki.
– Czy mogę coś jeszcze podać? – zapytała przymilnie.
– Dziękuję, nie trzeba.
Nie zachęcił jej, żeby z nim porozmawiała. Była młoda i ładna, ale przecież mógłby mieć dziesiątki równie ładnych kobiet. Zazdrościł Loganowi jego życia rodzinnego. Może małżeństwo nie było aż takim złym pomysłem? Nigdy jeszcze nie był w poważnej relacji z kobietą. Wszystkie jego związki były przyjemne, lekkie i krótkotrwałe, a teraz czuł, że coś go ominęło. Podróżował sam, jadał sam, sypiał sam. Czuł się staro, zwłaszcza od czasu wypadku.
– Przepraszam, czy nie jesteś przypadkiem Christopherem Deverellem?
Głos był cichy, melodyjny i lekko zachrypnięty. Chris obrócił się, ciekawy twarzy, do której należał. Nie było źle. Jasnoszare oczy, ładna cera, pełne usta.
– Skąd wiesz, kim jestem? – zapytał.
– To moja praca. – Wyjęła długopis i notes. – Pracuję dla „Weatherby News Service”. Próbujemy znaleźć twoją matkę.
– Witaj w klubie.
– Wszystko wskazuje na to, że się ukrywa. Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, nie mogę jej winić, ale…
– Najpierw usiądź – rozkazał Chris. – Stoisz po mojej ślepej stronie.
– To znaczy?
Chris obrócił do niej głowę, żeby mogła zobaczyć , co wypadek zrobił z jego niegdyś przystojną twarzą.
– Przepraszam! Nie zauważyłam…
– Większość ludzi nie zauważa, póki mi się nie przyjrzą – odparł z drwiącym uśmiechem.
– A co do twojej matki…
– Po kolei. Kim jesteś?
– Nazywam się Della Larson.
– Masz jakiś pomysł, gdzie może być moja matka?
– Oczywiście. Ostatni raz widziano ją w małym miasteczku pod Londynem, zwanym Back Wallop. – Zerknęła na Chrisa. – To właściwie wioska.
– I co miałaby tam robić?
– No, on tam mieszka – odparła, wyraźnie zaskoczona.
– On, czyli kto?
– Posłuchaj, ona jest twoją matką. Nie wiesz, że miała romans z członkiem parlamentu? Z lordem Cecilem Harveyem. Jest członkiem Izby Lordów i jest spokrewniony z Windsorami. Nie wierzę, że o tym nie wiesz!
– Byłem na wakacjach w Hiszpanii.
– Pisali o tym we wszystkich tabloidach.
– Nie czytam brukowców – oświadczył sztywno.
– Tak podejrzewałam, biorąc pod uwagę, jak często w nich występujesz – zgodziła się uprzejmie. – Byłeś na wszystkich okładkach, kiedy…
– Mówiliśmy o mojej matce – przerwał jej szorstko.
– Przepraszam. Komuś udało się zrobić zdjęcie, jak pani Deverell wychodzi z hotelu w Londynie z lordem Harveyem. Podobno planował rozstać się z żoną i ożenić się z nią.
– Z moją matką?
– Tak, z twoją matką. – Della przyjrzała mu się. – W ogóle nie jesteś do niej podobny. Ona ma niebieskie oczy i bardzo jasną cerę.
– Ja i mój brat wdaliśmy się w naszego ojca. Był Hiszpanem.
– Hiszpanem? Ja mam inne informacje. Powiedziano mi, że twój ojciec był francuskim arystokratą.
– Nasz ojczym był Francuzem – wyjaśnił niechętnie. – Nasz ojciec zmarł, kiedy byłem jeszcze mały. Tansy ponownie wyszła za mąż. Kilka razy.
– Och, rozumiem. Dlaczego nie mówi się o twoim ojcu?
– Był tylko drobnym przedsiębiorcą. Pewnego dnia kupił kilka tanich akcji i umieścił je w depozycie. Długo po jego śmierci odkryto depozyt, a ja i Logan odziedziczyliśmy małą fortunę.
– Jakiej firmy to były akcje?
– Standard Oil.
– Świetne posunięcie!
– Miał szczęście. Nic nie wiedział o inwestowaniu.
– Mówią, że twój brat wie. I ty też.
– Trochę się w to bawię. Dlaczego próbujesz odszukać Tansy?
– Dlaczego mówisz o niej Tansy, a nie „mama”?
– Nie jest na tyle stabilna emocjonalnie, żeby być czyjąkolwiek matką – odparł. – Ja i Logan spędziliśmy większość dzieciństwa na pilnowaniu, żeby nie wpadła w kłopoty, z niewielką pomocą jej pięciu mężów.
– Pięciu? – Della zerknęła na notatki. – Znalazłam tylko czterech.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Zmarnowałam okazję, żeby zdobyć naprawdę mocny materiał. Zostanę zwolniona, jeśli nie uda mi się tego naprawić. Mam… zobowiązania. Chcę znaleźć twoją matkę, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Chcę, żeby udzieliła mi wywiadu wyłączność.
– To ją poproś.
– Nie mogę jej znaleźć. Opuściła Back Wallop i nikt nie wie, gdzie jest.
– Na mnie nie patrz. Ja też nie mogę jej znaleźć.
– Pewnie nie chce, żeby ją odnaleziono.
– Dziękuję, że to zauważyłaś. Kobieta oskarżana o rozbicie małżeństwa raczej nie pchałaby się z tym do mediów.
– Nie sądzę, żeby to był powód, dla którego się ukrywa. Znam prawdę. Nie udawaj, że nie wiesz, co się dzieje.
– Nie udaję.
– Niech ci będzie. – Włożyła notes do torebki i wstała.
– Tak szybko się poddajesz? – zapytał drwiąco.
– Musze dostać się do Anglii, zanim ktoś mnie uprzedzi. Jeśli uda mi się do niej dotrzeć przed innymi, zrobię wielką karierę.
– Ależ oczywiście, zniszcz komuś życie. Ty i twoi koledzy bardzo sobie cenicie swoje kariery, co?
Della zaczerwieniła się.
– W twoich ustach to brzmi, jakbyśmy byli jakimiś wykolejeńcami.
– Jesteście nimi. Wszyscy.
– My nie tworzymy historii.
– Nie, tylko je rozpowszechniacie, przeinaczacie tak, jak wam każą szefowie. – Chris wstał i spojrzał na nią z góry. Ledwo sięgała mu podbródka. Ona też musiała to zauważyć, bo cofnęła się o krok.
– Przestraszona? – parsknął. – Ostatnimi czasy trudno mnie uznać za zagrożenie.
– Byłbyś zagrożeniem, nawet gdybyś nie miał obu nóg – wymamrotała pod nosem. – Nie jestem odpowiedzialna za to, co robi kilku zdegenerowanych dziennikarzy.
– Niektórzy z twoich kolegów nie mają sumienia ani skrupułów.
– Ja taka nie jestem.
– Owszem, jesteś. Bo niby po co tropisz moją matkę? Tylko dlatego, że trochę zaszalała?
– Dziwne określenie na to, co się stało.
– A co się stało? Romans?
– Christopherze, ciało lorda Harveya zostało znalezione dzisiaj w Tamizie. Twoja matka jest podejrzaną numer jeden. Ojej, naprawdę nie wiedziałeś, prawda?
Chris chwycił ją za ramię, rzucił na blat kilka banknotów i pociągnął ją do drzwi.
– Twoje zamówienie tyle nie kosztowało… – wyjąkała.
– Wiem, jak mało zarabiają kelnerki.
– Możesz mnie puścić?
– Nie ma takiej opcji. Nie pozwolę, żebyś oczerniła moją matkę. Nie wypuszczę cię, póki nie dowiem się, co się dzieje.
– To porwanie. To niezgodne z prawem!
– Wielkie mi rzeczy – mruknął Chris. – Chodź.
Wsadził ją do swojego lincolna i usiadł obok niej, szybko naciskając blokadę drzwi.
– Zapnij pas – polecił spokojnie.
– Jeździsz jak wariat! – krzyknęła.
– Tak, już mi to mówiono. Wypuszczę, jak tylko dojedziemy na lotnisko.
– Lotnisko?
– Lecimy do Londynu. Pomożesz mi znaleźć Tansy.
– Och, czyżby? A co ja z tego będę miała?
– Artykuł na pierwszą stronę.
– Oszalałeś! Nie mogę wyjechać z kraju. Nie w ten sposób. Już mówiłam, że mam zobowiązania.
– Ja też mam zobowiązania. Poczekają, aż wrócisz.
Chris podniósł słuchawkę telefonu i podał jej.
– Zadzwoń i wszystko ustal.
Della wahała się, ale tylko przez chwilę. Kiedy już będzie miała swój artykuł, opublikuje go, a ten człowiek nie zdoła jej powstrzymać. Gdyby z nim nie pojechała, mógłby znaleźć jakiś sposób, żeby uniemożliwić jej odnalezienie jego matki.
Wstukała numer i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo?
Della uśmiechnęła się do słuchawki.
– Cześć – powiedziała. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie będzie mnie przez dzień czy dwa. Wynagrodzę ci to, kiedy wrócę do domu.
– Gonisz tę szaloną staruszkę, co? – W słuchawce rozległ się śmiech. – Jesteś tak samo narwana, jak ja w twoim wieku.
– Nie aż tak – odparła. – Ty chodziłeś na piwo z chłopakami z Dywizjonu Lafayette’a i SAS.
– Lizuska!
– Gdybyś mnie potrzebował…
Ze strzępków rozmowy Chris już zdążył domyślić się, z kim rozmawiała.
– Daj dziadkowi ten numer – powiedział, nie odrywając wzroku od drogi. – To numer do hotelu w Londynie.
Della przekazała informację.
– Twój przyjaciel brzmi młodo – powiedział ze śmiechem starszy mężczyzna. – Jest młody?
– Tak – odparła ostrożnie. – Pilnuj, żeby się nie wychłodzić. Nie przejmuj się rachunkami za ogrzewanie. Dobrze?
– Dobrze. A teraz przestań się mną przejmować i załatw tę sprawę.
– Zobaczymy się, jak wrócę, dziadku.
– Ty też dbaj o siebie. Tylko ty mi zostałaś.
– I nawzajem. – Della zakończyła połączenie. Zerknęła na siedzącego obok mężczyznę. – Dziękuję.
– Będziesz lepiej skupiać się na pracy, mając jeden powód do zmartwień mniej. Swoją drogą, twój dziadek to chyba też niezłe ziółko?
– Był reporterem w czasach prohibicji, a potem został korespondentem wojennym. Ma mnóstwo historyjek. Poszłam w jego ślady, ale nie idzie mi za dobrze. Nie jestem pewna, czy zostałam stworzona do dziennikarstwa śledczego.
– Co robiłaś wcześniej?
– Artykuły o polityce, felietony. W tym byłam dobra, ale dziadek powiedział, że się marnuję.
– Nie masz innej rodziny?
– Moi rodzice zginęli. Byli na wycieczce po Bliskim Wschodzie, kiedy ich samolot został przypadkowo zestrzelony. Dziadek wziął mnie do siebie, kiedy miałam dziesięć lat.
– Ciężki los. Nie masz sióstr, braci, wujków ani ciotek?
– Mam ciotkę. Mieszka w Kalifornii i nigdy do nas nie pisuje. Ty przynajmniej masz brata.
– Brata i matkę – uściślił.
– Jaka on jest?
– Jest postrzelona, ale na pewno nie zabija ludzi.
– Mam nadzieję, że masz rację.
– Wiem, że mam rację. – W głosie Chrisa zabrzmiał cień wątpliwości.

Cztery opowiadania o mężczyznach, którzy nie szukali miłości i długo nie chcieli przyznać, że właśnie ją znaleźli. Chris uważa, że skoro poświęcił życie osobiste dla pracy, to sam skazał się na samotność. Luke najbardziej ceni święty spokój, dlatego nie marzy o stałym związku, bo kobiety są zbyt… absorbujące. Guy nadal rozpamiętuje tragiczną przeszłość. Dręczą go wyrzuty sumienia, uważa, że nie zasługuje na szczęście. Hank jest zmęczony sławą, unika kobiet, bo w każdej widzi szaloną fankę lub wścibską dziennikarkę. W życie tych zdeklarowanych samotników wkraczają z rozmachem bardzo wyraziste i uparte kobiety…

Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

Clare Connelly

Seria: Światowe Życie Extra

Numer w serii: 1122

ISBN: 9788327684141

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

– O mój Boże! – Bea bezradnie patrzyła, jak na koszuli mężczyzny pojawia się wielka plama z kawy. – Tak mi przykro. Nie zauważyłam pana.
– Najwidoczniej – mruknął. Jego piękna, choć surowa i poważna twarz wyrażała zdumienie.
– Proszę mi pozwolić… – Rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu papierowego ręcznika, czegokolwiek, czym mogłaby zminimalizować skutki katastrofy. – Kawa była gorąca. Dopiero ją zrobiłam. Musiałam pana oparzyć. Bardzo boli?
– Będę żył.
Skrzywiła się, raz jeszcze rozglądając się po biurze, w nadziei, że ktoś mógłby jej pomóc, ale była już szósta wieczorem i prawie wszyscy zdążyli wyjść. Zauważyła pudełko chusteczek na jednym z biurek. Pospiesznie chwyciła całą garścią bibułkowe serwetki i zaczęła przykładać je do torsu mężczyzny, próbując osuszyć materiał. Ze zgrozą spostrzegła, że jej działania nic nie dają. Cienkie chusteczki higieniczne tylko przyklejały się do mokrej koszuli.
– Co pani wyprawia? – krzyknął gniewnie.
Poczuła, że zaciska dłonie na jej nadgarstkach, próbując powstrzymać niezbyt udaną akcję ratunkową. Czerwona ze wstydu wreszcie odważyła się spojrzeć mu w twarz. Musiała mocno zadrzeć głowę, bo mężczyzna był bardzo wysoki i potężnie zbudowany, jak starożytny heros, który tylko przypadkiem zamiast zbroi nosił markowy garnitur. Było w nim coś znajomego, choć mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej się nie spotkali. Z pewnością zapamiętałaby te wyraziste rysy twarzy, wysokie kości policzkowe, kwadratową szczękę pokrytą ciemnym zarostem, gęste brwi nad szarymi oczami.
– Naprawdę mi przykro – powtórzyła. – Oczywiście firma London Connection pokryje koszty pralni i…
Nieznajomy mężczyzna podniósł rękę, próbując ją uciszyć. Przełknęła ślinę, zaczerwieniła się, ale zamiast dać mu dojść do głosu, mówiła dalej. To był jej nawyk z dzieciństwa. W stresujących sytuacjach paplała jak nakręcona. Myślała, że wyleczyła się już z tej przypadłości, ale najwyraźniej się myliła.
– Nie zauważyłam pana. Odwróciłam się i…
– Gdzie jest Clare?
– Clare? – powtórzyła z mało inteligentnym wyrazem twarzy, jakby słyszała to imię po raz pierwszy w życiu. A przecież Clare była nie tylko jej przyjaciółką, ale także założycielką London Connection. Czyżby spotykała się z tym mężczyzną? Niemożliwe. Powiedziałaby jej, a jak dotąd ciągle powtarzała, że nie ma czasu i ochoty na jakiekolwiek romanse. A jednak przyjaciółka od jakiegoś czasu zachowywała się inaczej.
– Clare Roberts – niecierpliwił się mężczyzna. – Wysoka, ciemnobrązowe włosy. Jeśli tu pracujesz, powinnaś ją znać. – Nie spodobał jej się ten protekcjonalny ton. Już miała powiedzieć, że nie tylko ją zna, ale również się z nią przyjaźni. Razem z Amy Miller stanowiły grupę najlepszych przyjaciółek, trzech muszkieterek, które wspierały się w najtrudniejszych chwilach. – Byłem z nią umówiony. Nie lubię, jak marnuje się mój cenny czas.
– Przykro mi, ale nie ma jej tu.
– To proszę ją znaleźć. – Wziął głęboki wdech. – Naprawdę się spieszę.
– Mam ją znaleźć? – powtórzyła jak papuga.
– To chyba nie jest aż tak skomplikowane zadanie? Proszę sprawdzić biuro, gdzieś musi być – mówił powoli, jakby Bea miała trudności ze zrozumieniem. Jego angielski był bez zarzutu, jedynie delikatny akcent zdradzał, że nie urodził się w Wielkiej Brytanii.
– Clare nie ma w biurze – wyjaśniła z ukłuciem niepokoju. Nie wiedziała, z jakiego powodu przyjaciółka wyjechała nagle przed kilkoma godzinami. – Musiała pilnie wyjść w jakiejś ważnej sprawie. – Czy jest coś, w czym mogłabym panu pomóc, panie…?
Pytanie zawisło w powietrzu, dając mu czas na odpowiedź, ale nie skorzystał z szansy, by się przedstawić. Zmarszczył groźnie brwi, nie ukrywając zniecierpliwienia.
– To niemożliwe. Spotkanie zostało zaplanowane wiele tygodni temu. Przyjechałem tu specjalnie z tego powodu.
Bea otworzyła szeroko oczy. Coś musiało się stać. Clare nie zlekceważyłaby swoich obowiązków. A może to w sekretariacie czegoś nie dopilnowali?
– A niech to… – wyrwało jej się.
– No właśnie – rzucił cierpko, krzyżując ramiona na piersi i wbijając w nią ostre spojrzenie. Powietrze między nimi zdawało się gęstnieć od napięcia. Bea miała wrażenie, że zaczyna jej brakować tlenu. Starała się zachować spokój, ale twarz zdradzała panikę.
– Jak już mówiłam, Clare wypadło coś bardzo pilnego, w przeciwnym razie uprzedziłaby pana. – Wskazała dłonią na biurko przyjaciółki. – Jeśli da mi pan chwilę, spróbuję się z nią skontaktować albo zaloguję się do jej komputera i sprawdzę, czy…
Skrzywił się. Jego oczy pałały wściekłością.
– To jest całkowicie nie do przyjęcia. – W złości jego akcent stał się mocniejszy. – Nie mam czasu na wygłupy i nie obchodzą mnie pokrętne wymówki sekretarki, sprzątaczki czy kim tam pani, do diabła, jest. Współpracowałem z Clare wystarczająco długo i nie narzekałem, ale to…
Bea zastygła w przerażeniu. Pracowała w London Connection od kilku miesięcy, ale wiedziała, ile ta firma znaczy dla jej przyjaciółki. Nie mówiąc już o tym, ile znaczyła dla niej! Przedsiębiorstwo zajmujące się PR-em było ważne dla wszystkich i kimkolwiek był ten mężczyzna, mógł im poważnie zaszkodzić. Niezadowolony klient mógł pogrążyć interes w jednej chwili. Zdołali już zyskać niemałą renomę, ale wpadka oznaczała katastrofę.
– Rozumiem, że czuje się pan zawiedziony – rzekła, próbując uspokoić mężczyznę. To nie był czas, by mu tłumaczyć, że nie jest sekretarką ani sprzątaczką, tylko kierowniczką działu prawnego. Opanowując strach, zmobilizowała wszystkie siły, by zachować się profesjonalnie. Starała się emanować spokojem i autorytetem, nawet jeśli czuła się jak mała dziewczynka.
– Czyżby? Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle pani rozumie, co mówię. Może sprowadziłaby tu pani kogoś bardziej kompetentnego?
– Naprawdę mi przykro, ale obrażając mnie, chyba niczego pan nie osiągnie, prawda?
Poruszył szczęką, jakby zazgrzytał zębami.
– Nie chciałem pani obrazić.
– Chciał pan – przerwała mu. – Ale nic nie szkodzi. Wiem, że jest pan zdenerwowany. Bardzo mi przykro, że fatygował się pan na próżno. Wspominał pan, że współpracował z Clare od dłuższego czasu i nic podobnego się nie przydarzyło, dlatego bardzo proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że wybaczy nam pan ten błąd.
– Nie mam w zwyczaju wybaczać żadnych błędów. Ani tych błahych, ani poważnych.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Nie wątpiła, że mówił poważnie. W tym mężczyźnie było coś nieprzejednanego i groźnego. Z początku myślała, że akcent w głosie mężczyzny wskazuje na włoskie pochodzenie, ale teraz była prawie pewna, że jest z Grecji, miejsca, które uwielbiała. W czasie studiów spędziła tam wakacje i zakochała się w jasnym słońcu, ciepłym morzu, bogatej historii, a przede wszystkim w beztrosce, jaką dawała jej anonimowość. Za granicą nikt nie wiedział, że jest Beatrice Jones, córką legendy rocka Ronniego Jonesa i supermodelki Alice Jones.
– Mam nadzieję, że tym razem zrobi pan wyjątek. Proszę usiąść. – Wskazała krzesło. Spojrzał na nią bez słowa. Z każdą chwilą rosła w niej niechęć do tego aroganckiego mężczyzny. Wiedziała, że musi potraktować go z szacunkiem, ale sposób, w jaki się do niej odnosił, był nie do zaakceptowania. Clare nie stawiła się na spotkanie i co z tego? To niedogodność, ale przecież nie koniec świata.
– Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, a ja w tym czasie sprawdzę, czy Clare nie zostawiła tu jakiejś notatki – mruknęła Bea, podchodząc do biurka przyjaciółki.
– Czy wolno pani grzebać w dokumentach szefowej? – spytał podejrzliwie, patrząc, jak odpala komputer i przegląda pliki. – Nie sądzę, by Clare była z tego zadowolona. Tam mogą być wrażliwe dane. A tak w ogóle, to jaka jest pani rola w firmie?
Już miała odpowiedzieć, ale w tym momencie kliknęła dwukrotnie w kalendarz Clare. Wstrzymała oddech, gdy zobaczyła na ekranie nazwisko mężczyzny, z którym przyjaciółka umówiła się na spotkanie. Ares Lykaios. Słyszała o nim. Milioner i potentat, który miał udziały w każdym liczącym się interesie, od linii lotniczych, przez kasyna, hotele aż do telekomunikacji. Nazywano go królem Midasem, bo wszystko, czego się tknął, zmieniało się w złoto. Pamiętała, jak Clare i Amy ostrzegały ją przed nim.
– To niebezpieczny facet. Inteligentny, bezwzględny i wymagający. Może nawet i nie jest złym człowiekiem, ale nie uznaje pomyłek i słabości u ludzi.
– To może nie wchodźmy z nim w interesy – zasugerowała wtedy nieśmiało.
– Zwariowałaś? Wiesz, ile dzięki niemu możemy zarobić? Po prostu pamiętaj, że gdyby się kiedykolwiek pojawił w biurze, traktuj go jak króla.
Bea zbladła, spoglądając na mężczyznę, który siedział na krześle z wściekłą miną i w poplamionej koszuli.
– Panie Lykaios… – zaczęła zduszonym głosem. Nerwy pozbawiły ją resztek pewności siebie. Dyskretnie wytarła spocone dłonie w ołówkową spódnicę. – Nie zdążyłam się przedstawić. Nazywam się Beatrice Jones, szefowa działu prawnego w London Connection. Jeszcze raz proszę przyjąć przeprosiny…
– Proszę sobie darować te przeprosiny. – Jego szare oczy były twarde jak stal. – Nie jestem w nastroju.
– Może więc mogłabym zaproponować drinka albo coś do zjedzenia? Ja w tym czasie zorientuję się w sytuacji i spróbuję panu pomóc. Nie mam co prawda takiego doświadczenia jak Clare albo Amy, ale jestem pewna, że mogę…
– Proszę posłuchać. Nie mam ochoty rozmawiać o poważnych sprawach z jakąś niedoświadczoną siksą, która nawet nie potrafi kawy donieść do biurka, żeby jej nie rozlać.
– Panie Lykaios. – Zadrżała z oburzenia. W tej chwili żałowała, że nie chlupnęła mu kawą w tę arogancką twarz. Wzięła głęboki wdech, bo wiedziała, że bez względu na wszystko nie może zaogniać sytuacji. – Nasza znajomość zaczęła się niefortunnie, ale zapewniam, że potrafię godnie zastąpić Clare. Jest pan w dobrych rękach.
– Naprawdę? Jakoś nie mam takiej pewności – odparł, przeczesując gęste włosy palcami. Koszula opięła się mocno na jego torsie, podkreślając wyraźnie zarysowane mięśnie. Bea zmusiła się, by odwrócić wzrok. Nie powinna w tym monstrum widzieć mężczyzny. Miała ochotę rzucić mu się do gardła, a przecież słynęła z niewyczerpanych pokładów cierpliwości. Clare nieraz zwracała jej uwagę, że musi być bardziej asertywna, jeśli nie chce, by ludzie żerowali na jej życzliwości i dobrym sercu.
– Proszę mi powiedzieć, czego pan sobie życzy.
– Życzę sobie, żeby stawiła się tu moja menedżerka od PR-u. Chcę omówić transakcję wartą siedem miliardów dolarów, która dotyczy Meksyku i Brazylii. Czuje się pani na siłach, by o tym pomówić, panno…
– Jones – pospieszyła z odpowiedzią, zadowolona, że nigdy o niej nie słyszał. Najwyraźniej nie połączył jej osoby ze znanymi rodzicami.
– Cóż, panno Jones…
– Proszę mówić mi, Bea – zasugerowała, świadoma, że musi jakoś przełamać ten chłód i dystans. Mogła wygrać tylko w jeden sposób: profesjonalizmem, spokojem i życzliwością.

Bea… Zastanawiał się, dlaczego użyła tego pseudonimu zamiast prawdziwego imienia. Czyżby sławni rodzice byli dla niej obciążeniem? Może sama chciała zapracować na swoją renomę? Jak na razie robiła, co mogła, żeby złagodzić jego gniew. Do tej pory współpraca z London Connection układała się bez zarzutu. Nawiązał kontakt z Clare zaledwie trzy miesiące po tym, jak założyła firmę. Zdecydował się postawić na raczkujący interes i nie zawiódł się. Był świadkiem, jak przedsiębiorstwo rosło w siłę, i nawet czerpał dumę z faktu, że instynkt go nie zawiódł.
Nagle usłyszał dzwonek telefonu w kieszeni marynarki.
– Proszę dać mi chwilę, a sprawdzę, czy Clare…
Podniósł rękę, dając znak, by zamilkła, i sięgnął po komórkę. Zobaczył, jak Bea zagryza wargi. Zapewne ten arogancki gest nakazujący ciszę nie przypadł jej do gustu.
– Lykaios – warknął do słuchawki.
– Mówi Cassandra.
Zamknął oczy, z trudem panując nad emocjami. Niania jego bratanicy już po raz kolejny w ciągu dnia zawracała mu głowę. Na Boga, Danica miała tylko pięć miesięcy. Opieka nad tak małym dzieckiem przecież nie jest wybitnie trudnym zadaniem.
– Co się znowu stało?
– Nie mam już sił. Znowu opluła mnie jedzeniem. Robię, co mogę, ale ona jest niemożliwa.
– Jesteś nianią! Powinnaś umieć poradzić sobie z dzieckiem.
– Nianią, ale nie cudotwórcą.
– W CV zachwalałaś swoje umiejętności – przypomniał jej sucho. – Referencje też masz bardzo dobre.
– Zgadza się. Jak do tej pory z żadnym dzieckiem nie miałam problemu, ale Danica… Ona jest specyficzna. Potrzebuje…
– W tym momencie ja potrzebuję, żebyś się nią zajęła. – Zacisnął usta, czując, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. – Zapłacę ci podwójnie, Cassandro. Po prostu zajmij się robotą, do jasnej cholery, i nie kompromituj się, mówiąc, że nie potrafisz sobie poradzić z pięciomiesięcznym dzieckiem! – Rozłączył się, zanim zdołała odpowiedzieć. Nie miał wątpliwości, że kwota, którą zaproponował, jest wystarczająco kusząca. Spojrzał na Beę rozłoszczony, chociaż akurat tym razem, nie była niczemu winna.
– Prawda jest taka, że Clare zlekceważyła obowiązki, które ma wobec mnie, gdzieś zniknęła, a do pomocy zostawiła tylko ciebie – rzekł z lekceważeniem. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się okropnie, ale był zupełnie wyprowadzony z równowagi. Przez chwilę pożałował ostrych słów. Zbliżył się, dostrzegając w oczach dziewczyny jakiś zniewalający blask.
– Mówiłam już, że przykro mi z powodu zaistniałej sytuacji. – Jej spokój i delikatny głos rozdrażniły go jeszcze bardziej.
– Czyżby? – wycedził z szyderczym uśmiechem, wykrzywiając wargi. Nie było mu jednak do śmiechu. Ostatnio ciągle chodził zirytowany. Od kiedy jego młodszy brat, dzięki Bogu, wreszcie zdecydował się na odwyk, to na niego spadła opieka nad malutką Danicą. Nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci. Potrafił być odpowiedzialny w sprawach służbowych, ale zajmowanie się dzieckiem było ponad jego siły. Przez całe życie troszczył się o innych, ale zawsze kończyło się to porażką. Jego matka… Brat… A teraz bratanica.
– Panie Lykaios, naprawdę wyobrażam sobie, co musi pan czuć. Skoro przyleciał pan do Londynu na spotkanie, to pewnie zostanie pan kilka dni. Czy mogłabym umówić pana na jutro?
– Nie planowałem tego.
– Rozumiem, ale gdyby zechciał pan zmienić plany, to dziś jeszcze zapoznam się z planem kampanii i jutro rano moglibyśmy przedyskutować pańskie oczekiwania.
– A czy może mi pani obiecać, że zaoferuje mi pani usługi na takim samym poziomie jak Clare?
– No cóż, jestem prawnikiem i zazwyczaj przedzieram się przez setki umów i kruczków prawnych. Public relations to nie moja działka, ale myślę, że poradzę sobie z tym na tyle dobrze, by pana nie zawieść.
– Już to widzę – zakpił.
– Czy chociaż przez chwilę mógłby pan zacząć ze mną współpracować, zamiast zachowywać się jak ostatni… – w porę ugryzła się w język.
Popatrzyli na siebie oboje zaskoczeni. On tym, że doprowadził tę spokojną i opanowaną dziewczynę do wybuchu, ona zaś, że zareagowała tak impulsywnie.
Bea przycisnęła dłonie do ust.
– Przepraszam, to nie było grzeczne.
– Tak, rzeczywiście – przyznał, odnajdując w fakcie, że doprowadził ją do ostateczności, jakąś perwersyjną przyjemność. – Mówiłem ci już, że nie interesują mnie przeprosiny. A co do pani oferty, wezmę to pod uwagę.
Zmarszczyła brwi.
– To znaczy?
– To znaczy, że zobaczę jutro rano, czy będę miał ochotę się z panią spotkać. Proszę solidnie odrobić pracę domową. Jeśli tu wrócę, oczekuję, że będzie pani przygotowana, panno Johns.
Miała ochotę warknąć, że nie nazywa się Johns, tylko Jones, i że nie jest zbyt bystry, skoro nie potrafi zapamiętać nazwiska. Zamiast tego milczała. Zawsze tak było. Kiwała grzecznie głową, dygała i robiła to, czego oczekiwali od niej inni. Próbowała z tym walczyć, przy wsparciu przyjaciółek, ale wciąż była przed nią długa droga.
Gdy mężczyzna wyszedł z biura, opadła na krzesło zupełnie wyczerpana. Nie była specjalistką od public relations, ale była gotowa bronić dobrego imienia firmy za każdą cenę. Noc była długa. Ma czas, żeby się przygotować. Zrobi wszystko, co trzeba, nawet jeśli oznaczało to kolejne spotkanie z tym aroganckim bucem.

Beatrice Jones zastępuje w biurze szefową, która musiała nagle wyjechać. Jest przerażona, gdy okazuje się, że szefowa zapomniała o umówionym spotkaniu z greckim milionerem Aresem Lykaiosem. W obawie, że stracą najlepszego klienta, jest gotowa zrobić wszystko, by ratować sytuację. Planuje na następny dzień perfekcyjnie przygotować się do spotkania. Jednak nazajutrz Ares zgadza się kontynuować współpracę tylko pod warunkiem, że Beatrice będzie mu tego wieczoru towarzyszyła podczas przyjęcia w Wenecji…

Dama z medalionem

Candace Camp

Seria: Powieść historyczna

Numer w serii: 92

ISBN: 9788327693464

Premiera: 08-03-2023

Fragment książki

Alex nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, ale przekonał się na własnej skórze, że to się czasem zdarza. Ledwie ujrzał Sabrinę, był dla niej gotów na każde poświęcenia. Bez wahania otacza opieką zagubioną pannę w męskim przebraniu, która nie pamięta, kim jest i co robi w Londynie. Alex krok po kroku odnajduje fragmenty układanki, korzystając z pomocy rodziny i znajomych. Ktoś przecież musi znać tę piękną dziewczynę. Wiele wskazówek zdobywa dzięki… snom, musi je tylko zapamiętać. Im więcej faktów odkrywa, tym bardziej jest przekonany, że Sabrinie grozi niebezpieczeństwo. 

Dlaczego do mnie przyszłaś?

Maureen Child

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1263

ISBN: 9788327691576

Premiera: 12-01-2023

Fragment książki

– Ona tu jest, szefie. I nie wygląda na zadowoloną.
Henry Porter szerokim uśmiechem skwitował słowa swojej asystentki.
– Mnie to nie przeszkadza, Donna – odparł. – Uszczęśliwianie Careyów to nie moje hobby.
– Rozumiem. Ma wejść? – zapytała starsza kobieta, ściszając głos. – Nie była umówiona.
– Niech sobie poczeka jakieś pięć minut. A potem wpuść ją do mnie.
Mężczyzna wstał i podszedł do okna, za którym rozpościerał się wspaniały widok na Los Angeles i jego przedmieścia. Miał pięć minut, by przygotować się na spotkanie z kobietą, o której nadal zbyt często zdarzało mu się myśleć.
Wiedział, że prędzej czy później Amanda Carey albo jej brat Bennett pojawią się w jego biurze. Zrobił nawet sporo, by takie spotkanie go nie ominęło. I teraz cieszyło go, że Amanda musi trochę zaczekać w recepcji obok biurka Donny.
W ostatnich latach miał kilka okazji do wepchnięcia Careyom kija w szprychy. Odwodził ich potencjalnych partnerów od zamiaru współpracy. Specjalnie składał korzystniejsze oferty, by uniemożliwiać im wygrywanie przetargów. Wszystko to robił anonimowo, mógł więc spokojnie stać sobie z boku i przyglądać się ich sfrustrowanym minom.
Głównie minie Bennetta. Miło było popatrzeć na klęskę byłego przyjaciela. Henry nie należał do tych, co łatwo zapominają.
A teraz postanowił działać z otwartą przyłbicą. Spowodował mianowicie przeciek, że to jego firma, Porter Enterprises, sprzątnęła Careyom sprzed nosa jakiś bardzo łakomy i niezwykle przez nich pożądany kąsek.
Uj, musiało zaboleć, skoro Amanda pofatygowała się do niego osobiście. Henry ostatni raz rozmawiał z nią jakiś rok temu na imprezie dobroczynnej. I do dziś pamiętał, jak wtedy wyglądała. Długie jasne włosy spięła w węzeł na czubku głowy, a asymetryczna biała suknia do ziemi nadawała jej wygląd eteryczny i diabelsko seksowny jednocześnie. Zapierała dech w piersi, ale nie dał tego po sobie poznać.
Wpadli na siebie przypadkowo przy barze. Jej spojrzenie omal go nie zabiło. No, w każdym razie rozpaliło do białości. Nie przyznawał się, pod jak wielkim jej wrażeniem pozostaje do dziś. Ale cóż, oszukiwać można innych, nie samego siebie.
Rozmawiali wtedy przez chwilę, głównie o interesach. Za dużo ciekawskich oczu i uszy było wokół, by poruszać inne tematy. Ale czuł, że kiedy ona na niego patrzy, jej wzrok płonie. I fakt, że nie potrafiła ukryć swojego temperamentu, sprawiał mu perwersyjną radość.
Te sztylety w oczach działały na niego mocniej niż najbardziej kokieteryjny uśmiech. A młodsza siostra Bennetta Careya, jego niegdyś najlepszego przyjaciela, podobała mu się już w czasach studenckich. Gdy ją poznał, miała osiemnaście lat, on dwadzieścia. Zakochał się. Była piękna, inteligentna, zabawna. Czego chcieć więcej?
Nigdy nie spotkał podobnej dziewczyny. A dwutygodniowe we Włoszech spędzone z jej rodziną wakacje ten zachwyt pogłębiły. I w końcu ją zdobył. Jeszcze przed wyjazdem przespali się z sobą w hangarze na łodzie w leżącej nad jeziorem posiadłości Careyów. Zorientował się, że Amanda jest dziewicą, ale było już za późno, aby się wycofać. Zresztą ona też wcale nie miała ochoty przestać. Seks był dziki, a po jego zakończeniu oboje nie mieli pojęcia, co z tym fantem zrobić.
Zresztą czy było się czym martwić?
Teraz odsunął te wspomnienia na bok, skrzyżował ręce na piersi i rozparty w fotelu czekał. Gdy drzwi się otworzyły, promień słońca padł na jej sylwetkę, zupełnie jakby była gwiazdą Broadwayu czekającą na aplauz po efektownym wejściu.
A on rzeczywiście omal jej tego aplauzu nie zapewnił.
Miała na sobie białą bluzkę, krótką czarną spódnicę i purpurowy żakiet. Para czerwonych szpilek dodawała smukłości jej i tak wspaniałym nogom. Jasne włosy falami spływały na ramiona.
– Amando…
Nabrała powietrza, zamknęła drzwi i skierowała na niego dwa jakże znajome sztylety w oczach.
– Specjalnie to zrobiłeś.
– Miło cię widzieć – odparł z uśmiechem, który mógł ją jedynie jeszcze bardziej rozwścieczyć.
– Nie próbuj mnie czarować, Henry – ostrzegła go chłodno.
– Uważasz, że jestem czarujący? Dobrze wiedzieć.
– Nie, nie uważam – odparła, ale jej nie uwierzył. – Chcę tylko mieć pojęcie, dlaczego to zrobiłeś – dodała zbliżając się do jego biurka długimi krokami, z żarem w oczach.
– Mogłabyś wyrażać się jaśniej? – zaproponował, dobrze wiedząc, o co jej chodzi.
– Kupiłeś budynek dawnej hali targowej tuż obok Carey Center.
– A czy to niezgodne z prawem? – zapytał z uśmiechem.
– Zgodne, ale to podłość. Byłeś świadomy, że chcieliśmy przejąć ten obiekt – powiedziała, stawiając na krześle skórzaną torebkę i biorąc się pod boki.
– A niby skąd miałem to wiedzieć?
– Może od jakichś swoich szpiegów? – odparła, unosząc ręce w górę.
Henry się roześmiał. Tak rozemocjonowana Amanda to widok, który go autentycznie cieszył. Takiej jej nie znał. W ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od ich pierwszej i jedynej miłosnej nocy, jeszcze wypiękniała. Stała się bardziej intrygująca. I pociągająca.
– Mówisz serio? Uważasz, że zatrudniam szpiegów?
– A czemu nie? To pasuje do twoich długofalowych planów odwetu na Careyach.
– Odwetu? Za co?
Oczywiście dobrze zdawał sobie z tego sprawę, ale chciał to usłyszeć od niej.
– Henry, to było dziesięć lat temu – powiedziała. – A ty co? Ciągle chcesz się mścić?
– Mścić? Chyba przesadzasz.
– A jak to inaczej nazwać?
– Może… los? – podpowiedział, mając w pamięci tamtą noc sprzed dziesięciu lat.
Noc z Amandą i to, co po niej nastąpiło. A co określiło jego plany i ambicje oraz wprowadziło go na ścieżkę, którą podążał do dziś.
Ściągnęła usta, obróciła się na pięcie i zrobiła dwa szybkie kroki w stronę drzwi. Zaraz jednak się zatrzymała.
– Tak bardzo ci zależy, żeby nas pogrążyć, że aż musiałeś sprzątnąć nam sprzed nosa ten budynek?
– Coś w tym rodzaju. Chciałaś, żebym się do tego przyznał? No dobra, przyznaję – odparł, patrząc jej w oczy. – Wiedziałem, że zależy wam na tej budowli, więc dałem lepszą cenę.
– Tak po prostu? – zatchnęła się Amanda.
– Właśnie.
Rysy jej twarzy się zaostrzyły, zmrużyła oczy.
– I co zrobisz z tym gmachem? – spytała.
– Nie wasza sprawa.
Boże, jak ona pięknie wygląda. Chciałby jej dotknąć, ale zważywszy na jej obecny nastrój, mogłoby to się źle skończyć. Ale popatrzeć też jest miło.
– Henry, do jasnej cholery! – zawołała sfrustrowanym tonem.
– Aż tak męczy cię, że jeden z licznych zamiarów Bennetta nie wypalił? – zapytał, i było to pytanie z gatunku nieprzemyślanych.
– Henry, do jasnej cholery – powtórzyła. – Wszystko schrzaniłeś.
Gdyby w jej głosie była tylko złość, odgryzłby się jakoś. Ale ona była teraz najwyraźniej rozżalona. I to go zaniepokoiło. Rzadko ją widywał przez ostatnie lata, ale śledził jej losy i dokonania. Ukończyła studia w zakresie biznesu, po czym została wiceprezeską Carey Corporation. I kroczyła od sukcesu do sukcesu, podobnie jak on. Ton rezygnacji w jej głosie go martwił.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
– O niczym, nieważne – odrzekła, jakby nagle zorientowała się, że powiedziała za dużo. – Niepotrzebnie tu w ogóle przyszłam.
– A mnie jest akurat bardzo miło z tego powodu.
– Nie wątpię – powiedziała, biorąc torebkę.
– Amanda – wyrwało mu się nagle – pewnie nie uwierzysz, ale w tym wszystkim nie chodziło o ciebie.
– Chciałabym w to uwierzyć, ale nie potrafię – odparła, przerzucając pasek torby przez ramię. Spojrzała na niego. – Nie wiem, jakie jeszcze masz zamiary, Henry, ale radzę ci uważać. Od nas trzymaj się z daleka.
– Kto mnie ostrzega? Ty czy rodzina Careyów?
– To jedno i to samo – odparła stanowczym tonem.
Kiedyś zacząłby się z nią o to spierać, ale teraz ona ma chyba rację. Weszła bez reszty w buty przygotowane dla niej przez potężną rodzinkę. Nie powinno go więc dziwić, że wszystko to wzięła tak bardzo do siebie. Jest wszak jedną z nich…
Patrzył, jak odchodzi. Przyjemnie było spojrzeć na jej piękny tyłek i długie opalone nogi. Nieprędko zobaczy te cuda po raz kolejny, warto się więc ponapawać ich widokiem i wspomnieniami wspólnej nocy. Poczuć dotyk jej ust i ciepło ciała.
Dziesięć lat, a dla niego to jakby wczoraj. Był z Amandą, ale to się skończyło i nagle musiał stawić czoło Bennettowi. I w ogóle…
Tamta noc i jej następstwa koniec końców dodały mu skrzydeł. Przestał unikać ryzyka, stworzył firmę, która z powodzeniem mogła konkurować z Careyami. A teraz był tak bliski spełnienia planów i ambicji, że o cofnięciu się nie może być mowy. Żadne tam „trzymaj się z dala”, droga Amando.
Henry Porter jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Amanda przeszła obok biurka asystentki i skierowała się do windy. Dopiero tam oparła się o ścianę i próbowała uciszyć galopujące serce. Ale odzyskanie oddechu jeszcze nie znaczy, że się uspokoi.
Rozsadzała ją złość, ale najbardziej zaniepokoiło ją to, co poczuła, patrząc w oczy Henry’ego koloru ciemnej leśnej toni. Otóż poczuła… pożądanie, choć trudno jej było w to uwierzyć. Ciemne włosy opadały lokami na kołnierzyk jego koszuli i był tak wysoki, że ona – nawet na obcasach – musiała zadzierać głowę, by mu spojrzeć w oczy. Nieco tyczkowata sylwetka, świetny czarny garnitur. Na pewno robił wrażenie na kobietach.
A ona – nawet biorąc pod uwagę całokształt sytuacji – nie była wystarczająco odporna na jego męski urok.
Dlaczego to właśnie Henry Porter musi się jej aż tak podobać? I to od momentu, gdy Bennett na pierwszym roku studiów przyjechał do domu na długi weekend w towarzystwie współlokatora z akademika. A półtora roku później Henry pojechał z nimi na doroczne rodzinne wakacje do Włoch. I to właśnie tam Amanda poznała słodycz miłości.
Wszystko skończyło się oczywiście spektakularną katastrofą, o czym przypomniała sobie, gdy winda zjechała na parter biurowca ze szkła i chromowanej stali. Przecięła wyłożony płytami białego granitu hol i wydostała się na ruchliwą, typową dla Los Angeles ulicę. Przewalający się po chodnikach tłum wiecznie zagonionych ludzi pozwolił oderwać myśli od Henry’ego.
Ale tylko na chwilę. Teraz czeka ją długa jazda do okręgu Orange. Wiedziała, że w tym czasie będzie wciąż i wciąż wracać do tego, co stało się przed chwilą.

W Irvine w Kalifornii przymglone światło słońca wdzierało się przez wielkie okna do sali posiedzeń zarządu. Wieżowiec ze szkła i stali górował nad okolicą, gdzie pasemka zieleni przypominały zielone aksamitne wstążeczki, którymi obwiązuje się prezenty. Na autostradzie zrobił się nieunikniony o tej porze korek. Jedynie w oddali Amanda dostrzegła smugę błękitu. Pacyfik.
Careyowie ulokowali siedzibę swojej firmy w tej samej miejscowości co słynne Carey Center, pod budowę którego wykupili szmat użytkowanej niegdyś przez ranczerów ziemi. W tym przybytku kultury w każde wakacje odbywał się festiwal pod nazwą Letnie Wrażenia. Obejmował rozmaite wydarzenia artystyczne od spektakli baletowych przez koncerty symfoniczne aż do musicali.
Po tym, co ją dziś spotkało, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było uczestnictwo w rodzinnej nasiadówce. Ale mus to mus. Gdyby Henry wszystkiego nie zepsuł, właśnie w tej chwili przedstawiałaby swoją koncepcje zagospodarowania budynku targowiska znajdującego się zaledwie czterysta metrów od Carey Center.
Ta budowla stała tam od zawsze i Careyowie długo udawali, że jej nie zauważają. Ale kiedy została wystawiona na sprzedaż, Amandzie nagle przyszło do głowy mnóstwo pomysłów, jak można by ją spożytkować dla rozwoju rodzinnego centrum kultury.
Nareszcie miała szansę udowodnić wszystkim, ile może wnieść do korporacji. W jej gestii pozostawało bowiem planowanie eventów odbywających się w Carey Center.
– A teraz wszystko diabli wzięli – mruknęła.
– Chciałaś coś powiedzieć? – spytała ją starsza siostra Serena.
Trzydziestodwuletnia Serena samodzielnie wychowywała trzyletnią Alli, była osobą niezwykle pogodną i niedawno wróciła do współprowadzenia rodzinnego biznesu.
Amanda upewniła się, że nikt z siedzącej za konferencyjnym stołem rodziny nie zwraca uwagi na nią ani na Serenę, szeptem więc poinformowała siostrę, że dziś rano była w LA.
– Teraz wszystko rozumiem – odparła Serena ze śmiechem. – Od tych korków na drodze można stracić humor.
– Nie chodzi o korki. Rozmawiałam z Henrym Porterem.
– Naprawdę? Widziałaś się z nim? – nie dowierzała Serena.
– Psst… – uciszyła ją Amanda. – Tak, odwiedziłam go. Musiałam.
A nie powinna, tylko nie potrafiła się powstrzymać.
– Co u niego?
– Po staremu – odparła Amanda, mając głównie na myśli jego wygląd. Sama zastanawiała się, jak to możliwe, że podoba jej się facet powszechnie uważany za zdeklarowanego wroga jej rodziny.
– Podobno się przeprowadza? – szepnęła Serena.
– Przeprowadza? Dokąd? – Zaskoczona Amanda spojrzała na siostrę.
Serena zaczęła odpowiadać, ale przerwał jej donośny głos Bennetta. Amanda postanowiła spotkać się z siostrą w cztery oczy, jak tylko będzie to możliwe. Skąd Serena wie o zamierzeniach Henry’ego?

„Przyszła tu pod wpływem impulsu, chęci zaspokojenia potrzeby, której nie zamierzała dłużej ignorować. Henry zaprzątał jej myśli przez dziesięć lat. Żaden napotkany mężczyzna nie potrafił mu dorównać. Tego wieczoru doszła do wniosku, że nie ma sensu dłużej go unikać. Przez parę ostatnich dni widywali się, rozmawiali z sobą, nawet się całowali. I narastał głód, aż przyszła pora go zaspokoić. - Amanda, nam jest dobrze razem – powiedział Henry. - Było dobrze - sprostowała. - Teraz został nam tylko seks. - Wspaniały seks. - Owszem. Ale to za mało, Henry...”.

Do dwóch razy sztuka, Pragnę cię jak nikogo dotąd

Katherine Garbera, Joanne Rock

Seria: Gorący Romans DUO

Numer w serii: 1256

ISBN: 9788327685872

Premiera: 25-08-2022

Fragment książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Szefie, ktoś do ciebie.
Luke podniósł wzrok znad komputera.
– Powiedz, że jestem zajęty.
Uwielbiał przebywać wśród gości swojego baru Cheshire mieszczącego się na dachu hotelu Beaumont, dopóki w „Country Beat” nie ukazał się ten cholerny artykuł. Tytuł „Luke Sutherland, najbardziej pożądany kawaler w Tennessee” oraz jego zdjęcie w dżinsach i rozpiętej koszuli niczym magnes przyciągały tłumy kobiet, a także mężczyzn.
– To Cassandra Taylor – oświadczył Jake, bramkarz i ochroniarz, wchodząc głębiej do pokoju.
Cassandra?
Luke zmarszczył czoło. Często o niej myślał, choć od lat nie słyszał jej imienia. Miała długie czarne włosy, które łaskotały go po ciele, cudowny uśmiech, który go podniecał… O wszystkim rozmawiali, kochał ją; była jego najlepszą przyjaciółką.
Ale małżeństwo nie było im pisane. Ich drogi się rozeszły. Pozwolił Cassandrze odejść. Słusznie.
A zatem co tu robi? Czyżby przeczytała artykuł i uznała, że warto podjąć jeszcze jedną próbę? Nie, straciła szansę, kiedy osiem lat temu bez pożegnania wyjechała z miasta. Oczywiście bracia winili jego i może faktycznie częściowo był winien – nie starał się jej odzyskać. Ale ona też była winna – nie czekała, by zobaczyć, czy im się uda.
Oboje odpuścili.
– Powiedz, że jestem zajęty – powtórzył.
Jake, który pracował u niego, odkąd Luke otworzył pierwszy bar i który doskonale się orientował, ile Cassandra dla niego znaczyła, nie ruszył się z miejsca.
– Masz z tym jakiś problem? – spytał Luke.
– Pogadaj z nią. Tyle lat minęło…
Luke odchylił się w fotelu.
– Nagle stajesz po jej stronie?
– Po jej stronie? – Jake roześmiał się. – Oj, szefie, jestem i zawsze byłem lojalny wobec ciebie. Po prostu Cassandra różni się od lasek, które po artykule w „Country Beat” zapragnęły zostać panią Sutherland. Wątpię, żeby jej na tym zależało.
Luke przełknął ślinę. Może dziś jej nie zależało, ale osiem lat temu gotów był prosić ją o rękę. To znaczy, teoretycznie. Kupił pierścionek, lecz nie potrafił zdobyć się na oświadczyny. A potem Cass wyjechała.
Bracia wyzywali go od idiotów, sam był na siebie zły, ale Cassandra nawet nie dała mu szansy się wytłumaczyć. To najlepszy dowód, że gdyby się pobrali, ich małżeństwo z góry byłoby skazane na niepowodzenie.
Skoro odeszła, to lepiej, że się nie oświadczył. Cierpiał, wściekał się, nadal czuł złość, ale już nie był tak naiwny jak przed laty. Dziś cieszył się, że jest wolnym człowiekiem, bez zobowiązań. Lubił życie, jakie wiódł, i nie chciał wracać do przeszłości.
– Dobrze wiesz, że jeśli ją odeślesz, będziesz się nieustannie zastanawiał, czego od ciebie chciała.
Cholera. Jake ma rację. Tyle że to niczego nie ułatwia. Chociaż… gdyby się z nią spotkał, może by się okazało, że jest mu obojętna? W końcu minęło osiem lat, oboje się zmienili.
Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Luke wyprostował się, oparł łokcie na biurku. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Nie widział Cassandry, odkąd wyjechała. To znaczy, widział ją na zdjęciach w mediach społecznościowych. Dwa lata temu wszedł na jej profil; nadal była singielką i wyglądała niesamowicie seksownie.
Ciekawość zwyciężyła.
– W porządku. – Westchnął. – Wprowadź ją.
Po wyjściu Jake’a zastanawiał się, co najlepszego zrobił. Dlaczego zgodził się spotkać z Cass? Czego może od niego chcieć? Dlaczego wróciła? Podejrzewał, że to musi mieć związek z „Country Beat”.
Żyło mu się całkiem dobrze; miał bary w Beaumont Bay i w Nashville. Chciał rozszerzyć działalność, otworzyć lokal w Chicago, może w Atlancie. Zawsze parł do przodu.
Nie kusiły go żadne związki; obecność kobiety tylko zahamowałaby rozwój jego kariery. Uwielbiał muzykę country, uwielbiał prowadzić bar, a najbardziej kochał łączyć jedno z drugim.
Wstał od biurka, po czym zaklął w duchu. Czy powinien przyjąć Cassandrę na stojąco, czy na siedząco? Na siedząco sprawiałby wrażenie bardziej zrelaksowanego. Ale na stojąco byłoby uprzejmiej.
Psiakość. Jeszcze nie pojawiła się w drzwiach, a on już się denerwował. Co będzie, kiedy spojrzy jej w oczy?
Czuł ucisk w sercu, którego nie umiał wyjaśnić – zresztą nawet nie próbował.
I nagle Cassandra Taylor weszła do jego gabinetu. Jednak nie powinien był wstawać, bo na jej widok zakręciło mu się w głowie.
Było w niej coś znajomego, a zarazem nowego. Nowa była pewność siebie, dumnie wyprostowana sylwetka, uniesiona głowa, nieulękłość w spojrzeniu, natomiast jej biodra i piersi, ciemne włosy opadające na ramiona oraz lekko ironiczny uśmiech obudziły w nim wspomnienia.
Ale nadal była tą dziewczyną, która od niego odeszła, a on nie miał ochoty wracać do przeszłości. Od wielu lat żył dniem dzisiejszym i kontrolował własny los.
Drzwi się zasunęły.
Cassandra obejrzała się za siebie.
– Automatyczne… Sprytne. – Skinęła głową. – Dziękuję, że zgodziłeś się mnie przyjąć.
Postąpiła jeden krok do przodu, potem drugi. Zatrzymała się przy biurku. Gdyby wyciągnął rękę, zdołałby jej dotknąć.
Miał dwie minuty, by przygotować się psychicznie na jej widok. Okazało się, że to za mało. Silna fala emocji zalała jego umysł i ciało.
– Luke…
Jej głos, cichy i zmysłowy… Przypomniał sobie rozgwieżdżone noce, chwile pełne namiętności. Spokojnie, nakazał sobie w duchu. Niech powie, po co się tu pojawiła i niech sobie pójdzie. Po raz drugi nie ulegnie jej wdziękom. Był zadowolony ze swojego życia. Jako człowiek wolny… Zaraz, zaraz. Czyżby Cassandra sądziła, że…
O nie! Nic z tego!
Psiakrew, popełnił błąd, zgadzając się na to spotkanie. Coś mu mówiło, że ten dzień na zawsze odmieni jego życie.

Każdy nerw drżał jej z napięcia. Przez całą drogę, która trwała trzy godziny, starała się dodać sobie otuchy. Luke jest zwykłym mężczyzną; owszem, kiedyś byli razem, ale od tej pory minęły lata. Oboje się zmienili. Dlaczego miałaby go nie poprosić o przysługę?
Odeszła od niego, by ratować siebie. Dalsze trwanie w związku wiązałoby się z cierpieniem. Luke pragnął rozwijać biznes, na tym się skupiał, a ona miała siedzieć cicho w kącie i czekać. To jej nie odpowiadało.
Była dumna z jego osiągnięć, ale chciała czegoś więcej. Chciała, by razem szli przez życie. Zbyt późno zorientowała się, że ich wizje przyszłości się różnią.
Dlatego odeszła; odniosła sukces zawodowy i wiodła szczęśliwe życie w Lexington w stanie Kentucky.
Więc dlaczego teraz była takim kłębkiem nerwów?
Wzięła się w garść. Nie, nie obróci się na pięcie i nie wyjdzie, dopóki nie załatwi tego, po co przyjechała.
Luke milczał. Czekał, aż wyjaśni cel swojej niespodziewanej wizyty. W porządku.
– Masz niesamowity bar. A Jake… onieśmiela samą swoją posturą – zaczęła.
– Owszem, znakomicie wywiązuje się ze swoich obowiązków. – Luke oparł ręce na biodrach i zmrużył oczy. – Przyjechałaś, żeby mnie o tym powiadomić?
Okej. Najwyraźniej nie miał ochoty na kurtuazyjną rozmowę, którą ćwiczyła w drodze.
– Nie – odparła. – Żeby prosić cię o przysługę.
Nie mogąc ustać w miejscu, zaczęła krążyć po gabinecie, oglądać czarno-białe zdjęcia na ścianach przedstawiające braci Sutherlandów. Kochała ich wszystkich, ale najbardziej Luke’a. Pozostałych – Gavina, Casha i Willa – traktowała jak braci. Po wyjeździe strasznie za nimi tęskniła.
Za Lukiem też, ale… Na niego była zła. Zwodził ją, pozwalał jej wierzyć, że spędzą z sobą całe życie, a w rzeczywistości myślał tylko o tym, gdzie otworzyć kolejny bar oraz na kiedy zabukować występ kolejnej gwiazdy.
Miała tego dość, więc odeszła. Pozbierała kawałki swojego złamanego serca i zaczęła spełniać marzenia. Radziła sobie świetnie jako koordynatorka wesel, mimo że przy każdej przysiędze małżeńskiej łzy napływały jej do oczu. Niedawno założyła własną firmę, Na-Zawsze, i wiedziała, że chcąc zaistnieć w branży, musi zorganizować ślub, o którym będzie głośno. Najlepiej komuś o znanym nazwisku.
Nie było wyjścia. Schowała dumę do kieszeni, wsiadła do samochodu i odbyła trzygodzinną podróż do Beaumont Bay.
– Słyszałam, że Will się żeni – powiedziała, przenosząc spojrzenie ze zdjęć na Luke’a, który uważnie śledził każdy jej ruch. – Dlatego tu jestem.
– Przykro mi, kotku. On już ma narzeczoną.
– Wiem, Hannah Banks. Chciałabym jednak zorganizować im ślub i wesele. I ty mi w tym pomożesz.
Zapadła cisza.
– Po to jechałaś taki kawał drogi? – Luke wyszedł zza biurka. – Mogłaś zadzwonić.
Cassandra poczuła się niezręcznie. Stał naprzeciwko niej. Pachniał bosko i był jeszcze bardziej seksowny niż dawniej. Może faktycznie należało zadzwonić?
– Odebrałbyś?
Wzruszył ramionami.
– Jasne. Minęło tyle lat…
Utkwił spojrzenie w jej ustach. Zadrżała. Była tu zaledwie dwie minuty, a już go pragnęła. Chociaż może chodziło bardziej o wspomnienia? Nie powinna wracać myślami do przeszłości, lecz skupić się na tu i teraz. Przyjechała wyegzekwować dług. Bo Luke był jej coś winien za lata, które spędziła u jego boku, czekając na oświadczyny. I za ból, który jej sprawił.
No dobrze, dług długiem, ból bólem, a Luke Sutherland po prostu budził pożądanie. Miał ciemne oczy, szerokie ramiona… Kiedy stanął w rozkroku i skrzyżował ręce na piersi, Cassandra z trudem przełknęła ślinę.
Drań dobrze wie, jak na nią działa! Jakim prawem on wygląda tak… tak…
Ech! Powinna w te pędy udać się do psychiatry. Idealnie nadawała się na pacjentkę: z jednej strony, pałała żądzą do mężczyzny, który nie chciał jej poślubić, z drugiej strony organizowała śluby zakochanym…
O czym to świadczyło? Hm, może w głębi serca była niepoprawną romantyczką wierzącą w szczęśliwe zakończenia.
To, że jej się nie udało, nie znaczy, że prawdziwa miłość nie istnieje. Istnieje. Widywała ją codziennie. I miała nadzieję, że któregoś dnia sama też spotka mężczyznę, z który będzie szczęśliwa.
Kiedyś sądziła, że tym mężczyzną jest Luke. Dziś cieszyła się, że nie czekała, aż on dojrzeje do ślubu. Widziała artykuł w „Country Beat”. Najwyraźniej nadal wiódł kawalerskie życie.
– Uważasz, że mam wpływ na Hannah? – spytał, wyrywając ją z zadumy. – Hannah to wielka gwiazda. Planują z Willem kameralną uroczystość. Podejrzewam, że już dawno wynajęła specjalistkę od ślubów.
Cassandra uśmiechnęła się.
– Myślisz, że nie sprawdziłam? Do wczoraj nikogo nie wynajęła. Dlatego błagam, zadzwoń do niej i umów mnie na spotkanie.
Luke zacisnął zęby i wpatrywał się w nią bez słowa. Nie chciała powoływać się na wspólną przeszłość ani uciekać się do szantażu, ale gdyby było trzeba… Po prostu nie miała zamiaru wyjść, dopóki Luke nie spełni jej żądania.
– Dlaczego uważasz, że da ci to zlecenie?
– Bo da.
Przysiadłszy na brzegu biurka, zmrużył oczy.
– Wyjaśnij, dlaczego to dla ciebie takie ważne.
– Przez osiem lat pracowałam w „Młodej parze”. Uznałam, że starczy. Pół roku temu założyłam własną firmę, Na-Zawsze. Potrzebny mi jest jeden znany i zadowolony klient. Wtedy inni celebryci dowiedzą się o moim istnieniu.
Luke nie spuszczał z niej wzroku. Najwyższym wysiłkiem woli zachowała spokój. Zgódź się, błagała go w myślach. W Na-Zawsze włożyła wiele pracy i większość oszczędności. Gotowa była walczyć o sukces firmy, nawet jeśli musiała zdać się na łaskę i niełaskę Luke’a Sutherlanda.
– Dobrze, pomogę ci.
O mało nie rzuciła mu się na szyję; w ostatniej chwili zreflektowała się, że to nie byłoby zbyt mądre. Ale nie zdołała powstrzymać uśmiechu, który rozświetlił jej twarz.
Wierzyła w miłość; cieszył ją widok zakochanych i zawsze chciała przygotować im najpiękniejszy ślub na świecie. Dawniej wyobrażała sobie swój ślub z Lukiem, a teraz… teraz skupiała się na szczęściu innych.
– Luke, nawet nie wiesz…
– Pod jednym warunkiem – dodał, patrząc jej w oczy.
Jego surowy ton nieco zgasił jej radość.
– Jakim?
– Że ty mi też pomożesz. Przysługa za przysługę.
Przeszedł za biurko, wyjął z szuflady numer „Country Beat” i rzucił go na blat.
– To mi niszczy życie. – Wskazał na artykuł. – Umówię cię z Hannah, jeśli do czasu jej ślubu z Willem zgodzisz się grać rolę mojej narzeczonej.
Tak długo czekała na jego oświadczyny. Z początku oboje byli zajęci: on otwierał swój pierwszy bar, ona próbowała sił przy organizacji ślubów. Ale potem…
Po pierwszym barze Luke otworzył drugi i trzeci, musiał zatrudniać pracowników, szukać wykonawców, którzy przyciągaliby gości. Dla niej miał coraz mniej czasu. A ona czekała i czekała, aż w końcu zrozumiała, że zawsze będzie na drugim miejscu.
Świadomość tego bardzo ją zabolała. Bądź co bądź wspierała Luke’a, trzymała za niego kciuki. Niestety on, podążając za swoimi marzeniami, zapomniał o niej.
A teraz chce, by udawała jego narzeczoną.
– Nie mówisz poważnie – powiedziała, ledwo hamując złość.
Jego surowa mina i chłodne spojrzenie świadczyły o tym, że nie żartował. Następny więc ruch należy do niej. Musi rozważyć wszystkie za i przeciw. Nie ulegało wątpliwości, że zorganizowanie ślubu dla znanej popularnej osoby otworzyłoby mnóstwo drzwi. Firma zyskałaby rozgłos.
Cassandra była gotowa schować dumę do kieszeni i błagać Luke’a o pomoc, ale to, czego żądał… to za wiele.
– Nie można tego załatwić inaczej? – spytała z nadzieją w głosie.
– Chcesz, żebym umówił cię z Hannah czy nie?
– Co by to za sobą pociągało? Nasze narzeczeństwo?
Naprawdę jest ciekawa? Zwariowała? Udawanie narzeczonej Luke’a wiązałoby się z dużym kosztem emocjonalnym. Przyjeżdżając tu, nie sądziła, że Luke będzie żądał zapłaty, przysługi za przysługę, no ale człowiek nie osiąga sukcesu w biznesie, jeśli wszystko rozdaje lekką ręką.
– W mediach społecznościowych pojawiłyby się nasze zdjęcia – odparł. – Kilka razy wybralibyśmy się razem na jakąś imprezę. Ze dwa, trzy razy w tygodniu musiałabyś wpaść do mnie do baru. Nie zaszkodziłoby, gdybyśmy się w miejscu publicznym czasem przytulili albo pocałowali.
Nie zaszkodziłoby?
Może jemu by nie zaszkodziło. Bliskość fizyczna, pocałunki… Siłą rzeczy przywodziłoby to na myśl dawne marzenia, które się nie spełniły.
Cholera, ale się wycwanił od czasu ich rozstania!
W porządku. Zależało jej na weselu Hannah i Willa. Może poudawać zakochaną. Kiedyś naprawdę kochała Luke’a, więc udawanie nie powinno sprawiać jej problemu. Przynajmniej teraz zna zakończenie. Nie będzie się łudziła, nie będzie czekała, nad wszystkim będzie miała kontrolę. I najważniejsze: będzie zbyt skupiona na planowaniu ślubu, by zajmować się narzeczonym.
– Okej. – Wyciągnęła rękę. – Umowa stoi. A po ślubie się rozstajemy. Tym razem na dobre.
– Świetnie.
Gdy uścisnął jej rękę, poczuła, jak jej wali serce. I w tym momencie zrozumiała, że udawanie narzeczonej byłego faceta wcale nie będzie takie łatwe, jak myślała.
Rany boskie, w co ona się wpakowała?

 

– Lexi, kochanie, przecież nie musisz tego robić.
Lexi Alderidge uwielbiała swojego ojca Winstona, ale nie znosiła jego nadopiekuńczości. Nie była już małą dziewczynką, lecz trzydziestoośmioletnią rozwódką, więc uważała, że powinien znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
– Owszem, muszę – oznajmiła. – Jeśli mam zostać w Royal, muszę mieć jakieś zajęcie. Nie mogę siedzieć w domu przez cały dzień, licząc na to, że wydarzy się coś nadzwyczajnego.
Zdała sobie z tego sprawę stosunkowo niedawno, a właściwie przed kilkoma miesiącami. Przeniosła się po rozwodzie do Royal w stanie Teksas i wkrótce potem uległa urokowi dawnego adoratora z lat gimnazjalnych, który jednak zerwał z nią w przeddzień ślubu.
Uznała to wydarzenie za nieszczęśliwy koniec swojego życia uczuciowego. Postanowiła zapomnieć o mężczyznach i skupić uwagę na nowej posadzie zastępcy szefa marketingu firmy Alderidge Bank, której właścicielem był jej ojciec.
Siedzący za ogromnym drewnianym biurkiem Winston skrzyżował ręce na piersi i rozparł się wygodnie na staroświeckim fotelu. Sączące się przez okno kwietniowe promienie słońca oświetliły jego szpakowate włosy.
– Nadal uważam, że nie powinnaś sama jeździć na ten plac budowy – mruknął urażonym tonem.
– Na tym polega moja praca. Nasz bank jest jednym z największych sponsorów Festynu nad Zatoką, więc muszę wiedzieć, jak wyglądają przygotowania. Chyba chcesz wiedzieć z pierwszej ręki, czy budowa przebiega zgodnie z harmonogramem.
Była przekonana, że rodzinny bank powinien uczestniczyć w kilkudniowym festiwalu sztuki połączonym z konsumpcją wina i lokalnych potraw, gdyż to wydarzenie mogło przysporzyć mu młodych i zamożnych klientów.
– Jesteś zbyt ładna, żeby spędzać czas w towarzystwie robotników budowlanych – mruknął Winston.
– A ty jesteś śmieszny i staroświecki. – Otworzyła torbę z laptopem i wetknęła do niej plik dokumentów. – Muszę pędzić.
– Jak ty jesteś ubrana? Suknia i wysokie obcasy! Nie chcę nawet myśleć o tym, jak mogą cię potraktować niektórzy robotnicy.
– Noszę sukienkę niemal codziennie, odkąd stałam się pełnoletnia. Taki jest mój styl. Zapewniam cię, że dam sobie radę na placu budowy, więc przestań się o mnie martwić.
Ojciec uderzył pięścią w biurko, wprawiając Lexi w osłupienie.
– Będę się o ciebie martwił do końca moich dni, więc musisz do tego przywyknąć. Zwłaszcza że, jak widzę, twoje nerwy nie są obecnie w najlepszym stanie.
Lexi zdawała sobie sprawę, że ostatnie wydarzenia odbiły się na jej psychice, ale robiła, co mogła, by wrócić do równowagi.
– Nie bój się, tato. Ciężko przeżyłam ostatnie niepowodzenia, ale nauczyły mnie one odporności. Nie mam zamiaru się załamać.
– Więc przynajmniej poleć na Appaloosę helikopterem. Podróż samochodem w obie strony zajmie ci sześć godzin. Nie ma powodu, dla którego miałabyś siedzieć tak długo za kierownicą.
Lexi cieszyła się na samotną podróż nowym białym jaguarem, który kupiła sobie po rozwodzie. Miał on być dla niej symbolem nowego startu, ale nie uchronił jej od kolejnego niepowodzenia wynikającego ze słabości do płci przeciwnej. Cała ta sprawa utwierdziła ją w przekonaniu, że powinna na jakiś czas zrezygnować z kontaktów z mężczyznami.
– Czy poczujesz się lepiej, jeśli cię posłucham?
– Oczywiście. Będę przynajmniej wiedział, że zapewniłaś sobie możliwość szybkiego odwrotu.
Ujrzała oczami wyobraźni scenę, w której biegnie na szpilkach w stronę helikoptera, uciekając przed gromadą robotników.
– Wezmę helikopter. Chcę dziś po południu spędzić kilka godzin w gabinecie i opracować listę potencjalnych nowych klientów. Lila Jones z Królewskiej Izby Handlowej podsunęła mi kilka pomysłów.
– Nie życzę sobie, żebyś zbyt aktywnie promowała nasz bank. Nigdy nie zabiegałem o względy żadnego klienta. To oni powinni nas nakłaniać do przyjmowania depozytów.
– Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? – Bardzo kochała ojca, choć potrafił być uparty. – Moim zdaniem nasz bank dojrzał do kilku zmian w zakresie strategii.
– Pamiętaj, że nie będę miał do ciebie ani cienia pretensji, jeśli zrezygnujesz z tej posady. Otrzymujesz spore alimenty i dysponujesz własnym funduszem powierniczym, więc z pewnością nie musisz martwić się o pieniądze.
Lexi westchnęła. Jej finanse były istotnie w doskonałym stanie, mimo to nękało ją nieokreślone poczucie niedosytu.
– Nic mi nie grozi, więc przestań się o mnie martwić.
Wyszła z gabinetu ojca, po czym zatrzymała się przy biurku asystentki dyrektora.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytała Vi, w której głosie zabrzmiał silny południowy akcent. Jej srebrne włosy pięknie kontrastowały z opaloną twarzą. Lexi miała nadzieję, że będzie wyglądać równie atrakcyjnie, zbliżając się do sześćdziesiątki.
– Owszem. Muszę się dostać na Appaloosę, a ojciec zażądał, żebym skorzystała z helikoptera. Czy możesz mi to załatwić?
– Oczywiście. Zaraz się tym zajmę. Pilot będzie czekał na ciebie za piętnaście minut. Czy to cię zadowala?
Winston Alderidge dysponował dyżurnym śmigłowcem. Jego klienci wywodzili się ze starych bogatych rodzin, więc nie można ich było skazywać na czekanie.
– Jasne, bardzo ci dziękuję.
Wsiadła do windy, by wjechać na dach, gdzie oczekiwał na nią niewielki czarno-złoty helikopter.
Włożyła słoneczne okulary, podbiegła do niego i wsiadła, wspierając się na ramieniu drugiego pilota. Gdy zajęła miejsce przy oknie i zapięła pas, maszyna wzniosła się w powietrze.
Całą uwagę Lexi pochłonął przepiękny widok. Kochała stan Teksas i jego zróżnicowane krajobrazy: zielone pola, małe miasteczka i zakurzone wiejskie osady. Gdy jednak dotarli do przedmieść Houston, w którym spędziła cały okres małżeństwa z Rogerem, poczuła bolesny skurcz żołądka. Nasilił się on jeszcze bardziej, kiedy ujrzała północne obrzeża Memorial Park. Na południe od niego zaczynała się ekskluzywna dzielnica River Oaks, w której mieszkała z byłym mężem.
Piękny sen o szczęściu trwał piętnaście lat, a jego scenerią była ekskluzywna rezydencja położona na skraju pola golfowego, na którym zawarli wiele interesujących znajomości i zorganizowali mnóstwo wytwornych przyjęć. Roger spędzał całe dnie w siedzibie swojej firmy inwestycyjnej, a podczas weekendów uprawiał swój ukochany sport.
Lexi działała aktywnie na rzecz instytucji dobroczynnych i oglądała telewizję. Mąż nie wymagał od niej podjęcia pracy zarobkowej. To powinno było obudzić w niej podejrzenie, że traktuje ją bardziej jak ornament niż kobietę. Mimo to narzucony przez niego tryb życia bardzo jej odpowiadał.
Ale wszystko to należało już do przeszłości. Była teraz samotną kobietą i musiała dowieść samej sobie, że potrafi zorganizować własne życie. Na samą myśl o tym wyzwaniu poczuła niepokój. Wiedziała, że ma przed sobą daleką drogę. Westchnęła i przymknęła oczy, by nie widzieć przesuwającego się w dole krajobrazu.
Gdy otworzyła je ponownie, zbliżali się już do Mustang Point, elitarnej miejscowości, której centralnym punktem była duża przystań jachtowa. Podczas Festynu nad Zatoką uczestniczący w nim goście tam właśnie wsiadali na promy mające ich przeprawić na wyspę Appaloosa.
Przez kilka minut lecieli nad Zatoką Meksykańską, a po chwili znaleźli się nad wyspą. Ten niewielki skrawek ziemi od wielu lat należał do rodziny Edmondów. Na jego zachodnim wybrzeżu wzniesiono niegdyś ekskluzywny kurort i kilka wielkich rezydencji, natomiast wschodnia połać, do której zmierzała Lexi, nie została jeszcze w pełni wykorzystana przez deweloperów.
Helikopter wylądował na sporej łące przylegającej do tętniącego życiem placu budowy. Niemal wszyscy robotnicy zaczęli obserwować manewrujący śmigłowiec, osłaniając oczy przed jaskrawymi promieniami teksańskiego słońca.
Lexi nie miała pojęcia, że jej wizyta wzbudzi zainteresowanie. Ojciec nie przygotował jej na taką ewentualność, zapewne dlatego, że sam nie zwracał uwagi na śledzących jego poczynania gapiów.
Chwyciła torebkę oraz słoneczne okulary i wysiadła ze śmigłowca, usiłując zrobić to w sposób jak najbardziej wytworny. Kiedy wirnik przestał się kręcić i wzbijać tumany kurzu, usłyszała łomot młotów oraz okrzyki wrzeszczących do siebie robotników.
Cała operacja robiła imponujące wrażenie; ciężki sprzęt wyrównywał sfałdowaną powierzchnię działek, a dźwigi przenosiły w powietrzu stalowe belki. Lexi czuła się w tym otoczeniu trochę nieswojo. Nie miała pojęcia o budownictwie i teraz dopiero zdała sobie sprawę, że powinna była poprosić ojca o kilka praktycznych wskazówek. Wyjęła z kieszeni telefon, aby do niego zadzwonić, ale okazało się, że nie ma tu zasięgu.
Uznając, że jest skazana na własne siły, wyprostowała się i ruszyła w kierunku najbliższego mężczyzny oddalonego od niej o jakieś czterdzieści metrów. Był potężnie zbudowany i pochylał się nad papierami przypominającymi projekty architektoniczne. Biały T-shirt uwydatniał muskulaturę jego ramion.
– Dzień dobry! – zawołała, zbliżywszy się do niego. – Czy jest pan kierownikiem tej budowy albo może brygadzistą?
Nie miała pojęcia, czy użyta przez nią terminologia jest poprawna i była zła na siebie, że dała się zepchnąć na zbyt głębokie wody. Doszła jednak do wniosku, że uczenie się nowego zawodu wymaga ponoszenia ofiar.
Mężczyzna wyprostował się i zasłonił jej słońce. Jego widok przyprawił ją o przyspieszone bicie serca. Był niezwykle przystojny i wyglądał pociągająco. Miał chyba dwa metry wzrostu, wyraziste rysy twarzy i krótko obcięte włosy, które upodobniały go do zawodowego podoficera.
Wzbudził w niej zainteresowanie zabarwione odrobiną lęku.
– A kto pyta?
– Lexi Alderidge, asystentka prezesa Alderidge Bank. Nasza firma jest jednym ze sponsorów tegorocznego Festynu nad Zatoką.
– Czyżby przyleciała pani na kontrolę?
Chciała spojrzeć mu w oczy, ale ponieważ miał lotnicze okulary słoneczne, ujrzała tylko odbicie własnej twarzy. Zdawała sobie sprawę, że jest w pełni uprawniona do przebywania na terenie budowy i poczuła lekki zawód wywołany tak chłodnym przyjęciem.
– Owszem. Chcę się upewnić, że nasze środki zostały właściwie zainwestowane. Przygotowana przeze mnie notatka służbowa trafi na biurko mojego ojca, który jest właścicielem banku.
Z twarzy mężczyzny zniknęła podejrzliwość. Zastąpił ją promienny uśmiech, który najpierw zaskoczył Lexi, a potem zachwycił.
– Przepraszam za głupie żarty. Mamy dziś na budowie ciężki dzień, więc próbujemy rozładować atmosferę przy pomocy błazeńskich dowcipów.
Zdjął okulary, a ona zauważyła, że ma regularne rysy i zachwycające piwne oczy. Usiłowała się roześmiać, ale z jej ust wydobył się tylko nieprzekonujący chichot. Zawsze czuła się niepewnie w towarzystwie mężczyzn obdarzonych szorstkim wdziękiem.
– Nic nie szkodzi – mruknęła, a potem wzięła głęboki oddech. – Chciałabym się zobaczyć z pana szefem. Albo szefową. Podobno kobiety też niekiedy pracują na budowie.
– Naturalnie. – Obrzucił ją badawczym spojrzeniem, pod wpływem którego jej serce znowu przyspieszyło. – Czyżby pani szukała pracy?
– Nie – odparła z irytacją i natychmiast zdała sobie sprawę z absurdalności swojego położenia.
Ten człowiek najwyraźniej nie traktował jej poważnie, a ona nie była tym zachwycona.
– Nie szukam pracy. Chcę się zobaczyć z pańskim szefem.
– Lexi! – zawołał głośno jakiś znajdujący się za jej plecami mężczyzna.
Odwróciła się i ujrzała Rossa, syna Rusty’ego Edmonda, znanego w całym Royal biznesmena i miliardera. Był jedną z ostatnich osób, jakie miała ochotę w tym momencie oglądać, ale jego obecność n nie wzbudziła jej zdziwienia. Jako członek komitetu organizacyjnego festiwalu musiał przecież od czasu do czasu odwiedzać miejsce nadchodzących wydarzeń.
Poznała w życiu wielu takich mężczyzn: przystojnych i czarujących dziedziców wielkich fortun dorastających w przekonaniu, że każda ich zachcianka musi być spełniona. Appaloosa należała do jego rodziny, a Rusty Edmond był dobrym znajomym ojca.
Wiedziała jednak, że rozmowa z nim nie będzie łatwa. Jego matka, Sarabeth, porzuciła niedawno męża i wróciła do Royal, aby się zaręczyć z nowym panem swojego serca. Jej szczęśliwym wybrankiem, ofiarodawcą wspaniałego brylantowego pierścionka, był Brett Harston, pierwszy adorator Lexi, ten sam, który porzucił ją przy ołtarzu przed zaledwie sześcioma tygodniami.

Jack Bowden nie wiedział do końca, co sądzić o Lexi Alderidge. Od pierwszej chwili podziwiał jej piękne rude włosy, lśniące zielone oczy i wspaniałą figurę, dzięki której wydała mu się jedną z najbardziej seksownych kobiet, jakie widział. Wyczuł w niej niezłomną siłę charakteru.
Czuł wyrzuty sumienia, gdyż pozwolił sobie podczas ich rozmowy na ryzykowne żarty i nie ujawnił przed nią faktu, że jest nie tylko szefem tej budowy, lecz również właścicielem potężnej firmy Bowden Construction.
Miał zamiar naprawić swój błąd, ale musiał poczekać, aż Lexi zakończy rozmowę z Rossem.
– Jak ty to wszystko znosisz? – spytał Ross ze współczuciem. – Jest mi naprawdę przykro z powodu tej całej okropnej historii.
Jack nie odrywał wzroku od projektu pawilonu, ale nadstawił uszu. Wydawało mu się niewiarygodne, by w życiu takiej kobiety jak Lexi Alderidge mogło dojść do czegoś, co skazywałoby ją na czyjekolwiek współczucie.
– Trzymam się zupełnie dobrze. W gruncie rzeczy doskonale.
Wyprostowała się i wojowniczo wysunęła podbródek, ale Jack nie dał się zwieść pozorom.
– Wiem, że nie jest ci łatwo. – Ross wyciągnął rękę i delikatnie poklepał ją po ramieniu. – Chciałbym, żeby wszyscy mieszkańcy Royal zapomnieli jak najszybciej o całej sprawie. Ale wiesz, jakie jest życie. Ludzie uwielbiają plotki, a opowieść o panu młodym, który ucieka sprzed ołtarza, to wdzięczny temat.
Opowieść o panu młodym, który ucieka sprzed ołtarza… Jack zdał sobie sprawę, że słyszał o tym wydarzeniu, tylko po prostu nie skojarzył jej nazwiska z nazwą banku. Do diabła, pomyślał z niesmakiem. Przeżył kiedyś podobną katastrofę, ale było to dawno temu i nie nastąpiło w równie drastycznych okolicznościach.
– Wiesz przecież, jak czuje się człowiek, o którym wszyscy plotkują. – Lexi mówiła pogodnym tonem, ale jej głos był nasycony goryczą. – Ja też wiele słyszałam o twoim konflikcie z ojcem. Nie mogę uwierzyć w to, że zamierzał cię wydziedziczyć.
– Mój ojciec się nie liczy. Nie zrezygnowałbym za żadną cenę z tego, co wniosła do mojego życia Charlotte. Znalazłem w niej prawdziwie bratnią duszę. Mam nadzieję, że ty też trafisz na kogoś, kto cię uszczęśliwi. Jesteś bardzo atrakcyjna, więc z pewnością spotkasz właściwego mężczyznę.
Słysząc słowa Rossa, Jack zdał sobie sprawę, że Lexi nie jest aktualnie związana z żadnym adoratorem. Sam nie wiedział, dlaczego ta świadomość sprawiła mu satysfakcję. Jako człowiek posiadający trzy młodsze siostry był wyczulony na cierpienia kobiet, więc protekcjonalny ton Rossa wzbudził jego irytację.
Postanowił przerwać jego gadaninę, choć nie miał pojęcia, jaka będzie reakcja Lexi.
Zdobył się na odwagę i delikatnie chwycił ją za rękę.
– Czy nie uważasz, Lexi, że możemy dopuścić Rossa do naszej tajemnicy? – spytał czułym tonem. – Znamy się od niedawna, ale chyba przyznasz, że nasz związek wygląda bardzo obiecująco…
Spojrzał jej wymownie w oczy, usiłując wciągnąć ją do zaproponowanej przez siebie gry, ale ona uniosła brwi w taki sposób, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że uważa go za szaleńca. Ale już po upływie sekundy zaskoczyła go, odchylając głowę do tyłu i wybuchając śmiechem.
– Nie chciałam ci o tym mówić, bo wiem, że nadal jestem wdzięcznym tematem dla miejscowych plotkarzy – oznajmiła, zwracając się do Rossa.
On zaś zaniemówił na chwilę z wrażenia, a potem obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.
– Czy chcesz mi powiedzieć, że ty i Jack… – wyjąkał z trudem. – Że się spotykacie?
– Cieszę się, że to do ciebie w końcu dotarło – oznajmił z uśmiechem Jack. – Czy nie uważasz, że jestem szczęściarzem?
– Ależ oczywiście! – zawołał Ross. – Życzę wam obojgu wszystkiego dobrego.
– Dziękuję – mruknęła Lexi, czując, że Jack ściska jej dłoń trochę silniej niż dotąd. – Właśnie dlatego przyjechałam dzisiaj na plac budowy. Muszę nadzorować jego poczynania.
– Nadzorować poczynania szefa budowy? To mi się podoba. – Ross przerwał i wyjął z kieszeni komórkę. – Przepraszam was, ale dzwoni jeden z członków rady nadzorczej.
Oddalił się, a Lexi wyrwała dłoń z uścisku Jacka.
– Szefa budowy? Czy to znaczy, że jesteś…?

 

Jules Bennett - Do dwóch razy sztuka Upłynęło osiem lat od chwili, gdy Cassandra bez słowa pożegnania opuściła Luke’a i wyjechała z miasta. Nie próbował jej odzyskać, mimo że kupił już pierścionek i miał zamiar się oświadczyć. W końcu polubił życie, jakie wiódł, nie chciał wracać do przeszłości. Gdy jednak po latach Cassandra pojawia się w jego gabinecie i prosi o przysługę, znowu pragnie jej do szaleństwa. Ale też ma ochotę się odegrać... Karen Booth - Pragnę cię jak nikogo dotąd Lexi zastanawiała się, dlaczego Jack jest jeszcze singlem. Posiadał wszystkie zalety, jakich można wymagać od mężczyzny: był dowcipny, przystojny, czarujący, a w dodatku odnosił sukcesy w biznesie. Nie dostrzegała w nim żadnych wad, co ją zastanawiało. Wprawdzie nie była gotowa na kolejny związek, ale miała wielką ochotę odsłonić to, co kryło się pod smokingiem Jacka...

Dobrana para

Julia Justiss

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 604

ISBN: 9788327691484

Premiera: 22-12-2022

Fragment książki

– Znowu to zrobiła – powiedział Gregory Lattimar, najstarszy syn i spadkobierca lorda Vraux, wprowadzając swoje siostry bliźniaczki, Temperance i Prudence, do małego salonu w ich domu przy Brook Street, gdzie czekała na nie ciotka, lady Stoneway.
Niejasna obawa, którą poczuła Temperance, gdy jej brat oderwał Prudence od radosnej kontemplacji najnowszych trendów mody w „Lady’s Magazine”, przerodziła się w niepokój.
– Co się stało, Gregory? Cokolwiek to jest, na pewno nie będziemy musieli po raz kolejny opóźniać naszej prezentacji!
Ciotka coś mruknęła i podeszła, by uściskać Prudence.
– Tak mi przykro, moja droga! Myślałam, że uda się was przedstawić tej wiosny.
– Więc to nie jest sezon dla nas, co? – Temperance spojrzała ponuro na brata. – Jakież to najnowsze wydarzenie nadszarpnęło naszą reputację?
– Twój brat dowiedział się o tym podczas śniadania w klubie i od razu wezwał mnie na rozmowę.
– Rozmowę o czym? – zawołała Temperance.
– Spokojnie, Temper. – Gregory położył jej dłoń na ramieniu. – Zaraz ci wszystko opowiem.
Chociaż zazwyczaj tłumiła emocje, które bez zahamowań objawiała jej bardziej temperamentna bliźniaczka, Prudence z wielkim trudem powstrzymywała się od podniesienia głosu.
– Co się stało, Gregory?
– Farnham. Nie spotkałaś go, ale niedawno przyjechał z Oksfordu i jak to on, zauroczył się naszą matką. Wraz z innym młodym wielbicielem, lordem Hallsworthym, warczeli na siebie przy niej jak dwa psy kłócące się o kość. Podobno wczoraj wieczorem Farnham stwierdził, że Hallsworthy obraził cnotę mamy, więc wyzwał go na pojedynek. Hallsworthy przyjął wyzwanie i rezygnując ze zwyczajowego protokołu, wyruszyli na wrzosowiska Hounslow.
– W nocy? Nie zaczekali do świtu? – zapytała Temperance. – Poza tym myślałam, że pojedynki są nielegalne i niemodne.
– Była pełnia księżyca i tak, są nielegalne i niemodne – odparł Gregory. – Nie wiem, co w nich wstąpiło. Efekt był taki, że zanim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, Farnham wpakował kulę w Hallsworthy’ego. Przyjaciele, którzy ich dogonili, zabrali rannego do chirurga, ale źle z nim. Farnham uciekł na kontynent, a wieść o pojedynku, a także o tym, o kogo poszło, obiegła cały Londyn.
– No cóż, mogę tylko powiedzieć: „Brawo, mamo!”, jeśli w jej wieku nadal czaruje młodych mężczyzn – wyzywająco orzekła Temperance.
– Gdyby tylko zastanowiła się, jak bardzo jej uczynki wpływają na nas! – zawołała Prudence zarazem z podziwem, jak i niechęcią do olśniewającej matki.
– Z tym że to nie jej wina, Prudence – stwierdziła ciocia Gussie. – Składanie wizyty najdłużej panującej piękności w Londynie jest rytuałem przejścia dla młodych mężczyzn przyjeżdżających z uniwersytetu od czasu, gdy wasza matka zadebiutowała. Wiesz, że ona nie robi nic, aby ich zachęcić. Wręcz przeciwnie.
– Co tylko wzmaga ich rywalizację – zauważył Gregory z westchnieniem.
– Mama stara się nas chronić, Prudence – dodała Temperance. – Owszem miewała narzeczonych, ale przez ostatnich pięć lat nie brała żadnych nowych kochanków. – Gdy ciotka chrząknęła znacząco, dodała: – Proszę cię, ciociu Gussie, tu nie ma niewinnych służących. Nie po tym, co się działo w tym domu.
Chociaż jej siostra nie zarumieniła się, Prudence poczuła pąs na policzkach na to przywołanie różnych wspomnień. Ledwie wyszły z becików, zaczęły zauważać paradę przystojnych mężczyzn, którzy odwiedzali ich matkę. Nie były jeszcze nastolatkami, kiedy rozszyfrowały szepty służby i zrozumiały, dlaczego tak się dzieje.
W kuluarach nazywano je „Skundlonymi Vraux”. Wiedziała, że tylko Gregory był synem jej prawowitego ojca, natomiast brata Christophera, ją i Temperance powszechnie uważano za dzieci z nieprawego łoża.
Choć bardzo przeżywała ostatni skandal, który mógł ponownie opóźnić jej szansę na znalezienie upragnionej miłości i rodziny, sprawiedliwość kazała jej zgodzić się z siostrą.
– Wiem, że mama stara się żyć mniej… wyzywająco, jak nam obiecała – stwierdziła ponuro.
– To nie jej wina, że mężczyznom łatwo wybacza się błędy przeszłości, ale nigdy kobietom – odparła Temperance.
– Nie zawsze zgadzałam się z jej skłonnościami do romansów – przyznała ciotka Gussie – ale mogłam jej tylko współczuć, gdy poślubiła mojego brata. Jego główną pasją były piękne przedmioty, które kolekcjonował. Pamiętam, jak pewnego ranka w pokoju śniadaniowym potknęłam się o jego najnowszy nabytek, był to jakiś ceremonialny miecz. Gdy krzyknęłam, że się skaleczyłam, od razu przybiegł, z tym ze mnie zignorował, a całą uwagę poświęcił mieczowi, czy broń Boże nie został uszkodzony!
– Gdyby tylko nie wybrał mamy do swojej kolekcji… – mruknęła Temperance.
– Cóż, nie ma co lamentować – orzekł Gregory. – Musimy zdecydować, co zrobimy, dlatego poprosiłem ciocię Gussie, żeby do nas dołączyła. Czy myślisz, że ten zgiełk ucichnie na tyle szybko, że moje siostry będą mogły się zaprezentować w tym roku?
– No cóż, od razu z samego rana dostałam dwa listy od znajomych i prawda jest taka, że wszyscy chcą wiedzieć, co się stało, czy to prawda, czy plotka. Sezon zaczyna się już za dwa tygodnie, Hallsworthy jest bliski śmierci, a Farnham wyjechał z Anglii i szybko tu nie wróci.
– Możemy to ukrócić – powiedziała Temperance. – Naprawdę, ciociu, myślisz, że kiedykolwiek uda nam się uciec przed reputacją mamy? Skoro jesteśmy jej blondwłosymi niebieskookimi podobiznami, to musimy być tak samo lekkomyślne i żądne miłosnych przygód, czyż nie? Wszyscy uważają nas za Siostry Skandalistki i nic tego nie zmieni. Ale powtarzam, że możemy to ukrócić, z podniesionymi głowami wkraczając w sezon. I niech się dzieje, co chce.
– I spotka was klęska. Wiem, że to niesprawiedliwe, moje dziecko – powiedziała ciocia Augusta, poklepując ją po ramieniu. – Rozumiem wasze rozgoryczenie. Walczcie o swoją przyszłość, o dobrą partię, o szczęśliwy ożenek. Tego dla was pragnie wasza mama, tak samo jak ja, ale niestety nie w tym sezonie. Tylko trochę później.
– Mówisz to już od czterech lat – ponuro skwitowała Prudence. – Najpierw, kiedy skończyłyśmy osiemnaście lat, twoja córka rodziła, potem zachorowałaś, w kolejnym roku zmarła ciotka Sophia, a rok temu Christopher ożenił się z Ellie. Jest kochana, ale wyciszenie pogłosek związanych z prowadzeniem się naszej matki zaraz po tym, jak nasz brat ożenił się ze słynną kurtyzaną, okazało się niemożliwe. A my już nie możemy dłużej czekać, bo będziemy za stare na znalezienie chętnych do ożenku mężczyzn!
– Powinnaś raczej współczuć tym dziewczętom, które zadebiutowały i wyszły za mąż – z kpiącym błyskiem w oku skontrowała Temperance. – Utknęły w domu z mężami, których trzeba zadowolić, i z dziećmi w drodze.
– Może ty im współczujesz! – krzyknęła Prudence, zapominając o typowym dla niej opanowaniu. – Ale mąż, który się o mnie troszczy, i normalny dom z dziećmi, to jest wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Żadna kobieta nie jest słodsza i bardziej urocza niż ty. – Skruszona Temperance uścisnęła ją. – Żadna bardziej nie zasługuje na szczęśliwą rodzinę. Przepraszam, że tak lekko wyraziłam się o twoich nadziejach. Wybaczysz mi?
– Wiem, że się droczysz. Wybaczcie mi, że jestem taka drażliwa.
– Ciociu, jeśli nie jesteśmy w stanie zdławić plotek, to co powinniśmy zrobić? – zapytał Gregory.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas zabiorę nasze panny z Londynu.
– Tylko nie do Entremeru! – zawołała Temperance. – Tam nie ma tam nic poza wrzosowiskami i kopalniami węgla. Nim upłynie miesiąc, umrę z nudów!
– Wiem, wychowałam się tam. – Ciotka wzdrygnęła się. – Ale proponuję przyjemniejsze miejsce. Wprawdzie z powodu rozpoczynającego się sezonu będzie tam mniej towarzystwa, niż bym chciała, ale moja droga przyjaciółka Helena twierdzi, że są tam doskonałe sklepy i biblioteki. Oraz tańce, koncerty, a także pijalnia…
– Masz na myśli Bath? – przerwała zdumiona Temperance. – Tak, jeśli za atrakcyjne uważasz pomaganie staruszkom w piciu tego obrzydlistwa. To jest prawie tak samo okropne jak Northumberland.
– Może miasto nie jest już tak modne jak kiedyś, ale wszystko jest lepsze od przaśnej wsi – zauważył Gregory.
– Z pewnością nie ma tam tylu atrakcji co w Londynie, ale dla damy, która jest bardziej zainteresowana towarzystwem niż zdobyciem bogactwa i tytułu, może to być dobre miejsce. Przynajmniej będziecie bywać i bez tych wszystkich szeptów o kolejnych romansach matki zyskacie szansę, by poznać kilku sympatycznych dżentelmenów. A jeśli nie znajdziecie nikogo odpowiedniego, to w przyszłym roku zaprezentujecie się w Londynie.
– Brzmi nieźle, a nawet doskonale – stwierdził Gregory. – I wydaje mi się, że to daje większe nadzieje na uwolnienie moich sióstr od kłopotów, niż gdybyśmy zdecydowali się na obarczony wielkim ryzykiem plan Temper.
– Ale większość pań już wie, że w tym roku miałyśmy zadebiutować – przekonywała Temperance. – Nie chcę, żeby pomyślały, że jestem tchórzem albo że wstydzę się mamy! To nie jej złe zachowanie spowodowało tę sytuację.
– Owszem, taka jest prawda, ale czy chcesz jeszcze bardziej pogrążyć matkę? – Ciotka Gussie podniosła głos. – Jeśli tak, to proszę, debiutuj i pogłębiaj skandal, do którego doszło nie z jej winy. I zamiast go wyciszyć, czego pragniesz, jeszcze go rozbuchasz! I już nigdy nie wyjdziesz za mąż! – Gdy zbita z pantałyku Temperance umknęła wzrokiem, dodała już łagodniej: – Twoja mama jako pierwsza namawiałaby cię do rozsądku.
– Kochana ciociu Gussie, zawsze służysz mi dobrą radą i powstrzymujesz przed zrobieniem czegoś głupiego – pogodnie stwierdziła Temperance, a jej złość zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. – Bardzo dobrze, nie będę szarżować na salony w tym sezonie. Ale nie zamierzam też marnieć w Bath. Zostanę w Londynie, dyskretnie okazując swoje poparcie dla mamy. Ponieważ do końca mych dni zamierzam pozostać w błogosławionym panieńskim stanie, jakie to ma dla mnie znaczenie? I jeśli obiecam, że ofiaruję mu wszystkie skarby, które odkryję w szerokim świecie, może uda mi się przekonać papę, żeby przekazał mi trochę grosza z mojego posagu, którego nie będę potrzebować, i pozwolił powłóczyć się po Europie. Ale ty, kochana siostro – spojrzała na Prudence – powinnaś pojechać do Bath. I z całego serca ci życzę, żebyś znalazła tam to, czego szukasz.
– Jesteś nieugięta i nie ruszysz się z Londynu? – zapytała ciocia Gussie.
– Choć bardzo będę tęskniła za siostrą, to tak, zostaję.
– Wolałbym, żebyś zabrała też Temper, dopóki ta awantura nie ucichnie – powiedział Gregory do ciotki, ignorując wściekłą minę kochanej siostrzyczki. – Z tym że jeśli możesz przynajmniej zabrać z widoku Prudence, to i tak będę wdzięczny. A więc spakujecie się i wyjedziecie do Bath tak szybko, jak to możliwe?
– Tak zrobimy. I mam nadzieję, że znajdziemy jej tam jakiegoś miłego dżentelmena – powiedziała lady Stoneway, spoglądając z sympatią na Prudence.
Sama nadzieja na to, że być może jednak nie wszystko stracone, sprawiła, że Prudence rozjaśniała.
–To byłoby wspaniałe! – wykrzyknęła.
– Uważaj, czego sobie życzysz, siostro – złowieszczo mruknęła Temperance.

Kiedy narada rodzinna dobiegła końca, Prudence i Temperance ruszyły do swoich pokojów.
– Naprawdę nie dasz się namówić, żeby pojechać z nami? Zawsze byłyśmy razem, bez ciebie poczuję się zagubiona – powiedziała Prudence, a fakt, że może zostać bez siostry bliźniaczki, zaczęła coraz boleśniej do niej docierać. Uspokajała się myślą, że choć rozstanie będzie trudne, to podczas pobytu w Bath może pojawić się nowa miłość. A także, w przeciwieństwie do siostry, która mimo protestów będzie musiała kiedyś stanąć przed ołtarzem, jej mąż na zawsze obdarzy ją bezgraniczną miłością i czułą opieką.
– Będę tęskniła za twoim rozsądkiem, który ostrzega mnie przed impulsywnymi i nieraz głupimi decyzjami – z uśmiechem odparła Temper. – Myślę jednak, że to dobry pomysł, aby ciocia Gussie zabrała cię z Londynu. Po ostatniej awanturze na pewno będą plotkować i gapić się na nas, gdziekolwiek pójdziemy.
– Dziękuję za przypomnienie. – Z natury dość nieśmiała i schowana w sobie Prudence nienawidziła sytuacji, gdy była wystawiana na widok publiczny, a w obecnej sytuacji… – Może przed wyjazdem uda mi się uniknąć modystki, a zakup nowych sukien odłożę do Bath. Już w zeszłym tygodniu było wystarczająco źle…
– Ach tak, u madame Emilie. – Temperance roześmiała się. – Kiedy ta wredna damulka się na nas gapiła.
– Była bardzo subtelna, prawda? – kwaśno dodała Prudence. – Zaraz po tym, jak zniknęłyśmy w przebieralni, teatralnym szeptem, by wszyscy usłyszeli, spytała: „A więc to są te Siostry Skandalistki?”.
– Gdybym nie miała na sobie tylko koszulki, wyskoczyłabym stamtąd, ukłoniła się jak tancerka operowa na bis i zawołała: „Voila, c’est nous !”.
– A ja miałam ochotę wyjść tylnymi drzwiami.
– Tylko po to, by w nocy zakraść się do tej damulki i udusić ją we śnie?
– Świetny pomysł – odparła rozbawiona Prudence. – Och, Temper, chciałabym traktować to z humorem, tak jak ty to robisz, ale uwiera mnie to jak kamyk w bucie. Tak bardzo chciałabym się go pozbyć! Tego skandalu, niepokoju, szeptów za plecami… Po prostu zostać panią Jakąśtam, żoną szanowanego dżentelmena, zamieszkać w małej posiadłości jak najdalej od Londynu i przechadzać się przed snem po pobliskiej wiosce, w której nigdy nie słyszano o Siostrach Skandalistkach, a mówiono by o mnie tylko z powodu moich cudownych dzieci i wspaniałego ogrodu!
– Z mężem, który cię kocha, pieści, całuje i tuli na kolanach… zamiast ojca, który ledwie toleruje uścisk dłoni.
Westchnęły, bo razem dzieliły to samo gorzkie wspomnienie lat prób i porażek w zdobywaniu sympatii człowieka, który wolał trzymać je ؘ– a także wszystkich innych, łącznie z żoną – na dystans. Choć Temper uparcie starała się zbliżyć do ojca, Prudence zrezygnowała z tych prób.
– Nie oczekuję, że doświadczę takiego szczęścia, jakie Christopher znalazł ze swoją Ellie – odparła Prudence. – Pragnę tylko spokojnego dżentelmena, który darzy mnie uczuciem jako kobietę i swoją żonę, a nie jako… relikt niesławy i skandalu. Który chce stworzyć rodzinę, w której każdego członka traktuje się z czułością.
– Rodzina, jakiej nigdy nie mieliśmy – wtrąciła Temper z przekąsem.
Na tę uwagę nie trzeba było odpowiadać, więc Prudence kontynuowała:
– Takiemu mężczyźnie mogłabym oddać całą swoją miłość.
– A on byłby najszczęśliwszym człowiekiem w Anglii! – Temperance zatrzymała się w progu swego pokoju. – Będę się modlić, żebyś poznała w Bath szanowanego wiejskiego dżentelmena, bo za kimś takim tęsknisz. A on poprosi cię o rękę, zamieszkacie w jego posiadłości i doczekacie się stadka pięknych dzieci, które będę mogła rozpieszczać. – Uśmiechnęła się. – No to do roboty. Musimy przejrzeć twoją szafę i sprawdzić, ile jeszcze sukni musisz zamówić w Bath, żebyś olśniła swojego wymarzonego bohatera.

Rozdział 1

Trzy tygodnie później porucznik lord John Trethwell, najmłodszy syn zmarłego markiza Barkleya, który niedawno wrócił z 2. Królewskiego Pułku Piechoty w Indiach, kuśtykał obok swej ciotki, lady Woodlings, w Sidney Gardens w Bath.
– Ach… – odetchnął głęboko – Bath wiosną!
– Pięknie tu, nieprawdaż? – powiedziała ciotka, gdy pomógł jej usiąść na ławce. – Chociaż to miasto nie oferuje tych wszystkich rozrywek, jakich taki poszukiwacz przygód jak ty mógłby sobie zażyczyć – dodała, odmierzając swój wywód uderzeniami laski o jego kolano.
– To nieeleganckie bić rannego człowieka. – Potarł chorą nogę.
– Och, nie chciałam… – zaniepokoiła się ciotka.
– Tylko się droczę, ciociu Pen. Nic złego się nie stało. Ale ty zakładasz, że kpię z pięknej wiosny w Bath i nie doceniam kwietniowej aury, gdy tak naprawdę po piekącym tropikalnym upale, gorącej dżungli i pogoni za wrogo nastawionymi tubylcami, powrót do chłodnej i spokojnej Anglii jest jak kojący balsam.
Ciotka popatrzyła na niego uważnie, jakby szukała oznak bólu, który starał się ukryć.
– Naprawdę wracasz do zdrowia, Johnnie? Nadal utykasz…
– Za jakiś czas dojdę do siebie. – W każdym razie miał taką nadzieję.
– Johnnie, zamierzasz w końcu odejść z wojska? Wiesz, że pragnę cię nakłonić do pozostania w Anglii…
– Na pewno skończyłem z armią – odparł, ignorując jej ostatnią uwagę. – Po siedmiu latach mam dość tych wszystkich restrykcyjnych i nie zawsze potrzebnych zasad, a także kłaniania się jakiemuś aspirującemu nuworyszowi, którego ojciec zapłacił za to, żeby został oficerem.
– Aspirujący nuworysze, no, no… – Ciotka zachichotała. – Krew zawsze się objawi, a twoja jest błękitna bez najmniejsze skazy, choć tak bardzo próbowałeś odciąć się od swojej rodziny. Nie, żebym cię za to winiła. Większość z nich to idioci.

Prudence pragnie wyjść za mąż, być dobrą żoną i matką. Niestety już czwarty raz musi zrezygnować z debiutu towarzyskiego. W jej rodzinie skandale wybuchają z regularnością, która zadziwia najbardziej zblazowanych bywalców salonów. Bohaterką najnowszego jest matka Prudence, powszechnie uważana za damę o wątpliwej reputacji. Ciotka zabiera przybitą dziewczynę do Bath, licząc, że z dala od Londynu urodziwa panna ma większe szansę na poznanie odpowiedniego kawalera. Nie musi być bogaty, byle cieszył się nieposzlakowaną opinią. Tylko że Prudence ulega urokowi Johna Trethwella, a jego nikt nie nazwałby dobrą partią…

Druga młodość

Traci Douglass

Seria: Medical

Numer w serii: 675

ISBN: 9788327691231

Premiera: 27-10-2022

Fragment książki

– Witamy w szpitalu Los Cabreras.
Sara Parker otworzyła oczy i stwierdziła, że nie znajduje się w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale dusznym rozklekotanym samochodzie. Przez okno widziała duży biały namiot otoczony przez brązowe i szare budynki gospodarcze. Wokół kręcili się ludzie w szortach, podkoszulkach i klapkach, niektórzy mieli lekarskie fartuchy. Przetarła oczy, poprawiła się na niewygodnym winylowym siedzeniu i ziewnęła.
– Noah? – zawołała zachrypniętym od snu głosem.
Po pięciogodzinnym locie z Chicago i dwóch godzinach tłuczenia się po wyboistych drogach prowadzących tu z San José, stolicy Kostaryki, Sara była wykończona.
– Nie usłyszał cię – powiedziała siedząca za nią kobieta.
Miała na imię Doreen i była dermatolożką z Barrington. Występowała też w reality show Lekarze z Del Ray. Sara nie oglądała telewizji, nie miała na nią czasu po dodatkowych dyżurach, które orzed wyjazdem w tropiki brała w Chicago Memorial, swojej macierzystej placówce.
Trudno nazwać ten wyjazd urlopem, skoro zgłosiła się na miesięczną misję charytatywną. Szpital Chicago Memorial sponsorował tutejszą placówkę medyczną.
Zerknęła na towarzyszkę w lusterku i odpięła pas. Nie spodziewałaby się po Doreen udziału w podobnym przedsięwzięciu.
Los Cabreras było oddalone od innych miast, znajdowało się niemal na granicy z Nikaraguą. Głównym zadaniem tego polowego szpitala była pomoc dla uchodźców z sąsiedniego kraju, kryjącym się w relatywnie bezpieczniejszej Kostaryce przed mafią narkotykową, szukającym tu pracy i lepszej przyszłości.
Starannie rozjaśnione włosy Doreen i jej nienaganny makijaż zupełnie tu nie pasowały, choć trzeba było przyznać, że kobieta jest w niezłej formie i zapewne nie jest wiele starsza niż czterdziestodwuletnia Sara.
– Rozejrzę się trochę – powiedziała. – Przejdziesz się ze mną?
– Oczywiście. – Doreen też wygramoliła się z auta. – Nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy.
Wilgotne powietrze było niczym gorący okład przyłożony do ciała. Pot zaczął spływać Sarze po czole, kędzierzawe rude włosy skręciły się w loczki. Odruchowo wyciągnęła z kieszeni komórkę i wysłała szybką wiadomość do syna.
Przyjechałam do Los Cabreras. Więcej informacji później.
Skrzydła białego namiotu były podniesione, w środku dostrzegła stanowiska dla lekarzy przedzielone parawanem. Noah, jej przyjaciel, rozmawiał z mężczyzną w fartuchu chirurga. Wokół słyszała mieszankę rozmów po angielsku i hiszpańsku. Miejscowi mówili szybciej niż jej internetowy samouczek. Nie była pewna, czy uda jej się ich zrozumieć.
To zmęczenie. Jutro wszystko wyda mi się łatwiejsze, obiecała sobie.
– Chodźmy, moje panie. Pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać. – Noah najwyraźniej był w swoim żywiole.
Sara zazdrościła mu, że tak łatwo przystosowuje się do każdych warunków. Ona nie mogła się odnaleźć, odkąd Luke wyjechał na studia do Kalifornii. Nie wiedziała, że tak ciężko dotknie ją syndrom pustego gniazda.
Pozostała jej praca, więc spędzała w szpitalu każdą wolną chwilę. Brała dodatkowe dyżury, gdy tylko obarczone rodziną koleżanki prosiły ją o zastępstwo.
Kiedy wzięła dłuższy urlop, przez pierwszy tydzień cieszyła się wolnością – nie musiała zrywać się o świcie, dopasowywać się do cudzych planów, nikt jej nie wzywał do pracy w weekendy.
Po tygodniu zaczęła się nudzić i zastanawiać, jak może wykorzystać swoje wieloletnie doświadczenie. Medialne wiadomości na temat wojen gangów narkotykowych w Ameryce Środkowej skłoniły ją do sprawdzenia, jakie są potrzeby organizacji, dla której od dwóch lat pracował Noah. I oto znalazła się w Kostaryce, z zamiarem niesienia pomocy najbardziej potrzebującym.
– Proszę. – Noah wyciągnął z bagażnika jej walizkę i ugiął się pod jej ciężarem. – Coś ty u licha z sobą wzięła?
– Wszystko, co znajdowało się na liście.
– Zapomniałem, jaka z ciebie pedantka – prychnął.
– Wcale nie – zaprotestowała i zaraz się uśmiechnęła. – Dobrze, masz rację, ale dzięki temu jestem dobrą pielęgniarką.
– Jesteś świetna w swoim fachu, bo masz dobre serce i troszczysz się o ludzi – odparł. – Można ci darować pedanterię.
Wyciągnął walizkę Doreen i zaprowadził je do piętrowego baraku szumnie zwanego hotelem pracowniczym. Okna i drzwi dla ochłody zakryto przed słońcem żaluzjami.
Na dole znajdowało się biuro, pod sufitem kręciły się wentylatory, a kartki papieru na biurku szeleściły, poruszane silnym powiewem. Na ścianach w równym rzędzie wisiały dyplomy.
W niczym to nie przypominało nowoczesnej izby przyjęć na pediatrii, w której urzędowała w Ameryce.
– Zgaduję, że nazywasz się Sara Parker – zagadnął ją młody Brytyjczyk i przywitał się serdecznie. – Jestem Tristan. – Miał szczery uśmiech i z miejsca go polubiła. – Noah wiele mi o tobie mówił.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – zaśmiała się. – Jesteś tak miły, jak cię opisywał.
– Przedstawię wam doktora Gabriela Novaka. – Przytrzymał lekarza, którego widziały wcześniej w namiocie. – Nasze nowe wolontariuszki, pielęgniarka pediatryczna Sara Parker i lekarka dermatolożka Doreen Dubuque z Chicago.
– Miło mi. – Ciemnowłosy wysoki mężczyzna miał akcent, który trudno było określić. Wschodnioeuropejski?
– Skąd pan pochodzi? – zapytała Sara.
– Jestem tutejszy – odparł. – Przepraszam, ale trochę się spieszę.
– Gabe, skoro idziesz na górę, może zabierzesz walizki pań do ich pokoju? – zawołał za nim Tristan.
Gabe zawrócił i westchnął ciężko.
Większość znanych jej lekarzy obruszyłaby się na taką propozycję, ale doktor Novak potulnie zataszczył na górę ich bagaże, zostawiając nowo przybyłe kobiety z Tristanem.
– Noah mówił mi, że wzięłaś paromiesięczny urlop – zwrócił się do Sary.
– Miałam zamiar wyspać się i odpocząć, ale szybko mi się znudziło. Syn wyjechał na studia, a ja zawsze chciałam zobaczyć kawałek świata, tylko nigdy nie miałam czasu. Przy okazji mogę się przydać.
– Będziemy wdzięczni za każdą pomoc. A pani, doktor Dubuque? Co pani sądzi o naszych polowych warunkach?
– Chętnie ich spróbuję. Dla odmiany. – Doreen uśmiechnęła się szeroko.
– Bardzo przepraszam, ale w tej chwili nie mogę oprowadzić pań po obozowisku. Muszę wypełnić papiery dla fundacji. Po kolacji chętnie będę pełnił rolę gospodarza. Jeśli jesteście spragnione, na blacie stoi baniak z wodą do picia i mycia zębów. Dzielą panie pokój na górze, pierwszy po lewej stronie.
– Dziękuję. – Sara uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Niezwykłym zrządzeniem losu Noah i Tristan poznali się tutaj, w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu na ziemi. Przyjaciel wyznał jej, że od początku poczuli niesamowitą więź i stali się nierozłączni. Noah zrezygnował z etatu radiologa na pediatrii w szpitalu w Chicago i przeprowadził się do Kostaryki, aby wraz ze swym partnerem prowadzić polowy szpital na granicy. Sara wciąż miała z nim kontakt i cieszyła się jego szczęściem, choć ubył jej z otoczenia kolejny bliski człowiek.
Wraz z Doreen wspięły się po trzeszczących schodach i pod drzwiami znalazły bagaże. Przeniosły walizki do pokoju. Sara rozejrzała się po ścianach obwieszonych fotografiami. Noah i Tristan. Noah otoczony grupką dzieciaków, gdy doktor Novak stał trochę z boku.
– Które łóżko wolisz? – spytała Doreen.
– Wszystko mi jedno. – Sara wyjrzała przez okno.
Na podwórzu kobieta niosła dwa bezgłowe kurczaki, trzymając je za łapki.
Sięgnęła po komórkę, ale nie było zasięgu.
– Telefony komórkowe nie działają – powiedział od drzwi doktor Novak.
Przystojny z niego facet jak na pięćdziesięciolatka. Wysoki, potargane ciemne włosy, cień zarostu. Atrakcyjni faceci wróżą kłopoty. Nauczyła się tego na własnej skórze, kiedy się rozstała z byłym mężem.
– Tristan powinien panie uprzedzić, ale bywa roztargniony, kiedy nad czymś pracuje.
– Aha. – Zasmuciła się. Rozmawiała z Lukiem przed wyjazdem, ale od tej pory się z nim nie kontaktowała. A jeśli będzie jej potrzebował? Jest wprawdzie dorosły, ale tak trudno zrezygnować z macierzyńskich nawyków.
– Ważny telefon? – zapytał.
– Chciałam sprawdzić, co słychać u syna. I zapewnić, że u mnie wszystko w porządku.
Doktor Novak zmarszczył się, ale nawet grymas dodawał mu chłopięcego uroku.
– Mamy na dole telefon satelitarny używany w stanach wyższej konieczności.
– To tylko tęsknota za synem – bąknęła zawstydzona.
– Troskliwe matki zawsze są u nas na pierwszym miejscu. Jestem pewien, że Tristan nie będzie miał nic przeciwko krótkiej rozmowie.
Biuro na dole było puste. Doktor Novak pogrzebał w szufladach i znalazł telefon. Podał go Sarze.
– Najpierw proszę wybrać kierunkowy do USA.
– Dziękuję! – zawołała za nim, bo już był w połowie drogi do drzwi.
Wykręciła numer syna i czekała. Jeden dzwonek. Dwa. Wreszcie odebrał.
– Luke? Mówi mama.
– Jesteś na miejscu?
Łzy zakręciły jej się w oczach na dźwięk jego głosu.
– Przed godziną dotarłam do szpitala. – Przysiadła na podłodze. – Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Powinnam wrócić? A jeśli coś ci się stanie?
– Nic się nie stanie. Wszystko jest w porządku, mamo – zapewnił syn. – Już o tym rozmawialiśmy. Poświęciłaś dla mnie pół życia. Teraz spełniaj własne marzenia.
Jak ten czas leci. Jeszcze wczoraj to ona przemawiała do niego w ten sposób, gdy przychodził do niej z dziecinnymi problemami. Rower skradziony spod szkoły. Ulubiona świnka morska, która niespodziewanie zdechła. Atak wyrostka robaczkowego w szkole średniej. Role się odwróciły i teraz to on był jej opoką.
– Powiedz prawdę. Jak sobie radzisz na studiach? Nie balangujesz bez opamiętania? Pamiętasz o prezerwatywach?
– Mamo, daj spokój. A ty? Jacyś atrakcyjni wolontariusze w średnim wieku?
Przypomniała sobie doktora Novaka, ale się zawstydziła.
– Mamo, jesteś tam?
– Tak.
– Baw się dobrze. Poznawaj nowych ludzi. Będzie świetnie.
– Na pewno. – Syn ma rację, niepotrzebnie martwi się na zapas.
– Mamo? I pamiętaj, jestem z ciebie dumny. Będziesz zadowolona, że się zdecydowałaś. Obiecuję.

Był już zmierzch, gdy Gabe skończył zajmować się ostatnią pacjentką. Była to mała dziewczynka o imieniu Chuly. Jej mama zachorowała na dengę. Przez dwa dni przedzierały się do szpitala przez tropikalny las. Dziecko upadło i zwichnęło rękę.
Kiedy dotarły do Los Cabreras, małej prowizorycznie unieruchomiono ramię, ale to matka była w gorszym stanie. Rozwinęła się gorączka krwotoczna. Zemdlała w izbie przyjęć. Gabe zaintubował kobietę, podłączył ją pod respirator i założył kroplówkę, aby ją nawodnić.
– Chcę do mamusi – płakała Chuly, gdy zakładał jej stabilizator. Nie potrafił spokojnie patrzeć na cierpienie dziecka.
– Poszukać dla niej łóżka? – zapytał Noah.
– Tak, proszę. W pobliżu mamy.
– Ale… – Noah zawahał się.
– Dzieci czują się pewniej, gdy widzą, co się dzieje. Sam ją położę. Ty zajmij się łóżkiem.
– Jasne, doktorze. – Noah nie wyglądał jednak na przekonanego.
Nieortodoksyjne metody Gabe’a zaskakiwały kolegów, ale wiedział, że nie należy ignorować ani lekceważyć traumy. Przykucnął przy dziewczynce.
– Zabiorę cię teraz do mamy – obiecał po hiszpańsku. – Gotowa?
Chuly wyciągnęła do niego zdrową rączkę i poważnie skinęła głową.
Gabe przeniósł ją na drugi koniec namiotu, gdzie za parawanem leżeli chorzy.
– Mama śpi, bo dostała lekarstwo. Na razie nie będzie mogła mówić, ta rurka pomaga jej oddychać. Słyszy cię i wie, że jesteś blisko. Jutro się obudzi i wszystko będzie dobrze. Noah przygotuje ci spanie zaraz obok. Nie będziesz się bała tej aparatury, prawda?
Chuly kiwnęła głową.
– Gracias.
– Nie ma za co. – Pocałował ją w główkę i posadził na łóżku. – Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zawołaj.
Dziewczynka uspokoiła się i odwróciła do matki. Gabe wycofał się. Nagle poczuł, jaki jest zmęczony i głodny.
Przegapił porę kolacji, będzie musiał przejść się do wioski, zjeść coś w miejscowym barze.
Wziął szybki prysznic w namiocie higienicznym. W hotelu przebrał się w czyste szorty i koszulkę. Był gotów do wyjścia, gdy zatrzymało go ciche pochrapywanie w pokoju po lewej stronie.
Zwykle był samotnikiem. Przez ostatnich dwadzieścia lat uczestniczył w wielu misjach medycznych, pracował z setkami wolontariuszy i miał jeszcze więcej pacjentów, ale z jakiegoś powodu Sara Parker wydała mu się wyjątkowa.
Drzwi były uchylone. Spała.
– Saro? Dobrze się czujesz? – spytał.
Gwałtownie usiadła i przetarła oczy.
– Nie śpię. Nie śpię – zapewniła i rozejrzała się nieprzytomnie po pokoju.
– Jesteś w Kostaryce, Los Cabreras – przypomniał jej.
– Która godzina? – Rudy loczek spadł jej na czoło, różowa bluzka podwinęła się, ukazując pasek kremowej skóry. Nie powinien patrzeć, ale jakoś nie umiał oderwać wzroku.
– Siódma wieczorem. Zjadłaś kolację z innymi?
– Zaspałam. Nie szkodzi, mam batoniki energetyczne.
– Zły pomysł – rozległ się za nimi głos Noaha. – Gabe, jeśli idziesz do Almy, weź ją z sobą. Potrzebuje prawdziwego jedzenia.
– Chodźmy, z Noahem nie należy się spierać.
Dwadzieścia minut później szli polną drogą przez wioskę opustoszałą o tej porze. Wiatr od odległego oceanu poruszał długimi liśćmi drzew mangowych.
W niewielkiej restauracji odsunął dla Sary krzesło i z zadowoleniem wciągnął w płuca zapach czosnku i rozgrzanego oleju.
Przychodził tu od dwudziestu lat, od pierwszego wyjazdu z organizacją charytatywną, kiedy przyzwyczajał się do życia poza Chorwacją i opłakiwał śmierć najbliższych. Właścicielka knajpy, starsza pani o imieniu Alma, znajdowała dla niego zimne piwo Imperial i podsuwała mu butelkę w zamian za jeden uśmiech.
Po roku czy dwóch jego uśmiechy przestały być wymuszone.
Nad głową Sary wisiał plakat z kostarykańską drużyną piłki nożnej, La Sele. Marszczyła nos nad prostym menu, zawierającym te same trzy dania.
– Pomóc ci?
– Dziękuję, nie trzeba. Lepiej czytam po hiszpańsku niż mówię. – Zaczerwieniła się. – Ale dziękuję.
– Nie ma za co. – Mimowolnie zerknął na jej różowe wargi. Oj, stanowczo nie powinien nawet o tym myśleć.
– Co to jest? – zapytała.
– Tego nie chcesz – ostrzegł.
– Czemu?
– To potrawka z morskiej świnki.
– Prawdziwej świnki morskiej?
– Zgadza się.
– Masz rację, nie mogłabym jej zjeść – odparła z uśmiechem.
– Gdzie nauczyłaś się hiszpańskiego?
– W liceum, ale nie używałam go od trzydziestu lat i zdążyłam zapomnieć.
– Gwarantuję, że pod koniec pobytu wszystko sobie przypomnisz.
Alma przyszła przyjąć zamówienie, szeroki uśmiech rozjaśnił jej zmęczoną twarz. Gabe przytulił znajomą na powitanie.
– Kim jest ta ładna Amerykanka? – szepnęła mu do ucha.
– Pielęgniarka. Przyjechała nowa ekipa – wyjaśnił i wycisnął całusa na policzku Almy, ignorując niewypowiedziane pytanie w jej wzroku.
Właśnie dlatego zawsze przychodził sam.
– Enchilada, por favor.
Oboje zwrócili się do Sary, która trochę się speszyła, ale zdołała zamówić rosół.
– Nieźle – pochwalił ją Gabe, gdy Alma podreptała do kuchni.
– Okropnie. – Zawstydziła się i zakryła twarz rękami.
– Najważniejsze, że próbujesz. – Sięgnął przez stół i poklepał jej dłonie. – Uczymy się na błędach.
Ich spojrzenia się spotkały, przełknął ślinę i cofnął ręce. Nagle zapragnął znaleźć się w innym miejscu. Energia go aż rozsadzała, nie mógł usiedzieć spokojnie. Poderwał się, wszedł za kontuar i z lodówki wyciągnął dwa piwa.
– Wziąłem dwa dos imperiale.
– Możemy się tak szarogęsić? – zaniepokoiła się Sara, gdy wrócił do stolika. – Nie chcę wylądować w tutejszym więzieniu.
– Byłaś już w kostarykańskiej pace?
– Nie. – Zaczerwieniła się. – Mój syn studiuje w Kalifornii, słyszałam od niego to i owo.
– Wylądował za kratkami w Kostaryce?
– Co? Ależ nie! – Teraz trudno było zgadnąć, gdzie kończą się płomienne włosy, a zaczyna jej zaczerwieniona twarz. – Luke nigdy… Chciałam powiedzieć, że słyszałam o tym w telewizji.
– Tylko żartuję, Saro. – Parsknął śmiechem i podsunął jej butelkę. – Alma jest moją przyjaciółką. Nic nam nie grozi.
– Aha. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Czy mogłabym dostać wodę mineralną? Nie mam ochoty na alkohol.
– Oczywiście. – Schował piwo do lodówki i wyjął wodę.
– Dziękuję, doktorze Novak – powiedziała, sięgając po butelkę. – Jaka jest twoja specjalizacja?
– Medycyna ratunkowa. A na imię mam Gabe.
– Lubisz adrenalinę?
Na początku kariery lekarskiej dobrze się sprawdzał w sytuacjach na pograniczu życia i śmierci, kiedy ratował rannych i chorych. Lubił swoją pracę.
Potem bomby spadły na jego rodzinny dom w Vukovarze i wszystko się zmieniło. Medycyna stała się pokutą za własne porażki. Ratował innych, bo nie ocalił swoich bliskich. Bólu po ich stracie nie ukoiłoby całe piwo tego świata. Nie opowiadał o sobie. Nikomu. Nie będzie się zwierzał nieznajomej seksownej pielęgniarce…
– Cóż, ma swoje zalety. – Pociągnął łyk piwa, a tymczasem przed nimi pojawiły się zamówione dania. – Lubisz małpy?
– Słucham? Sama nie wiem. Nie miałam z nimi do czynienia.
Podniósł palec, by poczekała, i po chwili wrócił z małpką na smyczy. Mały czepiak wskoczył na krzesło między nimi i zwrócił się pyszczkiem do Sary.
– Jak się nazywa? Jest oswojony?
– Don Juan. I tak, jest aż za bardzo przyjazny wobec ludzi. – Gabe wyciągnął palec i małpka za niego chwyciła.
Uśmiech Sary przyspieszył bicie jego serca.
– Mogę spróbować? – Wyciągnęła palec wskazujący, a zwierzak nim potrząsnął, po czym ukradł marchewkę z talerza.
Rosół rozprysnął się, plamiąc jej bluzkę. Sara roześmiała się i wyciągnęła warzywa z rosołu dla Don Juana. Małpka wskoczyła jej na kolana, jakby to miejsce jej się należało.
Ty szczęściarzu, pomyślał Gabe i zaraz się zawstydził. Co u licha się z nim dzieje? Z jakiegoś powodu poczuł pociąg do tej nieznajomej kobiety, choć wystrzegał się przelotnych związków, nie mówiąc już o prawdziwych relacjach miłosnych…

Życie Sary, pielęgniarki i samotnej matki, ograniczało się do pracy w chicagowskim szpitalu i wychowywania syna. Gdy chłopak wyjechał na studia, postanowiła zrealizować swoje pasje. Poleciała do Kostaryki i zatrudniła się na miesiąc w misji medycznej w tropikalnym buszu. Szefem placówki był przystojny doktor Gabe Novak. Sporo starszy od Sary, obudził w niej pragnienia, o których istnieniu właściwie zapomniała. Zawsze rozsądna do przesady, niespodziewanie dla siebie samej zaczęła z nim flirtować. Bo przecież w ich wieku nie mogą sobie pozwolić na nic więcej...

Dwa prezenty dla lorda Lovella

Joanna Johnson

Seria: Romans Historyczny

Numer w serii: 603

ISBN: 9788327691507

Premiera: 08-12-2022

Fragment książki

W domu ktoś był.
Nawet w mroźnej ciemności grudniowej nocy Honora Blake mogła to wyczuć. Ze snu wyrwał ją instynkt nakazujący czujność, ale nie była przestraszona.
Odwagą dorównywała każdemu mężczyźnie, miała też pistolet skałkowy na stoliku nocnym. Była doskonałym strzelcem. Nauczyła się strzelać już w dzieciństwie, które spędziła w cieniu gór Blue Ridge w Wirginii. Trafienie niedźwiedzia z odległości dwudziestu kroków czyni cuda z odwagą dziewczyny.
Honora leżała nieruchomo, wytężając słuch, by wyłapać kolejne charakterystyczne skrzypienie nierównych desek podłogowych. Zazwyczaj ten stary, zmęczony dom, który przyprawiał ją o rozpacz, sprawiał same kłopoty – dach przeciekał, a drzwi były wypaczone – ale dzisiejszej wszystkie dźwięki były jej sprzymierzeńcami, pomagały śledzić kroki tego, kto poruszał się na dole.
Pomyślała z irytacją, że intruzi nawet nie próbują zachowywać się cicho. Czy byliby tak bezczelni, gdyby nadal miała męża? Czy sądzili, że samotna kobieta jest zbyt słaba, by rzucić im wyzwanie?
Jeśli tak właśnie myślą, to czeka ich niespodzianka. Ktokolwiek skrada się po jej włościach, wkrótce będzie żałował swego postępku.
Żałobne zawodzenie wiatru za oknem zagłuszyło lekkie kroki Honory, która zsunęła się z łóżka i narzuciła szal na koszulę nocną. Jej ręka była stabilna, gdy w świetle księżyca sprawdzała, czy pistolet jest nabity.
Odkąd jej mąż rozpłynął się w powietrzu, gdy pieniądze, na które liczył, nie pojawiły się, musiała radzić sobie sama. Przeklinała się codziennie za to, że pozwoliła mu zawrócić sobie w głowie, pojechała z nim do Anglii. Frank Blake był bardzo przystojny, umiał sprawić, że człowiek czuł się ważny i wyjątkowy W dodatku pojawił się właśnie wtedy, gdy Honora zaczęła wątpić, że kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Mama i tata próbowali ją przekonać, że Frank nie jest tym, na kogo wygląda, ale Honora go kochała, a obiekcje rodziców sprawiły, że mocniej trwała w swym uporze. Marzyła o ślubie z Frankiem i wyjeździe do Anglii.
Przepaść między Honorą i rodzicami z czasem się pogłębiła. Honora nie zasłużyła na ciepłe powitanie, jakie by jej zgotowali.
Nie właśnie dlatego wciąż tu jestem, myślała. Honora musiała przyznać, że mieli rację. Jak mogłaby jeszcze kiedykolwiek stanąć przed nimi, wiedząc, jak źle odpłaciła za ich troskę? Zraniła ludzi, którzy kochali ją najbardziej na świecie. Teraz tkwię tysiące mil od domu, w rozpadającej się posiadłości, myślała. Bez męża, którego ostatnio widziałam trzy lata temu. Gdybym tylko posłuchała rodziców, gdybym nie myślała, że wiem najlepiej, mogłabym oszczędzić sobie tego nieszczęścia. Byłam młoda i naiwna, teraz jestem udręczoną i cyniczną kobietą po trzydziestce. A dzisiaj do mojego salonu zakradł się intruz. Czy może być jeszcze gorzej?
Nie zważając na chłód nocy, przeszła przez pokój i przyłożyła ucho do drzwi sypialni. Z drugiej strony dobiegały niewyraźne dźwięki, jakby ktoś przemykał w ciemności. Honora zacisnęła usta i otworzyła drzwi. Ktokolwiek był na dole, najwyraźniej jej nie słyszał. Bezgłośnie wyślizgnęła się z pokoju.
Teraz ostrożnie i powoli, nakazała sobie.
Zeszła po schodach i wyjrzała przez balustradę. Hol poniżej spowijała ciemność, Honora po raz pierwszy poczuła dreszcz niepokoju. Odważna czy nie, nadal była zupełnie sama w Wycliff Lodge, a od najbliższego sąsiada dzieliło ją pół mili. Jej służąca Mary wróciła na noc do swojego domku i nie pojawi się aż do następnego poranka. Była to jedyna pomoc, na jaką Honora mogła sobie jeszcze pozwolić, a po latach Mary stała się bardziej przyjaciółką niż służącą – i dobrze, bo nikt inny nie wydawał się szczególnie zainteresowany poznaniem Honory.
Być może tych, którzy mieszkali w pobliżu, niepokoił kolor jej skóry – bardzo jasny brąz dzięki afrykańskiemu dziedzictwu jej ojca. Może byli zdumieni, że przetrwała sama w rozpadającym się starym domu. Tylko jej obecność powstrzymywała budowlę przed całkowitym rozpadem, co było jedynym powodem, dla którego Frank pozwolił jej tu zostać. Żona doktora przyłapała jej kiedyś na rąbaniu drewna na opał, co uznała za niestosowne zachowanie dziwnej kobiety, którą pan Blake przywiózł z Ameryki. W miarę upływu lat Honora przyzwyczajała się do samotności, a jej samodzielność okrzepła. Obiecała sobie, że już nigdy nie będzie zależna od mężczyzny.
Kolejne uderzenie, tym razem głośniejsze, dobiegło z dołu i Honora znów poczuła niepokój. Pod cienką koszulą nocną serce zaczęło jej bić jak szalone, dłonie stały się wilgotne od potu. Po omacku zacisnęła mocniej palce na szalu i zeszła po schodach, z trudem oddychając.
Odwagi, pomyśl, co zrobiłaby mama, nakazywała sobie w duchu.
Jak zawsze na myśl o matce Honora poczuła tęsknotę za domem i przede wszystkim matką. Ojciec może i nauczył ją strzelać, ale z pewnością odwagę i hart ducha odziedziczyła po matce, Cicily Jackson. Ślub rodziców uznano za wielki skandal, córka białego właściciela plantacji poślubiła wolnego, ale czarnego człowieka. Dziadek Honory odciął tę parę od rodzinnych pieniędzy i zostawił bez grosza przy duszy. Trochę złagodniał, kiedy urodziła się jego wnuczka, próbował się pogodzić, ale było już za późno. Mama nie chciała mieć nic wspólnego z rodziną, która nie zaakceptowała jej męża, zaślepiona uprzedzeniami.
Mama i ojciec mogli liczyć tylko na siebie. Różnili się pod wieloma względami, ale Honora scementowała ich związek. Gęste, kręcone czarne włosy i mocno zarysowany podbródek odziedziczyła po ojcu, duże orzechowe oczy po mamie. Państwo Jackson mieli nadzieję, że ich ukochana córka znajdzie godnego siebie mężczyznę. Niestety zakochała się bez pamięci we Franku Drake’u, jego kłamstwa i fałszywe obietnice odebrały jej zdrowy rozsądek.
Weszła do holu i stanęła na chwilę, aby się pozbierać. Salon znajdował się po lewej stronie, drzwi były lekko uchylone, a kroki, stłumione przez wytarty dywan, były wyraźnie słyszalne. Po drugiej stronie tych drzwi czaiło się nie wiadomo co, może złodziej, a może coś bardziej przerażającego. Jedynym sposobem, aby się tego dowiedzieć, było zajrzenie do środka.
Pierwszy błysk światła zaskoczył ją, oświetlając zimny hol. Z pewnością nikt nie byłby tak bezczelny, żeby włamać się, a potem rozpalić ogień i poczuć się jak w domu, prawda? Nie mogąc uwierzyć własnym oczom, Honora zesztywniała, gdy światło stało się jeszcze jaśniejsze.
Zapalili świece? Weszli do mojego domu w środku nocy, rozpalili ogień i zapalili moje świece? Te, które muszę oszczędzać, żeby przetrwać zimę? Jak śmieli!
Złość ją rozgrzała, już niemal nie czuła zimnego przeciągu, który hulał wokół. Kimkolwiek była ta osoba, posunęła się za daleko w swojej arogancji, więc Honora, napędzana gniewem, zebrała się na odwagę i wtargnęła do pokoju.
– Masz zostać dokładnie tam, gdzie jesteś!
Trzymała mocno pistolet, celując prosto w mężczyznę klęczącego przed kominkiem. Zamierzał wstać, ale najwyraźniej rozmyślił się, gdy dostrzegł pistolet.
– Jeszcze jeden krok i już nigdy nie zrobisz kolejnego. Kim jesteś i co tu robisz w środku nocy?
Intruz powoli przysiadł na piętach, nie odrywając wzroku od twarzy Honory. Jego rysy trudno było dokładnie zobaczyć, ale chyba nie wyglądał na przestraszonego. Miał mocną szczękę i proste, kasztanowe brwi. Był wręcz zadziwiająco spokojny, jakby trzymała bukiet kwiatów. Czy on myślał, że można ją lekceważyć?
Ciemne oczy nieznajomego lśniły w blasku ognia, a jego włosy, z rzadka przyprószone siwizną na skroniach, były rozwichrzone. Nie dało się określić jego wzrostu, na pierwszy rzut oka wyglądał na czterdziestolatka. Pod drogim ubraniem widać było szczupłą sylwetkę, z której byłby dumny znacznie młodszy mężczyzna. Gdyby Honora zobaczyła go pięć lat temu, wydałby się jej pociągający, ale to było, zanim wyniosła nauczkę ze związku z Frankiem.
– I co?
– Proszę wybaczyć. – Mężczyzna pochylił głowę w geście, który Honora mogłaby uznać za przepraszający, gdyby była w lepszym nastroju. – Nie wiedziałem, że pani tu jest. Kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest to miejsce, pomyślałem, że wszyscy mieszkańcy musieli wyjechać. Przebyłem długą drogę i pomyślałem, że przenocuję tutaj, zanim rano będę kontynuował poszukiwania.
Jego spojrzenie powędrowało w kierunku brudnych zasłon i dużej plamy wilgoci na suficie, a Honora poczuła, że ogarnia ją nagły wstyd. Frank pozwolił jej mieszkać w Wycliff. Zupełnie jakby zapomniał, że miał żonę. Frank miał lepsze rzeczy do roboty, inne miejsca do życia, i Honora wątpiła, czy kiedykolwiek poświęcił choć chwilę na zastanowienie się nad losem porzuconej żony.
– Oczywiście, że nadal tu mieszkam. Ale kto pana przysłał? I jeszcze nie powiedział mi pan, jak się nazywa.
Mimo jej napastliwego tonu i wycelowanego pistoletu, nieznajomy zachował spokój. To wzbudziło jej podziw, na szczęście szybko się opamiętała.
– Jestem lord Lovell, pani Blake. Bo pani jest, jak mniemam, panią Honorą Blake?
Gdy skinęła głową, zaczął ostrożnie podnosić się na nogi, wyciągając ku niej rękę.
– Moje odwiedziny mają związek z pani mężem. Spotkaliśmy się na przyjęciu karcianym jakieś półtora roku temu, choć dopiero niedawno dowiedziałam się, że jest żonaty.
Szok nieco zdekoncentrował Honorę. Oparła się z powrotem o framugę drzwi, wciąż trzymając w ręku pistolet, ale teraz mogła się skupić jedynie na słowach Lovella. Wzmianka o mężu zaskoczyła ją, pewnie dlatego dopiero po chwili zauważyła, że tajemniczy gość zrobił ostrożny krok do przodu.
Frank go przysłał? Nie kontaktował się ze mną od dawna, pomyślała. Odkąd trzy lata temu nie przyjęła spadku po dziadku, Frank po prostu zniknął. Nie chciała mieć nic wspólnego z pieniędzmi zarobionymi na plantacjach tytoniu, na których zatrudniano niewolników. Wolałaby być biedna jak mysz kościelna, niż przyjąć bogactwo skażone ludzkim cierpieniem. Frank nie miał takich obiekcji, czekał, aż jej dziadek umrze. Kiedy odrzuciła spadek, nic nie było w stanie zatrzymać go przy żonie. Przynajmniej wyszło na jaw, dlaczego się z nią ożenił.
Honora zacisnęła zęby. Oczywiście, Frank i ten pan na pewno byli przyjaciółmi. W pewnym sensie byli do siebie podobni, zauważyła teraz. Obaj byli tak pewni siebie i na tyle przystojni, że przyciągali wzrok każdej kobiety. Bez wątpienia mężczyzna, który stał przed nią, był takim samym draniem jak jej mąż, i na tę myśl poczuła ostre ukłucie niechęci.
– Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzę, jest to, by przyjaciel Franka spędził choćby minutę dłużej w tym domu. W końcu podobieństwa się przyciągają, a żaden człowiek honoru nie dążyłby do znajomości z moim mężem. I jeśli oczekuje pan, że pański tytuł zrobi na mnie wrażenie, to obawiam się, że się pan rozczaruje. Nie można włamywać się do cudzych domów, nawet jeśli zna się ich właściciela.
Lord Lovell wzruszył ramionami ze swobodą ludzi przyzwyczajonych do robienia tego, co mu się podoba i kiedy mu się podoba.
– Drzwi do ogrodu wymagały tylko delikatnego pchnięcia. I mówiłem już, że w ciemności ten dom wyglądał na niezamieszkały. Proszę mi wybaczyć tę pomyłkę, ale nie jestem pewien, czy można mnie za nią winić.
Honorę ponownie się zirytowała. To prawda, że ta posiadłość pamiętała lepsze dni, lecz powolny upadek rozpoczął się na długo przed tym, jak Frank sprowadził do Anglii swoją narzeczoną. Od czasu, gdy ją opuścił, Honora nie mogła zrobić nic, aby powstrzymać ten proces. Niegdyś piękne pokoje były prawie puste i ponure, ściany zaczynały pękać. Tylko dzięki dzierżawie kilku pól mogła się utrzymać, stać ją było na podstawowe rzeczy, ale na niewiele więcej. Mama i tata przysłaliby pieniądze, gdyby poprosiła, ale Honora spaliłaby się ze wstydu, gdyby musiała przyznać, jak bardzo myliła się co do Franka. W rzadkich listach do Wirginii opisywały tylko niektóre aspekty tutejszego życia. Sposób, w jaki rozstała się z rodzicami, był otwartą raną, którą trudno było uleczyć.
– To nie wyjaśnia, dlaczego pan tu przyjechał. Proszę kontynuować, zamieniam się w słuch. – Wiedziała, że jej głos brzmi ostro, ale nie potrafiła się opanować. Przez tego irytującego nieznajomego i wspomnienia o Franku jej serce stwardniało jak kamień, znów zawładnął nią gniew. Miała dość mężczyzn, którzy uważali, że skoro nie brak im urody i wdzięku, wolno im więcej niż innym. Frank nie raczył nawet przyjść do niej osobiście, zamiast tego wysyłał tego człowieka, by ją nastraszył. Z pewnością lord Lovell nie zasługiwał na uprzejmość, skażony swoją znajomością z człowiekiem, który zrujnował życie Honory. – Czego tak bardzo chce mój podły mąż, że pana tu przysłał? Czy chodzi o pieniądze? Przegrał wszystkie swoje, a teraz żąda moich? Mam nadzieję, że nie, bo dobrze wie, że nic nie mam.
Jej nieproszony gość zawahał się, po raz pierwszy stracił pewność siebie, a Honora uśmiechnęła się ponuro na myśl, że w końcu go wtrąciła z równowagi. Bez wątpienia był bardziej przyzwyczajony do tego, że kobiety raczej uśmiechają się do niego i podziwiają go. Jego tytuł i ujmująca twarz prawdopodobnie znajdowały uznanie wszędzie, gdzie się pojawił.
Cóż, nie tutaj. Jeśli Frank go przysłał, myśląc, że ten człowiek mnie zauroczy, to będzie bardzo zdziwiony, gdy się okaże, że plan się nie powiódł, pomyślała z satysfakcją.
Lord Lovell zrobił kolejny krok w jej stronę, a Honora cofnęła się, nagle zaniepokojona powagą malującą się na jego twarzy. Zmarszczył brwi, a jego i tak już głęboki głos stał się jeszcze głębszy. Jego słowa dotarły do uszu Honory, ale nie miały żadnego sensu.
– On już nie potrzebuje żadnych pieniędzy, proszę pani. Przykro mi to mówić, ale pani mąż nie żyje.

Isaac patrzył, jak pani Blake powoli opada na wytartą sofę niedaleko drzwi. Pistolet wypadł jej z dłoni i wylądował z cichym stukotem na podłodze, ale ona zdawała się tego nie zauważać.
– Frank? Nie żyje?
Wpatrywała się w niego, jakby podejrzewała, że ją okłamał. Oczy miała szeroko otwarte, usta rozchylone. Wyglądała teraz bezbronnie, ale to przecież nie jego sprawa.
– Zrobiłem to, z czym przyjechałem, i na tym moja misja się kończy.
Odwrócił twarz i jak zwykle postanowił o tym nie myśleć. Nie miał żadnego powodu, by tak się czuć, a jednak wciąż coś nie dawało mu spokoju. Tak było od tamtej pamiętnej nocy tydzień temu. To niepokojące uczucie wzmogło się na widok uderzającej urody wdowy po Franku.
Niech cię szlag, Blake. Ujawniłeś, że masz żonę, dopiero gdy umierałeś? Zostawiłeś mi zadanie odnalezienia i poinformowania twojej żony. Dlaczego? Czyżbyś myślał, że okażę litość żonatemu mężczyźnie? Jednak po tym, co zrobiłeś Charlotte, nie pozostawiłeś mi wyboru. Ta sytuacja wymagała zdecydowanego działania.
Żona Franka nadal siedziała nieruchomo, a jej czarne, zmierzwione loki lśniły w tańczącym świetle ognia. Była o wiele bardziej atrakcyjna, niż się spodziewał. Zastanawiał się przez chwilę, jak Frank mógł nie doceniać takiej wyjątkowej urody. Choć pierwszy kontakt z panią Blake był co najmniej… niecodzienny. Co za kobieta wpada do pokoju w koszuli nocnej, wymachując pistoletem? Była jak Walkiria, która postanowiła rzucić mu wyzwanie. Może nic dziwnego, że Frank od niej uciekł, uroda to nie wszystko. Nie był odważnym człowiekiem, pomyślał Isaac z lekką pogardą. Być może żona była dla niego zbyt wielkim wyzwaniem, więc szukał szczęścia gdzie indziej.
Na myśl o zalanej łzami twarzy biednej Charlotte zakłuło go w sercu. Aż zagryzł wargi, przypominając sobie tę straszną noc. Jego młoda podopieczna była taka naiwna, zbyt ufna… Ale musiał przyznać, że i on uważał Blake’a za przyjaciela, obdarzył go zaufaniem. Dlaczego założył, że ten łajdak nie potraktuje Charlotte tak, jak – Isaac musiał przyznać – sam kiedyś traktował kobiety? Może jego zachowanie nie było tak podłe, jak zachowanie Franka, ale powinien pamiętać, gdzie zaczęła się ich przyjaźń. Poznali się przy stoliku karcianym w jakiejś brudnej melinie, gdzie wino lało się strumieniami, a lord Lovell nie był obojętny na wdzięk tamtejszych dziewek. Frank wprawiał go w dobry nastrój swoim błyskotliwym dowcipem i skłonnością do ryzyka. Czasami grali aż do wschodu słońca. Isaac cieszył się, że znalazł przyjaciela, z którym, jak się wydawało, miał wiele wspólnego. Odkąd prawda wyszła na jaw, Isaaca dręczyło poczucie wstydu i winy.
Charlotte miała ledwie szesnaście lat, do cholery, była niewinną panienką, a Frank zrobił jej dziecko i miał czelność twierdzić, że nie jest jego.

Honora nie słuchała przestróg rodziców, straciła głowę dla łotra, który zgotował jej piekło na ziemi. Nie martwi się, że trzy lata temu mąż ją opuścił i nie daje znaku życia. Samotne dni w domu, który coraz bardziej przypomina ruinę, upływają jej na rozpamiętywaniu przeszłości. Biedna, traktowana z pogardą przez towarzystwo, marzy jedynie o świętym spokoju. W jej nudny, smutny świat wkracza z impetem lord Lovell. Przywozi wieści o śmierci jej męża, a także proponuje pomoc. Przyjmując ją, Honora niespodziewanie odmieni los kilku osób i odnajdzie szczęście, o jakim nie śmiała marzyć.

Flirt po godzinach

Susannah Erwin

Seria: Gorący Romans

Numer w serii: 1257

ISBN: 9788327688668

Premiera: 06-10-2022

Fragment książki

Włamanie się do prywatnej piwnicy właściciela w winiarni St. Isadore było proste. Tuż za rzadko używanymi i trochę wypaczonymi tylnymi drzwiami znajdowały się dawne schody dla służby prowadzące parę kondygnacji w dół. Trudniej było się stamtąd wydostać…
Marguerite Delacroix spróbowała dźwignąć dwie skrzynki wina, poddała się i roztarła obolałe ramiona. Plan, który wydawał się doskonały o jedenastej wieczorem nad butelką Carménère wypitą wspólnie z przyjaciółką, Aracely Contreras, o pierwszej w nocy miał kilka wad. Przede wszystkim butelki były ciężkie. Mogłaby je wnieść po schodach tylko po kilka naraz, co trwałoby do rana.
Włączyła latarkę w telefonie i oświetliła ciemną chłodną piwnicę z dziesiątkami stojaków na wino, potwierdzając to, co wiedziała wcześniej: jedyną opcją była winda, ale to znacznie zwiększało ryzyko.
Westchnęła. W St. Isadore nic nigdy nie było proste.
Marguerite od dziecka karmiona była opowieściami o legendarnych wyczynach przodków z Delacroix, słynących z umiejętności winiarskich. Pochodziła z gałęzi rodziny, która podczas gorączki złota wyemigrowała do Kalifornii, by produkować wino dla szybko rosnącej ludności stanu. Jedna winnica zmieniła się w pięć, a wkrótce potem powstała St. Isadore, zbudowana na wzór zamku w Dolinie Loary. Teraz była to jedna z niewielu pozostałych oryginalnych winiarni w Napa Valley.
St. Isadore przetrwała wirusa filoksery, który zniszczył większość winorośli w Napie na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a także prohibicję dzięki odrobinie przemytu, jednak podupadła po drugiej wojnie Światowej, gdy posiadłość odziedziczyli dwaj bracia zaciekle walczący o prowadzenie firmy. W końcu jeden z nich przejął kontrolę nad winiarnią, a drugi nad winnicami.
Dwie gałęzie rodziny pozostawały skłócone aż do czasów ojca Marguerite, który odziedziczył winnice i dziesięć lat temu sprzedał je nieżyjącemu już Linusowi Chappellowi, właścicielowi winiarni.
Marguerite błagała rodziców, aby zatrzymali ziemię, dopóki ona nie dorośnie na tyle, by przejąć zarządzanie, ale żadne z rodziców nie było zanadto zainteresowane uprawą winorośli; kusiła ich wcześniejsza emerytura w Arizonie.
Gdy wróciła do domu po pierwszym roku studiów na uniwersytecie w Davis, winnice po raz pierwszy w swojej historii należały do kogoś, kto nie nosił nazwiska Delacroix.
Ale odzyskanie winnic nie przywróciło winiarni do dawnej Świetności. Winiarskie obszary północnej Kalifornii rozwijały się dzięki zwiększonej turystyce i popytowi na tutejsze wina, a St. Isadore pozostawało w tyle.
Od czasu do czasu do winiarni trafiał nowy sprzęt, ale winda w piwnicy pochodziła z połowy lat trzydziestych dwudziestego wieku – była w stylu art deco, piękna w detalach, jednak rozklekotana i hałaśliwa. Maszynownia znajdowała się pod mieszkaniem właściciela, hałas było słychać przez kilka pięter i ścian. Dzięki temu rodzina miała kontrolę nad dostępem do prywatnych zapasów rzadkich i eksperymentalnych win.
Winda w każdym razie była niezawodna; Marguerite wiedziała o tym z doświadczenia, a poza tym kto mógłby ją usłyszeć? Linus zmarł sześć miesięcy temu i nie zostawił testamentu. Cały jego majątek trafił do najbliższych krewnych, dwóch stryjecznych bratanków, którzy natychmiast wystawili winiarnię i ziemię na sprzedaż.
Transakcja została zawarta w zeszłym tygodniu. Kupującym był dyrektor generalny działu technologii firmy z Doliny Krzemowej, ale podobno jeszcze się tu nie pojawił. Gdyby się pojawił, miejscowi plotkarze na pewno by o tym wiedzieli, bo podobno był bardzo przystojny i samotny.
Ale najważniejszy dla Marguerite szczegół był taki, że wraz z zamknięciem rachunku depozytowego zniknęli stąd ochroniarze poprzedniego właściciela i tym samym pojawiła się szansa dla niej.
Otworzyła zewnętrzne drewniane drzwi windy znalezionym w piwnicy łomem, rozsunęła ozdobną metalową kratownicę i zaczęła ładować butelki do kabiny. Zapewne po raz ostatni jej stopa stanęła w tej piwnicy. Jeśli plotki były prawdziwe, winiarnia miała zostać zlikwidowana i zburzona, a na jej miejscu miało stanąć luksusowe osiedle. To była bolesna myśl.
Ale mogła uratować wino. Jej wino, które miało na nowo wprowadzić nazwisko Delacroix w świat winiarstwa. Większość była zamknięta w winiarni i niedostępna, ale Linus przechowywał próbki każdej partii w prywatnej piwnicy. Te butelki były wszystkim, co pozostało Marguerite po ośmiu latach pracy w tym miejscu.
Przez osiem lat wkładała całe serce w to, co robiła dla Linusa, ponieważ zawarli umowę przypieczętowaną uściskiem dłoni: płacił jej tylko piętnaście procent wynegocjowanej pensji, a pozostałe osiemdziesiąt pięć procent szło na poczet odkupienia oryginalnych winnic, od których wszystko się zaczęło. Chciała je odzyskać i wyrabiać własne wino, które miało być sprzedawane pod etykietą winiarni St. Isadore.
Była już tak blisko celu!
W dniu ostatnich urodzin skończyła spłatę i Linus obiecał jej przenieść akt własności, ale wtedy udar nagle odebrał mu życie. Po jego pogrzebie nie można było znaleźć oprawnej w skórę księgi, w której notował jej spłaty. Gdy próbowała negocjować w tej sprawie ze stryjecznymi bratankami Linusa, roześmiali się jej w twarz i zadzwonili do szeryfa, by usunął ją z posiadłości.
Wino, które zrobiła, było wszystkim, co jej zostało i nie miała zamiaru pozwolić, by pleśniało w piwnicy właściciela lub, co gorsza, zostało zniszczone. Zabrała ostatnią butelkę. Choć w piwnicy było zimno, czoło miała spocone. Otarła zakurzone ręce o dżinsy i przycisnęła guzik parteru. Stamtąd blisko już było do głównego wejścia. Aracely była gdzieś w pobliżu i czekała na telefon. Razem załadują wino do SUV–a przyjaciółki i odjadą.
Ale dokąd? Całe życie Marguerite było tu, w St. Isadore. Nie pragnęła niczego innego jak tylko zostać tutaj. Wcześniej myślała, że umowa z Linusem właśnie to jej umożliwi.
Zamrugała, by powstrzymać łzy. St. Isadore to był jej dom, a nowy właściciel zamierzał go zniszczyć.

Evan Fletcher przymknął oczy i przetarł powieki, ale to nie pomogło. Kiedy znów je otworzył, liczby na ekranie laptopa wyglądały równie ponuro jak wcześniej.
Gdy upoważnił agentkę do zakupu St. Isadore z całym wyposażeniem i zapasami wina, ucieszyła go wiadomość, że znajduje się tam również umeblowana rezydencja właściciela. Przyjechał tu wreszcie kilka godzin temu, by w końcu obejrzeć swój zakup na własne oczy, i przekonał się, że zdjęcia skąpane w złocistym blasku słońca nie ukazywały wielu niedoskonałości i uszkodzeń.
Winiarnia jednak była sprawna technicznie i wciąż działała, a zatem doskonale nadawała się do jego celów. Reszta była zwykłą kosmetyką.
– Mam ochotę powiedzieć „a nie mówiłam”, ale jest późno, a poza tym nie chciałabym stracić takiego klienta jak ty – powiedziała agentka przez głośnik telefonu, po czym Evan usłyszał wyraźne ziewnięcie.
– W porządku, Pia. Możesz się nade mną znęcać. Zasłużyłem na to, dzwoniąc do ciebie o tej porze. Chciałem tylko zostawić wiadomość głosową.
– Przekonałam się już, że jeśli nie odbiorę telefonu od ciebie od razu, to zanim oddzwonię, ty pogrążysz się jeszcze głębiej. Tak jak wtedy, kiedy bez porozumienia ze mną złożyłeś ofertę kupna tej winnicy.
– Następnym razem zadzwonię w godzinach pracy. To była pierwsza chwila spokoju, jaką dzisiaj miałem. W pracy wybuchł nowy kryzys.
Evan był dyrektorem generalnym i założycielem Medevco, szybko rozwijającego się start-upu zajmującego się urządzeniami medycznymi opartymi na sztucznej inteligencji. Rok temu jego firma osiągnęła wartość miliarda dolarów. W Dolinie Krzemowej takie firmy nazywano jednorożcami, bo były rzadkie i ekscytujące. Ale przy tak szybkim rozwoju pojawiały się liczne bóle wzrostowe.
Potrząsnął głową, by odpędzić od siebie te myśli. W tej chwili winiarnia miała pierwszeństwo.
– Dziękuję, że zechciałaś przejrzeć ze mną księgi St. Isadore. Powiedz, jak mam przeprosić Luisę za to, że zabrałem ci cały wieczór.
Pia się roześmiała.
– Odkąd pojawiło się dziecko, pora doby nie ma żadnego znaczenia. Nie musisz przepraszać. Luisa ci podziękuje, bo będę mogła ją nakarmić o drugiej w nocy, a ona może spać. Ale jeśli naprawdę chcesz jej to wynagrodzić, przyślij nam skrzynkę chardonnay… ale może z innej winnicy.
– Ha ha – mruknął Evan. – Przekonasz się, że za rok będziesz mnie błagać o skrzynkę najlepszego wina z St. Isadore.
– To nie jest firma technologiczna. To zupełnie inna branża, a ty kupiłeś małą winiarnię, która nawet przed odejściem doświadczonych pracowników nie wykorzystywała pełnych mocy przerobowych. Nie spodziewaj się szybkiego sukcesu.
– To brzmi jak wyzwanie.
– To zależy, jakie masz oczekiwania. A znając ciebie, są wysokie jak Himalaje.
Evan podrapał się głowę, ale to przemilczał. Świeżo upieczone matki nie potrzebują dodatkowego stresu.
– Słyszałam – powiedziała Pia.
– Co słyszałaś?
– Odgłos, który świadczy o tym, że coś przede mną ukrywasz.
– Tego lata w Napie ma się odbyć Światowy Szczyt Liderów Biznesu.
Usłyszał głośny oddech Pii.
– Proszę, nie mów tego, co zamierzasz powiedzieć.
– Organizatorzy dowiedzieli się, że kupuję winiarnię i zapytali, czy byłbym zainteresowany organizacją imprezy integracyjnej. Oczywiście się zgodziłem.
Pia jęknęła.
– Evan, to ma być zjazd liderów biznesu…
– Będzie dobrze.
– To nie ma nic wspólnego z tym, że Angus Horne nie odbiera twoich telefonów, prawda? Zawsze bierze udział w tym szczycie. I jest koneserem win.
Evan się roześmiał.
– Myślisz, że kupiłbym całą winnicę razem z winiarnią tylko po to, żeby zdobyć inwestora dla Medevco?
– Kupiłbyś nawet księżyc, gdybyś miał nadzieję, że da ci to okazję oczarować Horne’a. Zapominasz, że to ja czuwam nad twoimi rachunkami. Konkluzja jest taka: większość twojego kapitału jest zamrożona w Medevco i zakup winnicy nadwerężył twoje płynne aktywa.
– Winiarnia przynosi dochody.
Usłyszał, jak jej palce stukają w klawiaturę.
– Przychody, ale niekoniecznie zysk. I będziesz musiał dokonać kilku inwestycji. Jeśli nie chcesz, żebym osiwiała, możesz ponosić straty najwyżej przez rok.
– Zrobię, co się da.
Powierzył Pii prowadzenie swoich interesów ze względu na jej ostrożne podejście, ale gdyby nie miał pełnego zaufania do swoich umiejętności, to nie sprzedałby trzech firm jeszcze przed trzydziestką, a potem nie założyłby Medevco. Pia może sobie kpić z jego oczekiwań, on jednak wolał to nazywać kreatywnym podejmowaniem ryzyka w połączeniu z bezwzględną umiejętnością ograniczania strat.
– Jeszcze raz dziękuję. Spróbuj się zdrzemnąć, zanim dzieciak się obudzi.
Rozłączył się i odchylił na krześle. W każdym razie mieszkanie było czyste, z prysznica leciała gorąca woda, a nowe łóżka zostały dostarczone tego wieczoru i zasłane świeżą pościelą. Wstał i przeciągnął się, zamierzając sprawdzić, czy materac jest tak wygodny, na jaki wygląda, gdy naraz podrapany parkiet pod jego stopami zatrząsł się od niskiego dudnienia.
– Co do…?
Szybko obrzucił spojrzeniem pokój. Lata życia w Kalifornii, gdzie w każdej chwili mogło się zdarzyć trzęsienie ziemi, nauczyły go, jak znaleźć najbezpieczniejsze miejsce, by przeczekać wstrząsy. Ale dudnienie nie nasilało się ani nie ustawało i po chwili zorientował się, że jest to odgłos jakiejś maszyny.
Oczywiście! Winda prowadząca do prywatnych piwnic. Serce na moment przestało mu bić, a potem przyspieszyło. Tylko on w domu nie spał; drugi lokator położył się spać już kilka godzin temu.
Nie wierzył w duchy, chociaż meble w rezydencji przypominały odrzuty z Nawiedzonej Posiadłości w Disneylandzie. Winda jednak pochodziła z ubiegłego wieku. Pewnie źle działała, ale lepiej to sprawdzić. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był pożar spowodowany przez wadliwą instalację.
Mijając kuchnię, zauważył ciężką żeliwną patelnię stojącą na starym piecu i zabrał ją z sobą na wypadek, gdyby to jednak nie były duchy.

Winda zatrzymała się. Marguerite nacisnęła guzik i odsunęła stalową kratownicę. Przyciskając do piersi trzy butelki, pchnęła plecami drewniane drzwi. Misja zakończona i nikt się nigdy nie dowie, że tam była.
Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z na wpół ubranym mężczyzną. Żeliwna patelnia, którą trzymał w rękach, wycelowana była w jej głowę.
Krzyknęła. Dwie butelki wysunęły się z jej ramion i wylądowały z łoskotem na wytartym linoleum w kabinie windy. Złapała trzecią butelkę za szyjkę, uniosła ją nad prawym ramieniem jak krótki kij bejsbolowy i wzięła zamach.
Mężczyzna podniósł patelnię, aby zakryć twarz, i butelka rozprysła się o żeliwo. Chłodne wino spłynęło po dłoni Marguerite i jej umysł znów zaczął pracować.
Co ona najlepszego robiła? Cała ciężka praca zmieniała się teraz w kałużę na podłodze. W holu było ciemno, ale wyglądało na to, że straciła jedną trzecią wina. Resztę może da się uratować.
Mężczyzna opuścił patelnię. Przez chwilę patrzyli na siebie, ciężko oddychając. A zatem to jest ten przystojny nowy właściciel. Rozpoznała zarys brody pokryty cieniem zarostu i ciemne brwi; widziała je wcześniej w internecie. Ale ani zdjęcia, ani plotki nie oddawały emanującej z niego siły, zwłaszcza że miał na sobie tylko opuszczone nisko na biodrach dresowe spodnie.
– Masz zamiar tego użyć? – wychrypiała, wskazując na patelnię.
Potrząsnął głową i jego usta drgnęły.
– Co się, do cholery…? Kim…?
– Mogę to wyjaśnić, ale najpierw potrzebuję nowej butelki. Albo pojemnika. Czegokolwiek.
Próbowała się przecisnąć obok niego, przyciskając do siebie butelkę, ale złapał ją za ramię i wino ochlapało jej koszulę.
– Wyjaśnij teraz.
– Po prostu pozwól mi odejść.
– Nigdzie nie pójdziesz. Próbowałaś mnie uderzyć!
– Bo mi groziłeś! – Brodą wskazała patelnię w jego prawej ręce. – Masz rację, przykro mi, ale mnie wystraszyłeś.
– Włamałaś się do mojego domu!
– Zaraz z niego wyjdę i bardzo się z tego cieszę. Ale proszę, daj mi coś na to wino. – Po raz pierwszy napotkała jego spojrzenie. – Proszę.
Zmarszczył brwi, ale rozluźnił uścisk na tyle, że ominęła go i znalazła oklejone tapetą, wtapiające się w ścianę drzwi, które prowadziły do służbowego korytarzyka i do kuchni. Na pewno znajdzie tam coś odpowiedniego.

Evan zamrugał. Zdawało się, że złodziejka po prostu zniknęła w ścianie. Co, do cholery…
Spojrzał na stojące w windzie butelki. Nie było na nich etykiet, tylko jakieś słowa nabazgrane pisakiem na szkle.
To nie ma sensu. W piwnicy właściciela znajdowały się wina rzadkie i bardzo wartościowe. Złodziej wiedziony chęcią zysku zabrałby te butelki, które mogły osiągnąć najwyższą cenę na rynku. O co chodzi tej kobiecie?
Przyjrzał się ścianie, w której zniknęła, i odkrył drzwi, odrobinę uchylone. Agent, który sprzedawał mu posiadłość, z entuzjazmem opowiadał coś o tajnych przejściach. Evan uznał wtedy, że to zwykła próba podbicia ceny za sprawą tylnych schodów lub poddasza. Ale nie, wyglądało na to, że w tym domu rzeczywiście są ukryte wejścia oraz korytarze i jego nocny gość je zna.
Przez chwilę nasłuchiwał, a potem cicho otworzył drzwi i zobaczył przed sobą kolejne. Za nimi znajdowała się przepastna kuchnia z wyposażeniem, które mogłoby się znaleźć w sitcomie z lat pięćdziesiątych. Butelka z winem stała do góry dnem na półce obok zlewu. Dwie szafki były otwarte, a złodziejka grzebała w trzeciej. Obejrzała się przez ramię.
– Gdzie są karafki? Linus trzymał je tutaj. Przeniosłeś je gdzie indziej?
Poklepał się po kieszeniach dresu w poszukiwaniu telefonu, zamierzając zadzwonić po policję, ale kieszenie były puste. Widocznie zostawił telefon w pokoju.
– Kim jesteś i co tu robisz? Mów!
Odwróciła się twarzą do niego i po raz pierwszy zobaczył ją wyraźnie. Ciemne włosy, niemal zupełnie czarne, były skręcone w węzeł na czubku głowy, ale kilka loków wymknęło się i falujące kosmyki sterczały na wszystkie strony. Jej cera przy czarnej koszulce wydawała się blada, niemal przezroczysta. Obcisłe ciemne dżinsy podkreślały długie smukłe nogi, ale luźna koszulka skrywała zapewne ponętne krągłości. Wrócił wzrokiem do jej twarzy i napotkał mroźne spojrzenie.
– Karafki? – powtórzyła.
– Chyba nie rozumiesz, kim jestem ani w jakich kłopotach się znalazłaś. To ja tu zadaję pytania.
Jej usta wykrzywiły się w grymasie.
– Ależ rozumiem. Jesteś nowym właścicielem St. Isadore. Cała dolina się zastanawiała, kiedy się tu pojawisz, chociaż ja oczywiście myślałam, że jeszcze cię nie ma. Prawdę mówiąc, gotowa byłam się założyć, że w ogóle się tu nie pokażesz. Karafki. Czy są w spiżarni?
Potrząsnął głową zdezorientowany.
– Niczego nigdzie nie przekładałem. Pierwszy raz jestem w tej kuchni.
Spojrzała na patelnię, którą wciąż trzymał, i uniosła brwi. Uznał, że obrona nie będzie konieczna, i odstawił patelnię na poczerniały palnik starego pieca.
– Ale mam wrażenie, że ty bardzo dobrze znasz to miejsce. Kim jesteś?
– Może gdybyś rozejrzał się po kuchni, zamiast gapić się na mnie, to wiedziałbyś, gdzie co jest – powiedziała lekkim tonem, nadal grzebiąc w szafce.
– Po prostu mam zamiar podać policji dokładny opis kobiety, która włamała się do mojego domu…

Marguerite przez wiele lat pracowała w winnicy St. Isadore, która kiedyś należała do jej rodziny. Marzyła o odkupieniu tego miejsca i przywróceniu rodzinnych tradycji winiarskich. Gdy już była bliska osiągnięcia celu, właściciel winnicy nagle zmarł, a dokumenty potwierdzające ich umowę zaginęły. Evan Fletcher, przystojny nowy właściciel St. Isadore, nie ma pojęcia o świecie win, zgadza się więc zatrudnić Marguerite, która wie o winie wszystko. Od początku między nimi iskrzy, ale czują, że nie należy mieszać bliskich związków z pracą. Lecz po godzinach są już tylko mężczyzną i kobietą...

Gdy się zakochasz…, Spotkanie w Boże Narodzenie

Maya Blake, Sharon Kendrick

Seria: Światowe Życie DUO

Numer w serii: 1137

ISBN: 9788327686138

Premiera: 15-12-2022

Fragment książki

Podsłuchując, nigdy nie usłyszysz o sobie niczego dobrego, jak mówiło przysłowie. Christos Drakakis zgrzytnął zębami. Stał w mniejszej z dwóch połączonych ze sobą sal konferencyjnych. Nie przybył tam jednak, by podsłuchiwać. Oba pomieszczenia były puste, gdy wszedł zaledwie pięć minut wcześniej.
– Myślałem dotąd, że jesteśmy jeszcze daleko od prawdziwej katastrofy, ale kiedy zobaczyłem dziś jego twarz, wiedziałem już wszystko. Od ostatniej przegranej przez niego sprawy minęły trzy lata. Nie było mnie przy tym, ale wiem, że pospadało sporo głów.
Słowa te wypowiedział z autentycznym przerażeniem Gary Willis, jeden z pracowników Christosa. On sam przyszedł do sali konferencyjnej prosto ze swojego biura, znajdującego się na jednym z najwyższych pięter wieżowca.
Christos nigdy nie brał pod uwagę możliwości poniesienia porażki. Wręcz przeciwnie. Od początku wiedział, jak proces miał się potoczyć i w jaki sposób zakończyć.
Pierwsza klęska poraziła go. Poprzysiągł sobie potem, że już nigdy nie spuści z oka celu, jakim jest zwycięstwo. Drugą sprawę przegrał, ponieważ klient, którego reprezentował, okazał się patologicznym kłamcą.
Teraz Christos kompletnie stracił kontrolę nad przebiegiem sprawy. Pomimo że przeanalizował każdy z możliwych scenariuszy, prześledził wszystkie najdrobniejsze tropy i wyszukał najsłabsze punkty przeciwnika.
Wszystko powinno było pójść po jego myśli.
A jednak nie poszło. Porażka dotknęła najbardziej jego przyjaciela i klienta, Kyriosa, ale sam Christos bardzo źle zniósł trzecią przegraną sprawę w przeciągu ostatnich pięciu lat.
– Czy to aby na pewno tylko przez tę sprawę? Nasz drogi przełożony zachowuje się niczym Wlad Palownik już od dwóch miesięcy, a sprawę wzięliśmy zaledwie trzy tygodnie temu!
Żołądek Christosa wykręcił się na drugą stronę. Porównanie do Wlada Palownika było, musiał przyznać, jak najbardziej na miejscu. Postępował tak od tamtego „incydentu”. Sprawę pogarszały naciski, które od jakiegoś czasu wywierał na nim dziadek.
– Coś się jeszcze wydarzyło? – usłyszał głos Bena Smitha, kolejnego ze współpracowników.
– Nie mam pojęcia.
Tak – pomyślał Christos niechętnie. – Wydarzyło. Chwila słabości z osobistą asystentką. Powinna już dawno ulecieć w niepamięć, a jednak tkwiła w jego głowie na przekór logice.
Byli razem na późnej kolacji w towarzystwie doradcy podatkowego Christosa oraz niezwykle sympatycznej pary, która postanowiła rozstać się w najbardziej stylowy i polubowny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Później przenieśli się do należącego do małżonków klubu, gdzie wypili kilka drinków.
Wszystko przebiegało normalnie, aż pod koniec nocy… przekroczyli granicę.
Na wspomnienie tamtych wydarzeń krew spłynęła mu niżej. Zacisnął mocno szczęki, próbując pozbyć się natrętnych, niedających spokoju myśli. Wkrótce tematem podsłuchiwanej rozmowy stała się ich bohaterka i sprawczyni.
– Alexis Sutton powinna zostać ogłoszona świętą za cierpliwość, jaką mu okazuje. Jeszcze nigdy nie widziałem, by cokolwiek zmąciło jej spokój.
Christos doskonale pamiętał noc sprzed dwóch miesięcy, podczas której nie była w ogóle spokojna. Nie opuszczała jego myśli.
Pogrążył się w pożądaniu i wspomnieniach. Co gorsza, wszystko wskazywało na to, że Alexis nie przeżywała niczego podobnego.
Zdawał sobie sprawę, że przez to wszystko chodził zły i naburmuszony. Nie łączył tego jednak z tą fatalną, przegraną sprawą. Już bardziej obwiniał o to dziadka i jego niekończące się, niedorzeczne żądania.
– Na wszelki wypadek zadzwoniłem do żony i zapowiedziałem jej, żeby nie spodziewała się mnie w domu przed północą.
Słowa Willisa wyrwały Christosa z zamyślenia.
– Daj spokój, to idiotyczne. Jestem umówiony na drinka z pewną seksowną stażystką w barze naprzeciwko. Moja sekretarka sześć razy próbowała zdobyć tam rezerwację. Nie odwołam tego.
– Pewnie też bym tak zrobił w twojej sytuacji – westchnął Willis ponuro.
Christos szarpnął drzwi i wparował do sąsiedniego pomieszczenia. Obrzucił mężczyzn beznamiętnym spojrzeniem. Na jego widok ich twarze zaczęły nabierać po kolei wszystkich kolorów tęczy.
– Willis, prześlij żonie bukiet ulubionych kwiatów na poczet wydatków służbowych. Dodaj list z przeprosinami ode mnie, ponieważ nie zobaczy cię w domu przez najbliższy tydzień. Smith – odwrócił się do drugiego z mężczyzn i kontynuował niebezpiecznie spokojnym tonem: – ty pokryjesz przeprosiny wobec tej dziewczyny ze swojej kieszeni. Też nie ujrzysz w najbliższych dniach zbyt wiele światła dziennego. Wszystkie twoje dotychczasowe sprawy zostaną rozdzielone pomiędzy kolegów. Do rana oczekuję od was wstępnego raportu, z wyjaśnieniem, jak mogliśmy nie wiedzieć o istnieniu tego dziecka z nieprawego łoża. Zrozumiano?
Obaj skinęli skwapliwie.
Christos odwrócił się w stronę drzwi.
– Proszę pana?
Spojrzał na Smitha. Ten nerwowo uniósł brwi.
– Hm… jeśli chodzi o to, co mówiliśmy…
– Mieliście rację. Nie lubię przegrywać. I tak, tym razem również spadnie kilka głów. Macie wyjątkową szansę, by zadbać o to, żeby nie były wasze. A w przyszłości, jeśli zechcecie sobie poplotkować jak nastolatki, upewnijcie się, że jesteście sami.
Wyszedł, ignorując brzęczący w kieszeni telefon. Mijał po drodze pracowników, którzy obrzucali go ukradkowymi, płochliwymi spojrzeniami. Mógł to zrozumieć.
Wieści o porażce rozniosły się i nikt nawet nie śmiał odezwać się do niego. Christos Drakakis był samotną wyspą, bynajmniej nie gościnną. Cieszył się ze swojej reputacji, dzięki której udało mu się w wieku dwudziestu sześciu lat zostać partnerem w kancelarii, a niedługo później stać na czele jednej z najlepszych firm prawniczych na świecie.
Wszedł do windy i wcisnął guzik na penthouse na ostatnim piętrze. Dopiero wtedy wyjął z kieszeni komórkę, lecz nie po to, by odebrać nerwowe połączenia od klienta. Wysłał krótką i konkretną wiadomość do osobistej asystentki, która zajmowała o wiele za dużo miejsca w jego głowie.
Odpowiedź Alexis Sutton była równie zwięzła. Po upływie pięciu minut zjawiła się w drzwiach apartamentu.
– Espresso czy szklaneczkę Macallana? – zapytała.
Christos wyjął ręce z kieszeni i kilkoma długimi krokami znalazł się tuż przy niej.
– Gdybym chciał drinka, sam bym go sobie zrobił. Przyniosłaś listę, o którą cię prosiłem? – niemal warknął, jednak jej nawet nie drgnęła powieka.
Zdawał sobie sprawę, że nie był najłatwiejszym człowiekiem do współpracy, lecz ona umiała zachować w jego obecności zimną krew. Dlatego tak długo utrzymała się na tym stanowisku. I dlatego rok temu, kiedy delikatne wskazówki dziadka zamieniły się nagle w realne groźby, złożył jej tę propozycję. Realizacja planu przebiegała gładko przez kolejnych dziesięć miesięcy. Aż do chwili, kiedy wyjątkowo miła kolacja z klientami i asystentką zamieniła się w noc, której nie mógł zapomnieć.
– Przyniosłam.
Spędził wiele minut, analizując barwę jej głosu. Bywała szorstka, czasem ostra. Przebijała przez nią lekka chrypka, która rozpalała w nim ogień. Pragnął usłyszeć, jak wykrzykuje jego imię. Ponownie.
– Wciąż uważam, że whisky pomogłoby ci się odprężyć. W pięć minut wyrzucisz z siebie wszystko i wracamy do pracy.
Christos podszedł jeszcze bliżej. Cenił jej rozsądek i praktyczność, ale to już nosiło znamiona niesubordynacji.
– Wydaje ci się, że do kogo mówisz?
Uniosła głowę. Miała czekoladowe oczy ze złotymi plamkami, które zawsze wywierały na nim wrażenie, jakby były gotowe zapłonąć żywym ogniem. Nie odpowiedziała od razu. Dała mu czas, podczas którego napawał zmysły jej jedwabistymi, kasztanowymi włosami, kuszącym błyskiem pomadki na pełnych ustach, wąską talią przepasaną skórzanym paskiem i kwiatowymi nutkami ulubionych perfum. To wszystko ponownie przywołało falę niechcianych wspomnień.
– Do wielkiego Christosa Drakakisa, przed którym przeciwnicy i sędziowie trzęsą się jak osika.
– A więc wiesz, że w tej chwili nie jestem w najlepszym nastroju, by mnie drażnić.
– Tak. I ktoś musi zapłacić za to, co się stało. Ktoś z listy, którą ci przygotowałam. Wiem także, że jesteś w nastroju „wyżyjmy się na Alexis”. Zatem, skoro określiliśmy już zakresy naszej świadomości, na co masz ochotę? – Uniosła filiżankę i szklankę do whisky. – Jedno stygnie, a w drugim roztapia się lód.
Jej przemowa rozdrażniła go i uspokoiła zarazem.
– Ani jedno, ani drugie. Poproszę o listę.
Opuściła ramiona.
– Wysłałam ci ją już na telefon. Na dole mam jeszcze kilka akt do zebrania. Powiedz mi, na których ci zależy, i je przygotuję.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, zgrabnie kołysząc biodrami, opiętymi przez ciemnogranatową spódnicę ołówkową. Idealnie podkreślała jej profesjonalny charakter. Opanowała do perfekcji sztukę odchodzenia od niego.
– Alexis – rzucił ostrzegawczo.
Doszła do stolika kawowego na środku salonu. Poczekał chwilę, aż wyciągnęła ręce, by odstawić drinki.
– Stój.
Zamarła i spojrzała mu w oczy.
Podszedł do niej wolnym krokiem, starając się maksymalnie kontrolować swoje odruchy, pomimo że w brzuchu ulokował mu się nerwowy ciężar. Podobny do tego, którego doświadczył zeszłego wieczoru po telefonie od dziadka.
Teraz twój kuzyn ma szansę…
Okrążył Alexis i wyjął z jej dłoni maleńką chińską filiżankę. Jednym łykiem opróżnił gorącą zawartość naczynia. Następnie powtórzył to z bursztynowym płynem w kryształowej szklance.
Uderzenie kofeiny połączone z uspokajającą falą alkoholu rozlało się po żyłach Christosa. Rozpiął marynarkę i poluźnił węzeł krawata, po czym całkiem go ściągnął. Usiadł na sofie i nie spuszczając wzroku z Alexis, rozpiął trzy guziki koszuli. W najmniejszym stopniu nie poczuł zażenowania, widząc przypływ emocji na jej twarzy. Nie była na niego odporna, pomimo że po tamtej nocy starała się odgrodzić wysokim murem.
Jego trzy wcześniejsze asystentki, bardzo profesjonalne i skuteczne, próbowały z czasem przenieść ich zawodową relację na bardziej prywatną sferę. Christos czekał, aż Alexis zacznie dawać podobne sygnały, lecz nie doczekał się. Była superprofesjonalna i wyprzedzała jego potrzeby. Dopiero po upływie mniej więcej roku spostrzegł, że w pewien sposób go „wyczuwała”. Jednak nawet wtedy żelazną dyscypliną ucinała wszelkie niedopowiedzenia.
Aż do tamtej nocy.
– Wypiłem kawę i whisky – powiedział, zdając sobie sprawę, że zapragnął obu tych rzeczy w chwili, w której ujrzał je w dłoniach Alexis. Rzeczywiście wlały w jego wnętrze solidną dawkę spokoju. – A teraz jesteś gotowa spełnić moje polecenia?
Wysunęła końcówkę języka, zwilżając usta. Ten widok rozpalił ogień w jego piersi. Wiedział, że stąpał po kruchym lodzie. Nie chciał stracić Alexis ani narażać na szwank ich prywatnej umowy, którą zawarli. Przepracowała z nim trzy lata, bo była najlepsza, lecz jeśli miał spełnić oczekiwania dziadka, świadomość, że nie została wykuta z lodu, była mu jak najbardziej na rękę.
– Jeśli twoje polecenie dotyczy połączenia cię z Demitrim, to tak. Biedak odchodzi od zmysłów po ogłoszeniu wyroku. Poinformowałam go, że oddzwonisz do godziny.
To przypomniało mu o katastrofie, która musiała zostać naprawiona. A on nigdy nie uchylał się przed wyzwaniami.
Alexis cofnęła się o krok.
– Za pięć minut?
Była już niemal przy drzwiach. Profesjonalna i opanowana.
– Za trzy. – Zapiął guziki koszuli i zawiązał węzeł krawata. – Upewnij się, żebym dostał na biurko kompletny stenogram z dzisiejszej rozprawy.
– To była pierwsza rzecz, którą zrobiłam, gdy się dowiedziałam o wszystkim. – Spojrzała znad ramienia.
Na jego ustach zagościł cień uśmiechu.
– Uważaj Alexis. Chyba nie chcesz doprowadzić mnie do stanu, w którym wyobrażę sobie, że spełnisz każdą moją zachciankę?
– Jestem tu po to, by spełniać każdą twoją zawodową zachciankę. Jeśli nie chcesz, bym była tak zaangażowana, może powinnam znaleźć pracodawcę, który będzie umiał to docenić?
– To groźba?
Wiedział, że nie była to wyłącznie czcza pogróżka.
Miesiąc wcześniej natknął się na mejl, w którym „łowcy głów” zaproponowali Alexis potężną pensję i niezwykle bogaty pakiet świadczeń socjalnych, jeżeli zdecydowałaby się zmienić pracodawcę. Już sam fakt istnienia tego mejla podrażnił jego ambicję. Poprosił wówczas dział kadr o przygotowanie półrocznej recenzji jej pracy i podniósł wynagrodzenie Alexis o trzydzieści procent.
– Nie, proszę pana – zaprzeczyła. – Zwykłe przypomnienie, że oboje dysponujemy jakimiś możliwościami.
– „Proszę pana”?
– To właściwa forma grzecznościowa. Co z nią nie tak?
Dotąd zwróciła się do niego w ten sposób tylko podczas rozmowy o pracę. Nie cierpiał słyszeć tego wyrażenia z jej ust. Podszedł do drzwi, otworzył je i przytrzymał, by mogła przejść.
– Nigdzie cię nie wypuszczam. Jeszcze z tobą nie skończyłem.
Skinęła lekko. Oboje wyszli na korytarz i ruszyli w kierunku windy.
– Miło mi to słyszeć.
Wcisnął guzik, choć początkowo chciał go wgnieść do środka. Dzięki Alexis był spokojniejszy, co musiał niechętnie przyznać przed samym sobą. Opanowanie, jakie prezentowała w obliczu jego rozbuchanego greckiego temperamentu, było godne najwyższej ceny.
Po chwili drzwi windy otworzyły się. Christos wkroczył do swojego prawdziwego królestwa. Królestwa, które zbudował mozolnie, cegiełka po cegiełce, by zyskać pewność, że już nigdy ludzie pokroju jego ojca nie będą mieli szansy wykorzystać słabości i bezradności swoich ofiar. Zmuszał dręczycieli do płacenia najwyższej ceny.
Przed stawieniem czoła niespodziewanej porażce miał do załatwienia jeszcze jedną ważną sprawę. Musiał zabezpieczyć pięć kilometrów kwadratowych ziemi na jednej z wysp Morza Egejskiego. Było to miejsce, gdzie odnalazł spokój podczas swojego dzieciństwa. Tam ukształtował się mężczyzna, którym był obecnie i tam zaznał akceptacji. Kto wie, może nawet miłości?
Wzdrygnął się. Był owładnięty potrzebą posiadania Drakonisos. Nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby bezczynnie pozwolić dziadkowi na zapisanie jej kuzynowi. Aby temu zapobiec, musiał jeszcze raz powrócić do umowy, jaką zawarł z Alexis. Ich prywatnego układu.
– Alexis.
Coś w jego głosie sprawiło, że zamarła.
– Czy jeszcze czegoś potrzebujesz?
– Tak. Nadeszła pora, by powtórzyć twoją drugą rolę.
Pobladła.
– Ale… jest dopiero czerwiec. Nie mieliśmy wyjeżdżać do Grecji przez następne dwa miesiące – odezwała się drżącym głosem.
– Nastąpił nieoczekiwany rozwój wydarzeń.
Oczy Alexis zrobiły się jeszcze większe.
– Co to dokładnie znaczy?
– To znaczy, że nadszedł czas, żebyś znowu stała się moją żoną, Alexis.

Nie dało się temu zaprzeczyć. Według dokumentu, który przechowywała w kącie szafki na bieliznę, była panią Alexis Drakakis, żoną prawnika milionera Christosa Drakakisa, przyszłego spadkobiercy fortuny swojego dziadka, wartej kilka miliardów euro.
Od czasu do czasu Alexis przyglądała się temu aktowi ślubu, zastanawiając się, czy postąpiła słusznie, czy może dała się omotać szaloną propozycją szefa.
Utknęła w tym układzie na trzy lata. Początkowo nawet udawało jej się podchodzić do niego jak do pracy. I zapomnieć o jego niezwykłości. O akcie ślubu leżącym obok pudełeczka, w którym znajdował się platynowy pierścionek zaręczynowy z pięciokaratowym brylantem oraz pasująca do niego obrączka. O chwili, w której Christos beznamiętnie podarował jej to wszystko podczas uroczystości w urzędzie miejskim w Marylbone rok temu.
Dwa razy do roku, kiedy odwiedzali Costasa Drakakisa w Grecji, Alexis zakładała tę biżuterię. Był to dowód na spełnienie żądań dziadka, by wnuk się wreszcie ożenił.
– Alexis, słyszysz mnie? – dotarł do niej zdecydowany głos Christosa.
Jak gdyby mogła uwolnić się od niego tak łatwo. Każdy wyraz, który wypowiadał, odciskał się głęboko w jej spragnionej duszy.
Odchrząknęła.
– Tak, słyszę. Czekam po prostu na więcej szczegółów.
Gorący płomień błysnął w oczach Christosa. Sygnalizował, że zbliżyła się do niebezpiecznej granicy. Jednocześnie wyrażały szacunek dla jej hardej postawy.
– Nie zostałem w pełni poinformowany o powodach. Wiem tylko, że muszę być w Grecji. I ty też. Jako moja żona.
Żona.
Myślała o sobie w ten sposób dwa razy do roku. Za każdym razem to słowo wywoływało w niej potężny wstrząs.
– Jeśli nie wiesz na sto procent, to może nie będę musiała…
Potrząsnął głową.
– Według naszej umowy masz mi towarzyszyć za każdym razem, kiedy odwiedzam Drakonisos. W zamian za to utrzymuję twój mały cenny projekt.
Projekt. Część jej sekretnego układu z Christosem. Kolejny pretekst, by czuć się potrzebną. I jedyny sposób na podtrzymanie więzi z miejscem, które mogła uważać za dom.
Dom Nadziei.
Nie mogła pozwolić na to, żeby został zrównany z ziemią.
Christos zgodził się finansować dom dziecka bezterminowo. W zamian za zgodę na odgrywanie roli jego żony przez trzy lata. To był główny argument za tym, że podjęła tę decyzję. Dom Nadziei stanowił jedyny stały punkt odniesienia dla Alexis po tym, jak została porzucona przed drzwiami organizacji charytatywnej w centrum miasta.
Gdy Christos zaproponował jej ten układ, akurat miała za sobą przygnębiającą rozmowę z dyrektorką domu dziecka. Było to wówczas najlepsze i jedyne rozwiązanie. Za jednym zamachem zdejmował potężny ciężar z piersi Alexis i sprawiał, że dom mógł w dalszym ciągu być schronieniem dla tych dzieci, które nie mogły liczyć na nic innego.
Z racjonalnego punktu widzenia powinna się uważać za podwójnie wygraną. Uratowanie Domu Nadziei w zamian za dwutygodniowe wakacje na cudownej greckiej wyspie, dwa razy w roku. Czy mogła wyobrazić sobie lepszy scenariusz?

 

To musi być pomyłka.
Giacomo Dante Volterra nie mógł uwierzyć własnym oczom. Pokręcił głową. Był jednym z najbogatszych ludzi we Włoszech. Właścicielem wielu nieruchomości, drogich samochodów i dzieł sztuki. Kiedyś uprawiał sporty ekstremalne. Zacisnął usta. Ale to już przeszłość.
Teraz jednak był naprawdę skołowany. Czekał na nią w gabinecie, coraz bardziej zniecierpliwiony, i powtarzał sobie, co zamierzał jej powiedzieć. Ale słowa uwięzły mu w gardle. Choć przez ostatnie miesiące zdążył przywyknąć do różnych niespodzianek, tym razem przekraczało to wszelkie granice.
Czy ta kobieta naprawdę była jego żoną?
Zmrużył oczy, bo wnioskując po jej nagle pobladłej i zszokowanej twarzy, była równie zdziwiona jego widokiem. Spodziewał się kogoś zupełnie innego. Czy jego żona mogłaby tak wyglądać?
Miała na sobie jaskraworóżowy strój, podkreślający jej drobne, kształtne ciało, a ciemne włosy zebrała na czubku głowy i upięła paskudną białą siatką do włosów. Na nogach miała czarne płaskie buty – skrzywił się z niesmakiem, zdecydowanie wolał szpilki – i nie nosiła biżuterii. Na pewno nie miała obrączki. Pewnie powinien jej być za to wdzięczny, bo czy jego propozycja nie byłaby bardziej ryzykowna, gdyby dziewczyna podchodziła z sentymentem do przeszłości, o której on zapomniał?
Zastanawiał się, dlaczego nie miała na sobie drogich ubrań i tony biżuterii, nie mieszkała też w eleganckim londyńskim apartamencie. Nie musiała pracować, mogłaby spędzać czas na siłowni albo w restauracji z przyjaciółkami, ale nie zauważył, żeby na koncie bankowym pojawiały się jakiekolwiek transakcje wykonane przez żonę, z którą był w separacji. Oznaczało to, że nie rościła sobie pretensji do jego majątku i sama się utrzymywała. Było to dla niego zaskakujące, bo przyzwyczaił się do tego, że to on za wszystko płacił. Nie mógł uwierzyć, że jego żona pracowała w niewielkiej firmie cateringowej w małym miasteczku niedaleko Heathrow. Wąskie uliczki mieniły się od kolorowych dekoracji i świątecznych lampek, a przed jednym z domów dostrzegł duże sanie zaprzężone w niemal naturalnej wielkości figury reniferów.
– Giacomo – powiedziała cicho.
Zauważył, że przygryzła wargę, jakby w jej pytaniu czaiło się coś więcej niż podejrzliwość i lekka niechęć i zaczął się zastanawiać, co to mogło być.
– Co tutaj robisz?
– Dzień dobry, Louise – zaczął ostrożnie. – Też się cieszę, że cię widzę.
Louise nie odpowiedziała. Nie była w stanie zebrać myśli ani wydusić słowa. Zakręciło jej się w głowie. Na jego widok poczuła ekscytację, nad którą nie była w stanie zapanować – był najpiękniejszym i najseksowniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. To wydawało się nieprawdopodobne, ale przez krótką chwilę była jego żoną – zanim wszystko skończyło się tak fatalnie. Ton jego głosu sugerował jednak, że Giacomo nie zjawił się tutaj, żeby błagać ją o wybaczenie. Przecież i tak tego nie chciała, prawda?
Patrząc w jego czarne oczy, poczuła rosnącą determinację. Nie, oczywiście, że nie chciała. Lepiej jej było bez niego, bo nie pasowali do siebie na tak wielu płaszczyznach. Giacomo Volterra, niezdolny do miłości, odepchnął ją od siebie. Nie było go przy niej, gdy najbardziej tego potrzebowała.
Poczuła smutek, wbrew sobie, bo przeszłość zawsze potrafi człowieka dopaść w najmniej oczekiwanym momencie. Opleść serce ciemnymi mackami i ściskać, aż poczujesz ostry ból. Nie była już tamtą Lulu. Jego Lulu. Teraz była Louise. I gdy zbierze się w sobie, żeby złożyć papiery rozwodowe, znów będzie się nazywać Greening, nie Volterra. I tak będzie najlepiej – ciągle to sobie powtarzała.
Gdy minął pierwszy szok i powoli zaczynała się uspokajać, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Była zupełnie skołowana. Zauważyła bliznę biegnącą wzdłuż policzka, znaczącą idealnie rzeźbioną twarz, która przyprawiała kobiety o zawrót głowy. Nad lewą brwią miał kolejną niewielką bliznę, której większość ludzi pewnie by nie zauważyła, jednak ona znała na pamięć każdy fragment jego skóry.
Wtedy z uwagą spojrzała mu w oczy. Były ciemne i intensywne, a w ich mrocznym blasku czuła się kiedyś kimś wyjątkowym. Bywały seksowne, zwłaszcza gdy powoli zdejmował z niej ubranie albo gdy się kochali, ale dzisiaj widziała w nich jedynie pustkę. Miała wrażenie, że patrzy w oczy obcego człowieka, który przypadkiem zatrzymywał się pod różowo-czarnym znakiem „Posh Catering – obsługa z klasą”.
– Co ty tutaj robisz? – spytała ponownie, tym razem spokojniejszym tonem. – I co zrobiłeś z moją szefową?
– Niedługo wróci. – Poprawił się w fotelu, jakby był właścicielem tego miejsca, a ostre światło jarzeniówki podkreślało kruczoczarny odcień jego włosów. – Przekonałem ją, żeby pozwoliła nam porozmawiać chwilę na osobności.
Dziewczyna uniosła brwi.
– Ona praktycznie nie wstaje od biurka, musiałeś być bardzo przekonujący.
– To prawda – odparł gładko. – Potrafię być bardzo przekonujący, ale ty najlepiej o tym wiesz, prawda, Louise? Musiałem z tobą porozmawiać. Na osobności.
Louise poczuła dreszcz czegoś, co niepokojąco przypominało nadzieję, bo choć wiesz, że coś jest dla ciebie złe, to nie oznacza, że przestajesz tego pragnąć. Jej skóra wciąż mrowiła, gdy na nią patrzył. Powtarzała sobie, że to tylko automatyczna reakcja organizmu. Ciało, które dawno nie zaznało fizycznej bliskości, przypomniało sobie, że oto jest ktoś, kto potrafi dać jej prawdziwą rozkosz.
– No więc masz okazję. Mów, o co chodzi, ale musisz się streszczać. – Zerknęła na zegarek. – Jak widzisz, jestem w pracy.
Giacomo wzruszył ramionami. Były szerokie i silne i uwaga Louise bezwiednie powędrowała w ich kierunku. Z trudem powróciła myślami do rzeczywistości, Skupianie się na takich rzeczach w niczym jej nie pomoże. Starała się o nim zapomnieć od chwili, gdy zrozumiała, że to wszystko nie miało sensu. Przecież zmądrzała i pogodziła się z tym, że ich małżeństwo naprawdę dobiegło końca.
– To nie takie proste – szepnął. – To nie sprawa, którą da się przedstawić w paru słowach.
– Szkoda, bo naprawdę nie mam dużo czasu. Może po prostu napisz mi to w liście.
Właśnie się odwracała, gdy stało się coś nieoczekiwanego.
– Proszę – powiedział.
Louise zamarła. Giacomo nigdy o nic nie prosił. Wystarczyło, że pstryknął palcami i ludzie robili to, czego chciał – ze względu na jego wygląd i to, że potrafił być zarówno czarujący, jak i bezwzględny. Uśmiechali się i spełniali jego polecenia. Czy sama tak nie robiła? Złamała wszystkie zasady i wylądowała z nim w łóżku zaledwie parę godzin od ich pierwszego spotkania.
Jego głos na nią podziałał. Zawahała się, choć powinna zachować czujność, bo to, co miał jej do powiedzenia, mogło zupełnie wytrącić ją z równowagi, a przecież była w pracy. Pewnie mogła mu powiedzieć, że nie ma ochoty na żadne rozmowy, ale to byłoby niedojrzałe i mogło wskazywać, że z jej strony wciąż w grę wchodzą uczucia. A przecież to nieprawda. Bo był jej zupełnie obojętny, czyż nie?
Zgadza się, ten statek dawno odpłynął, była jednak ciekawa, po co przyjechał, skoro najwyraźniej do tej pory nie miał ochoty na kontakt.
Dlatego skinęła głową.
– Kończę o wpół do szóstej. – Starała się, żeby jej głos był pozbawiony emocji. – Spotkajmy się w pubie o szóstej, dam ci pół godziny, nie więcej.
– W którym pubie?
– Tu jest tylko jeden, Giacomo – odparła oschle. – To angielska wieś, a nie Mediolan. – Zerknęła na lśniący czarny samochód zaparkowany przed budynkiem. Pewnie kosztował więcej niż roczne zarobki jej szefowej. – Znajdziesz go bez problemu, tylko uważaj, żeby nie przekroczyć prędkości, bo jeszcze zarobisz mandat. Nasz lokalny policjant traktuje swoją pracę bardzo poważnie. A teraz przepraszam, muszę wracać do pracy. Tarty same nie napełnią się nadzieniem.
Nie odwróciła się, nawet słysząc zamykające się za nim drzwi; nie chciała widzieć, jak odchodzi. Wchodząc do niewielkiej przemysłowej kuchni, czuła, że cała drży.
– Wszystko w porządku. – Zmusiła się do uśmiechu, zbywając pełne troski pytanie koleżanki o to, dlaczego jest taka blada i czy przypadkiem nie jest chora.
Ale nic nie było w porządku. Ręce jej drżały tak bardzo, że upuściła na blat słoik z konfiturą z cebuli i prawie rozbiła naczynie z tartym serem. Nie widziała Giacoma od prawie półtora roku, po tym, jak poroniła, a ich małżeństwo dobiegło końca. Zamrugała z wściekłością, starając się zapanować nad łzami. Nie ma co się oszukiwać, ich związek i tak dobiegłby końca. To było wiadome od początku, zupełnie do siebie nie pasowali. Podczas ich ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziała mu, że nie wróci, a on bez słowa się rozłączył i zablokował jej numer.
Potem miał wypadek i trafił do kliniki w Szwajcarii, a Louise była zaskoczona, jak bardzo rozbiła ją ta wiadomość. Powstrzymała naturalny instynkt, żeby od razu do niego pojechać, zamiast tego zadzwoniła do asystenta z pytaniem, czy może w czymś pomóc. Odpowiedź jednak była jak cios prosto w serce. Paolo uprzejmym głosem poinformował ją, że do prywatnej kliniki dobijają się tłumy kobiet gotowych zająć się pacjentem. Asystent, z którym zawsze tak dobrze się dogadywała, teraz wyraźnie chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę. Pewnie w ten sposób chciał jej dyskretnie przekazać, że Giacomo zamknął już ten rozdział i nie chce tracić na nią czasu – ich małżeństwo było prawdopodobnie jedyną porażką w jego pełnym sukcesów życiu. Pewnie chciał ją wymazać z pamięci, tak jak pod koniec lekcji ściera się kredę z tablicy.
Skończyła gotować, posprzątała stanowisko pracy i poszła do szatni, żeby zdjąć uniform. Gdy przebierała się w dżinsy i sweter, przychodził jej do głowy tylko jeden powód, dla którego się tu zjawił – musiała być naprawdę silna, jeśli jej przeczucia były prawdziwe. Czy poznał kogoś i chciał jak najszybciej załatwić sprawę rozwodu, żeby ponownie się ożenić? Tym razem naprawdę się zakochał? Spotkał kobietę dorównującą mu bogactwem i statusem społecznym, a nie zwykłą dziewczynę z Anglii, z którą ożenił się tylko dlatego, że przypadkowo zaszła w ciążę, choć miała być jedynie krótką przygodą?
Ściągnęła z włosów siatkę i przeczesała je palcami, żeby jako tako je okiełznać. To nie powinno wciąż tak boleć, a już na pewno nie może się z tym zdradzić. Zachowa spokój, gdy jej o tym powie. Zachowa się dojrzale i będzie mu życzyć szczęścia. Może nawet porozmawiają chwilę przy kawie – która z pewnością nie może się równać z tą serwowaną w Mediolanie.
Spyta ją, jak się ma, zachowując pełną dystansu wyższość byłego partnera, który ułożył sobie życie szybciej niż eksmałżonka. Ona uśmiechnie się i odpowie, że u niej wszystko w porządku. Jakoś leci.
Przeczesała włosy, zaplotła je w gruby warkocz, założyła ciepłą kurtkę z futrzanym kołnierzem i wyszła na zimne grudniowe powietrze, które szczypało w policzki. Nocne niebo było czyste, a gwiazdy dobrze widoczne na atramentowym tle. Ruszyła do pubu chodnikiem pokrytym już cienką warstewką iskrzącego się szronu. Przed pubem „Black Duck” stała naturalnej wielkości figura Świętego Mikołaja, który kołysał się lekko na delikatnym wietrze, a udekorowane światełkami okna mieniły się kolorowym blaskiem. Do świąt zostało zaledwie parę dni, a w niewielkim miasteczku rosło radosne napięcie związane z oczekiwaniem na Gwiazdkę. Wchodząc do pubu, Louise wzdrygnęła się, bo święta potrafiły być czasami boleśnie nostalgiczne. Musi się przygotować na ckliwe świąteczne piosenki, które z pewnością na nią podziałają, ale będzie musiała wziąć się w garść. Tak naprawdę nie może okazać żadnych emocji, niezależnie od tego, co od niego usłyszy, bo Giacomo nie bawił się w emocje.
Gdy weszła do środka, od razu go zauważyła, zresztą tak jak wszyscy. Siedział obok kominka pod zwisającym z sufitu złotym łańcuchem i zauważyła, że większość gości zerkało na niego z zainteresowaniem, a niektóre dziewczyny wręcz śliniły się na jego widok. Ludzie zazwyczaj zachowywali się w jego obecności tak, jakby nigdy wcześniej nie widzieli nikogo podobnego, i mieli rację. W niewielkim angielskim miasteczku ze świecą szukać kogoś podobnego do Giacoma Volterry.
Zdjął płaszcz, a od jego silnego, muskularnego ciała nie sposób było oderwać wzroku. Miał na sobie jasną jedwabną koszulę i sprane dżinsy, które podkreślały długie, mocne nogi; biła od niego aura bogactwa i niewymuszonej elegancji. Jego czarne włosy były nieco dłuższe, niż pamiętała, a mocną szczękę pokrywał lekki cień zarostu. Zimne czarne oczy tylko potęgowały wrażenie, że był niczym płonąca gwiazda, która spadła w sam środek tego przytulnego miejsca. Migoczące świąteczne lampki bladły przy nim, podobnie jak obecni w pubie mężczyźni. Na stoliku przed nim stała pusta filiżanka po kawie. Giacomo wstał, gdy Louise zbliżała się do stolika.
– A więc przyszłaś – powiedział miękko, choć w jego aksamitnym głosie pobrzmiewały ostre nuty.
– A co byś zrobił, gdybym nie przyszła?
– Odnalazłbym cię i sprawiłbym, że zmieniłabyś zdanie.
– Niby jak?
Wzruszył ramionami.
– Siłą perswazji. Sama wiesz, że jestem do tego zdolny, cara.
Chciała mu powiedzieć, żeby jej tak nie nazywał, że nie jest już jego kochaniem. To słowo za bardzo przypominało jej wszystko, co szeptał jej do ucha, gdy się kochali. Niestety słowa łatwo wypowiedzieć, nie muszą mieć większego znaczenia. Lepiej to zignorować, bo inaczej Giacomo może odnieść wrażenie, że wciąż ma na nią wpływ. Uśmiechnęła się chłodno i spojrzała na niego pytająco.
– No więc?
– Kawa? – zapytał.
– Poproszę. – Zdjęła kurtkę i usiadła po przeciwnej stronie stolika, jak najdalej od niego, jednak gdy szedł do baru, nie mogła się powstrzymać, żeby nie nacieszyć oczu jego widokiem. Starała się być obiektywna, ale budzące się w niej uczucia bardzo jej to utrudniały. Patrzyła, jak rozmawiał z barmanką, która roześmiała się perliście.
Wróciła myślami do tamtej chwili, dwa lata temu, i zdała sobie sprawę, jak była naiwna. Przecież nigdy go tak naprawdę nie znała. Zadbał o to. Giacomo Volterra zawsze trzymał ją na dystans, jakby się obawiał, że odkrywając się przed nią, dawał jej zbyt dużą władzę, a on lubił mieć nad wszystkim kontrolę.
Wrócił po paru minutach z dwoma filiżankami macchiato. Louise upiła łyk kawy, oblizała mleczną piankę z ust i dopiero wtedy na niego spojrzała.
– Chcesz już skrytykować tutejszą kawę, żebyśmy mieli to z głowy?
– Krytyka nie jest konieczna. Jestem zaskoczony, bo kawa jest bardzo dobra. – Wrzucił kostkę cukru do filiżanki i zamieszał, po czym odwzajemnił jej drwiący uśmiech. – Anglia najwyraźniej dogoniła resztę świata w kwestii kawy. W końcu.
– Jestem pewna, że właścicielka lokalu będzie wniebowzięta, gdy usłyszy pochwałę z ust takiego konesera. Nie zapomnij wystawić im opinii w internecie. – Louise odstawiła filiżankę i zacisnęła dłonie, żeby nie zauważył ich drżenia. – Chyba nie przyjechałeś tu, żeby rozmawiać o kawie.
– To prawda.
– A więc o co chodzi? Chcesz… – Chciała mu to ułatwić, bo w ten sposób ułatwiała sobie. Przejmie kontrolę. To nie takie trudne, gdy już się spróbuje. – Chcesz się ponownie ożenić?
– Słucham? Ponownie ożenić? – powtórzył i ściągnął brwi. – Skąd ci to przyszło do głowy?
– Założyłam, że…
Roześmiał się.
– Nie ma co zakładać w ciemno, to się nigdy nie opłaca, Louise. Zwłaszcza w moim przypadku. Nie, nie chodzi o małżeństwo.
Louise poczuła ulgę, która szybko zamieniła się w rozpacz. Jego życie prywatne to nie jej sprawa. Było coś jeszcze, co chciała poruszyć. Musiała wspomnieć o jego pobycie w klinice.
– Zmartwiłam się, gdy się dowiedziałam o wypadku.
Zmrużył oczy i zacisnął usta.
– Ach, wypadek. Zastanawiałem się, kiedy o tym wspomnisz. Czy moja twarz jest teraz aż tak odpychająca? – spytał miękko. – Dlatego tak się przeraziłaś na mój widok?
Louise patrzyła na niego bez słowa. To było tak niedorzeczne, że aż śmieszne. Ciekawe, jak zareagowałby, gdyby wiedział, że na widok tych blizn poczuła złość i lęk o niego. Nie chciała nawet myśleć, że coś mogłoby przeciąć jego gładką skórę i sprawić mu ból. Chciała mu powiedzieć, że nie ma w nim nic odpychającego, ale oczywiście nie mogła.
– Sądząc po reakcjach ludzi na twój widok, to tylko dodaje ci atrakcyjności. Jest w tym jakaś nutka niebezpieczeństwa, które działa na kobiety.
– Na ciebie też?
– Moje zdanie nie ma żadnego znaczenia, zwłaszcza w kwestii twojej atrakcyjności. – Zastanawiała się, czy jego ego domagało się komplementów. Czy chciał, żeby przyznała, że nadal bardzo ją pociąga i najchętniej zostałaby z nim teraz sama? Bo czy po części tego właśnie nie pragnęła? Dlatego musiała zachować kamienną twarz. – To, co nas łączyło, to już przeszłość.

Gdy się zakochasz… - Maya Blake Christosowi Drakakisowi bardzo zależy na tym, by odziedziczyć rodzinną wyspę. Dziadek stawia jednak warunek, że zapisze ją wnukowi, jeśli ten się ożeni. Christos zawiera umowę ze swoją asystentką Alexis, że dofinansuje dom dziecka, na którym bardzo jej zależy, jeśli ona przez trzy lata będzie udawała jego żonę. W pewnym momencie jednak dziadek zaczyna nabierać podejrzeń, że Christos go oszukuje. Uwierzy, że to małżeństwo nie jest fikcją, jeśli urodzi się prawnuk… Spotkanie w Boże Narodzenie - Sharon Kendrick Włoski milioner Giacomo Volterra ulega wypadkowi na nartach, po którym częściowo traci pamięć. Nie pamięta, ani że miał żonę, ani że są w separacji. Gdy odnajduje Louise, jest zdziwiony jej niepozornym wyglądem. Zwykle podobały mu się kobiety dużo bardziej efektowne. Jednak już po krótkiej rozmowie Louise intryguje go swoim ciętym językiem i pewnością siebie. Giacomo prosi ją, by spędziła z nim święta i pomogła mu przypomnieć sobie, co ich poróżniło…